Maria Dąbrowska Noce i dnie. Tom I Bogumił i Barbara Tom II Wieczne zmartwienie Nasza Księgarnia Warszawa 1996 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Tom I Bogumił i Barbara Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Utrzymywali zażyłe i urozmaicone stosunki z całą, nawet najdalszą rodziną siedzącą przeważnie na takich samych jak i oni folwarkach lub na związanych źródłami dochodów ze wsią pańskich posesjach śród ogrodów na skrajach miast. Czuli się organiczną częścią potężnego jakby plemienia, które wystarczało samo sobie, miało własną rodzinno-przyjacielską gwarę, zastanawiało się, w jaki sposób wychowywać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchronić przed wpływami z zewnątrz, załatwiało wszystkie sprawy życiowe, prawie że nie wychodząc poza granice środowiska, a nawet zgoła poza granice narastającego ciągle od wszystkich stron rodu. Ale dziad Bogumiła Niechcica, Maciej, zaczął się niepostrzeżenie z tego świata wydzielać. W domu jego pojawiali się coraz częściej znajomi i przyjaciele spoza klanu, uczeni, profesorowie, artyści, pisarze dzienników, działacze i członkowie klubów politycznych, ludzie niepewnego pochodzenia albo którzy wyszli ze swojej sfery. Mówiono, że Maciej Niechcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszystkim pieniądze. Uznano go za człowieka niespokojnego i zaczęto się go wystrzegać. Za okoliczność łagodzącą jego dziwactwa starali się względniejsi spośród krewnych uważać domniemaną ambitną chęć naśladowania wielkich panów, magnatów i dostojników rządu, patronujących nauce, sztuce lub ruchom politycznym. Wprędce jednak przekonano się, że tego rodzaju ambicje nie przyświecały Niechcicowi, gdyż nie widać było, aby znaczenie i świetność jego domu wzrastały pod jakimkolwiek względem. Maciej Niechcic zdawał się raczej wszystko czynić po temu, aby zbiednieć i zmarnieć. Między innymi, po wojnie 1830 roku, zapragnął jeden ze swoich trzech dziedzicznych majątków zamienić na inny, z jakichś względów lepiej odpowiadający jego widokom. Przy prowadzeniu związanych z tym układów okazał więcej ufności do ludzi niż przezorności w dopilnowaniu swych interesów, na skutek czego kupił majątek ze stanem hipoteki, który wnet stał się powodem utraty i świeżego nabytku, i jednego z pozostałych rodzinnych folwarków. Syn Macieja Niechcica, Michał, odziedziczył tedy po ojcu dobra Jarosty mocno już okrojone, wziął też po nim niespokojne usposobienie. Wyrywał się tak samo niesfornie z granic swojego świata, a życie samodzielne rozpoczął od gorszącego uczynku. Ożenił się z nowicjuszką panien dominikanek, Florentyną Klicką, bardzo ładną i bardzo ubogą panienką znakomitego nazwiska, która wstąpiła była do klasztoru, żeby nie być na łasce bogatych krewnych. Powiadano, że Michał Niechcic potajemnie się z nią w tym klasztorze widywał i że ją właściwie stamtąd wykradł. A chociaż potem przeprowadzono wszystko według prawa i obyczaju, panna odbyła pokutę i uzyskała zwolnienie z nowicjatu, a oboje dostali rozgrzeszenie i ślub, to przecież dwory i dworki długo nie mogły darować Niechcicowi tego postępku. On jednak bardzo się tym nie przejmował, bo chociaż dobrym był dla każdego człowiekiem, to uczuć, na których mu zależało - poważania, przyjaźni, bliskości - szukał tak jak i ojciec, nie po sąsiednich dworach, ale po świecie, śród ludzi zajmujących się pracą umysłową albo sprawami publicznymi. Pani Florentyna zaś czuła się szczęśliwa w tych nowych dla siebie stosunkach, zarówno dlatego, że zaznawszy w młodości wiele upokorzeń od ludzi równego sobie stanu uważała towarzystwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dlatego, że czuć się szczęśliwą było zgodne z jej miłującym wszystko usposobieniem. To byli rodzice Bogumiła Niechcica. Bogumił Adrian był ich najmłodszym synem, przyszedł na świat w wiele lat po ślubie. Starsze dzieci powymierały, co było, jak mówiono w okolicy, karą Bożą za odwrócenie się pani Florentyny z drogi świętego powołania. Bogumił chował się zdrowo, a mając piętnaście lat wziął z ojcem udział w powstaniu 1863 roku. Do powstania Michał Niechcic przystał też nie wtedy, kiedy to zostało postanowione przez ziemiaństwo, ale od razu na początku, razem z mieszczaństwem, inteligencją miejską, rzemieślnikami i różnego rodzaju młodzieżą. Jego udział w walkach był o tyle wybitny, że po klęsce Jarosty zostały skonfiskowane, a on sam zesłany na Syberię. Żona podążyła za nim. Syna, Bogusia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, którzy potomstwo Macieja Niechcica uważali za rodzinę wariatów. Obowiązki wychowawcze wobec powierzonego im młodzieńca pojmowali w taki sposób, że Bogumił po niejakim czasie uciekł od nich, i to tak akuratnie, że ślad po nim zaginął. Przez ten czas pani Florentyna pochowała w dalekich tajgach męża, wróciła do Polski i opłakawszy zaginionego syna została gospodynią w pewnym znajomym dworze. Była z tego kawałka chleba zadowolona, gdyż odznaczała się w dalszym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opuszczała w żadnych okolicznościach życia. Po niejakim czasie jej sterane wiekiem i przejściami zdrowie niezmiernie podupadło. Wtedy właściciele dóbr Krępa, u których pracowała, wyporządzili dla niej mieszkanko w oficynie i tam umieścili ją razem z bratem, również byłym powstańcem, Klemensem Klickim, który dotąd, jako nie mający środków do życia i przy tym słaby na umyśle, znajdował się był w przytułku. Do tego to domku, gdzie rezydentka Florentyna Niechcicowa dożywała swych dni wespół z Klemensem Klickim - pewnego dnia zapukał wracający z wieloletniej tułaczki syn Bogumił. Barbara Joanna, późniejsza żona Bogumiła Niechcica, była z domu Ostrzeńska. Jej znowu dziad, Jan Chryzostom Ostrzeński, stracił majątek Lorenki śród mnóstwa niepomyślnych okoliczności natury gospodarczej, świadczących tyleż o ciężkim położeniu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gromadzenie i utrzymywanie dóbr ziemskich nie leżało w charakterze owego Jana Chryzostoma. Lecz jeśli posiadał on podobnie jak Niechcicowie zdolność do tracenia majętności doczesnych, to nie zdradzał natomiast żadnych upodobań do obejmowania w posiadanie lub tworzenia jakichkolwiek innych dóbr, bardziej niematerialnych. Nie wydzierał się też do nikąd ze swojej sfery, przeciwnie, marnował ojcowiznę żyjąc z rodziną i sąsiedztwami w najlepszej komitywie. Był pełnym życia hulaką, którego wszyscy lubili, gdyż ze wszystkimi pił, polował, grał w karty i tańcował. Synom nie zostawił już własności, tylko drobne dzierżawy. Jeden z nich, Adam, był powabnej powierzchowności i miał usposobienie ojca. Podczas gdy jego bracia podochodzili na powrót do własnych mająteczków, on stracił na swej dzierżawie wszystko, a że nie cierpiał wsi, przeniósł się niebawem do miasta, gdzie został urzędnikiem skarbowym. Stosunki jednak towarzyskie utrzymywał wyłącznie z okoliczną ziemiańską szlachtą, gdyż tylko z nią potrafił dobrze się bawić. Miał szczęście do ludzi, mimo braku majątku był wszędzie dobrze widziany i wkrótce ożenił się z Jadwigą Jaraczewską, panną na dwu folwarkach. Do ożenku, prócz szczęścia, pomógł mu i przypadek. Ojciec, mianowicie, panny młodej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmieliła zakochać w guwernerze z sąsiedztwa, człowieku niemieckiego i mieszczańskiego pochodzenia. Ojciec ów był mason, demokrata i dawny major napoleoński, przeniknięty ideałami rewolucji francuskiej, co mu jednak nie przeszkadzało żywić ślepe przywiązanie do tradycji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wymaganiami rodu, jak i z jej uczuciami. Gdy jednak po odkryciu romansu z nauczycielem zaczęła mu się upierać, że jeśli nie pójdzie za niego, to wstąpi do klasztoru - w napadzie przekory, okrucieństwa i dumy postanowił ją wydać bez uwagi na jej uczucia za pierwszego, kto się trafi, byle to tylko był szlachcic. Trafił się właśnie Adam Ostrzeński, który nadto dzięki urokowi osobistemu zdobył sobie już dawniej życzliwość rodziców panny. Panna wstąpiła z płaczem w nakazane jej związki małżeńskie i nie była z mężem szczęśliwa. Adam Ostrzeński w bardzo niedługim czasie stracił obydwa posagowe folwarki i zaczął żonę na długie miesiące porzucać dla innych kobiet - ona zaś nie mogła zapomnieć swego nauczyciela. Posiadali jednak oboje tyle wdzięków i czułości usposobienia, że nie mogli pozostać dla siebie obojętnymi. Po każdej stracie majątkowej, po każdym nieporozumieniu i rozejściu się uczuć wracali do siebie na nowo śród wybuchów rozpaczliwej miłości i mieli ze sobą sześcioro dzieci, z których czworo się chowało. Barbara była najmłodszym z tych dzieci, podobnie jak Bogumił był najmłodszy u swych rodziców. Nie pamiętała ona już domu swego zamożnym. Urodziła się w miasteczku, w którym Adam Ostrzeński po wielu odmianach losu objął stanowisko burmistrza. Miała pięć lat, kiedy straciła ojca. Adam Ostrzeński zginął od pioruna we własnym mieszkaniu, w chwili gdy stanąwszy w czasie burzy przy oknie usiłował lepiej je domknąć, żeby woda deszczowa nie ciekła na podłogę. Owdowiawszy pani Jadwiga Ostrzeńska za namową seniora rodu, bogatego radcy Joachima Ostrzeńskiego, poczuwającego się do opieki nad rodziną lekkomyślnego krewniaka, przeniosła się do miasta gubernialnego Kalińca. Otworzyła tam stancję dla uczniów kształcąc zarazem i wychowując z wielkim trudem własne swe dzieci. Po roku takiego życia wybuchło powstanie 1863 r; wszyscy chłopcy ze stancji, nie wyłączając najstarszego Ostrzeńskiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbiedniała wtedy do reszty i musiała zmienić obszerne mieszkanie na pokoik z poddaszem oraz wyprzedać nieomal wszystkie meble. Ani na chwilę jednak nie podupadła na duchu i ani na chwilę nie dopuściła, by dzieci przestały się uczyć. Smutne doświadczenia młodych lat rozczarowały ją do honorów i korzyści płynących z majątku lub urodzenia. Wierzyła tylko w wykształcenie. Pragnęła, by jej synowie byli uczonymi, a przynajmniej, by zajęli stanowiska wymagające zajęć wyłącznie umysłowych; to samo chciała uprzystępnić i córkom. Gdy powstanie upadło, a Daniel, ranny w nogę, wrócił ostatecznie do domu, pani Jadwiga poruszyła wszystkie możliwe stosunki aż do znanego radcy Joachimowi kalinieckiego wicegubernatora włącznie - aby synowi umożliwić ukończenie gimnazjum, a potem wstąpienie do Szkoły Głównej. Lękliwa i niepewna siebie z natury - stawała się zażartą i nieugiętą, gdy szło o pokonanie szykan albo trudności związanych z kształceniem dzieci. Pod tym względem była gotowa na największe ofiary i upokorzenia, aż do wstrętnego jej szukania protekcji u czynników rządowych. Tylko pomocy materialnej nigdy od nikogo nie przyjmowała - pod tym względem była niemile i opryskliwie dumna - z niechęcią godziła się jedynie na letnie wyjazdy do Piekar Wielkich, majątku radcy Joachima. Poza tym wierzyła, że w najgorszych warunkach da sobie zawsze radę i że z czasem dzieci jej dopomogą. Jeden syn miał być przyrodnikiem, drugi inżynierem. Byli oni już w wyższych zakładach naukowych, Daniel w Warszawie, a Julian w Petersburgu, i zarabiali na swe życie lekcjami. Matce jednak wciąż jeszcze nic nie mogli przysyłać, może też nie poczuwali się do tego, zajęci sprawami wiedzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema córkami żyła w niewysłowionym ubóstwie. Przez pierwsze lata utrzymywano się prawie wyłącznie ze sprzedaży ostatków dawnej świetności: płóciennych obrusów, starych futer, webowej bielizny i pamiątkowych sreber. Gdy tego zabrakło, starsza córka, Teresa, doszedłszy do wyższych klas gimnazjalnych, zaczęła dawać lekcje, które nie zawsze starczały na obiad, ale nie pozwalały umrzeć z głodu. Położenie rodziny znacznie się polepszyło, kiedy Daniel i Julian skończyli studia. Julian pozostał w Petersburgu i tylko listem zawiadomił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamieszkał z matką i siostrami i zaczął wykładać przyrodę w świeżo założonej prywatnej szkole realnej w Kalińcu. Zawód nauczyciela był jednym z tych niewielu zawodów, jakie się otwierały wówczas w Polsce przed ludźmi z wykształceniem. Także i córka Teresa została niebawem nauczycielką w gimnazjum, do którego przedtem sama chodziła - a gdy najmłodsza, Basia, ukończyła szkołę - i ona zaczęła udzielać świeżo nabytej wiedzy po różnych prywatnych domach. 1 W domu pani Adamowej Ostrzeńskiej zrobiło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy mieszkanie w środku miasta, a przyjaciele Daniela i znajome Teresy schodzili się do niego po południu i wieczorami na herbatę, na wspólne czytanie książek, na śpiewy i na tańce. Młodziutka panna Basia, mimo poważnych zarobków dochodzących do kilku rubli miesięcznie, nosiła jeszcze krótką suknię. Uważana była przez towarzystwo zbierające się u pani Adamowej prawie że za dziewczynkę, ale w sposób, który nie upokarzał jej miłości własnej. Nie tylko bowiem dopuszczano ją do wszystkich uciech bardziej dorosłego zespołu, ale wyróżniano ją niejednokrotnie w najrozmaitszy sposób. Przyjaciele Daniela Ostrzeńskiego byli to młodzi studenci lub świeżo pokończeni adwokaci, doktorzy i nauczyciele, przyrodnicy, historycy i matematycy. Wszyscy mieli w sobie zapas sił i zdolności na miarę wielkich przedsięwzięć, a w braku rozleglejszego pola działania, do którego rząd nikogo nie dopuszczał, wyładowywali nadmierną energię w gawędach i zabawach. Czytano wspólnie "Historię cywilizacji Anglii" Buckle'a albo "Przyczyny zjawisk w przyrodzie organicznej" Huxleya, dyskutowano teorię Darwina, grano etiudę rewolucyjną i preludium zwane "powstańcze" Szopena oraz sonatę Patetyczną Beethovena, śpiewano ballady Mickiewicza albo pieśni: "Orle, powstań z więzów, z ran...", "Schowaj, matko, suknie moje, perły, wieńce z róż...", "Czemu sercu smutno..." i tym podobne, odbywano przy księżycu spacery nad rzekę i po parku, tańczono do białego dnia, wyprawiano się łodziami w okolice Kalińca albo pod przewodnictwem Daniela urządzano ekskursje botaniczne. Latem przenoszono ten sam tryb spędzania wolnego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chętnie gromadził koło siebie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przodujących pod względem towarzyskim i umysłowym przyjaciół. Panna Barbara zasmakowała wtedy w rozmaitości życia oraz w duchowych rozrywkach, których udzielającą się wesołość brała za istotę swojej własnej natury. Czuła się w owym czasie osobą radosną i szczęśliwą, zwłaszcza gdy śród gości znajdował się pan Józef Toliboski, młody prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny, brunet z czarną brodą i jasnymi oczami, których kolor był zimny, stalowy, a wyraz ognisty i pieszczotliwy. Zdawał się on być mocno zajęty młodszą panną Ostrzeńską. Chociaż nie widywali się nigdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej. Razu pewnego, w czasie wycieczki, całe towarzystwo spoczęło na wzgórku nad rzeką. Część łożyska w tym miejscu była zarośnięta i okryta kwitnącymi nenufarami, które bardzo się podobały pannie Barbarze. - Szkoda - powiedziała - że nie można ich dostać. Józef Toliboski spojrzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmiechu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świadectwo jego gotowości na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów. Pozostali na brzegu przez cały czas dowcipkowali zanosząc się od śmiechu, a panna Barbara płakała. Po tym wydarzeniu była tym bardziej szczęśliwa, gdy pan Józef znajdował się śród gości. Minęło parę lat. Daniel zaręczył się. Teresa także niebawem została narzeczoną. Panna Barbara przepadała za Danielem i uwielbiała Teresę. Toteż ich narzeczeństwo napełniało ją jednocześnie radością i rozpaczą, cieszyła się ich szczęściem, a martwiła się, że ich do pewnego stopnia utraci. I nie tylko ich. Obawiała się, że gdy brat i siostra ubędą z domu, rozpierzchnie się również to miłe, rozumne towarzystwo, śród którego tak błogo upływała jej młodość. Chociaż bywało nieraz, że czuła się sama nieodłączną częścią, a nawet ośrodkiem wieczorów, zabaw i pogawędek, nie miała o sobie tak dobrego mniemania, aby przypuszczać, że ci przyjemni ludzie schodzą się także i dla niej. Przychodzili dla brata, który był najmędrszym i najuczeńszym z nich wszystkich, i dla siostry, która była niezwykle interesującą i piękniejszą od niej osobą. Obie uroczystości weselne mało zostały pannie Barbarze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przyjaciele brata będą nadal bywać w ich domu. Wszelkie nadzieje co do tego straciła ostatecznie, ujrzawszy swoją nową bratową. Daniel Ostrzeński ożenił się z panną Michaliną Poleską, córką ziemiańskiego domu spod Warszawy. Rodzice panny młodej byli właśnie w przededniu utraty majątku, ich złe interesy odstraszyły ostatnio kilku pożądanych konkurentów i w tych warunkach uważali małżeństwo z młodzieńcem dobrego rodu i któremu wróżono wielką przyszłość naukową za rzecz nie do pogardzenia. Wszelako nie mogli się powstrzymać, żeby tu i ówdzie nie opowiadać, że córka ich popełniła mezalians, usprawiedliwiony tylko wielką miłością, której oni jako rodzice nie chcieli stać na zawadzie. Głosy te doszły do pani Adamowej i z tego powodu przyjęcie nowej synowej wypadło nieco wyniośle. Danielowa Ostrzeńska była młodsza od panny Barbary, miała lat siedemnaście, ale była już rozrośniętą, pysznie zbudowaną, dojrzałą kobietą, strojną, rumianą, przyciągającą wszystkie oczy. Panna Barbara wyglądała przy niej na niedorosłą dziewczynkę i taką się też poczuła. Zdawało jej się, że po raz pierwszy zobaczyła prawdziwą kobietę, wobec której takim jak ona nie pozostaje nic innego, jak tylko usunąć się w cień. Gdy tedy po jednym i drugim weselu nastąpiło w istocie kilka cichych, pustych i oszczędnych tygodni - uznała skrycie swą młodość za skończoną, a przy sposobności opłakała również nieuniknioną, jak mniemała, utratę przyjaźni pana Toliboskiego. Bowiem jeżeli nie zakocha się on w bratowej, czego oczywiście będzie się musiał wystrzegać, to w każdym razie w bijącym od niej blasku przestanie zauważać drobną Basię. Rzeczy jednak nie poszły tak źle. Przeciwnie, po krótkiej przerwie dawne stosunki znowu się nawiązały, grono przyjaciół zaczęło ponownie się spotykać, już nie w jednym domu, a w trzech. Michasia Danielowa była w istocie żądna hołdów, ale nie wierzyła też, aby czyjekolwiek współzawodnictwo mogło jej te hołdy odebrać. Lubiła pod każdym względem błyszczeć, lecz na światło, w którym chodziła, wyciągała innych, nawet, owszem, posiadała wyjątkowe zdolności do organizowania udanych przedsięwzięć towarzyskich. Czy na przyjęciu, czy na wycieczce lub ślizgawce, czy w czasie poważniejszych zebrań umiała uwydatnić rolę i zalety każdego z uczestników, tak że wszyscy czuli się dobrze, na swoim miejscu, potrzebni i pożądani - i chętnie wobec tego przyznawali jej we wszystkim pierwszeństwo. Nie posiadała wielkiego wykształcenia, nie ukończyła nawet gimnazjum, jak Basia i Teresa Ostrzeńskie, toteż gdy rozprawiano w tym młodym towarzystwie na tematy z historii, przyrody lub filozofii, potrafiła nieraz powiedzieć zabawne głupstwo, mieszała ogólnie znane fakty, zdarzało jej się nawet przekręcać bardziej oderwane wyrazy, nie mówiąc o nazwiskach. Za to z upodobaniem urządzała deklamacje, żywe obrazy i przedstawienia amatorskie i do tych rzeczy pociągnęła za sobą wszystkich, o co zresztą nikt nie miał pretensji, bo stosunki towarzyskie zyskały dzięki temu ogromną rozmaitość. Specjalnością pani Michasi było robić wszystko z niczego. - Z niczego - mówiła - wytrzasnęłam kolację, z niczego urządziłam kurtynę i dekoracje. I tę suknię, którą się wszyscy tak zachwycają, uszyłam sobie, po prostu mówiąc, z niczego. Wobec panny Barbary nowa bratowa okazała się bardzo serdeczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzyjaźniły. Przyjaźń ta była nawet ze strony pani Michaliny bardziej zupełna, bo panna Barbara żywiła zawsze niejakie zastrzeżenia. Między innymi pani Michalina do objawów przyjaznej bliskości zaliczała wspólne omawianie strojów i starań dotyczących pielęgnowania urody. Panna Barbara zaś z trudem znosiła tego rodzaju poufność. Zarówno miłość własna, jak jej wstydliwość strasznie cierpiały, gdy bratowa ganiła lub chwaliła ją pod tym względem, albo kiedy się rozbierała, żeby pokazać nowy krój gorsetu czy też majtek. Za to rozmawiać z nią o potocznych wydarzeniach było wesoło i przyjemnie. Znikła też obawa o utratę względów pana Toliboskiego. Danielowa Ostrzeńska w ogóle była w tej dziedzinie znacznie mniej niebezpieczna, niż się zdawało. Panowie uwielbiali ją, ale z daleka. Mimo wielkiej swobody obejścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wzniecać bardziej osobiste uczucia. Zapewne i miłość do Daniela czyniła ją niedostępną, niektórzy jednak panowie twierdzili, że i dla męża jest ona obojętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i temperamentu miłośnicy. Daniel wszelako musiał w związku z nią o czym innym być przekonany; panna Barbara nie wyobrażała sobie, aby można było widzieć kogoś równie szczęśliwie wyglądającym i bez pamięci zakochanym, jak on był w tym okresie. Tak czy inaczej, żadnej z panien młodego towarzystwa pani Michalina nie odbiła adoratora, a panna Barbara zyskała nawet śród zabaw, przez bratową urządzanych, dwu poważnych konkurentów, którzy jednak z powodów nie dość wyraźnych dla otoczenia zostali odrzuceni. Zaś Józef Toliboski mimo oczywistej piękności pani profesorowej, jak zwano Danielową Ostrzeńską, mimo jej falistych, kruczych, kunsztownie uczesanych splotów, złocistych oczu i umiejętności obracania się w świecie - nie przestał w dalszym ciągu asystować pannie Barbarze. I to nie tylko na oczach ludzi - chodzili teraz razem na samotne spacery, w czasie których młody człowiek nie był tak nadskakujący jak na wieczorkach, ale potrafił zawsze spojrzeniem, uściskiem ręki albo słowem - zwłaszcza słowem - dać poznać swoją przyjaźń. Panna Barbara cierpliwie radowała się tym stanem rzeczy w ciągu dwu następnych lat, aż póki nie rozeszła się wiadomość, że Józef Toliboski się żeni. Rozrywki i spotkania towarzyskie były już w owym czasie rzadsze, praca zawodowa pochłaniała coraz to więcej czasu, Danielowi i Teresie urodziły się dzieci. Ślub Józefa Toliboskiego z nieładną, bogatą panną Narecką odbył się w Warszawie, gdzie rodzice narzeczonej spędzali zimę. Józef Toliboski wyrzekł się pięknej przyszłości, jaką mu rokowano w adwokaturze, i państwo młodzi zamieszkali w oddalonym o kilka mil od Kalińca Borownie, majątku posagowym panny młodej. Barbarę Ostrzeńską ogarnął wkrótce potem jakby przestrach przed uczestnictwem w życiu. Odsunęła się zupełnie od świata, ubierała się czarno i surowo, a że nosiła krótkie włosy i wygląd miała nieco chłopięcy, zaczęto ją nazywać "klerykiem". Bliskie stosunki utrzymywała tylko z siostrą, która była, zdaje się, jej powiernicą. Pewna zażyłość łączyła ją również ze szwagrem. Był to niezbyt przystojny, ale wesoły, dowcipny i energiczny Litwin, nazwiskiem Kociełł, który siostrę swojej żony bardzo lubił i zawsze potrafił ją rozruszać. Panna Barbara, jak przedtem marzyła wciąż o dalszych studiach i o nieokreślonym bliżej odznaczeniu się w dziedzinie pracy umysłowej, a może literackiej, tak teraz straciła nagle wszelkie pod tym względem ambicje i postanowiła nauczyć się krawiectwa. W tym celu za pożyczone od szwagra pieniądze wyjechała do Warszawy, gdzie w znanym magazynie sióstr Kunke, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, zaczęła pobierać odpowiednie nauki. Ten rodzaj pracy wyrównał pewne niedociągnięcia jej przyjaźni z bratową Michaliną. Teraz z punktu widzenia zawodowego mogła z przyjemnością rozprawiać z nią o strojach i bieliźnie. A ponieważ czuła się winną, że nie potrafiła dawniej sprostać pod tym względem upodobaniom Michasi, więc słała do niej częste listy z opisami najodpowiedniejszych w danym sezonie ubiorów, czarnych ze złotem atłasów, błękitnych sukien z żółtymi adamaszkowymi stanikami, modnych ciemnoszafirowych aksamitów oraz najbardziej noszonych w Paryżu kostiumów koloru "wydra". Po wyczerpaniu się pożyczonego funduszu panna Barbara rzuciła krawiectwo, ale nie opuściła Warszawy. Zaczęła na nowo zarobkować udzielając lekcji arytmetyki i robót ręcznych na pensji, założonej przez jej szkolną koleżankę. Tym sposobem wróciła do dawnego rodzaju towarzystwa i dawnych upodobań intelektualnych. Poznała przy tym nowy rodzaj duchowych przyjemności, nie związany z osobistymi stosunkami. Dostarczały go jej zbiory muzealne, teatry, wystawy obrazów, poranki w Towarzystwie Muzycznym i odczyty publiczne. Ten nowy sposób obcowania z wiedzą i sztuką nazywała w listach do siostry "prawdziwym używaniem życia". Odzyskała wesołość, dawną kaliniecką bandę przestała uważać za niezastąpioną, latem już nie zawsze jeździła do siostry i do matki. Spędzała wakacje i ferie świąteczne albo na Litwie u niedawno poznanej rodziny szwagra, gdzie za którąś bytnością odrzuciła znów oświadczyny starającego się o nią młodzieńca - albo u dalszej krewnej Ostrzeńskich, pani Ładziny, zamieszkałej w miasteczku Borku, na północnym Mazowszu. Do tego Borku panna Barbara lubiła jeździć, gdyż czuła się tam pożądana; oglądano ją i podziwiano jako warszawiankę, osobę z wielkiego świata. A prócz tego były to okolice zupełnie inne niż pod Kalińcem. Wszędzie naokoło rozciągały się mieszane liściaste lasy i przez te lasy wiodła droga od kolei do Borku. Jeżdżąc tą drogą panna Barbara z przyjemnością zapominała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jestestwem w śniadym gąszczu, w różnolitej, pełnej śpiewu i szumu zieleni. Oczywiście we dnie, gdyż o ile zdarzyło się przebywać lasy nocą, drżała nieco, zwłaszcza przy mijaniu olbrzymiego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świeciło blado w ciemnościach. Jan Łada pochodził z drobnej szlachty, ale pamięć o morgach, co musiały były należeć do jego dziadów - dawno zginęła. Bywał pisarzem prowentowym i oficjalistą w wielkich majątkach, a że odznaczał się skrzętnością i miał szczęście, więc się trochę dorobił. Trochę się dorobił, a trochę wziął w posagu za żoną. Kiedy panna Barbara go poznała, był człowiekiem nieubogim, pełnił obowiązki sędziego gminnego, miał posadę sekretarza w jakimś przedsiębiorstwie Towarzystwa Rolniczego, a nadto był na powrót jakby po trosze ziemianinem, posiadał na własność przytykający do miasteczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po rozpadłym dominium Borek Dworski. Łączył w sobie kilka zawodów, a wyglądał, jakby go stać było na kilkanaście. Był to urodziwy, silny chłop o krzaczastych czarnych brwiach, jasnych pod nimi oczach, szerokim czole, wąskiej a okrągłej brodzie i pysznych, spadających na malinowe usta wąsach. Ożenił się z rozumną, ale chorowitą, niepokaźną i lękliwą panną, której potem całe życie nie cierpiał. Pani Zenobia Ładzina była w porównaniu z nim, zarówno z urodzenia, jak z wychowania, wielką damą, za co tym bardziej lubił ją spychać w kąt i dotkliwymi żartami wymawiał jej to brak urody, to chorobę. W związku z tym wściekał się również wiecznie na wątłe, inteligentne, nerwowe po matce dzieci i bił je, aż świstało. Dla obcych był gościnny, serdeczny i wesoły i nie miało się wrażenia, że to przez fałsz. Po prostu każdego lubił więcej niźli swoją rodzinę. Dla pani Ładziny przyjazdy Barbary Ostrzeńskiej były czymś prawdziwie opatrznościowym. Przywoziła książki i pisma, można było w rozmowie z nią zapomnieć o smutnym, cierpkim życiu, na które patrząc panna Barbara myślała: - Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i nigdy nie wyjdę za mąż. Łada obecność panny Ostrzeńskiej uważał za sposobność do urządzania wieczorków i przyjęć, za którymi przepadał. Na jednym z takich tańcujących wieczorków znajdował się ktoś, kto zrazu tańczył, a potem wycofał się za próg sąsiedniego pokoju i stamtąd zaczął wodzić spojrzeniem za jedną z bawiących się osób. Zasuwał się przy tym coraz to bardziej w cień aksamitnej portiery, jakby pragnął kierunek swego wzroku osłonić tajemnicą. Nie był to już młodzieniec, ale mężczyzna, wysoki, o długich i pięknych nogach, wąskim stanie, rozległej piersi i szerokiej, przyjemnej twarzy. Młoda osoba, z której nie spuszczał oczu, miała na sobie czarną, układaną spódniczkę z bokami podpiętymi nie tak przesadnie, jak to widział u innych, i staniczek cały naszywany dżetami. Wyglądała najwyżej na lat osiemnaście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy - jeszcze nie zdołał zauważyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swobodny i powściągliwy, ruchy niewymuszone, a gdy uwijała się po sali w swym lśniącym pancerzyku, światło mieniło się na nim tysiącem złotych zygzaków i błyskawic. Ktoś z domowych przeszedł mimo zajętego patrzeniem gościa, który drgnął i zapytał zmieszany: - Kto jest ta panienka w takim staniczku w zygzak? Młodym człowiekiem, który się tak zapytał, był Bogumił Niechcic. 2 Panna Barbara Ostrzeńska miała już dwadzieścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogumiła Niechcica - on zaś był człowiekiem trzydziestosześcioletnim. Nie zrobił na niej wrażenia i gdy nazajutrz po wieczorku, na którym został jej przedstawiony, wyjechała do Warszawy, to już w drodze pamiętała go jedynie o tyle, że gdy sanki wjechały w mroczne krępskie lasy, pomyślała: - Aha, to tu gdzieś mieszka ów Niechcic, co się tak na mnie gapił. - Gdyż, owszem, zauważyła, że się jej przypatruje. Na Wielkanoc nie jeździła tego roku do Borku, była u Kociełłów, u których mieszkała już teraz i matka Ostrzeńska, i gdzie każde przybycie cioci Basi było mocno oczekiwane przez dwie córeczki pani Teresy, Oktawię i Sabinę. Dopiero latem udała się znowu panna Barbara do Ładów, a gdy tylko do nich przyjechała, Bogumił Niechcic zaczął bywać w ich domu coraz to częstszym gościem. Panna Barbara patrzyła na niego teraz dużo łaskawszym okiem, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że był w powstaniu i że potem doświadczał niezwykłych przygód tułając się długo po świecie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rzeczach usłyszy, okazała się płonna; Bogumił Niechcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powiedzieć o swych ciekawych zapewne przeżyciach. Panna Barbara była patriotką i przebywając w Borku często chodziła za miasto na wzgórek zwany mogiłą powstańców, żeby składać tam wianki. Wzgórek był porośnięty dziką różą i zielem, a znajdował się na skraju lasu w pobliżu białych murów parafialnego cmentarza. Pola przytykające do drogi, co szła między cmentarzem i lasem, należały już do dóbr Krępa, w których Bogumił Niechcic był rządcą. Często go też tam w swoich wycieczkach spotykała, to na koniu, to pieszo, i zawsze wtedy towarzyszył jej aż do posesji Ładów. Próbowała przy tej sposobności zagadnąć go ostrożnie o przeszłość. Ale Bogumił i wtedy nie mógł się zdobyć na żadne opowiadanie. Zapytany za pierwszym razem, czy wie, że ten kopczyk to jest mogiła powstańców, odpowiedział: - Tak, wiem - i spojrzawszy przelotnie na cmentarz nagle się głośno roześmiał. Panna Barbara wzięła to za prostactwo i przez resztę drogi milczała nieprzychylnie, śpiesząc tak, jakby pragnęła okazać, że nie chce, by jej nadążył. Bogumił nadążał jednak przygnębiony i ze spuszczoną głową, wreszcie rzekł tonem proszącym o przebaczenie: - Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pochodzę. Z niedaleka. I tu - dodał - i tu... - zająknął się. Nie powiedział nic więcej. Lecz dziwna rzecz, ta niejasna odpowiedź w zupełności zadowoliła pannę Barbarę. Żegnając się zapytała jeszcze tylko, jakby na znak, że go pojęła: - Umie pan jakąś pieśń z tych czasów? - Owszem - odparł niezmiernie ucieszony. - Umiem i zaraz jutro zaśpiewam. I od tego czasu często w saloniku państwa Ładów śpiewał soczystym barytonem różne piosenki powstańcze. Jedną z tych pieśni bardziej niż innymi zachwycała się panna Barbara. Słów jej nie mogła nigdy zapamiętać. Wiedziała tylko, że po każdej zwrotce powtarza się tam: a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz śpiewając, bracia, partyzantko, żyj... czasami też przypominała sobie ze środka słowa: broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój... reszta wiecznie ginęła w niepamięci. Za to melodię tego śpiewu potrafiła wywołać w sobie na każde zawołanie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspomnieniem Borku i czasów tu przeżytych. Dzięki tej pieśni panna Barbara pogodziła się z tym, że Bogumił Niechcic nie umiał nic powiedzieć o rzeczach, które były w nim dla niej najbardziej interesujące. Zaczęła nawet przekładać tę skrytość nad chętną wymowność dawnych swoich znajomych i przyjaciół, gdy nagle Bogumił sam popsuł jej dobre usposobienie. Raz na przyjęciu u sekretarza sądu, na które ją zaproszono wespół z Ładami, obecni byli dwaj oficerowie rosyjscy z pobliskiego garnizonu. Panna Barbara zrazu się nasrożyła. Wprawdzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lekcje w rosyjskim domu wicegubernatora Rybnikowa, ale przy bliższym poznaniu okazali się to ludzie szlachetni, krytycznie wobec swojego rządu usposobieni, a Polsce życzący wyzwolenia, przy tym z tradycjami udziału w ruchach postępowych i rewolucyjnych. Stary Rybnikow nieraz sam oprowadzał pannę Barbarę po mogiłach i pobojowiskach powstańczych, znajdujących się w okolicach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych oficerów, o których nie wiedziała nic prócz tego, że byli żołdakami noszącymi znienawidzony mundur. Takich nie spotykała w swym otoczeniu. Ani w Kalińcu, ani w Warszawie wojskowi w prywatnych domach nie byli przyjmowani. Lecz na głuchej prowincji było to we zwyczaju, zwłaszcza gdy brakowało partnerów do winta lub młodzieży do tańca. Tak że po pewnym czasie panna Barbara oswoiła się z tym drażniącym widokiem, a nawet była rada, bo nadarzała się jej może jedyna sposobność zetknąć się z wrogami swej ojczyzny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczyniła to w ten sposób, że jednemu z oficerów pozwoliła się do siebie z lekka zalecać, a gdy ją po podwieczorku zaprosił do tańca - wyniosłym spojrzeniem i odmową uprzytomniła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarzmionego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczuciu odniesionego zwycięstwa rozglądnęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogumił Niechcic siedział tymczasem przy niedużym stoliku z drugim oficerem i pił z nim krupnik. Pił po prostu na umór i nawet zdawał się już być trochę podpity, gdyż poczerwieniał, a jego modre oczy zmalały i miały niemądry wyraz. Co gorsza, gdy się podsunęła, usłyszała, że Niechcic właśnie jemu, temu Moskalowi, opowiada o swych przygodach powstańczych. Mówił po polsku i panna Barbara najwyraźniej usłyszała: - My zaś wtedy wyszliśmy z tego lasu i dalejże na Ruska. - Oficer odpowiadał po rosyjsku coś, w czym panna Barbara nie mogła się połapać. Słyszała tylko pojedyncze słowa: - mołodiec... mołodiec... lubieznyj drug, Bogumił Michajłowicz... - i widziała, że pan Bogumił z tym oficerem bardzo sobie świadczyli. Zgorszona wyszła do bocznego pokoju i nie miała już ochoty powracać do zabawy. Gdy się nazajutrz zobaczyła z Niechcicem, powiedziała do niego ostro: - Ładnego pan sobie znalazł powiernika do tych zwierzeń, których my jesteśmy niegodni. Niechcic stropił się i przeraził. - Co ja zrobiłem? Czy ja co mówiłem? - jąkał. - Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany - dodał z rozpaczą. Nie próbował już się nawet tłumaczyć. Powtarzał tylko: - Czy pani mi to kiedy daruje? Nie dała mu co do tego na razie żadnej pewności, ale oczywiście, niebawem rzecz poszła w zapomnienie i przez następne tygodnie Bogumił Niechcic uchodził nawet po trosze za starającego się o rękę panny Ostrzeńskiej. Pani Ładzina powiedziała jej pewnego dnia, że oświadczyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Barbara odrzekła na to: - Niech nie śmie. Ja go nie chcę. Potem jednak żałowała tych słów. Dręczyła ją myśl, że powtórzone mogły zrobić panu Niechcicowi zbyt wielką przykrość. Usiłowała obmyślić coś innego, bardziej łaskawego, co mogłaby mu za pośrednictwem pani Ładziny oznajmić. Gdy jednak zaczęła mówić z nią o tym i dowiedziała się na wstępie, że tamte słowa nie zostały powtórzone - uspokoiła się i zaniechała zamiarów dawania mu nadziei. Tym bardziej że po krótkim okresie wyrozumiałości pod tym względem raził ją w nim znowu brak jakiegokolwiek wyrobienia umysłowego. Niechcic był może na swój sposób rozumny, ale nie miał znajomości literatury i mnóstwa będących w obiegu wiadomości naukowych, nie miał też krzty dowcipu, bez którego rozmowa towarzyska była wszak rzeczą bez powabu i czczą. Panna Barbara dziwiła się temu wszystkiemu, bo słyszała od pani Ładziny, że rodzina Niechciców była kiedyś znana z różnych umysłowych zamiłowań i że po konfiskacie majątku Jarosty wywieziono podobno z tamtejszego dworu znaczną i wartościową bibliotekę do jakichś rosyjskich zbiorów. Poza tym przecież Niechcic przebywał tyle lat za granicą. Jakże się mógł tam nie kształcić? Raz, mimo że sobie wciąż obiecywała o nic go już nie pytać, zagadnęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po niemiecku, a na dowód zaśpiewał: Der Mensch lebt nicht von Brot allein, er muss auch etwas glücklich sein. Pannie Barbarze piosenka ta wydała się głupia i prostacka, popsuła jej nawet wspomnienie tamtych innych pieśni, które jej się w panu Niechcicu więcej podobały niźli on sam. Więcej niż on - mimo że przecież Bogumił Niechcic był przystojny, a nawet miał w sobie coś, co więcej znaczy niźli foremne ciało. Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty, przestronny dziedziniec wiodący do bezpiecznego domu. Wystarczało go ujrzeć, aby być dobrze usposobionym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia. Wszelako panna Barbara mówiła sobie, że przystojnych jest wszędzie dużo na świecie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobraziła siebie z nim w Warszawie albo w Kalińcu, wnet doznawała uczucia, przed którym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Doznawała przeświadczenia, że będzie się go wstydziła. Na takich różnego rodzaju niepewnościach zeszły wakacje. W ostatnim dniu, a nawet w ostatniej godzinie pobytu panny Ostrzeńskiej w Borku, Niechcic wyznał jej swe uczucia. Było to w ogrodzie, po którym wyszli pochodzić przed wyruszeniem na kolej. Panna Barbara dałaby wówczas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpowiedzieć, żeby ją kto zwolnił z tej konieczności. - Zaraz - rzekła wreszcie, zaczerpnąwszy ze wszystkich sił powietrza - zaraz. Niech pan się namyśli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje niemożliwe. Ja się tego nie czuję godna. - Wiem na pewno, że panią kocham - odparł chmurnie. - Ale skoro pani tak mówi, to znaczy, że ja pani jestem niemiły - dodał takim głosem, jakby mówił o ciążącym nad sobą wyroku śmierci. - Nie jest mi pan niemiły - zaprzeczyła zrozpaczona - tylko mnie się zdaje, że my nie... że my nie jesteśmy dla siebie. - Dlaczego? - zapytał usiłując opanować wrażenie, jakie te słowa na nim sprawiły. I nagle odpowiedział sam sobie: - Tak, rzeczywiście, my nie jesteśmy dla siebie. Słusznie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształceniem, z jej urodą, z jej stanowiskiem w świecie zasługuje na lepszy los niż związanie życia z takim jak ja człowiekiem. - To jest, jak to? Co? - zawołała stropiona, ale od domu zaczęto wołać, że już najwyższy czas jechać. Rozmowa się przerwała i panna Barbara wpadła jeszcze do swojego pokoiku, żeby zobaczyć, czy czego nie zostawiła. Gdy wysuwała i zatrzaskiwała z powrotem puste szufladki, raptem pojęła odpowiedź pana Niechcica. Myślał, że go nie chciała, ponieważ był rządcą i ubogim człowiekiem. A tymczasem ona dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie tę okoliczność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim nigdy, przenigdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zostawić z tego rodzaju myślą, równie przykrą dla niego, jak dla niej. Wypadła na werandę potrącając, niezbyt przytomnie czekające by ją pożegnać towarzystwo, odszukała Niechcica i pociągnęła go za sobą w głąb mieszkania. - Panie - tłumaczyła pośpiesznie - panie, ja bym była nie wiem jak szczęśliwa z takim jak pan człowiekiem. Nie mam żadnego stanowiska w świecie. Nie jestem niczym lepszym... to jest... nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żadnego tam wykształcenia. To nie o to idzie... Zatchnęła się. Co jeszcze chciała powiedzieć? Chciała - o, więcej, niż chciała, potrzebowała ze wszystkich sił objaśnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spalona i zużyta, niezdolna do miłości, gdy on zasługiwał na dar wielkiego i pierwszego uczucia. Dar wielkiego, tak, wielkiego i pierwszego uczucia. Bogumił patrzył na nią dokładnie oczy w oczy, a widząc jej pasujące się ze sobą milczenie rzekł po prostu: - Rozumiem, pani kocha innego. Panna Barbara rzuciła się na to jak uderzona. - Nic pan nie rozumie! - krzyknęła z gniewem, który jednak wydał się Bogumiłowi jakby czymś dobrze wróżącym. - I skąd ten pomysł? Ja nikogo, jako żywo, nie kocham - przeczyła już łagodnie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rzeczy mówić. Wezbrał w niej mściwy żal nadając inny bieg myślom i słowom. - Ja nie odmawiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zaskoczona. Trudno się porozumieć. Słyszy pan? Już nas wołają! Rzeczywiście z balkonu wołano: - No, młodzi państwo, dość już, dość już tajemnic! - Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przyjadę tu na Boże Narodzenie, to znaczy, że wszystko dobrze, że się zgadzam. Albo nie - ja napiszę i w liście wszystko wyjaśnię. Albo nie... Lepiej niech pan przyjedzie do Warszawy, na Wszystkich Świętych. Albo niech pan napisze, a ja panu odpowiem. I niech pan się nie martwi. Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba trochę poczekać. Bogumił patrzył na nią uważnie i powtarzał: - Dziękuję. Dobrze. Przyjadę. Napiszę. Będę czekał. W chwilę potem panna Barbara wyrwała się z uścisków zebranego na ganku, żartującego grona, skoczyła do powozu, zapytała: - A gdzie moja walizka?! - po czym spojrzawszy na zegarek krzyknęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni. 3 Tak więc zostali mniej więcej narzeczonymi. Mniej więcej, bo panna Barbara do ostatniej chwili nie była pewna swych uczuć ni zamiarów. W jednym z listów do siostry, pani Teresy Kociełłowej, z którą jedną jedyną poruszała te sprawy, śród opisu przedstawienia Hamleta i wystawy obrazów wspominała mimochodem: "podobno tam u was mówią, jakobym była narzeczoną. Zaprzeczaj, kochana siostrzyczko, tym pogłoskom, wszakże to nic pewnego. Czuję, że kiedy przyjdzie co do czego, powiem: nie - i wszystko się rozchwieje. Ale wracam do wystawy obrazów. Zapomniałam ci jeszcze napisać, że widziałam przepiękny obraz Matejki "Portret pana". Od razu można poznać, że to mistrz wielki malował. I wiesz, jeździłam na tę wystawę windą. Co za niezwykły wynalazek!" W innym liście donosi, że otrzymuje czasem listy od Bogumiła Niechcica. "Nazywa mnie w nich - pisze - gwiazdą, która zajaśniała nad jego ciemnym życiem. Chcę mu napisać, że mam dla niego siostrzaną przyjaźń, i na tym niech poprzestanie. Jak myślisz, czy powinnam tak zrobić?" Częściej powtarzały się w tych listach wzmianki o kimś innym, kogo z kolei panna Barbara zwała gwiazdą. "Nie wiem, czemu imię pana J. T. wciąż się powtarza w mych listach - dziwiła się sama jednym razem. - Przecież go już nie kocham". A kiedy indziej donosiła, że zwiedzała z kilku przyjaciółkami gabinet zoologiczny w uniwersytecie, i dodawała: "Gdy przechodziłyśmy dziedziniec uniwersytecki, domyślasz się, o czym wtedy myślałam. Myślałam o tych, których poznałam, gdy nosili jeszcze niebieskie czapki z białymi obwódkami. Gdy nie byli takimi jak teraz sztywnymi panami w tużurkach, lecz chłopcami, pełnymi zapału, a w oczach rozumnych świeciło tyle ognia, tyle wiary, tyle miłości. Tak żywo stanęła wtedy przed moimi oczami postać tego, który jest ukrytym kwiatem mojej duszy i którego wspomnienie jak brylantowa gwiazda zawsze przyświecać będzie mojemu życiu. - Niech cię to nie przeraża jednak, nie kocham go już, lecz te obrazy przeszłości są mi zawsze tak drogie. Nimi żyję". Przy końcu innego listu znajdował się dopisek: "Na Królewskiej ulicy na wystawie w oknie zobaczyłam cudną fotografię Byrona. Muszę się dowiedzieć, ile kosztuje, bo muszę ją sobie kupić. Co za wyraz i co za oczy! A choć bez brody, wiesz, kogo mi przypomina?!..." W początkach zimy Bogumił Niechcic zaczął nieco więcej miejsca zajmować w tych zwierzeniach. "Z panem Bogumiłem - pisała w połowie grudnia - dotąd jeszcze nic nie postanowiłam, boję się, bym później nie żałowała, choć gdyby mnie kto zapytał, czy go nie kocham, musiałabym powiedzieć, że często czuję dla niego coś więcej niż życzliwość. Lecz przytłumić tę życzliwość, a nawet zapomnieć o niej przychodzi mi z wielką łatwością. Jestem widocznie wprawna. Przecież stłumiłam tysiąc razy mocniejsze uczucie". Przed samym Bożym Narodzeniem doniosła energicznie: "Czy wiesz, co postanowiłam w kwestii l'amour? Otóż widzę, że Bogumił naprawdę mnie kocha. Ostatni jego list tak dobrze maluje jego proste i szczere uczucia. A wobec miłości cóż stąd, że już niemłody. Jam także już niemłoda, choć, śmiech powiedzieć, niedawno wziął mnie tu ktoś na pensji za jedną z uczennic. A i pan Bogumił podobno myśli, że mam osiemnaście lat. Ciekawa jestem, jaką minę zrobi, kiedy go wyprowadzę z błędu. Jednak mimo smutnych doświadczeń, które już mam za sobą, nie czuję się znów tak bardzo rozczarowaną do życia. Nawet z pewną nadzieją patrzę w przyszłość. Tak więc, kości rzucone. Pojadę, tak jak obiecałam, do Borku i niech się dzieje wola nieba, co będzie, to będzie". I wkrótce po Nowym Roku zaczęły wychodzić zapowiedzi Bogumiła Niechcica i Barbary Ostrzeńskiej - w Warszawie w kościele Karmelitów na Lesznie. W Warszawie, a nie w Borku, gdyż o to prosiły koleżanki i przyjaciółki panny Barbary, których życzenie było dla niej święte. Prócz tego miała nadzieję, że do Warszawy zjedzie na jej wesele Julian, inżynier z Petersburga. Co prawda, obiecywał on już dawniej przybyć na ślub Daniela i Teresy, a jednak nie przyjechał. W ogóle od czasu osiedlenia się poza stronami rodzinnymi ani razu jeszcze nie widział się ni z matką, ni z rodzeństwem. Tym razem jednak tak się złożyło, że miał swoje zawodowe sprawy do załatwienia w Warszawie, a więc może jednak przyjedzie. Wyjazd do jakiegoś na końcu świata położonego Borku byłby go na pewno odstraszył, a panna Barbara ani się spostrzegła, jak zaczęła dzień swego ślubu uważać po trosze za okazję do zobaczenia się z bratem. Zaraz w czasie świąt w Borku, kiedy jej zaręczyny stały się oficjalne, panna Barbara poprosiła Niechcica, żeby ją zawiózł do matki. Bogumił westchnął, gdy się z tym do niego zwróciła. - Nie chciałbym - powiedział - żeby pani myślała, że się mojej rodziny wstydzę, ale boję się, że moja matka nie spodoba się pani. To już zupełnie niedołężna staruszka. A jeśli pani idzie o zadośćuczynienie zwyczajom, to ona biedna przeszła już tyle i stoi tak dalece poza życiem, że nie przywiązuje do tego wagi. A ja tym bardziej. Panna Barbara pomyślała, że jej narzeczony też nie zna się na zwyczajach, gdyż te wymagały, aby starsza pani Niechcicowa złożyła wizytę rodzinie przyszłej synowej. Wiedziała jednak, że to jest ze względu na stan jej zdrowia, a także na różne inne okoliczności, jak odległość, koszty itp., niemożliwe. Zresztą konwenanse obyczajowe nie były dla niej żadnym bożyszczem, nie chciała być małostkową i nie podjęła tej sprawy, ale nalegała stanowczo, że będąc tak blisko musi poznać swą świekrę. Słyszała zawsze, że synowe ze świekrami źle żyją, pragnęła jak najprędzej okazać, że będzie pod tym względem stanowiła wyjątek. Płonęła chęcią oczarowania swej świekry, wzbudzenia w niej miłości do siebie, dania jej poznać, że inteligentna, taktowna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pragnęła nigdy go jej odebrać. Spośród czekających ją w małżeństwie zadań i obowiązków to wydawało jej się w tej chwili najważniejszym. Wobec tego Bogumił przyjechał po nią nazajutrz w niezwykle pięknych, lśniących sankach. Śród pobrzękiwania dzwonków zasiedli oboje na granatowych mroźnych poduszkach i wsunęli nogi w kudły przepysznej, pokrytej suknem baranicy, a sanie szarpnęły nimi po cichu, aż odchylili się w tył, i pomknęły z sykiem i świstem po srebrzystej od słońca drodze. Panna Barbara żałowała namiętnie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skręcili i wiatr mieli nie w twarze, a z boku, Bogumił objaśnił, że to są najlepsze dworskie sanki, które państwo Krępscy polecili mu wziąć, gdy się dowiedzieli, że jedzie po narzeczoną. - Tak? - ucieszyła się panna Barbara. - Więc to widać przyjemni, rozumni ludzie - i stosunki z nimi muszą być dobre. - Stosunki są dobre - odparł Bogumił - póki żyją starzy Krępscy, którzy pamiętają jeszcze, że mój ojciec był takim jak i oni człowiekiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie. Panna Barbara milczała niemile zdziwiona, gdyż uważała mimo woli, że owi Krępscy dopiero teraz będą mieli dane do szanowania i należytego traktowania Bogumiła. On zaś rzekł jeszcze po namyśle: - Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłąkany. - Słyszałam o tym - odparła panna Barbara łaskawie. Jej chwilowe rozdrażnienie minęło i zaczęła znów roić, że zdobędzie również sympatię owego wuja. Kto wie, może nawet wpłynie na rozjaśnienie mroków jego umysłu. Słyszała już o wypadkach przywrócenia władz umysłowych za pomocą troskliwej dobroci. I układała sobie w myślach, jak się z tymi obojgiem przywita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeździe mówić, jak o niej marzyć i śnić. - Krępa - rzekł Bogumił. Panna Barbara z biciem serca rozejrzała się wkoło, niespokojna, czy otoczenie będzie się jej podobać. Przestraszała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, niemiłą okolicę. Na szczęście widok rozległego ogrodu, bramy i widniejącego w głębi, rozpostartego zacisznie i powabnie na tle potężnych drzew dworu - usposobił ją jak najlepiej. Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze. Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem. Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były pod drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką. Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nie nastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy. - Piękne włosy - rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. - Ja też miałam duże, piękne włosy. Ale teraz... - zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: - powyłaziły. Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem: - Czy przy starszym panu jest kto? - Ludwiczkę posłalim! - krzyknęła nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę. Bogumił objaśnił narzeczoną: - Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować. Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł. Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco: - Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom. Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić. Przestała wierzyć w swój ślub. - Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku - myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach. - Prawda, dzieci - pomyślała Barbara. - Będę przecież pewno miała dzieci. - I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości. - Czyje to dzieci? - spytała. - Czyje? - Dawnego administratora - wyjaśniał Niechcic. - Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie. - To się dobrze złożyło - zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się jadąc przeziębić. Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy. Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wyjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli, w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów. Lecz po powrocie do Warszawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda sankami, ani te pocałunki nie dadzą się porównać z niczym, co tutaj miała. I znów popadła w wątpliwości i w męczarnie, co dręczą człowieka, gdy nieodparty głos namiętności nie wskazuje drogi, a umysł i wola nie są w stanie kierować się innymi nakazami nie zbudzonego jeszcze ducha. Ze strachem czekała bliskiej godziny ślubu i coraz częściej, co dzień prawie pisywała do siostry. "Gdyby szło tylko o miłość - skarżyła się - wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. Nie, - byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo - z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli - niekiedy mi się ta myśl podoba... Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet mi żal tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swe przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne!" Na dwa dni przed ślubem przyszła wiadomość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przyjadą. Ich dziewczynki zachorowały na odrę i żadne z rodziców nie chciało od chorych dzieci odjechać. O tym, by matka Ostrzeńska sama miała przyjechać, nie było mowy. Pani Adamowa już od dawna bała się na własną rękę wyruszać poza Kaliniec, bo jej się zawsze zdawało, że w drodze umrze na serce. Nie dość na tym, inżynier Julian również doniósł, że nie może przyjechać. Stanęły mu na przeszkodzie ważne czynności przy nowo budującej się linii kolejowej. Listy od rodziny nadeszły jednocześnie i panna Barbara odczytywała je ze łzami w oczach - i z taką rozpaczą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedynym szczęściem, którego w dniu ślubu oczekiwała. W przystępie żałości zaczęła niezwłocznie pisać do pani Teresy. "Z płaczem - były słowa jej listu - dowiaduję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będziecie na ślubie, i z płaczem będę pojutrze żegnać Warszawę. Czułam się tutaj taka szczęśliwa, jakby cały świat do mnie należał. Te chwile miną i nigdy już nie wrócą. Może jeszcze się wstrzymać? Myśl, że wy macie teraz zmartwienie i że ja nie mogę być z wami, czyni mi życie nieznośnym. Nie widzę dostatecznie ważnego powodu, abym teraz nie miała być z wami. Nie, upieranie się przy małżeństwie, do którego nie czuję żadnego zapału, wydaje mi się w tej chwili czczą igraszką próżności wobec uczucia do was, najsilniejszego i najprawdziwszego, bo nie związanego z żadną światową ambicją..." Zmierzch zapadł, przestała widzieć litery i musiała zaniechać pisania. Usiadła na stołeczku przy piecu i płakała grzejąc zmarznięte ręce. Znajdowała się w swym pokoiku na pensji, w głębi lokalu słychać było śmiechy i bieganinę po schodach. Na ulicy rozlegało się klaskanie kopyt po bruku, a potem poślizgiwanie się podków o kamienie, jakby ktoś konia zatrzymywał. Światło zapalonej właśnie latarni zabłysło na ścianie pokoju. Panna Barbara czuła się jak podróżny, który wyrusza w niepowrotną drogę i którego jego najukochańsi nie przyszli przed odjazdem pożegnać. A jej wczorajszy świat, uczennice, koleżanki, znajomi pogodzili się już z tym, że ich miała opuścić, nie liczyli już na nią w swych zabawach. Wtem zapukano i zjawili się Ładowie, a z nimi Bogumił Niechcic. Mieli przybyć dopiero nazajutrz w południe, lecz i oni też otrzymali wiadomość od rodziny Ostrzeńskich, a nie chcąc, aby panna Barbara czuła się osamotnioną, przyśpieszyli swój przyjazd. Narzeczona nie wiedziała, jak im dziękować i gdzie ich z radości posadzić. Zapaliła światło, chciała kazać dawać herbatę, lecz oni naglili, by się ubrała i wyszła z nimi na miasto. Pójdą do znajomej Ładom cukierni na czekoladę, a potem wybiorą się razem do teatru. Grano tego wieczora "Czartowską Ławę". Łada zakupił lożę i panna Barbara znalazła się z Bogumiłem w samym środku wystrojonego, szemrzącego świata, w śpiewnym, niewyraźnym zgiełku strojonych instrumentów, w rzęsistym blasku kandelabrów. Serce jej biło, miała uczucie, że wszyscy na nich patrzą i osądzają jej wybór. I że dla każdego w tej chwili widoczne są braki pana Niechcica, jego niedostateczne wykształcenie, jego mieszkanie w nędznej oficynie, do której wchodzi się po kamieniach i gdzie panuje zaduch. Popełniła mnóstwo niezręczności, a choć była tu na swoim gruncie, czuła się tak zażenowana, że zaraz na wstępie zrzuciła za parapet loży rękawiczki; na szczęście siedzieli na parterze i nie wzbudziło to większej sensacji - musieli jednak odwołać się do pomocy woźnego. Bogumił, na odwrót, zachowywał się z powściągliwą niewymuszoną swobodą człowieka nieobytego, lecz już z natury nigdzie nie czującego się obco. Przychodziło mu to tym łatwiej, że nie zwykł był mieć wciąż siebie na widoku i że nie miał tak pobudliwej wyobraźni, jak jego narzeczona. Ochłonąwszy nieco panna Barbara spojrzała bardziej przytomnie i zauważyła, że Bogumił ma na sobie nowe ubranie i wygląda bardzo przystojnie. Jakaś pani w krzesłach zauważyła widać to samo, gdyż odwracała się i spoglądała nie to, że na ich lożę, ale całkiem wyraźnie na Bogumiła. Panna Barbara zaczynała się na nowo czuć nieswojo, a już wręcz przeraziła się, gdy ujrzała, że Niechcic nagle wstał i ukłonił się owej damie. Nie śmiała się spytać, kto to, musiała doczekać, aż spytają Ładowie, i usłyszała, że to krewna Krępskich, którą Bogumił widział parę razy w ich domu. Uspokoiła się, lecz w czasie pierwszego antraktu doznała nowego wstrząśnienia. Gdy się przechadzali we czworo po kuluarze, młoda panienka w seledynowych muślinach mijając ich upuściła niechcący wachlarz. Bogumił podniósł go i został obdarzony takim spojrzeniem, że panna Barbara spostrzegłszy to zadrżała. Co gorsza, gdy mijano się potem raz jeszcze, spojrzenie się powtórzyło, a tym razem panna Barbara miała wrażenie, że i pan Niechcic jak gdyby się uśmiechnął. Nie śmiała nic na to powiedzieć, nie czuła się w prawie do tego, lecz wpadła w skrytą rozpacz. Po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że nie sama ona tylko jedna musi być koniecznie przedmiotem uwielbienia Bogumiła. Mógł się on przecież z łatwością zakochać w której z owych dwu dam. Wszak dał dowód, że się potrafi zakochać od pierwszego wejrzenia, a tę z krzeseł znał już w dodatku przedtem. Obie damy były też przecież sto razy od niej piękniejsze i wspanialej ubrane, a oprócz tego, co tu skrywać, patrzyły na niego tak, jak ona nigdy na niego nie patrzyła. Im on nie zdawał się prostakiem. Snadź trzeba było być tak piękną i tak ubraną jak one, by ocenić zalety Bogumiła, a ona, widać, biedna, nie znała się na rzeczy. Niemożność pokochania Bogumiła całą pełnią uczucia wydała jej się nagle nie - godną lamentu i rozgłosu - wyższością rozczarowanego serca, ale upośledzeniem duchowym, kalectwem i poniżającą niedolą. Strach, że Bogumił domyślił się, jak wielką była pod tym względem niedołęgą, przyprawił ją nieomal o zemdlenie. Uczuła się w niebezpieczeństwie i jak przedtem pragnęła odwlec dzień ślubu, tak teraz drżała, czy przez czas dzielący ją od ołtarza serce Bogumiła nie odwróci się od niej ze wstrętem i ach, jak chciała, żeby już było po wszystkim. Jednak w czasie trwania przedstawienia przejęła się nim do tego stopnia, że zapomniała o swym nieoczekiwanym strapieniu. Gdy wychodzono z teatru, trwożne myśli przypomniały się znowu, lecz nie miały już tej siły co przedtem. Żar uczuć, płynący ze sceny, udzielił jej się i doznała pociechy. Czuła się zdolną do pokochania Bogumiła, a nawet już go lubiła, już go chciała całować i nie bała się o jego uczucia, gdy jechali do domu z teatru. Bo kto kocha - ten się nie lęka. Mówiąc jej dobranoc przed drzwiami domu, gdzie mieszkała, Bogumił powiedział nieśmiało: - Muszę kogoś trochę zasmucić. Tak mi żal, bo taka ożywiona. Ale cóż mam robić. Nie będziemy zaraz mieli tego domku w ogrodzie. Ów administrator dostał miejsce dopiero od kwietnia i na razie do tego czasu będziemy musieli zostać na starym mieszkaniu. Wuja przeniosłem do jednego wolnego pokoiku na górce, a my będziemy mieli przy mamie pokój z kuchnią. Panna Barbara aż zadrżała z uciechy na tę wiadomość. Tak bardzo pragnęła okazać czymś Bogumiłowi przemianę, której uległa. - Ależ to nic nie szkodzi - rzekła. - Tu czy tam, będziemy razem i wszystko będzie dobrze. - Wiedziałem, że tak powie - uradował się Niechcic. Wciąż jeszcze nie śmiał jej mówić "ty", a nie mógł, nie chciał już "pani". Znalazłszy się na powrót w swym pokoju panna Barbara zapaliła lampę i siedziała w milczącej zadumie przy stole nie zdejmując żakietu ani czapeczki. Na koniec wzrok jej, goniący wciąż jeszcze obrazy przeżytego wieczoru, padł na zaczęty o zmierzchu list do Teresy. Przeczytała go, podarła, a następnie zrzuciwszy okrycie napisała pośpiesznie nowy. "Spłakałam się - pisała - droga siostrzyczko, na wiadomość, że nikt z was na ślubie nie będzie, ale cóż, trudno. Jestem teraz cała przejęta myślą o tym, by sprostać obowiązkom, które na siebie biorę, może więc lepiej, że zobaczymy się potem, gdy będę bardziej spokojna. Za błogosławieństwo Mamy i za książęce dary z serca dziękuję. Zapowiadałyście, że nie będzie wyprawy, a toż to cała wyprawa! Wyobraź sobie, że Bogumił dowiedziawszy się, że będę sama, przyśpieszył przyjazd. Tylko co spędziliśmy z nim i z poczciwymi Ładami wieczór w teatrze. Dawano "Czartowską Ławę". Gra była zachwycająca, od uroczych piosenek mało mi serce nie wyskoczyło z piersi, a dekoracje przedstawiające górski krajobraz wydały mi się cudem. Wróciłam rozmarzona i jedno mnie tylko gnębi, że gdy ja tu używam, wy tam stroskani czuwacie nad łóżkami moich najukochańszych dziewczynek. O, gdy Bóg pozwoli, że będą już zdrowe, muszą kiedyś do mnie na wieś przyjechać. Od kwietnia będziemy mieli śliczne mieszkanie w osobnym domu w ogrodzie. Teraz dopiero widzę, jak wielką pomyślnością jest dla mnie to małżeństwo i miłość Bogumiła. Charakter jego podoba mi się coraz bardziej, nie masz pojęcia, jak zyskuje na porównaniu z każdym z moich znajomych, a zwłaszcza z tym, co, tak będąc obiecującym, tak się okazał zawodnym i nieciekawym. A jeśli idzie o stanowisko pana Niechcica i o to, że grozi mi zakopanie się na wsi, jak ubolewa moja dobra Michasia, to nie lękam się tego. Przyrodę zawsze kochałam równie silnie jak książki i dobre towarzystwo. Nie przeraża mnie to, że będę żyła śród lasów i śród łąk. A stanowisko pana Niechcica jest dla mnie aż nadto dobre, dziwię się nawet, że będąc przystojnym, a wcale jeszcze niestarym człowiekiem, nie obejrzał się za bogatszą. Wszakże ja nic nie posiadam prócz paru sukienek i koszul, których liczba co prawda znacznie się z waszej łaski zwiększyła, ale to też i wszystko. Moje lekcje nie są żadnym stanowiskiem. Lubiłam je, gdyż lubiłam przebywanie z miłymi dziewczętami, ale nie miałam nigdy zamiłowania do bakalarstwa, nie przynosiło mi też ono tyle, bym się mogła obejść bez waszej, najdrożsi, pomocy. Traktowałam tę pracę zawsze jak coś tymczasowego. Jak wiesz, marzyłam o czymś innym - wszak słyszałaś o kobietach, co pojechały na wyższe studia do Krakowa, do Petersburga lub za granicę. Lecz gdybym nawet miała i środki, czy odważyłabym się na to? Pewno nie - zresztą za późno już o tym mówić i myśleć. Wszystko tamto przepadło. Tak więc dziękuję Bogu za to, co jest, i jestem najlepszej myśli. Ściskam was, Mamie rączki i nóżki całuję, wasza - po raz ostatni wyłącznie tylko wasza - Bar. Ostrz." W dzień ślubu Barbary i Bogumiła wypadła zła pogoda - mróz, wicher i zadymka. Nim zdążono powsiadać do karet, furmani, konie i dachy pojazdów zasypane zostały śniegiem. Był już zmierzch. Jechano powolutku śród różowego światła latarń i jakby przedzierając się przez drgające zwoje gęstego muślinu. W kościele wszyscy musieli stać cały czas okutani w rotundy i szuby - gdyż panowało w nim lodowate zimno, a za każdym otwarciem drzwi smugi śniegu zaczynały wiać po posadzce. Z rodziny panny Barbary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogumiła występował jego dalszy krewny tego samego nazwiska, Hipolit Niechcic, posiadający niedaleko Borku własny folwark. Oprócz tego były koleżanki, przyjaciółki i znajomi panny Barbary. Panna młoda nie miała żadnej specjalnej ślubnej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakiegoś czasu noszony granatowy watowany kostium z szarym barankiem i takąż barankową z granatowym czapeczkę. Była zamyślona i miała nie widywany u niej dotąd, nieco wyniosły i srogi wyraz oczu. Gdy na chórze zaczęto grać i śpiewać, dwie łzy spłynęły po jej twarzy, która jednakże poza tym ani drgnęła. Wszyscy inni wciąż ze sobą szeptali tak, że w kościele prócz odgłosów niepogody słychać było świszczący szelest. Panowie odzywali się nawet basowym półgłosem. Na krótko przed oczekiwanym ukazaniem się księdza drzwi kościelne jeszcze raz się otwarły, a potem z grzmiącym hukiem zamknęły. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jeszcze wchodzili ci i owi spośród ulicznej gawiedzi. Nagle jednak odwołano pana młodego. Tuż za nim odeszli w głąb kościoła Hipolit Niechcic i Łada. Teraz dopiero panna Barbara zaczęła drżeć i mienić się na twarzy. - Co się stało? - myślała i nie śmiała zapytać, lecz serce w niej upadło. Może Bogumił rozmyślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krzeseł lub ta z wachlarzem zjawiły się, by przerwać uroczystość. Tak czy inaczej, miała niejasne poczucie, jakoby zasłużyła na tego rodzaju niełaskę losu, i truchlała, czekając najgorszego. Bogumił tymczasem powrócił do orszaku, a ujrzawszy wpatrzoną w siebie, zmienioną twarz narzeczonej, podszedł do niej i pocałował ją w rękę. - Co się stało? - szepnęła - proszę pana. - Nic, kochanie - odparł - wszystko dobrze. - Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdołał się uśmiechnąć - tak że panna Barbara nie odzyskała spokoju i myliła się przy powtarzaniu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z trudem tylko zdołał jej włożyć obrączkę. Gdy po załatwieniu wszystkich formalności znaleźli się we dwoje w karecie, Bogumił powiedział prędko: - Moje dziecko, nie przejmuj się tym bardzo. Moja matka umarła. Nagle. Dostałem depeszę ze dworu. Tak więc ślubna podróż pani Barbary była to podróż na pogrzeb. Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rzeczy i wyruszyć na kolej. Pociąg, na który według otrzymanego zawiadomienia miały być wysłane konie z Krępy, odchodził o siódmej z minutami. Ładowie i Hipolit Niechcic mieli zostać do rana, by pozałatwiać rzeczy, którymi państwo młodzi nie zdążyli się zająć. Do dworca Kowelskiego nie było bardzo daleko. Bogumił znalazł sanki zaprzężone w bystrego konia i przybyli na czas. Budynek stacyjny stał w polu i był tak zasypany, że wśród sinobiałej mgławicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z niewyraźnie oświetlonymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świecił i dyszał, jego czarne kształty rozpływały się w sypkiej ostrej zawiei. Weszli do poczekalni. Bogumił kupował bilety, a pani Barbara szczękała z zimna zębami i powtarzała: - Jezus Maria, prędzej, prędzej, bo nie zdążymy. - To znów milkła, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogumił powoli odbiera resztę. W powietrzu coś niejasno dźwięczało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy telegraficzne. Wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym drzemał już jegomość w lśniących kaloszach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postępować swobodnie jak ludzie zaślubieni. Zmarła była pomiędzy nimi, pani Barbara czuła, że Bogumił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, przeciwnie, musiała mu to chwalić. On zaś w istocie zapadał co chwila w zadumę, śród której wszystko obecne znikało mu sprzed oczu. Często jednak zrywał się i prosił żonę, to by się na nim oparła, to by się położyła. - Czy ci nie zimno, kochanie, czyś nie głodna - pytał, a ona odpowiadała: - Nie, dziękuję panu - gdyż nie mogła tak ni stąd ni zowąd zacząć mówić mu "ty". Niekiedy oboje zaczynali drzemać, a pani Barbara majaczyła, że matka Bogumiła nie umarła, popadła tylko w omdlenie. Gdy przyjadą, będzie już przytomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roztoczy nad nią opiekę, będzie ją na rękach przenosić z łóżka na fotel, aż staruszeczka wyzdrowieje - cóż to będzie za radość. O, jakże pragnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w czasie której tak jej się wszystko u świekry nie podobało. O dwunastej w nocy siedli do sanek i jechali nimi do czwartej nad ranem. Na szczęście wiatr ustał najzupełniej, wypogodziło się, świecił księżyc, noc była przeczysta i lazurowa. Teraz jednak jeszcze trudniej było im porozumiewać się ze sobą, gdyż byli odziani w sterczące kołnierzami wysoko ponad głową olbrzymie, ciężkie futra, przez które mówili do siebie niby przez ścianę. Pani Barbara, wyglądając jednym okiem ze swych niedźwiedzi, zachwycała się tylko po cichu przywalonymi śniegiem sosnami i świerkami, co świeciły w księżycu olśniewającym blaskiem. Na koniec wjechali w znajome już podwórze i stanęli cicho przed niziutkim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszczekiwały, lecz niebawem otoczyli ich ludzie. Było ich kilkoro. W milczeniu zaczęli świecić latarnią, bo księżyc zaszedł i robiło się ciemno. Okno pokoju starszej pani Niechcicowej było otwarte i widać było przez nie zapalone świece. Zmarła leżała jeszcze widać na łóżku. Pani Barbara wydobyła się z sanek, a Bogumił pomógł jej zesunąć z ramion niedźwiedzie, w których nie mogła się ruszyć. - Ostrożnie - powiedział wiodąc ją ku wejściu przez kamienie, które służyły za schodki. 4 Mieszkanie po dawnym administratorze Winczewskim nie zostało Niechcicom na pierwszego kwietnia oddane. Ów administrator otrzymał miejsce samotnego i musiał jeszcze tymczasem rodzinę zostawić w Krępie. Jego żona była źle usposobiona do Niechciców, gdyż mając im odstąpić piękny dworek w ogrodzie uważała ich po trosze za przyczynę utraty miejsca. Kiedy pani Barbara dowiedziała się o tego rodzaju mniemaniach od swej służącej, Bylisi, popadła w przygnębienie, które dopiero Bogumił musiał rozpraszać. - Jakże możesz martwić się takimi rzeczami - mówił i tulił ją do siebie. - Przecież wiesz, że to nie ma z nami żadnego związku. Wszak stary Krępski nie mnie ma oddać zarząd dominium, tylko synowi. Ludzie ze wsi muszą czymś zapełniać wolne chwile, a Winczewska ma ich teraz więcej niż drudzy. Wciąż czeka na przeprowadzkę i koło gospodarstwa nie tak już chodzi jak dawniej. Więc sobie wymyśla takie rozmaite historie. I Bogumił sam rzeczywiście nic sobie z tego nie robił. Gdy spotykał dzieci z dworku, zaczepiał je, brał je ze sobą na konia lub na linijkę, a one jawnie okazywały, że za nim przepadają. Również i z panią Winczewską, gdy mijali jej ogród i ujrzeli ją z dala, wszczynał zawsze wesołą rozmowę, a jej skwaszona twarz stawała się przy tym na chwilę nieco weselsza. Jeśli pani Barbara była wtedy obecna, to stała cały czas jak na żarzących się węglach. Nie rozumiała, jak Bogumił może postępować w taki sposób z ludźmi, którzy źle o nich myślą. Sama starała się jak mogła unikać spotkania z chudą, zawsze cierpko skrzywioną postacią z dworku, a i dworek omijała z daleka, aby nie myślano tam czasem, że chodzi patrzeć, czy się jego mieszkańcy nie wynoszą. Natomiast w samotności często projektowała sobie, że pewnego dnia zdobędzie się na to, żeby pójść do byłej administratorowej i żeby tak jej powiedzieć: - Ani mi się śniło, droga, szanowna pani, ani mi się śniło pragnąć innego mieszkania niż to, co mam. Żyjcie sobie, państwo, gdzie jesteście, jak długo chcecie, zrzekam się tego dworku raz na zawsze. - Wezmę - rzekła raz do Bogumiła - pójdę i tak jej powiem. - Nie czyńże tego czasem - przestrzegał ją Bogumił - bo się z ciebie naśmieją albo tym bardziej cię obmówią, że się chcesz tutaj rządzić jak szara gęś, że masz protekcję, rozporządzasz mieszkaniami. I raz jeszcze zabraniał, lecz wyraz twarzy miał zadowolony, jakby mu się podobało, że pani Barbara nie w inny sposób, a w taki wzięła te sprawy do serca. Ona zaś zaniechała pomału zamiaru pójścia do pani Winczewskiej, ale wszystko, co jej chciała powiedzieć, mówiła swej służącej, Bylisi. Mówiła, a potem żałowała, że jeśli to jej gadanie się rozniesie, to ich mogą naprawdę zostawić, gdzie byli, i że nawet, gdy się dworek opróżni, osadzą w nim kogo innego. I zdawało jej się, że Bogumił już nazbyt pogodnie znosi niepomyślność losu, która kazała im pozostać w starej siedzibie. Mogło mu przecie choć czasem przyjść do głowy, że miejsce to nie jest znów takie czarowne, tymczasem on pomartwił się jedynie na wstępie, a potem był już taki z wszystkiego rad, jakby o sprawie mieszkania wręcz zapomniał. Jednakże, gdy napomknęła z goryczą raz i drugi o szkaradnej dziurze, w której wypadło im żyć, ujrzała nad swoje spodziewanie, że zrobiło to na nim bardzo silne wrażenie. Cały dzień był przygnębiony i zdawał się przed nią wstydzić. I pani Barbara, jakby jej szło nie o praktyczne wyniki, ale o wybadanie jego stosunku do tej sprawy, wnet przyznawała, że pogardzane mieszkanie ma swoje zalety. Zaś w gruncie rzeczy miało ono dużo złych stron. Schodki z dzikiego kamienia stanowiły z nich bodaj najmniejszą. Było ciemne, wilgotne i niskie, a myszy niepodobna w nim było wytępić. Było i ciasne, lecz tę szczupłość wymieniała pani Barbara Bogumiłowi właśnie jako zaletę. Cóż by teraz zrobili z obszernym pomieszczeniem we dworku po Winczewskich? Nie mieliby do tych pokojów co wstawić, przecież cudem zdołali zapełnić te "ciupki" w oficynie. Gorzej było natomiast, że w owych "ciupkach" pani Barbara nie czuła się dostatecznie u siebie. Zaraz przez sień, naprzeciwko ich drzwi, mieszkał ogrodowy, za nim, w izbie z osobnym wyjściem na podwórze, żyła stara, wysłużona komornica Ludwiczka, a jeszcze dalej, na samym końcu domu, znajdowało się coś pośredniego między kurnikiem a stancją, miejsce, w którym tuczono gęsi. Zaś w przeciwległym szczycie domu, za ich mieszkaniem, była wędzarnia. Pakowny to był więc i dosyć ludny budynek, lecz pani Barbara często w chwilach złego usposobienia mówiła, że czuje się, jakby zamieszkała w czworakach. Co prawda owe zbyt bliskie i niepożądane sąsiedztwa wyszły jej pod różnymi względami na dobre. Ogrodowy okazał się jednocześnie stolarzem, a mając w zimie nieco czasu porobił dla państwa Niechciców brakujące stoły i stołki. A Ludwiczka nauczyła panią Barbarę we właściwym czasie nasadzać kury, kaczki, perlice, sprawdzać jajka i chodzić koło kurcząt. Co do gotowania, pieczenia chleba i przyrządzania zapasów, to dużo wiedziała Bylisia od zmarłej starszej pani, ale i w tych rzeczach ostatnie zdanie należało nierzadko do Ludwiczki. Ogrodowy i Ludwiczka stali się tedy dla pani Barbary prawdziwą opatrznością, gdyż znajdowali się pod ręką, można było czerpać z ich pomocy i doświadczenia prawie niechcący, śród sąsiedzkich spotkań w sieni i w progu. To była pomyślna okoliczność, bo udawać się specjalnie gdzie dalej po radę pani Barbara nigdy by się nie odważyła - bała się i wstydziła krępskich ludzi. A sama na początku rzeczywiście do niczego nie umiała się wziąć. Sposobności, by się tego lub owego z domowych zajęć nauczyć, miała za panieńskich czasów dosyć i u radcy Joachima, i u matki, zwłaszcza póki żyła stara, wszystko umiejąca piastunka ich, Bursztynka. Lecz ówczesna panienka Barbara uważała roboty gospodarskie za coś tak łatwego, że szkoda było na nie pięknego czasu młodości. Tymczasem przekonała się, że potrzebowały one znacznej umiejętności, a także zamiłowania. Tego ostatniego nie mogła w sobie wzbudzić, gdyż ze wszystkich zajęć pani domu, które ją nęciły w małżeństwie, mogła się na razie oddać prawie wyłącznie tylko temu, czego najbardziej nie lubiła, to jest kuchni. Zachęcona przez wskazówki Ludwiczki, miałaby ochotę chować dużo drobiu i świń, lecz przy tym mieszkaniu wiele chować nie było można, gdyż nie było gdzie trzymać. Na całą żywiznę Niechcicowie dostali tu tylko szczupłą zagrodę w ogólnych zabudowaniach dworskich. Pani Barbara nie lubiła tam chodzić, by nie brnąć przez gnojówkę i nie spotykać służby dworskiej, której widok przypominał, że i oni też służą. Zresztą, te parę kur, kaczek i perliczek, jako też świnie i krowę, które do gospodarstwa należały, Bylisia była już przyuczona sama oprzątać, pani Barbarze zdawało się nawet, że nie jest ona zadowolona z wdawania się w te rzeczy. A że pani Barbara wciąż patrzyła na nią mimo woli jak na służącą nie swoją, a zmarłej starszej pani, więc usuwała się na bok i doglądała tylko paru kur, co siedziały na jajkach u niej w kuchni. Nadchodziła wiosna. Pani Barbara tyle się naroiła przed ślubem, co będzie siać i sadzić u siebie na wsi w ogródku, lecz przy podwórzowej oficynie nie było i ogródka, można było tylko patrzeć, jak się przyjmują w doniczkach flance pelargonij, które jej podarował sąsiad ogrodowy. Tym bardziej nie można było marzyć o tym, co się przedstawiało pani Barbarze jako jedna z największych przyjemności małżeńskiego pożycia - o zaproszeniu na lato rodziny i koleżanek. Mieszkanie było zbyt ciasne i zbyt nędzne. Tak więc pozostawała tylko kuchnia. Bogumił nie był pod tym względem człowiekiem wielkich wymagań. Nie był żarłokiem, nie lubił dań wymyślnych, ale pani Barbara dobrze widziała, że jeżeli co z drobiazgów, służących do opędzania codziennych potrzeb, może mu zrobić przyjemność, to gdy na stół podano coś, co lubił, albo gdy się w kuchni jakie danie wyjątkowo udało. Może przywiązywał wagę do jedzenia, jak kto inny przywiązuje ją do stroju, do wyglądu mieszkania lub do zwyczajów życia towarzyskiego. I chociaż byli ubodzy i musieli jeść skromnie, lubił, żeby było podane czysto, smacznie, bez żałowania przyprawy, i lubił mieć poczucie, że w domu nigdy nie brak czegoś do przekąszenia w szafie albo w spiżarce. Pani Barbara przeciwnie, jak żyje, nie dbała o jedzenie i nie miała w tej dziedzinie prawie żadnych szczególnych upodobań. Konieczność jedzenia uważała za pewnego rodzaju upośledzenie człowieka i prawdę mówiąc, jeżeli na co kiedy żałowała pieniędzy, to na jedzenie. Już prędzej rozumiała przyjemność picia, lubiła dobre wino. Starała się jednak, jak mogła, sprostać swym kulinarnym obowiązkom i nabrała w pieczeniu, smażeniu i gotowaniu pewnej zażartości, a nawet ambicji. Gdy coś przy obiedzie albo kolacji szwankowało, ona była tą, co się gniewała. Bogumił bardzo lubił ćwikłę ze sztuką mięsa, a także śledzie marynowane z cienko do nich krajanym kwaszonym ogórkiem. - Fe, fe - myślała pani Barbara o tych potrawach, lecz przyrządzała je, a choć były takie prostackie, nadanie im odpowiedniego smaku, zapachu i kruchości wymagało całej kopalni wiedzy: Często się też to jedno, to drugie nie udawało. Bogumił jednak nie dawał niczym wtedy poznać, że się czuje nieswojo, spożywał nie wzdragając się i mówił o czym innym, jakby w obyczajach jego leżało ujawniać tylko wesołe i dodatnie uczucia. Lecz pani Barbara przyciskała go do muru, powtarzając ze łzami w oczach: - Ty chyba jesz mnie na złość. Przecież widzisz, że mięso twarde, że ogórki za słone, że chrzan zanadto sparzony. Dlaczego robisz mi na złość? Błagam cię, nie jedz. - I bardzo była w takich wypadkach rozżalona. Podwórzowe mieszkanie miało tę jeszcze właściwość, że przesiąkało podwórzowymi woniami. Póki trwała zima, nie dawało się to we znaki, ale wiosną i latem pani Barbara bardzo cierpiała z powodu bliskości chlewów, obory i stajni, zwłaszcza gdy jej się przypomniało, że świeże wiejskie powietrze było jedną z tych rzeczy, na które się jadąc tutaj cieszyła. Już prędzej i łatwiej przywykła do nowego dla niej rodzaju ciszy i hałasów, jakie panowały w podwórzu. Z początku noce w dawnym pokoiku na Lesznie wydawały jej się znacznie spokojniejsze niż noce w Krępie. Tam - daleki, przytłumiony gwar miasta lub czyjaś zapóźniona, niewyraźna muzyka za murami napawały całe jestestwo kojącym poczuciem bliskości ludzi, a nie mąciły spokoju i usypiały raczej, niż rozbudzały. Tu po skończeniu robót dziennych zapadała nagle tak wielka cisza, jakby ludność wymarła, a świat cały zaginął bez śladu w nieprzebytych ciemnościach. Ledwo jednak położono się spać, stróż nocny zaczynał chodzić i gwizdać przeraźliwie na wibrującej metalowej świstawce z kamyczkiem w środku. Nadto jeżeli był deszcz i na podwórzu stały kałuże, to miał on zwyczaj przechodzić pod samymi oknami Niechciców, gdzie było pasmo bruku. To powodowało takie dudnienie w ścianach, że pani Barbara jeszcze przed zagwizdnięciem budziła się z najmocniejszego snu. O wpół do czwartej dzwoniono już do doju, a dzwonek znajdował się na jednym z drzew, stojących w pobliżu ich domu; o czwartej szły znów koło ich okien dójki rozmawiając i szczękając bańkami. Zaraz potem włódarz łomotał w okiennicę i Bogumił zaczynał się ubierać. Zimą zapalał świeczkę i zasłaniał ją rozwartą książką od oczu pani Barbary, a później, kiedy nastały wczesne ranki, uchylał okiennicy tylko tyle, by poznajdować swe rzeczy. Starał się zachowywać jak mógł najciszej, najostrożniej, ale jak zwykle, gdy świadomy wysiłek woli jest zanadto ku czemuś napięty, nagle potrącał krzesło lub upuszczał coś z piorunującym hałasem. Przerażony zastygał wtedy na chwilę, a pani Barbara mówiła: - Nic nie szkodzi, ja nie śpię, nie śpię... Gdy Bogumił wyszedł, wszystkie odgłosy milkły na parę minut, a potem nagle cały dom razem z rodziną ogrodowego, ze starą Ludwiczką, psami, tuczącymi się gęśmi i własną pani Barbary służącą Bylisią zaczynał się odzywać, wstawać, krzątać, stąpać, a i w podwórzu brzmiał już rwetes i zgiełk. Na wsi nikt nie miarkuje ni głosu swego, ni hałasu, jaki sprawiają przedmioty. Drzwiami wali się tak, że tynk oblata ze ścian, okiennice zamyka się, jakby się je chciało połamać w drzazgi, mówi się, jakby wszyscy byli głusi. Lecz poza nocą, w ciągu której jeszcze i psy nie ustawały szczekać, i poza chwilami wyruszania do pracy lub powrotu z pól, na podwórzu przez większą część dnia panowała cisza. Jednak nie była to powabna cisza wiejska, pełna szumu drzew i szczebiotu ptasząt, jaką pani Barbara znała z przechadzek z przyjaciółmi. Była to wielka, prawie przygnębiająca cisza opuszczonego miejsca. Wszystko, co żyje, znajdowało się w polach lub na pastwiskach, albo wewnątrz budynków gospodarskich; podwórze wyglądało wtedy - latem jak płowa pustynia, zimą jak całun śmiertelny. Jeżeli nawet kto się ruszał pomiędzy budynkami, chodził koło drobiu czy świń albo rznął sieczkę - to kołatanie maszyny, odgłos kroków i wabiących stworzenie nawoływań zwiększały tylko osowiałe milczenie i pustkę. W pierwszych tygodniach pani Barbara myślała, że jej głowa pęknie od chwil gwałtu, a serce zamrze z żałości od godzin ciszy, ale niebawem przyzwyczaiła się do jednego i do drugiego. Nauczyła się nawet mówić gromko, co jej przyszło tym łatwiej, że głos miała z natury donośny. Zaś olbrzymie puste godziny wypełniała, czym mogła. Książki i gazety, które przysyłała czasami pani Teresa Kociełłowa, nie wystarczały, by zająć cały wolny czas; sprzątanie, polewanie kwiatów na oknach i przyrządzanie posiłków szło też prędko, gdyż Bylisia żwawo się ze wszystkim zwijała. Resztę wolnego czasu spędzała pani Barbara najczęściej z wujem Bogumiła, Klemensem Klickim. Był to szczupły i drobny człowiek o mętnym spojrzeniu bladych oczu, o siwych, bujnych włosach i rozwichrzonej, srebrzystej brodzie. Chodził latem w zrudziałej czamarze, a zimą w kożuchu, z którego nawet w domu niechętnie się rozdziewał, a i jedno, i drugie przepasywał zawsze mocno ściągniętym rzemiennym pasem. Nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, lecz życie przedwcześnie uczyniło go starcem. W czasie powstania dostał był cios kozacką piką w głowę, tak że mu pękła czaszka. A kiedy leczył się potem daleko od stron rodzinnych, żona jego uciekła z domu z rosyjskim oficerem dragonów. Te wypadki były, jak mówiono, przyczyną, że dostał obłędu. Jednak obłąkanie jego było spokojne i łagodne i polegało głównie na pomieszaniu ludzi, czasów i zdarzeń. Panią Barbarę na przykład bardzo lubił, ale kim ona jest - tego nie mógł rozpoznać. Zwykle brał ją za gościa, za przebywającą u nich czasowo kuzynkę i odnosił się do niej zawsze z wyszukaną uprzejmością. Zmarłą matkę Bogumiła uważał za swoją matkę i przeważnie miał ją też za wciąż jeszcze żyjącą. Często niecierpliwił się i pytał: "Gdzie mama poszła, dlaczego tak długo nie przychodzi?" Czasami zbywano go tym lub owym, kiedy indziej tłumaczono mu, że mama nie żyje. Wtedy płakał i mówił, że teraz jest już zupełnym na tej ziemi sierotą. Co do Bogumiła, to zdawał sobie sprawę, że to jest Bogumił Niechcic, jego siostrzeniec, ale uważał go za małego chłopca i często obiecywał mu dać w skórę. To znów przychodził czas, kiedy poznawał ludzi, ale za to był przekonany, że powstanie trwa ciągle i że jest na drodze do zwycięstwa. Naówczas co dzień prawie wyobrażał sobie, że tylko na krótko wpadł z obozu do Krępy, żeby się zobaczyć z rodziną, i że wnet musi wracać. Niekiedy przez parę dni z kolei co wieczór wybierał się do lasu. Latem, gdy go mniej pilnowano, zwłaszcza dawniej przed przybyciem pani Barbary, Bogumił nieraz, wyszedłszy rano w pole, znajdował go śpiącego pod stogiem albo na skraju lasu. Zimą uciekano się do najrozmaitszych sposobów, by go w domu zatrzymać. Najbardziej skutecznym było dać mu znać po cichu, że Moskale są we wsi i że ma się nie ruszać ze swojego pokoju. Wtedy uspokajał się, ale, niestety, na wszelki wypadek, żeby go nie znaleźli, chował się do szafy albo pod łóżko i bardzo trudno było go stamtąd wyciągnąć. Lepiej było, kiedy się pani Barbarze udawało wmówić w wuja Klima, że przecież w ostatniej bitwie partia została rozproszona i że dopiero taki a taki ma przybyć i dać znać, gdzie się oddział na nowo zbierze. Wtedy przez kilka tygodni był spokój. Klemens Klicki czekał cierpliwie pory paląc fajkę albo śpiewając półgłosem starą panieńską piosenkę: Gdy tańcuję zwinna, żywa, z wiatrem kosa moja pływa. Za mną chłopców rój... za mną chłopców rój. W tańcu dłoń mi lekko ściśnie, czułym okiem na mnie błyśnie narzeczony mój... narzeczony mój. Często też, jeżeli pani Barbara była przy nim, opowiadał jej o stoczonych potyczkach i swych przygodach w obozie. Bieg jego myśli był w tej materii tak prawidłowy, a opowiadania tak malownicze, że pani Barbara słuchała go z zajęciem, a nieraz nawet z patriotycznym uniesieniem. Wuj Klemens często też wspominał o swoich dowódcach, którzy nosili cudzoziemskie nazwiska: Szmeyc i Navoni. Na Szmeyca wymyślał, a Navoniego chwalił. Jeżeli Bogumił znalazł się w pokoju w czasie tych opowiadań, wujowi zaczynało się nagle zdawać, że jest w obozie, i krzyczał na Bogumiła: - Wynoś mi się zaraz do matki pod pierzynę, bo cię zbiję na kwaśne jabłko. Ja dzieci na rzeź prowadzić nie myślę! By wytłumaczyć pani Barbarze przyczynę tego gniewu, Bogumił opowiedział jej potem, że po rozbiciu oddziału, w którym był razem z ojcem, i kiedy ojca następnie w domu aresztowano, on udał się z powrotem do partii i bił się wtedy razem z wujem Klemensem. - Ale dziwna rzecz - dodał ze śmiechem - wtedy wuj mnie tak nie wypędzał. Chociaż miałem dopiero piętnaście-szesnaście lat. Byłem co prawda tęgi, mocny i potrafiłem, jak się okazało, dużo wytrzymać. Teraz mu się widać zdaje, że byłem młodszy. Raz w lecie nie dało się namówić wuja Klemensa, by na noc został w domu. Dostał napadu ostrego szaleństwa, rozbił okno, pokaleczył się i musiano go związać. Na pani Barbarze zrobiło to straszne wrażenie, płakała tak, że Bogumił się przeląkł i prosił, by nie zwracała na obłąkanego biedaka tyle uwagi i nie poświęcała mu tyle czasu. - Moje dziecko - nalegał serdecznie - moje kochane dziecko. Nie na to przecież wyszłaś za mąż, żeby pielęgnować szaleńca. Trudno, trzeba go zostawić więcej na Boskiej opiece. Nasza mu i tak już wiele nie może pomóc. Po tych słowach pani Barbara zaraz poczuła się rzeczywiście skrzywdzona przez los i odrzekła z godnością: - Cóż robić, muszę wypełniać obowiązki, na jakie zostałam skaza... które tutaj zastałam - poprawiła się. Od tego czasu pani Barbara to postanawiała sobie, że skoro ma być ofiarą, będzie nią w całej pełni i wszystkie swe siły, całe życie poświęci wujowi Klemensowi, to buntowała się, że w istocie nie na to wyszła za mąż, by pielęgnować obcego sobie bądź co bądź, nieprzytomnego człowieka. Gdy jednak wpadła z tego powodu w cichą rozpacz, nagle sprawa zaczynała jej się przedstawiać inaczej. Przypomniała sobie, że wuj Klemens jest powstańcem, człowiekiem, który walczył za wolność - i opiekowanie się nim było nie ofiarą ani stratą ostatnich lat młodości, ale zaszczytem, honorem, który ją wywyższał ponad inne zamożniejsze i weselej żyjące kobiety. Zaczynała się wtedy czuć szczęśliwą i siedząc w pokoju wuja z jakimś szyciem, śpiewała razem z nim: "Gdy tańcuję zwinna, żywa"... Miała przy tym uczucie, że jest słuchana i oglądana przez tysiące nieznanych ludzi, którzy lubują się tym widokiem i pochwalają jej słuszne postępowanie. Tak jednak czy inaczej myślała, od jednego nie mogła się teraz, po zaszłym z wujem Klemensem wypadku, uwolnić, to od strachu, od niepokoju o niego. Bogumił nie poznawał jej pod tym względem. Dawniej, o ile była przy wuju, to była, ale gdy zeszedł jej z oczu, to się spokojnie zajmowała czym innym; teraz nie mogła sobie dać rady, jeżeli nie wiedziała przez chwilę, gdzie on jest, co robi, jak się miewa. Odbiegała do niego od stołu, gdyż wuj Klemens na własne życzenie, jako ukrywający się, jadał u siebie; w nocy usłyszawszy kroki zrywała się w przekonaniu, że to nie stróż, lecz wuj Klemens wybiegł na dwór i chodzi pod oknami - a w ciągu dnia bez ustanku, jeśli sama tam być nie mogła, posyłała do jego pokoju Bylisię nakazując: - Idź no, zajrzyj, czy starszemu panu co się nie stało! Bogumił dziwił się z początku tej wzmożonej wrażliwości uczuć w stosunku do wuja Klemensa, ale niebawem zauważył, że pani Barbara i o niego teraz czasem zaczynała się bać. Gdy wracał do domu nieco później, niż należało, witała go słowami: - Jezus Maria, myślałam, że coś się stało. - I czego też dotąd nie bywało, niepokoiła się nawet o matkę i o siostrę, i gdy jakiś czas nie pisały, drżała o ich życie i zdrowie. Jakby napad szaleństwa, któremu uległ wuj Klemens, wzniecił w niej czy też pobudził do życia wrodzony może brak zaufania do otaczającej ją rzeczywistości, podał w wątpliwość bezpieczeństwo przebywania na świecie. Strach o wuja Klemensa zmuszał ją na przekór prośbom Bogumiła i własnym nieraz postanowieniom do jeszcze częstszego niż dawniej przebywania z chorym, chociaż obcowanie z nim przynosiło coraz to nowe udręki. Bo pani Barbarze zdawało się teraz ciągle, że zaczyna być w ciąży i nawet kiedy była jak najczulej usposobiona do starego powstańca, to bała się, że on ją nagle jakim wybrykiem przestraszy albo że widok tej poszwankowanej na umyśle ludzkiej istoty wpłynie w jakiś sposób ujemnie na przyszłe dziecko. Czasem wyśmiewała po cichu samą siebie za te myśli, tłumacząc sobie, że przecież w cechy duchowe niepodobna się zapatrzyć - ale gdy się już nieco uspokoiła, przychodziło jej na myśl coś gorszego, że nie z zapatrzenia, a z dziedziczności jej dzieci mogą być głupie. Małoż to się nasłuchała od studiujących przyrodę braci albo w rozmowach towarzyskich z ich kolegami o teorii dziedziczności? A jak się okazuje, rodzina jej będzie z obu stron obciążona skłonnością do chorób umysłowych. Wszak śród Ostrzeńskich był też wariat, niejaki Jacuś. Pani Barbara pamiętała go dobrze, bo żył na łaskawym chlebie u radcy Joachima. Siedział zawsze na szarym końcu wielkiego gościnnego stołu w Piekarach i bał się, że go legumina nie dojdzie. Tak że już przy zupie zaczynał lamentować powtarzając: "A dla Jacusia leguminy nie ma". Oni, młodzi, robili sobie wtedy z tego lamentu żarty i tym niefortunnym zdaniem posługiwali się w swych rozmowach jak dowcipną, wieloznaczną cytatą, lecz teraz miało ono tylko jedno znaczenie i brzmiało w jej wnętrzu jak zła wróżba, że jej dzieci - mogą być idiotami. Jednak była jeszcze nadto młoda, aby miała dać się znękać tego rodzaju strachami. Znajdowała na nie ratunek, i to nie w rzeczach, które by pozostawały w jakimś z nimi związku, ale w całkiem pobocznych, które jednak zawierały w sobie nieoczekiwaną pociechę. I tak na przykład, gdy bardzo bała się pozostawać sam na sam z obłąkanym, a odejść nie mogła, bo znów bała się go też zostawić samego, przyszło jej raz do głowy, żeby z nim pójść posiedzieć do ogrodowej. Ogrodowy-stolarz nazywał się Nebelski, żonie jego puchły nogi tak, że niewiele mogła chodzić i nawet latem całe tygodnie siedziała nieruchomo, to przędąc len swój lub cudzy, to zeszywając z kolorowych, obrzucanych włóczką gałganków serwety i dywaniki. Umiała też robić koronki na klockach, którego to przemysłu nauczyły ją panny ze dworu. Pani Barbara zaczęła więc do niej przychodzić i uczyć się roboty owych koronek. Nebelscy zajmowali dosyć dużą schludną izbę z podłogą i dwoma okienkami. Ich córka krzątała się po izbie, wuj Klemens palił fajkę albo nucił swoje wieczne: "Gdy tańcuję zwinna, żywa"... - a pani Barbara pomagała ogrodowej w robocie. I natychmiast jej myśli o dziedziczności albo strach przed zapatrzeniem czy też lęk, by wuj Klemens nie dostał ataku szału, znikały, przemijały bez śladu, jakby możność przebywania z nim śród ludzi zapewniała jej bezpieczeństwo nie tylko na teraz, lecz i na przyszłość. Nebelska opowiadała pani Barbarze w czasie tych jej odwiedzin o ich pochodzeniu. Trudno jej było ścierpieć, by ktokolwiek znajomy z nimi nie został wtajemniczony dokładnie w to, że byli szlachtą, że kiedyś posiadali majątek. I gdyby nie źli krewni, co ich wyrzucili z ojcowizny, nie potrzebowaliby dzisiaj siać pietruszki na cudzym, ale spaliby w puchu, a jedli na porcelanie. Czasem wpadał od roboty Nebelski, wołał: - Gdzie piłka od gałęzi? - a potem zatrzymawszy się na chwilę potwierdzał słowa żony. Wyciągał nawet i pokazywał swoje dowody szlachectwa, które zawsze przy sobie nosił. Brał jednak tę sprawę z dobrej strony i chełpił się, że chociaż tak podupadł, to jako szlachcic i tak wszędzie jest pierwszy, gdyż wszystko, do czego się zabierze, umie lepiej zrobić niż drudzy. Był pięknym mężczyzną i odbijał wyglądem od wszystkich folwarcznych ludzi w Krępie. Miał wąską twarz, głęboko osadzone błękitne oczy z dużymi przeźroczystymi powiekami, nosił bujne jasne wąsy i niewielką jasną brodę, obciętą w klin. Pani Barbarze przypominał portrety holenderskich mistrzów, których kopie i fotografie widywała w Warszawie. Nebelski rozumiał się na tym, że nie wygląda jak prostak, cenił to w sobie, nosił się z tym, jakby to był widoczny dla wszystkich jego herb. Nieraz mówił: - A choć ja szkół nie znałem, to żebym nawet gnój rozrzucał po polu, każdy pozna po mnie, żem pan. A po czym pozna? Po szyku. I mrużąc oko w stronę pani Barbary, dodawał: - Pani to rozumie, bo pani sama jest z panów. Pani Barbara czerwieniła się i pomijała to milczeniem. Za nic w świecie nie mówiłaby z tymi ludźmi o swoim pochodzeniu, o tradycjach swojego rodu. Zdawało jej się, że stawiałaby się tym z nimi na równi, a przecież jednak byli zupełnymi prościuchami, trochę lepszymi chłopami, on zaś pomimo niepowszedniego wyglądu zaledwie się umiał podpisać. Na początku jesieni cały ten tryb życia uległ zmianie. Wuj Klemens mimo zdwojonej czujności pani Barbary zdołał się w pewien dżdżysty wieczór wymknąć z domu. Szukali go we troje, Bogumił, Nebelski i pani Barbara. Znaleźli go dopiero około północy w lesie, w miejscu zwanym Gryczoł. Był boso, miał na sobie tylko czamarę i kalesony. Przemókł i dygotał tak strasznie, że nie mógł iść. Bronił się zresztą, nie dał się ruszyć z miejsca. Był przekonany, że został napadnięty przez Moskali, i złorzeczył, że żywym nie da się wziąć. Na koniec osłabł tak, że Bogumił i Nebelski wzięli go na ręce i zanieśli do bryczki. Niechcicowie posadzili go między sobą, objęli ramionami i okryli, czym mogli, lecz wszystko było mokre, tak że starzec wciąż trząsł się. Całą drogę to jęczał, to coś mówił. - Hasło - powtarzał - hasło... Szmeyc świnia, źle prowadził. Niech żyje Polska. - Wpatrywał się w ciemności przed sobą i wołał: - Nie tędy. Na prawo, ośle, na prawo! - a potem pytał znękany: - Daleko jeszcze - Michał - jak myślisz, czy to jeszcze daleko? Pani Barbara przyciskała go mocno do siebie i zanosiła się od płaczu. Na szczęście nikt nie słyszał, gdyż bryczka hałasowała, kałuże chlustały pod kołami, a deszcz i wiatr szlochały razem z nią. Nazajutrz wuj Klemens nie wstał już z łóżka. Chorował trzy tygodnie na zapalenie płuc. Przywożono doktora, stawiano mu bańki i zwyczajne, i cięte, lecz nic już nie pomogło, i umarł. W czasie choroby niezmiernie poweselał. Chciał ciągle widzieć przy sobie panią Barbarę. Uśmiechał się do niej i powtarzał z tkliwością: - Moja ci to Marysiuchna kochana. - Brał ją za swoją zbiegłą żonę, o której przedtem nic nigdy nie wspominał. Myślał, że do niego wróciła. Pogrzeb miał cichy i skromny. Dwór krępski przysłał przez Nebelskiego wieniec z jedliny. Z Borku przyjechali Ładowie. Później, gdy już było po wszystkim, Bogumił i Barbara poszli uporządkować pokoik wuja Klemensa. A gdy skończyli, siedzieli tam jeszcze chwilę rozpamiętując minione dnie. Było już prawie ciemno, pani Barbara prosiła Bogumiła, żeby zaśpiewał tę piosenkę, w której powtarzają się słowa: Teraz polami, borem, lasami i ostępem marsz. Nie mógł sobie jej dobrze przypomnieć, długo milczał, paląc fajkę, a w końcu zaczął nucić. Lecz prześpiewał tylko pierwszą zwrotkę i rzekł: - Wiesz, nie mogę... Pani Barbara zapłakała. - Dajże spokój - prosił Bogumił. - Przecież to dla niego takie szczęście, że umarł. Idzie sobie na koniec bez przeszkody tymi polami, borem, lasami... Nie szarpiemy go, nie ciągniemy do domu. - Ja nie nad nim - odparła - tylko tak... - A nad kim? - spytał. - Nad czym? - poprawił się po chwili. - Nad tym - szepnęła ku jego zdziwieniu - że nie rozumiem, po co to wszystko toczy się, mija... 5 Po śmierci wuja Klemensa pani Barbarze przybyło dużo czasu, z którym w dalszym ciągu nie bardzo wiedziała, co zrobić. Cokolwiek chciała zapocząć, zaraz sobie uprzytomniała, że aby rzecz mogła pójść należycie, brak jej tego lub tego i że w takich okolicznościach może osiągnąć tylko daleko skromniejsze wyniki, niż pragnęła, a więc wolała nie kusić się o żadne. Tak, na przykład, mając pod oknem tylko miejsce na mały klombik, nie zrobiła żadnego. - Kwiaty? Dom w kwiatach powinien tonąć - mówiła - ale nie żebym miała ich tyle, co na cmentarzu na grobie. Za to podziwiała piękno natury tam, gdzie zostało ono szczodrze, bez ograniczeń i dla wszystkich jednakowo rozpostarte - to jest na łące i w lesie. Co prawda w głąb lasu nie zapuściłaby się za żadne skarby świata, błąkała się tylko po jego skrajach i pilnowała się, aby wychodzić przed południem, kiedy nie było obawy, że ją zmierzch może zaskoczyć. Jesień owego roku była długa, pogodna i ciepła, a widoki różnobarwnych zarośli tak urozmaicone, jak urozmaiconym pragnęłoby się widzieć swe życie. Zaś piękność świata cieszyła panią Barbarę w taki sposób i z taką siłą, jakby była pięknością jej własną, zdolną jej przynieść mnóstwo powodzenia i szczęścia. Raz jednak w czasie takiej przechadzki zlękła się, bo usłyszała wyraźnie, że w mokradle zarośniętym olszyną coś rusza się i czochra. Natychmiast przyszło jej do głowy, że to dzik, i puściła się pędem do domu. Kiedy mijała rzeczkę, ujrzeli ją żołnierze, którzy pławili tam konie, i zaczęli na jej widok pokrzykiwać. Pani Barbarze, zamierzającej właśnie na łączce nad rzeczką wytchnąć i przyjść do siebie, dodało to jakby skrzydeł. Słyszała za sobą tętent, była pewna, że ci Moskale ją gonią, a nawet, że ją już-już chwytają za włosy. Bez tchu biegnąc tyłami obór i stajen dopadła domu i godzinę leżała na pół żywa na łóżku, nim się wreszcie opamiętała. Potem przez kilka dni chodziła nieswoja, bo nie wiedziała, czy kto widział ten jej nikczemny strach. Raz jej się zdawało, że wszyscy to widzieli, to znów uspokajała się, że oczywiście - nikt. Sama nie powiedziała o tym nawet mężowi, bo się wstydziła zarówno tego, że tak nie wiadomo przed czym uciekła, jak i tego, że miała czas chodzić na takie wycieczki. A w cichości ducha dręczyła się jeszcze i tym, że zmykała tak przed najeźdźcami i wrogami ojczyzny. Czuła się pohańbioną na wieki i na próżno pocieszała się tym, że uciekała nie jako Polka, ale jako bezbronna kobieta przed gromadą dzikich, rozbestwionych zapewne chłopów. Tak, ale jakże pięknie byłoby zachować się tak, jak Polce przystało - a więc stanąć, coś im powiedzieć, pouczyć ich, że rycerz nie zaczepia przelęknionej kobiety, lecz śpieszy jej na pomoc. Zaś gdyby pojęli i ofiarowali jej tę pomoc, wtedy byłby czas dumnie im na to odrzec, że Polka nie przyjmuje pomocy od nieprzyjaciół ojczyzny. I całe to wydarzenie powracało raz po raz do jej pamięci z coraz to innym, a coraz bardziej wzniosłym i odważnym zakończeniem. Aż póki nie wyrugowała go inna, złośliwsza troska. Latem okazało się to złudzeniem, ale teraz znowu, po raz już nie wiem który, pani Barbara miała wrażenie, że chyba zaszła w ciążę. I na myśl o skutkach, które mogła ściągnąć na dziecko przez swoje wariactwo, nie sypiała po nocach, płakała, a nawet się modliła, chociaż nie była nabożna. Zaniechała też zupełnie samotnych spacerów i jeśli miała parę godzin wolnych, to biegła raczej do pani Zenobii Ładziny do Borku. Tu droga szła przynajmniej cały czas wsią i między domami, a iść do miasteczka, nawet wobec spotkanych ludzi, nie był to żaden wstyd. Wszak mogła mieć sprawunki. Z panią Ładziną czytały razem książki przysłane przez Teresę Kociełłową, a czasem szyły wspólnie sukienki i fartuszki dla synków pani Zenobii. Pani Barbarze tak dobrze to szło i dzieciom było czasem tak ładnie w tym, co zrobiła, że przypatrując się swemu dziełu gorzko żałowała porzuconego krawiectwa. - Miałabym już może niedługo własny magazyn - mówiła - i byłabym samodzielnym człowiekiem. Siostry Kunke dorobiły się na strojach damskich majątku i ze mną byłoby to samo, bo mnie nieraz po cichu mówili, że mam więcej od nich zdolności. A najważniejsze, mieszkałabym w Warszawie, gdzie każdej chwili można coś ciekawego zobaczyć, posłyszeć, przeczytać. I rozpaliwszy się, mówiła o przeżywanych tam w panieństwie rozkoszach. Raz opowiadała treść sztuczki Musseta oglądanej w teatrze, to znów przytaczała szczegółowo, co słyszała była na odczycie o wyspie Kubie, o morzach, niebach podzwrotnikowych, o palmach i zwyczajach mieszkańców. - Tak - dodawała. - Byłam głupia. Bałam się początków. Zdawało mi się, że być podręczną czy płatną panną w magazynie to nie dla mnie - że tego nie przetrzymam. Uważałam, że wyjść za mąż jest czymś najwięcej pochlebnym dla kobiety. A nad tym się nie zastanowiłam, żem tu przecie nie poszła na nic lepszego. Co prawda, to wiedziałam, że odjadę daleko i że nasze marne warunki nie będą moim znajomym tak ciągle biły w oczy, a miałam nadzieję, że po pewnym czasie dojdziemy i tu do czego innego. - I dojdziecie, dojdziecie - pocieszała ją pani Ładzina. - Któż by miał dochodzić, jak nie tacy jak wy? Ty z twoją inteligencją i pan Bogumił. Ja wierzę w pana Bogumiła. - I ja też wierzę - odpowiadała pani Barbara i zaczynała spieszyć do domu. Czuła się winna, jakby ubliżyła Bogumiłowi, i chciała mu jak najprędzej czymś dobrym wynagrodzić te myśli, o których nie wiedział. W niedzielę po południu, o ile Bogumił nie był we dworze na konferencji rządców, co się zjeżdżali z folwarków należących do Krępy, to Niechcicowie jeździli czasem z wizytami do Ładów lub innych znajomych z Borku, do sekretarza sądu, poczmistrza, księdza, do paru okolicznych dzierżawców. Niekiedy przyjęli kogoś u siebie, lecz nie mogli przyjmować ani często, ani większej ilości osób na raz ze względu na ciasnotę mieszkania. Jeździli też na proszone obiady do Hipolita Niechcica, tego, który był świadkiem na ich ślubie. Panią Barbarę zrazu to życie towarzyskie dosyć nęciło. Nie spodziewała się w swoim nowym środowisku znaleźć zrozumienia dla rzeczy, które ją zajmowały, ale ze swych dawniejszych tu przyjazdów pamiętała, że znajdowała w nim zawsze przynajmniej podziw i pochwałę dla swej urody i szyku, dla swych zalet umysłowych i towarzyskich - i tego podziwu spodziewała się nadal. Tymczasem kiedy zetknęła się bardziej na co dzień z tymi, co tak niedawno chwalili jej układ, jej wzięcie się, jej gust i wysokie wykształcenie, okazało się, że posiadają oni mnóstwo zalet i umiejętności, mających tu na miejscu pierwszorzędne znaczenie, a pani Barbarze obcych jak najzupełniej. A już pod wszystkimi względami czuła się przewyższona przez panią Urszulę, żonę Hipolita Niechcica z Turobina. Turobin był to folwark pobudowany dość lada jako na pustce, na leśnych wycinkach - reszta dużego majątku, dawniej rozparcelowanego. Dom był nowy, zwyczajny, z gankiem wspartym na czworokanciatych, tyle tylko że ociosanych słupkach. Młody ogród nie dawał jeszcze cienia, podwórze było jak u chłopów zaraz przy domu. Bogumił i Barbara przyjeżdżali zazwyczaj około dwunastej rano i zastawali w domu samego tylko pana z młodszą córeczką Helcią. Wchodzili do salonu, gdzie wszystkie meble, nie wyłączając fortepianu, okryte były pokrowcami, a na wyszczotkowanej podłodze krzyżowały się we wszystkich kierunkach domowej roboty chodniki. Hipolit Niechcic był wysokim człowiekiem o bardzo ozdobnych rysach twarzy i ciemnym zaroście. Miał pański garbaty nos i duże granatowe oczy, świecące tak, jakby się zawsze gniewał. Usta jego i cera twarzy były szarawe, bez życia, bez koloru i może dlatego nie wyglądał młodo mimo pięknej urody. Przywitawszy gości, oznajmiał, że żona i starsza córeczka zaraz wrócą z kościoła. Zasiadali tedy i czekali, a on zabawiał ich pokazując to fotografie rodziny, to rozmaite pamiątki. Gdy zaś wyczerpała się rozmowa o pamiątkach i fotografiach, zajmowano się Helcią. Uważano ją w domu za przyszłą piękność i było we zwyczaju razem z gośćmi podziwiać jej czarne rzęsy, modre oczy, złote włosy, cudowną cerę, a także jej grzeczność i dobre serce. - A matkę - mówił Hipolit Niechcic - to już tak kocha, że dałaby się za nią w kawałeczki pokrajać. W trakcie tego nadjeżdżała pani Urszula Niechcicowa z kościoła i wszyscy wyszedłszy na ganek patrzyli na sunącą dokoła gazonu karetę. Urszula Niechcicowa była przystojną, różanolicą blondynką z dołeczkami w policzkach, zawsze starannie i według mody ubraną. Towarzyskie obcowanie z nią polegało głównie na oglądaniu wyników jej niezliczonych umiejętności. Od razu, gdy po przyjeździe z kościoła zjawiła się w salonie, wypadło podziwiać jej płaszczyk i jej kapelusz, gdyż były to rzeczy własnej roboty, a nie ustępujące, jak musiała przyznać pani Barbara, najlepszym wzorom z żurnalu. Urszula Niechcicowa górowała nad panią Barbarą już tym samym, że nie skończywszy jak ona żadnego kursu krawieckiego była mimo to doskonałą krawczynią, krótko mówiąc, krawczynią z Bożej łaski. Cóż dopiero, gdy zaczęła oprowadzać panią Barbarę po kurnikach, gdzie stało bez liku kojców z nasadzonymi na jaja kurami, indykami, kaczkami, perlicami - jeśli to była wiosna, lub gdy ją zawiodła do spiżarni. Co tam były za konfitury, za gruszki w miodzie i occie, co za pikle i korniszony, jakie rydze i grzyby w marynacie, co za konserwy z jarzyn! Pani Barbara była tak oszołomiona, że już się nawet nie starała dochodzić, jakim cudem pracowitości i sztuki dobywało się to wszystko z nader młodego ogrodu. Przy stole próbowano różnorakich specjałów popijając równie znakomitymi domowej roboty winami i wódkami, a pani Barbara nie skrywała, że i co do smaku wszystko było wystawowe. Takich owoców smażonych, takich tortów nie jadła i w Warszawie u Lursa, a takich wędlin - ani nawet na Litwie. A i obrus, na którym jedli, był przez panią domu zimowymi wieczorami ślicznie wyhaftowany. Podnosząc jego brzegi, żeby się przyjrzeć wyszyciom i koronkom, pani Barbara miała uczucie, że ogląda zarazem własną swą nicość. I nie mogła się nawet pocieszyć, że jeżeli nie posiada w takim stopniu sztuki prowadzenia domu, to za to strawiła młodość na innych, bardziej idealnych sprawach. Bowiem stan posiadania Urszuli Niechcicowej i pod tym względem też wcale nie szwankował. Nie była wprawdzie obznajmiona z naukami przyrodniczymi ani prądami społecznymi, ale za to skończyła nie - przeznaczone dla plebsu - rządowe gimnazjum, lecz wytworną klasztorną pensję. Nawet pod względem znamion patriotyzmu wyprzedzała panią Barbarę, nie umiała bowiem po rosyjsku, którą to mową ciemięzców pani Barbara władała dosyć biegle. Urszula Niechcicowa znała za to francuski i muzykę i tym się też umiała pięknie, w razie potrzeby, popisać. Jedną z niewielu rzeczy, jeżeli można użyć tu tego wyrazu, którymi się u państwa Hipolitostwa nie chwalono, była starsza córeczka Ania. Uchodziła ona za krnąbrną, swawolną i brzydką. Raz, w chwili upadku ducha, pani Urszula przyznała się, że ta wyrodna dziewczyna chodzi jak chłopak po dachach i że chętniej przebywa ze służbą niż z rodziną. Pani Barbarze jednak podobała się ona tysiąc razy więcej niż ładna Helcia. Była to siedmioletnia, chuda i nad wiek długa dziewczynka, oczy miała równie piękne jak ojciec, ale o daleko przyjemniejszym wyrazie. Błyszczał w nich jakby wieczny zachwyt nad wszystkim. Jeżeli ją coś zabawiło, to zanosiła się od śmiechu w sposób tak zaraźliwy, że nawet jej rodzice nie potrafili utrzymać wtedy powagi. Bywała jednak i chmurna, zwłaszcza gdy jej kazano wychodzić do salonu do gości. Kręciła wówczas ponuro, wychylające się spod pokrowców, pomponiki lub frędzle, aż póki czego nie urwała, a wtedy, zgromiona, odchodziła, stawała za firanką przy oknie i chuchała na szybę pisząc coś na niej palcem. Lecz pani Barbarze udało się z nią raz czy dwa razy pogawędzić i stwierdziła, że potrafi ona do rzeczy i z werwą opowiadać o swych zabawach z dziećmi folwarcznymi, a nawet odtwarzać te zabawy śpiewając i tańcząc. Była towarzyska, nie lubiła tylko, gdy ją przywoływano, by odpowiadała na popisowe pytania, i gdy jej przy tym co dwa słowa przeciwstawiano Helcię mówiąc: - Patrz, jaka ona mała, a jaka grzeczna, jak ładnie odpowiada! Pani Barbarze podobało się w niej to wszystko. - A ja tę Anię lubię - mówiła - widzę w niej duszę jakby tuż-tuż pod skórą. Ciekawa jestem, co z niej wyrośnie. Hipolit Niechcic swoim gospodarstwem folwarcznym też nie bardzo się chwalił. Pokazywał czasem to źrebaki, to byczki, lecz u niego nie szło wszystko tak dobrze. Jego wyniki gospodarcze były takie, że Bogumił wzdychał i kręcił nad nimi głową. Toteż wolał on mówić o dawniejszych splendorach rodu usiłując obrazami przeszłości podtrzymać podupadającą teraźniejszość. Jednej niedzieli, w czasie oczekiwania na powrót pani Urszuli z sumy, wyciągnął spod fortepianu rocznik starego pisma i pokazał pani Barbarze rycinę wyobrażającą nagrobek rycerza. Napis pod ryciną objaśniał, że nagrobek jest znakomitym dziełem sztuki, a postać na nim - wizerunkiem zmarłego w XVII wieku chorążego ziemi drohickiej, Adriana Niechcica. Na płycie owego nagrobka znajdować się miał wiersz, który tu był przytoczony w następujących słowach: Tu leży komes Adrian Niechcic, od śmierci zraniony, z Anny Radolińskiej, z ojca Stanisława zrodzony, który ojczyźnie swojej dobrze się zachował więcej miecza i zbroje niż domu pilnował. Gdy pani Barbara odczytała tę pośmiertną poezję, Hipolit Niechcic wstał i dobył ze starego sekretarzyka dokumenty, które udało mu się niedawno zdobyć, a które świadczyły, że on właśnie pochodził w prostej linii od owego chorążego Adriana. Ten zaś wywodził się z rycerzy, którzy byli towarzyszami króla Bolesława Krzywoustego. - A teraz - rzekł - oto, co zostało. Resztki Turobina. A jeżeli nie będę miał syna, to i ród zginie. Bogumił słuchał obojętnie, paląc fajkę, a pani Barbara czerwieniła się, gdyż miała wrażenie, że siedzą tu oboje niby złoczyńcy używający nieprawnie znakomitego nazwiska. - Słuchaj - rzekła potem do Bogumiła - przecież wy jesteście krewni, więc i ty także musisz pochodzić od owego Adriana. Przecież masz nawet w metryce drugie imię zapisane Adrian. - E, to chyba przypadek - powątpiewał Bogumił. - Urodziłem się może na świętego Adriana. A co do pochodzenia, to matka opowiadała mi, że któryś z naszych pradziadów, tylko nie wiem, czy mój, czy Hipolita, był usynowionym przez Niechciców znajdą. Ale kto by tam takich rzeczy dochodził. Pani Barbara nagle się zatrwożyła. - Nie - odparła - takie rzeczy trzeba przecież na pewno wiedzieć. - Po co? - zadziwił się Bogumił. - Ale owszem, jeżeli ci na tym zależy, to mogę się zabrać z Hipolitem do wyjaśnienia tej sprawy. Pani Barbara teraz jeszcze bardziej się zlękła. - Niech Bóg broni! - oburzyła się. - Cóż ty myślisz, że ja przywiązuję wagę do takich rzeczy? Wasze herby zaczynają się nie od jakichś tam wojen za Bolesława Krzywoustego, ale od tego, czyście byli w powstaniu, czy nie. Ty byłeś - a Hipolit niech się sobie chwali swoim Adrianem. Daj mi słowo, że mu o niczym nie wspomnisz. Ale Bogumił nie potrzebował nawet i słowa dawać, bo ledwo skończyli o tym przedmiocie mówić, natychmiast o nim zapomniał. Za to pani Barbara była dalej tą sprawą zajęta. - Ród! - swarzyła się. - A co mnie na przykład po rodzie? Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci? Znaczenie ma to, że są wykształceni, to im otwiera wszystkie drogi. O! Co tam komu po Adrianach, po herbach, gdy ludzie są do niczego. Ten Hipolit wydaje mi się człowiekiem do niczego. Ona - owszem, pyszna gospodyni. Ale w gruncie rzeczy, wiesz, gromadzić tak zapasy, co latami stoją w spiżarni, to nie jest żadne życie. To tak, jakby człowiek spodziewał się już tylko samego złego, samego niedostatku i chciał się zabezpieczyć przed głodem. No, nie? Ja ci mówię, że ten dom cały próchnieje - tylko ta Anka robi na mnie wrażenie jakby takiej świeżej gałązki, co wyrośnie i zakwitnie. - Czym ona tam zakwitnie - dodała po namyśle - to nie wiem, ale to nie będzie już w Turobinie ani w tym całym tutejszym świecie. Przyznaj mi, że mam rację. - Masz, masz - śmiał się Bogumił - tylko ja się aż dziwię, skąd tobie tyle rozmaitości przychodzi naraz do głowy. A jednak, mimo takiego osądzenia Urszuli Niechcicowej, pani Barbara wracała od niej zawsze pogrążona w podziwie i czarnych myślach. W takim samym usposobieniu wracała zresztą zewsząd, dokądkolwiek bądź pojechali. Mój Boże! Wszak ona się tylko tego obawiała, że poślubiwszy człowieka, co nie miał obycia towarzyskiego ani wyższego wykształcenia, będzie się czuła upośledzona wobec swego dawnego, wyższego świata. Tymczasem sto razy bardziej upośledzona czuła się tu, gdzie nie umiała tego, co wszyscy umieli. Jakże była słaba i niedołężna wobec tych wszystkich skrzętnych, zapobiegliwych gospodyń! A taką się sobie wydając, tym bardziej marzyła, jaka by to była przyjemność, gdyby ją one uwielbiały, lubiły, podziwiały. Bo uwielbienia i podziwu łaknie się najczęściej w okresach słabości i bezradności, gdy aż tego potrzeba, by poczuć, że się istnieje. Więc śniąc wyobrażała sobie, że w ciągu krótkiego czasu wyprzedzi w umiejętnościach pani domu wszystkie okoliczne znajome, a wówczas pokaże im, jak się trzeba do tych rzeczy odnosić. O, nie będzie się tak krępująco chwaliła, jak pani Hipolitowa z Turobina. Nie, u niej dobre rzeczy będą się zachwalały dyskretnie, same przez się. Wszyscy będą o nich mówili - prócz niej. Ona zaś będzie prowadzić dom otwarty, nie po to, by schlebiać brzuchom i gustom do niewyszukanej zabawy, ale by ociężałych ludzi tutejszych nauczyć, że sens istnienia polega na szlachetnych zajęciach umysłowych. Tak, zasmakują w rzeczach, o których im się nawet nie śniło, i będą mówić o niej: "Świetna z niej gospodyni, co za kuchnia, a gospodarstwo, ho-ho! A jednak nie zasklepiła się w domowym deptaku. Ma szerszy pogląd na rzeczy i wniosła nowego ducha w życie tych stron". Wtem, gdy dom jej będzie już i tak wystarczająco słynąć, rozlegnie się wiadomość, że w "Kłosach" lub w "Tygodniku" ukazał się jej artykuł. Będzie to rzecz społeczna, piętnująca gnuśne życie prowincji zajętej tylko spiżarnią. O, jakże wszyscy tutejsi ludzie poczują się nędzni, kiedy to przeczytają. Jak się tu wszystko zaroi, zamrowi nowym życiem, jak ją wszyscy otoczą, jak zapragną odmiany, ona zaś - cóż ona zaproponuje? Ona rzuci myśl założenia w Borku czytelni. Tu w marzeniach pani Barbary następowało puste miejsce, a potem błyskała myśl: - Nie, lepiej rozlegnie się wiadomość, że wydała ona powieść, pamiętnik swojej młodości. A może rozlegnie się wiadomość, że młody Krępski zakochał się w niej. Nie widziała go dotąd, bo był gdzieś za granicą, ale dlaczego by się w niej nie miał zakochać? Wszak kochało się już w niej: raz, dwa, trzy... pięciu ludzi. Młody Krępski jest podobno niebywale ładny - tak że ona też nie pozostanie obojętną, on zaś zapragnie przeprowadzić rozwód. A wtedy ona odpowie: - Jestem żoną powstańca, który ważył swe życie dla ojczyzny, i będę mu wierna do śmierci. I dumna jestem, że jestem matką jego dziecka. Ach, i zaraz pojawiało się owo dziecko, a nawet dwoje, chłopiec i dziewczynka, oboje piękni, oboje tak od urodzenia pod każdym względem niezwykli, tak uzdolnieni, że już po nich tylko widać było od razu, jakie jest właściwe miejsce Barbary i Bogumiła na świecie. I tak kłębiło się wszystko: dzieci, konfitury, powieści, artykuł, wiele artykułów, czyjeś oświadczyny, sukcesy gospodarskie, moralne, towarzyskie, losy najrozmaitsze, a wszystkie jakby dla niej stworzone, bo biedny człowiek, jeśli nawet nie potrafi dobrze przeżyć jednego życia, chciałby ich przeżyć z dziesięć. Ambicje rosły w długie, nie zajęte godziny, a w końcu stawały się tak nienasycone, że pani Barbara przestawała się czuć w możności zaspokojenia choćby jednej. Wtedy dziczała, kryła się przed ludźmi, nie chciała do nikogo jechać, bała się, że jak ją ludzie zobaczą w jej nędznym obecnym stanie, to się zrażą i nie zdoła ich już zjednać potem, gdy nadejdzie jej czas. Ale czy on nadejdzie? Nie nadejdzie, nie nadejdzie, życie jej zostało zmarnowane! Nie widziała dla siebie ni czasu, ni miejsca stosownego na świecie i chciała umrzeć młodo. Tak bywało raz po raz, ale kiedy indziej brała się do tej lub owej roboty, śpiewała i cieszyła się, że żyje. Gdyż była młoda i miała Bogumiła. O tak, mogła śmiało dziękować losom, że wyszedłszy za mąż bez miłości, jego właśnie dostała. Bogumił był jej pociechą i ucieczką przed koszmarami, Bogumił okazywał jej ten podziw i to uznanie, których potrzebowała. A kiedy czasem sama się przed nim kajała, że nie jest dosyć dobrą dla niego gospodynią - odpowiadał, że nie dba o to wcale. - Jak to - mówiła - nie dbasz, kiedy ja przecież widzę, w jakim jesteś dobrym humorze, jak ci nastawiają przekąsek, napitków. Na pewno chciałbyś, żebym ja była gospodarna. - Owszem - odpowiadał - lubię i to. Kto by tego nie lubił. Ale lubię tak samo żyć i bez tego. Mógłbym jeść co dzień to samo, spać na ziemi. Wódki mogę nie widzieć. Ja się do wszystkiego w życiu przyzwyczaiłem i nie przejmuję się tymi rzeczami. - A czym ty się przejmujesz? - pytała przypomniawszy sobie, ile dziedzin życia wartych zajmowania się nimi nie istnieje dla niego. - Tobą - odpowiadał niezmiennie, a z takim zawsze wyrazem głosu i twarzy, jakby to nie było słowo zwyczajne, lecz jakiś akt strzelisty do uwielbianych bogów. - Nieprawda - mówiła powstrzymując się od śmiechu i udając, że się oburza na taką zalotność nie w porę. - Ja wiem dobrze - dodawała - co jest dla ciebie ważniejsze. Buraki. - Ano tak - przyznawał ze śmiechem. - Ano tak. I rzeczywiście, żył on swoją robotą na podwórzu i w polu do takiego stopnia, jakby od jej przebiegu zależała nie tylko zamożność właścicieli dóbr Krępa i jaka taka pomyślność ich obojga - lecz losy świata. W tym roku kiedy się pobrali, w Krępie zaprowadzono po raz pierwszy uprawę buraków cukrowych. Ileż rozmów z panią Barbarą miało za temat tę sprawę. Wiosną Bogumił wtajemniczał ją we wszystkie szczegóły zasiewu, przerywania i radlenia. Musiała nawet iść z nim w pole zobaczyć, jak buraki wyglądają, kiedy rosną za gęsto, a ile miejsca zyskały i jak się mogą rozkrzewić po przerwaniu. Jesienią, gdy zaczęto je kopać i odstawiać do świeżo zbudowanej przy szosie cukrownianej "kantorki" - był prawie nieprzytomny. Wstawał przede dniem i wyruszał z fornalami do wagi. Nieraz całe dnie bez jedzenia przebywał w polu, na kantorce albo w samej cukrowni, a wpadłszy na chwilę do domu jadł coś prędko, martwił się, że buraki mają za duży procent zanieczyszczenia, i pytał: - Jak myślisz, czy jakbym tak zaczął płacić od morga, to nie lepiej by je przy kopaniu otrząsali z ziemi? A potem stawał przy oknie i śpiesząc się przeglądał książeczki, katalogi i artykuły w czasopismach, poświęcone tej wielkiej w krajowym rolnictwie nowości. Tak było, a jednak prawdę mówił, gdy mówił do swej żony: "Tobą. Tobą się tylko przejmuję". Bo choć ubogie, niepełne i mało rzeczy tego świata obejmujące wydawało się pani Barbarze jego życie, to jednak żył on więcej niż jednym życiem, żył dwoma i obu im oddawał się pełną piersią; wszystek poświęcał się miłości i wszystek poświęcał się pracy. I jeżeli prowadzał panią Barbarę na pole, i zwierzał się jej z rolniczych kłopotów i projektów, i pytał: "Jak myślisz?" to nie dlatego, że chciał zasięgnąć jej rady i nie, że pochwalić się pragnął swoim działaniem, ale że wszystko było dla niego nie zakończone, nie dokonane, gdy ona nie spojrzała, nie usłyszała. A jeżeli w nocy zdyszany spoczywał u jej boku i zasypiał już, i raptem budził się, i mówił: "Słuchaj, wiesz, ja dziś odstawiłem całe dwadzieścia furmanek" - to sobie wtedy uprzytomniał, jak bezbrzeżnej dostąpił z nią tylko co szczęśliwości, skoro także i w pracy wszystko się dobrze powiodło. Nie miał on czasu, by tyle z panią Barbarą przebywać, ile chciał, lecz i w najkrótszą chwilę umiał okazać żarliwość, której inny by nie zmieścił w obszernym dniu miłości. Gdy się spóźniał na obiad lub kolację, pani Barbara, która lubiła, żeby wszystko było na porę, nie mogła go się doczekać i wychodziła czasem za próg, a bywało, że i dalej ku drodze, skąd miał przybyć. - Co tu robisz? - pytał nadchodząc, a ona mówiła: - Czekam na ciebie. - Albo: - Chciałam wyjrzeć na ciebie. Zaś on nie mógł po prostu w to uwierzyć, nie posiadał się z radości i mówił: - To dopiero ja dziś jestem szczęśliwy. - I nawet potem w domu, przy stole, raz jeszcze powtarzał chytrze: - Czy wiesz, co mnie spotkało? Moja najmilsza wyszła po mnie na drogę. - I ona wobec tego nie czyniła mu już wyrzutów, że się spóźnił. Nic też dziwnego, że niewiele od niej wymagał pod względem kobiecych umiejętności. To, że istniała na świecie, było już dla niego tak dużo. - Bylem tylko wiedział, że jesteś - mówił często - i że ci się ze mną nie przykrzy. I to nie mogło nie cieszyć pani Barbary, to nie mogło jej się na razie znudzić. Czasem próbowała przy tej lub innej okazji myśleć: - Czemu takim nie okazał się tamten, którego na darmo kochałam przez osiem lat? - Lub też na odwrót, porównywała, jak ubogimi były słowa miłości, słyszane od Bogumiła, wobec rzeczy, które Józef Toliboski umiał w tej sprawie powiedzieć. O, jego słuchając czuła się nie tylko wyróżnioną, ale jakby obdarowaną właściwościami, których dotąd nie miała. Potrafił on każdy jej ruch, każdy wyraz twarzy do czegoś cudownego porównać, we wszystkim, co jej dotyczyło, dopatrywał się stu znaczeń, a każde z nich czyniło ją na inny sposób czarowną i zajmującą. Lecz mimo całe owo gruchanie poszedł żyć z inną i nie on, a Bogumił dał jej poznać miłosną zażyłość. Do tej zażyłości nie była może szczególnie całym swym jestestwem usposobiona, ale chcąc nie chcąc, zaznała stąd radości tęgiej jak ów kielich miodu, którym ją w narzeczeństwie Bogumił na sankach poczęstował. Bogumił był dorodny, tkliwy i stanowczy i powzięła do niego upodobanie, które ją silnie zaprzątało. Zwłaszcza bliskimi stali się sobie pod tym względem po śmierci wuja Klemensa. W owym czasie pani Barbara chętnie i z upojeniem chroniła się przed czarnymi myślami dnia w cienie długich nocy, w które Bogumił darzył ją miłością częstą, a niewymyślną, pełną nie wymagającego zachwytu i niestrudzonej ochoty. Pod wpływem życzliwych i wdzięcznych uczuć, które stąd powstawały, pani Barbara częściej teraz i już nie z samej tylko niecierpliwości wychodziła mu w pole naprzeciw, a gdy potem wracali drogą, więcej też ze sobą i szczerzej rozmawiali. - Powiedz mi - pytała go raz - jak to się stało, że ty szkół nie skończyłeś? O twojej rodzinie słyszałam, że zwracano w niej na takie rzeczy uwagę. - Tak - wyrzekł po namyśle - ale wiesz przecież, jakie potem przyszły na nas okoliczności. Byłem żołnierzem, a kto się raz bił na wojnie, temu niełatwo powrócić do nauki. Ale zresztą może bym i powrócił, gdybym miał inne usposobienie. Ale ja byłem dosyć tępy - w matkę - i taki jakiś z natury skłonny do upadku. A kiedy musiałem już ostatecznie uchodzić z kraju, tom po tych obcych światach przez dziesięć lat częściej bywał pod spodem niż na wierzchu. Kiedyś ci to opowiem, teraz to jeszcze się wstydzę. Tylko nie myśl, żem jakie świństwa robił, choć może... Lecz jeślim robił, tom zawsze potem żałował. Ale najgorsze było to, żem się stoczył między takich ostatnich bez jutra. I jak się w końcu wydobyłem na tyle, żem tu wrócił, żem dostał to miejsce i matkę odnalazłem - tom jeszcze nie dowierzał, że to na długo. Wciąż mi się zdawało, że tylko wytchnę i znów się na tamtą stronę potoczę... I w samej rzeczy odetchnął z całej siły, a potem dodał: - Dopiero jak ciebie zobaczyłem, to mi błysła nadzieja, że jest jakieś życie przede mną. Ja nawet nie rozumiem, skąd mi się wzięła śmiałość, żeby obstawać przy tym, że masz być moją. Wszakżem nie miał żadnej pewności, czy mi jesteś wzajemną, prędzej mogłem przypuszczać, że nie. Ale com się chciał cofnąć, to mnie coś jakby za łeb brało i jakby mówiło, by na te niepewności oczy zamknąć, bo inaczej zginiemy oboje. Bo ja miałem takie jakieś przekonanie, że i ciebie coś nęka, co ci może nie wyjść na dobre, jakbyś została sama. - Tak było - odparła przyśpieszając kroku. - Ano widzisz - rzekł Bogumił spochmurniawszy na mgnienie. - Ja tam nie dochodziłem, co to było, ale wierzyłem, że przy mnie ci to przejdzie. I myślę... - zatrzymał się i jakby przechodząc na inny temat dokończył: - I myślę, że mając ciebie stoję na pewnym gruncie i będę mógł do nie wiem czego dojść. - Do czego na przykład? - zapytała. - Nie wiem, ale tak - myślę, że niejedno przy tobie potrafię zrobić, może co naprawdę pożytecznego dla ludzi. Dawniej bałem się swej złości. Łatwo wpadałem w złość. Ale teraz i tego się nie boję, wiem, że będę dobry dla ludzi, kiedy ty jesteś przy mnie. - Nie, ty i beze mnie byłeś takim - powiedziała lojalnie. Tak tedy szli drogą od pola ku domowi, a ona myślała: - Co za szczęście, że mu nigdy przedtem nie powiedziałam, że go nie kocham. Gdyż czuła się teraz tak, jak gdyby go kochała, i świat cały dokoła zdawał jej się wonny, zdawał się rzewny i śpiewny. - O tak - powtarzała w duchu - jest wiele prawdy w tym, co starzy mówią, że choć się wyjdzie za mąż bez miłości - można potem pokochać. I nie przez obowiązek, ale tak, ponieważ widać wielu jest ludzi na świecie, których można pokochać. A może to mnie się tylko tak szczęśliwie trafiło? Był zmierzch i grudzień za pasem, ale czas łagodny i cichy. Świeża ciemność drażniła oczy, jak światło. Daleko na zachodzie, w szparze między ciemnofiołkowymi chmurami zorza czerwieniała niby żarzące się głownie. Wysoko nad głowami Barbary i Bogumiła śród sinych, pokawałkowanych obłoków lśnił tu i ówdzie czysty przestwór tak zielony, jakby nie niebem był, a łąką, i takiej pełen świeżości, jakby nie zimę zwiastował, ale wiosnę. 6 Po Nowym Roku dworek dawnego administratora nagle pewnego dnia opustoszał i Niechcicowie mogli się do niego wprowadzić. Pani Barbara zrazu się dąsała mówiąc, że mieszkania tego za nic teraz nie przyjmie, i dopiero po długich namowach poszła je z Bogumiłem obejrzeć. - Widzisz, dobrze się stało - mówił Bogumił po drodze - że nie w zeszłym roku, a w tym je obejmujemy. Bo w tym roku tak ciepło, można je odnowić, a w zeszłym to byśmy byli musieli wprowadzić się w te brudy po Winczewskich. Gdy się znaleźli przy furtce, pani Barbara ujrzała, że wszystkie drzwi i okna dworku były pootwierane. Przed sienią stały spryskane wapnem kubły, beczki, wewnątrz słychać było echowe odgłosy chlastania pędzli, skrobania, suwania czegoś ciężkiego. W progu powitał Niechciców Nebelski. Twarz miał pokrytą białymi i szarymi kleksami. - Tak, proszę pani - mówił z werwą - Nebelski i to musi potrafić. Pani Barbara obeszła cały dom i nie skrywała radości. Cztery wygodne pokoje, choć zachlapane wapnem, były nawet w tym stanie pysznymi komnatami w porównaniu z klitkami w oficynie. Co to mówić, piękniej tu było niż wszędzie, gdziekolwiek dotychczas mieszkała, a niezmierzone przestrzenie łąk i nieba, które widać było przez okna, zdawały się także należeć do mieszkania i wzbogacać je posiadłością bez granic. - Wszystkie pokoje są słoneczne - objaśniał uszczęśliwiony Bogumił - a w tym tutaj słońce świeci podobno przez cały dzień. - O, to ja już w tym roku zaproszę i mamę, i Tereńkę! - wykrzyknęła pani Barbara. I miała uczucie, że teraz dopiero wychodzi naprawdę za mąż. Lecz wieczorem ogarnęły ją troski. Jezus Maria - mówiła - a jeśli Winczewscy dostali złe mieszkanie i zaczną nam zazdrościć albo źle życzyć. Albo najeżdżać nas tu zaczną, żeby nas wygryźć, i gadać może będą, żeśmy ich spod dachu wygnali. - Wygnali? Spod dachu? Kogo? Winczewskich? - zadziwił się Bogumił. - Ależ oni siedzą pod świetnym dachem. Czy ja ci nie mówiłem? Wzięli ogromną dzierżawę. Pani Barbara niby to się ucieszyła, ale w gruncie rzeczy zmarkotniała, tylko na inny sposób. - Ech - rzekła - pewno się tak tylko przechwalają. - Nie, to jest prawda. Winczewski umiał się przez ten rok zakrzątnąć koło swych spraw. Doszedł do jakichś pieniędzy i wziął w dzierżawę majątek... Bogumił przerwał, by nabić sobie fajkę, i pani Barbara musiała kilkakrotnie zapytać: "jaki majątek?", nim się dowiedziała, że Jarosty. - Jak to - pytała oszołomiona - te same Jarosty? - Te same - odparł śmiejąc się i błaznując. - Wielkie rzeczy! Te same. Tak jest. Skonfiskowane Niechcicom po powstaniu Jarosty należały do rosyjskiego ministra czy generała, który przez dwadzieścia lat odbierał z nich dochody za pomocą rządzącego ekonomami Żyda Szmulki. W końcu jednak uprzykrzyli się sobie wzajemnie z tym Żydem, czy też sprawiły to intrygi Winczewskiego, który miał podobno stosunki w guberni, tego już Bogumił dokładnie i na pewno nie wiedział - dość, że były administrator Krępy wziął Jarosty w długoletnią dzierżawę. Pani Barbara była tą wiadomością wstrząśnięta i znów nie chciała przenosić się do dworku. Bo jeżeli dorobić się, to znaczy brać w dzierżawę folwarki po tych, co padli w klęsce, w takim razie lepiej zostać w oficynie w podwórzu i być zepchniętym na samo, samo dno. Teraz nie uważała już tego za poniżenie. Owszem, dumnie stawała na progu z dzikich kamieni. Czuła się wywyższona honorem innego rzędu, tym, co wynika z doznania najwyższej niesprawiedliwości. W oczach i twarzach ludzi, co przechodząc podwórzem rzucali na nią spojrzenie, czytała myśl: - Patrzajcie - tak mieszkają ci, co mogli żyć w jarościńskim pałacu, lecz woleli ponieść ofiarę dla ojczyzny. Lecz nikt tak nie myślał - bo choć wiedziano, że "amistrator" poszedł na dzierżawę do Jarost, ale to było z Krępy opętane dziesięć mil drogi - mało komu było wiadome, czyje były dawnym czasem owe Jarosty, a i komu było wiadome, to nie pamiętał lub zgoła nie widział w całej sprawie nic szczególnego. I Bogumił nie widział w niej nic szczególnego. Jeden spada, drugi idzie do góry - tak już bywa na świecie. Gdy oznajmił o tym pani Barbarze, było mu nieprzyjemnie. Krew mu wtedy uderzyła do głowy, jakby był zmuszony ogłosić popełnioną przez kogoś nieprzyzwoitość, ale później przestało go to zaprzątać. Nie oburza cię ta nikczemność? - wyrzucała mu pani Barbara - to pójście na służbę do grabieżców? - A jakże - odpowiadał na to - oburza mnie. - Tak tylko mówisz - nacierała - ale w gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi. - Ależ obchodzi mnie - zapewniał. - Tylko że Winczewski na pewno nie zastanawiał się nad tym, co za majątek bierze. Ludziom idzie o to, by żyć. A zresztą gdzie Jarosty, gdzie my? - i obracał to w śmiech. Nie miał on poczucia własnej krzywdy. - Grabież? - mówił. - Niech się martwią ci, co ją popełnili. Ja się mogę nad nimi najwyżej litować. - I czy ja miałem czas przyzwyczaić się do tego, że mam Jarosty? Byłem takim smykiem, gdy się wszystko skończyło. Tak. Mogło mu najwyżej być żal wspomnień dzieciństwa, lecz tych w żadnym wypadku nikt go nie mógł pozbawić. Tej majętności, co ją człowiekowi pamięć uzbiera, nie strawi ogień i nie zabierze woda. A i do tego skarbu czy miał kiedy czas i potrzebę myślą wracać? Zaledwie by potrafił ustalić swoją tożsamość z chłopczykiem, co miał na swój użytek służbę, liczne pokoje, aksamitne ubranka. A zwłaszcza teraz, gdy był pochłonięty przenosinami do dworku. Naznaczał różne dnie, a potem cofał się, gdyż to lub owo nie było całkiem gotowe. Na koniec jednego ranka pani Barbara z Bylisią i Ludwiczką popakowały wszystko, powiązały, ludzie powynosili sprzęty i ładowali je na furmankę. Pani Barbara była w dobrym humorze, gdyż pogoda sprzyjała. Dzień był jaskrawo słoneczny i tak niezwykle ciepły, że nawet nieprzebyte zimowe błota na podwórzu podeschły. Takie dnie, gdy się zdarzyły zimą, przypominały pani Barbarze gorącymi barwami nieba i słońca krajobrazy południa, które pamiętała z warszawskich wystaw malarskich. Przypominały je więcej niż najgorętsze dnie lata, gdyż były bardziej w naszym klimacie niebywałe. Życie w dworku nie miało najmniejszego podobieństwa do czasów spędzonych w podwórzu. Pani Barbara nie znajdowała się już w siedzibie danej rodzinie Bogumiła poniekąd z łaski. Obejmowała dom, który im się, jako pracownikom, należał. A przy tym było to obejście samo w sobie, zamknięte płotem, osłonięte od oczu ludzkich ogrodem, drzewami, zaroślami, tak że można było zapomnieć o tym, że się jest sługą. Nie była to istotna zmiana warunków, a jednak te drugorzędne okoliczności zdawały się poprawiać ich stanowisko. A i ludzie zaraz to też odczuli. Bylisia przestała się uważać za służącą zmarłej starszej pani, zaczęła się z panią Barbarą lepiej rozumieć, i być w obowiązku na tym miejscu wydawało jej się czymś lepszym. Poprosiła nawet nieśmiało o postąpienie zasług, na co pani Barbara się zgodziła, gdyż miała na myśli, że będzie teraz więcej pracy w ogrodzie i przy drobiu, którego miała nadzieję sporo sobie uchować. Do ogrodu zaczęła przychodzić i Ludwiczka, już nie jako sąsiadka, lecz jako ktoś do roboty, najmowała się za grosze albo za strawę. I pani Barbara chętniej też okazywała, że ją uważa za równego sobie wobec praw naturalnych człowieka, i swobodniej z nią rozmawiała, niż gdy ją widziała kimś wysłużonym, w jedno mieszkanie posadzonym i za jedno niemal potraktowanym z matką Bogumiła, żoną zesłańca, osobą wygnaną z dóbr swych przez nieprzyjaciół ojczyzny. Ludwiczka była wdową, miała już siedemdziesiąt lat i trzymano ją na pewnego rodzaju łaskawym chlebie; dzieci jej pomarły, rozeszły się po świecie, dwoje wywędrowało nawet aż do Brazylii. Potraciła je z oczu, z myśli, nawet z pamięci - podobnie jak samice zwierząt tracą swoje dorosłe młode. Sama była jeszcze jednak dziarską staruchą, bynajmniej nie pochyloną ku ziemi, rozrośniętą, dotąd nie pozbawioną pociągającego wyrazu w twarzy ni blasku w oczach. Mogłaby już nie robić, bo miała kąt i strawę, ale wciąż pracowała to u tych, to u tamtych, przysparzając sobie lepszego bytu i ludzkiej życzliwości. Życie swe całe przeżyła w czasach pańszczyzny i często o tym z lubością opowiadała. - Toć - mówiła - choć i teraz państwo są dobre, ale pierw lepiej było. Bili - przyznawała - kto mówi, że nie bili? Ale bili na oczach, sprawiedliwie, i każdy wiedział, co go i za co czeka. Nieboszczyk, starszy jaśnie pan Krępski, dobrze na wszystko uważał i zawdy dołożył abo nagrodził, jak człowiek dostał za mało czy za dużo. A dziś co? Mało to razy karbowy abo i włódarz kogo zerżnie, potrąci, pokaleczy - a ze skargą iść, to się wyprze, i po drugie, każdemu strach, żeby się nie mścił. I znów opowiadała, jak było, niepomna, że nie pańszczyznę wspomina, lecz swą młodość. Należała zresztą, co prawda, do tych, co w każdym układzie stosunków potrafią zaznawać szczęścia - i czasy teraźniejsze też jej się miłymi wydawały, już przez to samo, że były. Mimo tej szczęśliwości usposobienia miała zwyczaj co chwilę płakać. Płakała nie z żałości, lecz ze wzruszenia, które ją ogarniało przy byle sposobności. A czasem - by wzbudzić żałość w innych, co jej na dobre wychodziło. Pani Barbara bardzo serio brała jej wynurzenia o pańszczyźnie. - Na co ci ludzie zeszli - mawiała Bogumiłowi - przez to poniżenie ich w ludzkiej godności, na jakie byli skazani! On zaś milczał, gdyż nie miał o tym zdania, lub też mówił niepewnie: - Ludźmi wszelako zostali, jak i każdy. Pani Barbara usiłowała Ludwiczce zagadnienia społeczne tłumaczyć po swojemu, gdy we dwie razem obrabiały w ogrodzie zagonki pod warzywo. - Prawdziwi, jak się należy, panowie nie bili i dawno już znieśli pańszczyznę. U mojego dziadka w Iwanowicach i w Barłogach ludzie nie robili pańszczyzny, tylko płacili z morga i nikt nie miał prawa ich bić. Ludwiczka zastanowiła się chwilę, a potem zapytała: - Z morga? Nie robili pańszczyzny? Po czym dodała bliska płaczu: - O Jezuchnu! To jak się ten dziaduś wielmożnej paniusi nazywał? - Nazywał się Laurenty Jaraczewski, był panem co się zowie, a każdego uważał za człowieka równego przed Bogiem i przed prawem. - I pani Barbara poczerwieniała, przypomniawszy sobie, że jej matka opowiadając kiedyś o swoim zamążpójściu rzekła: - Ojciec mnie kochał, ale nie miał mnie za człowieka. Ludwiczka tymczasem ustała w robocie i płakała rzewnymi łzami. - Za człowieka! - mówiła szlochając. - I nazywał się Jaraczewski! Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, jaśnie paniuchnowi naszemu kochanemu! A uspokoiwszy się nieco i wróciwszy do grządek podjęła współczująco i z przekonaniem: - Toteż bez to państwo one majątki utracili. W naszych stronach też byli takie panowie, to oni się między sobą mularzami poprzezywali i ziemię chcieli nadawać, ale ludziom strach było takich słuchać, bo oni się z diabłami zmawiali. To jak raz jednego takiego w Borku chowali, to diabły jego trumnę z woza do góry podnieśli i tak tę trumnę nosili, aż ją koło cmentarza boreckiego upuścili, ale już w tej trumnie tego pana nie było, bo on zaraz z tej trumny wyszedł i w psa czarnego się obrócił, i psem do dziś dnia ludziom się pokazuje, i niejeden go widział. - Co za brednie opowiadacie - zaperzyła się pani Barbara. - Najpierw to wszystko nieprawda. Przecież mój dziadek należał do takich mularzy, a byli w Polsce i księża, co do nich należeli. A potem, tutejszy dziedzic z żadnym diabłem nie trzyma, co tydzień się spowiada, a swoją drogą jeszcze przed powstaniem od pańszczyzny ludzi uwolnił. Ludwiczka i na to miała zaraz odpowiedź: - To jest znów insza rzecz - mówiła. - Nasz pan dziedzic Krępski musieli mieć nakazane w pokucie za jakiś ciężki grzech, żeby się tyla ziemi z majątku pozbyć. A teraz - dodawała - teraz już co innego. Teraz jest ukaz od samego cesarza. Ale ja się uchowałam za pańszczyzny - kończyła z dumą. Pani Barbara nie tylko w ogrodzie, ale i w mieszkaniu rozwinęła ożywioną działalność. Nie było, co prawda, czym tak bardzo zastawić czterech słonecznych pokoi. Największą ich ozdobę stanowiły dwa piękne politurowane orzechowe łóżka. Były one darem ślubnym radcy Joachima Ostrzeńskiego i przybyły aż z Piekar pod Kalińcem. Miały szczyty owalnej formy, nazywane przez panią Barbarę "medalionami", i miały pękate, ładnie wygięte nogi. W ciemnym pokoiku oficyny, gdzie się zaledwie mieściły, nie zwracało się na nie uwagi, lecz tu, w blasku słońca, wyglądały nadzwyczaj efektownie. Cóż jednak! - nie można ich było mieć we wszystkich pokojach. Posiadali jeszcze jeden mebel, godny tej nazwy - szafę jesionową, która została po matce Bogumiła. Drzwi tej szafy dzieliły się jakby na cztery pola, w których słoje drzewne były tak ułożone, że wiły się i mieniły jak chybotliwe płomienie. Pani Barbara lubiła tę szafę, lubiła patrzeć w te drzwi, mówiła, że ją to usposabia do marzeń. Reszta sprzętów były to sosnowe stoły i stołki, pociągnięte rumianą farbą jak u chłopów. Ale pani Barbary to nie zniechęcało; ubóstwo w nowym domu miało jednak cechę warunków, w których można było coś zrobić. Pojęła obecnie, do czego może być potrzebne zeszywanie dywaników ze starych gałganków. Nauczyła się tego i całe popołudnia spędzała nad tą niewdzięczną robotą. Pani Ładzina dopomogła jej ofiarowawszy całe pudło gałganków. Cięły z nich z Bylisią albo z Ludwiczką kawałki zakończone z jednej strony owalnie, z drugiej prostokątnie i obrzucały każdy kawałek włóczką odpowiednio dobranego koloru. Następnie na podkładzie z workowego płótna przyszywało się te skrawki takim sposobem, jak leżą dachówki na dachu, albo łuska na rybie. I można było dobierać je w ten sposób, aby tworzyły desenie; pani Barbarze przypomniało się, że jej matka umiała z owych gałganków układać nawet krajobrazy. Ona jednak nie była taka zdolna. Poprzestała na tym, że na jednym z dywanów pomieszała wszystkie kolory bezładnie i nazwała go "pstrym", na dwu innych zdołała ułożyć skrawki w kwadraty i koła. Wkrótce więc miała trzy różnobarwne nakrycia, które położyła na ławach pod ścianami, i to zastąpiło kanapy. Stół zaś i dwa stoliki okryła serwetami, które sama zrobiła na klockach i szydełkiem. Deseń był niewyszukany - gwiazdy i gwiazdki połączone pajączkami, lecz ujrzawszy to dzieło rozłożone przed sobą pani Barbara nie mogła się powstrzymać, by nie zaśpiewać, i zaśpiewała sobie na cały głos: Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz, niechaj ta czara złota nie próżno wabi nas. Najwięcej przecież cieszyły ją pnie brzozowe, które Nebelski przyrządził jako słupki. Stały po kątach i pani Barbara umieszczała na nich szare dzbanki nabyte na targu i w te dzbanki wkładała dzikie zioła lub kwitnące i owocujące gałęzie, których zawsze dość było po lasach i zaroślach. Poszyła też do okien firanki z białego muślinu w kropki i naflancowała mnóstwo pelargonij, które tam w podwórzu nie chciały rosnąć, a tu ku jej radości, wsadzone w marcu, w czerwcu zaczęły już kwitnąć. Dokonawszy tego wszystkiego aż słabła z wielkiej radości, aż nie wiedziała, co robić, aż przysiadała to tu, to tam i przez godzinę czasem, z coraz to innego miejsca, przyglądała się w uniesieniu rzeczom, które zdziałała. Biedny człowiek dąży do tego, by uczynkiem zaświadczyć i samego siebie raz jeszcze przekonać o swym istnieniu, by zrobić coś, co się da z daleka obejrzeć, siebie samego w taki sposób przekroczyć, stać się światem, dotykalną i przedmiotową cząstką całej rzeczywistości dokoła. A opanowany tą chęcią czyni, co może, i nie zawsze wie, czym to, co uczyni, będzie dla drugich, jakie to miejsce zajmie śród niezliczonych zjawisk. Czyni, na co go stać, zeszywa dywaniki, urządza mieszkanie, wywraca i wznosi państwa. I tym ujawnieniem siebie było dla pani Barbary urządzanie się w nowym domu. I chciała, by ktoś z tego jej czynu korzystał, ujrzał go, czuł się tu dobrze, ocenił. O, teraz lepiej rozumiała Hipolitową z Turobina! I już jej się ona nie wydawała tak bardzo małostkową! Teraz i ona pragnęła, by ktoś z nią chodził, oglądał, co w każdym pokoju zrobiła. Ano, Bogumił znajdował się tu na to jakby z natury rzeczy. I oczywiście cieszył się, chwalił wszystko, jak mógł, ale radość jego była inna, nie taka, na jaką pani Barbara czekała. Bogumił radował się, że panią Barbarę to nowe mieszkanie bawi i rozwesela. Kładł palce między niciane gwiazdy serwety i mówił żartobliwie: - Co za prześliczne dziury. Albo w tkliwym pobłażaniu pytał, co będzie, jeśli zaczepi o którą z tych dziur guzikiem. Ale z ważności tego, co się w domu działo, nie zdawał sobie sprawy. On swe twórcze instynkty zaspokajał kierując pracą na polu, a do domu przychodził, by się nasycić miłością, spoczynkiem, snem, jedzeniem, rozmową ze swym kochaniem. I wszystko byłoby w porządku, lecz pani Barbara ze smutkiem zauważyła, że z tych wszystkich rzeczy mieszkanie było dla niego ostatnią. Domowe wygody i piękno obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg, nie miał pod tym względem żadnych niemal potrzeb, a ona tę właśnie potrzebę tak bardzo czuła się na siłach w nim zaspokoić. I miał też inne gusty. Ile razy pragnął się przypodobać i chciał jakim własnym pomysłem pokoje przyozdobić - wywoływał tylko niesmak i oburzenie. Na szczęście pani Barbara czekała odwiedzin rodziny, a nikt nie wydawał jej się bardziej odpowiednim do radowania się ich nową siedzibą niż rodzina. Nowe mieszkanie usposobiło ich zresztą tak przedsiębiorczo, że na Wielkanoc tego roku wybrali się sami do Kalińca. Pani Barbara gorączkowała się do tej podróży w nieopisany sposób. Wszystko ją do niej pchało. Teraz już niewątpliwie była w ciąży trzeci czy czwarty miesiąc - na pewno nie wiedziała, bo niezmiernie skrupulatne obliczenia ciągle jej się myliły. Chciała jednak jechać koniecznie, póki jeszcze to nie jest widoczne. To znów jej się zdawało, że wkrótce umrze, i pragnęła przed śmiercią zobaczyć matkę i siostrę, zwłaszcza siostrę. Zaś najczęściej prześladowała ją myśl, że jeśli nie pojadą z poślubną niejako wizytą do rodziny, to rodzina do nich też nigdy nie przyjedzie. Bogumił nie uważałby tego za szczególniejszą klęskę, ale panią Barbarę ta myśl wytrącała zupełnie z równowagi, była nie do zniesienia. Trzeba więc było jechać, trzeba też było pokazać, że nie są tak związani obowiązkiem, aby nie mogli się ruszyć. Bogumił lękał się, żeby pani Barbarze ta podróż nie zaszkodziła, dużą część drogi odbywało się końmi. Do Mławy pięć mil drogi, a potem z Kutna karetką pocztową cały dzień. Lecz pani Barbara tak bardzo chciała jechać, że się nie bała, i pewnego dnia wyruszyli zabrawszy koszyk świątecznych wiejskich smakołyków. 7 W Kalińcu mieszkali u Kociełłów i było im tam dobrze. Mąż pani Teresy miał jeszcze jakieś dochody z resztek rodzinnej majętności na Litwie, a prócz tego zajmował niezły urząd w zarządzie gubernialnym. Pani Barbara miała mu to po cichu za złe, ale z drugiej strony ułatwiało to sytuację o tyle, że nie odczuwała w tym domu niższości swego służebnego stanowiska. Przeciwnie, być na służbie w polskim folwarku zdawało jej się czymś dostojniejszym niźli służyć u Rosjan. To poczucie dodawało jej pewności siebie i napełniało nawet jakby wdzięcznością dla szwagra. Był to zresztą przyjemny, wesoły człowiek, który przyjął Niechciców otwartym sercem, a potem znikł i mało się przez czas ich pobytu w domu pokazywał. Teresa mówiła, że tak jest zawsze i że nawet dzięki ich przyjazdowi teraz częściej go widzi. Oprócz posady pochłaniały go interesy, do których miał pewnego rodzaju namiętność, a oprócz interesów trzymały go jeszcze za domem i hulanki. Miał sławę najlepszego w Kalińcu znawcy win, karciarza i codziennego gościa starej winiarni Peszkego, gdzie w sklepionej izbie, zwanej "kątkiem", zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta, która pragnęła używać krótkiego życia "nie szlifując", jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy. Poza tym, jeśli chodziło o wykształcenie, Teresa Kociełłowa nie zrobiła lepszego wyboru niż pani Barbara. Lucjan Kociełł coś tam skończył, i żeby pokazać swą niezależność, wygłaszał czasem wzgardliwe sądy o dziejach literatury rosyjskiej, mówiąc, że tam się wszystko na Łomonosowie zaczyna i na Łomonosowie kończy. Wielkiego zapasu wiedzy jednakże nie posiadał i sprawami umysłowymi zgoła się nie zajmował. Mimo to i mimo nieco obcesowego sposobu bycia uchodził za prawdziwego pana. Umiał obracać się w świecie i wdrażać posłuch dla swych różnych projektów, którymi starał się pobudzić miasto do przedsiębiorczości w kierunku organizowania klubów towarzyskich i akcji dobroczynnej. Twarz miał nieco tatarską, czoło cofnięte i niskie, oczy czarne szeroko rozstawione - spojrzenie wesołe i bystre, głos basowy, postawę wyniosłą, szyję nieco za krótką, a ramiona potężne. Dwie córki Kociełłów, Oktawia i Sabina, miały już osiem i sześć lat, zaczynały się uczyć. Sabina była prawdomówna, skryta i dzika. Oktawia rezolutna, ciekawa, dosyć wesoła i zmyślna. Obie miały po ojcu silną budowę i skośne czarne oczy, które jednakże miękkim wyrazem przypominały matkę. Obie były przejęte zjawieniem się nieznajomego wujka i obie, każda na swój sposób, garnęły się do niego. Zaś Bogumił nosił je na barana, huśtał na wyciągniętej stopie, gonił je po pokoju, śpiewał z nimi: Ani ja, ani ty nie umiemy roboty... albo inne podobne piosneczki. Dziewczynki były tego rodzaju postępowania bardzo spragnione, gdyż ojciec nigdy się z nimi nie bawił. Gniewał się na nie, że nie były synami, i jak gdyby się wstydził okazywać im czułość. Mówiono, że gdy miała się urodzić młodsza, groził odebraniem sobie życia, jeżeli i to też będzie córka. Tak że po przyjściu na świat Sabinki przez dwa dni nie śmiano mu jej pokazać. Pani Teresa pytała, skąd Bogumił tak umie z dziećmi. - Nie wiem - rzekła pani Barbara - tam na wsi, jak tylko zejdzie się gdzie z jakimi dziećmi, to też się z nimi tak bawi. Teresa Kociełłowa nie podupadła bynajmniej w tym związku, który mógł był ją pod wielu względami rozczarować. Pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała siostry tak przystojną i ożywioną. Jej lazurowe oczy świeciły prawie natchnionym blaskiem, niewysłowiony uśmiech co chwilę zdobił rumiane, młode usta. Była pełna uroku i zarazem powagi, i zdawała się o każdej godzinie żyć całą piersią. Chętnie bywała sama w świecie i chętnie przyjmowała u siebie gości bądź zaproszonych, bądź tych, co czuli potrzebę przychodzenia do niej sami z siebie, a takich było dużo. Bawiła się z córkami, uczyła je, zarządzała domem i jeszcze oprócz tego pracowała na siebie. Tak jest, gdy spostrzegła tryb życia męża, wróciła do swego panieńskiego zajęcia, dawała lekcje na pensji. Była zbyt dumna, aby brać na siebie pieniądze od człowieka, który je wolał wydawać na co innego. Spędzała co dzień pięć godzin poza domem, a resztę dnia poświęcała domowi i przyjaciołom. Pani Barbara czuła się u niej niby w raju; omówiły ze sobą wszystkie swe ulubione książki, wszystkie sprawy dziejące się na świecie, wszystkie zagadnienia, które w nich obu narosły przez czas, kiedy się nie widziały. Nie mogły się sobą nasycić, nie mogły się na siebie napatrzyć, dość się do siebie naprzytulać, napieścić. Pani Barbara nie już wieczory, ale wręcz noce spędzała w sypialni Kociełłów. Lucjana nie było, rzadko wracał przed drugą lub trzecią nad ranem, Bogumił dawno spał w oddanym Niechcicom gościnnym pokoiku, a Basia i Terenia leżąc w uścisku na jednym z małżeńskich łóżek wciąż śmiały się, płakały, szeptały i mówiły. I milkły, i zamyślały się, a z milczenia tego rodziła się nie senność, ale nowa ochoczość, nowy zapał do jeszcze większej rozmowy. A gdy się wreszcie musiały rozstać, było to wprost rozdarcie i pani Barbara szła do siebie zataczając się jakby duchem pijana i myślała: - Boże, Boże, czemu życia swego z taką siostrą przeżyć nie można? Rozmawiały ze sobą i o małżeństwie pani Barbary. Nie mogła ona się skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać - lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem. - Moje dziecko - rzekła na to Teresa, kołysząc siostrę w swych zawsze jakby kwieciem pachnących ramionach - najszczęśliwsze, z czystej miłości małżeństwo zawiera tyle samo niedoli, ile chwil szczęścia bywa w najbardziej chłodnym związku. My przy ślubie zawieramy nie jedno, a kilka małżeństw, gdyż w każdym jest materiał na kilka. A zresztą nie trzeba przeceniać znaczenia faktów samych w sobie, fakty są niczym - a kiedy my tęsknimy do innych zdarzeń, do innego życia, to może nie wiedząc o tym tęsknimy tylko do innego, właściwszego, rozumniejszego stosunku do życia? - A jakiż podług ciebie jest ten właściwy stosunek? Teresa milczała, patrzyła z uśmiechem w przestrzeń. I nareszcie mówiła: - Nie myśleć wciąż o sobie. Mówiła to po cichu i niepewnie, jakby wstydząc się, że daje taką skromną i pospolitą radę. I dodawała w zadumie: - O, twój Bogumił ma właściwy stosunek do życia. Pani Barbara nie pytała już - czemu, choć dziwiła się markotnie, dlaczego ona w takim razie nie potrafi się od niego tego nauczyć. Nie zawsze wszystko jednako pojmowała, co jej siostra mówiła, ale zawsze jednako czuła się jej słowami wzmocniona. O, pani Terenia była obdarzona dziwnie podnoszącą na duchu, pokrzepiającą mądrością. Nie wiadomo nawet, skąd ją czerpała, bo żyła sobie zwykłym, podobnym do tylu innych życiem. Ale u niej powszednie, domowe dnie zdawały się być bogatsze w doświadczenia i więcej zajmujące niż u drugiego nie wiem jakie przygody, i sączył się z nich zdrój myśli tak posilnych dla każdego, kto się z nią wdał w rozmowę! I wesołość jej usposobienia budziła większe zaufanie niż potoczna wesołość innych. Była to wesołość mężna i wielkoduszna, tak jakby pani Terenia znała do gruntu żałość życia, a kochała je mimo wszystko i kochała nie życie własne, co wielu potrafi, ale życie wszystkich, życie nieba i ziemi. To tylko dziwne, że choć mówiła: "Nie myśleć wciąż o sobie" - nie brała udziału w żadnych pracach społecznych i dobroczynnych, które właśnie na myśleniu o bliźnich polegały. Nie, do tego nie umiała się wciągnąć, próbowała, lecz to się na nic nie zdało. Dla każdego, z kim ją los zetknął, potrafiła być dobra i znajdowała zawsze możność dopomożenia każdemu w tym, w czym tego najbardziej potrzebował, ale zajmować się tym publicznie i zbiorowo - do tego nie była zdolna. W tych sprawach rej wodziły dwie główne panie Kalińca, dwie najświetniejsze gwiazdy: Michalina Danielowa Ostrzeńska i jej siostra, rejentowa Holszańska. Stefanię Holszańską pani Barbara znała dobrze z ostatnich lat swojego panieństwa. Przebywała ona wówczas jakby na dworze swej świetnej siostry i jak wiele panien z otoczenia pani Michaliny - dzięki jej szczęśliwej ręce wyszła niebawem za mąż. Obecnie pyszniła się najpiękniejszymi w Kalińcu złocistymi włosami, najzgrabniejszą "panieńską" figurą i tak wielką miłością męża, jaką nie mogła się poszczycić żadna mężatka na wiele mil wokoło. Rejent Wacław Holszański był podobnym do Araba, wysmukłym śniadym brunetem o gorących i słodkich czarnych oczach. Miał tę właściwość, że niekiedy czynił ustami i zębami taki ruch, jakby chciał ugryźć powietrze. Na przekór namiętnej wschodniej urodzie, usposobienia był potulnego i nieśmiałego. Mówiono, że kochał się był nie w swej obecnej żonie, ale w innej, chodzącej z nią razem panience. Gdy jednak pani Michalina wziąwszy go na stronę spojrzała na niego bystro mieniącymi się złotymi oczyma i rzekła: - No i cóż? Widzę przecież, jak wy się w sobie ze Stefcią na zabój kochacie - nie śmiał przeczyć. Nie przeczył też i nadal, gdy mu urządzono zaręczyny i ślub. Jeżeli ta plotka zawierała prawdę, to tym większym tryumfem pani Stefanii było, że dawszy się poznać wzbudziła potem w mężu miłość tak jawną, że o niej w mieście mówiono. Ale niezależnie od płomiennego przywiązania swych mężów, obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności, one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne, im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszystkie kwesty i wenty na ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia. A to nie wyczerpywało ich energii. Pani Holszańska uprawiała prócz tego muzykę, hodowlę pieska rzadkiej rasy i - mimo bezdzietności - kult domowego ogniska. Pragnęła bowiem, czego pragnie tysiące ludzkich serc: być wszystkim i być wszędzie, i we wszystkim przodować; porywać energią działaczki w mieście, zachwycać wdziękiem niewieścim w domu. Pani Michalina ognisko domowe trzymała nieco o chłodzie, ale za to próbowała różnego rodzaju interesów, do czego miała wrodzone upodobanie. To prowadziła stancję dla uczniów, to brała w dzierżawę kolekturę loterii, to kupowała i sprzedawała kamienice lub co się nadarzyło. W ten sposób podnosiła znacznie stopę życiową domu, czego Daniel Ostrzeński, zupełnie obojętny na sprawy dochodów, nigdy by nie był osiągnął. Daniel był już teraz także na służbie państwowej, gdyż prywatną szkołę realną, w której przedtem wykładał, zamknięto. Nie opłacała się - mało kto mógł sobie pozwolić na to, by posyłać chłopców do narodowej szkoły, która nie dawała im żadnych praw. Daniel wykładał więc przyrodę po rosyjsku, według nowych, obostrzonych niedawno przepisów. Pani Barbara jemu też miała rządową służbę trochę za złe, ale pocieszała się, że być nauczycielem to zawsze lepiej wygląda niż być zwyczajnym urzędnikiem. Zaś wracając do pań to prawda, pani Holszańska brała też jeszcze udział w ruchu literackim. Zabiegała o założenie w Kalińcu gazety codziennej i pisywała o miejscowych stosunkach do pism warszawskich. Właśnie w jednym z nich świeżo ukazała się jej rzecz i pani Stefania pokazała to pani Barbarze zapytując: - Czytałaś? - Była to notatka drukowana petitem i zdająca sprawę z odbytego w nadrośniańskim grodzie przedstawienia amatorskiego na kolonie letnie. - A co? - rzekła szczęśliwa autorka, gdy pani Barbara skończyła czytać. - No, staramy się, jak możemy! - I mówiła to w przekonaniu, że dokonała ważnej rzeczy i że każde jej słowo tętni po całym świecie. Obie siostry miały zawsze to zbawcze przekonanie, tę wiarę w wartość, ważność i trwałość, a przede wszystkim w skuteczność wszystkiego, co czyniły. Lubiły też rozgłos, ale nie były pod tym względem wymagające ani też podejrzliwe. Każde pochlebne zdanie uważały za szczere, każde wydawało im się od razu głosem całego świata. A gdy hołdów chwilowo zabrakło, chętnie głosiły i mnożyły swą sławę same, opowiadając o przeszkodach, które musiały w swej działalności pokonać, i o zwycięstwach, które odniosły. Życie ich było inne niż życie Teresy Kociełłowej, ale było też w swoim rodzaju barwne i zajmujące. Z Teresą pani Barbara czuła się mała jak pyłek, ale nie upokorzona, przeciwnie, podniesiona w swej małości na niebotyczne wyżyny. Z nią przebywając wierzyła, że gdziekolwiek żyć będzie, może wypełnić, jak człowiekowi przystoi, swe przeznaczenie; ogarniał ją spokój i, niczym będąc, wszystko zdawała się trzymać w swym ręku, niczego też się wtedy nie bała i nikomu nie zazdrościła. Znajdując się natomiast w obecności Michasi i Stefanii, czuła się podniecona i rozjątrzona. Tysiąc nadziei błyskało przed jej oczami, tysiąc obaw pogrążało ją w otchłań smutku. Patrząc na nie, to potępiała je w duchu, że są takie gadatliwe, rozrzucone, dziesięć srok, jak to mówią, ciągnące za ogon, to znów myślała, że, mój Boże, ona się tak rwała do szerokiego życia, tutaj wrzało go tyle dokoła, gdy ona musi więdnąć w kącie zabitym od świata deskami. Zazdrościła, jakże to nazwać inaczej, zazdrościła swoim powinowatym. Czyż ona by nie potrafiła zabłysnąć tak jak i one? Posiadały mniej niż ona szkolnej nauki, nie pokończyły nawet pensji, a oto dzięki temu, że nie są na wygnaniu, że obracają się między ludźmi, jakiej to nabrały ogłady umysłowej. Można je dziś po prostu uważać za wykształcone. Stefania, owa Funia Poleska, która jeszcze kilka lat temu myślała, że Darwin to jest miasto, dziś pisze artykuły, czyni to, o czym drudzy tak na próżno marzyli. Tak! Pani Barbara już wiedziała! Nie wykształcenie jest najważniejsze, ale miasto! Miasto, gdzie życie się kłębi, gdzie człowiek nie cofa się, nie zastyga, ale rusza się naprzód. O, gdyby mogli przenieść się do Kalińca! Czy podobna, żeby Bogumił nie znalazł tu pola do pracy? Lucjan mu coś wyszuka. On już tylu ludziom znalazł dobre zajęcia! Był w wielkiej zażyłości i z Michasią, i ze Stefanią, pomagał im w ich dobroczynnych przedsięwzięciach, wyrabiał różne pozwolenia u władz, miał tyle stosunków! A pójdzie to tym łatwiej, że Bogumił bardzo się wszystkim podobał. Mówiono do pani Barbary: "Ależ ten twój mąż bardzo przystojny, bardzo jak się należy, bardzo miły". Mówiono to, jakby stwierdzając ze zdziwieniem: chwała Bogu jest lepiej, niż się można było spodziewać. Panią Barbarę zrazu to nawet drażniło - cóż oni sobie myślą, że ona za kogo wyszła?! Ale wszystko jedno. W każdym razie podobał się, nie raził, niech mu więc pomogą zostać tu między nimi! 8 Bogumił podobał się nie tylko młodym, został i przez panią matkę bardzo dobrze przyjęty. Pani Adamowa Ostrzeńska, która takie zasługi położyła koło wychowania swych dzieci i tak spokojnie znosiła całe życie przeciwności losu, teraz, gdy mogła zażywać odpoczynku i jakiego takiego spokoju o dzień jutrzejszy, popadła w nie opuszczające ją prawie zdenerwowanie. Żyła była tylko dla dzieci, nie przysposobiła się do niczego więcej i teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały już, by żyła dla nich, było jej ciągle smutno. Mieszkała na przemian to u Kociełłów, to u Danielostwa Ostrzeńskich i nigdzie nie czuła się dobrze. Wnuczęta, choć takie małe, miały już swoje na myśli, nie dały sobą powodować, żądały co najwyżej, aby się z nimi bawić, a babcia bawić się nie umiała. Na koniec los jej dopomógł, wygrała ćwierć losu na państwowej loterii klasowej i postanowiła rozpocząć życie na własną rękę. Wynajęła tedy pokoik z kuchnią na Dziadowym Przedmieściu, niedaleko mieszkania córki, i żyła teraz kłopotami, których jej ten byt samodzielny przysparzał. Dnie całe spędzała u Kociełłów, ponieważ o ile tylko nie miała w pobliżu siebie wnuczek, to truchlała na myśl, że im się stanie co złego. Oburzało ją to, że córka wychodzi na lekcje, a znów zabierać jej dziewczynek do siebie nie mogła, bo mówiła, że w jej mieszkaniu jest dla dzieci za ciasno. Zresztą hodowała kaktusy i bała się, że jak się dzieci rozdokazują, to jej poobtrącają kwiaty, pozrzucają doniczki. Zaś przesiadując u Kociełłów drżała, że przez ten czas zostanie okradziona. Trzymała więc u siebie służącą, która doglądała kaktusów, patrzyła przez okno i gotowała sobie na kuchence strawę, gdyż babcia jadała u Kociełłów. W nocy łóżko tej służącej, potulnej, niedorosłej dziewczyniny, było przysuwane do drzwi i stawiane tak, aby się ona musiała w każdym razie obudzić, gdyby kto się zaczął do drzwi dobierać. Mimo tej ostrożności babcia nie sypiała całe noce, paliła światło, zażywała krople i jak wybawienia czekała świtu. Lucjan Kociełł, który był dosyć porywczy w wypowiadaniu zdania, rzekł raz na to jej niesypianie: - Nasza babcia po prostu się boi. Najlepiej by zrobiła, żeby się z powrotem do nas przeniosła. Teresa milczała, lecz myślała to samo. Starsza pani Ostrzeńska nigdy dotąd nie żyła bez kogoś bliskiego, czyja obecność wydaje się zawsze najskuteczniejszą bronią na wszystkie niebezpieczeństwa. I nie o złodzieja tu szło. Ona się bała, krótko mówiąc, świata, a nawet wszechświata, którego czarnym bezmiarem czuła się w nocy objęta, z którym się czuła w ciemnościach sam na sam, bezradna i nieszczęśliwa wobec jego przygniatającej straszności. Tak może było, ale raptowne odkrycie tej prawdy przez Lucjana przyprawiło babcię o cierpkie myśli i rozpacz. Płakała przez kilka dni, że własne dzieci zazdroszczą jej spokojnego kąta, do którego na starość doszła. Gdy zaś chcąc ją pocieszyć zaczęto wynajdywać dobre strony owego kąta, płakała, że pragnęłyby ją widzieć jak najdalej od siebie, a może w trumnie. Tak więc trudno jej było trafić do przekonania, a trzeba było uważać, żeby jej nie zaszkodzić, bo zdrowie jej znacznie się w ostatnich czasach pogorszyło. Cierpiała na ciągłe bicie serca i ratowała się przykładaniem zmoczonej w wodzie i wyżętej chusteczki, a teraz to już i chusteczka, i różnego rodzaju krople ciągle były w robocie. W tym stanie ducha powitała przyjazd Niechciców jak zapowiedź lepszej przyszłości. - Tyś była zawsze moim najdroższym, najukochańszym dzieckiem - rzekła do pani Barbary i nabrała przekonania, że dopiero u Bogumiłów odżyłaby, poczułaby się znów, jak dawniej, szczęśliwą. - Terenia i Lucjan mnie nie cierpią - mówiła rozżalona. - Nie wiem, co ja im zawiniłam, ale stracili do mnie serce. - Terenia? - oburzyła się pani Barbara. - Mamo, co też mamusia mówi! - Ja wiem, to straszne, ale tak jest, cóż robić. Daniel też mnie nie lubi, ale on uważa za wroga każdego, kto chodzi po świecie. On by chciał, żeby po nim jedna Michasia chodziła. A ona właśnie tylko ten świat ma w głowie. Bogumił przypadł starszej pani Ostrzeńskiej tak bardzo do serca, że aż dla niego zabłysła. Ubrała się w swą najpiękniejszą suknię z aksamitnym kaftanem, z koroneczkami u rękawów i pod szyją, zapięła się starą broszą z granatów, a w uszy włożyła takie same kolczyki. Były to jedyne klejnoty, które udało się, gdy przyszły lepsze czasy, wykupić, gdyż zostały były kiedyś sprzedane za pośrednictwem pewnej Żydówki, Bądźzdrówki, a ta była tak przywiązana do wielmożnej pani Ostrzeńskiej, że obiecała je w razie potrzeby choć spod ziemi wykopać - i wykopała. Ale pani Adamowa dobyła dla nowego zięcia, co miała najlepszego, nie tylko ze swej komody, ale i z samej siebie. Oczarowała go swą rozmownością, dowcipem, bystrym umysłem, a nade wszystko znajomością wiejskich stosunków. Widać było od razu, że jej na wsi zbiegł spory kęs życia i choć tyle lat przebywała już w mieście, nic wiejskiego nie było jej obce. Bogumił chętnie o wszystkim z tymi ludźmi mówił, a jak nie wiedział, co mówić, to chętnie słuchał, ale dopiero z teściową przemówili do siebie, jakby byli z jednego domu. Bogumił rad był jej za to chociaż nieba przychylić i nadmierna usłużność go zgubiła. Od razu pierwszego dnia zauważył, że babcia coraz to przykłada rękę do piersi i to ją mocno przyciska, to palcami uderza i przebiera po aksamitnym staniku. I że wtedy przynoszą jej ukradkiem zmoczoną chusteczkę, którą ona sobie wsuwa niepostrzeżenie w zanadrze. Zastanawiał się nawet, czy od tego bielizna nie jest mokra, a raz, kiedy tak sobie zaczęła rękę przykładać i oglądać się, a nikt nie podążył z chusteczką, on to uczynił. Widział, że tę chusteczkę ktoś położył na oknie, wziął ją stamtąd, zanurzył świeżo w dzbanku, wyżął i podał. Lecz starsza pani Ostrzeńska obraziła się, spojrzała na niego nieprzyjaźnie i za srogo: - A Bogumił na co mi to podaje? Ja szukam tabakierki. I od tej chwili przez dwa następne dni pobytu Niechciców była już ciągle nieswoja. Gdy nazajutrz pani Barbara odwiedziła matkę w jej domu, zastała ją siedzącą śród czerwono kwitnących kaktusów, zażywającą tabakę, kichającą i tonącą we łzach. - Mamusiu - spytała - nad czym mama tak płacze? - Płaczę, kochanku, nad tobą - wyznała - bo mi cię żal. Masz, owszem, dobrego męża, alem cię mogła wydać przecie za człowieka wykształceńszego i nie na taki koniec świata, i nie na takie marne, bądź co bądź, stanowisko. Czy ja kiedy myślałam, że moje dziecko będzie służyć we dworze? - Jak to "czy ja myślałam"? Przecież mama wiedziała, za kogo idę za mąż - odparła pani Barbara zgnębiona. - Tak - westchnęła matka - wiedziałam, ale się bałam przeszkadzać. Bałam się brać tego na swoją odpowiedzialność. - No więc tym bardziej nie ma co płakać. Ja się czuję szczęśliwa, a zajęcie Bogumiła nie jest niczym gorszym niż to, co robią inni, Lucjan... Daniel. Oni też nie są ludźmi niezależnymi. - Jest czymś gorszym - zapłakała na nowo pani Ostrzeńska. - Stefania Holszańska słusznie mówi, że to tak, jakby się zostało lokajem w domu, w którym się było panem. Tu wszyscy tak mówili, wszyscy uważali, że zrobiłaś mezalians. - Ach, wszyscy tak mówili? - rzekła pani Barbara blednąc i zamilkła. Bała się denerwować sama i bała się zaszkodzić matce na serce. - Mamo - poprosiła jedynie, rozdrażniona - niechże mama tak nie kicha i nie zażywa tak dużo tej tabaki. - Kiedy ja się, kochanku, tym tylko ratuję od kataru. - Ale to przecież musi szkodzić na serce. Od tego kichania można dostać ataku, to jest ataku nie, ale w nosie może co pęknąć. - Nie u mnie, kochaneczku - odparła starsza pani. - Ja jestem przyzwyczajona i umiem się z tabaką obchodzić. I nie od takiej tabaki. Zresztą, nie brońcie mi jedynej przyjemności, jaka mi jeszcze została. I ponownie kichnąwszy rzekła, gdyż już jej ulżyło na duszy: - Ale, Basiu, ty się tym, co ja tu gadam, nie przejmuj. Uszy do góry i wszystko będzie dobrze. Pani Barbara nie miała się czasu przejmować, było to bowiem ich ostatnie w Kalińcu popołudnie, zabierano ich to w to miejsce, to w tamto, a wieczorem urządzono pożegnalne zebranie u Daniela i Michaliny Ostrzeńskich. I już nie rodzinne tylko, zeszło się całe prawie dawne towarzystwo, prawie cała wesoła banda z minionych lat młodości. Bogumił nie znał nikogo z tych ludzi, ale nie zdawało mu się to sprawiać różnicy. Czuł się tylko mniej uczestnikiem, a więcej niby widzem na przedstawieniu, palił, częstował papierosami i życzliwie się wszystkiemu przyglądał. W salonie tymczasem omawiano z żywością występy Modrzejewskiej w Ameryce i utwory znakomitego Litwosa, którego nazwisko - Henryk Sienkiewicz - zostało świeżo ujawnione i było na wszystkich ustach. Wróżono młodemu pisarzowi wielką przyszłość, a pani Michalina odczytała ostatni jego utwór, zaczynający się od słów: Był okręt, który zwał się Purpura... I wszyscy wnet pojęli, że ten okręt oznaczał Polskę, a była tam następnie mowa o nieładzie, co wkradł się do załogi, o burzy i o napadzie korsarzy, i o tym, jak okręt zaczął tonąć. Jednym słowem, jasnym było już dla każdego, że jest to przypowieść patriotyczna, i goście poczuli się wzruszeni. - Wszyscy na dno! Do pomp! - wołała spiżowym niemal głosem pani Michalina, gdyż takim nakazem kończyła się czytana alegoria. Słuchano w zadumie i goście przyklasnęli zawartej w utworze myśli, zgodzono się bez sporu, że teraz, kiedy wszelka broń została narodowi z rąk wytrącona, pozostaje praca u podstaw, wszyscy u swoich warsztatów, czyniąc co można, by się nie dać i przetrwać. I każdy czuł się właśnie tym stojącym przy pompie i na dnie, i uprzytomniając sobie grozę położenia doświadczano niemal radości, że oto nadeszła epoka, w której najzwyklejszy śmiertelnik miał w sobie dosyć siły i umiejętności, by co dnia wypełniać wysokie, narodowe posłannictwo ratowania ojczyzny. Wtem zapragniono dać wyraz innym, bardziej walecznym uczuciom, zaświadczyć, że piersi obecnych noszą w sobie i gotowość do buntu. Ktoś uderzył w klawisze, a goście wnet podjęli znaną gniewną melodię i stojąc, przechadzając się lub otaczając fortepian śpiewali: Zemsta, Zemsta na wroga z Bogiem, a choćby mimo Boga! Zerkano przy tym na okna, a pani Michalina zapuszczała od niechcenia rolety. Pani Barbara podeszła do Bogumiła. - Znasz tę pieśń? - szepnęła. - Nie - odparł - właśnie się przysłuchuję. - A prawda - westchnęła - nie znasz "Dziadów". Ale myślałam, że śpiewaliście ją tam... - Nie - powtórzył Bogumił - nie śpiewaliśmy. Pani Barbara odeszła nucąc na drugą stronę pokoju i ci wszyscy, co tu teraz stworzyli tak ożywczy stan ducha, wydali jej się bardziej bojownikami niż ten mężem jej będący człowiek, co stał opodal, co nie czytał zakazanych utworów i nie znał tej pieśni, i słuchał. Obejrzała się wokoło. Ach, jak tu jej teraz brakło dwojga stalowych oczu, chłodnych a pieszczotliwych, i czarnych włosów, i czarnej brody otaczającej swawolne, szkarłatne usta. W salonie tymczasem prześpiewano jeszcze ze dwie-trzy pieśni, a potem zaczęto wspominać ubiegłe lata i tych spośród dawnego towarzystwa, którzy nie byli obecni. Lecz jedno imię i nazwisko omijano, choć należało do kogoś, kto był w tym gronie powszechnie lubiany, i pani Barbara poznała, czemu je omijano, poznała, że to, co jej się zdawało skryte przed ludzkim okiem, było dla wszystkich widoczne, i stropiła się. Na szczęście wrócono znowu do tematów ogólnych, rozstrzygano, kto w tej dobie jest największym pisarzem świata, omawiano mający się wkrótce odbyć w Kalińcu pierwszy koncert nowo założonego Towarzystwa Muzycznego. Gdy zaś zaczęto o tym, Stefania Holszańska siadła ponownie do fortepianu i zabrzmiało preludium Szopena, zwane powstańcze, a parę osób rzekło jedni do drugich: "Pamiętasz? Pamiętasz? Ulubione preludium Basi Ostrzeńskiej!" Pani Barbara słyszała te słowa i rumieniła się, i napawała się nimi. Jak było grane to preludium, tego nie wiedziała, nie znała się też na tym, dla niej nie preludium to było, a usta, oczy, twarze, uśmiechy, spacery, rzeka za miastem i płacz, i śmiech, i młodość. Uczuła się na nowo złączona ze światem, który porzuciła, który dla niej stał się przeszłością, a tu trwał i żył jako teraźniejszość i przyszłość. Zrazu wydało jej się i drażniące, i dziwne, i jakby dla niej niemal obrażające, że mógł on tak nadal istnieć na własną rękę, niebawem jednak pogodziła się z tym i widziała już tylko jedno: świat ten przyjmował ją na powrót z otwartymi rękoma - i zapragnęła w nim pozostać. O, nie przeżyła, dalibóg, nic takiego, co by tę przeszłość uczyniło zamkniętą kartą życia, do której tylko myślą chętnie się wraca. Chciała do niej wrócić cieleśnie, z niej snuć swe dalsze życie, tak jak snuli je choćby Danielowie, których chłopcy biegali po salonie. Było ich dwu, Anzelm i Janusz, obaj w tym samym wieku co dziewczynki pani Teresy, obaj ładni jak paziątka w złotych kędziorach, koronkowych kołnierzach i aksamitnych ubrankach. Zdawali się na przemian to oszołomieni, to przekonani, że wszystko dzieje się tu po trosze z ich powodu; przebiegali pędem od jednego z gości do drugiego, przy każdym stali chwilę, wdzięcząc się w milczeniu, i znowu biegli dalej. Wszyscy wdzięczyli się do nich nawzajem, jeden tylko Daniel zdawał się być obojętny dla synów. Gdy podchodzili, mówił: "odejdź", gdy widział, że coś ruszają, wołał: "zostaw", a oni również omijali go z daleka. Pani Barbara zauważyła to i dziwiła się. - Czyżby w przeciwieństwie do Lucjana martwił się, że ma synów, nie córki? - myślała i przypomniała sobie, co jej mówiła Terenia. Mówiła, że Daniel w ogóle lubi dzieci tylko, póki są w łonie Michasi. Gdyż wtedy przynajmniej zmuszona jest ona pędzić bardziej zamknięte domowe życie. Pani Barbara uśmiechała się i gładziła miękkie kędziory chłopców - i myślała, że co do niej, to pragnęłaby mieć już swoje małe jak najprędzej na świecie - i widzieć je biegające tu między gośćmi. Tak jest, omyłkowo poczęty w Krępie, tu by powinien chować się i biegać za lat parę ten chłopiec, którego w sobie nosiła. Gdyż chłopiec to będzie. Tylko że włosy będzie miał czarne i oczy szare. Myślała - szare, lecz widziała je stalowymi, a na twarzy tego przyszłego chłopca zdawała się już rosnąć duża, męska, w kwadrat obcięta broda. Zadumę przerwały jej Michasia i Stefania, które przyszły do niej i odciągnęły ją na bok. Niech się goście bawią, one chciały z nią pogwarzyć przed rozstaniem. Rejentowa Holszańska, która lubiła, jak to ludzie miewają we zwyczaju, namawiać drugich na swoje, zaczęła pierwsza: - Wiesz, co ja tobie, Basiu, powiem? Wyście nie powinni zostawać na wsi. - Dlaczego? - spytała pani Barbara, przyjmując obronny wyraz twarzy. - No, przecież nie możesz być, kochanku, całe życie ekonomową - wytłumaczyła Stefania Holszańska ze słodyczą. Pani Barbara miała uczucie, jakby zajęła się ogniem. Po raz drugi dzisiaj zdjęła ją trwoga, że to wszystko zaszkodzi dziecku. Pani rejentowa mówiła tymczasem dalej: - Dla tych, co stracili pozycję na wsi, jedna jest tylko droga - miasto. Z naszymi tradycjami, z naszymi dziedzicznymi zdolnościami tu tylko możemy się utrzymać na odpowiednim poziomie, gdyż tu tylko mają znaczenie zalety, rozumiesz, duchowe. Na wsi, po utracie majątków, możemy się już tylko poniewierać. A tu stoimy w pierwszym szeregu, służymy nowym ideom, nauce, postępowi. - Czekaj - przerwała jej pani Michalina - ...postępowi, i co najważniejsze, moje dziecko, tu tylko możemy jeszcze na powrót do czegoś dojść. W handlu, w przemyśle, wszędzie, kochanku, pełno tu placówek do objęcia, tylko trochę energii, a wszędzie można się dorobić. My tu dziś możemy stać się wszystkim, bo te mieszczuchy, poza Żydami, to okropne mamuty, boją się każdego kroku naprzód. Czy bez nas wpadłby tu kto na przykład na myśl, żeby założyć Towarzystwo Wioślarskie? I to siedzą nad rzeką! A myśmy się zawinęli, kilku adwokatów, paru doktorów, rejentów, wszystko ludzie ze wsi - i już mamy i Towarzystwo Wioślarskie, i Towarzystwo Cyklistów. - Ale co stąd? - niecierpliwiła się pani Barbara. - To stąd, że panu Bogumiłowi raz-dwa byśmy tu co znaleźli. Wyrobiłoby mu się jakąś agenturę ubezpieczeniową, jakiś kantor. Zapytaj tylko Lucjana, ilu on już ludziom tak pomógł. - Tak, zapytaj Lucjana - powtórzyła rejentowa Holszańska. Nie było już jednak czasu ni pytać, ni dalej mówić, bo zrobiło się późno, wszyscy zaczęli się żegnać. Kociełłowie naglili do domu, kareta pocztowa, którą Niechcicowie mieli nazajutrz wyjeżdżać, ruszała w drogę już o dziewiątej rano. Bogumił podnosił do góry chłopców i mówił do nich: - Do widzenia, łobuzy. Przyjedźcie do Krępy, będziecie jeździć na kucu, który nazywa się Młynek. Pani Michalina, ujrzawszy chłopców wysoko w ramionach Niechcica, jakby ich teraz dopiero zauważyła i wpadła w gniewną rozpacz, że jeszcze nie śpią. Oni jednak nie dali się tak od razu zapędzić do łóżek. - Czy duży jest ten kuc Młynek? - pytali. - Jaki duży? - Czy umie skakać przez rów? - wołali jeszcze, gdy drzwi się zamykały za gośćmi. Pani Barbara wróciła do domu wstrząśnięta z powodu nie zakończonej rozmowy z bratową i jej siostrą. Czuję, że nie będę całą noc spała - rzekła, gdy się już położyli. - Ach, to bardzo źle - zmartwił się Bogumił. - Musisz się wyspać przed drogą. Spróbuj koniecznie zasnąć. - Toż mówię, że nie mogę - zniecierpliwiła się pani Barbara, a po chwili oświadczyła: - Mnie jest niedobrze. Dostała mdłości i oboje bardzo się przestraszyli. Mdłości pojawiały się u pani Barbary w początkach ciąży, ale już dawno ustały, a świadomi rzeczy mówili, że więcej nie wrócą. Co by to więc mogło znaczyć, czy jaka nieprzewidziana choroba? Bogumił wstał, zapalił światło, ubrał się na powrót. Pani Barbara siedziała na łóżku, patrząc osłupiałym wzrokiem przed siebie. - Coś mi zaszkodziło - mówiła. - Po cośmy wyjeżdżali! Bogumił chciał iść zbudzić kogo i prosić jakiej pomocy, ale pani Barbara nie dała. Po niejakim czasie zrobiło jej się lepiej i zaczęli rozmawiać. - Cóż, zadowolony jesteś? - pytała pani Barbara. - Jak ci się podobało? - A jakże, bardzo - odparł Bogumił i uśmiechem starał się powiedzieć więcej, niż potrafił słowami. - Ale może już lepiej śpij. - A ja ci mówię - wybuchnęła pani Barbara szeptem - że to wszystko źli ludzie, dla których nie było warto przyjeżdżać. - Źli ludzie - powtórzył Bogumił, zbity z tropu. - Kto źli ludzie? Twoja rodzina? - Rodzina? Co za rodzina? Holszańska to nie rodzina. Zawsze była złośliwa i nieszczera i lubiła się wtrącać w cudze sprawy. Ja i dawniej podejrzewałam, że to przez jej intrygi... - I pani Barbara zamilkła, przerażona tym, co chciała powiedzieć. Bogumił przypisał to nieoczekiwane rozdrażnienie jej stanowi i przestał się pytać. Prosił, żeby się położyła, że już późno, że on się też położy. - Toteż ja się nie wiem jak cieszę - dodał, jakby dopiero teraz odpowiadając na jej poprzednie słowa - że już wracamy do domu. Patrz, widzisz, pojutrze będziemy już w Krępie. - I już na zawsze będziemy tam dziadować - dokończyła wrogo. - A tak - dodała widząc jego spłoszone wejrzenie - wiesz, czym tu jesteśmy dla wszystkich? Ekonomami. Bogumił zwiesił głowę na piersi i milczał. - Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała strwożona. - Co? - No, mój Boże, cóż ja mam mówić - odpowiedział niechętnie. - Ekonomem nie jestem, ale, jak już tak patrzeć na te rzeczy, to bywałem w życiu o wiele niżej. - Daj spokój - przerwała zapalczywie - to jest zupełnie co innego. Myślisz zresztą, że mnie wiele obchodzi, co tam kto mówi. Ale ja wiem jedno - zapłakała - że ja sama nie widzę przed sobą żadnej przyszłości, żadnego życia, o ile będziemy dalej gnuśnieć w tej Krępie. - Gnuśnieć? - pytał zasmucony. - A któż nam każe gnuśnieć? I gdzież widzisz to inne, lepsze życie? - Tu je widzę, w mieście. Patrz, jak one tu żyją, chociażby Stefcia, Michasia. Jak działają! Gdybyśmy się przenieśli do miasta, mogłabym i ja coś robić. - Nie, naprawdę - zapytał Bogumił ożywiając się - chciałabyś z nimi rajcować na zebraniach, zakładać te żłobki, przytułki? Na te słowa pani Barbara poczuła wyraźnie, że żadnej podobnego rodzaju pracy nie miała w swych pragnieniach na myśli. Przeraziła się, umilkła i pomyślała: - Dlaboga, więc czego ja chcę? Położyła się na wznak, zamknęła oczy i usiłowała pojąć sama siebie. Czyżby pragnęła jedynie takich wieczorów jak dzisiejszy, takich dni jak te pięć, które tutaj przeżyli? Bogumił przez ten czas rozebrał się ponownie, położył się i zgasił świecę. Nie domagał się odpowiedzi na swe pytanie, ale gdy już w pokoju było ciemno, powiedział z żalem: - Ja wiedziałem, że jak tu przyjedziemy, to zechcesz mnie porzucić. - Wiesz, że ja nie wytrzymam po prostu. Kto mówi, że chcę cię porzucić? - Ty mówisz. Bo tylko wtedy takie myśli przychodzą do głowy, jak się chce męża porzucić. - Nie znęcaj się nade mną i tak jestem dość nieszczęśliwa. - Masz tobie. Dlaczego nieszczęśliwa? - Dlatego, że jestem chora. Czyż nie wiesz tego, nie widzisz? A dziś czuję się cały dzień wprost niemożliwie i stąd to wszystko. Bogumił wstał raz jeszcze, chciał jej w czymś pomóc, lecz to ją tym bardziej rozgniewało. - O Boże - rozpaczała - czemu ty, człowieku, jeszcze nie śpisz? Sam mówiłeś, że trzeba spać. Mnie nic nie brak, chcę tylko trochę spokoju. Zgromiony tak Bogumił położył się po cichu, a pani Barbara niebawem rzekła: - Ja drżę przed tą jutrzejszą podróżą. Końmi po wybojach, taka szalona droga. Czyby już dawno nie powinna kolej chodzić do tego Kalińca? - Nic się nie bój, najmilsza - zaczął błagalnie Bogumił i pani Barbara czekała, co dalej powie, lecz nagle usłyszała, że on śpi. - Już śpi, wiecznie śpi - szepnęła z szyderczą boleścią. Ona jeszcze długo nie spała. Toczyła żwawe rozmowy z bratową i rejentową, rozprawiała się z nimi zwycięsko, znajdowała teraz niezbite argumenty dla pokonania ich racji. - Słusznieście zrobiły przenosząc się do miasta, ale każdy musi żyć na swój sposób. Każdy musi tym się zajmować, co kocha - wołała do nich myślami. - Bogumił tak kocha swoją pracę na wsi, że wolałby być parobkiem na wsi niż Bóg wie nie kim w mieście. I ja jestem dumna, że on taki, i ja też do tego tylko czuję powołanie, by mu towarzyszyć, a do czego jeszcze dojdziemy, to kiedyś zobaczycie. Zobaczycie - urągała. - Zobaczycie i Ujrzycie! A potem błąkała się myślą śród siebie samej niby śród nieznanego lasu i pytała, dlaczego ją tak boli to wszystko? A gdybyż Bogumił był nawet rzeczywiście parobkiem, nie tylko ekonomem? Czyż nie była wolna od przesądów, aby się miała tego wstydzić? A po drugie, kimkolwiek był, czy nie zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności, co postawił na szalę życie, karierę, majątek i szedł na przepadłe, i ani się za tym wszystkim, co rzucał, nie obejrzał. I pani Barbara tarła bezsenne czoło i myślała zgryziona: - O, czemużem im tego nie powiedziała! Takimi słowy trzeba było właśnie przemówić: "Zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności". Ach, żeby znaleźć rano jeszcze chwilę czasu przed wyjazdem i móc się zobaczyć choćby z Danielową. - I żeby nie zapomnieć tych słów. Powtarzała je, powtarzała, ale niestety czuła, że ich nigdy nie powie. A może by napisać? Nie, i nie napisze. Ani Holszańska, ani Danielowa nie były przysposobione do słuchania takich rzeczy. Kto by teraz boje wspominał? Wszyscy uważali powstanie za nieszczęście, nawet ci, co w nim byli - i czyż nie słyszała, że trzeba pracować na dnie okrętu? A mówić o czymś niewczas to tak, jakby się kłamało, człowiek się jąka i wstydzi. Więc dość, dość! Nie myśleć o tym i spać. Ale jakże tu spać, kiedy się nagle jeszcze coś gorszego odsłania. Wszak oni wszyscy na pewno sobie tu myślą: "No cóż, nikt jej widać nie mógł i nie chciał pokochać, więc bez miłości wyszła za pierwszego, co się poważnie oświadczył". O gdybyż można ujawnić, ogłosić światu, że nie strach i rezygnacja, ale miłość wszystko ozłacająca, potężna miłość skojarzyła ją z Bogumiłem. Wszak jest taki obraz, gdzie król kładzie koronę u stóp nędznej żebraczki, czemuż by ona nie miała kochać na przykład parobka. Bodajżeby Bogumił był włóczęgą, parobkiem czy Cyganem, byleby ich taka miłość łączyła. A może ona ich łączy? Może się to wykaże? Przecież Bogumił jest w niej bez pamięci zakochany. Może dobrze byłoby zostać tu jeszcze dzień jeden, niechby wszyscy ujrzeli, uczuli, że i ona... niechby rzekli: "Co to za miłość! Wszystko blednie, gdy patrzeć na tych dwoje! To powtórzenie Tristana i Izoldy!" I słyszała, jak wszyscy to mówią, lecz nie o Bogumile, a o niej i o tamtym. Tamtego widziała przy sobie, a potem rozwiewał się i złorzeczyła mu: "O nikczemny, nikczemny, czemużeś mnie opuścił - ciebie bym tak kochała - ciebie bym tak kochała". Tak miotając się usłyszała nagle, jak bije druga, a potem słyszała trzecią i czwartą, i liczyła, ile jeszcze godzin snu jej zostaje, lecz było ich coraz mniej, a o piątej postanowiła sobie, by już w ogóle nie spać. I wtedy właśnie zasnęła, a gdy zbudziła się, był już dzień i wróble świergotały za oknem. Zerwała się przekonana, że przespali godzinę podróży. Ale nie, było dopiero po siódmej. Zbudziła męża i kazała mu się ubierać. - Mamy jeszcze moc czasu - mówił trąc oczy - a zresztą pocztylion ma po nas zajechać i ma trąbić. Pani Barbara nie uważała, by mieli dużo czasu. O ósmej była już całkiem ubrana i po śniadaniu - a nawet na wszelki wypadek już się prowizorycznie z wszystkimi pożegnała. Nie mogła patrzeć, jak Bogumił powoli się zbiera - wciąż jej się przy tym zdawało, że kurierka bez nich odjedzie. Postanowiła wyjść jej naprzeciw. Wyszła tedy i szła w stronę ulicy Grodzkiej, gdzie była stacja pocztowa. Zrazu prześladowało ją niejasne wspomnienie nocnej udręki. - Co mnie za diabeł opętał - myślała. - Przecież ja będę miała dziecko. I dzień taki ładny. Na placu Świętego Jana stanęła przy skwerze, na którym wznosił się pomnik w kształcie czarnego obelisku. Ale nie patrzyła na pomnik, tylko na studnię, co była obok na placu. Z tej studni koło pomnika przynoszono zawsze niegdyś do pani Adamowej Ostrzeńskiej wodę na herbatę, bo tu była najlepsza w mieście woda. Pani Barbara usłyszała jakby w powietrzu czy w sobie dawne pytanie matki: "Czy wodę od pomnika na herbatę przynieśli?" Uśmiechnęła się i pośpieszyła dalej. Spoglądała po drodze na wieże kościołów, na stłoczone dachy, na rozległe frontony starych pałacowych kamienic, na wyloty uliczek pełne miękkości i różowej porannej mgły, na pąki kasztanów iskrzące się od słońca. Wiosenna wilgoć z nocy przyciemniła bruk i wyjaskrawiła barwy dachów. Wszystko było mokre, pogodne i świeże. Pani Barbarze wydało się nagle, że coś niezwykle ważnego i radosnego jest na świecie do uczynienia i że ona to właśnie uczyni, że coś niezwykle wartościowego jest na nim do przeżycia - i że ona to właśnie przeżyje, i że wtedy świat cały zaświeci, zabrzmi jak pieśń. I blask szedł od tej myśli, i w blasku tym biegła, ciesząc się i śpiewając - a usłyszawszy trąbkę pocztową, zaczęła sama jej głos wesoło naśladować. 9 Miało się już na dzień i Bogumił ubierał się po cichu, kiedy pani Barbara zaczęła nagle jęczeć. Natychmiast wybiegł po Ludwiczkę, która bywała również babką przy położnicach. Wracając oddychał głęboko zimną rosą, nogi mu słabły - bał się. Było jeszcze szaro, ale żółte i rumiane drzewa owocowe majaczyły ciepłym blaskiem w jesiennej mgle. Stanął w jadalnym pokoju i stamtąd słuchał, jak pani Barbara przejmująco zawodzi. Gryzł ręce z żalu nad nią i powtarzał półgłosem: - To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie. Ludwiczka zajrzała i zapytała, gdzie on się podziewa, gdy powinien być teraz przy pani. Poszedł tedy i trzymając chorą za rękę znów mówił swoje: - To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie. Ludwiczka nakazywała pani Barbarze to wstać, to pochodzić, to stanąć. Bogumił prowadzał ją, układał, ocierał jej zroszone potem czoło, a ona, nie przestając jęczeć, patrzyła na niego z takim błaganiem o litość w oczach, że trudno mu było to znieść. Trwało to długie godziny, aż wreszcie ostry jęk chorej przeszedł w ciężkie, wysilone stękanie. - Tera - rzekła Ludwiczka. Lecz owo "teraz" ciągnęło się bez końca i dopiero koło południa pani Barbara nagle zamilkła, a po mgnieniu ciszy dał się słyszeć krzyk dziecka. Bogumił, jak we śnie, pomagał Ludwiczce i Bylisi nosić, wynosić, zawijać, obmywać i obcierać. Poszedł potem do kuchni, by wylać krwawy kubeł, i zobaczył bladą, z przerażonymi oczyma Bylisię, jak brała się do zapierania skalanych ręczników, prześcieradeł. - Boże - myślał - tyle krwi. Jakby kogo zarżnięto. Niewyraźne wspomnienie, jak kiedyś, niedorosłym chłopcem, sam tak leżał we krwi, przemknęło mu przez myśl. Do kuchni zajrzał nagle Nebelski i dał znać, że dziedziczka idzie ze dworu dowiedziawszy się od ludzi, że pani Niechcicowa rodzi. Bogumił wyszedł, by ją wprowadzić. Potem nieraz wracali myślą i w rozmowach do chwili urodzin Piotrusia, opowiadali sobie wzajem, jak się wszystko odbyło, jakich doznali wtedy uczuć, co myśleli i co im się zdawało. Bogumił zapewniał, że wszystko nie trwało siedmiu godzin i aż się dziwili, że Piotruś przyszedł na świat tak lekko. Zwłaszcza że był pierwszym dzieckiem i że pani Barbara miała delikatną budowę. Cieszyli się, że niemowlę, choć duże tak stosunkowo niewiele dało się matce we znaki. - To jest pomyślna wróżba - utrzymywał Bogumił. - Będzie łatwy do życia, będzie dobry dla ludzi. Pani Barbara twierdziła, że on już jest dobry dla ludzi. W istocie, chociaż musiał być przedmiotem różnych kłopotliwych zabiegów, to jednak prawdziwych zmartwień właściwie z nim nie mieli. W nocy spał prawie bez przebudzeń, we dnie bawił się jednakowo dobrze, czy to na ręku, czy w kołysce, czy gdy go układali na łóżku matki lub ojca i zostawili tak, wpatrującego się z natężonym zajęciem w sufit. Kaprysił tylko, kiedy był chory, lecz chory bywał rzadko, nawet na zęby marudził tylko dwie noce. Ale i wtedy, i później marudził zawsze mało. Ludwiczka mówiła nawet, że on za mało płacze. I jakby dla proporcji, ile razy go zobaczyła, zaczynała natychmiast popłakiwać i z miłości ku niemu nie mówiła już, ale prawie krzyczała: - Szczodraszek mój! Kochanuchny! Złotuchny! Jakie to w nim wszystko zdarzone, miłościwe, ładniuchne! A obracając się do rodziców, dodawała: - Dużom ja dzieci na ten świat przyjmowała, ale taki szykowny chłopczyk jeszcze mi się nie trafił. - E - powątpiewała pani Barbara - przy każdym pewno tak mówicie. Sama przecież widzę, że dziecko jest udane, ale takich na świecie tysiące. Jak tylko pani Barbara wstała i wszystko w domu zaczęło się toczyć normalnym trybem, zaraz poszła do dworu podziękować pani Krępskiej i jej córkom za pomoc, serdeczność i opiekę, jakiej od nich w czasie choroby doznała. A następnie cała rodzina Krępskich przyszła do dworku na podwieczorek i by zobaczyć Piotrusia. Stosunki między dworem a panią Barbarą były w początkach jej życia w Krępie trochę oziębłe. Pani Barbara boczyła się, a nawet gardziła nieco dworem. Uważała, że prawdziwym panem jest ten, co był w powstaniu, stracił mienie, podupadł, a więc oni. - Ci, co po tylu klęskach narodowych zostali bogatymi, warci są - mówiła - by ich jaka rewolucja zmiotła z powierzchni ziemi. Dwór też się trzymał z daleka, może się tam wstydzono za to nędzne mieszkanie w oficynie. Bo gdy tylko Niechcicowie osiedli w dworku, panny Krępskie przyszły ich zaraz odwiedzić, a po przyjściu na świat Piotrusia stosunki nie tylko się ostatecznie poprawiły, ale zacieśniły się prawie w przyjaźń. Póki Piotrusia wożono jeszcze w wózku, pani Barbara siadywała z nim całymi godzinami pod wielką lipą w krępskim parku i czytała pożyczone ze dworu książki, gdy zaś podrósł, bywał z matką tym bardziej częstym gościem we dworze. Chodził przy tym, biegał po lśniących posadzkach, taki nie bojący się, wesoły, jakby się tam urodził. We dworze zapraszając Niechciców kładziono zawsze nacisk na to, żeby mały także koniecznie przyszedł. A pani Barbara cieszyła się, że ma syna, którego każdy z radością widzi i który wszędzie zachowuje się skromnie, a niezależnie i tak wdzięcznie, że było z tego radości co niemiara. Dla niej też zresztą dwór, na który przedtem wygadywała, nie był to teraz dwór, ale niejacy Krępscy, znajomi, którzy umieli ocenić Piotrusia. I o tym, jakie stanowisko zajmował Bogumił w majątku, także już nie myślała. Syn był teraz ich stanowiskiem na świecie, a oni pokrótce i po prostu Barbarą i Bogumiłem, rodzicami Piotrusia; zajęciem ich było nie gospodarstwo, ale miłość do syna. Zdarzenia i zjawiska nabrały teraz innych kształtów, inaczej miały się do siebie. Wszystko poza synem stało się życiowo i praktycznie mało ważne, a przez to stało się ważne w inny sposób. Świat przestał być miejscem zabiegów, borykań się i strachów, stał się godny zachwytu. Rzeczy obróciły się ku pani Barbarze swoim jasnym, oświetlonym obliczem. Niczego nie pożądała, a wszystkim czuła się obdarzona. Była szczęśliwa. Zbliżenie z dworem było tym większe, że młody Krępski po krótkiej próbie gospodarowania z ojcem wyjechał z Krępy i przebywał na przemian to w miejscowościach kuracyjnych za granicą, gdyż był słabego zdrowia, to na Litwie w folwarku jakiejś swojej ciotecznej babki, którym podobno zarządzał. Tak że Bogumił stał się teraz głównym pomocnikiem dziedzica w zarządzaniu wszystkimi folwarkami Krępy. Stary pan Wojciech Krępski był człowiekiem, który swój majątek uważał za depozyt złożony kiedyś przez Boga w ręce jego rodziny. Wszystkie zresztą zjawiska społeczne i polityczne uważał za zesłane przez Boga jako próby, w których człowiek winien dowieść, czego potrafi dokonać na drodze cnoty w złych warunkach, tak samo jak w dobrych. Póki trwała pańszczyzna, pojmował ją uroczyście nie jako sposób na tanią robociznę, ale jako układ rzeczy, w którym obie strony winne były każda w swoim zakresie wykazać najwięcej cnót chrześcijańskich. Był rzetelnym panem, a poza godzinami pracy i poza koniecznymi wydatkami na rodzinę i dom czas jego i mienie należały do chłopów. Bił ich, pouczał, żywił, zaopatrywał, leczył, a nawet zapobiegał chorobom sprowadzając każdej wiosny cyrulika, który całej wsi puszczał krew. Jeżeli na kim zapomniano dokonać tej operacji, miał się on za nieludzko pokrzywdzonego i przychodził do dworu upomnieć się o swoje. Pan Wojciech nie wierzył w to, że wszystko, co ludzie uważają za postęp, jest dobre, ale miał umysł dość otwarty; potrafił znaleźć ziarna pożyteczne dla swoich religijnych poglądów także i w świeckim postępowym pojmowaniu rzeczy. I gdy powiały nowe prądy - rychlej niż drudzy sąsiedzi przyswajający sobie chętnie tylko te zdobycze postępu, które pozwalały im wygodniej żyć - doszedł do przekonania, że chłopi staną się lepszymi chrześcijanami, gdy będą mogli swe obowiązki spełniać jako ludzie odpowiedzialni i wolni. I jeszcze nim wybuchło powstanie, nadał swym chłopom ziemię, nie wahał się przy tym dobrze nadebrać kiesy, żeby pomóc im się urządzić na specjalnie w tym celu odłączonej od majątku Kolonii Krępskiej. Pan Wojciech był religiant i pojmował rygory kościelne prawie po zakonnemu, lecz przecie nie formalnie. Sam żył skromnie, prawie ubogo, sypiał na wąskim, twardym łóżku w mało ogrzewanym pokoju. Wstawał ze świtem, co dzień sam objeżdżał wszystkie roboty, a wieczorami układał plany i sprawdzał rachunki lub czytał, jeśli nie dzieła rolnicze, to ojców Kościoła i Pismo święte, na co miał specjalne pozwolenie. Obcym, co go mniej znali, zwłaszcza ludziom z jego sfery, mógł się wydawać skąpym, gdyż nie był skłonny do wydawania pieniędzy na pokaz, dla zabawy lub dla podobania się bliźnim. Umiał jednak być szczodrym dla potrzebujących pomocy, był też bezinteresowny, nie przedsiębrał nigdy rzeczy dającej widoki na zysk, jeżeli nie była ona bezwarunkowo zgodna z jego pojęciem obowiązku. Mimo to, będąc zawołanym gospodarzem, przysparzał wciąż majątku. Uważano go też za pedanta, nieprzyjaznego wesołości, lecz ci, co go znali bliżej, tak jak Bogumił Niechcic, wiedzieli, że nie narzucał nikomu swego trybu życia. Mawiał, że każdy ma sobie wskazaną drogę służby bożej, nawet wesołek, twierdził, skacząc i dowcipkując może też Boga chwalić. - A kto go chwali - mówił - to ja poznaję po tym, jak modli się, jak pracuje i jaki jest dla drugiego człowieka. - Modlić się - dodawał - trzeba z wiarą, pracować - z nadzieją, a drugiego człowieka mieć z miłością na uwadze przed wszystkim innym. Żona i pięć córek pana Wojciecha były to osoby światowe, lubiące wesołość, a on pozwalał im na wszelkie wynikające z tego upodobania przyjemności, uważając tylko, by to nie pochłaniało więcej, niż miał prawo użyć z "depozytu" na osobiste potrzeby. One zresztą umiały się z tą okolicznością pogodnie liczyć, a ostatecznie nadrabiały własnymi dochodami. Z córek żadna jeszcze nie wyszła za mąż, chociaż były dorosłe i przystojne. Otrzymały jednak staranne, światłe wychowanie i miały wymagania. Panieństwo nie przykrzyło im się zresztą, były ciągle zajęte. Prowadziły aptekę domową, leczyły ludzi na wsi, uczyły dzieci czytać i pisać, a starsze dziewczęta - koronek i haftów, które następnie na ich dobro spieniężały w Warszawie. Założyły też przy dworze sklep wiejski, z którego dochód obracały częściowo na pożyczki dla poszkodowanych przez jakieś nieszczęście lub dotkniętych cięższymi kłopotami parobków - a częściowo na swoje potrzeby. Prowadziły nadto z matką wielkie kobiece gospodarstwo, czerpiąc z tego źródła środki na stroje, na zabawy, nuty i książki. Słowem, były to sprytne i ożywione panny, wcale przy tym niegłupie ani niezacofane. Przeciwnie, pobożność ojca podżegała je do przekory, a że, będąc bogatymi i najlepszego w tych stronach rodu, mogły sobie na to pozwolić, hołdowały postępowym i dosyć świeckim poglądom na sprawy literatury, wiedzy i życia społecznego. A jeżeli nie postępowym, to przynajmniej takim, które się na gruncie Krępy zdawały postępowymi, a nawet krańcowymi. Pani Barbara znalazła w ich towarzystwie odblask dawnego życia w Kalińcu i nic lepszego nie mogła sobie życzyć. Bała się tylko trochę starego pana Krępskiego. Wszystko, co Bogumił o nim opowiadał, przejmowało ją nieprzyjaznym, krytycznym podziwem. - Nadzwyczajny człowiek - mówiła, ale widać było, że sama nie miałaby chęci być taką nadzwyczajną. Czuła się nieswojo na sam widok wysokiej, suchawej postaci i twarzy o chudych policzkach, mroźnym spojrzeniu, spadających wąsach i zatroskanym czole. Korcił ją jednak, chciała, by ją lubił - on zaś uśmiechał się do niej przyjaźnie, co było dużo, ale patrzył spod oka i nic nie mówił, jakby miał niejakie zastrzeżenia. A uśmiechał się przyjaźnie, bo lubił Bogumiła. Pani Barbara wcale nie przypuszczała, że między tymi panami istnieje takie porozumienie - Bogumił rzadko opowiadał, jak się kto do niego odnosi. Pan Wojciech nie był człowiekiem rozlewnym w okazywaniu uczuć, ale przez to tym bardziej widoczne było, jak wyróżniał Niechcica. Czasami zimą - wtedy odwiedzano się częściej - gdy Niechcicowie zostali zaproszeni na podwieczorek, a potem panny Krępskie coś grały i śpiewały, starszy pan zasiadał na kanapie i wzywał Niechcica, by siadł przy nim. I siedzieli tak długo koło siebie, a chociaż milczeli, gryząc fajki, zdawali się być bardzo radzi temu, że są blisko jeden drugiego. Szczupła ręka pana Wojciecha wyciągała się też często, by pogładzić płowe włosy Piotrusia, do którego mówił "chłopyszku". Pani Krępska, rumiana, siwa dama, niezłej tuszy, również często zatrzymywała wzrok na małym Niechcicu. Jej ciemne, ogniste oczy powlekały się przy tym tyle samo zachwytem, co żalem. Oboje starsi państwo martwili się podobno trochę swym własnym synem. Syn ten, Tadeusz, był ich najstarszym dzieckiem, udanym, jeżeli idzie o piękność. Wzrostu bardzo bujnego, budowy nader męskiej, choć subtelnej, miał głowę i twarz poetycznego chłopięcia, o zdumiewająco złocistych włosach i jeszcze bardziej godnych podziwu ciemnych rzęsach i brwiach. Pani Barbara dopiero w drugim roku pobytu w Krępie poznała Tadeusza Krępskiego w czasie jego krótkiej gospodarki przy ojcu, a potem widywała go najczęściej tylko z daleka, gdy się czasem przelotnie u rodziców pojawiał. Miał wtedy lat coś dwadzieścia sześć czy siedem, a wyglądał na osiemnaście. Pani Barbara mówiła, że nie jest on w jej guście, i urodę jego nazywała zanadto dziewiczą. Ale gdy na niego choć przez chwilę patrzyła, to potem, czy zamknęła oczy, czy je gdziekolwiek obróciła, wszędzie przez jakiś czas widziała jego czyste i wzniosłe rysy, jak widzi się na każdym miejscu zachodzące słońce, gdy się raz w nie spojrzało. Jednak w twarzy, w ruchach i w całym zachowaniu się tego młodego człowieka było coś dziwnie sennego, nieobecnego, jakby natura wysiliwszy się na ozdobne kształty nie zdołała swego dzieła doprowadzić do końca. Gdy Niechcicowie o tym rozmawiali, pani Barbara mówiła, że wydaje on się jej niezupełnie żyjącym, a Bogumił powtarzał, co słyszał od jego ojca. Stary Krępski mawiał, że syn jego należy do tych, o których Pismo święte mówi, że nie są ani zimni, ani gorący i że musi on jeszcze wiele przejść, nim się stanie w pełni człowiekiem. Zaś Bogumił sam od siebie dodawał: - Tak, z ludźmi i w robocie to on jest sympatyczny, chociaż, wiesz, dziwny. Namęczy się, napracuje, a niewiele z tego wychodzi. Trzyma tę robotę w ręku, a ona od niego jakby o milę daleko. Chłopiec jak się patrzy, zdawałoby się, że stać go na Bóg wie co, a jego jakby na wszystko za mało. Skończył się - nim się zaczął. Szkoda. Matka i siostry uważały Tadzia za uosobienie dobroci, od czasu do czasu wzdychały jednak ciężko i mówiły: - Ale czy my o nim co wiemy? Czy on kiedy komu co powie? Nikt nie wie, co w nim jest. I czy co jest? - Napomykano o jakimś romansie, ale panienki, zwierzając się pani Barbarze, powiedziały o tym: - Tadzio nawet jak kocha, to tak, jakby nie kochał. Ludwiczka wyrażała się o nim: - Ładniuchny ten nasz młody jaśnie pan dziedzic. Ale rusza to się tak, jakby już był u Pana Boga w niebie albo jeszcze u matki w żywocie. Zważywszy to wszystko, nic dziwnego, że starzy Krępscy wzdychali, gdy była mowa o synu, i że patrzyli z rzewnością na Piotrusia myśląc zapewne, że on się zapowiada na prawdziwszego niż ich jedynak człowieka. W tym bowiem chłopcu przeciwnie, życia było na wszystko aż za dużo. Może nie zanosił się na piękność, ale jego dziecinna postać była jakby dokładnym wizerunkiem pełnej znaczenia i sympatycznej duszy, a gdziekolwiek się pojawił, zdawał się być nieodzowny w swym otoczeniu, a nawet po prostu mówiąc - nieodzowny we świecie. Udatnie zbudowany, wysokonogi, a zarazem w ojca - barczysty, twarzyczkę miał przestronną i otwartą; płowe włosy, obcięte w grzywkę i spadające mu na ramiona, czyniły go podobnym do chłopięcych portretów średniowiecza, szare oczy, jeszcze piękniejsze niż u matki, odznaczały się tym bogactwem wyrazu, które zdaje się zapowiadać pełnię życia. Nieziemsko zadumane i uduchowione, umiały błyszczeć również nieokiełznaną i zuchwałą radością. Miał też to do siebie, że kto na niego spojrzał, rad był go już mieć ze sobą zawsze. Każdemu się zdawało, że oto, czego mu w życiu brak - takiego właśnie Piotrusia. - Zostań ze mną! Jedź z nami! Zostań z nami na zawsze! - od iluż to ludzi Piotruś słyszał te słowa, które mówi się do dzieci często, ale które do niego zwrócone brzmiały jak prośba z głębi tęskniących serc. Takie samo upodobanie jak ludzie z Krępy miała też do Piotrusia i rodzina pani Barbary, która odwiedzała ją w ciągu tego czasu parę razy. Ostrzeńscy zbaczali ku Niechcicom wracając znad morza, z Połągi albo z Sopot - i zostawiali zwykle swych dwu chłopców na resztę lata w Krępie. Pani Teresa również przywoziła tylko swoje dziewczynki, by zaraz jechać na Litwę do rodziny męża lub za granicę do miejsc kuracyjnych, gdyż zaczęła zapadać na zdrowiu. Była jak zawsze jedyną przyjaciółką swej siostry, ale nie było już między nimi teraz takiej chęci do wzajemnych wynurzeń jak dawniej. Pani Barbara zdawała sobie z tego sprawę i czuła nawet jakby skłonność do smucenia się tym, ale nie starała się tego smutku rozdmuchać. Dawna zażyłość z siostrą nie była jej teraz tak potrzebna do życia. Odnowienie jej odkładała sobie z lekkim sercem na później. Na razie już sam fakt, że miała kogoś ze swoich bodaj na krótko w domu, dostarczał jej niemałych wzruszeń i przyjemności. Gdyż mogła się teraz podzielić z gośćmi skromnie, ale przyzwoicie urządzonym wnętrzem i ogrodem pełnym owoców i kwiatów, a widziała przy tym, że wszyscy czują się dobrze w jej progach. Czasami tylko dręczyła się, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, i gdy komu się u niej co podobało, mówiła: - Podoba ci się? To dziwne. Smakuje ci? A ja się właśnie martwię, że to się tak nie udało. Powinno było wypaść zupełnie, zupełnie inaczej. I denerwowała się, gdy goście nadal chwalili coś, co było tylko cieniem właściwej rzeczy. Albo znów brał ją strach, że jej dom w ogóle nie może być dla nikogo atrakcją. Wtedy starała się swoich gości zabawić, zapoznając ich ze wszystkim, co im się mogło poza tym w Krępie i okolicy podobać, więc z lesistymi krajobrazami, ze starymi domkami w Borku, z rodziną Krępskich. A szczególną ambicją jej miejscowego patriotyzmu było, aby każdy, kto do niej przyjedzie, poznał albo przynajmniej z daleka zobaczył młodego Krępskiego. Bo choć o nim sama tak rozmaicie mówiła, uważała go za najprzedziwniejszą niezwykłość Krępy. Do tego stopnia, że raz, ujrzawszy go oknem z kuchni, idącego mimo ich płotu, wpadła do saloniku, gdzie się właśnie znajdowali Ostrzeńscy, wołając gorączkowo: - Jeśli go chcecie zobaczyć, to chodźcie do okna w kuchni! - Wszyscy poderwali się z krzeseł, lecz nie zdążyli, piękny młodzieniec już przeszedł. A ponieważ Ostrzeńscy bywali zawsze na krótko i zetknięcia się ze dworem unikali, zaś młody Krępski także był rzadkim gościem w Krępie, tak się więc złożyło, że go nie poznali. Poznała go tylko Teresa, przyjechawszy kiedyś późną jesienią po swe dziewczynki. Teresa tak się starszym państwu Krępskim spodobała, że zaznajomiwszy się z nią wypadkiem na spacerze pod lasem, złożyli jej następnie u Niechciców wizytę. Zaś pan Tadeusz był z nimi i w czasie spotkania pod lasem, i potem u Niechciców. Pani Barbara gorączkowała się, bo wyglądał tym razem nie tak, jak był powinien. Jego sposób bycia, chociaż już się z nim oswoiła, drażnił ją też bardziej niż zwykle. Młody człowiek nie tylko mało mówił, ale wyraz twarzy miał osowiały, a nawet wręcz znękany. Chwilami twarze obecnych, rozradowane i ożywione, zdawały się pani Barbarze ładniejszymi od niego. Ożywił się dopiero pod koniec wizyty i to tak nagle, jakby ktoś z niego niepostrzeżenie zesunął jakieś więzy. Momentalnie stał się porywający, jego odosobnienie znikło, a uroda przestała się dawać we znaki. Oświadczył, że jest mu u państwa Niechciców tak dobrze, jak mu jeszcze nigdy nigdzie nie było, i że dużo stracił nie przyszedłszy tu wcześniej. Teraz jednak zaprasza się i będzie wciąż przychodził, czy go zechcą, czy nie. To trudno! Tak już musi. No, naturalnie, któż by, miły Boże, nie zechciał! Zapanowała radość, tym bardziej że i Piotruś brnął już na kolana młodzieńca, by go z bliska, jak najdokładniej, wsparłszy czoło o czoło i jedwabnymi rączkami obejmując pod brodę, zapytać: - Przyjdziesz? Powiedz. Przyjdziesz? - No i co? Prawda, że śliczny - rzekła pani Barbara po tej wizycie do siostry. - Nie - zaśmiała się lekko Teresa. - Wcale nie znajduję go ładnym. - Et - obruszyła się pani Barbara, zmartwiona, że największa ozdoba Krępy nie znalazła uznania. - To nieprawda! - Mówię ci - potwierdziła Teresa i dodała: - Czy on się nigdy nie ożywia? - Widziałaś przecież, że jak trzeba, to się ożywia. A ty byś wolała, żeby był trzpiotem jak tacy zwyczajni pięknisie? - Nie, to jedno mi się właśnie w nim podobało, że taki cichy. I że chodzi, jakby był nieprzytomny. O tak. Teresa zerwawszy się pokazała, jak młody Krępski chodzi. Piotruś zaczął ją naśladować, a ona chwyciła go pod ręce i oboje, błaznując, upadli na kanapę. - To ci się w nim tylko podoba, że tak chodzi? - wołała pani Barbara. - Co za przewrotne gusta! Ale musisz przyznać, że nawet w tym niepewnym chodzie jest jakiś urok! - To nie żadne przewrotne gusta - rzekła spoważniawszy Teresa. - Tylko ja myślę, że z ludźmi jest tak samo, jak z książkami, z rzeźbami, obrazami. Nie pamiętasz? Jak coś wyglądało zanadto doskonale, to się nam nie podobało. Ja przypuszczam, że, wiesz, takie pewne zaniedbanie formy jest konieczne, by duch mógł przez nią przezierać. A nam przecie zawsze podoba się tylko duch, nawet kiedy o tym nie wiemy. - Och, och, och! Ja już odwykłam od takich mądrych rozmów - śmiała się pani Barbara. - A zresztą, jeśli idzie o ducha, to młody Krępski jest chłopcem idealnej dobroci. Może dlatego tak się wszystkim podoba, że stanowi rzadkie połączenie pięknej duszy z anielską postacią. Stojąc przy oknie, Teresa zaczęła nagle pisać palcem na zamglonej szybie. - Oba... Następnie przerwawszy, odwróciła się w stronę pani Barbary i rzekła: - Obawiam się, że nie... - Że co nie? - chciała wiedzieć pani Barbara, ale nagle dziewczynki Teresy wpadły z ogrodu i przerwały tę rozmowę, a potem zeszło to z myśli i zresztą, zdaje się, że Teresa już w ogóle nigdy więcej nie spotkała w Krępie młodego Tadeusza. A i on też nie zaczął wcale przychodzić do Niechciców, mimo że się jeszcze parę razy sam do nich zapraszał. Dzieci Kociełłów i Ostrzeńskich były już duże. Stanowiły jakby dwie pary: Anzelm Ostrzeński i Oktawia byli weseli, zuchwali i sprytni, Janusz i Sabina odznaczali się bardziej skrytym, sentymentalnym i nieśmiałym usposobieniem, ale wszyscy czworo łobuzowali się zdrowo i nieraz znikali pani Barbarze na długie godziny z oczu. Niepokoiła się wtedy, gdyż byli na jej odpowiedzialności, ale na ogół więcej miała z nimi uciechy niż kłopotu. Nie były jej te dzieci tak bliskie, by sprawiały cierpienie, a dość bliskie, by radowały. A nade wszystko miała przy nich co niemiara zajęcia. Trzeba było wciąż o nich myśleć, to jeść im dawaj, to łataj, to ceruj, to lecz, to przemawiaj im do rozumu - pani Barbara miała przy nich życie wypełnione po brzegi. Ale to jej dobrze robiło, i właściwie śród mnóstwa rzeczy, co ją teraz uszczęśliwiały, jedno tylko zmieniło się na gorsze, to jej stosunki z Bogumiłem. Nadszedł był wprawdzie znów krótki czas, że zatęskniła do dawnych nocy z pierwszego roku małżeństwa, lecz gdy wróciły, nie znalazła w nich tego, czego szukała. Pragnęła, żeby Bogumił był za dnia uważny, delikatny i czuły wobec niej niby książę, lecz by w nocy poczynał z nią sobie bardziej bezwzględnie i według własnej chęci. On zaś wtedy właśnie bywał najwięcej uważającym i zabiegał o to, aby jej było dobrze. To nie wystarczało pragnieniom, których nie śmiała ujawnić, marząc, aby Bogumił sam się domyślił, jak rozwiązłą była w swych pożądaniach, jak szorstkich pragnęła uniesień, gdy zaś się nie domyślał, wzbraniała mu nawet pocałunków. Jeżeli jednak, na odwrót, stawał się niekiedy zuchwały, brakowało jej tego porywu miłości, który na wszystko pozwala i każdy wybryk uświęca. Onieśmielała go wówczas i stawał się niezręczny, gdyż kochał ją i nie chciał jej w niczym uchybić. Wkrótce jednak wszystkie te porywy przeminęły nie zaspokojone, jak burza, co zdaje się nieuniknioną, a jednak przechodzi bokiem. Pani Barbara uciszyła się i zagasła do tego stopnia, że poufne życie z mężem stało się dla niej teraz udręką i kłopotem, a miłość Bogumiła zaczęła jej się zdawać niemożliwie wymagająca. I jeżeli go widziała wieczorem spragnionego i pełnego nadziei, mówiła: - Pomyśl, ile ja się musiałam dzisiaj nadreptać, ile ja teraz mam zajęcia: Jestem taka zmęczona, że marzę tylko o tym, żeby zasnąć i spać jak pień. - Już mnie nie lubisz - nie chcesz? - pytał z lękiem. Prawdą byłoby, gdyby to potwierdziła, lecz bała się tak uczynić. A nuż ocknie się w niej to coś, co z radością uważała za przebudzenie się miłości do męża. A jeśli nie, to gdy przyzna się do swego zobojętnienia, Bogumił gotów się odwrócić do innych. Wszak był tak silny, tak jeszcze młody, i żadna z kobiet wiejskich nie minęła go bez pokornego lub zalotnego spojrzenia. A wtedy ona cierpiałaby bardzo, bo gdy nas nie stać na miłość, stać nas zawsze na zazdrość. A zresztą bałaby się, tak by się strasznie bała zostać sama śród świata, odwróconego do niej plecami. Mówiła tedy: - Nie, mój Boże, lubię cię. Tylko widzisz, jestem tak pochłonięta domem, Piotrusiem, wszystkim. A jeszcze teraz mam na opiece dzieci. Bądź cierpliwy. To się zmieni. Niech się wszyscy rozjadą... A jeżeli nie było gości, to mówiła: - Bądź cierpliwy. Niech skończę z tą lub z tamtą robotą, a będę taka jak dawniej. A on był cierpliwy i czekał z tą bezrozumną nadzieją ciężko zakochanych, co jest tak niewyczerpana, że przecież doczekuje się czasem jakiej takiej pociechy. - Tak - myślał. - Ma ona teraz dużo pracy, a nie była do tego przyzwyczajona. Trzeba ją, kochaną, miłą, złotą, oszczędzać. I choć przychodziło mu do głowy, że nie ma na świecie takiego trudu ni skłopotania, przy którym by kochankowie nie potrafili dać sobie jakoś poznać, że się kochają - bronił się od tej myśli. - Może się mylę - dumał. - Są różne usposobienia. Pani Barbara zaś tymczasem musiała wprost walczyć ze sobą, żeby mu nie okazać, że on ją denerwuje także poza miłością, po prostu jako człowiek. Gdyż patrzył na wszystko jakby z innego miejsca. Jeszcze w rzeczach ogólnych, które były zewsząd jednako widoczne, dochodzili łatwo do porozumienia. Ale w drobiazgach zawsze odezwał się nie tak, jak by pragnęła, zawsze to się nie w porę roześmiał, to się nie w porę zmartwił. Często miała wprost uczucie, że on jej zawadza i że mogłaby właściwie żyć sama, gdziekolwiek, byle z Piotrusiem; czasami tak dalece nie mogła sobie z tymi chęciami poradzić, że już miała mu to powiedzieć. Lecz wtem nagle zdarzało się, że Bogumił wyjeżdżał na dzień lub dwa w interesach majątku. I wnet pojawiało się mnóstwo spraw, których bez niego nie można było załatwić. Wszystko zaczynało się chwiać, a jak przedtem za dużo jej go było nieraz nawet w te krótkie chwile, w które pojawiał się w domu, tak teraz brakowało go nawet w te godziny, które zazwyczaj spędzał przy gospodarstwie. On sam w sobie nie był jej tak już potrzebny, ale jego obecność w zespole zjawisk, co stanowiły życie Krępy, była czymś nieodzownym. I pani Barbara błąkała się wtedy z synem po pokojach lub ogrodzie, to mówiąc, to pośpiewując: "Smutno nam, smutno nam bez tatusia". A gdy wrócił, rada była, że nie dała mu była poznać swego zobojętnienia i że nie potrzebuje w związku z tym przedsiębrać żadnych na własną rękę postanowień w rodzaju rozejścia się, pojechania z dzieckiem na jakiś czas do matki i tym podobnie. I następował czas ogromnej ulgi i wewnętrznego wesela, aż póki przykre stany ducha znów nie wróciły, gdyż wracały one, rzecz prosta. Przyszła i taka pora, kiedy pani Barbarze się wydało, że mogłaby doznać szczęścia zająwszy się kimś drugim. Ów ktoś drugi znalazł się nawet pod ręką. Był nim nauczyciel z Borku, kawaler z czarnymi oczami i zawadiackim kościuszkowskim profilem. Widywał on panią Barbarę u Ładów lub w innych domach Borku, bywał i w Krępie, uważano go ze śmiechem za jej adoratora, ale nikt nie brał tego poważnie. Taki młody nauczyciel musi z urzędu kochać się we wszystkich mężatkach. On jednak pewnego dnia, odprowadzając panią Barbarę od Ładów, rozmówił się z nią serio o swych uczuciach, zaś ona w krótkich słowach wybiła mu je z głowy; tak określiła to potem w liście do siostry. Wtedy też poznała, że to, by się kim drugim zająć - nie jest jej do szczęścia potrzebne. Owszem, uwielbienie nauczyciela było jej przyjemne. Wprawdzie teraz, gdy miała dziecko, a często i kilkoro dzieci na swej opiece, i tak wiele wszelkiego zajęcia - nie czuła się już tak bierną i słabą, by łaknąć wciąż czyjego uwielbienia - jednak miłym jej było wiedzieć, że jako kobieta ma jeszcze jakieś możliwości przed sobą. Ale też wystarczyły jej same te możliwości, nimi się dostatecznie napiła. I tak była nawet tą satysfakcją pochłonięta, że zrazu nie pomyślała, co się musi dziać z biednym nauczycielem. Dopiero potem zrobiło jej się żal i zaczęła fantazjować, jaką by mu wskazać drogę pociechy. Ale starała się być twardą. Myślała sobie, że cóż robić? Jeżeli jej, kobiecie, udało się poskromić nieszczęśliwą miłość, jeżeli ona umiała sobie powiedzieć, że życie nie traci wartości mimo sercowych zawodów, to tym bardziej nie ma co się rozpadać nad mężczyzną, któremu dostępne jest o tyle więcej rzeczy dających zapomnienie. Martwiła się wszelako niekiedy, ale te skrupuły nie mogły jej na dobre zaciemnić życia, które ją potężnie cieszyło. A cieszyło ją głównie za sprawą Piotrusia. - Świat taki piękny - myślała patrząc na niego - że i bez tak zwanej miłości można być na nim szczęśliwą. I czuła, że ma o czym dźwigać się i piąć się w górę. 10 Jesień, w którą Piotruś skończył cztery lata, była pogodna i ciepła i pani Barbara często w tym czasie chodziła z synem do lasu. A choć mały nie mógłby jej przed niczym ochronić, przeciwnie, sam by w razie czego potrzebował obrony, to jednak czuła się z nim bezpieczna. Zapuszczała się z nim dalej, niżby kiedykolwiek odważyła się sama, aż do traktu wiodącego ku Mławie, aż do drugiego lasu leżącego za traktem, aż do rzeki płynącej za drugim lasem. Chodząc przyglądali się niebu i ziemi, pani Barbara uczyła syna rozpoznawać drzewa, czego ją znów nauczył jej brat, Daniel, jeszcze dawnymi czasy w Piekarach. - Patrz - mówiła - osina. Przerzedzone liście osiny drżały śród płowych gałęzi jak chmara żółtych motyli. - One się przygotowiają do spadania - zauważał Piotruś i stał z zadartą głową, przytrzymując matkę, by poczekała, aż który zleci. - Tak, ale drżą nie dlatego - pouczała go matka. - One zawsze tak drżą. Chodź, synu, bo cię szyja zaboli. Szli dalej, ale niebawem zatrzymywali się znowu, aby spojrzeć na kędzierzawy, jadowicie zielony mech. - Widzisz, jaki mech? - pytała matka rozgarniając liście, co go zasypywały. - Widzisz, jaki mech? - powtarzał nabożnie chłopiec. A przy następnej kępie mchu sam ciągnął matkę za rękę i mówił: - Widzisz, jaki mech? Widzisz? Czasem Piotruś zadawał sam ze siebie pytania, na które pani Barbara to odpowiadała od razu, to starała się wykręcać od odpowiedzi, zaambarasowana, czy czasem nie posieje w nim fałszywych albo niepożądanych wyobrażeń o rzeczach. Raz, gdy spotkali żabę, pani Barbara rzekła: - Jaka ta żaba jakaś nieduża. To widać młoda. A ty wiesz, mamusia wczoraj w ogrodzie widziała taką dużą żabę - o, taką. - Taką? - zapytał Piotruś i również pokazał rękami. - Czy taką? Niedostatecznie jednak upewniony, spytał niebawem: - Czy taką, jak mój pantofel? - No, może taką. Chwilę milczał, jakby napawając się uzyskanym w ten sposób obrazem dużej żaby, a potem wrócił raz jeszcze do tej sprawy: - A czy żaba może być taka duża jak mamusi pantofel? - Nie. A zresztą są kraje, gdzie żyją żaby większe niż u nas. Jakie większe? Mamusiu. - No... trochę większe. - Takie większe jak drzewo? - Nie, co znowu, takich żab nie ma, synku, na świecie. - A takie - pytał mimo to - jak cały las? - Żarty sobie stroisz z matki, mój chłopcze. Skądże by żaba mogła być taka jak cały las? Piotruś uśmiechnął się dowcipnie i podskoczył. Następnie, potykając się o słowa i myśli, zaczął gwarzyć: - Bo, jakby żaba była taka duża jak las. Większejsza... większa - poprawił się - od lasa, toby tego... toby las był w tej żabie. W brzuchu - podkreślił złowieszczo. - I my by... to... i my byśmy szli z mamusią i myśliśmy by... - Myślelibyśmy - wygładziła pani Barbara. - ...ślelibyśmy, że to jest nie żaba... My nie wiedzielibyśmy! Mamusiu?! Czy las może być w brzuchu u żaby? Pani Barbara zaśmiała się i nagle zdjęła ją śmieszna zgroza. - A nuż dzieje się to wszystko w istocie w brzuchu obrzydliwej żaby. Czyż ludzie nie mogą być robakami we wnętrzu jakiegoś potwora? - Fe! - wykrzyknęła. - Co też ty wygadujesz! Piotruś pobiegł ze śmiechem naprzód, a stanąwszy rozejrzał się i spytał: - Czyj - jest - ten - las? Masz tobie! Czyje to jest? Na każdym kroku co chwilę słyszy się te słowa. Ileż razy Ludwiczka i Bylisia pytają samego Piotrusia: - Czyj jesteś? Czyje te zabaweczki? - A on ma na to odpowiadać: - Mamusin. Tatusin. Moje. Złość porwała nagle panią Barbarę, gdy to wspomniała. Słowa "czyje to" wydały jej się czymś niewłaściwym, a nawet prawie zdrożnym. Powiedzieć, że coś jest czyjeś, to jakby pozbawić tej rzeczy cały świat, wszystkich innych. Piotruś stał i powtarzał pytanie, i czekał na odpowiedź, a pani Barbarze mnóstwo wymyślnych tłumaczeń snuło się przez głowę, lecz wszystkie były dla dziecka za trudne, a dla niej samej także nie dosyć jasne. Już chciała odpowiedzieć, jak wypadało, że las jest pana Krępskiego, lecz zamiast tego rzekło jej się inaczej: - No, cóż - westchnęła - las jest pana Krępskiego i nasz, i gajowego, i tych ludzi, co przychodzą na chrust, na grzyby, na jagody. Piotrusiowi trafiło to do przekonania, jak trafiłoby zresztą wszystko, co by mu matka powiedziała. Snuł dalej: - Bylisi. Ludwiczki. Nebelskiego. Nebelskiego też? - Też. A jakże. Jemu zaś przypomniały się jeszcze inne osoby, które pragnął również lasem obdarzyć. - Anzelma. Janusza - wymieniał. - Okci. Sabinki. Cioci Tereni. Wujka. Babci. Wtem wystrzeliło pytanie: - Mamusiu - a czy - las - może - być - piesa? Ma się rozumieć, nie zawsze nękały ich takie zawiłe kwestie. Często chodzili sobie tylko, patrzyli i na tym się kończyło. Wspinali się pomału na leśne wzgórze, a potem zbiegali z niego wąską ścieżką wijącą się śród kolorowej gęstwiny. Lśniące od rosy pajęczyny łaskotały ich twarze, a mokre liście szeleściły donośnie pod stopami, wydzielając zawrotne aromaty. - Czujesz, jak liście pachną? - dowiadywała się matka; zaś potem skręcali nieco, ścieżka z mokrej i czarnej stawała się piaszczysta, las rozstępował się, rozwidniał, tu i tam ciągnęły się uschnięte wrzosowiska, a na nich rosły brzozy rozsiewające dokoła rzęsisty złoty blask, od którego oczy się mrużyły i błękit nieba wydawał się ciemniej szy. Tu, widzisz, zachorował dziadunio Klemens - objaśniła pani Barbara - to miejsce nazywa się Gryczoł. I znów plotły się pytania, odpowiedzi, westchnienia, śmiechy... Czasami w śniącej ciszy usłyszeli z wysoka pukanie i wtedy przytaiwszy się, z zapartym tchem szukali okiem dzięcioła. - Tam, tam - szeptała gorąco matka, wpatrzona w głowę ptaka odskakującą sprawnie od pnia na tle modrego nieba. I brała chłopca przed siebie albo nawet dźwigała go, stęknąwszy, do góry, żeby patrzył stąd, skąd i ona. Tutaj - szeptała - na drugim drzewie, na drugim. Pod tą suchą gałęzią. Niżej, niżej. Widzisz? Widzisz, synku? - Widzisz... synku - odpowiadał przejęty. Kiedy indziej napotykali wiewiórkę. Jakże ona zwinnie i bez szelestu pomykała z jednego pnia na drugi i z gałęzi na gałąź. Niepodobna było za nią wzrokiem nadążyć. Tu mknie jeszcze chyżo po ziemi, a tu - już cmoka po cichu na samym szczycie drzewa. Trudno było im się od niej oderwać. Tak im obojgu zależało na tym, żeby wiedzieć, co też jeszcze uczyni, na jaką gałąź skoczy, jak prędko zbiegnie znowu na ziemię, by się zwijać śród liści. Już odeszli daleko, a jeszcze wciąż się ociągali i oglądali. Aż nadszedł czas, gdy wszystkie liście opadły, wydały ostatnie swoje wonie i zbutwiały, a drzewa obnażyły inną swą piękność, jakby trwałą duchową piękność nagich gałęzi i konarów. Nastały długie wieczory, w czasie których wspomnienie jesiennych wędrówek odzywało się w zabawach Piotrusia. Całymi godzinami biegał dokoła stołu, szumiał i wirował, bawiąc się w liście spadające, a w końcu kładł się na podłodze na wznak i oznajmiał, że jest liściem leżącym w lesie. - Wstań, synu - mówiła na to matka. - Zaziębisz się na tej podłodze. Tam ciągnie spod wszystkich drzwi. A jeśli na to wchodził ojciec, chwytał Piotrusia pod pachy i podnosił do góry, aż głowa leciała mu wstecz, a włosy się odwiewały, obnażając czoło gładkie, jasne jak zorza. Ale ojciec dźwigał go jeszcze wyżej, sadzał go aż na szafie i to się nazywało, że liść pofrunął i na powrót przyrósł do drzewa. Pani Barbara odwracała się i zakrywała oczy. - Ja na takie zabawy nie mogę patrzeć! - wołała. - Czy ty go aby trzymasz? Zdejm go zaraz. A gdy chłopiec był już na ziemi, wyrzucała Bogumiłowi: Po co mu opowiadasz takie rzeczy, że liście przyrastają? Po co go bałamucisz? Wkrótce jednak zaczęto inaczej się bawić. Bogumił kupił w Mławie skrzypce i grał na nich wszystkie piosneczki, które umiał. Pani Barbarze zdawało się to oburzającym, że brał się do czegoś, o czym nie mógł mieć żadnego pojęcia. - Skądże byś ty mógł umieć grać? - mówiła z powątpiewaniem. - Uczyli mnie kiedyś trochę - odpowiadał. - W Niemczech grywałem nawet czas jakiś na podwórzach. Co prawda niewiele z tego pamiętam, ale przecie fałszować, nie fałszuję - usiłował ją przejednać, ale, by jej nie drażnić, zaczął kryć się ze skrzypcami do zimnego pokoiku na górze. Lecz pani Barbara bała się tylko, by on nie myślał, że ona może brać poważnie tę całą jego muzykę. O ile pojmował, że to tylko na niby, to niech sobie gra, ile zechce, zwłaszcza, że Piotruś to lubi. - Jeżeli masz już odwagę udawać, że grasz, to grajże jawnie - nakazała mu. Bogumił skwapliwie usłuchał i odtąd grał zawzięcie, a pani Barbara przywykła słuchać, a nawet, prawdę mówiąc, słuchała z przyjemnością, chociaż to było dalekie od tego, co w młodości przywykła uważać za muzykę. Bogumił drobił i zacinał od ucha, grał tak, jak grają chłopi na tańcach i weselach, dziarsko, rzewnie i z ogniem. Skrzypce przyciągały zawsze do pokoju Bylisię, która mówiła, że aż jej się nie wiem co robi, jak pan zagra. Była ona krótką, grubawą, nie nazbyt przystojną dziewuchą, ale jej małe, wydatne usta miały w sobie tyle słodyczy, wesołości, dobroci i rzetelności, tak były pełne znaczenia i wyrazu, że wszystko inne zdawało się być tylko nieważnym dodatkiem. Usta te sprawiały, że wydawała się każdemu miła od pierwszego wejrzenia, i słusznie, gdyż charakter miała taki jak usta - one jedynie były w jej cielesnej powłoce doskonałym wyrazem jej duszy. Bylisia nie tylko słuchała piosenek granych przez Bogumiła, ale każdą z nich musiała z Piotrusiem odtańczyć. Brała go za ręce i wirowała, a on dreptał i przytupywał, patrząc ze skupieniem na swoje nogi. Tańce utkwiły Piotrusiowi do tego stopnia w głowie, że często już potem, kiedy go położono spać, raptem zrywał się, wyskakiwał z łóżeczka, wołał: - Jeszcze - jest - dzień... - i zaczynał w nocnej koszuli tańczyć. - Co ty, synusiu, robisz - strofowała go matka. - Masz spać! Przewrócisz się przez koszulkę! Lecz on przytrzymywał koszulkę rękami i tańcował dalej, przyśpiewując sobie nawet niekiedy różnymi słowy bez związku. - Co ty robisz? - pytała rozśmieszona pani Barbara. - Bogumił, chodź tu, zobacz, co ten twój syn wyrabia! Bogumił przychodził i łowili go, i za pierwszym razem, za drugim próbowali go nakłonić, żeby się kładł na powrót. - Kładź się, ty nieupamiętany dzieciaku! - udawali, że się gniewają. Lecz pomału sami zaczęli znajdować upodobanie w tych tańcach w nocnej koszulce. Doszło do tego, że ojciec mu do nich przygrywał, a matka klaszcząc w ręce wtórowała mu różnego rodzaju okrzykami lub śpiewała mu piosenkę wuja Klemensa: Gdy tańcuję zwinna, żywa... A zawsze musiało się zaczynać od tego, że Piotruś już leżał i że się do tego tańca zrywał z łóżka, wołał: - Jeszcze - jest - dzień - i dopiero wtedy przy ruchliwym blasku ognia na kominku zaczynał swoje pląsy. I było to tak, jakby biesiadnikom, co już wstali od stołu, żal się zrobiło i powracali raz jeszcze, by dopić ostatnie krople z kielichów. Ale zdarzyło się raz czy dwa, że Piotruś po tych tańcach nie mógł długo zasnąć i pani Barbara powiedziała: - Ja muszę jednak temu koniec położyć, to jest i niezdrowe, i nierozsądne. A gdy ojciec i syn wracali mimo to do swojego, zaczęła wyrzucać Bogumiłowi, że jeżeli na to kupił skrzypce, żeby dziecko wybijać ze snu, to nie miał dobrego pomysłu. Doszło z tego powodu do sprzeczek, tak że Bogumił chciał już nawet komu te skrzypce podarować. - Zaniosę je - mówił - muzykantowi, co mieszka pod Borkiem. - Naturalnie - wzdychała pani Barbara. - Teraz, kiedy już wiesz, że dziecko się bez muzyki nie może obejść i że ostatecznie i dla mnie to jedyna przyjemność na tym pustkowiu, to właśnie chcesz się skrzypiec pozbywać. Mnie idzie tylko o to, żebyś grał w porę. Tymczasem jednak spadły śniegi, zima się zrobiła na świecie, Piotruś sam ze siebie przestał tańcować przed zaśnięciem, zajmowały go teraz kwiaty mrozu na szybach i opowiadania o nadchodzącej gwiazdce. Po świętach, gdy ustaliła się cicha, niezbyt mroźna pogoda, rodzice wyszli pewnej niedzieli z synem na spacer i doszli prawie do lasu, lecz stamtąd trzeba było już wracać, gdyż zaczynało się zmierzchać. - Za późno wyszliśmy - rzekła pani Barbara i przyśpieszyli kroku. Szli trzymając Piotrusia za ręce, a on - to wybiegał pomiędzy nimi naprzód, ciągnąc ich dłonie, to przyzostawał w tyle, opierając się i ślizgając po śniegu, to podskakiwał kilka razy na miejscu, a ojciec mówił wtedy: - Hop! Hop! - Niekiedy potykali się wszyscy, gdy nogi ich trafiły na zaspę nie urównaną przez płozy. - Słuchaj, czy on nie zmarznie? - pytała pani Barbara. - Nie, nie - uspokajał Bogumił. - Przecież jest tak cicho na dworze. Prawie jakby nie było mrozu. I nie czujesz, jakie ma ciepłe ręce? - Ciepło ci, synu? - starała się upewnić pani Barbara, a dziecko odpowiadało: - Ciepło ci, bardzo ciepło. Tak ciepło jak - stąd - do - rowu. - Nie. - Więcej. - Tak - ciepło - jak - stąd do nieba. - Ale się nie zgrzałeś? Nie jest ci za gorąco? Na niebie jeszcze jasnym widać było księżyc, a w jego pobliżu pierwszą gwiazdę. Śród zamarłego w śniegach świata księżyc ten zdawał się być żywym, rumianym kwieciem, rzuconym na blednące błękity. - Patrzcie, księżyc - rzekła pani Barbara i uczuła w sobie zdrój radości i siły, co wzbiera w nas czasem bez wyraźnego powodu, a jest tak potężny, jakby go wywołały doniosłe wydarzenia, i tak nieprzebrany, że nie zdaje się możliwe, by cokolwiek mogło go kiedy wyczerpać. Puściła rękę Piotrusia, chwyciła nieco śniegu i rzuciła nim w ojca. Piotruś zaczął ją natychmiast naśladować, a potem rozochocony popędził naprzód. Widząc to ośnieżeni rodzice mrugnęli na siebie i schowali się za krzakami tarniny. Piotruś dążył wciąż śmiało naprzód, ufny, że ma ich za sobą. Wtem obejrzał się, stanął. - Mamusiu! - krzyknął rozdzierającym głosem i zaczął biec z powrotem, a nie uważając już na drogę potknął się nagle i upadł. Pani Barbara wyskoczyła z ukrycia i w jednej chwili była przy nim. Przysiadłszy, trzymała go w objęciach i śmiechem starała się go przywieść do równowagi. - No cóż, synuchna? Uderzyłeś się? Nie! Złapałeś zająca! Buch zając! Piotruś nie płakał. Bogumił, nadążając powoli, patrzył na główkę syna wychylającą się znad ramienia pani Barbary. Czapka mu spadła, grzywka się na ukos odgarnęła i z jednej strony widać było niepokalane czoło. Oczy miał zamknięte, a na spąsowiałej twarzyczce wyraz żarliwego napawania się opiekuńczą bliskością matki. Rączki w szarych rękawiczkach o jednym palcu przyciskał kurczowo do jej pleców. - Zląkł się - rzekła pani Barbara zdziwiona, gdyż Piotruś nieraz chodził sam dużo dalej. - Nie można się z dzieckiem tak bawić - dodała z żalem. - Zląkł się o nas - śmiał się Bogumił. - Myślał, że nas wilki porwały! Piotruś śmiał się już też i aby pokryć zawstydzenie zaczął wyprawiać różnego rodzaju skoki. Prędko się jednak zmęczył i zapytał, czy jeszcze daleko do domu. - A czy ciebie nóżki bolą, syneczku? Co to dziecko tak jakoś dzisiaj grymasi? Może chcesz do tatusia na rękę? - Co? Młody człowiek, co już ze mną na koniu jeździ, ma iść na rękę? - oburzał się żartami Bogumił. - Ale chodź. Tatuś się zabawi w twojego konia. Piotruś jednak opierał się mówiąc: - Nie. Ja sam - pójdę - po śniegu. I tak jakoś już o zmierzchu doszli do domu. W nocy Piotruś spał niespokojnie, a ręce i głowa jego były mocno gorące. Nad ranem zaczął się rzucać nieprzytomnie i po całym folwarku rozeszła się wiadomość, że Piotruś państwa Niechciców zachorował. - Niech się pani nie trwoży - mówiły panny Krępskie, które nadbiegły z pomocą. - U małych dzieci taka wysoka gorączka może nic złego nie znaczyć. Dzieci bardzo łatwo dostają dużej gorączki. Ile myśmy już takich wyleczyły. Pani Barbara patrzyła zamglonymi oczami i mówiła: - Ja się nie boję. Ja nie mam złego przeczucia. Matka miałaby przecież przeczucie. Ja wiem, że jemu nic nie będzie. Piotruś bredził i dyszał, a chwilami szukał z trwożną namiętnością ręki matki i pytał: - Mamusia jest? Jest? - Jest, kochaneczku, jest przy tobie - odpowiadali oboje. Po południu przyjechał doktór z Mławy, a wkrótce potem felczer z Borku. Nad wieczorem przybyła pani Ładzina. Krzątano się na palcach, dźwięczały bańki i buteleczki, pluskała woda na kompresy, chrobotał lód, od czasu do czasu doktór szorstko i głośno wydawał jakieś zarządzenia. Chłopiec stał się pośród tych zabiegów jak gdyby przytomniejszy, około dziesiątej wieczorem rozejrzał się i rzekł: - Tatuś! - a głos jego rozległ się donośnie i natarczywie śród przyciszonego napięcia, w jakim się wszyscy znajdowali. - Co, syneczku? - Tatuś - powtórzył chłopiec nagląco - graj! - Lepiej mu. Chce, żeby ojciec zagrał - rzekł ktoś z obecnych. - Skrzypce - zaraz, gdzie skrzypce? - I Bogumił rzucił się biec po nie jak po deskę ratunku. Pani Barbara wyszła za nim, chwyciła go za rękę. - Nie odchodź - błagała - nie odchodź. Słuchaj! On nigdy nie chorował! On przecież nigdy nie chorował - wybuchnęła zrozpaczonym szeptem, jakby dopiero to wydało jej się złowróżbną okolicznością. Usłyszeli, że ktoś powiedział: - Jemu już i skrzypce nie pomogą. - Na co tu tyle ludzi? - zlękła się pani Barbara. Wrócili do dziecka, które znów straciło przytomność. Podwojono starania. Doktór i jedna z panien Krępskich zostali na całą noc, a w kuchni czuwali Bylisia, Ludwiczka i gotowy na każde skinienie Nebelski. Nad ranem Piotruś skonał. Ucichło krzątanie się. Zemdloną panią Barbarę nacierano wodą lawendową i trzeźwiono solami. Bogumił wyszedł do sieni. Wśród nocnej bieganiny ktoś otworzył drzwi na dwór. Wiało przez nie mrozem i widać było siny od cieniów uchodzącej nocy śnieg, a nad śniegiem za czarnymi drzewami czerwone pasmo zorzy. Bogumił po omacku szukał czegoś na ścianie. 11 Pani Barbara nie wiedziała, jak się odbył pogrzeb Piotrusia. Cztery dni i cztery noce przeleżała w nerwowej gorączce, bredząc i płacząc na przemian, nie przyjmując prawie pokarmu, nie poznając, czy też nie chcąc poznać nikogo z tych, co się nad nią schylali i starali się przywieść ją do jakiego takiego opamiętania. Nie wiedziała też, co się działo przez ten czas z Bogumiłem. W czworakach tylko, u Nebelskich i we dworze opowiadano sobie, jak on po śmierci dziecka wybiegł do ogrodu ze swoją strzelbą myśliwską, jak ją oparł o drzewo usiłując nacisnąć cyngiel i jak, nim to się stało - omdlał i upadł razem z bronią na ziemię. Widziały to Bylisia i Ludwiczka, które za nim wybiegły, a potem opowiadały o tym raz tak, a drugi raz inaczej. Opowiadały między innymi, że Ludwiczka poszła wtedy wołać pomocy, gdyż same nie mogły leżącego podźwignąć. Bylisia została, lecz strach ją zdjął przed panem leżącym w śniegu - pobiegła więc też ku wsi i wołała po drodze: - Pan się zabił - i przysięgała, że fuzja wystrzeliła, kiedy pan upadł. Ale nim ludzie się zeszli, Bogumił sam już oprzytomniał, wstał, wrócił do domu, a położywszy się na ławie, zasnął i spał koło dziesięciu godzin. Wstawszy, był już spokojny i zajmował się na równi ze wszystkimi pogrzebem oraz wysyłaniem wiadomości rodzinie. Na pogrzeb nikt nie zdążył przyjechać, byli tylko Ładowie i cała Krępa, lecz zaraz po pogrzebie przybyła Teresa Kociełłowa. Pani Barbara nie gorączkowała już wtedy, lecz nie wstawała z łóżka. Leżała na wznak wpatrzona bezmyślnie w sufit, marszcząc od czasu do czasu czoło i powtarzając szeptem: - Dlaczego? - Gdy Bogumił się do niej zbliżał, odwracała głowę z niechęcią, gdy ujrzała panią Teresę, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, jakby widok tej nowej żyjącej twarzy uprzytomnił jej tylko niepowrotne zniknięcie tamtej, co już była pod ziemią. Teresa Kociełłowa z szorstką tkliwością wzięła siostrę w objęcia i trzymała ją przyciśniętą do siebie, aż póki płacz nie ucichł. Nie próbowała jej pocieszyć. Kazała ją zostawić w spokoju, a sama zajęła się domem i Bogumiłem, który chodził zaniedbany i nie ogolony, a najczęściej wróciwszy od gospodarstwa siadał w ciemnym pokoju paląc fajkę, aż póki nie wypadła mu z ust, gdy zaczął drzemać. Teresa próbowała mu towarzyszyć. Pierwszego dnia czuł się tym skrępowany, ale następnego dał się wciągnąć w rozmowę i widać było, że mu to ulgę przynosi. Trzeciego czy czwartego dnia Teresa zapytała go, czy to prawda, co mówią, że godził na swoje życie. Bogumił zmieszał się i skrył twarz w dłoniach. - Czy to kto widział? - zląkł się, a potem zaczął prosić: - Tereso, niech Teresa nigdy tego Basi nie powie. Nigdy. I niech uczyni tak, żeby jej o tym nikt nigdy nie powiedział. - Jakże ja to mogę uczynić? - westchnęła apatycznie. - Co mogłam, to zrobiłam. Zapowiedziałam wszystkim, żeby milczeli. Ale taka rzecz nie może się już nigdy w żadnym wypadku z tobą powtórzyć. Bardzo mnie zawiodłeś, Bogumile. Bogumił nie zdziwił się tym słowom. Był nawet jakby w swym smutku uszczęśliwiony, że mu czyniła taką wymówkę i że mógł się przed nią tłumaczyć. - To było tak - mówił - jakbym nie ja sam, ale ktoś drugi we mnie chciał to uczynić. Duszy mojej, czy tam sumienia mojego wtedy we mnie nie było. Dusza wyszła ze mnie za tym chłopyszkiem. To tylko ze mnie zostało, co skowyczało z bólu, a myśli brzęczały tylko, żeby z tym prędzej skończyć. Jam ani myślał - dodał schrypniętym głosem i odchrząknął. - Jam ani myślał, że potrafię tak cierpieć. Tylem przeszedł, a tak mi jest, jakbym był pierwszy raz ugodzony, jakbym jeszcze dotychczas nie znał, co to jest boleść. Teresa roześmiała się wewnątrz siebie półgłosem. - O - rzekła - człowiekowi często się zdaje, że już się skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze zawsze nowe cierpienia, nowe radości, nowe grzechy. - Tak, tak jest - przytakiwał Bogumił zdziwiony i ucieszony. - Jak Teresa dobrze wszystko rozumie. - Gdzie tam - odparła - nic nie rozumiem. Im dłużej żyję, tym więcej nic nie rozumiem. Ale kocham życie i uważam... - Co Teresa uważa? Nic nie odrzekła na to, ale nagle uczuli oboje, że sobie dość powiedzieli, i zamilkli na dobre. - Chodźmy do Basi - odezwała się pierwsza Teresa. - Chodźmy - zgodził się śpiesznie Bogumił, lecz po drodze stanął przy oknie w jadalnym i został. Pani Barbara leżała w słabym świetle małej lampki oliwnej i patrzyła na siostrę szeroko otwartymi, przytomnymi oczami. - Czy ten Bogumił - zapytała donośnym, zwykłym swym głosem - ma tam w ogóle co jeść? Czy to kto wydaje na obiady, na kolacje, na wszystko? Teresa usiadła na jej łóżku i zaczęła zdawać sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w domu. Pani Barbara rzekła po pewnej chwili: - Ja wstanę - i rzeczywiście, chociaż to był już wieczór, wstała, ogarnęła się i obeszła, słaniając się, domowe gospodarstwo. Od tego dnia zaczęła też już wstawać rano jak zwykle i zajmować się domem; cokolwiek jednak czyniła, czyniła niby przez sen. Wkrótce Teresa musiała wyjechać, a gdy zostali sami, pani Barbara rzekła pewnego dnia do męża: - Zaprowadź mnie. W milczeniu ubrali się i poszli piechotą ku Borkowi na cmentarz. Pani Barbara zatrzymała się przy dwu bliźnich grobach matki i wuja Klemensa, ale Bogumił powiedział: - To nie tu - i szli dalej. Piotruś był pochowany po drugiej stronie ścieżki, za katakumbami, w których chowano jednego po drugim proboszczów parafii Borek. Leżał w tej części cmentarza, w której grzebano dzieci. Mogiłka jego odznaczała się tym śród innych, że była okryta świerkowymi wiankami, które ktoś otrząsał pracowicie ze śniegu, tak że wyglądała świeżo i zielono, owiana żywiczną wonią lasu. Pani Barbara patrzyła przez chwilę w oszołomieniu na krzyżyk z wypalonym w drzewie napisem. Ś.p. Piotr Niechcic, żył lat 4 - a potem nie uklękła, ale upadła na ziemię i zaniosła się nieludzkim płaczem. Bogumił chciał ją podnieść, ale stała się ciężka jak zwłoki, tak że dał spokój. Stał nad nią posiniały z zimna i z wrażenia, a gdy w końcu usłyszał, że coś mówi szlochając, ponowił swoje wysiłki i teraz dała się podnieść. - Ja nie miałam przeczucia - powtarzała. - Dlaczego ja nie miałam żadnego przeczucia? - Moje dziecko, nikt z nas nie miał przeczucia - powiedział nieudolnie. - Gdzie moje rękawiczki? - szeptała trąc czerwone zgrabiałe ręce. Znalazł je w śniegu i podał, ale pani Barbara ich nie włożyła. Gołymi rękoma zaczęła robić porządki, poprawiać wianki, odmiatać spadłe igły. - Chodźmy - rzekła wreszcie, a gdy wracali, była znacznie raźniejsza i Bogumiłowi zdawało się, że jeśli idzie o nią, to najgorsze minęło. Nie minęło jednak, gdyż nabrała teraz zwyczaju, że co dzień rano sama chodziła na cmentarz i spędzała tam długie godziny. A czas był ciągle zimny, śnieżny i mglisty, i nieraz wracała tak zmarznięta, że się potem nie mogła dogrzać. Bylisia długo się namyślała, co z tym zrobić, a w końcu powiedziała panu, że pani całe dopołudnia siedzi zawsze u grobu. Bogumił zmarkotniał, a nazajutrz zjechał konno z pola ku cmentarzowi i w istocie zastał tam żonę. Biegała pędem w tę i w tę stronę po ścieżce, widocznie, żeby się rozgrzać. Udał, że go przypadek sprowadził, tęskno mu się zrobiło, chciał pobyć przy Piotrusiu. - Dlaczego - zapytał - nie powiedziałaś mi, że przychodzisz tu sama? Boję się o ciebie. Tak zimno. Zaziębisz mi się. Wzruszyła ramionami i odparła niechętnie: - Wcale nie przychodzę. Nie zaziębię się. Mnie ciepło. - I nie oglądając się, obrażona, odeszła w stronę domu, on zaś wsiadł z powrotem na konia i błąkał się na nim w tę i w tę stronę, patrząc z dala, jak szła. Nazajutrz o tej samej porze podjechał do cmentarza linijką. Pani Barbara siedziała koło mogiły na ziemi w śniegu i Bogumił zadrżał, gdyż wydało mu się, że śpiewa. Szedł ku niej z bijącym sercem, lecz nie, to wiatr tak nucił w zaroślach. - Znów tu jesteś - rzekła powstając na jego widok. - Dziecko moje - zawołał składając ręce. - Między grobami niepodobna jest żyć. Trzeba wrócić do świata. - Patrzcie państwo - roześmiała się ostro. - Skąd ty możesz wiedzieć, w czym dla kogo jest świat? Ja tam go w niczym nie widzę. Wszystko powywracane do góry nogami, pobite. Same gruzy. Żadnego ładu ni składu. - Nagle rozgniewała się. - No, cóż tak stoisz - wykrzyknęła - i patrzysz na mnie, jakbym już była wariatką?! Co chcesz? Mam z tobą jechać? No, więc już idę i marsz. Siadam i jadę! Jadę do tego świata! I pierwsza przed nim dobiegła do linijki. Wracali w nieprzyjemnym usposobieniu i nic już do siebie nie mówiąc. Bogumił jechał noga za nogą, gdyż wiatr zwiał śnieg i poodsłaniał chropawą, twardą grudę. Pani Barbara zaczęła się w końcu niecierpliwić. - Dawno bym już zaszła piechotą - rzekła - i mniej bym zmarzła. Nazajutrz Bogumił nie śmiał zajrzeć na cmentarz. Ciężko strapiony, z trudem zmuszał się do uważania na robotę przy drzewie i przy młócce na dalekim folwarku pod lasem. Myślał przy tym, jak dobrze byłoby, gdyby Teresa u nich była. - Przecież umiałaby jej jakoś wytłumaczyć, że tak cierpieć nie wolno. Ja mówić nie potrafię. Żeby tak nie mówić było trzeba, a coś uczynić, to jeszcze... Wcześniej wrócił na obiad, mówiąc sobie po drodze: - Chodziła czy nie chodziła? Nim zdążył wejść i spytać, Bylisia wybiegła mu naprzeciw z wiadomością, że pani zachorowała. - Czemuś mnie nie kazała wołać? - zląkł się i upuścił kożuch, chcąc go w sieni powiesić. - Bałam się odejść, bo panią tak zamroczyło, że przestała o Bożym świecie wiedzieć - zapłakała Bylisia podnosząc za nim kożuch, rękawice i czapkę. Pani Barbara była w istocie nieprzytomna i nie poznała Bogumiła, gdy stanął w nogach łóżka. Tym razem okazało się to rzeczą bardziej poważną niż gorączka po śmierci Piotrusia. Pani Barbara musiała się zaziębić siedząc u grobu na śniegu i wywiązała się ciężka choroba kobieca, która trwała więcej niż sześć tygodni. Chora leżała przez cały ten czas w boleściach i w gorączce i było z nią już tak źle, że kiedy raz wieczorem zadzwonili w kapliczce w dworskim parku, ludzie zaczęli mówić, że pewno pani Niechcicowa umarła i że to na nią dzwonią. Ona zaś leżała tymczasem i już wiedziała, że leży, i nie czuła na koniec bólu, ale nękała ją w całym jestestwie niedogodność gorsza niż ból. Widziała wciąż nad sobą niby przedmioty, niby bryły kuliste i kanciaste, niby zadry i sople kolące. Wszystko to chwiało się i zwisało elastycznie na nitkach czy na gumkach, ciążyło, potrącało się, kurczyło i rozciągało piszcząc, szumiąc i dudniąc na przemiany i dolegało chorej tak, jakby to ona sama ciążyła i zwisała, i roiła się w mrowiu tych kształtów. Aż na koniec spomiędzy kłębiącego się zamętu i rozruchu zaczęła mknąć ku niej niby maska o zakrzywionym nosie. Nadciągała coraz to większa, większa, a potem znowu sunęła chyżo wstecz, a gdy już była malutka niby orzech, pani Barbara usłyszała, jak ktoś zapytał: - Co mówisz, dziecinko? Zobaczyła nad sobą twarz Bogumiła i znów usłyszała, jak ktoś rzekł: - Poznaje? - a ktoś drugi odszepnął: - Nie wiem. Uśmiecha się i coś mówi. Powtarza - maska, maska. Pragnęła ze zgorszeniem odrzec: "Nic podobnego", ale nie mogła wydobyć głosu. Zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, dokoła było jasno i twarz Bogumiła schylała się nad nią jak przedtem. Pani Barbara chciała mu coś powiedzieć i niecierpliwiła się, bo wciąż pytał: - Co mówisz, najmilsza? Co szepczesz? - i przeszkadzał jej tymi zapytaniami. - Śni... śni... - powtarzała, a wreszcie zdołała to powiedzieć głośno i wyraźnie, jakby mówiła do głuchego: - Śniło mi się, że łąka i było mówieni: oddam ci syna na powrót, uczekaj, aż cię zaboli. - Co mówisz, jedyna? - Uciekaj? - Uciekniemy stąd, uciekniemy. - Uczekaj - poprawiła go z pogardliwą niecierpliwością - aż cię zaboli. Bogumił patrzył bacznie, przelękniony, że to gorączka wraca. - Kto tu stoi przy tobie, kochanie - zapytał - powiedz, poznajesz mnie? Spojrzała na niego zbiedzonymi oczyma i uśmiechnęła się z figlarnym politowaniem. - Cóż ty mnie takie pytania zadajesz? - powiedziała przytomnie. W istocie nie była to już gorączka, lecz wielkie osłabienie, które z wolna mijało. Różne zabiegi, którym pani Barbara musiała się teraz poddawać, uprzytomniły jej w całej pełni, jak była chora, i to ją przygnębiło. Wstydziła się, prosiła, żeby panie Krępskie przestały do niej przychodzić. Pewnego dnia Bogumił zastał ją płaczącą, ukląkł i położył głowę koło niej na poduszce. - Czemu płaczesz? Patrz, wszak jesteś coraz to zdrowsza. Wiosna idzie. - Wiosna - powtórzyła z żałosną goryczą. Głowa jej stoczyła się bezsilnie na jego ramię, a on skwapliwie podsunął pod nią rękę, przysiadł na łóżku, a potem położył się na jego brzegu podciągnąwszy sobie krzesło pod buty. - Widzisz, będzie nam jeszcze dobrze - błagał zdyszany z radości, gdyż pierwszy to raz od śmierci Piotrusia tak się do niego przygarnęła. - Powiedz, czego się martwisz? Kilkakrotnie wznosiła oddech, by zacząć mówić, wreszcie rzekła po cichu: - One mówią, że ja już... Że ja już nigdy nie będę mogła mieć dzieci... Bogumił zamilkł tak, że prawie przestał oddychać. W samej rzeczy doktór jemu także to mówił, ale teraz co innego przejęło go wzruszeniem. Jeżeli, mój Boże, ona tak pyta, to znaczy, coś się w niej przesiliło, chce żyć. Chce żyć z nim, o radości! - Kto ci to mówił, pani Krępska, Ludwiczka, Bylisia? Niepotrzebnie ci to powtarzały. Takich rzeczy nigdy się nie wie na pewno. Jeżeli będziesz mnie kochała, to będziemy je mieli. Jeżeli będziesz... - chciał powtórzyć, i nagle pożałował, że to mówi, gdyż uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami. - Bo w takim razie - rzekła idąc za tokiem swych myśli - to by znaczyło, że się nie jest już jak się należy człowiekiem... - Och - odparł po chwili namysłu - przechodzi się gorsze rzeczy i jest się wciąż jeszcze człowiekiem. - Jakie gorsze? - spytała. Nie odpowiedział. Zmrok zapadał, leżeli jakby pomału zasypiając, gdy nagle pani Barbara powtórzyła z naleganiem: - Jakie gorsze? - Ty to wiesz, że ja tu pod Borkiem byłem ranny? - zaczął Bogumił szeptem. - Wiem. No i co? - Wszystkie te blizny... jednym słowem, byłem cały skłuty i posiekany. Miałbym i ja wtedy powody bać się, że nie będę mieć dzieci - zaśmiał się. - Alem się nie bał, bom omdlał prawie na śmierć... - No i? Mówże dalej. - Mówię przecież. Więc-żem omdlał, a kiedy przecknąłem, to czułem, że mnie coś ciężko gniecie i ziębi, a to były trupy, bom leżał pod trupami. A przy mojej głowie zrazu nie rozumiałem, co ja takiego widzę, ażem rozpoznał, że to dół, i pojąłem, jakby nie myślą, a czuciem, że nas mają w tym dole chować. Wtedy zemdliło mnie ze strachu, a gdym znów przyszedł do siebie, usłyszałem uchem, co je miałem przyciśnięte do ziemi, że ziemia dudni. Ludzie chodzili wkoło i mówili: "Pchajta ich kupą do dołu". I jeszcze coś tam mówili, a ja siliłem się, żeby zastękać, zawołać, dać jaki znak i nie mogłem, bo mi się na powrót słabo zrobiło. Alem widać musiał czy krzyknąć, czy się ruszyć, bo mnie nie pochowali, a kiedym znów się zbudził, to czułem, że coś mną strasznie boląco tłucze, ale wiedziałem, że już tam nad tym dołem nie leżę. Już mnie wieźli na wozie w grochowinie. Przywieźli mnie tu do jednego majątku i tam matka do mnie przyjechała, i tam mnie wyleczyli. - No i co? - pytała dalej pani Barbara. - I nic. Ale ja ci wcale nie to chciałem opowiedzieć. Nie to było najgorsze. - Pewno - odrzekła twardo. - Nie umarłeś wtedy ani nikt ci nie umarł. - Nie umarłem, niestety - przyznał z goryczą i chciał wstać, ale ona go przytrzymała za rękę. - A to było - spytała - to było przy tej mogile w Borku, co ja na nią chodziłam? - Tak - odparł przejednany. - Tam ja miałem leżeć w tej mogile, co na nią nosiłaś wianki, kiedy byłaś panienką. I pamiętasz, jak cię tam czasem spotykałem, toś mnie pytała, czy ja wiem, że tam leżą powstańcy. A ja się wtedy wstydziłem i chciało mi się śmiać. Widziałem, że cię to irytuje, ale się nie mogłem powstrzymać. - Cicho bądź - szepnęła i przycisnęła usta do jego piersi. - Cicho - powtórzyła, całując go po rękach. - Nie czyńże tego - wzdragał się uszczęśliwiony. Zamyśliła się i zapytała: - A co było najgorsze? - Kiedy to tak trudno opowiedzieć. Nic. Głupstwo. Może kiedyś opowiem... - Mniejsza o to - szepnęła lekceważąco i znów uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami. Zdawała się żałować swojej chwili słabości. - Nie wiem, po co ci to mówiłam - rzekła. - Właściwie to wszystko jedno, czy mieć dzieci, czy nie mieć. Jego bym i tak drugi raz nie urodziła. Mnie nie o dziecko idzie. Ja jego kochałam. Będzie dobrze, będzie dobrze - zapewniał głaszcząc jej włosy. - Dwoje nas wszak, a i to już tak dużo. - Zostaw - rzekła odchylając głowę. Wstał co prędzej i odszedł ku oknu, ale ona dodała: - Zasłaniasz mi fuksje. Wtedy wyszedł zupełnie, żeby już nic więcej nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości. To była przecież taka szczęśliwa chwila, nie chciał, by ją cierpkie słowa zatarły. Była szczęśliwa, ale nie powtórzyła się więcej. Kiedy pani Barbara wstała i żyć niby zaczęła, zdawała się być tylko śladem po samej sobie. Wszystko jej się stało niemiłe, przestała dbać o swój wygląd, nigdzie nie chciała pójść ani nikogo widzieć. Z trudem dźwigała się z miejsca, by zarządzić najkonieczniejszymi domowymi sprawami. Jedynym uczuciem, które pozostało w niej żywe, a nawet rozżarzyło się i wzmogło, był strach. A mimo że tak zbrzydziła sobie życie, najbardziej lękała się śmierci. W nocy budziła Bogumiła mówiąc: - Bogumił, ja umieram. Serce mi bić przestaje. Boję się, boję, boję! - Kiedy indziej budziła go szarpiąc za rękę, a gdy zapytał, co się stało, szeptała: - Jezus Maria, zdawało mi się, że nie oddychasz. - I tym razem serce jej biło ze strachu tak, że aż drgała koszula. Raz, kiedy Bogumił poszedł na wieczór do dworu, a ona zasnęła wcześnie i potem zbudziła się, i nie ujrzała go koło siebie, przelękła się tak, że wyskoczyła z łóżka, okryła się na bieliznę rotundą i wybiegła z domu, a nie śmiąc zapukać do dworu przesiedziała z godzinę na ganku, nasłuchując, czy Bogumił jest tam wewnątrz i czy mu się nic nie stało. Miała wciąż uczucie, że śmierć, która mogła zabrać Piotrusia, zniweczyć takie kochanie, tym łatwiej zmiecie ze świata wszystkich innych. Bogumił, choć tak łaknął dowodów przywiązania pani Barbary, czuł, że jej obecny ciągły niepokój o niego nie z miłości płynie, i coraz bardziej się martwił. Pani Barbara zdawała się żywić urazę do niego i do Bylisi, i do wszystkich za to, że się krzątają, żyją mimo takiej w domu żałoby. Lecz jeżeli kto z domowników wspomniał z westchnieniem o Piotrusiu, wpadała w gniew, jakby nikt prócz niej nie miał prawa go opłakiwać ani nawet myśleć o nim i mówić. Bogumił rzekł raz do niej: - Moje dziecko, czy ty myślisz, że i ja nie cierpię? Ale przecie śród takich ran upływa każde życie. - Co ty tam wiesz - zadrwiła. - Tyś stracił syna, a ja straciłam wszystko. Nic nie odrzekł, ale myślą wciąż wracał do tego, co powiedziała. Spotykał on już takich ludzi na świecie, co ginęli albo marnieli, gdy im umarła kochanka, żona lub matka, czy też gdy się wykoleili z trybu życia, do którego nawykli. Współczuł im, bo wszyscy im współczuli, miał dla nich szacunek, gdyż mówiło się, że to ludzie lepsi i głębsi, co umieją prawdziwie miłować. Siebie między takimi uważał za mało sercowego, wstydził się tego, że z każdej niedoli wstawał jakby jeszcze lepiej kwitnący. Bo żeby tę siłę pocieszycielską dawały mu praktyki religijne, mógłby taki stan rzeczy uważać za godną dziękczynienia łaskę Bożą, ale on nie był zbyt skrupulatnym synem Kościoła, zwłaszcza w młodości, którą spędził śród tak różnie myślących ludzi, tak rozmaitych wyznań i światów. Tylko tak z natury miał to do siebie, że na co spojrzał, ku czemu się obrócił, dla każdej rzeczy zdawało mu się wartym żyć. Nawet i palcem nie ruszając, czuł się biorącym udział we wszystkim, co się działo czy trwało dokoła, a cokolwiek schodziło mu z oczu, nie mogło dlań przepaść na dobre. Gdy wspominał, płakał za tym, co przeminęło, lecz nie wspominając mógł na inny, jemu samemu nie dość pojęty sposób czuć minione dalej współprzytomne, obecne, wespół ze sobą żyjące, i nawet bardziej żyjące, niż kiedy to można było widzieć, dotknąć. Tak było i z Piotrusiem. - Czy mi się we śnie zjawił, czy mnie jako inaczej nawiedził, nie mam pojęcia, lecz go czuję, jakbym go nie utracił - mówił nieraz Bogumił do starego Krępskiego. Gdyż pani Barbarze nie mógł tego powiedzieć. Raz, gdy spróbował, rzekła srogo: - Bardzo sprytną wymyśliłeś sobie pociechę. Tyle oto są warte wasze ojcowskie uczucia. Wasze wszystkie - dodała - uczucia. Tedy zamilkł i tylko patrzył z żalem, jak ona się zaciekała w swojej męczarni, a pomału zaczął się niecierpliwić wobec takiego stanu ducha. Gdy to widział kiedyś u obcych po świecie, mógł się z trwożnym szacunkiem usuwać na bok, lecz by mu żona miała w ten sposób ginąć, na to nie chciał spokojnie patrzeć. - Skoro ze siebie samej - myślał - miłości do życia wysnuć nie może, trzeba jej do tego życia dodać coś nowego, niebywałego, co by nią wstrząsnęło, co by ją na nowo zbudziło. - Piekła go złość, że sam nie mógł się dla niej tym stać, gorzkie to w nim budziło skargi, lecz sobie tłumaczył, że jej wszystko niemiłe, co jej Piotrusia przypomina. Ale może, gdyby się znaleźli gdzie indziej, to i on innym by się jej też wydał człowiekiem. Zapragnął rzucić Krępę, przenieść się ze swym domem w inne, dalekie strony. Tu jej się wszystko stało cudzym, tak że nic jej do siebie nie nęci, ale to cudze zawsze jest nadto znajome, przypominające szczęśliwsze czasy. Niechże tedy idą prawdziwie między obcych, w takie miejsce, gdzie im obojgu wszystko będzie nawet z wyglądu cudze i gdzie będą musieli zacząć żyć od początku. Był na to coraz bardziej zdecydowany, wszak już dawno tęsknił za tym, by coś uczynić, i wiedział, że w taki tylko sposób na drodze praktycznego uczynku może mu się uda nieszczęśliwej dopomóc. A gdy go nachodził lęk, że losem drugiego człowieka nie można rozporządzać bez niego, mówił sobie, że ona wszak nic już nie chce, a zatem trudno, trzeba myśleć i czynić za nią. Kiedy jednak wypadło wziąć się na dobre do rzeczy, nie ku cudzym stronom się zwrócił, tylko zamknąwszy się pewnego wieczora w pokoiku, co mu służył za kancelarię, napisał długi list do Teresy. Teresa Kociełłowa przez cały czas choroby pani Barbary też niedobrze się miała i przebywała na południu, wysłana tam przez lekarzy. Teraz jednak była już w domu i słała do Krępy częste listy, na które zazwyczaj odpisywała była pani Barbara, obecnie jednak pozostawały one przeważnie bez odpowiedzi. Lecz owego wieczoru Bogumił napisał odpowiedź za wszystkie czasy; był to chyba najdłuższy list, na jaki w życiu się zdobył. Donosił o złym stanie pani Barbary i że niczym jej nie można na powrót powołać do życia. - "Chciałbym więc zasięgnąć rady - pisał - czy nie dobrze byłoby, abyśmy się stąd wynieśli i przeprowadzili w okolice Kalińca, gdzie żona ma tyle rodziny i przyjaciół, a może by się tam i dla mnie coś odpowiedniego znalazło. Jak się Terenia na to zapatruje?" - Chciał jeszcze dodać coś o zbawiennym wpływie, jaki by bliskość Teresy mogła wywrzeć na siostrę, chciał prosić, żeby znów do nich przyjechała, lecz rozpędzał się tylko piórem po powietrzu ponad papierem i nic już nie dopisał. Teresa Kociełłowa dosyć długo na ten list nie odpowiadała. Przez ten czas nadeszły ogniste, jasne dnie lata, w których blasku Bogumił nie czuł już takiej konieczności wyniesienia się z Krępy. Położenie wydawało mu się z dnia na dzień mniej beznadziejne. Pani Barbara zaczęła śród gorąca nabierać życia, a pewnego dnia, kiedy wychodził w pole, ujrzał ją wyglądającą przez okno, jak to czyniła dawniej, kiedy Piotruś bawił się koło domu. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Upał, ale cudowny czas. Tylko uważaj, nie przepal sobie głowy. Rzekła to raźno i donośnie, a jemu od tych słów rozciągnęły się w przeszłość i w przyszłość ogromy szczęśliwości. Uczuł się rozbawiony, zapragnął wałęsać się tu i tam, podziwiać niebo i ziemię. Na co spojrzał, przy wszystkim chciało mu się przez chwilę zabałamucić, a choć się śpieszył do siana, przystanął po drodze śród olch koło strumienia, co pląsał z wartkim szelestem po kamykach, po dnie pełnym tu piasku, tu próchnicy. Woda mieniła się w cieniu i słońcu tysiącem czarnych i złotych połysków, cała w oka i cętki, aż Bogumił pomyślał, że to wygląda jak migotliwy grzbiet karpia. I zadziwił się, i ucieszył, że łuska ryby może być taka podobna do ruchu bystrej wody pośród kamyków. Poszedł dalej wzdłuż białej tafli stawu, lecz przy młynie znów na chwilę przystanął. Woda chlustała na koło, trące się ciężko przy każdym obrocie o jakąś deskę. Wnętrze młyna tętniło, a jego czarne, drewniane ściany drgały niby skóra, pod którą bije puls. Drgały jak miejsce na przegubie ręki pani Barbary, które przez tyle dni trzymał z rozpaczą w swej dłoni, błagając Boga, żeby gorączka spadła. Bogumiłowi to podobieństwo tak niepodobnych do siebie rzeczy wydało się pomyślną zapowiedzią i czymś, co przemawiało za pozostaniem w Krępie. Pomyślał, że albo życie nie ma żadnej wartości, albo jeśli ją ma, to we wszystkim znaleźć ją można - nie potrzeba po to nigdzie daleko chodzić. - Wszędzie - myślał - we wszystkim jest chyba tyle dobra dla człowieka, co umie patrzeć w głąb rzeczy. - I za takiego umiejącego miał w tym dniu siebie, i tak pragnął pociągnąć w tym samym kierunku panią Barbarę. - Ach, gdybyśmy mogli tu wszystko przecierpieć, tu odżyć, tu pozostać - marzył. - I zresztą ja, który robić muszę na cudzym, gdzież ja znajdę przyjaźniejsze stosunki niż u tych Krępskich? - Nad wieczorem raz jeszcze powrócił do tych myśli. - Naturalnie, że zostaniemy - upewniał sam siebie. - Teresa do nas przyjedzie... Gdyż dziwna rzecz, już od paru dni, a teraz po prostu z godziny na godzinę rosło w nim przekonanie, że Teresa do nich przyjedzie. Wprawdzie nie napisał był o tym ani słowa, ale zdawało mu się, że list nie może być inaczej pojęty. To, co rzeczywiście napisał, znikło mu pomału z pamięci, a to, co chciał napisać, stało się listem właściwym, prośbą żarliwą, by Teresa przybyła im pomóc. Chwilami przypominał sobie z przykrością, że pisał coś o wyniesieniu się z Krępy, że prosił o radę w tym względzie. Wtedy ogarniała go złość, że się z taką rzeczą mógł zwracać do kobiet. Lecz to wnet przemijało i oto teraz, gdy myślał o radzie, jakiej mu Teresa miała udzielić, widział ją pod postacią samejże Teresy, siedzącej z nim, Bogumiłem, o zmroku na ławie w saloniku i mówiącej: - Ja kocham życie i uważam... I siebie słyszał pytającego: - Co Teresa uważa? I dalej nic już nie myślał, ale czuł się tak dobrze, jakby ona już tutaj była i jakby już tak ze sobą rozmawiali. 12 Poczta, która dawniej dużo miejsca zajmowała w życiu pani Barbary, przestała ją od śmierci Piotrusia interesować. Bogumił odbierał ze dworu i listy, i gazety, a ostatnio był nawet skrupulatny w pilnowaniu tej sprawy, gdyż nie chciał, żeby odpowiedź Teresy wpadła w ręce pani Barbary. Lękał się, by jej to nie rozdrażniło, że knuł coś bez jej wiedzy. Zwłaszcza że to już było nie na czasie, bo się rozmyślił i postanowił zostać w Krępie, i chciał już tylko, żeby Teresa przyjechała do nich na lato. Tymczasem pewnego dnia, kiedy powrócił do domu z pola, pani Barbara powiedziała: - Byłam dzisiaj we dworze i oddali mi pocztę. Patrz, co pisze Terenia. - Byłaś we dworze? - powtórzył zaskoczony i wziął list, ale ręka mu drżała, więc go położył na stole i tak czytał. Zrazu pragnął tylko rozpoznać, jak Teresa przedstawiała sprawę jego projektów co do wyniesienia się z Krępy, i śród skaczących mu przed oczami liter szukał sposobu usprawiedliwienia się przed żoną. Przeczytawszy do końca, ochłonął, gdyż zrozumiał, że Teresa pisała tak, jakby wcale nie otrzymała jego listu, pisała do nich obojga, ale jednak dawała odpowiedź na wszystkie pytania, które on jej zadał. Uspokojony, przeczytał list ponownie i teraz dopiero zastanowił się nad jego treścią. Teresa donosiła, że o milę od Kalińca jest do wzięcia w samodzielną administrację duży, trzydziestowłókowy majątek, własność pani Letycji Mioduskiej, zamieszkałej w Paryżu. Sprawą tą zajmuje się jej plenipotent, niejaki Daleniecki, mieszkający również w Paryżu, ale chwilowo przebywający w Kalińcu. Rzecz jest pilna. Daleniecki chciałby zawrzeć kontrakt od zaraz albo najpóźniej od października. - "Jeżelibyście na to reflektowali - pisała Teresa - to konieczne jest, żeby Bogumił przyjechał na kilka dni. Ja wyjeżdżam z dziewczynkami na lato do Piekar do radcy Joachima, ale Danielowie i Lucjan są na miejscu i wszystkim się zajmą - ja przy tym zresztą niepotrzebna, zawadzałabym tylko, a oni do takich rzeczy jedyni. Lucjan powiada, że ten folwark można będzie potem wziąć w dzierżawę, a jak nie, to kto wie, czy się tu z czasem i co lepszego nie trafi. Ziemia też tu jest w lepszej kulturze, więc i o dochód łatwiej, można prędzej do czegoś dojść niż pod Borkiem. Ja znów mam to na myśli, że będzie wam tu pomiędzy nami raźniej i że roztropnie byłoby tę odmianę losu przyjąć, bo wam tego potrzeba, żebyście się podnieśli na duchu. Dajcie znać telegramą na imię Lucjana, czy ma się dalej z Dalenieckim umawiać i czy Bogumił przyjedzie? Majątek nazywa się Serbinów. Basia pewno o nim słyszała, jak i o tej Mioduskiej, bo przed laty było tu o niej głośno. Ale to inne dzieje, a teraz najważniejsze, byście, namyśliwszy się, prędko odpowiedzieli". - Cóż ty na to? - zapytała pani Barbara z nie ukrywaną ciekawością. - Co ja na to? - powtórzył markotnie. Stał opuściwszy ręce i czuł się jakby przez Teresę oszukany czy też zlekceważony. - Ja... nie myślałem rzucać Krępy - rzekł i zaczerwienił się przy tym. - Nie myślałeś? A przecież wiecznie i tak tu siedzieć nie będziemy, a drugi raz może ci się coś podobnego nie trafić! - zawołała z nieoczekiwanym ożywieniem. - Chcesz, byśmy odjechali stąd, gdzie leżą mama, wujek, Piotruś? - spytał spuszczając oczy. - Mnie jest zupełnie wszystko jedno - rzekła popadając na powrót w apatię. - Piotrusia nie ma ani tu, gdzie leży, ani tam, ani nigdzie. Ale jak możesz ty mówić takie rzeczy, tego nie rozumiem. Nie ja to przecież wołałam: "Nie można żyć wśród grobów. Trzeba wrócić do świata". Mniejsza z tym. Siedziałam tu po prostu nad listem Tereni i myślałam o tobie. Tutaj nie ma przed tobą żadnej przyszłości. Za dużo tej rodziny, tych Krępskich, tych przyszłych zięciów. Teraz są stosunki przyjacielskie, ale sam kiedyś mówiłeś, że wszystko dobrze, póki żyją starzy. A potem? Czy wiesz, jaki się okaże młody Krępski i czy w ogóle on tutaj będzie rządził? A tam przynajmniej nie będziesz miał nikogo na karku. Będziesz miał samodzielne stanowisko, wszystko będzie na twojej odpowiedzialności, zawsze to lepsza pozycja niż być tylko wiecznie na czyjeś zawołanie. Bogumił zawstydził się, że ona, tak jak była na wszystko zobojętniała, jednak myślała o nim i w dodatku patrzyła na rzeczy tak trafnie. Jeszcze kilka dni temu pozostanie w Krępie wydawało mu się odwagą, bo czyż może być większe męstwo niż zostać, gdzie nas klęska spotkała, a nie uciekać szukając zapomnienia w zmiennych widokach. Lecz teraz sądził, że na odwrót, było w tym tchórzostwo i lenistwo zmęczonego człowieka, co się boi wędrówki i nowych warunków życia. Stał, zmagał się ze sobą i nie mógł tego tchórzostwa pokonać. Bo jeszcze jakby los przyniósł zmianę niechcący, bez jego udziału, rzekłoby się, że trudno, i trzeba byłoby sprostać. Ale tu on sam się naprosił, a Teresa wynalazła Serbinów, jak dobra wróżka, co zbyt prędko spełniła nieopatrzne życzenie. Nagle niby otumaniony, wróciwszy myślą do Teresy, rzucił okiem na list i powiedział: - Pisze, że jej nie zastanę w Kalińcu. - No to co? - zniecierpliwiła się pani Barbara. - Sama przecie donosi, że jej obecność nie jest przy tym konieczna. I ma słuszność. Ona jest niezastąpiona, kiedy trzeba dodać ducha, pocieszyć i w taki sposób umie pomagać jak nikt, ale praktycznymi rzeczami ona ci się nie zajmie. Czyż jej nie znasz? - Ja wiem - odparł Bogumił. - Ale ja myślałem, że ona przyjedzie do nas na lato, a ona jedzie do Piekar. - Bój się Boga, ty myślisz o błahostkach, zamiast o tym, co najważniejsze. Przecież w tym Serbinowie będziemy mieli Terenię wciąż niedaleko... A zresztą po co ona ma tu przyjeżdżać? Do kogo? - dodała pani Barbara z płaczem w głosie. - Przecież tu już nikogo nie ma. Nieraz siadamy do stołu, a mnie jest tak, jakby nikogo nie było, jakby nas nawet nie było. Ciągle mi się zdaje, że my na kogoś czekamy, oglądam się, gdzie się wszyscy podzieli, a im więcej by mi tu ludzi naszło, tym puściej byłoby wszędzie. Bogumił milczał przerażony tym powrotem czarnej rozpaczy. Miał chęć zaprzestać rozmowy, ale pani Barbara nagle się rozpłakała. - A może pomyślisz i o mnie! - zawołała. - Tak się niby martwiłeś, że nie mogę przyjść tu do siebie. No więc, kto wie? Jakbyśmy się stąd wynieśli, to może ja bym jeszcze odżyła? Dlaczego ja ci muszę to mówić? Czemu sam nie pomyślisz? - Widzisz, jaka jesteś niesprawiedliwa - rzekł poruszony. - Przysięgam ci, że właśnie miałem to ciągle na myśli. Jeszcze jak byłaś chora, postanowiłem sobie, że się stąd wyprawimy. Sam nie wiem, co mi się stało, że kiedy przyszło co do czego, zacząłem się wahać. Starzeję się i widać ciężko mi już z miejsca się ruszyć. Ale ty masz rację, nie trzeba się nawet namyślać. Boję się tylko, że mnie Krępski tak łatwo nie puści. I przy tym nie wiem, czy ja będę mógł teraz na owe parę dni wyjechać. Zacząłem sianokosy. Każda godzina prawie na wagę złota. - Krępski miałby ciebie nie puścić? - zatrwożyła się pani Barbara. - Do tego stopnia zależny przecież nie jesteś. Masz prawo trzymiesięcznego wymówienia. A potem, połapawszy się w datach, krzyknęła: - Ależ to co duch trzeba do niego iść! Przecież ten Serbinów najdalej za trzy miesiące należałoby objąć. Jeśli będziesz zwlekał, to Krępski w istocie gotów powiedzieć, żeś go za późno uprzedził. Idź zaraz dziś! - Dobrze. Mam czas. Nie idzie o terminy, ale ja się przecież do niego przywiązałem. - Ach, przywiązałeś się. Widać życie nie nauczyło cię jeszcze rozstawać się z tymi, do których się przywiązałeś. - Właśnie dlatego, że nauczyło... Zresztą, wszystko będzie dobrze, nie kłóć się ze mną. - Ja się nie kłócę. O cóż miałabym się kłócić, kiedy mnie jest wszystko zupełnie obojętne. Tu czy tam - wszędzie jedna pustynia. Możesz sobie robić, co zechcesz. - Już postanowiłem, co zrobię, i nie myślę się cofać. Ale przecież Krępskiego też tak samego nie zostawię. Trzeba będzie znaleźć kogoś na moje miejsce. - Setki się tu znajdą na twoje miejsce, setki się znajdą bez żadnego szukania - gorączkowała się. - Idźże zaraz. Idź zaraz, mój jedyny. Bogumił wyszedł, ale go zatrzymano w podwórzu i dopiero nazajutrz rano mógł pomówić ze starszym panem Krępskim. - Tak - myślał idąc od stajen w stronę dworu - trzeba ostro stać przy tym Serbinowie. Już sama myśl o przeprowadzce podziałała na Basię uzdrawiająco. I tak postanowił przedstawić sprawę Krępskiemu. Chorą na duszy żonę chce przenieść w inne stosunki, jak się przenosi czasem w inne powietrze ciężko chorych na ciele. Z tą myślą brał za klamkę, gdy nagle odjął rękę; zatrzymał się i pod wpływem jakby raptownego natchnienia zmienił zamiar. Nie będzie nic wspominał o stanie pani Barbary. Przedstawi rzecz po prostu jako propozycję dotyczącą polepszenia ich bytu. Tak też zrobił. Była to szósta rano. Wszedł przez kuchnię. Zastał w niej Ludwiczkę, która siedziała przy blasze i odgarniała ze stojącej na ogniu śmietanki kożuszek, by spowodować narastanie coraz to grubszej warstwy tego specjału. Wołano ją do tego, gdyż domowa służba nie miała na takie dziwactwa czasu - a ona była kontenta, bo jej to przypominało dawne czasy, kiedy w tym celu była wołana jako dziewuszka z pańszczyźnianej chałupy. Wojciech Krępski siedział sam w rozległej jadalni przy śniadaniu, na które spożywał kaszę z mlekiem. Ujrzawszy Bogumiła powstał i wyszedł mu naprzeciw. Bogumił przystąpił od razu do interesu i opowiedział, co mu proponowano. - Według tego, co mi piszą - rzekł - to jest samodzielne i odpowiedzialne stanowisko i taka rzecz może nęcić każdego człowieka, a cóż dopiero takiego jak ja, co już przeżył na pewno więcej niż pół życia i musiał zawsze być między pośledniejszymi. Ale jak pan mnie zna i wie, że słów na darmo nie rzucam, tak może mi pan wierzyć, że mnie to nie ciągnie. Dosyć żem ja przeszedł, i nieraz widziałem, jaka bywa zależność i skrępowanie na wysokich stanowiskach, a jak niejeden zostaje panem siebie i w najskromniejszej pozycji. Jednak uważam, że takiej propozycji nie należy lekceważyć. Kiedy już los ją... - tu zaciął się - kiedy już los ją zsyła, to może ona mieć jakieś takie znaczenie, którego na poczekaniu trudno dociec - a które się może potem okazać ważne. Więc dlatego przyszedłem prosić o radę, jak mam uczynić, i do tej rady będę się stosował. Chyba - dodał - żeby co takiego, czego się nie spodziewam, pomieszało mi szyki. Stary dziedzic uznał sprawę za ważną, przejął się nią i obiecał namyślić się nad odpowiedzią. Bogumił wyszedł w poczuciu, że postawił rzecz ryzykownie, ale miał przeświadczenie, że inaczej nie było można. Wojciech Krępski spotkał go już w parę godzin potem na polu i poradził mu stanowczo, by jechał do Kalińca. - W takim położeniu jak wasze - rzekł - kiedy jesteście pogrążeni w żałobie i szukacie pociechy, to chociaż nie w przeprowadzkach się ją znajduje, jednakowoż ta odmiana losu może być zrządzeniem Opatrzności. Dlatego ja nie będę pana zatrzymywał, mój Bogumile, chociaż mi się żal z panem rozstawać i chociaż inaczej sądzę o tym, co się tyczy waszego bytu. Bo niech pan nie przypuszcza, żem waszej przyszłości nie miał pod tym względem na uwadze. Ale myślę w tej chwili o żonie pana. Bóg wszechmocny nieraz każe sługom swoim, błądzącym po omacku, udawać się tu lub ówdzie, by ich przywieść do pocieszenia i światła. Wiele cudownych nawróceń miało miejsce w podróży. Może i dla pani Niechcicowej ta podróż okaże się zbawienna. - Tak i ja się spodziewam - powiedział Niechcic, chociaż wiedział, że każdy z nich rozumie to inaczej. Sposób, w jaki Wojciech Krępski mówił o pani Barbarze, był mu nawet cokolwiek przykry. W rezultacie jednak Bogumił był zadowolony, uważał, że sprawa dobrze się rozstrzygnęła. Powtórzył pani Barbarze mniej więcej przebieg rozmowy, ale ona nie bardzo dobrze przyjęła to sprawozdanie. - Wygląda na to - osądziła - jakby skorzystał tylko ze sposobności, żeby się ciebie pozbyć. A taka niby miłość była, taka przyjaźń. Teraz niech się okaże, że ten Serbinów to mrzonka, wrócisz - a tu już miejsca dla ciebie nie będzie. I gdzie się podziejemy? A potem - co on przez to rozumiał, kiedy mówił, że miał naszą przyszłość na myśli? - Nie wiem - rzekł Bogumił. - Chcesz, to go się zapytam. A może mam się cofnąć? Lecz pani Barbara bała się i tu zostać, i tam jechać. Ach, gdzież jest to miejsce, w którym by można się schronić! - Nie, nie - mówiła zadumana. - Tu zostać też nie możemy. Chociaż swoją drogą żal mi i ogrodu, i tego domu. I okolicy. Pod Kalińcem okolica bardzo niemalownicza. A tutaj takie lasy, takie pagórki. A wreszcie rzekła: - Czekaj, wiesz, ja z tobą pojadę. Ja muszę własnymi oczyma zobaczyć ten Serbinów. Żebym potem nie żałowała. Ale gdy zaczęli obliczać, nie dało się tak zrobić, żeby mogli sobie pozwolić na ten wyjazd oboje. Pogrzeby i choroby pochłonęły zbyt dużo. Kiedy jednak Bogumił był już gotowy do drogi, pani Barbara popadła w innego rodzaju wątpliwości. - Słuchaj - rzekła. - Zastanówmy się chwilę. Bo ja rzeczywiście słyszałam w młodości i o tym Dalenieckim, i o Mioduskiej. I może lepiej nie wchodzić z tymi ludźmi w żadne stosunki. - Czemuż? - zdziwił się Niechcic. - Bo o nich różnie mówili. Owa Mioduska jest cudzoziemką, rodu podobno dobrego, córka jakiegoś powstańca greckiego czy węgierskiego, którego wyzuli z majątków i wypędzili z kraju. Ale Mioduski przywiózł ją sobie już z Paryża, gdzie nie wiem, czym się tam zajmowała - dość że widać ją kochał, bo się z nią w końcu ożenił... - I co? - To był strasznie bogaty człowiek, ten Mioduski - podjęła pani Barbara po chwili. - Należały do niego nawet miasteczka, na przykład Czałbów, Nieznanów. Rej wodził w całym Kalinieckiem, ale był też utracjusz i hulaka i całą fortunę przetrwonił. Pani Letycja też mocno lubiła życia używać, tak że w Kalińcu krążyły o niej pod tym względem legendy. W końcu został im tylko ten właśnie Serbinów. Mioduski umarł, a ona wróciła do Paryża. Ale widać, że jej ten Serbinów zapisał, skoro słyszę, że to do niej teraz należy. A umarł, jak mówiono, ze zgryzoty, bo nie tylko długów miał wyżej uszu, ale i o tę żonę był podobno do szaleństwa zazdrosny. Miała ona dosyć niespokojne usposobienie. Zresztą ja jej nie winię, mogła sobie być przy tym wszystkim najlepszą w świecie kobietą. Była też piękna, jak rzadko kiedy widzi się coś podobnego. Brunetka, cera brzoskwiniowa... No, a skądże się tu wziął Daleniecki? - przerwał Bogumił. - Otóż tego to nie wiem. Zeszedł się z nią widać w Paryżu, bo w Kalińcu on bywał, ale w innym czasie i wtedy chyba jej nie znał. Przyjeżdżał jako młody adwokat z Petersburga w majątkowych sprawach jakiegoś swojego klienta. On jest podobno zupełnie zruszczony, kształcił się w Petersburgu i pisuje do tamtejszych gazet. I to żeby do postępowych, ale nie - do takich najbardziej reakcyjnych, polakożerczych. I tam właśnie kiedyś w tych gazetach fatalnie opisał stosunki w Kalińcu, a zwłaszcza tamtejszy Związek Kredytowy Ziemski. Tak że nie tylko poobrażał na siebie różnych ludzi, ale wyszło na to, że jest zarazem jakby złym obywatelem kraju. Co prawda - dodała pani Barbara - to podobno ów Związek Kredytowy był w tamtych czasach rzeczywiście zbiorowiskiem niedołęgów, co tylko siebie wzajemnie popierali. - No widzisz - podchwycił Bogumił. - U nas nieraz tak bywa, że im co mniej święte, tym więcej poświęcane. Niczego tknąć nie można, o niczym słowa powiedzieć, a choć co czuć, to mów, że pachnie fiołkami. Może więc miał on rację, że to poruszył! - Tak, ale nie można się dziwić, że gdy rząd wszystko zamyka, to ludzie w każdym Związku gotowi są widzieć zaraz przedstawicielstwo narodu. - To prawda - przyznał Bogumił. - I przy tym nie w każdy sposób można wytykać zło. Trzeba się zastosować do okoliczności. - Kiedy właśnie jemu podobno o wytykanie zła najmniej chodziło. Zawsze o nim słyszałam, że to człowiek, co siebie tylko i swoją karierę ma we wszystkim na myśli. Może to zresztą przesada... Ja go nie znałam. Bogumił mocno się na chwilę zamyślił, a potem rzekł: - Nie, to mnie jednak nie zraża. Nie można życia przeżyć, niestety, między samymi godnymi. To, co nam proponują, samo w sobie złe nie jest. Trzeba spróbować, czy będzie można w tych okolicznościach uczciwie sobie poczynać. A może będzie można? Nie, ja się tego nie boję. - No to jedź - westchnęła pani Barbara, kontenta, że wziął to na siebie. I gdy pojechał, drżała tylko, by się dobrze udało. Słyszała przecież cuda o tym Serbinowie z czasów, kiedy pani Letycja Mioduska tam królowała. Słyszała, jakie tam były wspaniałe urządzenia, jakie altany, pokoje, łabędzie, jakie wszystko. Trudno jej było wprost uwierzyć, że się mogą dostać w takie niezwykłe miejsce. - To nie dla nas - myślała. Bogumił wrócił z Kalińca rozpromieniony i rozmowny jak nigdy. Już od progu wołał: - Klamka zapadła! Podpisałem kontrakt na pięć lat. - Bój się Boga, jak to? I byłeś tam, widziałeś ten Serbinów? - Byłem, a jakże! - zawołał z takim uniesieniem, jakby oznajmiał, że był na progu raju. - Wszystko widziałem, wszystkie pola obszedłem. Wszystko tam wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy. I opowiadał, że Serbinów jest zupełnie spustoszony, zdewastowany. Do takiego stanu doprowadziły go złe rządy. W stodołach pusto, na spichrzu pusto, na polu perz zagłuszył wszystkie plony. Dlatego to Daleniecki zmuszony był zerwać kontrakt z dotychczasowym administratorem. - Mówili mi - kończył - że za Mioduskich były tam nie wiem jakie rozkosze, ale teraz został z tego tylko biały lakierowany mostek na wyspę, która znajduje się pośrodku stawu za domem. A właściwie to szczątki tego mostku. Dom jest murowany, z dużymi wysokimi pokojami, ale też w opłakanym stanie. Pani Barbara była zgnębiona. - I ty się w tych warunkach zgodziłeś? - dziwiła się. - Ledwośmy się tutaj trochę odgryźli, już znowu mamy iść na taki czarny chleb? - A ja myślałem... - zaczął Bogumił stropiony, lecz oczy wnet mu zabłysły. - Nie, słuchaj - dlaczego? Nie mów tak! Pomyśl, co to za zadanie - doprowadzić taki majątek do kwitnącego stanu. To mi dopiero robota, co mnie nęci. Był taki rozogniony, że patrząc na niego pani Barbara w końcu nie wiedziała, czy ma rozpaczać, czy tylko zbierać siły na to, co ich czekało. On zaś dodał jeszcze po chwili: - A Terenia, wiesz, była. Akurat przyjechała ze wsi. I strasznie się spodobała Dalenieckiemu. Tak, że jej obecność okazała się bardzo potrzebna. Bo chociaż Lucjan i Danielowa rzeczywiście świetnie grunt urobili, ale widziałem, że jak Daleniecki poznał Terenię, to się jeszcze więcej do gadania ze mną zachęcił. Cóż stąd? - rzekła pani Barbara i rada, i jakby lekko dotknięta. - Przecież nie Terenia bierze w administrację Serbinów. - Tak, ale zawsze było mi przyjemnie, że on się na niej poznał. Terenia teraz bardzo dobrze wygląda, i tak jakby ciągle młodniała. - Doprawdy? - ucieszyła się pani Barbara. - Ale to nie należy do rzeczy - dodała. - Chcę, żebyś mi powiedział, jaki jest właściwie ten Daleniecki. - Bardzo przystojny, elegant pierwszej wody i owa panii Mioduska podobno za nim szaleje. - Nie, ty jesteś nadzwyczajny. Co mnie mogą obchodzić romanse Dalenieckiego. Powiedz lepiej, jak sobie wyobrażasz życie na tym pustkowiu? - Kiedy to nie będzie żadne pustkowie. Może pierwsze lata będą troszeczkę ciężkie. Ale później... Mówię ci! Ja jestem najlepszej myśli. Majątek jest pierwszorzędny. Tylko tam były okropne malwersacje i Daleniecki wciąż musiał zmieniać rządców. Byli tam i dzierżawcy, ale ci prowadzili wprost rabunkową gospodarkę. A ostatni administrator, niejaki Lalicki, dokończył tego zniszczenia, które inni zaczęli. Tak że Daleniecki musiał kontrakt z nim zerwać. - Jeżeli z innymi zrywał kontrakty, to potrafi i z tobą. Nie wiadomo, kto był winien tej gospodarce i jakie tam dawali warunki tym rządcom, może takie, że nie mogli jak się należy pracować - powątpiewała pani Barbara. - Mogę mówić tylko o tym Lalickim, bo on tam jeszcze siedzi, więc widziałem, co to za człowiek. Otóż jemu nie powierzyłbym nawet trzech groszy. A co do mnie, to zdaje mi się, że kontrakt mam świetny. Michasia z Lucjanem dobrze sobie już nad tym głowę łamali, żeby mnie od wszystkich stron zabezpieczyć. Przyznam się, że ja sam tak byłem zajęty Serbinowem, żem nie bardzo zważał, co za cyrograf podpisuję. Ale jak ostatecznie przeczytałem, to aż się zdziwiłem, że tak o wszystkim pomyśleli. To praktyczni ludzie. I dobrzy. O, Michasia to zamaszysta kobieta. Chodź, zobacz teraz ten kontrakt. - Już ty z tymi twoimi zachwytami nad byle czym niedaleko zajedziesz. Ale stało się. Nie ma się nad czym rozwodzić - tylko sakum-pakum i znów dalejże powlec się w świat przed siebie - rzekła pani Barbara w taki sposób, jakby wleczenie się w świat było dotąd jej stałym zajęciem. Na takich rozmowach i śród zwykłej letniej roboty schodziły dnie i tygodnie, aż zbliżyła się jesień, trzeba się było zbierać, żegnać i szykować do drogi. 13 Nim zaczęło się na dobre pakowanie i przeprowadzka, Niechcicowie pojechali się jeszcze pożegnać do Turobina i do Borku. Odbyli to jednym dniem, w niedzielę, gdyż pani Barbara orzekła, że nie ma co tych rzeczy rozwłóczyć na dwa razy. Zatem przed południem i na obiad wybrali się do Hipolita Niechcica, zaś wieczór mieli spędzić u Ładów. Hipolitostwo Niechcicowie, mimo wciąż wzrastającą skrzętność pani domu, nie mieli się lepiej, przeciwnie, podupadli. Wprawdzie spiżarnia nęciła dalej mnóstwem przerobów i konserw, lecz wszystko, czym zarządzała pani Urszula, było niby plenna oaza pośród źle uprawionych pól, kiepsko żywionych, chuderlawych inwentarzy i wypowiadających posłuszeństwo zużytych narzędzi. Hipolit Niechcic oznajmił przy obiedzie, że zazdrości Bogumiłowi Serbinowa, gdyż teraz tylko na cudzym i za gotową płacę można się na wsi utrzymać, ze swojego zaś każdy pójdzie w końcu z torbami. Jego wielkie modre oczy lśniły przy tych słowach w ozdobnej, ale szarej bez życia twarzy, jakby były oświetlonymi z zewnątrz transparentami. Pani Urszula ani mu nie przeczyła, ani nie potwierdzała jego smutnych wywodów. Po prostu nie zauważała tego, co mówił, sądziła też widać, że i drudzy tego nie słuchają, bo nieraz, nim on skończył, zaczynała opowiadać o własnych udanych przedsięwzięciach i pracach. O tym, że wypisała formę z Warszawy od sióstr Kunke i że uszyła sobie kostium, który na proszonym obiedzie u rejenta w Mławie był wzięty za pochodzący od Hersego. I o tym, że gdy wszystkim sąsiadkom zeszłoroczne konfitury pofermentowały jeszcze zimą, ona ma swoje dotąd czyste jak szkło, bo wiedziała, jak się zabrać do rzeczy. Była pochłonięta swoją skrzętną, drobną radosną twórczością i nie uważała, aby to, co się wiodło lub nie wiodło poza tym, było ważne. Po obiedzie Hipolit powiedział do żony: - Daj pani karty - i oboje grali przez chwilę na rogu stołu w sześćdziesiąt sześć na orzechy. Bogumił i Barbara rozmawiali tymczasem z Helcią, która zapowiadała się coraz to bardziej na śliczną panienkę, ale była dosyć nieradna i w ojca mało ruchliwa. Pytali ją, czy Ania często pisuje, gdyż Ania była na pensji w Mławie. Następnie pani Urszula odpięła pokrowiec odziewający fortepian i zagrała gościom sonatę Księżycową Beethovena oraz romans cygański: "Oczi czornyja". Na odjezdnym Hipolit zwrócił się do Bogumiła, czy on ma jeszcze siodło i tę uprząż pod wierzch, którą mu kiedyś był pokazywał. - Mógłbyś mnie to odstąpić - powiedział - bo co masz takie rzeczy przewłóczyć. Tam przyjedziesz do gotowego, a ja się tu nawet - dodał klnąc - na tych wycinkach siodła musiałem pozbyć. Ja do was wpadnę jeszcze przed waszym wyjazdem, to się porachujemy. Bogumił pomyślał, że w Serbinowie nie było ani siodła, ani nawet półszorków na konie, ludzie mówili, że to wszystko Lalicki wyprzedał, jak przewąchał, że nie będzie dłużej trzymany. To siodło i ta uprząż były nadto właściwie poza ubraniem jedyną własnością osobistą Bogumiła. Lecz przekonał on się już nieraz, że przedmioty, których komu odmówił, traciły potem dla niego całą wartość. - Dobrze - powiedział tedy. - Wpadnij albo przyślij jutro kogoś i niech zabierze. Pani Hipolitowa natomiast ofiarowała kuzynom na drogę dwa słoiki smażonych truskawek, tych właśnie, co na całą okolicę jedne jedyne nie sfermentowały. Uczyniła to z największym przejęciem i pani Barbara też była szczerze wzruszona, gdyż wiedziała, że to było tak, jakby ktoś drugi wyzbył się dla niej wszystkiego, co miał w spiżarni. Wróciwszy z Turobina Niechcicowie umyli się, przebrali i pojechali do Borku. Pani Barbara zapowiedziała była, że nie życzy sobie widzieć nikogo obcego, ale dla Jana Łady dwoje gości było to jakby nie goście, on musiał mieć zaraz winta, napoje, tańce, ruch, gwar i ciżbę koło siebie. Wjechawszy więc za bramę posesji Borek Dworski, ujrzeli wszystkie okna domu świecące jaskrawo śród wilgotnej, tylko co zapadłej ciemności. Sekretarz sądu, nauczyciel, poczmistrz, proboszcz, okoliczni dzierżawcy i paru drobnych ziemian, wszyscy byli obecni, wszyscy - uczestnicy przyjęć i zabaw z panieńskich czasów pani Barbary. Nauczyciel z Borku, ów młodzieniec o zawadiackim profilu i wielkich czarnych oczach, oraz Łada wybiegli do przedpokoju, by pomóc nadąsanej pani Barbarze zdjąć okrycie. Gdy Bogumiłowie weszli następnie dalej, śród gości zaległa na chwilę cisza i witano ich ze współczuciem, pokrywanym sztywnością. Pani Barbara zaczerwieniła się i źle wszystko przyjęła. Zapowiedziała Bogumiłowi po cichu, że w całym tym wariactwie nie będzie brała udziału. - Poproszę Zenię, żeby mi dała posiedzieć gdzie w ubocznym pokoju, a ty zostań i czyń sobie, co zechcesz. Wiem, że lubisz się bawić. - Moje dziecko - szepnął zmartwiony Bogumił - spróbuj się jednak rozerwać. Przecież dla nas się tu zeszli z dobrego serca. - Ani mi się śni - rzekła, a nauczyciel, ujrzawszy ją wycofującą się spomiędzy zebranych, ośmielił się przystąpić. - Boże - powiedział blednąc i oglądając się na obstąpionego przez damy Bogumiła. - Boże, pani nam się znów raczyła pokazać. I na moje nieszczęście, jeszcze... - Co "na moje nieszczęście jeszcze"? - zapytała pani Barbara i przestała się nagle gniewać na obecność tak wielu gości. - ...jeszcze po tym wszystkim piękniejsza - odparł wpatrując się w nią z osłupieniem. Pani Barbara spojrzała w lustro, w które od śmierci dziecka prawie że nie patrzyła, i ujrzała chmurną, jakby nie dość sobie znajomą, ale jakże młodą, jak zniewalająco sympatyczną osobę. Uczuła coś w tym rodzaju, jakby dar, który uważała za do niczego po wyjściu za mąż nieprzydatny, a od śmierci syna za bezpowrotnie stracony, został na powrót oddany do jej dowolnego rozporządzenia. A stało się to za sprawą nauczyciela o czarnych jak ciepła noc oczach. Postanowiła okazać mu za to nieco miłosierdzia, którego mu zawsze skąpiła. - Pobałamucę dzisiaj biednego chłopca - pomyślała - powiem mu, że jest podobny do najpiękniejszego portretu Kościuszki, tego z płomiennym okiem, z rozwianym kasztanowatym włosem. Lecz nie miała sposobności wykonać tego zamiaru, gdyż wnet podsunął się Łada. Nie był on już taki, jak przed pięcioma laty. Przytył trochę zanadto, ale miał zawsze swoje kobieco malinowe usta pod bujnymi wąsami, nie utracił też nic z nieprzebranych zasobów humoru i żywotności. Okazywał on i dawniej względy pani Barbarze, ale tym razem po raz pierwszy wziął ją niedwuznacznie w obroty i obcesowo dawał poznać, jak mu się podobała. To poskoczył ku niej i zatupał, jakby się zabierał z nią do mazura, to gładząc jej rękę mówił: - Myślałem, jak Boga kocham, że to kawałek jedwabiu. - To, gdy przy toastach ktoś wznosząc kieliszek prysnął niechcący na szyję pani Barbarze winem, zazdrościł temu winu. - Czemu - szeptał i dyszał - tym winem być nie mogę. Były to grube, prostackie zalecanki, ale pani Barbara rozhulała się i było jej wszystko jedno, kto mówi i co mówi, cieszyła się - że do niej. Śmiała się i rzucała przejmującymi wejrzeniami ku wpatrzonemu w nią z oddali nauczycielowi. Bogumił, który sam nie bawiąc się nigdy nadmiernie umiał być zazwyczaj dobrym w zabawie towarzyszem, stracił swobodę ducha, gdyż dwoje bliskich sobie ludzi rzadko się razem dobrze czuje w podochoconym towarzystwie. Gdy jedno za dobrze się bawi, drugie smutnieje. Ani on, ani pani Barbara nie chcieli tańczyć; uznano to za usprawiedliwione i zaczęto się bawić w gry towarzyskie. Ten, ów pokazał jakąś sztukę z kartami, z pieniążkiem, z wyginaniem palców, a wszyscy naśladowali, powtarzali ją, póki się nie sprzykrzyła. Nauczyciel usiłował odzyskać utracone miejsce przy pani Barbarze, wymykał się pannom, które go otaczały, zabiegał to z tej strony, to z tamtej. Czasem udawało mu się powiedzieć do niej dwa słowa. - Czytała pani ostatni tom wierszy Asnyka? - zagabywał na przykład. - Moim zdaniem, cudowne. Ale czy pani nie uważa, że przydałoby się im nieco więcej uczucia? Mówiąc te słowa, miał nadzieję, że pani Barbara przypomni sobie jego talenty, wszak sam też pisał wiersze, może go o nie poproszą? Lecz pani Barbara nie podtrzymywała jego słów na tyle, żeby się mogły włączyć do ogólnej rozmowy. Rzucała ku niemu tylko zdawkowe odpowiedzi, zbywała go półsłówkami, chociaż, owszem, dobrze słyszała, co mówił, nawet myślała sobie ciesząc się: - On jest inteligentny. To dobrze. Pani Ładzina nie brała w zabawie udziału. Od czasu do czasu pojawiała się między gośćmi, by coś zarządzić lub sprawdzić, a potem wymykała się niepostrzeżenie do swojego pokoju, kładła się na łóżku i drzemała albo jęczała. Czuła się bardzo źle, chwilami myślała, że z niej życie ujdzie tego wieczoru. Dwaj synowie Ładów - przywiezieni z gimnazjum na pożegnanie cioci Basi, słaniali się popod ścianami, a jeśli zetknęli się z ojcem, to było to raczej zderzenie. - Co się chowacie po kątach! Co takie miny grobowe?! - hukał na nich za każdym razem wspaniały rodzic, a oni odmrukiwali i patrzyli za nim jak psiaki, co warczą, boją się i pokornie kochają. Pani Barbara zauważyła to wszystko i myślała kiedy niekiedy: - Muszę iść do Zeni, muszę porozmawiać z chłopcami. Lecz porywano ją ku coraz nowym figlom. Postanowiono tańczyć mimo wszystko. - Jeszcze trochę wina, a i pani zatańczy. Raz żyjemy tylko, droga paniusiu - podżegał Jan Łada. I ze swej piwnicy, w której miał napitków co niemiara, kazał przynieść szampana. Ktoś, zdaje się, że proboszcz, zaintonował pieśń: Więc pijmy, więc pijmy zdrowie miłości... Starsza jejmość z długim nosem grała już walca, Łada odjął pani Barbarze od ust zaczęty kieliszek, wypił go do dna, rozbił ku ogólnej uciesze i nie ściskając już, ale gniotąc z całej siły rękę pani Barbary w swojej wielkiej dłoni, namawiał ją, by zatańczyła. Był już tak podchmielony i do tego stopnia rozgorzał, że mówił do niej - ty. - Chodź, chodź - powtarzał. - Ze mną, ze mną... - Co ja robię? - pomyślała pani Barbara i Łada wydał jej się poczwarą. Zobaczyła z daleka wlepione w siebie ze smutkiem niebieskie oczy Bogumiła i czarne - wzgardzonego nauczyciela. A następnie ujrzała cofającą się w głąb drugiego pokoju panią Zenobię Ładzinę i uprzytomniła sobie, że to wszystko z kieliszkiem i obejmowaniem do tańca działo się na jej oczach. Basta! Miała dosyć. Cierpkim słowem osadziła na miejscu Ładę i poszła szukać pani domu. Zenobia Ładzina leżała na łóżku w swoim pokoju pośród płaszczów, salopek i kapeluszy gości, które tutaj zwalono, tak że wszystko było nimi okryte. Lekarstwa, które zazwyczaj zajmowały tu dużo miejsca, musiano powstawiać na szafę - na szafie też stała lampa. Obaj chłopcy bawili się w tej ciasnocie pociągając nosami i przymierzając cudze kapelusze. Pani Barbara, pełna skruchy, schyliła się nad chorą kuzynką. Było jej nie do pojęcia przykro, chciała się jakoś usprawiedliwić, ale nim co zdążyła powiedzieć, pani Ładzina objęła ją za szyję. - O, moja miła - rzekła ciężkim głosem - jak mi żal, że się wyprowadzacie. Ty byłaś tutaj jedyną moją pociechą, jedynym źródłem życia. Ale wiesz, czym ja się teraz cieszę, czego się uczepiłam? Ja myślę, że tam pod Kaliniec to ja do was przyjadę. Na długo. Na całą zimę. Tu nie mogłam, tu było za blisko. Dziwne byłoby, że mogąc was odwiedzać każdej niedzieli miałabym u was mieszkać. Wyglądałoby tak, jakbym nie chciała być u męża. On by tego nie zniósł. Ale wyjechać tak daleko będę mogła. Powie się, że mi doktorzy kazali. Pani Barbara głaskała ją, tuliła i czuła, że tuli prawie szkielet. - Boże mój - myślała - jaka ona nieszczęśliwa, jacy ludzie są biedni, jaka ja podła. W innych pokojach wrzały już tańce na dobre, ale Niechcicowie zabierali się śpiesznie do odjazdu. Pani Barbara nie pamiętała dobrze, jak się od Ładów wydostali. Pamiętała tylko, że nauczyciel wsunął jej w rękę przy pożegnaniu jakiś papier, który trzymała potem całą drogę w ściśniętej pięści niby talizman, i pamiętała, jak w drodze bryczka skoczyła, uderzywszy kołem o kamień, a Bogumił powiedział: - Trzymaj się mnie - ona zaś rzekła: - Czemuśmy nie zabrali Zenobii do Serbinowa? Oprzytomniała należycie dopiero w domu i czekając na Bogumiła, który został jeszcze chwilę na dworze, otworzyła rękę i rozprostowała zgniecioną kartkę nauczyciela. Było na niej napisane: "Mój ostatni wiersz", a pod tym dopisane krzywo ołówkiem: "Do ciebie, pani". Pani Barbara zaczęła czytać: I ja com pruł piersią wiatru groźne fale, ja, com gwizdy muskał skrzydłami mojemi, dziś błotem obryzgan, w rozpaczy i szale, Ze skrzydłem złamanym czołgam się po ziemi. Tyś to sprawiła, żem latał po niebie... Usłyszawszy kroki Bogumiła przestała czytać, podarła kartkę, rzuciła ją w tlejące jeszcze na kominku głownie. Mały płomyk zerwał się, błysnął i znikł. Bogumił przyszedł i mimo spóźnionej pory mieli ze sobą rozmowę. - Upiłaś się? - powiedział i starał się uśmiechnąć. W gruncie rzeczy był przerażony. - Jeżeli - myślał - w taki sposób ma się ona zbudzić do życia, to co to z nami będzie? - Upiłam się - potwierdziła pani Barbara. - Upiłam. Wiedziałeś, że pić lubię. Trzeba mi było nie dać. - Basiu, bój się Boga, co się z tobą dzieje? Co Łada tobie mówił? - Nic. Źle się stało, żeśmy tam pojechali. A mówiłam: nie chcę nikogo widzieć. Po coś chciał jechać? Teraz masz. - Ale co? - pytał badawczo i z rozpaczą. - Przecież nic się nie stało! Powiedz w tej chwili. Czy on tobie ubliżył? Pani Barbara wzruszyła ramionami. - Mówią - zamajaczyła - że to kobiecie ubliża. Ale to fałsz. To właśnie jej nie ubliża. Może budzić wstręt... lecz nie ubliża... nie ubliża... - Tyś nieprzytomna. - Nie - ocknęła się - ja żartuję. Ale on teraz nie wierzył. - Nie żartujesz - powiedział z gniewem. - Jeżeli zaloty jakiegoś draba mogą cię nie obrażać, to ty mnie nie kochasz, porzucisz mnie, odejdziesz. Nic nie odrzekła - a on zawołał: - Boże, Boże, miałyby już nie wrócić te czasy, kiedy byłaś dla mnie taka dobra? - Wtedy, kiedy byłam dla ciebie taka dobra, byłeś mi daleko mniej potrzebny. Daleko mniej niż teraz. - Mniej potrzebny niż teraz, kiedym tyle potrzebny, że mnie chcesz z drugim porzucić? Na co mi odbierasz i to nawet, co było? - Nic ci nie odbieram, z nikim cię nie chcę porzucić. - Jeżeli nie będziesz miała dzieci, to mnie na pewno porzucisz. - Z kim? - zapytała wdzięcząc się i pozwoliła mu się nawet pociągnąć na kolana. - Nie wiem. Nie wiem - odparł z boleścią, gdyż niemożność wskazania przyszłego uwodziciela wydała mu się raptem najgorszą z oczekujących go klęsk. Namyślała się chwilę i zmagała ze sobą, wreszcie rzekła: - Jeżelibym chciała cię opuścić, to wiedz, że już dawniej nie brakło mi ku temu sposobności. Dwa lata temu kochał się we mnie... no, jednym słowem, ktoś kochał się we mnie do tego stopnia, że się o mnie oświadczał, chciał mnie z tobą rozwodzić. - Kto taki? - spytał po cichu Bogumił. - Po co mówić? Jezus Maria! - przecież zgnieciesz mi ramię, masz ręce jak z żelaza. Nie mam prawa mówić - przecie to cudza tajemnica... Ale co tam... Powiem ci, żebyś sobie nie zaczął Bóg wie czego wyobrażać. Nauczyciel z Borku. Ten z czarnymi oczyma. - A ty co? Nauczyciel? A ty co? - Ja nic, śmiałam się. Nie jestem ja taka skora do zdrady. Ani też do miłości. Nie mam do tego usposobienia. I wiem, że jeślim przysięgała, tom przysięgała. - Więc to już się takie rzeczy działy za moimi plecami, a ja nic nie wiedziałem. - Jakie rzeczy? Przecież mówię ci, że się żadne rzeczy nie działy. Uspokój się. Wstyd prowadzić takie rozmowy. Nie jesteśmy już młodzi. - Ty jesteś młoda. Ty jesteś młoda - rozpaczał. - Wtedy miałaś Piotrusia. Ale teraz, jak jesteś sama, to mnie zdradzisz, odejdziesz. - Czy zdradzę, czy nie zdradzę - rzekła sennie - jedno wiem, że ci już nigdy nic o sobie nie powiem. Ale nie zdradzę. - Żebyś ty wiedziała - mówił kołysząc ją w ramionach - jak to dobrze, jak to słodko być wiernym i kochać raz na zawsze. Nie dlatego, że tak wypada, że tak się przysięga, ale dlatego... dlatego, że to tak dobrze, tak słodko... - Nie zdradzę - powtórzyła ziewając, i zasnęła w jego objęciach. Bogumił zamilkł i słuchał jeszcze długo tej przebrzmiałej rozmowy, i patrzył w to, co sobie powiedzieli, niby w otchłań. Nagle ujrzał przed sobą pola Serbinowa, odłogiem leżące niwy, buraki pozarastane perzem, kartorfle - wielkim ostem, puste stodoły i spichrze. Nie, nic nie mogło stanąć na przeszkodzie tej pracy, co go tam czeka. Wszystko, czym się tu dręczą - to czcze urojenia. Wystarczy o tym nie myśleć i nie mówić, aby to przestało być. Łagodnie usiłował panią Barbarę postawić na nogi. - Obudź się, kochanie - prosił. - Jest już po pierwszej. Trzeba się rozebrać i położyć. Jutro od rana musimy się pakować. 14 Nazajutrz od świtu zaczęły się przygotowania do przeprowadzki. Bogumił był już wolny od zajęć, ale nie korzystał ze swobody, gdyż w podwórzu nie mogli się bez niego przy czymś obejść i został odwołany. A raz przystąpiwszy do roboty, znalazł jej zaraz mnóstwo czekającej na niego po stodołach, oborach i polach, więc nie wrócił aż dopiero na obiad. W domu tymczasem Bylisia, Ludwiczka i pani Barbara wynosiły pospołu co lżejsze meble, trzepały, czyściły i układały rzeczy, a Nebelski na trawniku zasłanym zwiędłymi liśćmi zbijał paki ze starych desek. Pani Barbara nie mogła pojąć, skąd się u nich wzięło tyle rupieci. - Jak tak - ubolewała przy obiedzie - to zawsze nam wszystkiego brakowało, a teraz nie wiem po prostu, jak my z miejsca z tym wszystkim ruszymy. Ja bym z połowę tych gratów zostawiła. Bogumił nie miał nic przeciw temu, żeby to lub owo zostawić. - Tam przy tym całym zniszczeniu urządzenie domu jest całkiem przyzwoite i należy do miejscowego inwentarza, tak że Lalicki nie ma prawa nic wywieźć. Daleniecki powiedział mi wyraźnie, że prócz mebli w salonie i sypialnym wszystko, a zwłaszcza kuchnia, ma zostać do naszego użytku. A my też nie mamy żadnych drogocenności, żeby warto było wszystko wlec w taką podróż. Przy tych słowach oznajmiono, że przyszedł człowiek od pana z Turobina. - To po siodło - rzekł Bogumił i zerwał się, by je kazać ściągnąć ze strychu. Po chwili człowiek z Turobina obarczony już siodłem i uprzężą przepraszał Niechcica, że wielmożny pan dziedzic nie mógł sam przyjechać, ale prosi, żeby państwo wypisali swój adres i co się będzie za siodło należało, to odeśle. Bogumił naradził się z panią Barbarą i dał pisemną notatkę do Hipolita, że o ile by chciał nabyć od nich takie i takie sprzęty, to są również do odstąpienia i mogą być w każdej chwili zabrane. Do wieczora wszystko, czego nie zdołano zapakować, zostało przeniesione na jedną stronę domu, druga została opróżniona i wyprzątnięta dla nowego rządcy, który wniósł się już następnego rana. To jest wniósł się o tyle, że postawiono mu tam dworskie żelazne łóżko, stół i stołek, na którym zaraz usiadł i tak w zadumie większą część dnia przesiedział. Był to człowiek samotny, który i na stałe miał zajmować tylko część domu umeblowaną przez dwór. A jak Bogumił nie mógł się od roboty do ostatniej chwili oderwać, tak on się nie kwapił do niej zabrać, czas i okoliczności wydawały mu się wciąż jeszcze nie po temu. Pani Barbara denerwowała się, ponieważ ona była już dawno ze swoimi rzeczami gotowa, gdy tymczasem Bogumił wciąż wybiegał na folwark i cała zawartość jego kancelarii, w której nie dał nigdy nic dotknąć, zniesiona teraz do sypialnego pokoju, spoczywała nienaruszona. Dopiero po podwieczorku zabrali się oboje do niszczenia tego, co nie było zdatne ani do zabrania, ani do zostawienia komukolwiek. Od kilku lat gromadzone szpargały, kwity, rachunki, stare recepty, resztki lekarstw, tysiączne drobiazgi, poutykane dotąd po szufladach, kuferkach, kątach i wnękach, wszystko zbierane w poczuciu, że może się przydać - szło teraz jedno za drugim do kominka i płonęło różnymi kolorami, wydając różnorodne zapachy. Był to ten sam kominek, przed którym Piotruś tańcował niespełna rok temu. Teraz oni krzątali się przed nim w szeleście papierów, w szczypiącym gardło kurzu, niekiedy zastygając na chwilę nieruchomo dla odczytania pożółkłych świstków, to znów odzywając się do siebie: - Co to jest? Patrz, czy to nie potrzebne? Po co ty to chowałeś? - Na ostatku pani Barbara poszła do jadalni i tam słuchała nie słysząc, jak nowy rządca coś jej szeroko opowiada, a Bogumił przez ten czas zapakował do wiśniowej skrzyneczki ubranka, zabawki oraz drobiazgi po Piotrusiu i postawił to śród rzeczy do zabrania. Trzeciego dnia rano Hipolit Niechcic przysłał furmankę po ławy, które chciał nabyć. - Ale o tym, ile się za to wszystko należy - zatroskała się pani Barbara - pewnoś mu wczoraj w tej kartce nie napisał. - Nie napisałem - rzekł czerwieniąc się Niechcic. - Cóż ja będę siodłami handlował? Czy starymi ławami? A zresztą... omówimy to kiedyś, później. Wszak i u nich się nie przelewa. Sama kiedyś mówiłaś, że ten dom bardzo zmarniał. - Tak, ale w ten sposób uczy się ludzi sobkostwa i zbytniego liczenia na drugich - rzekła pani Barbara, a powiedziała to raczej dla porządku i aby było wiadomo, że nie jest naiwna. Bo pretensję miała tylko, dopóki myślała, że Bogumił przez roztargnienie i niedołęstwo nie dopatrzył tej sprawy. Dowiedziawszy się, że wiedział, co czyni, przyjęła to za dostateczne wytłumaczenie. Uporawszy się z naładowaniem i odesłaniem turobińskiej furmanki, a potem z wysyłką swoich rzeczy na kolej, następnego dnia udali się Niechcicowie na cmentarz, gdzie na grobie Piotrusia został świeżo postawiony kamienny krzyż, taki sam, jaki mieli już od dawna Florentyna Niechcicowa i Klemens Klicki. Wróciwszy z cmentarza, poszli na obiad do Krępskich, skąd ich nieprędko puszczono, tak że wrócili do domu późno i mieli tyle tylko czasu, by pozamykać walizki i pożegnać się z ludźmi. Pani Barbara poszła sama do Nebelskiej i zaniosła jej przepis na lekarstwo przeciw puchnięciu nóg, znaleziony przy paleniu papierów po starszej pani. Bylisia i Ludwiczka zostały obdarowane różnymi drobiazgami, Ludwiczka otrzymała nadto kilka złotych z tym, żeby, póki żyje, sadziła kwiaty u Piotrusia - dwór pozwolił, by Nebelski dostarczał zawsze flanców. Popłakując i pokrzykując przyrzekła, że będzie to czynić. Bylisia zostawała w Krępie, gdyż w Borku miała rodzinę, a tu w majątku służył chłop, co się obiecał z nią ożenić, chociaż już nie była pierwszej młodości. Ale żałowała, że zostaje, i płakała nie gorzej od Ludwiczki uśmiechając się zarazem do Niechciców swymi serdecznymi ustami. W miarę jak zbliżała się chwila odjazdu, Niechcicom było coraz ciężej na sercu. Już tak dawno wiedzieli, że wyjadą i chcieli tego, ale nie myśleli, że to będzie takie męczące. Z żałością patrzyli na opustoszałe ciemne domostwo, które porzucali, z przestrachem na nieznaną ciemną drogę, co ich czekała. Czuli się nieomal, jak gdyby umierali, bali się i cierpieli. W Warszawie przejechali tylko z dworca na dworzec. Była to już głęboka noc, cisza - słychać było jedynie ciężki klekot wozów śmieciarzy, a klaskanie kopyt dorożkarskiego konia, co ich wiózł, zdawało się rozlegać po całym mieście. Dopiero na Marszałkowskiej zauważyli nieco życia, fiakry odwożące ludzi z teatru, elegantów szukających nocnej zabawy - ciemnych, snujących się przechodniów. W poczekalni dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej drzemali przez kilka godzin, a właściwie drzemał Bogumił, bo pani Barbarze niepokój o kufry i o to, by nie przespali pociągu - nie dawał zasnąć. O szóstej rano ruszyli w dalszą drogę, a około południa przesiedli się do karetki pocztowej, która przez Czałbów i Nieznanów jechała do Kalińca. W Czałbowie po raz ostatni zmieniali konie i dłużej popasali. Stanęli w rynku, w którego jednym rogu otwierał się między krzywymi domkami widok na piękny zrujnowany dwór, stojący na wzgórzu w zawiei jesiennych liści. - Patrz, ten dwór należał kiedyś do Mioduskich. Potem to kupił podobno jakiś młynarz. A miasteczko dosyć ładne, prawda? Tu w naszych stronach miasteczka są czystsze niż u was. Zawsze zachód - mówiła pani Barbara, znacznie się ożywiwszy. Pili herbatę w zajeździe, a jak przedtem zdawało jej się, że nie ma na świecie rzeczy, co by jej mogła życie uczynić na powrót cennym, tak teraz miała uczucie, że wystarcza być w drodze i pić herbatę w zajeździe, i pokazywać komuś znajome strony, aby się czuć w pełni szczęśliwą. Dopiero kiedy o zmroku karetka pocztowa zatrzymała się, jak to było umówione, przy skręcie do Serbinowa, dobre usposobienie pani Barbary przepadło, a wszystko dokoła wydało jej się znów obce. Woźnica i jego pomocnik zeszli, aby zwindować kufry Niechciców, pasażerowie z wnętrza karetki podawali im zapomniane drobiazgi. - Jeszcze laska została - mówili. - I ta chustka też pewno państwa. Było już na pół ciemno, dookoła, jak okiem sięgnąć, leżały pod szarym niebem gładkie, bezludne równiny. Na prawo od miejsca, gdzie wysiedli, wiatrak chodził pomału, wydając odgłos: ach-ach. Z lewej strony przy zejściu się drogi z szosą widać było murowaną kapliczkę, a cały ten krajobraz był czarnosiny, zimny niby żelazo. Pośrodku drogi, na której tu i owdzie mętnie połyskiwały kałuże, ciemniał między drzewami ciężki kształt, w którym Niechcicowie rozpoznali karetę. Jakiś człowiek podszedł stamtąd ku nim, i nisko się pokłoniwszy zaczął w milczeniu przenosić kuferki i toboły na stojący tuż przy karecie wózek. Niebawem ktoś drugi dołączył się do pomocy. Bogumił zaczął rozmawiać z tymi ludźmi i odszedłszy od pani Barbary krzątał się razem z nimi koło wozu z rzeczami. Drzwi kurierki pocztowej zostały zatrzaśnięte i szarpnięciem wypróbowane. Ktoś zawołał: - Gotowe? - a poczmistrz zaczął grać na trąbce znaną pani Barbarze jeszcze z dzieciństwa melodię, co uczyniło jej to miejsce - rzecz dziwna - jeszcze bardziej cudzym i smutnym. Kurierka potoczyła się grzmiąco w stronę Kalińca, a oni wsiedli do pachnącej zakurzonym aksamitem karety. - Czy furmanki - zapytał jeszcze Bogumił - poszły dziś do kolei po nasze meble? - Poszły, dwie - odparły śmierdzące kożuchem i biedą ciemne postacie, które im pomagały przy rzeczach. Niechcicowie zamknęli drzwiczki i usłyszeli jak przez mgłę nawoływania się tych ludzi. Furman z karety marudził zapalając latarnie, a tamci z wozu niecierpliwili się. - Dali, jechać! - wołali. - Pokąd chceta tu stojać? Na koniec ruszyli. - Czy to daleko jeszcze? - zapytała pani Barbara. - Nie, jesteśmy już w Serbinowie. A do dworu mamy jeszcze około wiorsty drogi. Lecz pani Barbarze zdawało się, że jadą bez końca i że kareta nie toczy się naprzód, tylko rusza się z boku na bok, mości się i zagnieżdża, skrzypiąc śród błota. Jedynie przesuwające się uporczywie wzdłuż okien wysokie grube pnie drzew świadczyły o tym, że nie stoją na miejscu. - Co to za drzewa? Topole? - zapytała pani Barbara. - Topole - odparł Bogumił. - Jakie błoto. Tam nigdy takiego błota nie było. - Tam ziemie lżejsze. Zobaczysz, tu wszystko jest inne - objaśnił Bogumił. Niebawem zaczęli mijać chałupy ze światłem w drobnych okienkach. - Czworaki - rzekł Bogumił - a za czworakami zaraz wjedziemy w ogród. I rzeczywiście kareta wydobyła się na koniec, stękając, z grząskiej drogi i zatętniła po brukowanej alei. Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność ogrodowej gęstwiny, po której błądziło niepewnie światełko jednej latarni. Druga bowiem zgasła zaraz po zapaleniu. 15 Tak więc Niechcicowie zamieszkali teraz śród gładkich jak powierzchnia wody równin i czystych pól, w których największą gęstwiną był stary ogród przy dworze. Lasy wytrzebiono tu od dawna i na wiele mil wkoło. Rowy zarośnięte jeżynami, tarniną i głogiem były to jedyne dzikie miejsca w tych stronach. Wzrok, przywykły w Krępie napotykać wszędzie ścianę głuszy albo malownicze wzniesienia gruntu, w Serbinowie biegł bez przeszkód aż po kraj horyzontu, którego nieskazitelną, prostą linię garbiły tylko nieznacznie tu i ówdzie kępki płowej zieleni osłaniającej wsie. Ale pani Barbarze ta przestronna okolica, nad którą kłębiło się olbrzymie niebo płaszczyzn, wydawała się mroczną i jakby zapadniętą w głąb ziemi. Bowiem ogród i dwór musiały leżeć nieco w dole, choć to się nie dawało wyraźnie zauważyć. Wszędzie koło domu było jednak dużo cienia i chłodu, błoto wysychało na dobre jedynie w czasie największych upałów, a wtedy dna kałuż okrywały się jakby szarą i grubą skórą, poodstawaną od podłoża i popękaną w drobne szczerby. Chodząc po zadziczonym i wybujałym ogrodzie pani Barbara nieraz wspominała swój wysoko położony domek w Krępie. - Jaki tam był na przykład widok z okien - mówiła zachwycając się wstecz. - Jak okiem sięgnąć, wzgórza, lasy, łąki! I jak zdrowo, jak sucho. Już w godzinę po deszczu można było wszędzie iść bez kaloszy. A tu - ciemno, mokro, dokoła stawy... - Jednak narzekałaś w Krępie nieraz na wszystko - próbował osłabić te wspomnienia Bogumił. - Na to, o czym teraz mówię, nigdy nie narzekałam. Nie rozumiem, jak możesz nie pamiętać, że położenie tamtejsze zawsze mi się ogromnie podobało. Od pierwszego wejrzenia, od tego dnia, kiedym tam do ciebie pojechała jeszcze jako do narzeczonego. - I pani Barbara nalegała, żeby sobie to koniecznie przypomniał. On zaś mówił: - Bo nie siedź tak ciągle między tymi drzewami. Chodź ze mną w pole, na łąkę. Takich pól, takiej widnej przestrzeni w Krępie nigdzie nie było. To jest dopiero okolica stosowna dla rolnika. I co za ziemia! Chodź, zobacz. Pani Barbara tłumaczyła mu w odpowiedzi, że człowiek nie na to ma dom, by ciągle siedział w polu. I pytała, czy on nie wie, że jej spacery po polach dawno wywietrzały już z głowy i zbrzydły raz na zawsze. - A i kto by za mnie tutaj co zrobił? - dodawała zgorszona. - Jak by tu wszystko wyglądało, żebym ja się chciała za tobą włóczyć po polach. Roboty było rzeczywiście na każdym kroku co niemiara i pani Barbarze już na sam ten widok zdawało się, że jest szalenie zapracowana; ale w gruncie rzeczy ręce jej od wszystkiego opadały i do niczego nie mogła się zabrać, póki dawny administrator Lalicki był na miejscu. Zimą zadrzewione położenie domu mniej się dawało we znaki. Gdy liście spadły, gąszcz ogrodu stała się przejrzysta i widać było przez nią szerokie pola i wody. Natomiast obecność rodziny Lalickich czyniła wszystko o każdej porze roku niewygodnym i tymczasowym. Nie mogli się oni zaś wynieść, bowiem obiecana w innym folwarku posada zawiodła, a krewnym, których mieli w Kalińcu, nie chcieli się, jak mówili, sprowadzać na głowę. Siedzieli więc na głowie Niechcicom, a właściwie uważali, że to Niechcicowie im zjechali na kark, skazując ich na prawdziwy krzyż pański. Drobny, chudy, o zirytowanym wyrazie twarzy Lalicki chodził cały dzień po ogrodzie i po podwórzu ciągnąc za sobą po ziemi laskę, którą trzymał w założonych na plecy rękach. Ujrzawszy gdzie z daleka panią Barbarę przyśpieszał kroku, a ona nie patrząc nawet, gdy tylko usłyszała szelest laski śród liści, wiedziała, że Lalicki idzie ją dręczyć. Dręczył zaś ją w ten sposób, że jeśli jej nie dawał poznać, jaki jest przez nich nieszczęśliwy, to na odwrót, starał się ją przekonać, że i oni przyjeżdżając tu padli ofiarą szachrajstwa; zniechęcał ją, jak umiał, do Serbinowa. - Co? - pytał. - Pani tu ma zamiar sadzić warzywa? Tu się, proszę pani dobrodziejki, nic nie urodzi. O, państwo dobrze jeszcze naprzeklinają tę chwilę, kiedy tu przyjechali. Tu nikt nic nie poradzi i nikt na tym Serbinowie grosza zarobku nie zobaczy. Znam się na tym. Sam jestem z obywateli i moja żona jest obywatelska córka. Herbu Katerwa - dodawał po pewnym czasie. - Kto wie - broniła się pani Barbara. - Ja widzę, że ziemia tu doskonała, tylko że wszystko zapuszczone. Więc kto wie. - Kto wie? - drwił z goryczą Lalicki. - Byli tu już tacy, co nie wierzyli, póki sami nie posmakowali. Toć we mnie też wmówili, że to będzie złote jabłko. A to się okazało zgniłe jabłko. Każdego znęci, że dziedzica nie ma pod ręką. Dziedzica nie ma, ale i dochodu żadnego nie ma. Nie bójcie się. Już by on tutaj siedział, żeby miał czego pilnować. Czy tam - ona. Ujrzawszy w czasie takich rozmów nadchodzącego od roboty Bogumiła Lalicki kłaniał mu się z szyderczą elegancją i wołał: Dzień dobry! Dużo pan dobrodziej furmaneczek perzyku dzisiaj wywiózł? Pierwszorzędny majątek, co? Nawet i zimą jest co zbierać, byle mrozu nie było. Niech pan da spokój, ja panu mówię! Nic tego perzu z tej ziemi nie wywlecze. Co ja go się tu już nawywoziłem. Aż w końcu machnąłem ręką i panu radzę machnąć. Znam się na tym. - No, no - śmiał się dobrodusznie Bogumił. - Nie wygląda na to, jakbyś go pan wywoził, ale jakbyś go pan nawiózł z całego świata i tu zapuścił. - I tu zapuścił! Słyszała pani dobrodziejka? - I Lalicki zwracał się do pani Barbary biorąc ją na świadka tej nowej niesprawiedliwości, co go spotkała. A następnie wołał do Bogumiła: - Tak i o panu będą mówić! Pan tak samo wyjdzie z tego majątku, jak ja z niego wyszedłem. Tu się nikt nie utrzyma. Znam się na tym. Sam jestem z obywatelskiej rodziny. - Tymczasem nie widzę jeszcze, żeby pan z tego majątku wyszedł, chociażby się już należało - odpowiadał Bogumił i oczy zaczynały mu błyszczeć. Pani Barbara odciągała go i szeptała ze strachem: - Daj spokój, nie drażnij go, bo się jeszcze kiedy na ciebie rzuci. Bogumił nieczęsto miał sposobność rozprawiać z Lalickim w ten sposób, za to poznał jego niezwykłe zdolności do wynajdywania po wszystkich kątach przedmiotów, które się okazywały jego własnością. Jeżeli wyszedł kiedy poza sztachety ogrodu, to Bogumił spotykał go niebawem przed stelmachem lub koło kuźni, a w każdym razie zawsze przy wozach, przy narzędziach. Schylał się, węszył, myszkował, przyglądał się z podejrzanym zajęciem to zębom brony, to radłu, to bodaj łańcuchowi. - Czego pan szuka? - wałał na niego Bogumił. - Zdaje mi się, że to radełko jest moje - odpowiadał po namyśle Lalicki. Bogumił zbywał go żartami lub ofuknięciem, a Lalicki szedł za nim i udowadniał długo, aż do znudzenia, swoje prawa do radła. Czasem czynił to nadaremnie, czasem, kiedy szło o rzecz mniejszej wagi, znikała ona po prostu z podwórza po tego rodzaju rozmowie, a razem z rzeczą lub zaraz potem znikał i sam Lalicki. Wychodził na szosę, zabierał się z kimś i wracał po dwu dniach w jeszcze bardziej przykrym usposobieniu. Mówił, że jeździł szukać zajęcia i że znów nic nie znalazł. Znalazł za to jakieś racje, podług których należało mu się coś z ordynarii, i zaraz sobie tę należność wymierzał, a że nie było nic lepszego i nikt mu nie chciał pomóc, sam przynosił sobie na plecach bodaj choć worek grochu. Bogumił denerwował się i mówił do pani Barbary, że ten człowiek wciąż jeszcze znajduje możność rabowania majątku. Nie wiedział, co z tym począć, najprościej byłoby może napisać do Dalenieckiego o upoważnienie do przedsięwzięcia jakichś kroków przeciw tego rodzaju postępkom. Ale Bogumił wzdragał się i cofał przed tą myślą: Miałżeby szukać sojusznika przeciw temu pokonanemu człowiekowi? Zastał go tu takiego nie dobitego i trudno, musi do czasu znosić tę niedolę koło siebie. Nie w smak mu było co prawda płacić koszty roszczeń Lalickiego, którego wszystkie wygasłe na terenie folwarku prawa ciągle się w różnych postaciach i z powodzeniem odradzały. Nie mówiąc o brakach i niedoborach w podwórzu, nie zastali wszak ani tych mebli, ni sprzętów, które tu mieli jako własność majątku objąć, a on jeszcze się wciąż o coś upominał. Trudno było o to wszystko szarpać Dalenieckiego, trzeba było mnóstwo rzeczy na nowo sprawiać, tak do domu, jak do folwarcznego użytku. Bogumił zadłużył się od razu na początku i bał się, że o ile tak dalej pójdzie, Lalicki napędzi im jeszcze większych kłopotów. Sam więc starał się dla niego o jakieś miejsce to przez Lucjana Kociełła, to przez Żydka Szymszela, wędrownego kupca zamieszkałego w niedalekiej wsi Kurzy. Lalicki tymczasem wciąż jeszcze chodził, straszył, narzekał i pustoszył. Pani Barbara straciła w końcu cierpliwość i kiedy zaczął ją raz nudzić o jakiś żelazny garnek, co miał również być jego własnością i znajdować się w komórce pod schodami, gdzie się jednakże nie znajdował - rzekła zirytowana: - Panie, jeżeli był tam jaki garnek, to go pan sam już dawno wyniósł i sprzedał. I przestraszyła się, że się Lalicki obrazi, lecz on się nie obraził, tylko dalej chodził i szukał tego garnka. Wtedy powiedziała mu, że jeżeli się nie odczepi, to usłyszy od niej słowa prawdy. I nie odkładając powiedziała mu je natychmiast. Powiedziała, że zniszczył majątek, nie idzie o to czyj, ale że zmarnował do niemożebności miejsce, na którym powinien się chleb rodzić dla ludzi, a nie oset i perz. A w domu zapuścił grzyb. Grzyb w murowanym domu! Jakież to musiało być gospodarstwo, kiedy do tego doszło. I jeszcze zatruwa im życie głupstwami, jakby i tak nie dość mieli kłopotów. - Ja odchodzę i proszę raz na zawsze przestać mi głowę zawracać - rzekła na zakończenie. Lecz Lalicki zaczął błagać, żeby nie odchodziła, chce bowiem jeszcze tylko dwa słowa jej powiedzieć. Dwa te słowa mówił prawie godzinę, gdyż był człowiekiem żądnym przekonywania bliźniego o swojej racji. Udowadniał, że majątek zdewastowali jego poprzednicy, oni również zaprowadzili grzyb w domu. Co do niego, to chciał jak najlepiej, lecz nie jest cudotwórcą! - Państwo się też przekonacie - zapewniał - że nie jesteście cudotwórcami. Rozstali się przepraszając się wzajemnie i jakiś czas był spokój, a potem wszystko wróciło do tego samego. Grzybem, o którym pani Barbara w swej rozmowie z Lalickim wspomniała, okazały się dotknięte pokoje od północy, i to do tego stopnia, że nie można było wcale w nich mieszkać. Zrywanie podłóg trzeba było odłożyć do wiosny, a że wszystkich pokoi było cztery, a Lalicki z żoną i córeczką zajmował najpiękniejszy południowo-wschodni, Niechcicowie przez długi czas musieli się gnieździć w małym wschodnim, który przeznaczali w przyszłości na kancelarię Bogumiła. Laliccy chodzili do kuchni i na dwór przez puste pokoje z grzybem. Pani Lalicka ukazywała się zresztą bardzo rzadko. Była otyła, niechlujna i wyniosła. Chodziła zawsze w podszarganym bajowym szlafroku długim do ziemi, tak że nim wzbijała kurz i rozmiatała śmiecie. Nawet do ogrodu wychodziła w tym szlafroku nałożywszy na niego watowaną rotundę. Mimo ciężkich warunków trzymała służącą, która zajęta była wyłącznie przysposabianiem różnego rodzaju posiłków, to dla swej pani, to dla panienki Alusi. Pani Barbara utrzymywała, że dwie te osoby cały dzień jedzą - wciąż noszono im z kuchni to jajka ubite z cukrem, to kompot, to jabłko pieczone, gdyż pani Lalicka miała jeszcze swój drób i swoje owoce. Między dziewczyną z podwórza, która posługiwała Niechcicom, a służącą dawnego administratora wynikały wciąż wojny o miejsce przy blasze kuchennej i o gałęzie na opał. Pani Barbarze z początku wydawało się, że to są spory możliwe do takiego albo innego rozstrzygnięcia, i usiłowała brać w nich udział. Wprędce jednak zobaczyła, że te zatargi są bez wyjścia, a im bardziej wydawały jej się łatwymi do załagodzenia, tym gwałtowniej obie dziewczyny przyobiecywały sobie wzajemnie rozwalić pysk. Dała więc spokój i gdy przybiegano do niej na skargę lub z pretensjami, mówiła: - Urywajcie sobie głowy, moje kochane, kiedy wam sprawia to taką przyjemność. Niebawem zresztą doszło do gorszych rzeczy. Listopad był tego roku pogodny i suchy, ale w grudniu zaczęły się słoty i przez dach na spichrzu lało się strugami na zboże. Nie pomogło żadne tymczasowe łatanie dziur, a gdy nadto spróchniała podłoga zaczęła grozić zarwaniem się pod ludźmi - spichrz znajdował się na górze nad owczarnią - Bogumił był zmuszony wynosić się ze sprzętem. Porozmieszczał tedy zboże w oficynie nad kurnikami i we dworze na piętrze. Chcąc zaś mieć wialnię w pobliżu, ustawił ją w pustym zagrzybionym salonie. Turkot wialni napełniał dom hałasem, a kurz zbożowy przenikał przez wszystkie drzwi drażniąc gardła i nosy, tak że pani Barbara, na przykład, miała stale chrypkę i katar. Drzwi na dwór były wciąż przy tym otwarte, a ludzie, co przychodzili młynkować zboże, tupali butami i stukali drewnianymi trepami po sieni, po schodach i po górze. Niekiedy słychać było za ścianami ich schrypnięte rozmowy, przy czym swój pogląd na życie wyrażali w sposób niezwykle uproszczony, za pomocą dwóch, trzech dosadnych propozycji. Gdy robota ustała, trzeba było wszędzie do późnej nocy sprzątać, wietrzyć i palić, by jakoś dogrzać stale wyziębiane mieszkanie. Trzeba było też jeszcze znosić wzmagające się niezadowolenie Lalickich, którzy byli śmiertelnie obrażeni na tego rodzaju tryb życia. Pani Barbara nieraz słyszała, jak w swoim pokoju, oddzielonym od nich tylko drzwiami zastawionymi szafą, rozmawiali umyślnie głośno, aby to doszło, gdzie trzeba. - Ja tylko chciałbym wiedzieć - irytował się Lalicki - którędy my mamy chodzić? Przez okno? A Lalicka mówiła: - Co to za wychowanie, żeby z domu robić stodołę! Mieszkanie tak gnoić! Niby państwo, a zaraz widać, że byli ekonomami! Bogumił widział i słyszał to wszystko. Był skłopotany, nie przypuszczał, że ową wialnią do tego stopnia pogorszy i tak niepomyślny stan rzeczy. Schodził pani Barbarze z oczu i myślał: - O, żeby jeszcze tylko trochę była cierpliwa, przecież to nie może trwać wiecznie. Ona zaś była do podziwienia cierpliwa, jakby pod tym nadmiarem niewygód nabierała sił do przetrwania. Zwłaszcza Bogumiłowi nie skarżyła się na nic, chociaż nieraz myślała sobie, że im tu jest gorzej, niż było w Krępie. Nurtowało ją jednak to wszystko, a razu pewnego wysłuchawszy szczególnie głośnej i obelżywej gadaniny Lalickich postanowiła się z nimi rozmówić. Na samą myśl o tym serce zaczęło jej bić, położyła się, poczekała, aż głosy za ścianą ucichły, pomęczyła się jeszcze jakiś czas i wreszcie obszedłszy naokoło przez salon, gdzie na szczęście tego dnia nie robili, zapukała. Po chwili znalazła się pierwszy raz w pokoju zajętym przez Lalickich. Panował w nim zaduch i upał. Na kominku palił się ogień z gałęzi, a powietrze było takie kwaśne i gęste, że płomienie wydawały się czymś ożywczym i świeżym w tej stęchliźnie. Dzień był pochmurny i pokój, chociaż słoneczny, wyglądał dosyć ponuro, zwłaszcza że okna były częściowo zastawione szafami. Miejsce to było w ogóle tak zatłoczone mnóstwem sprzętów, że czyniło wrażenie już nie pokoju, a krzyżujących się korytarzyków i przesmyków między meblami. Tak że pani Barbara dopiero po chwili spostrzegła bawiącą się pod stołem córeczkę Lalickich, a potem za szafą na kanapie samą Lalicką, jedzącą z trzymanego na dłoni talerzyka pieczone jabłko. Następnie z innego zakamarka tego składu mebli wyszedł Lalicki. Córeczka na widok pani Barbary zerwała się i uciekła do matki, a i sami Laliccy wyglądali na zaskoczonych. Pani Barbara przyszła tu w gniewie, ale zdjęta politowaniem nie wiedziała, jak ma zacząć się kłócić. Miała chęć mówić zasadniczo o tym, jakie być powinny stosunki pomiędzy ludźmi, a bała się, że Laliccy tego nie zrozumieją. Sprzeczać się o drobne codzienne sprawy z tymi obcymi ludźmi nie chciała; zresztą awantura z Lalickimi wydawała jej się bez względu na przypuszczalny wynik przegraną i czymś przykrzejszym niż wszystko, co z ich powodu cierpieli. Laliccy tymczasem zaczęli się nagle pierwsi usprawiedliwiać, że siedzą jeszcze wciąż w Serbinowie, i ubolewać, że tyle kłopotu robią państwu Niechcicom. Następnie poczęstowali panią Barbarę zimnym naleśnikiem z powidłami, ale ona wymówiła się cierpieniem żołądka, gdyż brzydziła się jeść w tym powietrzu, mającym woń brudnej ścierki. Natomiast chciała zapytać, dlaczego oni się męczą w takiej ciasnocie, czemu nie wystawią niektórych mebli do pustego prawie jadalnego pokoju albo do sieni. Nagle jednak uprzytomniła sobie, że to jest śliski temat, i dała spokój. Zaproponowała więc tylko, że odstawi szafę od swoich drzwi, aby mogli przechodzić przez ich pokój, skoro nie chcą chodzić owym nieszczęsnym salonem. Na to oni prawie się obrazili. - Do tego - rzekli - jeszcześmy nie doszli, żebyśmy mieli komuś po pokoju się kręcić. Jesteśmy z obywatelskiej rodziny. Znamy się na grzeczności. I odzyskawszy rezon zaczęli mówić oboje mniej więcej razem. - Ale szanowna pani rozumie, że każdy na naszym miejscu uważałby takie postawienie mu wialni pod nosem za nie wiem jaką szykanę. - Państwo wiedzą, że to nie jest szykana, tylko konieczność! - zawołała z naciskiem pani Barbara. - Czyż państwo są ludźmi złej woli? - I na temat złej woli doszło w końcu do zwady. W taki sposób męczono się wzajemnie jeszcze parę miesięcy. Dopiero w lutym Lalicki pewnego dnia poprosił o furmanki i oświadczył, że się wyprowadzają. Jeden ich znajomy obywatel założył w Kalińcu tak zwany wiejski sklep, a oni, jako znający się na produktach rolnych, będą go prowadzili. Gdy nie było żadnej nadziei, aby się Laliccy kiedyś wynieśli, Niechcicowie mieli do nich sporo niechęci. Teraz jednak, kiedy widać było, że się naprawdę szykują do przeprowadzki, pani Barbara zwłaszcza żałowała każdego opryskliwego słowa, na jakie sobie wobec nich pozwoliła. Oboje z Bogumiłem starali się okazać im życzliwość i sami wynajdywali różne drobiazgi, które zalecali im zabrać. Pani Barbara była przy tym w prawdziwej rozterce. - Boże, Boże - myślała - o ile byłoby piękniej, gdyby odjeżdżali z uczuciem, żeśmy zawsze byli dla nich dobrzy, choć na to nie zasługiwali. A potem zjawiała się myśl inna: - Kto wie - mówiła sobie - może i oni byli dobrzy ludzie, tylko tyle, że byli nam w drodze. A może myśmy istotnie ich skrzywdzili? Może oni słusznie żal mają do nas... Tymi wątpliwościami podzieliła się z Bogumiłem. Był zdumiony. - Że co? - pytał. - Że wyjeżdżali z żalem? Że mamy sobie wobec nich coś do wyrzucenia? No, moje dziecko, ja myślę, że chyba tylko Pan Bóg jest tak całkiem w porządku wobec wszystkiego i wszystkich. Ja zresztą mam przekonanie, że Laliccy wyjechali nie wiem jacy zadowoleni, a żeby nie to, że są oboje zgryźliwego usposobienia, toby się z naszej głupoty i naiwności zdrowo naśmieli. - Może masz i rację - rzekła bez przekonania pani Barbara. Tak czy inaczej - odjechali, już ich nie było. Bogumił i Barbara odetchnęli pełną piersią, poczuli się wolnymi. Nadszedł kwiecień, na drzewach zabłysły pąki, a potem świeża, gorzko pachnąca zieleń okryła przejrzyście czarne sploty gałęzi. Następnie przyszły ciepłe deszcze, spłukały lepkie łuski z rozwijających się liści i napełniły powietrze pobudzającą wonnością żyznej wilgotnej ziemi. Pani Barbara biegała upojona po ogrodzie i snuła projekty robót na wielką skalę. Lecz już w samych projektach jakież napotykała trudności! Jakże miała coś na przykład urządzać będąc otoczona dookoła stawami! Tak, dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że stawy były tu gorszą przeszkodą do życia niż Lalicki. Żeby jeden, żeby rzeka, żeby jezioro, ale nie! - sześć, wyraźnie sześć stawów dokoła domu, sześć miejsc o wodzie stojącej, zionącej może malarią, nie mówiąc o rojących się zapewne wiecznie nad nimi komarach. Jeden ogromny staw leżał zaraz za domem, szło się do niego ścieżką wprost od werandy, no, ten był przynajmniej malowniczy, aleja nad nim wysadzana drzewami i krzewami ozdobnymi, wyglądała prawdziwie romantycznie. Na nim też znajdowała się owa wyspa, gdzie pani Mioduska przyjmowała ongi w altanie gości herbatą i muzyką. Z resztek mostu wiodącego na wyspę, nim zima minęła, zostały co prawda tylko pale sterczące z wody. Ma się rozumieć, na długo przedtem nieznani sprawcy postarali się o tak samo dokładne zniknięcie altany, stolików i ławeczek na wyspie, ale mniejsza z tym - wyspa wyglądała wciąż ładnie, a także i brzeg przeciwległy, zarośnięty wysoką trzciną, bardzo się dobrze przedstawiał. Lecz inne stawy wcale pięknymi nie były. Jeden z nich leżał między chlewami a oborą ordynariuszy i cuchnął szlamem. Drugi rozciągał się pośrodku podwórza, na kształt ogromnej płaskiej kałuży, nad którą nic nie rosło prócz paru wybiegających znad wody i ginących w szarym zdeptanym gruncie smug trawy. Trzeci, mały jak dziura w ziemi, o okrągłych brzegach wyłożonych murawą, cały okryty rzęsą, zieleniał przy starej, walącej się stodole, służącej za szopę na narzędzia. Czwarty leżał u wylotu drogi zwanej "ku przełazkowi" i wiodącej z ogrodu na podwórze. Jedną stroną przytykał do łąki, drugą do okólnika dla źrebaków, które miały tam zejście ku wodzie. Rosły nad nim wierzby o pniach wskutek przycinania rozdętych u szczytu w koślawe narośle, z których gałęzie wybiegały wszystkie prostymi pędami ku niebu. Może najweselej wyglądał jeszcze piąty, znajdujący się na samej łące, obrośnięty tarniną, krategusem i dziką różą. - Jak tu żyć, jak tu pracować śród takiego niezdrowia - myślała pani Barbara. - Przecież tu wszystko wygnije, a my pomrzemy z febry. I prosiła Bogumiła, żeby niektóre z tych stawów kazał pozasypywać. - Dobrze, pomyślę o tym - odpowiadał, a ona uspokajała się i przywodziła sobie czasem tę zapowiedź na pamięć, ale wtedy zaraz inaczej zaczynała patrzeć na stawy. Myślała, że może one są źródłem bujności roślin, których takie bogactwo rozwijało się na jej oczach z dnia na dzień. Zachwycona blaskiem wód odbijających słońce, księżyc, błękity, chmury, zorzę, poruszona uroczystymi chórami żab, co noc całą nie ustawały, zaczynała uważać te stawy nie za przeszkodę, a za ozdobę tutejszego życia. Obiecywała sobie ochronić je częściowo od zasypania i szczęśliwa brała się ochoczo do wykonywania swych planów. Cały dziedziniec przy domu, jak również ścieżki w ogrodzie były już chyba parę lat gracą nie tknięte i ledwo nastała wiosna, okryły się chwastem gęsto, jakby go umyślnie posiano. Aleja wiodąca od bramy była mroczna niby tunel podziemny. Drzewa okrążające dziedziniec i zarastające trawniki stanowiły leśną prawie gęstwinę. W szczycie domu gałęzie jesionów zasłaniały okna, a przy wietrze uderzały o szyby. Jaśminy, bzy, tawuły, trzmieliny i dzikie róże tworzyły między drzewami nieprzebyte zarośla. Ogród i sad, leżące za tą parkową częścią, były całe w chwaście i zielu, z jedną tylko kwaterą jako tako zrobioną pod warzywa. Drzewa owocowe ogromne, dawno nie nawożone, zdziczały i kwitły niezmiernie słabo, drwalnik walił się prawie, kurniki były do niczego. Należało to wszystko oczyścić, przerzedzić, popodcinać, uprawić, poreperować. Pani Barbara wzięła się na razie do gracowania z pomocą dziewuchy z kuchni i chłopaka. Wnet jednak zobaczyła, że nie da rady, nie dogoni umykającej pośpiesznie pory roku. Tu trzeba było ludzi, środków. A Bogumił nie mógł dać ani ludzi, ani pieniędzy. Sam był w strasznych kłopotach. Miał z początku nadzieję, że do wiosennych siewów upora się choć z perzem, lecz przekonał się, że Lalicki miał w tej sprawie po trosze słuszność. Perz, wywieziony z pól i leżący stertami w kącie podwórza, zazielenił się pięknie zarówno na tych stertach, jak na polach, z których go w pocie czoła wydarto. Bogumił wiedział, że da mu w końcu radę, ale też wiedział i to, że będzie się z nim borykać przez dobre parę lat. Stan budynków i narzędzi był wręcz fatalny i nadzieja, którą żywił Bogumił z początku, że przetrwają one jeszcze jakiś czas, zawodziła na całej linii. Wszystko wskazywało na to, że tu trzeba będzie robić wkłady i wkłady, a o dochodzie nie mogło na razie być mowy. Nagabywać Dalenieckiego też było jakoś trudno, nie zostało to ostatecznie przewidziane w umowie, choć zdawała się ona Bogumiłowi tak sprytnie i chytrze pomyślana. Zresztą Daleniecki i tak już właśnie na to się skarżył Niechcicowi, że dotychczasowi administratorzy wciąż tylko żądali pieniędzy. Bogumił starał się więc obywać bez najkonieczniejszych rzeczy, zaś drobnym wkładom dawał jakoś radę sam z własnej kieszeni, a właściwie z cudzej, bo musiał na to pożyczać. Całymi tygodniami obmyślał list do Dalenieckiego, w którym pragnął mu donieść, że nie tylko nic mu w tych pierwszych latach nie prześle, ale że pensji swej nie wyrobi, a nadto kto wie, czy nie będzie musiał zażądać funduszów na najpilniejsze wkłady. Nie miał jednak czasu na taki list, zaś Daleniecki, sam nie dosyć świadom gospodarstwa, a uprzedzony co do nadzwyczajnych talentów Niechcica, miast nadziei na pomoc przysłał mu zlecenia wykupu jakichś nie zapłaconych weksli. Ze służbą też było ciężko. Zasługi i ordynarie zalegały, mieszkania były pod psem, a ludzie, przyzwyczajeni do nieskutecznej srogości i lekceważenia ich potrzeb, byli źle usposobieni i do niczego. Wszystkie te kłopoty nie malały, lecz rosły, tak że ciężkie dnie z Lalickimi wydawały się śród nich ledwo kroplą goryczy, a nawet może i nie goryczą wcale. Gdyż wiele zła składało się wtedy na ich obecność, a teraz nie było tej wymówki. Żyjąc w ciągłym naprężeniu Bogumił nie miał tej cierpliwości co zazwyczaj, nic też dziwnego, że gdy pani Barbara zgłaszała swoje ogrodowo-kurnikowe potrzeby, zżymał się i dochodziło między nimi do sprzeczek. Raz powiedział jej, że powinna była zimą porobić co się da, wtedy o ludzi jest łatwiej, na co ona spytała: - Jak to, gracować ścieżki i kopać pod warzywa miałam wtedy, kiedy był mróz i śnieg? I tym podobnie szło dalej, lecz zazwyczaj Bogumił opamiętywał się pierwszy, kajał się i przepraszał, gdyż musiał przyznać, że pani Barbara, mimo utyskiwania, walczyła zażarcie z otaczającym ją opuszczeniem i czyniła, co mogła. Czasem nawet się o nią bał i prosił, by się zbyt nie męczyła, gdyż spodziewała się dziecka. Ale ona mówiła, że ani myśli słuchać. Przed narodzeniem Piotrusia szanowała się aż zanadto, i on się potem nie chował, teraz będzie sobie poczynać jak chłopki, a może dziecko będzie odporniejsze. I wyznaczała grządki, sadziła, siała, pełła. A nieraz, gdy podnosiła się spotniała od roboty, pochłonięta tym jedynie, co się działo w promieniu kilku kroków dokoła, miała uczucie, że się budzi ze snu, i pytała siebie: - Skąd ja się tutaj wzięłam? Tak pracując osiągnęli przecież ku jesieni jakie takie wyniki. Bogumił popłacił najpilniejsze długi, zebrał plon w dwójnasób większy, niż był w latach poprzednich, i wszystkie pola, prócz koniecznych przy trójpolówce ugorów, wziął pod uprawę. O żadnych tantiemach nie było, rzecz prosta mowy, ale Daleniecki, kiedy przyjechał latem na parę dni, był zadowolony z osiągniętego i przedstawionego mu skrupulatnie rezultatu i zalegającą pensję Bogumiła wypłacił mu gotówką na zlecenie pani Mioduskiej i z jej osobistych funduszów. Tak że zaraz mogli dopełnić różne braki w mieszkaniu i kuchni, teraz też dopiero ostatecznie pozbyli się grzyba. Podłogi w dotkniętych nim pokojach zostały zerwane, wszystko pod nimi aż do fundamentów oczyszczone i wysmołowane. Poczyniono też najkonieczniejsze reperacje na spichrzu, w stodołach, w owczarni, w oborze. Pani Barbara uprawiła jakąś trzecią część ogrodu warzywnego, sad wydzierżawili, skąd też wpłynęło nieco gotówki na najpilniejsze potrzeby. A tak życie stało się znośne i śród tego życia w rok po zamieszkaniu w tych stronach urodziła im się córka. Poród był ciężki, a dziecko - tak wątłe, drobne i słabe, że obawiano się zawieźć je do kościoła. Ksiądz z Małocina przyjechał i ochrzcił je w domu imionami Agnieszka Teresa. Podawali ją do chrztu ciotka Teresa Kociełłowa, i brat cioteczny, uczeń Anzelm Ostrzeński. Byli również obecni: babcia, Lucjan Kociełł i Danielowie, ale cichy i skromny obiad spożyto bez humoru, gdyż nie wiadomo było, czy dziecko będzie żyło. Żyło jednak, a po kilku dniach okazało się nawet bardzo wesołe i raźne. 16 Niechcicowie nie złożyli wizyty nikomu z sąsiadów i nie pragnęli też na razie, by do nich kto przyjeżdżał. W dzień powszedni robota nie dawała im wytchnąć, w święta, o ile nie zaprzątało ich dziecko, czytali pisma, palili papierosy, do których i pani Barbara przyuczyła się od śmierci Piotrusia, albo drzemali, dosypiali swe krótkie, parogodzinne noce. Kilka razy Bogumił podnosił sprawę nawiązania stosunków towarzyskich z pobliskimi dworami. Pani Barbara jednak nie chciała. - Czyż ty nie wiesz - mówiła - kim są ci ludzie, ci obywatele ziemscy? Pyszałki i nieuki, co myślą, że ich majątki wiecznie trwać będą i każde drzwi im otwierać. - Zresztą - dodawała - nie miałabym w czym jechać. Chcąc bywać, trzeba mieć stroje. - Masz przecież taką śliczną sukienkę, tę czarną z takim świecącym staniczkiem. Mogłabyś się w niej nie wiem komu pokazać i na pewno byś najładniej wyglądała - zapewniał ją Bogumił. Ten niewczesny zachwyt rozdrażniał tylko panią Barbarę. Wydawał się zaświadczać o przykrym ubóstwie wymagań. - Najpierw - mówiła wzgardliwie - tej sukni już od świętej pamięci nie noszę. A potem ty to naprawdę zachwycałbyś się mną, nawet gdybym chodziła w worku. W gruncie rzeczy szło jeszcze i o coś innego niż stroje albo niska wartość okolicznych sąsiadów. Pani Barbara bała się, aby nie być w ogóle źle przyjętą. I nawet kiedy ktoś z sąsiedztwa odwiedził Bogumiła w jakim rolniczym interesie, nigdy się nie pokazywała z obawy, że zawarcie znajomości pociągnie za sobą potrzebę dalszych wzajemnych odwiedzin, z których mogą wyniknąć rozczarowania albo upokorzenia. Wyjątek zrobiła tylko dla dwu ludzi. Jednym z nich był Walenty Przybylak, właściciel folwarku Środa, leżącego tuż pod miasteczkiem Nieznanów i o parę wiorst od Serbinowa: Był to prosty gospodarz wiejski, co się dorobił majątku częściowo chodząc za młodu na Saksy, częściowo podejmując się w późniejszych czasach parcelacji wiejskich folwarków między włościan. Żona jego chodziła, jak powiadano, w chustce i nie umiała czytać, on zaś, choć nosił surdut, chętnie jednak nazywał się chłopem przy każdej sposobności. Zwłaszcza gdy mu wypadło pochwalić się jakim korzystnym przedsięwzięciem, zwykł był mówić: - Jo ta nie pon, to-żem się ta po stronach nie oglądał, ino żem te rękawy zakasał i zara się do ty rzeczy wzionem. Do niego pani Barbara chętnie wychodziła, gdy przyjechawszy w jakiejś folwarcznej sąsiedzkiej sprawie zasiadał z Bogumiłem do przekąski i wódki. Lubiła słuchać, jak opowiadał o ludziach i o rzeczach, lubiła z nim nawet rozprawiać. Nie wchodził on w żadną światową rachubę, nie zaspokajał ani nie podżegał żadnej ambicji, a i nie było żadnych obaw, by się mógł okazać krępującym. Przestawała z nim niby z malowniczym widokiem natury, od którego nic nie wymagając tyle się otrzymuje i który można w zamian darzyć szczerym zachwytem nie myśląc, ani jak to wygląda, ani do czego przywiedzie. Gdyż zachwycała się zarówno wrodzoną bystrością umysłu Przybylaka, jak jego darem opowiadania i trafnością sądu. Drugim sąsiadem, z którego przyjazdami pani Barbara się jakiś czas godziła, był Leon Woynarowski z Pamiętowa. Dał się on poznać dopiero w drugim roku pobytu Niechciców w Serbinowie. Całe uprzednie dwa lata spędził za granicą albo w Warszawie, zajęty przeprowadzaniem rozwodu czy separacji z żoną, której nie chciał pozostawić najmłodszej kilkuletniej córeczki. Ostatecznie jednak zostawił tę córeczkę i wrócił sam do majątku, a wkrótce przyjechał do Bogumiła w sprawie paszy dla bydła, której mu brakowało, której jednak Bogumił również mu nie mógł dostarczyć. Mimo to pan Woynarowski nie zdradzał chęci odjazdu i szukania tej paszy gdzie indziej, przeciwnie, zasiadł do dłuższej rozmowy, w ogóle zrobił wrażenie człowieka lubiącego zasiadać do dłuższej rozmowy. Był starszy od Bogumiła, miał już po pięćdziesiątce, ale wyglądał młodo, może dlatego, że golił zarost, co go w oczach pani Barbary czyniło podobnym do aktora lub księdza. Jednak podobał jej się, gdyż był wykształcony i umiał całymi godzinami mówić na każdy temat z ogromną znajomością rzeczy. Pani Barbara słuchała, potakiwała, wyrażała swój podziw i sama najserdeczniej zachęcała uczonego sąsiada do dalszego bywania. W końcu zaś zapragnęła już nie tylko słuchać, ale zapoczątkować jakąś wymianę zdań. To się jednak okazało niemożliwe. Pan Woynarowski patrzył z jednaką słodyczą w niebieskich mglistych oczach zarówno na panią Barbarę, jak i na Bogumiła, ale nie dał się wciągnąć w żadną potoczną rozmowę. Krążył uparcie koło zaczętego tematu, wracał do niego, aż póki go nie wyczerpał. Pani Barbarze wydało się to w końcu nudne, zniechęciła się. W dodatku pewnego razu Woynarowski zaprosił Bogumiła na karty, z których wrócił on do domu nad ranem. Zdarzyło się to pierwszy raz, od czasu jak się pobrali, i pani Barbara nie spała całą noc, była pewna, że się stało jakieś nieszczęście. Od tego czasu straciła resztę sympatii dla właściciela Pamiętowa. Nic dziwnego - powiedziała - że tej żonie sprzykrzyło się z nim siedzieć, on umie tylko grać w karty albo mówić bez końca. A kto wie, czy nie lubi i wypić. Bogumił bronił Woynarowskiego, nazywał go przyzwoitym i eleganckim człowiekiem. Utrzymywał, że ma do niego słabość, i ubolewał tylko, że nie zajmuje się on gospodarstwem, wskutek czego Pamiętów idzie na marne. Woynarowski, rzeczywiście, jeśli brał się do gospodarstwa, to tylko napadami, by przy pierwszej okazji wrócić do książek i rozmyślań. Wkrótce zresztą wyjechał znowu na dłuższy czas, pozostawiwszy w majątku prostego tylko włódarza. A tak zeszedł tymczasem z oczu, a poniekąd i z pamięci Niechciców. Wobec tego zostało im właściwie tylko towarzystwo rodziny, ale z tą widywano się również tylko, o ile ktoś z nich sam się o to postarał. Pani Barbara do tego nie dążyła. Przed urodzeniem Piotrusia ten świat był jej właściwym życiem, a małżeństwo, Krępa i nawet uprzednie warszawskie uciechy jakby podróżą czy szkołą, mającą swoje chwile przyjemne, ale od której chętnie się wracało myślą i tęsknotą do Kalińca jako do swego ukochanego domu. Za Piotrusia rzeczy się obróciły inaczej. Przeszłość raptem uschła i oderwała się od niej. Życie nabrało własnych, w przyszłość idących celów, a dawna rodzina i przyjaciele młodości przestali być nieodzownymi do istnienia. Przeobrazili się jednak z łatwością w sympatycznych znajomych, co zżyci z nią od najdawniejszych lat, świadomi na pamięć wszystkich drobnych sprawek familijnego bytu, mieli dla każdego drobiazgu życia Niechciców zawsze ciepłe zainteresowanie, czego pani Barbara właśnie potrzebowała. Ale teraz i to się skończyło. Piotruś umarł, a powrót do dawności, co była jeszcze przed nim, wydawał się rzeczą obrzydłą niby ostateczna porażka i przyznanie, że naprawdę nic ją już w życiu nie czeka. Te miejsca, tych ludzi kalinieckich pragnęła widzieć powracającymi do niej tylko jako wspomnienia. Powracający w swej żywej, dotykalnej postaci przestraszali ją niby widma. Wywoływali uczucie dotkliwej przykrości, jak kiedy nam się w dorosłych latach przyśni, że znów chodzimy do szkoły. Z jedną Teresą było inaczej. Zażyłość z nią polegała na wspólności upodobań duchowych i umysłowych, a bezceremonialna domowa poufałość nie doszła między nimi do tego stopnia, żeby zagasić ich wzajemną ku sobie ciekawość. Pani Barbara nie pokazałaby się nigdy siostrze rozczochrana, nie rozmawiałaby z nią o szczegółach swojego ciała lub swoich cierpień kobiecych. Ale jeżeli mniej z nią była swobodna niż z matką lub Danielową Ostrzeńską, za to bywała z nią daleko bardziej szczęśliwa i ożywiona. I to się nie zmieniło, a jednak stosunki Niechciców z Kociełłami nie zdążały ku zacieśnianiu przyjaźni. Pani Teresa wciąż obiecywała, że przyjedzie na dłuższy czas do Serbinowa, nieraz nawet oznaczała terminy, w ostatniej chwili jednak zawsze albo nie mogła, albo dziewczynki były chore, albo trzeba było wyjechać na Litwę do rodziny męża czy za granicę dla kuracji. Dom Kociełłów rozprzęgał się i mieszkanie ich stało przeważnie pustkami, bo gdy matki nie było, dziewczynki przebywały w Serbinowie albo u wujenki Danielowej Ostrzeńskiej pod opieką babki, która tam teraz mieszkała. A nawet gdy się zdarzyło, że Teresa była obecna, to nie jadano w domu, tylko o piętro wyżej u starej Francuzki Bonnard, dawnej nauczycielki małych, która teraz wydawała obiady, a przyjmowała do domu szycie. Teresa nie umiała już tak jak dawniej kłaść zapału we wszystko, co czyniła; domem zajmowała się apatycznie, dziećmi jakby przez siłę. U Ostrzeńskich i u Holszańskich mówiono często o jej zmienionym usposobieniu. Obie panie zdradzały przy tym, każda na swój sposób, chęć reformowania życia Teresy, a panowie denerwowali się i występowali w jej obronie. Zwłaszcza Daniel, chociaż zwolennik bezwarunkowego siedzenia kobiety w domu, dla Teresy czynił wyjątek. - Jeżeli nie jest tak wzorową matką i gospodynią, jak by mogła - mówił - to jedyne zło widzę w tym, że wyszła za mąż za tego tępego Litwina, co jej nie umiał ocenić. - Daniel Ostrzeński przesadzał; Lucjan nie był tępy. Ale Daniel patrzył na rzeczy pod kątem własnych bolączek, a szwagra nie lubił za to, że zajmując się namiętnie interesami wciągał w to jego Michasię. Pani Barbara martwiła się i też broniła Teresy. Przyznawała jednak w duchu, że jest ona nieumiarkowanie czymś skrytym zaprzątnięta - zapewne swym cierpieniem, gdyż chorowała na serce i wątrobę. Mając do czynienia pod jej nieobecność z małymi pani Barbara nie mogła nie zauważyć rosnącego we wszystkim, co się ich tyczyło, zaniedbania. I dziwna rzecz, ile razy coś takiego, źle o Teresie mówiącego, spostrzegła, zawsze jej się śpieszyło, by to prędzej powiedzieć Bogumiłowi. Ale za każdym razem, gdy to miała uczynić, zdejmował ją strach, że go ujrzy tak zniecierpliwionym, jak bywali Daniel i Holszański przy niepochlebnych wzmiankach z powodu Teresy. Nic tedy nie mówiła, a wnet potem przychodziło opamiętanie i wstyd, że chciała obmówić tę jedyną może dziś istotę, którą zawsze żarem serca, głodem umysłu i zachwytem oczu kochała. Raz latem w trzecim roku pobytu Niechciców w Serbinowie pani Barbara pojechała do Kalińca za sprawunkami. Chodziła osowiale po sklepach, jedno dostała, drugiego zabrakło, trzecie było za drogie, czwarte, już po kupieniu okazało się nie tym, co chciała nabyć - ale nie to ją męczyło. Była w złym stanie ducha i samo kupowanie, zazwyczaj nie domagające się uzasadnień, zdawało jej się dzisiaj niepotrzebną czczą krzątaniną. Nękana przez jałowe pytanie: "po co, po co to wszystko?", już na odjezdnym dowiedziała się od spotkanej przypadkiem Danielowej Ostrzeńskiej, że Teresa jest w mieście. Że wcześniej, niż zamierzała, prawie nagle wróciła z zagranicy, ale że ma podobno znowu zaraz dokądś wyjechać. Panią Barbarę ta wiadomość podżegła do życia. Było jej tak, jakby znienacka odzyskała tę wiarę w sens i wartość istnienia, która jest konieczna dla ochoczego podejmowania mdłych powszednich czynności. Przestało jej się przykrzyć i zdobyła się jeszcze na załatwienie jakiegoś zlecenia Bogumiła, czego już chciała była zaniechać. Następnie kazała furmanowi Klimeckiemu jechać prędko do państwa Kociełłów. Zastała u nich w domu same tylko dziewczynki. Były to już właściwie duże panienki, z rysów podobne do ojca, ale o zgrabnych nóżkach i ładnych ustach matki. Sabina wyszywała na kanwie, Oktawia stała przy oknie nadąsana i prawie popłakująca. - A mama? - zapytała po przywitaniu pani Barbara. - Gdzie mama? - Mama poszła po kwiaty do stołu, bo na wieczór mają być goście. - A ty, Okta, czego masz nos czerwony? Beczałaś? Co ci jest? Oktawia zaczęła się skarżyć, że mamusia nie pozwoliła jej podłużyć sukienki. Jak ona wyjdzie do gości? - Patrzcie państwo - zaśmiała się pani Barbara. - Nie masz przecież jeszcze szesnastu lat i bardzo ci ładnie w takiej krótkiej sukience. Ja do osiemnastu lat chodziłam krótko. - Jeżeli nie jestem za młoda, żeby siedzieć z gośćmi - dowodziła Oktawia nie słuchając - to nie jestem za młoda do długiej sukni. Miała ona wartki i niecierpliwy temperament, domagała się już na każdym kroku miejsca przy biesiadnym stole życia i gotowa była do ofiarnych zabiegów i wysiłków, by je sobie zapewnić. - Mamusia chce, żebyśmy były wciąż małe. Mamusia wstydzi się przed znajomymi, że nas ma takie duże - skarżyła się rozgoryczona. - A mnie złość na to bierze. - Jak możesz się tak o matce wyrażać - zgromiła ją pani Barbara. - A ja, żeby mnie ubrali nawet w suknię z ogonem i chcieli posadzić na pierwszym miejscu, to i tak bym do tych gości nie wyszła - odezwała się z kąta Sabina, która znów lubiła zaznaczać swoje istnienie, swą odrębność i niepodległość. Dla tego celu gotowa była niejednego się wyrzec. - Przecież goście to nuda śmiertelna - dodała z wyższością. - A mama prędko przyjdzie? - zagadnęła pani Barbara. - Już idzie - oznajmiła Oktawia usłyszawszy chrobotanie klucza w zatrzasku. Teresa nadeszła w istocie z naręczem kwiatów, które rzuciła na stół, by się z siostrą przywitać. A mimo że witała ją uśmiechem, raptem skrzywiła się spazmatycznie i łzy jej pociekły z oczu. - Co ty, Tereńko? - przestraszyła się pani Barbara. - Ależ nic - rzekła wycierając oczy i śmiejąc się nadal. - Te łzy nie należą do rzeczy. Starzeję się i nerwy mi wypowiadają posłuszeństwo. Pani Barbara dawno nie widziała Teresy, a z tego, co mówiono ostatnio o jej zdrowiu, wyobrażała ją sobie istotnie źle wyglądającą i zaniedbaną. Ale Teresa wyglądała bardziej pociągająco i elegancko niż kiedykolwiek. Daleka od prawidłowej bez zarzutu piękności, miała zawsze postać czyniącą życie dla tych, co na nią spojrzeli, upajającym. Pani Barbara patrzyła na nią ciesząc się nią i pyszniąc, a jednocześnie czuła w sobie dreszcz niejasnego zatrwożenia, które od jakiegoś czasu dołączało się zawsze do jej podziwu dla siostry. Miała nawet w głębi duszy jakby lekką pretensję, że siostra trochę nie zbrzydła, nie postarzała. Przecież dla niej byłaby i wtedy jednakowo miłą, jedyną. Teresa prosiła ją o pozostanie na wieczór, ale pani Barbara nie dała się na to namówić. - Gdy widzę cię śród ludzi - rzekła - to tak samo, jakbym nie widziała cię wcale. Tak że uciekam, ale zobaczyć się z tobą muszę. Tylko powiedz, jak, kiedy? Podobno znów dokądś jedziesz? - Zabieram dziewczynki i jadę na całe lato na Litwę. Chcę się zakopać na wsi, tak żeby mnie oko ludzkie nie widziało ni ucho nie słyszało. Ale czekaj, przyjadę do was jutro albo pojutrze. - Dobrze. Tylko, prawda, jutro przyjeżdża Daleniecki, to znów będziesz wolała rozmawiać z nim niż z nami. Znów nic z ciebie nie będę miała. - Daleniecki? - wzruszyła ramionami Teresa. - Cóż on mnie może obchodzić. On będzie sobie zajęty swoim, a my - swoim. Wcale go możemy nie widzieć. No to dobrze, no to dobrze - powtarzała pani Barbara owładnięta wzruszeniem. Nastąpiło milczenie. - Mamusiu - rzekła Oktawia czekająca z niecierpliwością na tę przerwę w rozmowie. - Ja zaniosłam sukienkę do pani Bonnard i ona mówi, że koniecznie trzeba podłużyć. - Pozwólże jej podłużyć tę sukienkę - wstawiła się pani Barbara - ona tu aż płakała biedaczka. - Masz tobie - zaśmiała się Teresa, trochę zakłopotana. - Mamy z moimi córkami niejednakowe gusty. Podług mnie, wyglądasz w długiej sukience jak dziewczynka z ochronki. Zresztą na dziś pani Bonnard i tak nie zdąży. - Zdąży! Ona już spruła obrąbek. Ja zaraz tam pójdę i razem prędko skończymy - wykrzyknęła Oktawia, po czym natychmiast znikła. - A więc już na wszelki wypadek spruła obrąbek - westchnęła Teresa. - Mam przedsiębiorcze córki. Ale to dobrze. Z tą energią lepiej sobie dadzą radę na świecie niż my z naszymi ładnymi twarzami. - Ach - rzekła pani Barbara z porywczą prawdomównością. - Oktawia posądza cię, że się wstydzisz takich dorosłych córek. Teresa poczerwieniała i nic nie mówiąc teraz dopiero zaczęła się rozdziewać z płaszczyka i kapelusza. Jej ciemne włosy rozrzuciły się przy tym młodzieńczo po jasnym czole, a ona je odgarnęła ruchem, który sprawił, że przed oczyma pani Barbary Piotruś stanął nagle jak żywy. I spojrzała też tak, jak patrzył Piotruś. Kolor oczu był inny, błękitny, i cała Teresa wydała się nagle pani Barbarze jakby ciemnoniebieska, ale spojrzenie było jak u Piotrusia. Panią Barbarą wstrząsnęło to odkrycie. Piotruś był podobny nie do niej, był podobny do Teresy i Bogumiła! Ugodziło ją to, jakby jej kto jeszcze raz odebrał na nowy sposób utraconego syna. Teresa i Bogumił zdawali się być jego rodzicami, a siebie ujrzała porzuconą, zepchniętą z drogi życia, raz na zawsze samotną. Zapragnęła co duch pędzić do domu, wstała i zaczęła się żegnać. - Nie posiedzisz ze mną jeszcze trochę? Nic mi nie mówiłaś o twojej małej. Czy zawsze taka ucieszna? - Właśnie dlatego muszę wracać, że Agnisia została sama z tą zwariowaną Rozalią - broniła się pani Barbara. - A już się robi ciemno. - Prawda, że to już prawie ciemno - rzekła Teresa. - Psujesz oczy, kochanku - zwróciła się do młodszej córki, która wciąż wyszywała. - Już za ciemno na wyszywanie. - Wiem, i właśnie miałam sama przestać - rzekło dziecko z naciskiem. I chcąc zaznaczyć, że nie na polecenie matki przerywa, szyło dalej. Dopiero gdy rada matczyna przebrzmiała i zatarła się w dalszej rozmowie pań, Sabinka wstała, poskładała robotę i wyszła. Pani Barbara nagle zlękła się rozstania z siostrą. - Po co ty masz jechać na Litwę? - zawołała. - Przyjedź na lato do nas. W Krępie tyle razy nam obiecywałaś, że przyjedziesz na dłużej. Teresa pokręciła w milczeniu głową. I rzekła, a nawet stęknęła prawie z wysiłkiem: - Nnnnie... nie mogę. Muszę jechać na Litwę. A potem, jakby idąc myślą za czymś sobie tylko wiadomym, westchnęła ciężko: - Och... Krępa... Krępa... Tam się wszystko zaczęło... - Co się zaczęło? - zapytała blednąc pani Barbara. Boże! Miałyby się jej złe przeczucia potwierdzić? - Co w Krępie? Co się w Krępie zaczęło? - pytała z wrogą niecierpliwością. - O - myślała przy tym - jak można być tak jednocześnie czyjąś ostoją i udręką! Teresa nie dała odpowiedzi, tylko podniosła ku stojącej nad nią siostrze twarz pełną niewymownego cierpienia, postarzałą nagle i wymęczoną. Pani Barbara była tak nie przyzwyczajona pytać siostrę o jej sprawy osobiste, że nie wiedziała, jak do tego przystąpić. - Jak ty się zmieniłaś, Tereniu! Tereniu! - rzekła z rozpaczą. - Tak - przyznała Teresa - dużo zmieniło się w moim życiu. Ja sama nie myślałam, że ja tak potrafię zgubić oczko... - Oczko? - A tak, wiesz, jak w pończosze. - I Teresa uczyniła rękoma ruch, jakby robiła na drutach, a potem ręce jej opadły bezwładnie na kolana. Przyglądając się swym otwartym dłoniom kiwała głową i szeptała: - Zaufałam, widzisz, zanadto życiu. Uwierzyłam, że można się zdać bezpiecznie na to, co się ot tak, niechcący dzieje. Że trzeba życiu, uczuciom... dać się toczyć. Myślałam, że w naszych instynktach jest miara, wskazująca, jak czynić w każdym wypadku... - Nie ma w nich żadnej miary - ogłosiła po chwili wrogo. - Trzeba mieć jakąś busolę... ale jaką? Panią Barbarę na razie zaprzątnęło namiętne współczucie dla cierpienia Teresy. - Pewno, że trzeba mieć busolę - mówiła, wysilając swą myśl. - Ale nie ufać życiu, bać się każdego swego kroku, każdego uczucia... ja to znam... to jeszcze straszniejsze. A po chwili, błąkając się zazdrosnymi przywidzeniami śród ciemnej dla siebie sprawy, zaczęła wołać: - Ale ja gadam, a nie wiem, o co idzie. Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego ty mnie mówisz to wszystko? Teresa odzyskała nagle swój zwykły pogodny spokój. - Nic, głupstwo - rzekła - nerwy. Ale pani Barbara odjechała do domu z bijącym sercem. Przywitawszy się z Bogumiłem patrzyła na niego jak na winowajcę, na którego twarzy powinny być odbite ślady burzliwych przeżyć. Lecz on był roztargniony i zajęty przygotowaniem rachunków dla Dalenieckiego. Jednak kiedy pani Barbara powiedziała mu o niespodziewanym powrocie Teresy, rozjaśnił się, jakby na niego słońce padło. Ujrzawszy to pani Barbara nie panując nad sobą powtórzyła mu rozmowę w sprawie sukienek Oktawii, ale Bogumił nie wziął tego do serca. Rzekł po prostu: - Któraż matka nie chciałaby, żeby jej dzieci były najdłużej dziećmi? - Wy z Teresą - wyprowadziła z tego wniosek pani Barbara - jesteście stworzeni dla siebie. Co za ironia losu, żeście się nie pobrali. - Wmawiaj mi to, wmawiaj - roześmiał się Bogumił - aż w końcu sam uwierzę. I zaczerwienił się jednak. - Nie żartuj - rozgniewała się pani Barbara, ale nim zdążyła coś dodać, Bogumiła odwołano w podwórze i nie wrócili do tej śliskiej rozmowy. Nazajutrz byli pochłonięci przyjazdem Dalenieckiego, który pierwszy raz przybywał na dłużej, na cały tydzień. Zajął północną połowę domu, gdzie też jadał osobno, według paryskich zwyczajów, drugie śniadanie o dwunastej, obiad wieczorem o szóstej. Pierwsze dwa dni spędził zamknięty z Bogumiłem wtajemniczając się w interesy majątku, dwa następne poświęcił oględzinom wszystkich pól, podwórza, budynków, maszyn, robót. Obaj panowie bardzo byli ze siebie wzajemnie zadowoleni. Daleniecki uważał osiągnięte dotąd wyniki za bardzo dobre i upoważnił Niechcica do poczynienia różnych najkonieczniejszych wkładów. Bogumił tak się tym cieszył, że nie powiedział już nic o osobistych uszczerbkach, które był poniósł w pierwszym roku swej pracy, i o brakach w ruchomym inwentarzu, które sam pokrył. Bał się, by wyrównawszy jego straty Daleniecki nie stał się oględniejszym w inwestycjach, bez których nie można było ruszyć w gospodarstwie ni kroku dalej. I w tej dziedzinie jednak rzeczy przybrały pomyślny dla niego obrót, bo chociaż majątek nie przynosił jeszcze dochodu, Daleniecki przed odjazdem zaproponował mu zaliczkę na przyszłe tantiemy. Powiedział, że mogą sobie na to pozwolić, gdyż pani Mioduska zarobiła nieco na akcjach francuskich przedsiębiorstw przemysłowych. Na zakończenie omówiono projekty organizacji zarządu Serbinowa. - Na razie - mówił Bogumił - muszę sobie dawać radę sam z polowym i włódarzem. Ale jak tylko majątek zacznie przynosić dochody, trzeba będzie wziąć do pomocy pisarza. Daleniecki prosił, aby kochany pan Bogumił doniósł mu, gdy będzie chciał coś w tej kwestii postanowić. Miał on bowiem dużo znajomości po wsiach na Wołyniu, może więc będzie mógł wskazać kogoś odpowiedniego i z poczciwej rodziny. - A to byłoby świetnie - rzekł Bogumił. - Wiedziałbym przynajmniej, kogo biorę. Teresa Kociełłowa przyjechała do Serbinowa dopiero w ostatnim dniu pobytu Dalenieckiego. Natychmiast cały tryb życia się zmienił. Daleniecki zaproponował wspólny obiad w jadalnym pokoju, który przez dnie ubiegłe służył wyłącznie jemu. Resztę czasu spędzono też razem na werandzie, gdzie spożyto również i podwieczorek. Rozmawiali głównie Teresa i Daleniecki. Niechcicowie przysłuchiwali się przeważnie, częstując raz po raz to papierosami, to owocami, to kawą. Do przyjazdu Teresy pani Barbara uważała za rzecz bardzo wygodną, że Daleniecki nie narzucał im się ze swoim towarzystwem i że jadał osobno. Lecz teraz uczuwała to jako upokorzenie i, przytakując machinalnie rozmowie, rozgoryczona borykała się w myślach z przeminionym tygodniem. To znów spoglądając na pięknego wonnego paryżanina o długiej, wypielęgnowanej niby fala z jedwabiu brodzie myślała, że i on jest jakby stworzony dla Teresy. Co za czarowną stanowiliby parę! Od ostatniej bytności w Kalińcu pani Barbara była gotowa kojarzyć Teresę z każdym, kogo by przy niej ujrzała. Powstało w niej przekonanie, że każdy musi i powinien się w niej zakochać. Uważała ją za najgodniejszą, za jedyną godną miłości kobietę i nie mogła się z tym swoim nad nią zachwytem uporać. Raz myślała, że wobec tego żadnej innej kobiecie nie warto jest żyć, to znów pragnęła, by powodzenia Teresy ogarnęły cały świat, by doszły do szczytu, który już nie obowiązuje zwyczajnych ludzi i skąd nie mogłyby już iść dalej ani też nikomu niczym grozić. Teresa nigdy nie mówiła nic o swych przeżyciach miłosnych. Była raczej tą, co słucha cudzych zwierzeń. Lecz gdy inne, lubiące się chełpić lub skarżyć kobiety, dopełniają śród tych zwierzeń fantazjami niedostateczność przeżyć - u niej, o, jakież tajemnice mogły się kryć za błahymi napomknieniami w rodzaju: - "Dużo się w moim życiu zmieniło"... albo: "Krępa... Krępa... Tam się wszystko zaczęło". I to wspomniawszy Barbara już nie zaznała spokoju. Co mogły, co na Boga mogły oznaczać te słowa?! Była tak w końcu rozdrażniona, że na pół przytomnie brała udział w pożegnaniu Dalenieckiego. Odjeżdżał do małej stacji, leżącej o pięć wiorst od Serbinowa, tuż za kordonem pruskim. Bogumił odwiózł go, by pomóc w przeprawieniu się przez komorę. Teresa i Barbara poszły wtedy do sypialnego pokoju, gdzie Teresa bawiła się ze swoją chrześniaczką Agnisią. Po powrocie Bogumiła spożyto kolację, a potem dla Teresy z kolei zaprzężono konie do karety, gdyż uparła się, że musi dziś wracać. Gdy otworzono drzwiczki, okazało się, że kareta jest pełna bukietów jaśminu. - Co to? - pytała zaskoczona pani Barbara. Przemknęło jej przez myśl, że to Daleniecki kazał narwać tego jaśminu. Lecz Teresa z głośnym gardłowym śmiechem przechyliła się w tył i wyciągnęła obie ręce do Bogumiła. - Dziękuję, dziękuję! - zawołała. - Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. Pani Barbara zdrętwiała. - Widzisz, a ja śród tego gwałtu zapomniałam o kwiatach dla ciebie - tłumaczyła się zmieszana. - Bogumił świetnie się znalazł. Tylko że ty się udusisz w tym zapachu. - Nie, nie... Okna zostawię otwarte. Będzie dobrze! Teresa zaprosiła Niechciców na niedzielę na obiad. Jej wyjazd na Litwę odwlekał się z dnia na dzień i miał nastąpić dopiero po niedzieli. Niechcicowie stali przed sienią, póki kareta nie wytoczyła się za bramę, a potem Bogumił powiedział: - Przyjemnie było, prawda? Wszystko tak dobrze poszło. Barbara spojrzała na niego rozognionymi oczyma. - Było strasznie - oznajmiła bez chwili namysłu. - Jak to? Dlaczego? - Nie chcę, żebyś do mnie mówił - odrzekła jeszcze bardziej stanowczo. 17 Bogumił nie rozumiał, co się pani Barbarze stało. Poszedł za nią do sypialni, gdzie zasiadła przy łóżeczku dziecka i udawała teraz, że go nie widzi. Jakiś czas milczał posłusznie, a na koniec zapytał: - Zmęczył cię dzień dzisiejszy? Odpowiedź wytrysła tak natychmiast, jakby dawno gotowa czekała tylko na to jego pytanie. - Weź, złam łodygę kwiatu, a potem dziw się, że zwiądł, i pytaj, czy jest zmęczony! - Nie rozumiem takich górnolotnych porównań. Powiedz wyraźnie. Czy ja ci co zrobiłem? - Och, to naiwne udawanie. Lepiej nie mów nic, bo mi obudzisz dziecko. I nie pal tu papierosa. I nagle, jakby to było umówione, przeszli do kancelarii. Tam rzeczy się od razu wyjaśniły. - Postawiłeś mnie w głupie położenie - rzekła pani Barbara. - Nie zasypuje się nikogo kwiatami w taki sposób, że ja nic o tym nie wiem. Bogumił patrzył na nią zgorszony, ale nie całkiem pewny siebie. - Że ty nic nie wiesz? Żartujesz chyba - próbował się uśmiechnąć. - Kazałem po prostu naciąć trochę gałęzi. Nieraz to przecież robiłem, kiedy kto z gości wyjeżdżał. - Co za obłuda! To ja przecież zawsze rwałam dla gości kwiaty. A jeżeli trzeba było chłopaka do nacięcia gałęzi, to ja ci o tym zawsze przypominałam. - Może... Nie pamiętam!... Wobec tego powinnaś być kontenta, że raz ja się sam domyśliłem. - Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę. Bogumił milczał. - Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę?! - powtórzyła natarczywie i z lękiem. - Może... - odpowiedział znów, patrząc w ziemię. - Więcej radości sprawia mi dać kwiaty Teresie niż komukolwiek z twojej rodziny. I jeżeli w tym jest co złego, to nie mogę nic na to poradzić. Pani Barbara tarła w pomieszaniu twarz, jakby się chciała przekonać, czy nie śni. Powtórzyła kilkakrotnie: - Więc już do tego doszło, że nic nie możesz poradzić. - Do niczego nie doszło - odparł Bogumił odzyskując przewagę. Zastanów się co ty mówisz, co czynisz? Po prostu lubię Teresę, bo któż by jej nie lubił. Nie rozumiem, co w tym takiego dziwnego. Ty sama kochasz ją... - Ale ja się z nią nie zmawiam za czyimiś plecami - przerwała Barbara. - Zmawiam?! - A tak - śpieszyła jakby teraz dopiero uprzytomniwszy sobie właściwą swoją pretensję. - Myślisz, że mnie idzie o kwiaty? Kwiaty są głupstwem. Ma się rozumieć, że masz prawo dać kwiaty, komu chcesz. Ale dlaczego ona tak zaraz się domyśliła i tobie dziękowała? To zupełnie tak wyglądało, jakbyście coś mieli ze sobą i jakbyś dlatego narwał dla niej jaśminu, i jakby... - Zastanów się, kobieto, co też ty wygadujesz. Dlaczego się domyśliła? Dlaczego mi dziękowała? Po prostu dziękowała jednemu z nas dwojga - tłumaczył Bogumił, ale zrobiło mu się w duszy jasno i ciepło na wspomnienie tej sceny. - Może - dodał - chciała mi okazać uprzejmość, bo przez cały dzień nawet mnie przy tym Francuzie... - Słuchaj - przerwała znowu dziko pani Barbara. - Po co mnie męczysz? Powiedz, że kochasz Teresę. Ja ci nie będę tego miała za złe. Przecież ja widzę, że ona jedna jest warta miłości na świecie. Ale niech ja raz dowiem się prawdy i niech się to wszystko skończy. Powiedz! - Co się ma skończyć - wzruszył ramionami Bogumił coraz bardziej chłodnąc. - Nie mogę nic powiedzieć, bo tak nie jest. Ja... nie kocham Teresy. Zamilkł zdumiony i rozgoryczony, że w ogóle mówi się o tym wszystkim. I badał siebie po cichu. Pierwszy raz zastanowił się, jak by nazwać to, co czuł dla Teresy. I czy to się w ogóle da nazwać. Była ona jedynym człowiekiem, którego lubił z niesłabnącą żywością, pomimo że żadne sprawy życiowe nie podtrzymywały tego uczucia. I pomimo że nawet niewiele z nią rozmawiał. Lecz gdy się znajdowała w pobliżu, to wszystko zaczynało być opromienione mnóstwem obietnic, możliwości... I to możliwości nie związanych ściśle z samą Teresą. Zapewne, że zachwycała go i głosem, i postawą, i wzięciem. Lecz ten zachwyt do niczego nie dążył, wystarczał sam sobie, zaspokajał się własną swą siłą. Podniety i nadzieje, które budziła w sercu Bogumiła Teresa, zasilały sobą nie ich wzajemny stosunek, tylko rzeczy i sprawy toczące się dokoła. Jeżeli coś mu nie szło, jeżeli do tego czy owego zabierał się bez zapału, a Teresa w tej porze się pojawiła, wszystko zdawało się na nowo wartym zachodu, a czasami dosyć było o niej pomyśleć, aby potoczne sprawy, choć i tak nigdy się nimi nie nużył, zyskiwały nową świeżość, nowe uzasadnienie. Był to stan ducha nie mający nic określonego na widoku, bezcenne uczucie, na jakie pozwala sobie niekiedy mężczyzna, co niejednego w swym życiu kosztował i wie, że to i owo jest mu z łatwością dostępne. Bogumił był, owszem, gotów zdać żonie sprawę z tych uczuć, ale nie wiedział, czy to potrafi. Jednak spróbował. - Mogę cię zapewnić - powiedział - że w tym wszystkim nic więcej nie ma, tylko to, że ją rad widzę. Rad o niej myślę. I nic więcej nigdy z tego nie będzie. Gdy na to nic nie odrzekła, rozjaśnił się i ośmielony zawołał: - Ej, wiesz, kochana, gdyby to nie szło o Teresę, której naprawdę krzywda się dzieje, że z jej powodu tak niepoczciwie rozmawiamy, żeby to, mówię, nie dotyczyło Teresy, tobym był taki szczęśliwy, że jesteś o mnie zazdrosna. - Nie jestem zazdrosna. O, żebyś wiedział, jak się mylisz, jak nic, nic nie rozumiesz! - wykrzyknęła z tak szczerym i bolesnym oburzeniem, że się na chwilę przeraził, ale wnet wrócił do swej myśli. - Zazdrosna jesteś, zazdrosna - żartował - a więc lubisz mnie trochę. I chciał ją pocałować, lecz został odepchnięty. Pani Barbara odwróciła się gwałtownie, gdyż nie mogła powstrzymać śmiechu. Tak, śmiała się, śmiech ją porwał ze wszystkich słów, co między nimi padły. Gdyż tak dalekie były od gorzkiej prawdy, gdyż takim były fatalnym nieporozumieniem. Tu rzeczywiście nie zazdrość w grę wchodziła, a jeżeli zazdrość, to nie ta, z której się tak cieszył Bogumił. I gdy on zapaliwszy nowego papierosa chodził i powtarzał swoje naiwne i zarozumiałe w jej odczuciu: - Zazdrosna jesteś, zazdrosna - ona patrzyła ze zgrozą w swoje zmącone uczucia. Rozumiała, o, rozumiała aż nadto dobrze, co czuł Bogumił dla Teresy. Wiedziała doskonale, że nigdy nie szukali żadnego sam na sam. Ale już by wolała, gdyby Bogumił wyznał, że się ze sobą całowali, niż ten stan rzeczy pełny nieuchwytnych rozległych możliwości. Jej własne stosunki z Bogumiłem wydawały jej się czymś rubasznym i nędznym, i błotnistym w świetle tego zachwytu, którym zapewne promienieli ci dwoje. O, bo i Teresa była wzajemna. Nie darmo tak ręce do niego wyciągnęła za te jaśminy, nie darmo mówiła wtedy w Kalińcu: "Krępa... Krępa". Obraz tych uczuć nie zasilony żadnymi wyraźnymi faktami stawał się w jej myśli coraz to bardziej podobny do jej własnych dawno minionych przeżyć. Poczuła na nowo w całej pełni starą zakrzepłą ranę. Józef Toliboski i ona płonęli do siebie kiedyś taką nie wyznaną miłością! Zły los to zniweczył, a ona mogła to znosić tylko łudząc się, że takich rzeczy w ogóle już nie ma na świecie. I wystawiwszy sobie skrytą miłość, jaką mogą odczuwać do siebie Teresa i Bogumił, nie utratę Bogumiła opłakiwała, ale jakby potwierdzającą się na nowo utratę Józefa Toliboskiego. Lecz to było nie wszystko - ta sprawa miała łbów niby hydra. Wielka miłość Bogumiła starła była niektóre przynajmniej kolce tamtego starego cierpienia, te, co wyrastały z upokorzonej dumy. Jej wyjście za mąż nie było nadzwyczajnym tryumfem, a jednak ileż to razy w uciążliwych momentach krzepiła ją myśl, że dokonała pewnego rodzaju odwetu. I że gdzieś daleko, daleko we wsi Borownie Józef Toliboski wie, słyszy, widzi, zazdrości i żałuje. A odkąd się tu przenieśli, owo Borowno jest stosunkowo tak blisko, niecałe dziesięć mil od Kalińca; i właśnie teraz, kiedy wiadomości o niej mogą naprawdę dotrzeć do Józefa Toliboskiego, jej odwet miłosny miałby się okazać taki kruchy?! I zdawało się jej nieszczęsnej, że ten, którego w listach do Teresy nazywała kiedyś gwiazdą brylantową swojego życia, wie już wszystko, widzi i dzisiejsze jaśminy, i jak Bogumił ją opuszcza, jak zajęty jest inną; widzi to jak żywe świadectwo, że ona jest, że była zawsze niegodna czyjejkolwiek miłości. To nią miotało, a Bogumił powtarzał swoje: "kochasz mnie, boś zazdrosna" i bezwiednie podżegał ją tylko, by wyjawiła prawdę, by położyła kres jego krótkowzrocznej radości. Doprowadzona do rozpaczy niemożnością wyjścia z zamętu, zawołała męcząc się coraz bardziej: - To straszne! Ja nie wiem, jak ja mam znieść to wszystko! - I nagle, jakby jej trudno było znieść nie tylko własną rozterkę, ale i przedmioty leżące dookoła, chwyciła ze stołu swoją podróżną torebkę i rzuciła nią z całej siły o ziemię. Bogumił nie śmiał przez mgnienie się ruszyć, zdawał się wprost nie wierzyć własnym oczom, ale wreszcie schylił się i podniósł torebkę. Brała go wprost litość nad stanem pani Barbary. - No, cicho. Nic nie szkodzi - przemawiał do niej. - Nic się nie stało. I pomyśleć, że to ja tego wszystkiego narobiłem. Nigdy nie myślałem, że ciebie może tak obejść, co ja, głupi, uczynię. Już będę teraz uważny. Ale upewniam cię, że nie masz, jedyna, powodu do zazdrości. Czyż ty tego nie wiesz od dawna, że nie potrzebujesz być o nic i o nikogo zazdrosna? Upewniam cię, upewniam - powtarzał sam nie wiedząc, czy to mówi miłość, czy dobroć. Pani Barbara miała już tego dosyć. - Przestań! Przestań! - nakazała ściskając zęby. - Nie domagaj się, żebym ci powiedziała, czego będę potem żałować. Więc dobrze, jestem zazdrosna. A ty myślisz, że co? Że to dowód miłości? Wiedz zatem, że ten, kogom kochała, mógł był nie wiem co zrobić, nie wiem kogo zasypywać kwiatami, a ja za jeden uśmiech wszystko bym jemu przebaczyła. Ale ja nie jestem zazdrosna i nie o ciebie mi idzie ani o to, co tam czujesz. Ja nie mogę znieść, żeby mówiono, że i ty mnie opuszczasz dla innej. Rozumiesz? Teraz wreszcie może przestaniesz powtarzać swoje "zazdrosna, zazdrosna". Nastało milczenie, śród którego Bogumił powiedział: - Teraz wreszcie przestanę. Potem przystąpił do biurka, przesunął na nim jakieś papiery i nagle śpiesznie wyszedł. Wyszedł z domu, słychać było, jak otwierał drzwi frontowe. W pani Barbarze wszystko natychmiast ucichło. Lecz trwało to tylko mgnienie i jak bywa zazwyczaj, gdy po burzy nastaje chwila pogody, aby ustąpić stałemu dżdżystemu zachmurzeniu, zaczęły ją wnet nękać boleść i trwoga odmiennego rodzaju. Teraz dopiero stanęła wobec grozy, że Bogumił od niej odejdzie, a jeżeli nie odejdzie, to ona utraci w każdym razie jego serce. Niepodobna kochać potwora moralnego, jakim się czuła w tej chwili. I nie było jednego włókna w jej ciele ni jednego tonu w jej myślach i uczuciach, co by nie drżał przed opuszczeniem, które sobie samochcąc zgotowała. - To ty podły, ty bez serca człowieku, doprowadziłeś mnie do tego upadku - wyrzucała Józefowi Toliboskiemu, ale nie mogła w sobie wzbudzić nawet pożądanej nienawiści. Wszystko, co spowodowało nieoczekiwane zajście, zdawało jej się teraz papierową chimerą, błędnym ognikiem na moczarach. Jedynie prawdziwym, jedynie ważnym było samo to zajście. I ono było klęską, nieszczęściem, zagładą. Raz po raz błyskało co prawda w świadomości pani Barbary coś w rodzaju poczucia wyzwolenia, jakby spaliwszy za sobą mosty, stanęła nagle znów u początku życia, mogąca je ukształtować na nowo. Lecz to ginęło wnet, zatopione pewnością, że uczyniła coś, czego konsekwencje przerastają jej siły, a nawet chęci. Otworzyła się przed nią pustka i ciemność, która gotowa była albo pochłonąć ją na wieki, albo stać się nowym światem i światłem. Lecz pani Barbara nie wierzyła, nie ufała ni sobie, ni temu, że z tej ciemności, którą sama wyzwała, można by co wykrzesać. Zresztą zbyt słabo zdawała sobie w tej chwili sprawę ze swego własnego istnienia, aby miała rozważać, na co ją stać lub nie stać. Istniała zaledwie o tyle, aby czuć mrowie i ciarki chodzące jej po rękach i po nogach, drętwienie skóry i jeżenie się włosów na głowie. Chciała wybiec za Bogumiłem, lecz nogi ją zawiodły. Chwytając się po drodze sprzętów przeszła do sypialni, gdyż usłyszała, że Agnisia rusza się w swym łóżeczku. Dziecko zbudziło się i wspomniawszy widać, że nad wieczorem dostało ciastko pozostałe od podwieczorku z gośćmi, zaczęło powtarzać: - Mamusia, daj ciastku, daj. - Cicho, cicho. Śpij, śpij - szepnęła pani Barbara i spróbowała zaśpiewać. Lecz głos jej nie dopisał, zaskrzypiał, wysechł. Urwała. - Śpij, córuniu - rzekła. - Mamusia zaraz przyjdzie. Dziecko zaszczebiotało wymawiając każde słowo oddzielnie z namysłem i pytająco: - Mamusia - Aisi - ciastku - da? - po czym nagle zasnęło. Pani Barbara postała nad nim, a następnie słaniając się poszła do pokoju służby. Służąca Nastka stała w koszuli przy łóżku i w brudnożółtym świetle kuchennej lampki zaplatała warkoczyk. Była już przy samym jego końcu, cieniutkim jak sznureczek. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, brew zmarszczoną. - Gdzie się włóczy Rozalia, dlaczego nie jest przy dziecku? - zapytała słabym głosem pani Barbara i nie poczekawszy na odpowiedź cofnęła się do pokojów. Zdawało jej się, że Bogumił powraca, ale nigdzie nie zastała nikogo oprócz śpiącej Agnisi. Gdzie ty jesteś? Gdzie pan?! - krzyknęła zatargana nieludzkim strachem o niego i wybiegła do sieni. Bogumił musiał być na ganku, gdyż natychmiast odsunął zatrzask wejściowych drzwi i stanął przed nią. - No co? - rzekł. - Uspokój się. - Chcę ci coś powiedzieć - szepnęła oparłszy się o ścianę. - Co masz mówić? Nic się już nie odstanie. Ja zresztą wiedziałem dawno... zawsze... że mnie nie kochasz. A i o tym... o tamtym człowieku słyszałem jeszcze dawniej, nim się z tobą zaręczyłem. Od Ładów. Ale było mi wygodniej dojść do wniosku, że to były dziecinne mrzonki. I ty sama... ty sama powiedziałaś "nikogo nie kocham". Słusznie zostałem ukarany, żem jak smarkacz uwierzył. - Nie mówiłam tego, by cię oszukać - jęknęła. - I to prawda. Nikogo nie kocham - prócz... - Prócz?... - Ciebie - zapłakała i uklękła, gdzie stała, z daleka od niego, pod ścianą, zupełnie pokonana. - Wróć - szlochała - wszystko ci wytłumaczę. Nie gniewaj się. Potwornie ciężko było te słowa powiedzieć, ale musiała je powiedzieć. Rozpętało się w niej niebywałe uniesienie miłosne, które tak często wybucha pośród rozpaczy i strachu. O, czyżby on, taki wrażliwy na najlżejszy objaw jej tkliwości, miał pozostać nieczuły na ten ogień piekielny, który w niej nagle rozgorzał? Miałby zminąć się z tym, o czym wiedziała przecie, że zawsze marzył i marzył. Nie, nie pozostał nieczuły. Powtórzył kilka razy: - Ciebie... Ciebie... Po co ta komedia? Żeby potem było jeszcze ciężej na duszy? - Lecz gdy podszedł, by ją podźwignąć z ziemi, śmiertelnie zawstydzoną i gorejącą - wnet uwierzył i sam zapłonął, i wziął udział w tym, co nazywał komedią. Jakże miał nie wierzyć sercu, które tak biło, oddaniu, co tak było ofiarne i szczodre. I tak zupełne, że pani Barbara bała się zbudzić z szaleństwa, w które popadli znienacka; wszakże będzie już wtedy tą, co zawsze, będzie się wstydzić i cierpieć. A tymczasem zbudziła się szczęśliwa i nie wiedząca, czemu była szczęśliwa. Czy że obdarzyła miłością tam, gdzie zawsze czuła się taka dłużna, czy że los oszukała, czy że strach ugasiła, czy że doznała radości, skąd nie było już na nią nadziei? I co więcej, usposobienie to trwało, serce było niby ogród zewsząd otwarty, zadośćuczynienie dane Bogumiłowi nie nasyciło skruchy i potrzeby szczodrości. Czuła się jeszcze tak winną wobec Teresy. I kiedy zgodnie z obietnicą pojechali oboje w niedzielę do Kalińca, widząc ku swej radości, że są sami w swym kółku, wyznała: Tereniu, ty wiesz, jaką masz siostrę? Wyobraź sobie, ja zrobiłam Bogumiłowi scenę zazdrości o ciebie. Ale nie dziw się, nie dziw. Jesteś taka, że niepodobna uwierzyć, by się kto w tobie nie kochał. I skoro już tak jest, że mąż się musi kimś zachwycać, w kimś kochać, to, mój Boże, kimże się Bogumił ma zachwycać, jeśli nie tobą? I w podobny sposób mówiła jeszcze przez chwilę, przeniknięta wiarą, że w tym wielkodusznym świetle szczerości nic się już nie może zaczaić na jej zgubę. Zresztą po dniach ostatnich wiedziała tyle nowego o uczuciach Bogumiła do siebie. Przekonała się, że niczym nie podsycane, nie naprzykrzyły mu się, nie gasły, były coraz to potężniejsze. Mogła wyzywać los, mogła wszystko stawiać na szalę. A gdyby ją to miało nagle omylić, to niechajże! Byle przebrnąć przez to z weselem, dumnie, jak ktoś, kto nie lęka się udzielić nieprzebranego skarbu! A nawet - raczej wszystko utracić niż żyć przez chwilę z tym uczuciem pogardy dla siebie, które miała wtedy po tych jaśminach. I już chciała wykrzyknąć: - A jeżeli się naprawdę kochacie - gdy Teresa i Bogumił sami popadli w wesołość i w nieszkodliwe żarty. Teresa ucałowała Bogumiła w sposób prawdziwie rodzinny i powiedziała: - Masz więc, ty niegodziwa Barbaro, masz za twą zazdrość. Dobrze ci ona zrobi, bo już byłaś taka zarozumiała. Ale uspokój się, wszyscy wiedzą, że Bogumił świata nie widzi za tobą. Nadszedł Lucjan Kociełł i musiano mu wśród śmiechu streścić, o czym się mówi. Przyświadczył zdaniu żony. - A tak - rzekł - chcieliśmy go tu kiedyś zatrzymać wieczorem na karty, drożył się jak panienka, aż pastor Wenorden powiada: z panem Niechcicem tylko nie zaczynajcie. On się zawsze śpieszy do żony. Pani Barbara przeczyła tryumfując, a Teresa spojrzała na męża i wnet on stał się główną osobą chwili. - Och - rzekła - Lucjan się niesłusznie obwinia. Tak wygląda, jakby rzeczywiście ciągnął drugich do hulatyki. A gdy i dziewczynki przyszły na podwieczorek, powiedziała do nich wzruszona, prawie przez łzy: - Pamiętajcie wy, córy, że wasz ojciec jest skarbem. Zdawała się chcieć także czemuś zadośćuczynić. Po podwieczorku przyszli Ostrzeńscy, by pożegnać odjeżdżającą nazajutrz Teresę, i natychmiast zagrano w winta. Gdyż o ile Lucjan nie wychodził z domu, to lubił mieć na miejscu chociaż karty. Pani Barbara doszła wtedy do szczytu. Zostawiła Teresę i Bogumiła zabawiających się w szarady z panienkami i poszła odwiedzić matkę. Wieczór był taki piękny, tyle blasku złotego na niebie - jerzyki kwiliły wysoko ponad miastem. Szła śpiewając półgłosem, myślała, że będzie teraz prowadzić inne życie, stanie się wesołą, pogodną, jak za młodu. I wróciła tak samo śpiewając, była porywająca, z ogniem zwycięstwa w swoich srebrzystych oczach. Gdy się zbierali w przedpokoju do drogi, usłyszała, jak Michalina Ostrzeńska powiedziała w salonie: - A więc chwała Bogu wyszła już z tego stanu, w który popadła po śmierci dziecka. Widzieliście wy ją? Po prostu inna kobieta. - Coś ty wyprawiała? - śmiał się Bogumił. - Jesteś półdiable weneckie. Pani Barbara badała spod oka, czy nie skrywa on czegoś pod śmiechem. Ale w oczach jego, gdy spojrzał, było tylko oczekiwanie na bliską godzinę szczęścia. 18 Mleczarz, który nazajutrz zabrał dla Teresy na drogę róż z Serbinowa, zapytany potem w domu, czy zdążył z kwiatami, gdyż Teresa miała wyjechać ranną kurierką, oznajmił, że zdążył, ale że pani Kociełłowa dziś jeszcze nie wyjedzie. Nie wiedział, dlaczego, bo chodził na Dziadowe Przedmieście bardzo rano. Kobieta, co tam posługuje, mówiła tylko, że jej nie kazali śniadania dawać na siódmą, jak było zamówione, bo panią głowa boli i pojedzie aż może dopiero jutro. Pani Barbara powtórzyła to Bogumiłowi. - Ją często głowa boli - rzekła - a wtedy jest do niczego. I nie przejęła się zbytnio, ale po pewnym czasie ta wiadomość zaczęła jej nieznacznie dolegać. Teresa od jakiegoś czasu jest pełna niespodzianek. A nuż zmieni postanowienie i wcale nie wyjedzie. I pani Barbara uczuła, że lęka się tej możliwości. Nie była pewna, czy wspaniałomyślne uczucia, którymi się ostatnio powodowała, wystarczą jej na długo. Już dziś rano czuła powracający przedsmak strachliwych domysłów i podejrzeń, ale myślała: "Teresa pojedzie, a to się tu wytrawi". Zaś w dalszej przyszłości zawsze człowiek widzi siebie zdatnym do ułożenia wszystkiego jak najlepiej. Ale co będzie teraz, jeżeli Teresa zostanie, a może przyjedzie do nich? Zaczęła się pomału przygotowywać do tej myśli i nawet wreszcie dźwignęła się na duchu. - Tak - myślała uspokojona - to by było z wszystkiego najlepsze, najprzyjemniejsze. - I z każdą chwilą wydawało jej się to więcej nęcące. Urządzała już w myślach dla siostry to ten, to ów pokoik i mnóstwo projektów miłego spędzenia czasu roiło się jej po głowie. W końcu denerwowała ją już tylko myśl, czy aby Teresa istotnie ten właśnie zamiar poweźmie. Z każdą chwilą rosło wyobrażenie uciech związanych z jej domniemanym przyjazdem. Ile książek mogłyby razem przeczytać, a jak Agnisia rozwijałaby się w towarzystwie ciotki i jej dziewczynek. Po południu Nastka, pieląca z panią Barbarą rezedę pod oknami, podniosła się i powiedziała, że ktoś jedzie dorożką z miasta. Obydwie patrzyły wyczekująco, a ciężkie lando dorożkarskie toczyło się rzeczywiście ku zajazdowi. Przyjechały nim Oktawia i Sabina z walizką. Przestraszone i spłakane oznajmiły, że mamusia bardzo zachorowała i ojciec kazał im zaraz jechać do Serbinowa, gdyż jest obawa, czy to nie ospa lub nie tyfus. Pani Barbara zatrzymała dorożkę i zaczęła się ubierać, żeby jechać do siostry. Przez ten czas Oktawia opowiadała, że mamusia zaraz wczoraj po odjeździe gości dostała dreszczów i brała chininę. W nocy nie spała, a nad ranem zaczęły się mdłości i okropny ból głowy. - Nie płaczcie. Gospodarujcie tu z Nastką i z wujkiem. Pilnujcie Agnisi i nie dajcie Rozalii od niej odchodzić. I trzymajcie się ostro, moje kochane. Pan Bóg da, że wszystko będzie dobrze. Widzicie, jak to trzeba matkę szanować i kochać - upominała je pani Barbara i trzęsącymi się rękoma zawiązywała woalkę. Dziewczynki pociągając nosami podawały jej torebkę, parasolkę. Bogumił, po którego Nastka biegała w pole, nadszedł, kiedy już dorożka ruszała z miejsca. Pani Barbara wstrzymała ją na chwilkę. - Jadę - oznajmiła. - Przyślij po mnie konie jutro rano. Niech ci dziewczynki wszystko opowiedzą. Do widzenia. Jechała tedy. Kamienie i słupy telegraficzne opieszale sunęły wstecz, a dalsze plany, kępy ziemi, wioski na horyzoncie pełzły pomału naprzód. - Moi kochani, prędzej - błagała pani Barbara dorożkarza. - Szkoda - podżegała go - że nie wzięłam naszych koni. Byłabym już na miejscu. Zamykała oczy i myślała: - Granica serbinowska już blisko, już ją mijam, już pewno widać Pogórze... I spoglądała znienacka, lecz stojący na granicy krzyż śród krzaków tarniny był ciągle jeszcze przed nią, a Pogórza wciąż jeszcze nie było widać. Wtedy zbroiła się w cierpliwość i zwracała się myślami do Teresy. - Boże, Boże, skąd się to wzięło - dociekała - to chyba nic poważnego. I znów zaczynała rozmawiać z dorożkarzem: - Moi złoci - mówiła - czy wy widzicie już Pogórze? Mógł przecie dalej widzieć, siedział o tyle wyżej. Wkrótce i ona ujrzała owo Pogórze - siną wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało, że Kaliniec już blisko. Łoskot grubych kamieni bruku i rozmaitość podmiejskich widoków sprawiły, że dorożka zdawała się teraz żwawiej posuwać naprzód. Kilkoro dzieci zerwawszy się znad rynsztoka biegło za pojazdem chcąc się uwiesić. Inne wołały z daleka ku dorożkarzowi: - Batem ich! Batem! - Ludzie, zajęci swoim, snuli się w obie strony, dziad podwiązany pod brodę czerwoną chustką stał jak zawsze pod murem kościoła Bernardynów. Nic się tu nie zmieniło i pani Barbara poczuła się raźniejsza, jakby widziała w tym dowód, że i u Kociełłów nic takiego nie zaszło. Przed bramą domu, gdzie mieszkali, zobaczyła swego brata Daniela. Chodził tam i na powrót, jakby na kogoś czekał. Nie zdziwił się ujrzawszy panią Barbarę, która odprawiła dorożkę i stanęła przed nim bez tchu, nie śmiąc pytać. - No - rzekł - przyjechałaś. Chwała Bogu. Idź tam, ale nie siedź długo. I, moja złota, wypraw stamtąd Michasię. Powiedz, że ja tu stoję i czekam. - Ale co jest Tereni? - Tereni? Miała mdłości i bóle w krzyżu, kto wie, czy to nie ospa. - To straszne, Daniu! Terenia miałaby dostać ospy?! - Tak, to straszne - potwierdził Ostrzeński z przekonaniem. - Ja już nóg po prostu nie czuję, wyobraź sobie - dwie godziny tu czekam, a ta szalona kobieta, ta Michasia, całą noc dzisiaj nie spała. Ani pomyśli, że ma, uważasz, synów, i to raz tylko szczepionych! Pani Barbara zdziwiła się tej nagłej trosce o synów, którymi Daniel mało się na ogół przejmował. On zaś nie panował już nad rozpaczą i prosił: - Przypomnij jej o synach. Może to ją wzruszy. Ja bym jej śmierci nie przeniósł. A takie jak ona strasznie łatwo się zarażają. - Daniu - rzekła pani Barbara - uspokój się. Przecie to Terenia jest chora. Powiedz lepiej, byłeś tam? - Byłem - odparł, nieco się opamiętawszy. - Ale nie widzę powodu, żeby tam ciągle siedzieć. Robicie tylko zamieszanie koło tej biednej Tereni. To jest wariactwo. Od tego są fachowcy, doktorzy, pielęgniarki. Jej może w końcu nic nie być, a wy powymieracie. Pani Barbara spojrzała na brata z litością i zdziwieniem. Wzruszyła ramionami. - Nie bądź dziwakiem - rzekła. - Ja tam już chodziłem! - wołał Daniel idąc za nią do bramy. - Ale, uważasz, to nie ma żadnego celu. I słuchaj - prosił żałośnie - moja złota, moja jedyna, przyślij mi tu Michasię. W mieszkaniu Barbara zastała matkę, Danielową i doktorów, którzy przybyli na konsylium. - Tyfus lub zapalenie mózgu - szepnęła pani Michalina ucieszywszy się na widok siostry męża. Pani Barbara czuwała wespół z matką i bratową przy Teresie całą noc i nazajutrz nie wróciła do Serbinowa. Dała tylko kartkę do domu, że zostaje, a potem co dzień wysyłała i odbierała wiadomości przez mleczarza. Po kilku ciężkich dniach gorączka cokolwiek się zmniejszyła i Teresa zaczęła odzyskiwać przytomność. Lucjan wypytywał doktorów, czy nastąpiło przesilenie, ale doktorzy zdawali się sami nic pewnego nie wiedzieć. Ociągali się z odpowiedzią, wciąż uparcie wracali do ręki chorej, badali tętno, zdwoili dawkę kamfory. Ostatecznie jednak orzekli bez zapału, że pewnego rodzaju przesilenie mogło w istocie mieć miejsce. Zastanawiali się nad tym, jak Teresę wobec tego odżywiać. Zalecili na razie dawać odrobinę śmietanki i może troszeczkę dobrej, świeżej maślanki. Pani Barbara strasznie się ucieszyła. Skoro mowa o takich rzeczach, znaczy wszystko jest dobrze. W dniach troski najmniejsza iskra nadziei zdaje się szczęściem bez granic, ale doznawszy tego szczęścia pani Barbara już o nie drżała, gdyż zdawało jej się równie potężne, jak kruche. Zapragnęła z nim uciec, jakby w mniemaniu, że je w ten sposób utrwali. Zapytała, czy może spokojnie odjechać na kilka godzin na wieś. W takim razie przywiozłaby i śmietanki, i maślanki, i to takiej, jakiej w mieście się nie dostanie. Doktorzy odpowiedzieli, że naturalnie można jechać, w danej chwili nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zaczęła się więc gorączkowo zbierać do drogi mówiąc sobie, że jeśli chce dalej pielęgnować Teresę, to musi wpaść do domu, sprawdzić, jak wszystko tam idzie, wydać nowe zarządzenia i zabrać ze sobą różne rzeczy, gdyż wyjechała była jak stała, a nie wszystko umieli jej według żądania dosłać. W miarę jak chwila odjazdu się zbliżała, lęk o to, co w domu zastanie, przesłaniał w sercu pani Barbary wszystkie inne uczucia. Wprawdzie miała stamtąd codziennie wiadomości, ale co znaczą wiadomości sprzed kilku godzin. Agnisia mogła rano być zdrowa, a teraz, kto wie, czy się nie wije w gorączce. - Stróż przyprowadził dorożkę - oznajmiła na koniec posługaczka Kociełłów. Pani Barbara schyliła się nad Teresą. - No, Tereńko - zawołała ochoczo - przywiozę ci śmietanki i maślanki. A co mam powiedzieć dziewczynkom? Chcesz może, by przyjechały? To je także przywiozę. Teresa odzyskała przytomność, ale była odurzona i z trudem tylko mogła zebrać i wyrazić swe myśli. - Dziewczynki - powiedziała słabo i dosyć obojętnie. I nie ujawniła chęci zobaczenia dziewczynek. Zaczęła natomiast szeptać: - Gdybym umarła... gdybym umarła, to w komodzie... Nie-nie-nie, nie w komodzie... nie w komodzie - powtórzyła prędziutko. I marszcząc brwi spojrzała miłosiernie, jakby prosząc o pomoc. - Zapomniałam - poskarżyła się i zaczęła od nowa: - Jakbym umarła... - O czym ty mówisz? - zaśmiała się z przymusem pani Barbara. - Jest ci lepiej. Doktór pozwolił ci pić maślankę. Ja właśnie po nią jadę. Ja ci na wieczór przywiozę maślanki. Teresa pokręciła przecząco głową i zaczęła raz po raz otwierać dłonie rąk, spoczywających na kołdrze, odwracając je ku górze gestem zdumionej bezradności. Pani Barbara nie mogła na to patrzeć. Wzięła ją za obie te ręce i ściskając je rzekła: - Przywiozę ci pysznej maślanki, siostrunieczko. - Pysznej maślanki, pysznej maślanki - powtórzyła, jakby to było zaklęcie mogące odwrócić złe przygody. Wychodząc już spotkała w drugim pokoju jednego z leczących Teresę doktorów, który był wielbicielem chorej. Chodził w tę i w tę stronę, gryząc jedną po drugiej kostki zaciśniętych w pięść palców. - Nie chce widzieć córek? - spytał zatrzymawszy Barbarę. - W ogóle - dodał sam do siebie - nie znać, żeby kogo z rodziny chciała widzieć i mieć przy sobie. Nie pyta o matkę... to mi się nie podoba. Taka obojętność na doczesne stosunki... - Co też pan doktór mówi - przerwała pani Barbara oburzona. - Żeby miało być źle, toby właśnie chyba kazała przywieźć córki. Ale jest przecież dobrze. - Jest dobrze, naturalnie - powtórzył zdawkowo doktór. W drodze pani Barbara odzyskała zachwianą w ostatniej chwili otuchę. - Nie może przecie umrzeć ktoś, dla kogo się jedzie szosą ładnie do domu po maślankę. - I myślami opowiadała już Bogumiłowi oraz dziewczynkom dzieje ostatnich dni, a tak opowiadana choroba Teresy stawała się czymś przebrzmiałym, zażegnanym, nierzeczywistym. Przyjechawszy jednak na miejsce pani Barbara nie była już tak dobrej myśli i nie potrafiła wlać ducha w żądnych wiadomości domowników. Gdy po ciemku już wyruszyła z powrotem, czuła w całej sobie febryczne gorąco. - Nie denerwuj się - prosił Bogumił. - Ja jutro rano wezmę dziewczynki i przyjadę. Wszystko będzie dobrze. - Ja się nie denerwuję - odparła - tylko nie wiem, czy te butelki ze śmietanką i maślanką dobrze zakorkowane. Czy mi się nie wyleją. Butelki były dobrze zakorkowane, ale pani Barbara nie zastała już siostry przy życiu. Teresa umarła w godzinę po jej odjeździe. - Pewno - szeptała zanosząc się od płaczu pani Barbara - nie zastrzyknęliście kamfory, pewno nie było doktora. Zapewniano ją, że owszem, doktór był, kamfora była zastrzyknięta. Był też i ksiądz - matka i posługaczka zakrzątnęły się, by go sprowadzić - ale dokonał tylko ostatniego namaszczenia, gdyż Teresa konała nieprzytomna. Lucjan z płaczem pokazywał pani Barbarze stłuczoną ampułkę od kamfory. Nazajutrz od rana mieszkanie napełniło się ostrożną, milczącą krzątaniną. Niekiedy tylko czyjś zbrzęknięty od płaczu głos wyrywał się spomiędzy szeptów nieco bardziej donośnie. - Gdzie ktoś położył świece? - pytano. - Trzeba tym ludziom pokazać - mówiono - jak mają zieleń rozstawić. W pokoju dziewczynek słychać było szmer tnących materiał nożyczek. Pani Barbara z szyjącą po domach kościstą i anemiczną krawcową i z Francuzką Bonnard przyrządzała naprędce żałobę dla Sabiny i dla Oktawii. Bogumił wyszedł na miasto z Lucjanem, aby pomóc mu załatwić formalności. Daniel i jego dwaj starsi synowie, Anzelm i Janusz, przyszli na krótko przed wyruszeniem pogrzebu i zatrzymali się w sieni. Chłopcy spoglądali od czasu do czasu na swe żałobne przepaski badając następnie spod oka wrażenie, jakie one czyniły. Drzwi mieszkania stały otworem i na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi, zarówno tych, co przybyli na pogrzeb, jak obcych, którzy chcieli zobaczyć nieboszczkę. Pokój, gdzie niedawno żegnano tak wesoło Teresę przed jej zamierzonym wyjazdem na Litwę, był teraz przyciemniony, a pośrodku spoczywała zmarła, gotowa do znacznie krótszej, lecz niepowrotnej podróży. Pogrzeb miał się odbyć prosto z domu na cmentarz. Długo czekano na księdza, ale wreszcie kondukt wyruszył. Lucjan Kociełł był honorowym prezesem straży ogniowej, toteż idąca na przedzie muzyka strażacka uderzyła przeciągle w trąby i flety, gdy tylko karawan zaczął z wolna kołatać po bruku. Mnóstwo róż i jaśminów, wstrząsanych z lekka jazdą po kamieniach, okrywało trumnę i roniło wonne płatki na ziemię. Po obu stronach wozu szli strażacy z palącymi się pochodniami. A tak, znowu jedno z dzieci tej ziemi, urodzone śród jęków i krwi, odbywało swą podróż do grobu śród kwiatów, przy ogniach i muzyce, jakby wiekami uświęcone przekonanie bliźnich teraz dopiero wiodło je tryumfalnie do bram prawdziwego żywota. 19 Bogumił i Barbara wrócili do domu z pogrzebu Teresy, weszli i w pierwszym pokoju, w kancelarii, zatrzymali się nie mając siły iść dalej. Własne mieszkanie wydało im się też cichsze i pustsze po tym zgonie. Bogumił usiadł przy biurku, jakby było coś pilnego do roboty, a pani Barbara spojrzawszy na jego pobladłą twarz nagle rzekła: - Czemużem ja nie umarła. Ja, której nikt nie kocha, po której nikt by przynajmniej nie płakał. Bogumił zebrał siły i powiedział z uśmiechem: - Nikt? A za kogóż ty mnie masz? To, że ja bym płakał, to ci nie dosyć? Nie wiedziała na pewno, czy to byłoby dosyć, lecz ją te słowa pokrzepiły, zmniejszyły jej żal nad sobą. - Nie słuchaj - rzekła. - Tak mi smutno, że mówię od rzeczy. Ale to jest prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo. Wszyscy najlepsi, najmilsi. - Może prędzej zarabiają sobie na coś lepszego niż to nasze tutejsze życie - odparł nie bardzo wiedząc, co ma przy tym na myśli. - Nie - rzekła - to już ten los okrutny tak umie celnie wymierzyć, żeby zgnębić biednego człowieka. I nagle dała upust żałości: - Wiem, że ci ciężko - zapłakała - ale ty tak cierpieć nie możesz jak ja. Bo ty nie czujesz się winien. - Winien? Czemu winien? - Że Tereńka umarła. - Basiu, co ty? Któż tu w ogóle może być temu winien? - Ja - szepnęła pani Barbara błysnąwszy mściwym spojrzeniem. - Ciągle mi się, wiesz, wydaje, że ta śmierć - to kara boska na mnie za to, że jestem taka... to jest, że nie jestem taka, jak być powinnam... że jednym słowem... Nie dodała nic więcej, ale Bogumił wiedział, co miała na myśli. - Jakaś ty zarozumiała - rzekł ostro. - Myślisz, że Bóg, jeśli jest, ugodziłby naraz tylu ludzi, zasmucił tyle serc i uśmiercił taką słodką istotę po to tylko, żeby ciebie ukarać za jakieś głupstwa, a choćby nawet za jaki wielki grzech? Zostaw lepiej tę biedną zmarłą w spokoju i nie dociekaj tak chytrze wyroków losu. Pani Barbara spojrzała na niego z wdzięcznością. O, jakim balsamem były dla niej te szorstkie, stanowcze słowa. - Prawda - pomyślała natychmiast - wszakże i Teresa mogła o mnie kiedyś skrycie myśleć lub mówić co złego. Może nawet kiedy bez mojej wiedzy nieładnie wobec mnie postąpiła? A czyżby z tego powodu zasługiwała na karę? Takich rzeczy nie można we wzajemnym stosunku, choćby najlepszym, uniknąć. I ależ oczywiście, że ze strony Tereni było to samo! Wszak była ona jednak zalotną, była nią i wobec Bogumiła, nie żałowała sobie spojrzeń, uśmiechów, ani myśląc, czy to kogo boli. Zatem wszystko w porządku. O, jak to dobrze mieć nie tylko samą siebie na myśli, jaka to ulga, gdy ze złej czy z dobrej strony wziąć drugiego człowieka pod uwagę. Któż to jej mówił kiedyś, że tak się czynić powinno? Prawda, przecież to właśnie Terenia była takiego zdania. Lecz mimo te wszystkie wyrównujące, pocieszające myśli pani Barbara nie mogła się obronić od uczucia, że winy Teresy nie mogły mieć tego znaczenia, tej wagi, co grzechy przez nią, Barbarę, popełnione. I zresztą nie chciała widzieć Teresy winną. Nie, to było ucieleśnione dobro, czyż inaczej można by tak po niej cierpieć i płakać? Nagle, jakby wykrzyknięte przez kogoś, rozległy się w pamięci pani Barbary słowa: - "Gdybym umarła, to w komodzie... nie, nie w komodzie..." Co to takiego? Jezus Maria! Przecież to Teresa mówiła do niej przed śmiercią takie słowa. Co one znaczyły? Może Teresa chciała jej powierzyć jaką tajemnicę. Co miała w tej komodzie? Nie, nie w komodzie, przecież powiedziała potem, że nie w komodzie... A jednak trzeba było chyba zajrzeć do tej komody. Że też ona mogła o tym zapomnieć! Lecz nawet gdyby pamiętała, czyż miała była zacząć ni stąd, ni zowąd szperać w rzeczach Teresy? Nie, doprawdy, tego sobie nie trzeba wyrzucać. I już przestawała się męczyć na ten temat, gdy błysnęła jej myśl: - A nuż to było coś, co jednak dotyczy Bogumiła! Nie, czyżby w takim razie Terenia jej to chciała powierzyć? - Ale rozsądek nie był w stanie powstrzymać natłoku pytań i przypuszczeń wołających: - Czemu nie? a jeśli? - a może właśnie. I pani Barbara siedziała wciąż, nie ruszając się, w kancelarii, w której utknęli, i kiwała się z lekka, na nowo przeniknięta uczuciami strachu, obrazy i winy. - Cóż tak nic nie mówisz, kochaneczko? - zapytał w końcu Bogumił ocknąwszy się z własnej zadumy. - Tak sobie rozpamiętywam - odparła roztargniona. - I nic. Myślę, że masz słuszność. Masz słuszność. A po chwili dodała: - Wiesz, ja wezmę flanców i pojadę jutro do Tereni. Nasadzę jej astrów i lewkonij. Mam to jeszcze w inspektach. I dowiem się, co tam słychać u biednych dziewczynek. Bogumił radził, żeby poczekać nieco, gdyż mogiła jeszcze nie urządzona i nie będzie gdzie sadzić. Pani Barbara przyznała mu rację, a zresztą powstrzymały ją też inne okoliczności. Była zaziębiona, tak że musiała nawet trochę poleżeć, potem Agnisia czegoś gorączkowała; minęło więc sporo czasu, nim się dało pojechać do Teresy. Lucjan był człowiekiem czynnym, z niczym nie zwlekającym, i pani Barbara zastała mogiłę bardziej urządzoną, niż się mogła spodziewać. Stanowiła ona rodzaj równego z gruntem placyku otoczonego żelazną barierką i zasianego prawdopodobnie trawą, która jednak jeszcze nie powschodziła. Ale w głowach był już nawet umieszczony pomnik: złom różowoszarego granitu z czarnym napisem. Po obu stronach kamienia stała zieleń w doniczkach. Pani Barbara patrzyła uradowana, bardzo jej się to podobało, nie lubiła pretensjonalnych ani kunsztownych pomników i cieszyła się, że Lucjan okazał tyle dobrego smaku. Z ożywieniem, prawie wesoło zaczęła sadzić kwiaty, jakby to miejsce było tylko nowym, bardziej niż inne obchodzącym ją terenem zabiegów i pracy. Potem stanęła w zadumie i usiłowała sobie uprzytomnić, że stoi nad grobem Teresy. Na cmentarzu rosły wysokie drzewa, a w nich tuż nad głową pani Barbary drozd-śpiewak wygwizdywał ochoczą, prawie skoczną piosenkę. I dopiero ten śpiew śród zieleni pozłoconej słońcem rozżalił panią Barbarę. Uklękła i płakała, że już żaden z tych dźwięków życia, żaden z tych blasków świata nie będzie przenigdy usłyszany, nie będzie zobaczony ani przez Teresę, ani przez Piotrusia. Nie siebie tym razem żałowała, nie sama zdawała się sobie pokrzywdzona przez śmierć tych dwojga - ich miała w tej chwili za niepowetowanie skrzywdzonych. Gdy potem wycierając oczy zwróciła się ku wyjściu, ujrzała, że sąsiednią ścieżką szedł ku grobowi Teresy ktoś wysoki, niemal wiotki i znajomy. Znajomy w taki sposób, że razem z mignięciem tej postaci gorący dreszcz przeniknął panią Barbarę i przyśpieszyła kroku, jak gdyby uciekała. Wnet jednak stanęła i obejrzała się, ale wysmukłej postaci nie było już widać, gęsta zieleń ją skryła. - Czy to możliwe - myślała zaskoczona. - Nie, mnie się przywidziało. - Stała wahając się, czy iść dalej, czy wrócić, czy sprawdzić, czy poczekać. Na koniec wyszła jednak za bramę, to się ociągając, to śpiesząc, wciąż przy tym powtarzała: - Nie, mnie się przywidziało - ale co za szalone podobieństwo - co za podobieństwo! W domu Kociełłów Lucjan sam jej otworzył. - O - powiedział - jak to dobrze, Baszko - tak ją nazywał - że jesteś. Miałem do was właśnie pisać. Nie mogę się z tobą przywitać, bo porządkuję papiery i książki i jestem strasznie brudny. Rozgość się, a ja pójdę się umyć. Dziewczęta wyszły. Pani Barbara siedziała i rozglądała się po pokoju z tym uczuciem dławiącego zdumienia, jakie budzi po każdej śmierci człowieka niema trwałość przedmiotów. Gdy Lucjan wrócił, siedzieli długą chwilę w milczeniu, przerywanym półsłówkami, nie umiejąc podjąć rozmowy w tak zmienionych okolicznościach. Na koniec pani Barbara rzekła: - Mówiłeś coś, że miałeś do nas pisać? - A tak - przypomniał sobie Lucjan - i w strasznie ważnej sprawie. Przenosimy się do Częstochowy. - Ale niemożliwe! - Owszem. Rzuciłem posadę. Zakładam wielką cementownię. Spółka, ma się rozumieć. A sam osobiście będę prowadził biuro w Częstochowie. W ogóle postanowiłem się całkowicie przerzucić na tego rodzaju interesy. - Zawsze miałeś do tego pociąg - szepnęła pani Barbara - ale czy nie za wiele ryzykujesz? - Ha, może - odparł roześmiawszy się krótko, bez wesołości. - Jestem ryzykantem, to mój żywioł. Mam dość tego gnuśnego życia, tego biurka, klubu, kart, picia u Peszkego i drobnych pokątnych transakcyj handlowych, dobrych dla dam, jak Michasia. Potrzebuję realnych, na wielką skalę przedsięwzięć. - Terenia może by ci to odradzała. - Na pewno - potwierdził. - Terenia zawsze mnie zawracała z tej drogi. Nienawidziła interesów. I ja byłem jej o ile możności posłuszny, gdyż było to jedyne, czego ode mnie żądała. A spełnić jej żądanie... no, nie mówmy o tym. Ale teraz widzę, że źle robiłem. I że martwiłem ją, przez to właśnie, że jej słuchałem. Bo miałem za dużo energii i to szło na hulanki, które ją dręczyły, o, ja wiem, że dręczyły, choć nigdy nie powiedziała mi słowa... Lucjan mówił teraz obficie, jakby się w nim jakaś tama przerwała. Był zawsze człowiekiem pełnym życia, ale w takim ogniu, w takim prawie natchnieniu pani Barbara jeszcze go nigdy nie widziała. Roztaczał przed nią swe plany, niby program zupełnego przeobrażenia świata. Cementownia nie oznaczała bynajmniej samego tylko cementu. Wchodziły w to jeszcze cegielnie, gips, jakieś szczególnie ogniotrwałe dachówki, zwane eternit. Lucjan mówił też coś o domieszkach, szybko wiążących cement, o papie, żelazie, drzewie, a biuro w Częstochowie miało być szeroko pomyślanym biurem budowlanym. - Ale czy na to nie trzeba być inżynierem czy architektem? - odważyła się powiedzieć pani Barbara. - Mam właśnie świetnego inżyniera - zapewniał Lucjan. - Ale tu przede wszystkim nie inżynier jest najpotrzebniejszy, lecz organizator. Być organizatorem, to jest fach, którego nikt u nas nie docenia, a bez tego, bez tego ani rusz. Otóż ja nim jestem. Z urodzenia. Tak jest. Ha! - Doktorzy - ciągnął z wypiekami na twarzy - nie dają mi pić. Głupcy! Ja pić nie będę, jak będę miał co robić. Straszą mnie, że coś tam w środku nie tak. A ja ich wszystkich przeżyję. Przeżyję ich. To, że późno zabieram się do tak wielkich rzeczy, świadczy, że będę żył długo. Kto ma wcześnie umierać, wcześnie też wypełnia swoje zadania, a ja dotychczas wegetowałem tylko. Zresztą czuję się zdrów jak nigdy. Mówiąc to chodził wielkimi krokami po pokoju i kolejno to przygładzał tęgą ciemną czuprynę nad niskim czołem, to brał w garść brodę ciągnąc ją w taki sposób, jakby ją z wody wyciskał. - Daj Boże... - zaczęła pani Barbara, lecz on nie słuchał. - Mam pewność - snuł dalej swoje - że mi się wszystko uda. Po prostu pewność - no! I nie tylko dlatego, że wierzę w siebie. Wiem, że Teresa mi pomoże. Usiadł i ciszej nieco, ale żarliwie mówił: Wyobraź sobie, ja wierzę, że ludzie po śmierci mają większą siłę oddziaływania niż za życia. Może dlatego właśnie odchodzą czasem tak nagle, że chcą lepiej nam pomóc. - Wierzysz w życie pośmiertne? - rzekła pani Barbara z nadzieją i powątpiewaniem. - Tak... to jest - nie. Rozum oczywiście mówi mi, że go nie ma. Ale mimo to nie mogę się oprzeć przekonaniu, że śmierć... czy umarli... tak, umarli, przeobrażają wszystko z większą siłą niż żywi. Ja na przykład czuję się dzisiaj innym człowiekiem; zdolnym do Bóg wie nie czego. Aż czasem myślę - o, gdyby Terenia mogła mnie teraz widzieć, a potem sobie urągam - bałwanie, przecież po to odeszła, by cię takim uczynić. - Jakże... jakże ona może ci pomóc... mogła cię takim uczynić, kiedy mówisz, że była tym rzeczom przeciwna - usiłowała zrozumieć coraz bardziej przejęta, ale i oszołomiona pani Barbara. - Ba! Będąc tu nie mogła wszystkiego zrozumieć. Ale teraz ma ten wyższy rozum, który my, żyjący... h-ha! żyjący - powtórzył z politowaniem - ledwo że przeczuwamy. Teraz ona wie, że ja do tego jestem stworzony. Jasne - nie? - A czy nie zrazisz się? - próbowała pani Barbara bronić się przed ogarniającym ją podziwem. - Mnie się zdaje, że ty lubisz tak zacząć coś, a potem rzucić. - A broń Boże! A broń Boże! - oburzył się. - Ja? Skąd? A zresztą owszem. Do mnie należy puszczać rzecz w ruch. Mam świetne pomysły i energię, a cierpliwość, żeby dłubać w szczegółach, muszą mieć inni. Podział pracy, moja kochana, jasne - nie? Zresztą, mówię ci, odkąd wiem, że Teresa tego chce, nic mnie już nie powstrzyma. Teresa mi pomoże. I ja tylko w ten sposób mogę z nią dalej obcować. Bo nikt z was nie wie, czym jest dla mnie jej strata - zaszlochał krótko bez łez. - Mogłem ją zaniedbywać, mogłem jej całymi dniami nie widzieć, a jednak... Nie, wy, kobiety, tego nigdy nie zrozumiecie. Pani Barbara była wstrząśnięta. Znała tak dawno tego swojego szwagra i nie miała, jak się okazuje, pojęcia, co to za człowiek. Iluż on rzeczy był pełen, jaką bogatą miał naturę! Pani Barbara też nie cierpiała wszelkich tak zwanych interesów, ale to, że można je pojmować nie jako robienie grosza, ale jako tętniącą życiem i pracą działalność, było dla niej czymś nowym i bardzo pociągającym. I ta wiara Lucjana w życie zagrobowe Teresy, w jej obecne znaczenie, ta prawie bajka, którą tu rozpowiadał, nie raziła jej wcale. Przeciwnie, mistyczna wiara w połączeniu z na wskroś życiową praktyczną energią była bardzo na miejscu, można powiedzieć, że jedynie w tym połączeniu wydała jej się rzeczą do zniesienia, a nawet usprawiedliwioną. W ogóle Lucjan postawił sprawy w taki sposób, że zadrgała w niej coraz rzadziej się odzywająca żyłka poetycka, bezcenna skłonność do zespalania się ze wszystkim, co nam zachodzi drogę, stan, kiedy duch nasz pluszcze się zachwycony w nurcie życia nie przeciwiąc się, nie wątpiąc, nie krytykując. - Dobrze, ale czy musisz się wynieść? - pytała zasmucona, że utraci z oczu tego człowieka, którego tak jakby w ogóle po raz pierwszy ujrzała, którym została oczarowana i który w dodatku wywnętrzał się przed nią, jak rzadko mężczyzna wywnętrza się przed kobietą. - Czy musisz się wynieść? - powtórzyła. - Nie możesz tu w Kalińcu tego biura czy tam tych fabryk założyć? - Nie - uśmiechnął się do tego naiwnego stawiania sprawy. - Kaliniec to jakby zamknięte senne jezioro, mnie potrzeba takiego miejsca, co jak rzeka dokądś się toczy. Częstochowa leży na wielkim szlaku kolejowym, tam się zaczyna kraj hut, węgla, przemysłu... - Tu również mają budować podobno kolej - przerwała pani Barbara. - E-e, nie wierzę. Danielowa też ciągle o tej kolei majaczy. Ale to, jak mówią, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Lucjan spojrzał nagle na zegarek. - Przypomniało mi się - powiedział - że dziewczęta miały iść z miasta do Ostrzeńskich i że ja się tam też obiecałem na kolację. Chodź ze mną, Baszko. - Nie - przelękła się pani Barbara, chociaż to ją kusiło. - Nie, strasznie się zasiedziałam. Szkoda, że nie zobaczę już dzisiaj dziewczynek. Zaraz... mnie się wprost wierzyć nie chce, że się przeprowadzacie. I kiedy to ma nastąpić? - O, jeszcze nie w tej chwili. Ale przed wrześniem nie będzie nas już w Kalińcu. Czekaj, zapomniałem. W papierach Tereni są twoje listy. Jeżeli chcesz je wziąć, to zaraz ci je dam. Pani Barbara drgnęła i zapłoniła się. Przedśmiertne słowa Teresy znów zatańczyły w jej myślach. - Może to to? - pomyślała i natychmiast ogarnął ją wyzwalający spokój. - No, ma się rozumieć, że to szło o jej listy. - Dobrze. Wezmę je - rzekła - przynieś. Lucjan przyniósł dużą kopertę zapieczętowaną i owiązaną sznurkiem. Powiedział: - Kilka tygodni temu, przed wyjazdem za granicę, Teresa zebrała te listy, zapieczętowała i dała mi nakazując ci oddać w razie jej śmierci. Dziwne - dodał westchnąwszy - Terenia częściej myślała o śmierci, niżby to można przypuszczać sądząc po jej usposobieniu. Miała raz po raz takie okresy. - To kiedy się z wami zobaczymy? - pytała pani Barbara chowając kopertę do torebki. - Chciałbym przyjechać do was na niedzielę z pannami. Bo potem zaraz jedziemy wszyscy do Krynicy. Doktor znalazł, że małe są anemiczne, a ja muszę grać rolę matki - ha! - parsknął znów swym smutnym, basowym śmiechem. - No, nie udawajmy - dodał. - Prawdę mówiąc, to i mnie każą na coś tam się leczyć. Stali już w przedpokoju, ale on jeszcze prosił: - Nie śpiesz się tak. Wiecznie tylko uciekasz i uciekasz. Ja się muszę przebrać do Ostrzeńskich, ale gdybyś poczekała, tobyśmy wyszli razem. - O, nie mogę - wypraszała się. - Mam niańkę, dobrą dziewczynę, ale nie bardzo mogę z nią dziecko zostawić. - Ha! - śmiał się znów Kociełł w swój porywczy sposób, lecz brzmiało to już obco. Wróciwszy do Serbinowa, pani Barbara wołała już od progu: - Przywożę ważną nowinę. Kociełł wyprowadza się z Kalińca. I cały wieczór omawiali z Bogumiłem tę sprawę. Dopiero nazajutrz pilnując bawiącej się Agnisi (Rozalia już gdzieś, jak zazwyczaj, przepadła) pani Barbara otworzyła kopertę Teresy i ze wzruszeniem przypatrywała się różnobarwnym kartkom papieru, które tak pracowicie zapisywała za czasów swego panieństwa. Zwłaszcza zabawnymi i zajmującymi wydały jej się listy do Okci i Sabinki, gdy były one jeszcze małymi dziewczynkami. Przerzucała je, ten zaczynając, ten kończąc - pisane były tak śmiesznymi wielkimi wyraźnymi literami, i śmiała się, i łzy jej w oczach stawały na wspomnienie tych przebrzmiałych czułości: "Droga moja dzieweczko... kochana ślicznotko... droga Okteńko... Buziaka za miły liścik, który tak dobrze i starannie napisałaś... Donieś mi, ukochana, czy łobuz Sabina dużo już umie po francusku i po niemiecku. O Ciebie się nie pytam, bo wiem, że jesteś pilną i zawsze starasz się korzystać. Już wkrótce zobaczymy się, wszak do mnie przyjedziecie, bardzo pragnę ucałować wasze koralowe usteczka..." - Boże wielki - westchnęła pani Barbara opuściwszy na kolana ręce z wiązką tych listów - jak ja te dzieci kochałam, gdzie się to wszystko podziało; one się chyba zmieniły, nie są mi już tak bliskie. Czy też może mnie się dawniej wszystko wydawało więcej wartym kochania?... Nagle, gdy zaczęła ponownie przebierać śród listów, spomiędzy sztywnego papieru, na którym były pisane, wymknęło się i wionęło na podłogę parę wiotkich, niedużych świstków. Pani Barbara podjęła je. Były zapisane ręką Teresy, ale tak widać śpiesznie, że prawie nieczytelnie. Jeden tylko był wyraźniejszy o tyle, że pani Barbara po chwili przyglądania mu się zaczęła rozróżniać słowa: "...tą myślą powodowana - czytała z niespokojnym zdumieniem - zwracam się do Ciebie, drogi Tadziu, z gorącą prośbą. Nie wiem, w imię czego mogę przemówić, aby poruszyć Twoją duszę równie leniwą w dobrym, jak w złym. Oby prośba moja była tak przyjęta, jakbym ją zaniosła w imię tej nie znanej mnie siły, co potrafi Twą dobroć pobudzić do czynniejszego stanu. Idzie mi o tak niewiele, o zwrócenie mi listów moich pisanych do Ciebie w ciągu tych lat. Jeżeli moim życzeniem sprawiam Ci subiekcję i przykrość, to musisz mi wybaczyć i pocieszam się, że to przykrość powierzchowna i przemijająca. Ach, o cóż to ja się troszczę, wszak dla Ciebie samo istnienie jest dostatecznym cierpieniem, abyś miał jeszcze... Ty dość cierpisz przez samo istnienie, abyś..." Te dwa nie dokończone zdania były przekreślone, a dalej szło znów gładko: "Wiem, że ta prośba nie może być przez Ciebie zaraz i w zupełności pojętą. Jeżeli zobaczymy się jeszcze kiedy, to o ile sobie życzyć będziesz, wyjaśnię jej bardziej szczegółowe pobudki. Na razie niech wystarczy Ci, że znam dzieje niektórych pisanych do Ciebie listów, nie jestem tak zarozumiałą, abym sądziła, że moich nie może spotkać to samo". Tu następowały nie powiązane i pokreślone zdania: "...Odpowiesz... Może powiesz: z Tobą jest co innego, a jednak niestety i ja nie mogłam obudzić Twej melancholijnej duszy do życia i radości. Uważam to za swą winę, gdyż nie dość Cię kochałam, nie mogłam Cię takim, jak byłeś, dość pokochać... Uważam to za swą winę, gdyż nie mogłam Ci się całkowicie poświęcić, czego stan ducha Twego wymagał. Wszystko to musi... Listy te muszą zaginąć razem z pamięcią naszych nieszczęsnych, chociaż tak błogich spotkań. Winną jestem tak wobec Ciebie, jak wobec L. i dzieci, ale to sprawa mego rozrachunku z Bogiem. Listy odeszlij na poste... Odwołuję się... ...O mój ukochany, uwielbiony, pożądany, uwielbiony do ostatniego tchu. Gdy kiedyś..." Tu urywała się karteczka będąca czym? Listem? Brulionem listu? Notatkami do listu? Czy ten list był przepisany? Wysłany? Kto był Tadzio? O czcze pytanie! Odpowiedź otrzymała była pani Barbara już wczoraj na cmentarzu, a i z treści listu Tadeusz Krępski stanął przed nią jak żywy. Teraz już i to zrozumiała, co znaczyły słowa: "Krępa, Krępa... tam się wszystko zaczęło". Ale jak się ta karteczka dostała między jej listy? Przypadkiem? Oczywiście, że chyba przypadkiem. Na Boga, czy Lucjan mógł ją znać? Nie, wszak Teresa oddała mu kopertę zalakowaną. Na tym więc polegała tajemnica Teresy, która ją, biedną, w ostatnich latach tak bardzo wybiła z równowagi! Pani Barbara nie potępiała, tylko bez granic współczuła. I śmiała się ze siebie szyderczo: - A tyś głupia, myślała, że twoje sprawy grają tu jakąś rolę. Gdzie się ciśniesz, ty, której przeznaczeniem jest nic nie przeżywać, być wyłączoną i tylko z dala widzieć, jak między ludźmi dzieją się rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Na razie bowiem sprawa ta przedstawiała jej się jako tragiczne, oszałamiające bogactwo życia, od którego czuła się odrzuconą i to odrzuconą nie tylko sama. Bogumił wydawał jej się też odrzuconym i jakby trochę ośmieszonym przez rolę, jaką mu w tym wszystkim wyznaczyła. Z zamętu pytań, zamiarów, dociekań, wyroków, ze strasznej męki duszy wyrwała panią Barbarę Agnisia. Dziecko widząc matkę schyloną nad papierami przybiegło niosąc książeczkę. - Mamusia - rzekło - Aisia czyta-pisze. Matka wzięła dziewczynkę na kolana i nie patrząc pomogła jej wodzić ołówkiem po kolorowych obrazkach. - Aisia pisze - oznajmiło dziecko, a obróciwszy się w tył ku twarzy matki zażądało potwierdzenia tego zadziwiającego faktu. - Aisia pisze? Pisze Aisia? Aisia? - Nie, Aisia nie może tu pisać - rzekła przytomniejąc pani Barbara. - To są obrazki. Obrazki są do oglądania. Patrz, jak je pomazałaś. Agnisia zadumawszy się powtórzyła, przejęta nieznanym słowem: - ...aziaaś? Gdyż wymawiała w całości tylko dwusylabowe wyrazy; z dłuższych przyjmowała do wiadomości jedynie końcówki. 20 Jakiś czas nękała jeszcze panią Barbarę myśl, że przedśmiertne słowa Teresy musiały znaczyć coś innego niż owe przez Lucjana oddane listy i niż owa karteczka, która znalazła się tam chyba przypadkiem i przez pomyłkę. Przychodziło jej tedy do głowy raz to, raz owo, myślała jednak o tym coraz rzadziej, rzecz ta miała pozostać na zawsze niepojęta. Jeszcze tego samego roku, w którym umarła Teresa, jesienią Bogumił doszedł do przekonania, że się już w kancelarii nie obejdzie bez pomocnika. A i plony zostały osiągnięte o tyle dobre, że pozwalały na nieduże zwiększenie kosztów administracji. Napisał więc do Paryża i wkrótce otrzymał odpowiedź. Daleniecki donosił, że po rozmowie odbytej z kochanym panem Bogumiłem w lecie, zaraz napisał był do krewnych, którzy mu polecają niejakiego Romana Katelbę. Chłopak ten ukończył nawet szkołę dla oficjalistów dworskich. Ma się zgłosić do Serbinowa, ale naturalnie przyjęcie go zależy od tego, czy się panu Bogumiłowi spodoba. Katelba spodobał się i został zgodzony, a pani Barbara cieszyła się, że Bogumił będzie mniej zawalony pracą. Pojechała zaraz do Kalińca po rozmaite rzeczy potrzebne do urządzenia tego, jak go nazywali, pisarza, i była w takim dobrym usposobieniu, że dała się nawet zaciągnąć Ostrzeńskim i Holszańskim do cukierni w parku na kawę. Śmieli się, że to jest wielki tryumf, gdyż Basia zawsze wiecznie "nie może" i "już odjeżdża". Gdy się następnie pożegnała i szła ku rynkowi, gdzie czekał na nią Klimecki z końmi, nurtowało ją niejasne, tęskniące poczucie, jakoby miała jeszcze coś ważnego do uczynienia. -Ach, prawda. Chciała wstąpić do Teresy, opowiedzieć jej o nowym pisarzu. Lecz Teresie nie można było już nigdy nic opowiedzieć. Co za rozpacz! Po powrocie żony z miasta Bogumił zapytał: - Gdzie umieścisz Katelbę? - a ona odpowiedziała, że chyba w oficynie po tej stronie, gdzie jest również mieszkanie oprzętki. Nowy pisarz zjawił się wkrótce, a tego samego dnia, w czasie gdy znoszono jego rzeczy do pokoiku w oficynie, ujawniło się, że mamka, a potem niańka Agnisi, Rozalia, uciekła z domu. Poprosiła panią, czy może iść do kościoła do Małocina na nieszpory i z nieszporów tych nie wróciła. Skrzynkę swą zostawiła, ale pustą, rzeczy widać musiała zabrać w zawiniątko. Po rozejrzeniu się stwierdzono, że w komodzie pani Barbary brakowało nieco pieniędzy. Tyle mianowicie, ile się Rozalii należało zasług za ostatni miesiąc. Była to uczciwa dziewczyna, miała tylko jedną słabość - nie umiała się nigdy oprzeć nagabywaniom chłopców. - Pewno też i teraz poniosło ją za jakimś chłopaczyskiem - osądziła pani Barbara i nie miała nawet czasu przyjrzeć się nowemu pisarzowi, musiała się starać o niańkę. Żyd Szymszel z Kurzy przychodził z paru dziewczynami, lecz żadna się nie nadała. Na koniec zgodzono drobną jasnowłosą Józię z Kalińca, którą poleciła rejentowa Holszańska jako jedną ze swoich wychowanek z domu sierot. Była ona uważna, chętna i od razu okazało się, że lubi mieć do czynienia z dziećmi. Agnisia przyjęła ją z otwartymi do uścisku rączkami i aby się tej nowej niańce przypodobać, starała się nawet najdłuższe powiedziane przez nią słowa powtarzać w całości - trud którego sobie wobec rodziców nie zadawała. Patrząc na te zaloty i uśmiechy swojej dziewczynki, pani Barbara rzekła: - Jakie to dziecko jest mało uczuciowe. Zdawało się, że tak kochała Rozalię. A ona może ze dwa razy po jej odejściu powtórzyła: "Nie ma Ozali" - a teraz, patrz! - Co ty od dziecka wymagasz? - ujął się za córką Bogumił. - Ona przecie tak daleko nawet pamięcią nie sięga. Jej się naprawdę zdaje, że zawsze miała tylko Józię i Józię. - Bronisz ją - odparła Barbara - bo ma twoje usposobienie. Ty też tak... do każdego jesteś niby to przywiązany, ale bez każdego możesz się obejść. - A czy to nie lepiej, żebyśmy byli dla drugich dobrzy, a łatwiej mogli się bez siebie wzajem obejść? Niż jak to bywa, że człowiek bez człowieka nie może wyżyć, a jak się zejdą, to się tylko dręczą i dokuczają sobie. - No dobrze - przestraszyła się - ale przecież beze mnie nie możesz się obejść? - Bez ciebie - nie - pośpieszył ją upewnić Bogumił. Pani Barbara jeździła od czasu do czasu do kościoła; chociaż w ogóle nie była praktykująca, ale tak, na wszelki wypadek. Zimą co prawda nie jeździła prawie nigdy, bo się bała zaziębić, ale w tym roku właśnie raz pojechała i w czasie mszy zobaczyła nagle wśród tłumu żarliwie modlącą się Rozalię. Po nabożeństwie przecisnęła się do niej i zawołała: - Róziu! Róziu! Nie poznałaś mnie? Rozalia zrazu stropiła się i zdawała się chcieć uciekać, ale wnet się opamiętała i schyliła się z powitaniem do ręki. - Róziu - powtórzyła pani Barbara - co się z tobą dzieje? Twoja skrzynka u nas została. Przecież musi ci być potrzebna. - Niechta - szepnęła Rozalia czerwieniejąc. - Niech już ostanie za ten wstyd, co ja państwu zrobiłam. Pani Barbara pogłaskała ją po ramieniu. - Moja kochana. Dokądżeś ty tak od nas poszła? Źle wyglądasz. Bardzo zbiedniałaś w sobie. Może ci czego trzeba? Rozalia chwilę milczała, aż odeszły z panią Barbarą w kąt cmentarza - wtedy opowiedziała, że uciekła, bo była znów przy nadziei, że wstydziła się i powiedzieć, i zostać, a ten, który jej to zrobił, nie chciał się z nią ożenić. Więc poszła tak z rozpaczy, dokąd oczy poniosą, myślała, że może w świecie między obcymi nie taki będzie wstyd. Ale daleko nie zaszła... - A gdzież, na miłość Boską, to dziecko? Rozalia zatchnęła się na mgnienie i rzekła z wysiłkiem: - Ciężkom robiła, tom też to maluśkie utraciła przed czasem. Ale tera nijak do siebie przyjść nie mogę. Choram i choram. Pani Barbara wzdrygnęła się, a po chwili szepnęła współczująco: - Bój się Boga, na coś ty tak zrobiła? Dziecko by się u nas chowało. I tego gałgana, co cię zdradził, upilnowałoby się, żeby się ożenił. - Bogać ta - rzekła kręcąc ze smutkiem głową. - Jak już z pilnowaniem, to na nic. Ja z przymusu bym z nikim nie żyła. - Ale żem też ja po tobie nic nie poznała! - Po mnie tak zawsze nic nie widać - odparła uśmiechnąwszy się trochę przez łzy. - Powiedzże, gdzie teraz jesteś, to ci się choć skrzynkę odeszle. - U chłopów teraz służę, u gospodarzy - oznajmiła, ale nie powiedziała gdzie. - Niech się ta skrzynka za moje grzechy u wielmożnych państwa ostanie. Niech ją ta państwo komu dadzą. - Nie wygadujże, powiedz, gdzie jesteś? Może chciałabyś wrócić? To się co znajdzie dla ciebie. Tam, gdzie jesteś, nie musi ci być dobrze, boś zmizerniała. Gdzie służysz, w Małocinie? Lecz ona nie chciała i nie chciała powiedzieć. - Zbiedniałam przez chorobę - twierdziła - ale już ja do nikogo nie pójdę. Już ja u tych, co jestem, życie skończę. Rzekła to z błyskiem w oczach, który dał pani Barbarze do myślenia. - Ja widzę ze wszystkiego - opowiadała potem Bogumiłowi - że mimo rozpacz i dziecko, i chorobę ona znów przez kogoś rozum straciła i znów na zgubę poleci. Żeby tylko, na rany Boskie, Agnisia nie wzięła z niej czasem tego usposobienia. Przecież ją ssała. Dopiero uporawszy się ze sprawą niańki pani Barbara rzekła: - Niechże się teraz przypatrzę temu Katelbie. I z łatwością przyznała, że pisarz okazał się pod każdym względem bardzo na swoim miejscu. Był młody i cokolwiek nastroszony, jak pisklę jeszcze całe w pałkach piór dobywających się spomiędzy puchu, ale był dobrze jak na chłopca z prostego stanu ułożony, skromny, grzeczny i cichy. Średniego wzrostu, dobrej budowy, szyję miał mocną i szeroką, tak że linia głowy prawie się z nią zlewała. Twarz była otwarta, usta duże i szczere, oczy żywego niebieskiego koloru, trochę za głęboko osadzone i łatwo czerwieniejące, wąs mu się dopiero ledwo że, ledwo sypał. Wyglądał przyzwoicie, a w zajęciu był obowiązkowy i systematyczny. Bogumił nie mógł się go nachwalić. Wszelką robotę nie tylko w lot pojmował i pilnie wykonywał, ale starał się ją zrobić zawsze dobrze nad wszelkie spodziewanie. - Od razu widać - mówił Niechcic - że nie robi, by zbyć, ale by się czegoś nauczyć. Do czegoś dojść. I to mi się w nim podoba. Z początku noszono mu jeść do oficyny, gdzie mieszkał, ale raz pani Barbara zapóźniwszy się przechodziła od świń mimo jego okna i zobaczyła, jak siedząc samotnie przy stoliku spożywał obiad. Zrobiło jej się żal i od następnego dnia raz na zawsze zaprosiła go, żeby jadał z nimi. Z początku przykrzyło jej się to, ale wprędce przywykła do jego obecności przy stole, a i Bogumił był mu rad, gdyż miał z nim zawsze do pomówienia o gospodarstwie. Natomiast nadzieje pani Barbary co do tego, że Bogumił przy Katelbie będzie miał mniej roboty, spełzły na niczym. W dalszym ciągu nie dojadał on i nie dosypiał, a nawet, mimo zimowej pory, miał jakby jeszcze mniej czasu. Każdą chwilę, która dawniej była wolna, spędzał teraz albo z pisarzem wciągając go w różnego rodzaju kancelaryjne zajęcia, albo z książkami, w których szukał wskazówek co do najlepszego prowadzenia majątku. Sprowadził sobie wielką encyklopedię rolniczą, zamówił kilka czasopism poświęconych rolnictwu i hodowli, kupował książki z zakresu weterynarii. Nie było z nim teraz żadnej rozmowy, żadnego spędzenia czasu - był na nogach i w pracy od świtu do późnej nocy. Panią Barbarę zaczęło to w końcu gniewać. - Ja przecież - mówiła - mam niemało roboty, a zawsze znajdę chwilę, żeby zastanowić się, wytchnąć. A ty wciąż niby w jarzmie. I widzę, że ten Katelba nic ci nie pomógł, przeciwnie, musisz jeszcze jemu po piętach deptać. - Nie, tylko rozumiesz, ja teraz dopiero zaczynam wszystko jak się należy w ruch puszczać. Dotąd zmagałem się tylko z tym śmieciem, co tu było. Jeszcze rok będę miał taki ciężki, a potem zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka. - Już ja przestaję w to wierzyć. Ty nie umiesz sobie ułożyć zajęć tak, żebyś miał czas na wszystko. Zedrzesz się na nic i po co? Po to, żeby temu Dalenieckiemu kieszenie złotem napchać. Jemu i owej Mioduskiej. - Dalenieckiemu? - spytał Niechcic zdziwiony. - Mioduskiej? Coś ty! Ja o nich wcale nie myślę. - Jak to nie myślisz? Przecie widzę, że jesteś gotów siebie samego okraść, rodzinie od ust odjąć, żeby tylko do Paryża jak najwięcej móc posłać. Bogumił w zamyśleniu potrząsnął głową. Tak, to prawda, że starał się jak najwięcej dochodu zdobyć dla właścicieli. Ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że to tak może wyglądać, jakoby celem jego życia było nabijanie kabzy Dalenieckiemu czy tam pani Mioduskiej. I tak nie było, nie. Tę chwilę, gdy obliczał i wysyłał pieniądze, uważał tylko jakby za sprawdzian osiągniętych w pracy wyników. Dlatego się nią cieszył. Nie da się zaprzeczyć, że pracował na Dalenieckiego, a jednak czemu tak wyraźnie, stanowczo czuł, że nie na niego pracuje? Czyż był odpowiedzialny za to, że ziemia ta należała do bogatego człowieka, co w nią nie wkładał pracy? Czy miał przez to tę ziemię mniej kochać i mniej się dla niej trudzić? - Moja kochana - rzekł usiłując to jakoś wypowiedzieć. - Mioduska i Daleniecki przeminą i my też przeminiemy, a ziemia się zostanie. Musi być w ziemi wszystko zrobione tak, jak trzeba. Na to sieję, by wzeszło, reszta mnie nie obchodzi. - A mnie właśnie tylko ta reszta obchodzi. Jeżeli służyć, to już czemuś wielkiemu. - Dla mnie praca na roli jest wielką rzeczą. Ja w niej widzę to, czemu warto służyć. I temu służę. - Tak ci się zdaje. A ty służysz nie żadnej pracy na roli, tylko Dalenieckiemu - upierała się pani Barbara. - Nie - zaprzeczył Bogumił i nie mogli się porozumieć. W końcu jednak pani Barbara wymogła na mężu przyrzeczenie, że się będzie trochę oszczędzał. Dla nich, starzejących się ludzi, życie i zdrowie nie ma już może wielkiej wartości, ale dzieciom będą jeszcze długo potrzebni, a wkrótce będą mieli dwoje dzieci. - O ile, ma się rozumieć, nie umrę przy tym - dodała pani Barbara - a to jest bardzo możliwe, bo w gruncie rzeczy jestem już dosyć licha. Nie umarła jednak, i drugie dziecko urodziło się szczęśliwie wczesną wiosną. Była to znowu córka, dano jej imiona Emilia Florentyna. To dziecko pani Barbara sama karmiła. W tymże czasie Ostrzeńskim, nie spodziewającym się już dzieci, przybył trzeci syn - Bogdan. A gdy Emilia miała rok i parę miesięcy, doczekali się chłopca i Niechcicowie. Dano mu imiona Tomasz Michał. Michał na pamiątkę dziada, co umarł na Syberii. Przyjście na świat i chrzciny syna były to pierwsze prawdziwie wesołe uroczystości w Serbinowie. Na rodziców chrzestnych zaproszeni zostali Michalina Ostrzeńska i Lucjan Kociełł. Przybył on chętnie z Częstochowy na chrzciny i przywiózł nawet ze sobą córki. Ostrzeńscy stawili się naturalnie oboje ze starszymi synami i z babcią. Zaproszono nawet państwa Holszańskich. Miała również przyjechać pani Ładzina z Borku, by pozostać dłuższy czas u Niechciców, lecz w ostatniej chwili pogorszyło jej się na zdrowiu i musiała przyjazd odwołać. Pani Barbara leżała jeszcze w łóżku, ale drzwi jej pokoju otwarto szeroko, tak że mogła widzieć biesiadujących. Pito wino. Bogumił podochocił sobie, był z całego serca rozweselony. Uważał, że dobrze mu się dzieje. Doprowadził zniszczony majątek do normalnego stanu, a teraz miał jeszcze syna. Córki też, owszem, są dobre, ale przed synem zawsze więcej możliwości otwiera się na tym świecie. Ojciec i matka myśląc o tym czują się potężniejsi. Pił więc i młodzieży dolewał słodkiego wina, żeby dokazywała. Pani Barbara zauważyła, że Lucjan Kociełł nie pije. Zawołała Bogumiła i zapytała, dlaczego on nie pije. Bogumił powtórzył mu to, a Lucjan wtedy przyszedł i stanął w nogach łóżka. - Jesteś taki smutny, mój kochany - rzekła. - Nie pijesz. - Ha-ha! - odparł swym porywczym sposobem. - Wypróżniłem ja wiele beczek wina w swym życiu i teraz basta... - A interesa jak idą? - Interesa świetnie - odparł. - Interesa - powtórzył - świetnie. Ale czuję się niezdrów i muszę na siebie uważać. To mnie męczy. - Kpij sobie z tego - rzekła pani Barbara. - Będziesz żył sto lat. Od razu to widać po tobie. - Nie, naprawdę? - spytał rozpromieniwszy się i od tej chwili był już znacznie weselszy. Potem goście się rozjechali. Nastało gorące lato, pani Barbara dnia pewnego wyszła z robotą przed dom na ławeczkę pod kasztanami, otoczona trojgiem swych dzieci. Agnisia szczebiotała i pląsała po trawnikach, śród zarośli i po dziedzińcu. Emilka przy pomocy Józi próbowała stawiać swe pierwsze kroki; Tomasz spał w wózku, a matka odrywając raz po raz oczy od szydełkowych ząbków oganiała z niego muchy gałęzią. Było ciche niedzielne popołudnie. Lśniące wydęte obłoki żeglowały po modrym niebie; złocisty blask bił od zieleni ogrodu, ciemne liście i krążki światła mieniły się i mrowiły po twarzach, po ziemi, po trawie, gdy lekki wiatr zakołysał powietrzem. Z oddali słychać było nosowe dźwięki harmonii, a raz po raz - krzykliwy śpiew chłopskich dzieci, powtarzających jedynie - o-da-da-da. Myśli pani Barbary pobiegły wstecz ku dawnemu życiu, lecz zdawało jej się, że wspomina nie siebie, a inną znajomą sobie, ukochaną osobę, którą na zawsze utraciła. Zebrało jej się na płacz i starała się wspomnienia odpędzić. - Przecież teraz jestem szczęśliwsza, teraz jestem szczęśliwsza - powtarzała i próbowała coś nucić, ale głos ją zawodził, pierś ciężko dyszała, wszystko bolało od płaczu, co się nie mógł wydobyć. A całe piękno zieleniącego się w słońcu świata wydawało jej się czymś już dziś niepotrzebnym, czymś stosownym dla dawnego słodkiego życia, a teraz na darmo tylko roztaczającym się jakby w próżnym oczekiwaniu właściwych osób, które już nigdy nie wrócą... Gdy tak siedziała nie mogąc rozpoznać, co jest cieniem, a co życiem prawdziwym śród czasu, nadszedł ode dworu Bogumił i przyniósł list od Michaliny Ostrzeńskiej. Pisała, że babcia od kilku dni jest nie bardzo dobrze ze zdrowiem, lecz nie chce nigdzie z nimi na lato wyjechać. I czy nie byłoby najlepiej, aby Basia przyjechała i namówiła ją na parotygodniowy pobyt w Serbinowie. Pani Barbara poczuła coś w rodzaju gwałtownych wyrzutów sumienia. - Pojadę - rzekła - i przywiozę mamę do nas na dobre. - To dobra myśl - przyznał Bogumił. - To bardzo dobra myśl. 21 Babcia zajmowała u Ostrzeńskich mały pokoik z wyjściem na korytarz przy kuchni. Na oknie stały czerwono kwitnące kaktusy, a na ścianie wisiały portrety jej i jej męża. Byli na nich przedstawieni oboje w młodym wieku. On - okazały, wygolony mężczyzna, z pełnym powabu spojrzeniem i miłymi, wesołymi ustami, ona - piękna, jaką była w te czasy. Czoło, nos, osada oczu klasyczne, aż prawie ostre w swej nieskazitelnej budowie, źrenice błękitne przy czarnych włosach i nieprawidłowy miękki owal twarzy z boleśnie ku jednej stronie uśmiechniętymi ustami. Pod portretami wisiała na ukos gromnica z wstążką i zeschłym wiankiem i stała komoda, a na niej - fotografie syna Juliana i zmarłej córki, Teresy. Zaś przed fotografiami - niski wazonik majolikowy w kształcie ściętego, pustego w środku pnia. Przy pniu tym był nadto majolikowy płotek, o który wspierał się majolikowy myśliwy z harcapem, w stroju z osiemnastego wieku i ze strzelbą w ręku. Babcia siedziała najczęściej w czerwonym aksamitnym fotelu przy oknie, modliła się z Dunina, cerowała skarpetki wnuków, martwiła się i czekała, czy kto do niej nie przyjdzie. Gdy zaś kto przyszedł, zrazu cieszyła się, a potem prosiła, by się dla niej nie fatygować, gdyż jest tylko kulą u nogi każdemu, piątym kołem u wozu, które lepiej żeby już zeszło ze świata. Wygadywała na siebie co mogła najgorszego, żeby wywołać zaprzeczenia i zapewnienia. I wywoływała je, ale chociaż były przekonywające, uspokajały ją tylko na krótko. Wnet bowiem przypominała sobie coś, co je obalało. Wczoraj na przykład! Zrobili do rosołu kluski francuskie i oczywiście nie udały się! Kto dziś takie rzeczy potrafi! A czyż nie mieli jej pod ręką? Nie mogli się zapytać? Nie, oni wolą niech się psu nie zda na budę, byle nie słuchać i zrobić po swojemu. Dajmy na to, że Michasia nie ma czasu, by dojrzeć kuchni. Ale czy nie mogła nakazać Antoniowej: - Pójdziecie zapytać starszą panią. - Przecież starsza pani jest tuż pod ręką. Nie idzie o kluski, ale czy nie można było się jej zapytać? - I to już dawno, dawno takie lekceważenie - myślała szperając pamięcią po nocach, dniach, miesiącach, latach ubiegłych. Kiedy na przykład chorowała Teresa, wezwano wtedy wszystkich do jej pielęgnowania, a ją, matkę, ledwo tolerowano! A gdy umarła, pamiętano, że umarła jako żona i jako matka, i jako dama opłakiwana przez uwielbiające ją towarzystwo, nikt prawie nie zwrócił uwagi, że to umarło jej dziecko. O, jak szczęśliwe w porównaniu z tym wszystkim wydawały jej się nawet bodaj te czasy, kiedy ją pod przymusem wydawano za mąż. Ile spraw działo się w owe lata przez nią, ile uczuć, dramatów wstrząsało ludźmi z jej powodu. Żyła z rozpaczą, ale czuła, że żyje! A dziś? A dziś? Jeżeli zajrzy kto do niej, to mówi słodko, prawda, ale ona wie - przyszedł, bo zdarzyła się taka chwila, że nie ma gdzie iść, co robić - tak więc wpada, by spocząć między godziną a godziną. Basia przychodzi, gdy Bogumił ma jeszcze coś w mieście do załatwienia. Michasia, kiedy wróci na swój stale spóźniony obiad taka zmęczona, że nie może zaraz zacząć jeść, bo dostałaby boleści; Daniel - gdy tak długo czeka na Michasię, że nie wie już, co robić, żeby sobie czas skrócić. Wtedy sobie przypominają, wtedy przychodzą, wtedy im jest potrzebna! Że być potrzebną i w taki sposób, to jednak jest być potrzebną; że życiem cieszyć się można, gdy przyjdzie na to pora, nie wpływając widomie na jego bieg, nie odgrywając w nim roli, a tylko samemu cicho się z nim tocząc - skąd miała wiedzieć? Nie każdemu dane jest wiedzieć na czas, w jaki sposób ma z życiem się jednoczyć, a wtedy biedny człowiek siedzi w fotelu i płacze nad swym odłączeniem od świata. Pani Adamowa Ostrzeńska i świat stali naprzeciw siebie i przepaść była między nimi, a w otoczeniu babci nie było nikogo, co by jej pomógł znaleźć kładkę przez ową przepaść. Bo komuż przyjdzie do głowy, że dusza zbłąkana śród niedomagań starego ciała szuka drogi z taką samą rozpaczą i nadzieją jak w dniach młodości. I że może jeszcze zaświecić, jeśli znajdzie sposób, w jaki ma się ustawić do ludzi i do rzeczy śród odmienionych warunków. Ostrzeńscy płacze i czarne myśli babci uważali za nieuleczalną cechę starości; któż by się troszczył o wykrzesanie z tego, co i tak musi dogasać, jeszcze jakiejś jednej ostatniej iskry! Troszczono się o jej picie, jedzenie, spanie, i gdy rozpaczała, że nie ma się czego uchwycić, błagano ją, by zjadła trochę kureczki w potrawce. W domu Ostrzeńskich było zresztą przeważnie pusto. Pani Michalina założyła w ostatnich czasach na mieście sklep z przyborami do pisania i jeżeli nie była na zebraniu dobroczynnym lub w towarzystwie, to przebywała w tym sklepie. Anzelm i Janusz, obaj kończący już gimnazjum chłopacy, pokazywali się tylko przy stole. Anzelm zdawał się nie lubić babki i trzymał się sztywno z daleka, Janusz był, owszem, serdeczny, ale w ten żartobliwy, protekcyjny sposób, którego starzy i dzieci nie znoszą. Daniel był do trzeciej w gimnazjum, a potem albo chodził od okna do okna wyglądając na żonę, albo brał ze sobą najmłodszego synka i szedł jej szukać po mieście. Czasem, gdy pozostawał w domu, babcia zdjęta strachem osamotnienia przychodziła do niego, chciała z nim porozmawiać. Lecz on przyjmował matkę sucho i opryskliwie. Uważał bowiem, że cały świat przeszkadza mu w obcowaniu z Michasią i to go do wszystkich niechętnie usposabiało. Wprawdzie Michasi nie było właśnie w domu, lecz mogła lada chwila nadejść. Zastanie w pokoju matkę i wnet zacznie się rozmowa, jak zdrowie, jak się spało, a co by mama dziś zjadła i tym podobne głupstwa, gdy on tylu tak ważnych rzeczy nie miał kiedy żonie powiedzieć. W takie chwile trudno mu było znieść kogokolwiek prócz małego Bogdana koło siebie. Ujrzawszy matkę tracił do tego stopnia panowanie nad sobą, że pytał: - Dlaczego mama nie posiedzi u siebie? - Chciałam zajrzeć, co słychać - mówi nieśmiało babcia i cofa się, i odchodzi zwarzona, siada w swoim fotelu i głośno powtarza: - Co za nieszczęśliwy dzień, Boże Boże! A gdy się wreszcie wypłacze i uspokoi, spogląda w pełnej żalu zadumie na portrety. Tak, tak! Była kiedyś znacznie młodsza od swego męża, lecz oto on pozostał na zawsze młodym, pełnym świeżości mężczyzną na portrecie, a ona spogląda na niego stara, siwa, w czepeczku. Skóra na tak wielbionym kiedyś pięknym czole zwiotczała jak zetlały jedwab, a przyjemny pulchny owal twarzy opuścił się torbiasto. Co prawda, i teraz mówią, że babcia jest bardzo ładna, ale tak mówią i o ludziach leżących w trumnie. Tak dręcząc się, szukając i probując na oślep wynalazła sobie babcia w końcu jakąś pociechę śród osaczających ją mroków. Z któregoś listu syna Juliana wywnioskowała, że pragnie on ją sprowadzić do siebie do Rosji. Tego się uchwyciła i tym zaczęła żyć snując plany, jak mu poprowadzi gospodarstwo. Julian Ostrzeński był ciągle kawalerem, dobrze mu się powodziło, miał ogromne dochody i każdego roku przysyłał podarunki matce i siostrzeńcom, przy czym dzieci Daniela, Teresy i Barbary ciągle mu się wzajemnie między sobą myliły. Tak że ostatnim razem, na przykład, młodzi Ostrzeńscy otrzymali od niego batyst w różowe kwiaty na sukienki, a dziewczynki Niechciców - męskie srebrne zegarki. Michalina Ostrzeńska, odkąd miała sklep, jeździła czasami w interesach do Petersburga i ona jedna z rodziny widywała Juliana. Miała o nim wiele do powiedzenia i dobrego, i złego. Nazywała go miłym człowiekiem, ale miękkim jak wosk. Irytowała się na niego, że marnuje, "przepaskudza", jak się wyrażała, szczodre dary fortuny. Budował on koleje i mosty na wschodzie lub na południu Rosji, zarabiał ogromne sumy i tracił je, wstyd powiedzieć na co. Po prostu mówiąc, utrzymywał wszystkie swoje dawne kochanki, a także jakieś dzieci, co do których wmówiono mu, że były jego dziećmi. - Setkami - mówiła pani Michalina - utrzymuje te baby i te dzieciaczyska. A wszystko to, ma się rozumieć, jedno wielkie oszustwo. Nabierają go, a on jest zupełnie wobec tego bezradny. - I opowiadała dalej o różnych ciemnych typach, które tego nieszczęśnika nachodzą i wynoszą od niego tysiące, tysiące rubli. Zarzucała mu również i brak patriotyzmu. Powinien był w Rosji zrobić potężny majątek, wrócić do kraju, założyć tu gniazdo rodzinne i pracować dla dobra swoich. Tylko w takim znaczeniu uważała wyjazdy do Rosji za rzecz racjonalną i pożyteczną. Albo na przykład wpływy! Wpływów swoich on nigdy nie wykorzystuje na dobro Polski. A ma je kolosalne. W ogóle krajowych spraw nie ma nigdy na względzie, chyba tylko o tyle, że wspomaga polskich studentów i różnych wałęsających się po Rosji polskich biedaków. Owszem, każdy taki może być zawsze pewny jego pomocy. Ach, więc nie są to tylko dawne kochanki? No, rzecz prosta, zostaje trochę dla innych - przecież on rozporządza sumami, o których tu w kraju nie ma się nawet pojęcia. I mimo to, poza owym brakiem patriotyzmu, nie można powiedzieć, aby nie był idealistą. Bon vivant - to prawda, jada w najdroższym klubie i w ogóle wszystkie przedmioty powszedniego użytku uznaje tylko w najdroższym, najlepszym gatunku, ale trzeba go widzieć, jak się zabiera do wytyczenia trasy nowej kolei. Co za blask idzie wtedy od niego, jak wspaniale potrafi marzyć o tym, ile dobra spłynie na biedną ludność z tego podniesienia się okolicy! Lecz o tym, że ta ludność wydaje na świat ciemiężycieli jego ojczyzny, tak jakby nie pamiętał. Pani Barbara też raczej potępiała ludzi wyjeżdżających do Rosji. A jednak, dziwna rzecz, nie zgadzała się na sąd Michasi o Julianie. Są ludzie, z którymi nie lubimy być jednego zdania, i to miało u pani Barbary miejsce w stosunku do Michaliny Ostrzeńskiej. Słuchając jej opowiadań o bracie, wciąż skłonna była przeczyć. Na szczęście Danielowa nie była zażarta w sporze, o ile to nie dotyczyło praktycznych życiowych interesów. Zbyt też była przyzwyczajona do poklasku, aby miała różnicę zdań uważać za wartą dyskusji lub za niekorzystną dla siebie. I gdy pani Barbara starała się osłabić czynione Julianowi zarzuty, pani Michalina, by jej zrobić przyjemność, zaczynała go wychwalać z innej beczki. Mówiła o jego wielkim powodzeniu towarzyskim. Jaki to on był nieporównany dowcipniś i elegant, jak się o niego ubiegano, jak najwyżej postawione osobistości pragnęły go widzieć w swych salonach i u swych stołów. Ale pani Barbarze to znowu nie dogadzało. - Właśnie - mówiła - to mi się w nim nie podoba, to światowe i puste życie. Przy babci nie mówiono wszystkiego o Julianie, ale widząc, jak ona się coraz bardziej przejmuje myślą o pojechaniu do niego, Michalina Ostrzeńska nieraz kręciła głową. - Trzeba to będzie mamie wyperswadować - mówiła. - I muszę napisać do Juliana, by przestał matkę durzyć. Przecież jemu się nawet nie śni zabierać jej do siebie. I zresztą co ona by tam robiła. Tam nie ma miejsca dla matki. A babcia tymczasem krzątała się, zbierała. - Rzeczywiście wybiera się pani w taką daleką podróż? - pytał czasami babcię ktoś ze znajomych. - Tak - odpowiadała. - Syn do mnie przyjedzie do Kalińca albo może Danielowa odwiezie mnie do Warszawy, a syn tam będzie już czekał. O Barbarze i Danielu babcia mówiła po imieniu, jedynie o Julianie wyrażała się "syn", jakby on tylko, potrzebujący, jak uważała, jej opieki, był jeszcze synem we właściwym znaczeniu tego słowa. - A z Warszawy - opowiadała chętnie dalej - pojedziemy już razem do Odessy. Syn tam teraz pracuje i najmuje pod miastem willę z ogrodem. I pewno nie ma mu się kto tym ogrodem zająć. Tak że trzeba będzie niedługo jechać, żeby jeszcze założyć inspekty, posadzić wszystko, wypleć... - I podróż panią zanadto nie zmęczy? - A niech Bóg broni! Syn dostaje zawsze dla siebie osobny wagon, tak że będziemy jechać z wszelkimi wygodami. W takim wagonie ma się i sypialnię, i kuchnię. Nastawia się herbatę. Zupełnie jak w domu. Gdzież tu się można zmęczyć? W końcu chcąc przyśpieszyć wyjazd babcia zaczynała się pakować. Całymi tygodniami żyła przy powiązanych sznurkami kuferkach i za każdym dzwonkiem wyglądała do sieni. Doszło do tego, że gromadziła w komodzie zapasy na drogę, a gdy się psuły, trzeba je było siłą prawie wyrzucać. Po jednej ze swych bytności w Petersburgu Michalina Ostrzeńska przywiozła fotografię Juliana z dedykacją dla matki. - A nie powiedział, którego dnia mam wyjechać? I na cóż on mi to przysyła, przecież go niedługo zobaczę - pytała babcia i zdenerwowana odwijała fotografię. A odwinąwszy zaśmiała się zgorszona. - Co ty mi dałaś, kochanko? Przecież to jest mój stryj. Stryj! Brat ojca, Onufry! - Jaki brat ojca, mamo! To Julian. Fotografia przedstawiała głowę tłustego pana z klinuszkiem zarostu na środku brody, z pokrętnym wąsem i rozlanym bezkształtnie owalem twarzy, łysego, z naczesaną na łysinę do przodu misterną i przykro czarną grzywką, z podpuchłymi oczyma i ustami smakosza. - Przecież ma tu mama jego własnoręczny podpis - przekonywała roznamiętniając się Danielowa. Babcia patrzyła na podpis jak na wymyślne oszustwo. - Bajki mi opowiadasz. Patrz. Widzisz? To jest Julian! - rzekła karcąco. I wskazała na fotografię z komody, będącą obrazem szczupłego, smagłego młodzieńca o ładnie osadzonych marzących oczach, subtelnych rysach i tkliwych ustach omglonych dziewiczym zarostem. - Mamo, mamo, niech mama nie żartuje - śmiała się Danielowa chcąc w ten sposób na matkę podziałać. - Tak wyglądał piętnaście lat temu, a teraz - tak, i cóż robić? - Moje dziecko, chcesz ze mnie zrobić osobę niepoczytalną - powiedziała babcia także udając żarty, lecz bardzo rozdrażniona. Pani Michalina zapomniała o sklepie, do którego się śpieszyła, i rozgorączkowana jeszcze z pół godziny, powołując się na różnego rodzaju dowody, usiłowała babcię przekonać, że fotografia przedstawia Juliana. Na koniec dobiła się tego, że babcia znienacka przestała się kłócić. Wsparłszy się łokciem na poręczy fotela, utkwiła brodę w złożonej dłoni, spojrzała z litością na synową i drwiąco zobojętniałym głosem rzekła: - Tak, tak. Zgadam się, zgadzam. Masz rację, kochaneczko. Wy wszyscy jesteście przecież mądrzejsi ode mnie. Więc to Juliś, powiadasz? No naturalnie. Naturalnie. Michalina zlękła się i zmartwiła. Wyszła jakoś nieśmiało, a potem rzekła do Anzelma: - Wiesz, syneczku, że babcia staje się nienormalna. On zaś odrzekł na to spokojnie: - Dawno nią była. Odtąd pani Michalina zaczęła przemyśliwać, czy zmiana miejsca i warunków życia nie wpłynęłaby na babcię korzystnie i czy nie zawieźć jej na kilka tygodni do radcy Joachima Ostrzeńskiego lub może do Niechciców. Zagabnięta o to raz i drugi, babcia rzuciła się w gniewie: - Intrygujecie wszyscy, żebym nie pojechała do syna. Wszyscyście zawsze byli jego wrogami. Chcecie, żeby sczezł marnie bez opieki! Przecież on ma tam wszystko nie urządzone. I czeka! Rozumiesz? Czeka! Pani Michalinie zabłysły oczy i straciła cierpliwość. A może myślała, że ostrym wstrząsem przywiedzie babcię do przytomności. Stłumionym przez namiętne wzburzenie szeptem zawołała: - A więc niech mama wie, że Julian ma nie tylko wszystko urządzone, ale że mieszka z kobietą. No, co mama tak patrzy? Z kobietą! Z kochanką! Z utrzymanką! No i Babcia stała przez chwilę z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Nagle pokazała synowej język, odwróciła się i w milczeniu usiadła na swym fotelu zakrywszy ręką twarz. Danielowa też nie władała już sobą. - Mamo! - wołała, to obchodząc ją wkoło, to łamiąc ręce i zaczynając szlochać. - Mamo! Co ja mamie takiego zrobiłam? Mama mi tak wciąż przeczy. No, więc uniosłam się! Uniosłam. Nie z utrzymanką, ale no - z kobietą, którą kocha. Może się z nią ożeni? Moja mamo! - Nie ożeni! - rzekła babcia uroczyście, podniósłszy palec do góry. I więcej nie odezwała się tego dnia do nikogo ani słowem. Zaglądano do niej raz po raz i widziano, jak coś pisała. Napisała list, który nazajutrz rano oddała kucharce Antoniowej do wysłania. - Dajcie mi ten list - rzekła pani Michalina. Wzięła go do ręki i ze zdumieniem przeczytała adres: "J.Wielmożny pan Julian Ostrzeński w Iwanowicach, stacja pocztowa Czałbów". - Matko Boska - szepnęła pani Michalina - co tu robić? Chodziła z tym listem jakiś czas dokoła stołu, wreszcie zmarszczywszy się i zacisnąwszy oczy, aby na to, co czyni, nie patrzyć, rozerwała kopertę. List zawierał następujące słowa: "Najdroższy Julisiu! Rzucają tu na cieb straszne kalumje ale ja nie wierz Przyjedź jaknajprędzy i zabierz mnie. Daniel i Danielowa są dobrzy ale Michalina wdała się ze stryje Onufrym i znienawidziła mnie Muszę zaraz być w domu, aby wszystko wyjaśnić Zapyt rodziców czy mogę przyje Rodzice pewno zdrowi czy ojciec ciągle się gniew Twoja na zawsze Bogu cię polecająca Jadwi". Po zapoznaniu się z tym listem pani Michalina napisała do pani Barbary, a wkrótce Niechcicowie przyjechali i przy podwieczorku naradzano się ze smutkiem nad dalszym losem babci. Wezwany lekarz stwierdził początek sklerozy mózgu, przepisał jod i bardzo pochwalił projekt zmiany miejsca pobytu. - Na razie - uspokajał rodzinę - nie grozi żadne niebezpieczeństwo. To może trwać jeszcze lata i przy zmianie warunków, przy odpowiednim postępowaniu mogą nawet przyjść okresy powrotu do przytomności. Bogumił sam poszedł namawiać babcię na wyjazd do Serbinowa. Postanowił nie wspominać o Julianie, póki babcia sama o tym nie zacznie. - Moja mamo - przystąpił od razu do rzeczy - jedziemy do nas na wieś. Na mleczko, na powietrze. Doktór powiada, że mamie życie w tych dusznych miejskich murach bardzo szkodzi. A my już tak dawno chcemy, żeby mama do nas przyjechała. Dzieci się tak ucieszą. Moja mamo kochana. Były to sobie najzwyczajniejsze słowa, ale mówiąc je Bogumił tak się wzruszył, że łzy stanęły mu w oczach. - Tak mówisz, kochaneczku? - pytała babcia rozrzewniona. - Może masz rację. Dobry z ciebie chłopiec. A mnie powiedzieli, że ty mnie też nie cierpisz. Ja i sama czuję, że miasto mnie szkodzi. Ale oni, widzisz, chcieli mnie wysłać do Piekar. A na Piekary wiem, że ojciec nigdy by się nie zgodził. - Nie, któż by jeździł do Piekar - oburzył się Bogumił. - Tylko do nas. Niech no się babcia zaraz zbierze, a po rzeczy przyślemy jutro. A tabaczką mnie babcia nie poczęstuje? - Patrzcie go! Tabaki mu się zachciewa! - śmiała się uszczęśliwiona. - Masz, masz. A nie wciągaj za mocno. Czekaj! Nasypię ci. Daj tu rękę. O tak. Widzisz! Nie zdmuchnij. O, to jest dopiero sztuka! Na zdrowie! Częstowali się i dokazywali, aż reszta rodziny dziwiła się w drugim pokoju. Zaś babcia, ożywiona, uszczęśliwiona, przytomna, zaczęła się zbierać do drogi. O Julianie jakoś nic nie wspomniała. 22 W Serbinowie oddano babci pokoik w ruskiej, przybudowanej części dworu, w której mieściły się prócz tego kuchnia, pokój dla służby, piekarnik i spiżarnia. Ładniejszy byłby pokój na górze, ale doktór nie pozwolił babci dużo chodzić po schodach. - A jeszcze po takich - mówiła pani Barbara, gdyż schody były spróchniałe i niewygodne. Nowy pokoik babci miał tę wadę, że jedna jego ściana przytykała do piekarnika i często była gorąca. Pani Barbara kłopotała się z tego powodu, ale babcia brała to wszystko z dobrej strony. - A cóż to złego dla mnie starej - ciepła ściana? - śmiała się. - Latem będę i tak wciąż na powietrzu, a zimą właśnie sobie akurat przy tej ścianie zawsze posiedzę. Bogumił sam pomagał się pani Adamowej Ostrzeńskiej urządzić. Przybił do ściany portrety, poustawiał meble, wszystko znalazło się na ustalonych miejscach, tylko na kaktusy, dla których parapet okna okazał się za wąski, trzeba było kazać stelmachowi zrobić drewniane schodki. Przez jakiś czas nowo urządzony pokoik babci uważany był za najładniejsze, najprzyjemniejsze miejsce w całym domu. Zwłaszcza pięcioletnia Agnisia była zamieszkaniem babci w domu bardzo przejęta i co chwila chciała do niej przychodzić. A z nią przychodziły zaraz Emilka i niańka Józia. To przyniosły babci kwiatów do wazonika ze strzelcem, to przybiegły pokazać nową zabawkę, to pytały, czy się mogą w pokoiku babci pobawić. Nawet mamka Tomasza, Józefa, duża koścista kobieta o niemiłym, ponurym usposobieniu, chociaż po przyjeździe starszej pani głośno ciągle mówiła, że okropnie starych ludzi nie lubi, zawsze, ile razy przechodziła z niemowlęciem koło babcinego okna, zwalniała kroku, by popatrzyć, co się tam wewnątrz dzieje. Dla pani Barbary pokoik matki, niski, bielony, jak niegdyś pokoiki, w których się wychowała, był niby cudownie ocalonym szczątkiem dawnych lat dzieciństwa. Nawet pachniało tam tak samo lawendą i woskiem. Teraźniejsze życie pani Barbary było już na tyle ugruntowane, że z chęcią napawała się aromatem wracających do niej okruchów przeszłości tak odległej, że była miłą jak rozrzewniająca książka. Często też przychodziła do matki to z bielizną do połatania, to z papierosem - by posłuchać opowiadań o dawnych czasach. Bogumił też zaglądał i sam zwykle przynosił, jeśli miał coś z ubrania do reperacji. Babcia ochoczo brała się do przyszywania, cerowania, łatania i była w świetnym humorze. - Tu u was czuję przynajmniej, że jestem na coś potrzebna - mówiła, choć nie robiła nic innego niż to, co u Ostrzeńskich. - Głupia byłam - twierdziła - żem do was wcześniej nie przyjechała. Tak tu miło, swobodnie. Widzę teraz, że jestem stworzona do wsi. I zawsze ktoś z was jest w domu, nie tak jak u Michasi. Tam wiecznie pusto i pusto. O projekcie wyjazdu do inżyniera Juliana wspominała czasem, ale raczej go krytykując. - Bo też to był pomysł do niczego - utrzymywała z pewnego rodzaju pretensją. - Owszem, niech przyjedzie, rozmówi się ze mną jak się należy, a wtedy zobaczymy. - Słuchaj - pytała pani Barbara męża. - Czy nie uważasz, że mama przyszła tu zupełnie do siebie? Ani razu nie mówiła od rzeczy. - A widzisz - cieszył się Niechcic. - Może teraz przyznasz mi rację, że nie ma to jak wieś. - Na jedne rzeczy, a na inne wieś jest zabójcza - odpowiadała pani Barbara, gdyż od jakiegoś czasu nawiedzały ją myśli, że życie na wsi jest w gruncie rzeczy daremną stratą czasu. Co prawda, to od przyjazdu babci myśli te złagodniały, rzadziej bywała w krytykującym usposobieniu. Oboje z Bogumiłem mieli teraz uczucie, że kogoś tonącego, pogrążającego się w mrok, wydobyli z powrotem na światło i na bezpieczne miejsce. To ich odświeżało, przenikała ich wobec babci uszczęśliwiająca czułość, którą wzbudza zawsze każdy, komu się dobrze zrobiło, kogo się ocaliło. Wiedzieli, że losu nic nie odwróci i że stracili go tylko z oczu na chwilę, ale zyskawszy tę chwilę uważali ją za swoje dzieło i za morze czasu bez granic. Tak samo było i z babcią. Wstąpiły w nią jak gdyby nowe siły, a ona sama starała się pilnie o ich zachowanie i pomnożenie. Dbała o to, by nie zapomniano o śmietance dla niej, o drugim śniadaniu złożonym z wina z jajkiem, o to, by dostateczną ilość godzin spoczywać na świeżym powietrzu. A to wszystko nie z łakomstwa, nie aby miała upodobanie w dogadzaniu sobie, ale by jeszcze jak najdłużej być zdrową w tym domu, w którym życie nabrało dla niej znów ceny. Mijały tygodnie i miesiące, obecność babci spowszedniała, zwłaszcza że stan jej był o tyle dobry, że nie wzbudzał żadnych poważniejszych wzruszeń i niepokojów. Czasami widząc, jak matka sama zabiega dokoła siebie, sama troszczy się o swe zdrowie, pani Barbara czuła nawet zniecierpliwienie, jakby patrzyła na jakąś zdrożną gorliwość. - Ale niechże się mama uspokoi - mówiła wtedy. - Nikt nie zapomni ani o tej śmietance, ani o tym, żeby mamie wynieść fotel pod drzewa. Po niejakim czasie oczy babci jakby nieco przybladły, skarżyła się, że źle widzi, zapadała na zdrowiu, często dostawała rozstroju żołądka, bicia serca, ciężkich zawrotów głowy. Pani Barbara zaczęła wtedy na powrót koło niej troskliwie i czule chodzić - martwiła się, że matka się nie dosyć szanuje. - Mamo - prosiła - dlaczego mama tak nic nie dba o siebie. Przecież nie można tyle chodzić, nie można się tak męczyć. I dlaczego mamuchna nie przypomniała dziś o śmietance? Niech mama o sobie pamięta, moja droga, kochana. Pewnego dnia babcia wyniosła ze swojego pokoju dywanik sprzed łóżka i chciała go wytrzepać. Ale zrobiło jej się słabo i poprosiła o to przechodzącą mamkę Józefę, która zawołała ze śmiechem: - Rzeczywiście. Na tom się godziła, żeby starym próchnom posługiwać. Żeby może po nich brudy wynosić? Słowa te usłyszał w swoim pokoju Bogumił i natychmiast odprawił Józefę, wypłaciwszy jej, co było trzeba naprzód. Babcia dostała ataku sercowego, pani Barbara była do głębi wzburzona. - Cała się trzęsę - mówiła. - Że się też wcześniej tej baby nie wyrzuciło. Ona by jeszcze kiedy i chłopcu co zrobiła. Nie mogę odżałować, że dało jej się go karmić. Józefa poszła wiązać swą pościel i szykować skrzynkę z rzeczami; za tą skrzynką, odsuniętą trochę od ściany, bawiły się akurat Agnisia i Emilka. Ujrzawszy je mamka Tomaszka, niby nienaumyślnie, przycisnęła je skrzynką, tak że się o mało nie podusiły. Wszczął się krzyk, pani Barbara powiedziała do Józefy: - Zobaczycie, że skończycie w więzieniu - na co ona odrzekła: - Nie wiadomo, kto pierwszy - i z tym poszła. Tomaszkiem zajęła się teraz cicho i zręcznie Józia, Agnisi polecono opiekę nad Emilką. Tomaszka dokarmiano mlekiem krowy za pomocą butelki ze smoczkiem. Pił dobrze, ale stał się grymaśny, krzyczał po nocach i ciągle chorował na żołądek. Pani Barbara czasem aż żałowała odprawionej mamki. - Diabłem była wcielonym, to prawda - utyskiwała - ale przynajmniej dziecko mi dobrze wyglądało. Innym razem dreszcz trwogi ją przenikał. - A może ona co temu dziecku zadała? Może jaki urok na nie ze złości rzuciła? - Taka jesteś wykształcona i wierzysz w podobne rzeczy? - strofował ją Bogumił. - Nie wierzę - odrzekła, ale nie mogła opędzić się tej myśli. Tym bardziej że i z babcią zaczynało być krucho. Znowu mówiła od rzeczy. Wciąż zapominała, że Józefę oddalono, i biadała: - Nie chcesz mnie słuchać i trzymasz ją. Nikt mnie nie słucha, ale wspomnicie moje słowa. Ja mogę przysiąc, że ona tu dziś chodziła w nocy po sieni. Ona jeszcze kiedy weźmie i dom podpali. Ciągle się skrada i skrada. Pewnego dnia Józia przyszła do kuchni i szeptem powiedziała do pani Barbary, że w kuchni jest kobieta ze wsi, która umie odczyniać złe uroki. I że jeśli Tomciowa mamka zadała co dziecku i starszej pani, to ona by może pomogła. - Dajże spokój z głupstwami! - obraziła się pani Barbara. - Żadnych znachorek nie chcę na oczy widzieć. Nie pozwalam. A kiedy stropiona Józia odeszła, pani Barbara przywołała ją na powrót do siebie. - Czekaj no - zawołała - cóż ty jej powiesz? - Powiem, że pani nie pozwoliła. Ale one się boją, że ona jest, jak to się mówi, znająca. I że jak się rozzłości, to jeszcze na nie co rzuci. - Co za one? - A w kuchni - szepnęła Józia. - Naścia z kucharką. - Jeżeli się macie bać - rzekła pani Barbara z godnością - to sobie z nią gadajcie, ale niech ja o tym nic nie wiem. A co to za kobieta? - Kolańska. Ona jest matką tego Tomka, co służy za kościelnego. Co na niego wołają "mały". Pani Barbara nic na to nie odrzekła, a za chwilę wyszła pośpiesznie z domu. Spotkawszy w progu Bogumiła powiedziała: - Przyszła tam stara Kolańska i ma odczyniać uroki. - Uroki? A ty pozwoliłaś? I gdzie tak biegniesz? - Musiałam pozwolić, bo to wszystko się boi, żeby im czego nie zadała, jak się obrazi. Ale mnie to nic nie obchodzi. Idę do świń. Chodź ze mną, pokażę ci karmnika. Bogumił poszedł z wahaniem. - A nie lepiej być przy tym? - pytał zaskoczony. - A co ja mam z tymi zabobonami wspólnego? - wzruszyła ramionami Barbara. - Chyba przez ciekawość, żeby się przyjrzeć ludowym obyczajom. Na chwilę stanęła, zakolebała się tam i z powrotem, ale ostatecznie poszła do chlewów. Stali przy zagrodzie tucznika, który siedział biały i ciężki, z różowymi uszami nawisającymi na oczy i niekiedy frasobliwie pochrząkiwał. Ale pani Barbara zdawała się nie myśleć o tuczniku. - Wiem, że pomóc, to ma się rozumieć nie może - mówiła rozdrażniona - ale i nie zaszkodzi. A jeżeli zaszkodzi? Chodź, wracajmy. Jeszcze mi dziecko przełamią, zapomniałam powiedzieć, żeby go nie tykali. Zawrócili, a pani Barbara szła tak prędko, że Bogumił nie mógł jej prawie nadążyć. W kuchni siedziała piękna kobieta w czepcu. Miała wygląd dostojnej starej księżny, czarne bystre oczy i dobrotliwe usta, od których rozchodziły się naokoło promieniście nieznaczne zmarszczki. Jadła chleb z serem i piła kawę z garnuszka. Widać się rozmyśliła i nie odczyniała - pomyślała pani Barbara z uczuciem przykrego zawodu. - Jak się macie - rzekła, a przyjrzawszy się bliżej dodała: - Ja was znam. Widziałam was w kościele. - No! - zawołała radośnie kobieta i wstawszy skłoniła się ręką, cokolwiek się schyliwszy. Pani Barbara pośpieszyła do pokojów i zapytała Józię z pretensją: - Cóż, dałyście spokój z tym odczynianiem? - Jak to? Odczynialiśmy - odparła Józia i opowiedziała, jak się wszystko odbyło. - Na co wy się wdajecie w takie rzeczy? Uczeni ludzie już dawno dowiedli, że to są głupstwa - pouczała pani Barbara. A gdy Tomaszek w dalszym ciągu mizerniał i chorował, mówiła: - Widzicie, jak mu to odczynianie pomogło. - Ja tam w to też nie wierzyłam - usprawiedliwiała się Józia. - Ale jak zaczęły gadać, to sobie myślę, a niech tam. Ciemny naród ma takie zabobony. Po kilku tygodniach chłopiec się jednak poprawił, nabrał ciała i siły - a niebawem stał się mocny i zdrowy nie do poznania. - A któż to wszelako sprawił, jeżeli nie Kolanicha - utrzymywano w kuchni. - Ona je dobro. A od razu nikt nie pomoże. - Co wy mi tam bajacie - odpowiadała pani Barbara. - Był chory, bo zmienił pokarm, a teraz przyzwyczaił się już do mleka z butelki. Nad starszą panią też Kolanicha pakuły czy coś tam paliła, a nic jej od tego nie lepiej. Właściwie pod niektórymi względami babcia się poprawiła. Cieleśnie była krzepka, bicia serca ustały zupełnie, dobrze jadła, dobrze trawiła, dobrze spała, ale rozmawiać z nią było już bardzo ciężko. - Ty mnie słuchaj - mówiła na przykład do Barbary nosowym znaczącym szeptem, bo przy tym wciąż się bała, że ją ktoś podsłuchuje - zabieraj rzeczy i jedziem. Rodzice nie będą się gniewać. - A jeśli będą? Nie ma co się tak śpieszyć - wstrzymywała ją pani Barbara. - Może ja lepiej najpierw do nich napiszę? - Po co pisać - niecierpliwiła się babcia. - Zaręczam ci, że z upragnieniem na nas czekają. Ja przecież tam byłam tylko co, rozumiesz? Może tydzień, może dziesięć dni temu byłam tam i mówię ci - nic się tam nie zmieniło. W moim pokoju nawet szafa, jak ją zostawiłam uchyloną, tak została, ojciec nic nie dał tknąć, bo się co dzień spodziewa, że powrócimy. - Ale gdzie mama była tydzień temu? - Jak to mama? Nie mama, a ja byłam u mamy w Iwanowicach. No, nie wiesz? - A to co innego - mówiła pani Barbara zmęczona. Dziewczynki, gdy babcia odpowiadała im nie to, o co pytały, lub gdy zaczynała mówić sama do siebie, przerywały zabawę, stawały jak wryte i patrzyły jakby na jakieś złowrogie przedstawienie. Zdawało im się, że babcia naumyślnie tak wygaduje, nie mogły od niej wprost oczu oderwać. Czasem Emilka podskoczywszy roześmiała się ze zdziwieniem, a wtedy Agnisia poskramiała ją mówiąc: - Cicho, nie śmiej się. Pani Barbara kazała mieć starszą panią na oku to Józi, to Naści, ale babcia złościła się widząc je koło siebie. - Precz mi! - krzyczała na nie. - W więzieniu trzymać się nie dam! Nie ważcie mi się szpiegować. Najlepiej znosiła babcia obecność Bogumiła, któremu chętnie i do rzeczy opowiadała o przygodach swojej młodości, o tym, jak sobie ząb na schodkach kiedyś wybiła i jak z przyjaciółką, hrabianką Czarnowską, czytywała francuskie powieści. Ale Bogumił mógł z babcią przebywać tylko w niedzielę, a wtedy był zawsze tak żądny snu i wypoczynku po pracy, że czasem niepostrzeżenie śród opowiadań zadrzemał. A zbudziwszy się namawiał babcię, by z nim co pośpiewała, bo się bał, że znów zaśnie. Nucili zatem: "Hej, ty koniku wrony, olstrami objuczony" lub coś równie starego. A pani Barbara słysząc z daleka te śpiewki, płynące z miejsca, co było arką przeszłości, zamyślała się i powtarzała: - O czasy, czasy, gdzie wy. Pani Barbara zaniedbywała teraz dla matki niejedną z robót domowych, ale samą naprawdę trudno było babcię zostawić, gdyż była bardzo niespokojnego ducha. Raz zrzuciła ciężką doniczkę z kaktusem, całe szczęście, że nie na nogę, innym razem o mało nie ściągnęła sobie na głowę razem z gzymsem firanek, które chciała koniecznie zdjąć do prania, choć je właśnie tylko co po praniu zawieszono. Zdarzały się też i gorsze rzeczy. Pewnego dnia Barbara przyszła do Bogumiła i rzekła z płaczem: - Ja już nie wiem, co z mamą robić. Doszło do tego, że się załatwia po prostu w pokoju na podłogę. Ciągle się przy niej siedzi, prowadza się ją i wtedy nigdy nic, a jak tylko na chwilę się wyjdzie... I pani Barbara znów zapłakała nad tą poniżającą niedolą. Bogumił oderwał się od gospodarskich rachunków, utknął brodą w zaciśniętej pięści i patrzył spod oka na żonę z osowiałym współczuciem. Po chwili wstał, zaczął chodzić po pokoju, a wreszcie pogładził ją obu rękami po włosach i rzekł: - Uspokój się, moja kochana, jedyna... Cóż robić. Zapalmy papierosa. Zapalili, pani Barbara otarła oczy i powiedziała z proszącym jękiem w głosie: - Może by jutro jeszcze raz posłać po doktora? - Przecież był trzy dni temu. - A może by jeszcze raz posłać? Posłano tedy i przez kilka dni stosowano cierpliwie, co nakazał, a potem zaniechano wszystkiego, gdyż babcia lekarstwa wypluwała, a nacierania i kompresy jeszcze ją tylko bardziej drażniły. Pewnego dnia zrobił się gwałt, gdyż babcia kichnęła w tabakierkę i zasypała sobie tabaką oczy. Niechcicowie spotnieli, nim zdołali jej przemyć te oczy. Babcia zanosiła się przy tym od krzyku i pani Barbara bała się, że ona samego tego krzyku nie przetrzyma. Przyszedłszy na koniec nieco do siebie, nie dała nikomu się dotknąć prócz Bogumiła, który został przy niej w końcu sam i długo siedział przykładając na zapuchnięte oczy płatki z zimną wodą. Babcia poddawała się temu potulnie, sięgała po omacku do jego ręki, całowała ją i mówiła spod okładów: - Tyś anioł. Zapiszcie to sobie, zapamiętajcie. Tyś anioł. Anioł z nieba. A po chwili załkawszy wewnętrznie, jakby w nagłym poczuciu nieumyślnej udręki, sprawianej sobie i drugim, jakby w błysku pragnienia, by los jeszcze jakoś odwrócić, zapytała z ustami w podkówkę: - Czy ja jestem już grzeczna? Już grzeczna? Bogumił przesiadł się wtedy na łóżko i zdjąwszy płatki z oczu chorej objął staruszkę, kołysał ją w ramionach i mówił: - Grzeczna, grzeczna jak dziecko. Pani Barbara poszła tymczasem do sypialni. W miejscu, gdzie stało przypadkiem krzesło przy stoliku z lustrem, usiadła i założywszy na piersiach ręce kiwała się z przymkniętymi oczyma. Dzieci zahałasowały w jadalnym. Syknęła, otworzyła oczy, a mając przed sobą lustro patrzyła w nie i tak patrząc ujrzała nagle swe pierwsze siwe włosy. Były dziwne, nienaturalnie sztywno się wijące przy czarnych, prostych. Strasznie się zlękła tych włosów. - Boże - pomyślała z rozpaczą. - Ostatnie lata młodości. Starość się zbliża, a ja zamiast żyć, muszę się borykać z takim nieszczęściem. A to może trwać lata - przypomniały jej się słowa doktora. Było jej tak, jakby ciężki stan matki pozbawiał ją czegoś, co gotowe czeka do przeżycia, czeka na nią i czekać będzie na próżno. A więc żywiła jeszcze jakąś nadzieję? Na co? Nic określonego nie było już jej przedmiotem. A jednak trwała i wciąż wróżyła coś innego niż to, czym żyć przypadło. - A kiedy będę wreszcie wolna, będzie już nie czas - majaczyła, i wtem wzdrygnęła się uprzytomniwszy sobie, że wolna - znaczy sama. - W imię Ojca i Syna - westchnęła nie mogąc znaleźć innych słów na odżegnanie złych myśli. A potem zaczęła chaotycznie powtarzać jakieś wiersze, oderwane zdania z Mickiewicza, ze Słowackiego: "Anioły stoją na rodzinnych polach...", "Postój, ach, postój, hułanie czerwony...", "Polały się łzy me czyste, rzęsiste... rzęsiste... rzęsiste..." 23 Wkrótce po wstrząsie z tabaką - a było to już w trzecim roku jej pobytu w Serbinowie - babcia pewnego dnia ubrała się w aksamitny stroik na głowę oraz w ciężką watowaną rotundę i tak ubrana wymknęła się z domu wcześnie rano, coś o siódmej godzinie. Sunęła z takim pośpiechem, że nim ludzie, którzy ją zobaczyli, dali do dworu znać, skręcała już na szosę. Bogumił kazał dać co żywo bryczuszkę, wsiedli oboje z panią Barbarą i dogonili babcię już prawie na samej granicy Serbinowa. Pozwoliła się z łatwością zabrać, gdyż jej powiedzieli, że jadą w tę samą stronę. Po powrocie z tej wyprawy babcia dostała dreszczów i gorączki. Zgrzała się widać idąc ciężko ubrana, a w powrotnej drodze musiało ją zbyt nagle owiać zdradzieckie tchnienie marcowe. Lekka grypa nie trwała długo, po tygodniu babcia wstała, lecz jakoś na dobre przyjść do siebie nie mogła. Niebawem znowu się położyła, gorączka zaczęła wracać, ale już nie na tle zaziębienia, tylko na jakimś innym. Doktór mówił, że zaatakowane są nerki, dawał się też we znaki ciężki rozstrój żołądka. Mijały dnie, tygodnie, nawet miesiące, a stan chorej się nie polepszał. Wychudła, nie przyjmowała prawie pokarmów nazywając wszystko wstrętnym i płacząc, że ją naumyślnie źle karmią. Osłabła tak, że trudno jej było nawet stanąć o własnej sile, zaś niewysoka gorączka trzymała się uparcie, spadając tylko w południe. Pani Barbara sypiała teraz nawet przy matce na zmianę z Bogumiłem. Co dzień też po trzy, cztery razy zakładała termometr męcząc przy tym i siebie, i matkę, która uważała to za znęcanie się nad sobą i zawsze w czasie mierzenia gorączki strasznie jęczała. Ale pani Barbara tyle nadziei pokładała w tym termometrze. A nuż wreszcie pokaże jakąś odmianę. Termometr jednak jak urzeczony wskazywał ciągle to samo. Sprowadzano coraz innego doktora, Michalina Ostrzeńska przywiozła nawet raz jakąś znakomitość chwilowo bawiącą w Kalińcu. I znakomitość, i miejscowi lekarze mówili, że stan nie jest beznadziejny, radzili to lub owo, zostawiali po sobie smugę chwilowego pokrzepienia na duchu, ale Niechcicowie widzieli, że babcia gaśnie z dnia na dzień. Tak że nawet w końcu posłano po księdza, który jednak z powodu nieprzytomności chorej mógł ją tylko namaścić świętymi olejami. Dopiero w czerwcu pewnego wieczora gorączka nagle spadła. Pani Barbara nieufnie badała przez chwilę termometr, strząsała go, pocierała, sprawdzała podnoszenie się rtęci. - Zasnęła - rzekł po cichu Bogumił schyliwszy się nad babcią. - Idź się trochę położyć, Basiuchno. Ledwo stoisz na nogach. Ja zostanę. - Dobrze - odparła, gdyż w istocie ostatnie kilka nocy nie spała. - A lekarstwo kiedy dawałeś? - Przed półgodziną. Jak się zbudzi, dam znowu. Już idź, kochanie. Zdaje mi się, że najgorsze minęło. Pani Barbara odeszła bez radości, z mdłym poczuciem, że najgorsze bynajmniej nie minęło i że jeżeli to ma być wyzdrowienie, oznacza ono tylko powrót do niedoli bez wyjścia. Ale zrobiło jej się wszystko jedno. W ostatnich czasach tak bardzo się wymęczyła; że ogarnęło ją tępe i błogie przy tym zobojętnienie. Po tylu zgryzotach, szarpaninach i niepewnościach przestała raptem cierpieć. Nie chciała o niczym wiedzieć, rozebrała się, położyła w chłodnej zbawczej pościeli - było to prawie szczęście. Bogumił siedział tymczasem w czerwonym aksamitnym fotelu babci. Coś mu się zaczynało śnić, był również na pół przytomny. Nagle otworzył szeroko oczy - babcia się poruszyła. Zobaczył, że trzymała teraz ręce na kołdrze. Przebierała palcami, jakby coś chciała zgarnąć czy ująć żałosnym gestem niemowlęcia i umierającego, pierwszym i ostatnim gestem człowieka na ziemi. Wstał i podszedł do łóżka, potrącił stolik, łyżeczka oparta o szklankę zabrzękła; chciał dać lekarstwo, ale ujrzał, że babcia drży. - Czy zimno? - spytał troskliwie. - Nie, zimno mi nie jest - odparła przytomnie ze zdziwieniem, lecz dygotała coraz mocniej, tak że Bogumił objął ją ramionami i mówił: - Nie bój się - nie bój... nie bój... Nad ranem pani Barbara zerwała się z ciężkiego snu poczuwszy na czole rękę Bogumiła. - Chodź, kochanie - powiedział. - Mama zamknęła oczy. Pani Barbara zaczęła się w milczeniu ubierać. Agnisia zbudziła się i pytała: - Mamusiu, co się stało? Co tatuś powiedział? - Nic, śpij dziecko. Idziemy do babci. Pani Adamowa Ostrzeńska leżała przykryta już nie kołdrą, lecz prześcieradłem po szyję. W głowach łóżka na słupku od kwiatów paliła się zdjęta ze ściany gromnica. Okno było otwarte, ogród szarzał pod niebem bez barwy. Od czasu do czasu słychać było głosy pierwszych ptaków, brzmiące świeżo i przenikliwie. - Pomóż mi zestawić kaktusy - szepnęła pani Barbara krzątając się i płacząc. - I daj krzesło. Niech tu stoją przy mamie. Tak je zawsze lubiła. Gdy wstał dzień, Bogumił wysłał Katelbę do Nieznanowa po trumnę i do Małocina, żeby zawiadomić parafię. Listy do Kalińca wysłał był już o świcie przez mleczarza. Chciał jeszcze, żeby Katelba nadał w Nieznanowie depeszę do Juliana Ostrzeńskiego i do Lucjana Kociełła, ale nie znał dokładnie ich adresów i poszedł zapytać o to panią Barbarę. Po niezdolnym do rozpaczy oszołomieniu pierwszej chwili zamknęła się teraz w salonie i płakała. Nie chciała z nim wcale mówić, zdawała się być oburzona, że z taką zimną krwią zajmuje się drobiazgami. Poszedł tedy i szukał długo w komodzie babci, nim wreszcie poznajdował te adresy w starych listach. Dziewczynki błąkały się po domu milczące i zestrachane, wziął je ze sobą, zawołał służbę i zabrano się do przyodziania zmarłej. Pani Barbara siedziała ciągle w salonie, pogrążona w zupełnym upadku ducha. Skowyt żałości, która wylewa się we łzach, kiedy ktoś bliski umrze, minął, ale targała nią teraz bezsilna, jałowa i przesadna rozpacz sumienia. Czemuż odeszła spać i nie była przy śmierci matki? Czemuż buntowała się przeciwko życiu związanemu z nieszczęsnym losem obłąkanej? Na tak krótko potrzeba było mieć w sobie wielkoduszną ofiarę miłości, na niecałe trzy lata, a ona i na to nie potrafiła się zdobyć! Bogumił nadszedł znowu. We drzwiach zatrzymał się nieśmiało, zapytał: - Można? - a zbliżywszy się usiadł i wziął żonę ostrożnie za rękę. - Może chcesz się czym zająć, Basiuchno? - zapytał. - To ci się zrobi lżej. Trzeba w Kalińcu kupić sukna do karawanu, no i dla ciebie chyba, i dla dzieci na jakie czarne sukienki. Kazałem zaprzęgnąć do karety... Może byś pojechała? Wiem, że ci smutno, ale przecież rozpaczać nie ma powodu. Jest moc roboty i ja sam nie mogę sobie dać rady. Przed eksportacją na pewno przyjedzie ktoś z rodziny, a i po pogrzebie wypadnie przyjąć gości obiadem. Trzeba wydać jakieś rozporządzenia w kuchni. Pani Barbara rozgniewała się - i gniew jej rósł za każdym słowem Bogumiła. Ona sama wie dobrze, czy ma powód rozpaczać, czy nie. Nikt nie może wiedzieć ani rozumieć, co się w niej dzieje. - Jeżeli ty jesteś na tyle obcy i zobojętniały, że możesz teraz myśleć o gościach, o przyjęciach, to sobie się tym zajmuj. Dla mnie śmierć jest zbyt straszną rzeczą, żebym mogła się z tymi głupstwami pogodzić. Nie znoszę tych wszystkich obrządków, przy których głównie idzie o to, żeby się najeść i napić. I żeby klechy miały okazję do pokazywania swoich magicznych sztuk. - Czekaj - nie odchodź jeszcze. - Gdzie są dzieci? Bogumił zatrzymał się posłusznie przy progu. - Tomaszek bawi się w pokoju służby pod okiem Józi, a dziewczynki są u nieboszczki. Wziąłem je ze sobą, żeby się przypatrzyły, jak babcię ubierają. Kazałem im narwać i przynieść kwiatów. Niech się nauczą, żeby nas umiały przystroić do trumny, jak pomrzemy. Zdenerwowanie pani Barbary doszło do szczytu. Czuła, że nie wytrzyma, by nie powiedzieć czegoś obelżywego. I powiedziała: - Jaki ty jesteś gruboskórny. Dzieci w to wciągać! I jeszcze w taki sposób. Ale czuła, że to nie dosyć, że musi się do reszty zapomnieć. - Wyście wszyscy sprościeli, schłopieli - mówiła drżąc. - Wszyscy jesteście bez nerwów, bez uczuć. Cały wasz ród. Czy to ja nie pamiętam twojej matki? Była przy zdrowych zmysłach, ale mówić z nią było jeszcze mniej o czym niż z mamą! A ja moją matkę pamiętam, kiedy była pełną inteligencji kobietą i stanowiła dla nas, dzieci, niezastąpione towarzystwo. I zdycham z żalu, że już reszta tego życia przepadła raz na zawsze, a ty mi zawracasz głowę obiadami dla gości! Umilkła, zatchnąwszy się prawie ze wzburzenia, ale słowa, które wyrzekła, zdawały się brzmieć dalej, jakby krzyczane przez wszystkie sprzęty dokoła. Bogumił patrzył na nią okrągłymi oczyma i mienił się na twarzy. I nic nie rzekłszy wyszedł. Pani Barbara ochłonęła raptownie. - Czemu to - myślała z przerażeniem - trzeba aż coś tak strasznego powiedzieć, żeby się uspokoić? - Bogumił nie wydawał jej się już nieczułym ani prostakiem. Właściwie już wtedy, kiedy był przyszedł, miała zamiar zająć się przygotowaniami do pogrzebu, pomóc mu. Ale obraziła się, że on ją do tego namawiał. Śmiał uważać jej żałość za przesadną! A teraz stało się, sama wymierzyła sobie zadośćuczynienie i oto razem z wybuchem irytacji przemijała rozpacz, znikała męka wyrzutów sumienia ustępując miejsca pogodnej melancholii. Bądź co bądź, matka umarła w postaci, w jakiej nie mogła być już dla niej niczym prócz utrapienia, i pani Barbara odzyskiwała ją nagle we wspomnieniu taką, jaką wspominać było czymś miłym i potrzebnym dla życia, odnajdywała ją przytomną, młodą, nie zamazaną przez okrutną rzeczywistość ostatnich lat. I radując się prawie, ubrała się co żywo do drogi, a potem pobiegła odszukać Bogumiła. Miotał nią strach, że mogło z nim się coś stać po jej słowach. - Pan poszedł z pisarzem do kancelarii - objaśniła ją Józia i pani Barbara poczuła się dotknięta: - A więc do tego stopnia nic go to nie obeszło, że poszedł sobie z pisarzem do kancelarii! Nie był jednakże w kancelarii. Siedział na ganku przed domem i palił papierosa. Nie był zajęty. - Jadę - rzekła pani Barbara. - Nie uważaj na to, co gadałam. Człowiek się robi czasem taki niepoczytalny. Wstał i podjął skwapliwie: - Ja to przecież rozumiem. Jak sobie pomyślę, ile ty już przeszłaś, biedaczko, w tym życiu ze mną, to i tak cię podziwiam, że się tak trzymasz, że jesteś taka dobra. - Nic nie przeszłam - zaprzeczyła. - I wcale nie jestem dobra. Ty jesteś dobry. Ty jeden tylko na świecie - oznajmiła szorstko. Klimecki podjechał przed sień, dziewczynki siedziały w karecie, chciały podwieźć matkę do bramy. Koło południa pani Barbara była już w domu z powrotem. Przywiozła chudą szwaczkę, sztukę czerni do karawanu i satynki na suknie - dla siebie czarnej, a dla dzieci czarnej w białe kropki. Wzięto się zaraz do roboty i nad wieczorem wszystko już było jako tako poszyte. Eksportację do kościoła w Małocinie wyznaczono na dzień następny. Nie można było zwlekać, gdyż, jak to bywa latem, po zimnach i deszczach nastał męczący wilgotny upał i ciało nie mogło stać. Rano tego dnia po raz ostatni zaprowadzono dzieci na próg pokoju, w którym leżała babcia. Bił stamtąd duszny zapach więdnących akacji pomieszany z obcą, słodką i mdlącą wonią, od której dziewczynki pobladły. Mnóstwo bab wiejskich klęczało dokoła trumny i to jeszcze zwiększało zaduch. Dzieci folwarczne poszturchując się i gromiąc wzajemnie tłoczyły się w sieni. Agnisia pociągnęła ojca za rękaw i szepnęła: - My nie widzimy babci. Ojciec schylił się i chciał ją podnieść do góry, ale pani Barbara rzekła raptem: - Zostaw, zostaw, to straszne. I zakrywszy twarz ręką wycofywała się z tłoku. Bogumił spojrzał i ujrzał, że z prawego nozdrza żółtej, boleśnie zaostrzonej twarzy, spoczywającej w kwiatach, zaczyna wybiegać opornym, zatrzymującym się strumyczkiem gęsta, brunatna ciecz. Śród modlących się ludzi spostrzeżono to także, wszczął się rozruch. Zaczęto się cisnąć ku wyjściu. Dały się słyszeć głosy: - Krew z nosa poszła... krew z nosa... Może nieboszczka nie umarła? Wszelki duch Pana Boga chwali! - Bogumił Niechcic powiedział głośno i dobitnie: - Uspokoić się. Toć każdy z was po śmierci taką posoką w ziemię pociecze. Panie Katelba! Stelmach! Zamkniemy trumnę! - To straszne - powtarzała pani Barbara, gdy się z dziećmi znalazła na powietrzu. - Co straszne? Mamusiu, co się stało? - usiłowała dowiedzieć się Agnisia. Zobaczyła nagle, że matka płacze, i zamilkła. Ojciec przyszedł na nie wyjrzeć. - No nic - powiedział. - Na takie gorąco rozkład wcześnie się zaczął. Musimy zamknąć trumnę. Ja już takie rzeczy nieraz widziałem. Po południu zaczęto się zjeżdżać na eksportację. Wszędzie naokoło domu, nawet w alejach sadu stały bryczki, powozy i dorożki. Konie leniwie podnosiły głowy i rwały liście z drzew, aż gałęzie podskakiwały w górę. Karawan, zbudowany z desek na rozworach drabiniastego wozu, obity czernią i zaprzężony w sześć siwych koni, zbliżał się pomału od podwórza. Był tak wysoki, że gałęzie drzew ocierały się z chrzęstem o jego wierzch. Czarno ubrani panie i panowie błąkali się grupkami dokoła zajazdu, siedzieli na ławeczkach pod kasztanami, wchodzili do domu, wychodzili. Miejscowi ludzie podawali jeden drugiemu zarządzenia dotyczące sformowania orszaku. Agnisia i Emilka nie wiedziały, kto je wśród czarnych welonów całuje, i dopiero po chwili rozpoznały wujenkę Ostrzeńską oraz panią Holszańską. Nie poznały za to matki pod przejrzystym czarnym woalem na twarzy i przybiegły do niej dopiero, gdy usłyszały, jak mówiła do Naści: - Musisz zostać z Tomaszkiem. Nie mogę dziecka brać ze sobą. Pójdziesz jutro na pogrzeb. Wynoszono trumnę, pani Barbara patrzyła na to surowo, a gdy zaczęto ją wciągać na karawan, rzekła zamknąwszy oczy: - Jezus Maria, oni mamę upuszczą. Bogumił poszedł pomagać, potem wrócił, powiedział: - Wsiadać już, wsiadać - zapakował dziewczynki, Józię i panią Barbarę do karety, zamknął drzwiczki, a sam pozostał na zewnątrz. - A tatuś? - zawołały dzieci, rozczarowane. - Tatuś pójdzie piechotą. - My byśmy też chciały iść z tatusiem piechotą - zaczęły obie prosić i póty się kręciły, aż pani Barbara zatrzymała karetę i rzekła: - No, to idź z nimi, Józiu. Dziewczynki w mgnieniu oka przebiegły na poprzek drogę, przeskoczyły rów i znalazły się na twardej gładkiej steczce, którą szedł ojciec. Spojrzał na nie i rzekł: - Idźcie spokojnie. - Szły tedy jak najciszej jedna za drugą, gdyż na steczce można się było tylko w pojedynkę pomieścić. Drogą i steczką za rowem szło prócz nich wielu innych uczestników eksportacji. Szedł między innymi wuj Daniel paląc cygaro i coś nucąc pod nosem. Pojazdy wlokły się skrzypiąc, karawan posuwał się ostrożnie, a przy trumnie siedzieli stelmach i ogrodnik, bo choć była przymocowana, ale zawsze na dołach trzeba było uważać. Na przedzie kroczył kościelny, Tomasz Kolański, zwany "mały", syn znachorki, dzierżąc ogromny krzyż, podtrzymywany nadto przez zarzuconą na kark taśmę i jakby ukośnie wyrastający mu z brzucha. Obok niego szedł organista w komży, który, gdy skręcano na szosę, zabeczał znienacka tak, że aż wszyscy się zlękli: Kto się w opiekę poda Panu smemu, a całym sercem szczerze ufa jemu... Podchwytywano śpiew to tu, to tam, jak wszczyna się wiatr szemrząc zrazu niepewnie tą lub ową gałęzią, aż po chwili zabrzmiało tłumnie: ...śmiele rzec może: mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga - żadna straszna trwoga... Ale nikt z państwa nie śpiewał - najwyżej mruczeli z cicha. Śpiewała służba folwarczna i ludzie ze Starego Serbinowa. W kościele dziewczynki zgubiły ojca i musiały się trzymać Józi, która wepchnęła się z nimi w jedną z ostatnich ławek. Na dworze zmierzchało, a tu wewnątrz była już noc zupełna, płonęło mnóstwo świec, ławka, gdzie dzieci siedziały, ruszała się i kołatała. Tuż nad głowami był chór, w którym organy dudniły basem - bu-bu-bu. Nazajutrz wszyscy, kto miał być na pogrzebie, pojechali prosto do Małocina. Było jeszcze więcej osób niż na wyprowadzeniu. Z daleka z Kujaw poprzyjeżdżali rozmaici sąsiedzi pani Adamowej Ostrzeńskiej, jeszcze z czasów jej młodości, gdy żyła na wsi. Przybył nawet radca Joachim Ostrzeński z Piekar Wielkich. Niechcicowie późno wyjechali na cmentarz, gdyż do ostatniej chwili spodziewali się, że może Julian Ostrzeński przyjedzie z Petersburga. Doczekali się jednak tylko Lucjana Kociełła, który przybył ranną kurierką do Kalińca, a z Kalińca - dorożką. Był sam, córki jego bawiły u ciotki na Litwie. Z nim wyruszyli do Małocina. Już w drodze spotkali posłańca, który niósł depeszę od Juliana. Nie mógł przyjechać. Do obiadu w Serbinowie usiadło tego dnia koło trzydziestu osób, tak że musiano dostawić stoły z czeladnej kuchni, zaś pan Woynarowski z Pamiętowa pożyczył swego kucharza. Dzieci Niechciców jadły osobno, a gdy skończyły, Tomaszka położono spać, a dziewczynki pobiegły do ogrodu i spoza krzaków jaśminu patrzyły przez otwarte drzwi na biesiadujących. Ojciec zobaczył je tam ze swego miejsca, wstał, wyszedł na werandę i zawołał, by przyszły. Pani Barbara przywiodła je do krzesła, na którym siedział otyły pan o czerwonej twarzy i spadających aż na piersi białych wąsach. - To są - rzekła - panie radco, moje córki. Ukłońcie się, dziewczynki. Pan położył każdej z nich na głowie ciężką rękę i pytał: - Jak wam na imię, dziewuszki? Co? Mówcie głośniej. Agnieszka i...? Emilia? Emilia... Ładne imiona. Ładne. Przywieźże mi kiedy te panny do Piekar, kochasiu. Inni goście też wołali dzieci ku sobie wypytując je o to lub owo. Pani Holszańska pytała, czy Józia nauczyła je wierszyka: "Kto ty jesteś? Polak mały", który musiała umieć z ochronki. Odpowiedziały, że nauczyła, i na żądanie zaczęły mówić jednogłośnie: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Wszystkie twarze obróciły się ku nim, a one zawstydziły się, zacięły i znienacka zamilkły. Agnisia spąsowiała, Emilka zaczęła płakać. Wyprawiono je prędko do drugiego pokoju i przerwany gwar zadźwięczał na nowo przy stole. Nie zasiadywano się jednak przy nim długo. Niebawem kolasy i bryczki zaczęły jedna za drugą odwozić gości, potem sprzątnięto ze stołu, jakiś czas dochodziły jeszcze z kuchni odgłosy zmywania statków, a w końcu powszednia cisza zaległa cały dom. Bogumił poszedł w pole, pani Barbara usiadła na chwilę przed sienią, żeby odpocząć. I natychmiast zdrzemnęła się i zaczęła śnić, że po bruku jedzie prędko karawan, ale miejski, z baldachimem, taki, na jakim chowano Teresę. Z tyłu biegną ludzie i usiłują wsunąć pod baldachim otwartą trumnę, w której leży ktoś w meloniku na głowie. Melonik podskakuje od ruchu jazdy i zesuwa się coraz bardziej na nos nieboszczyka, podobnego na przemian to do tej, to do innej osoby. Pani Barbara nie może na to patrzeć - boi się, że brzeg melonika zedrze temu komuś skórę z nosa. Biegnie, chce ręką melonik odsunąć, poprawić, ale nie może trafić. Na koniec potyka się o kamień i otwiera oczy. Zbudziła się bez przerażenia, jakie podobne sny zazwyczaj wzbudzają. Natomiast wydało jej się, że ptaki przestały śpiewać i że wkoło panuje drętwa cisza. Tego się dopiero szalenie zlękła. Lecz ptaki nie przestały śpiewać, tylko ona odeszła tak dziwnie daleko, że z trudem odzyskiwała zmysły. Wnet usłyszała, że szczebiocą jak zawsze, i już to tylko jedno wydało jej się takim nadmiarem życia. Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate rozwiane obłoki. Mknęły coraz to inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny. - Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo - majaczyła pani Barbara. - Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki... O, jak mnie ta myśl uspokaja - westchnęła. I powstało w niej coś na kształt błagania, by można było żyć zawsze tą myślą, tym spokojem. Tom II Wieczne zmartwienie 1 Agnieszka jednym wydawała się wątła i wiotka, inni mówili, że jest silnej budowy. Zgrabną i zręczną nazywali ją wszyscy, lecz trudno było powiedzieć, co się najbardziej do tej zgrabności przyczynia. Twarz miała drobną, nieprawidłową i także zmienną, czasem pełną kolorów i wyrazu, to znów mizerną, niejasną, prawie mglistą. Czoło było wysokie, usta kształtne, lecz nazbyt małe, szaroniebieskie oczy - uważne i życzliwe; jasne włosy odznaczały się blaskiem i obfitością, uśmiech zdawał się być rozumiejącym coś, czego jeszcze Agnieszka rozumieć nie mogła, a uśmiechała się na ukos, nieco ku jednej stronie, jak babcia na portrecie. Emilia była najładniejsza z dzieci. Mówiono o niej, że jest jak malowanie. Jej szare oczy przyrównywano do promienistych gwiazdek, twarzyczkę - do jaśminów i róż, usta - do malin, tak były rumiane pod cienką, prężącą się skóreczką. Tomasz miał twarz dużą, trochę nalaną, cerę bladą, usta wydatne i czerwone, powieki ciężkie, a spojrzenie okrążonych śniadym cieniem wielkich siwych oczu na przemian to niedokładne, ze skłonnością do nieznacznego zadumanego zeza, to skupione i czujne, lecz jakoś nie po ludzku, a tak, jak bywają czujne oczy zwierząt, gotowych do obrony lub skoku. Jak na dziecko, nie był wdzięczny, ale mówiono, że wyrośnie z niego przystojny mężczyzna. Chociaż najmłodszy, uważany był w domu za starszego od pieszczonej Emilki. Gdyż zarówno z usposobienia, jak z wyglądu był od razu na wskroś chłopakiem, nie miał w sobie nic z małego dzieciaczka. Strzyżono go krótko i tylko jeden kosmyk nad lewą skronią nie dał się nigdy przystrzyc do tego stopnia, żeby się zawadiacko nie podnosił. Każdego, kto spojrzał na wiszące teraz w salonie portrety dziadków Ostrzeńskich, uderzało nadzwyczajne podobieństwo Tomasza do dziadka Adama. Do siebie wzajemnie dzieci były natomiast mało podobne, a i usposobienia miały bardzo niejednakowe. Tomaszek był psotny, nieusłuchany i zuchwały, a zarazem łatwy do nastraszenia i krętacz. Rzadko zdarzało się, aby się w domu śmiano albo cieszono z jego powodu. Najczęściej wywoływał gorzkie narzekania w rodzaju: - Tomaszek, nie kłam! Nie psoć! Nie rób na złość! Gdzie jesteś? Coś popsuł? Był jedynakiem, pani Barbara tak chciała go kochać i pieścić, a tak rzadko można sobie było wobec niego na serdeczność pozwolić. Niekiedy trzymała go, dobrego, ułagodzonego, w objęciach lub na kolanach i pocieszała się: - Wszystko będzie dobrze. Przecież podobno z takich nieznośnych dzieci wyrastają najlepsi ludzie. - Wtem nagle z dna duszy podnosił się włosy jeżący strach, jakby nie syn, a jakiś obcy nieobliczalny stwór tulił się do jej serca. I coś jej złowrogo mówiło, że w tym wypadku nie powinna się odurzać dobrymi nadziejami. Ale ona powściągała ten strach, nie dawała mu do siebie przystępu, gdyż właśnie w tym jednym jedynym wypadku czuła się na siłach wierzyć, ufać i spodziewać wszystkiego dobrego. - Synu - powtarzała tylko - synu jedyny! Będziesz dobry? Będziesz człowiekiem? Emilka miała bardzo niesamodzielną naturę. Musiała być zawsze do kogoś przyczepiona. Lubiła, żeby ją nosić, huśtać, zaczepiać, trzymać na kolanach, nie mogła sama zasnąć, ktoś jej musiał zawsze do snu śpiewać lub opowiadać bajki, nawet kiedy była już na to za duża. Nie miała nigdy żadnego pomysłu do zabawy i zostawiona samej sobie płakała, że jej nudno i smutno. Nigdy nie była rada temu, co jej przypadło w udziale, chciała zawsze tego, co mieli albo robili Tomaszek i Agnisia lub w ogóle kto bądź. - Dlaczego to dziecko nigdy nie chce być samo? - martwiła się z tego powodu pani Barbara. - Co z niej wyrośnie, kiedy ją trzeba ciągle za rękę prowadzać. Agnisia w przeciwieństwie do Emilki nigdy się nie nudziła, w przeciwieństwie do Tomaszka, który wciąż z domu uciekał, donikąd nie dążyła; wszędzie i zawsze znajdowała dość rzeczy, które ją zaprzątały. Nie wymagała, żeby z nią się kto bawił, aż nadto lubiła być sama, zawsze miała co robić, należała do dzieci, o których się mówi, że je można byle czym zająć. Pani Barbarze to usposobienie najstarszej córki też przyczyniało zmartwienia. - Jakaż ta Agnisia niewybredna - mówiła. - Jej wszystko jedno, z kim się bawi, co robi, żadnego w niczym wyboru. A kiedy indziej pytała męża: - Słuchaj, co ona tak lubi być sama? Czy ciebie to nie zastanawia? Agnisia między innymi dlatego lubiła być sama, że pochłaniało ją czytanie. Czytała również właściwie bez wyboru, co jej wpadło do ręki. Czytała zarówno książki dla dorosłych, jak dla dzieci, nie gardziła nawet obrazkowymi czytankami Tomaszka, które zarzucone i podarte wyciągała spod kanap, łóżek i stołów. Podobały jej się opisy nadzwyczajnych przygód, wypadków i podróży, ale najwięcej lubiła wiersze i powieści, w których przedstawione było zwykłe powszednie życie. W jednej z Emilczynych książeczek znajdował się wiersz, zaczynający się od słów: "Bije czwarta, kogut pieje, patrzcie, co się na wsi dzieje". Zawierał on drobiazgowy opis wszystkiego, co się odbywa godzina po godzinie w domu, w podwórzu i w polu, a to proste rymowane wyliczenie powszednich czynności sprawiało Agnisi niewymowną uciechę. Za pomocą tego wiersza mogła sobie każdy miniony dzień przeżyć jeszcze raz cały od rana do wieczora, a jej było zawsze dnia mało, zawsze chciałaby go mieć raz jeszcze i raz jeszcze. Więc go miała w tym "bije czwarta", a jeżeli pora roku nie odpowiadała treści wiersza, to go sobie czytając trochę zmieniała, podstawiając inne opisy pogody, inne zajęcia, inne rymy. Pani Barbara czytanie uważała za największą słodycz, może nawet za jedyną pociechę biednego ludzkiego życia i zrazu cieszyła się, że Agnisia odziedziczyła jej skłonność pod tym względem i że czyta niejako za nią, nie mającą już na to czasu. Niebawem jednak zaczęła się tym jej zaczytywaniem się na śmierć - niepokoić. - Nie czytaj tak bez końca - prosiła. - Zachorujesz i nie urośniesz, jak będziesz tak wciąż siedzieć schylona. Pochodź trochę, pobiegaj. Agnisia z trudem odrywała nieprzytomne oczy od książki. - Gdzie mam pochodzić? - pytała. - Przecież wszędzie są stawy i mamusia ciągle się boi, że się potopimy. - O ciebie się już nie boję, moje dziecko. Ale po co masz chodzić nad wodę. Mało to jest pięknych ścieżek w ogrodzie? Jeszcze więcej niż cechami usposobienia martwiła się pani Barbara przeróżnego rodzaju chorobami i przypadłościami, do których dzieci były nadmiernie skłonne. Jednej wiosny wszystkie miały koklusz, drugiej - odrę. W ciągu jesieni i zimy wiecznie któreś leżało na grypę lub zapalenie gardła. Prócz tego kaszlały ciągle wszystkie jak owce. Emilka była wciąż zachrypnięta, a raz po raz dostawała jakiejś nerwowej wysypki; Tomaszka trapiły robaki i krwotoki z nosa tak silne, że odchodził prawie od przytomności; Agnisia cierpiała na zawroty i bóle głowy. Doktór bywał częstym gościem w Serbinowie, chociaż Bogumił zżymał się na to, mówiąc, że tu nie doktora potrzeba, lecz innego sposobu chowania. - Dzieci są - mówił - za ciepło trzymane, za mało hartowane. Ja bym dał im się kąpać od wiosny w zimnej wodzie, dałbym im biegać lekko, z chłopskimi dzieciakami po śniegu, po mrozie. Co to jest, żeby dzieci na wsi nie były nawet i zimą cały dzień na powietrzu! Lecz pani Barbara zamykała mu usta mówiąc srogo: - Daliśmy już tak jednemu biegać po śniegu i po mrozie! A potem trwożyła się: - Czy one aby kiedy z tego wszystkiego powyrastają? To widać wszystko pochodzi z jakichś chorób, z jakiejś złej krwi, którą musiały odziedziczyć. Ja przecież widzę, że one są nienormalne. - Nie, naprawdę, jaka ty jesteś - gorszył się Bogumił. - Przecież to czyste urojenie. Co miały odziedziczyć? - Kto was tam wie wszystkich - mówiła patrząc ponuro przed siebie. - A czyż to moi przodkowie chociażby nie żyli rozpustnie, nie pili, nie hulali? Przecież słyszałam nieraz, co mówiono o naszym ojcu. A dziadek Laurenty był tyle czasu we Francji, w Hiszpanii z tym Napoleonem. Kto wie, co stamtąd przywiózł. - Zostawże w spokoju pamięć tych biednych starców. O ile mi wiadomo, twój dziadek był we Francji już potem, kiedy miał dzieci. - Nic podobnego. Skąd ci to przyszło do głowy? To ileż ja bym w takim razie musiała mieć lat? Był wtedy młodym chłopakiem. - No, może się jednak ustrzegł. - Może się ustrzegł. Ja też na pewno nie twierdzę. Ale temu nie zaprzeczysz, że wuj Klemens zwariował. Skłonność do obłędu jest też znakiem pewnego zwyrodnienia. A znowuż w mojej rodzinie ta skleroza mózgu u mamy! I o babce słyszałam, że miała napady melancholii. Raz nawet chciała sobie podobno życie odebrać i skakała do studni. Albo Jacuś! Prawda, jeszcze i w dalszej rodzinie mieliśmy owego Jacusia, co siedział w Piekarach u radcy Joachima i zawsze bał się, że go legumina nie dojdzie. Nie, mój drogi, po co myśmy mieli dzieci! Myśmy powinni byli wymrzeć. - Ja nie mogę tego po prostu słuchać - gniewał się Bogumił. - Obrażasz Boga. Idę sobie. I odchodził, a pani Barbara zostawała przestraszona, że może naprawdę obraziła Boga czy jakąś mściwość kosmiczną, która czyha na każde jej słowo. - Ja wcale tego nie powiedziałam... nie myślałam... - tłumaczyła samej sobie czy owej mocy nieznanej. - Idzie mi tylko o to, że musimy na dzieci zwrócić baczniejszą uwagę. Dzieci tymczasem bawiły się i żyły sobie jak mogły. Niańka Józia była jeszcze wciąż z nimi, choć właściwie raczej dla zabawy niż dla dozorowania, na to już były za duże. Ale ona jedna potrafiła jeszcze czasem Tomaszka przy domu zatrzymać i to pani Barbarze dogadzało. - Chodźcie, dzieci, chodźcie - mówiła Józia - będziemy się bawić, że wialnia stoi w salonie. I dzieci udawały chłopów, którzy młynkują zboże w salonie, albo się bawiły w wuja Klemensa uciekającego do lasu i w rozmaite inne rzeczy z dawnego życia, o którym ojciec lub matka opowiadali im czasem. Agnisia nie przepadała za tymi zabawami. Lubiła się ona zabawiać lub zajmować czymkolwiek, ale zawsze czymś na własną rękę i co jej samej przyszło do głowy. Ale wołana do zabawy rodzeństwa przychodziła i brała w niej udział. Gdyż bała się, że o ile nie pójdzie, to nikt nie będzie chciał z nią przestawać, nikt nie będzie jej lubił. A wtedy wszystko, cały Serbinów, całe życie tak pełne uciech, tak pełne rzeczy godnych miłości na każdym kroku, odwróci się od niej, zniknie, a ona zostanie na zawsze sama i nieszczęśliwa. I nieraz patrzyła ze strachem, jak Emilka dąsa się, kaprysi, tupie i woła: - Ja nie chcę! Ja nie będę się bawić! - Ona by się na to nie zdobyła. Stosowała się w zabawie do wszystkiego, co chcieli drudzy, i nawet gdy miała ochotę, by coś wypadło inaczej, nie sprzeciwiała się, tylko mówiła: - No, dobrze! Chwalono ją też za równe, zgodne usposobienie, ale i ona wpadała czasem w awanturniczy nastrój. A wtedy nie tylko sprzeciwiała się wszystkiemu, co drudzy robili, ale zdawało się, że nie cierpi rodziców i rodzeństwa za to tylko, że byli, jakimi byli. Tak jakby brała w niej nagle górę inna, druga natura i jakby wszystko, w czym znajdowała zazwyczaj tyle upodobania, zaczynało ją nagle męczyć i razić. Przywodziła wszystkich do rozpaczy, zwłaszcza że trudno było zrozumieć, o co właściwie jej idzie, a na koniec oświadczała, że się utopi. Na szczęście te burze zdarzały się nieczęsto, a po każdej z nich Agnisia sama czyniła co mogła, by o nich zapomniano. Wtedy też najbardziej bywała ochocza do zabawy z młodszym rodzeństwem. Józia miała do tej zabawy mnóstwo pomysłów; jak się nabawili w jedno, przypominała drugie, a na koniec, gdy się wszystko sprzykrzyło, śpiewała z nimi: - "Uciekajcie, Rusy, Prusy, bo jadą Krakusy"... Agnisia wiedziała już, co znaczy ta piosenka, młodsze dzieci śpiewały ją na wiarę, w końcu jednak i one zapytały: - Co to jest Rusy, Prusy? - To takie nieprzyjaciele Polski - objaśniła im Józia - Rosyjanin, Prusak i ten trzeci Austryjak. Wstydźcie się, nie pamiętacie, co wam mówiłam? Że Polska w niewoli? Nie bójcie się, Polska nie wasza! - Nie nasza? - pytały dzieci w zadumie oczekując dalszego ciągu. - No tak - tłumaczyła - nie wiecie? Tak samo jak i z tym Serbinowem. Bawicie się tu, mieszkacie, ale on nie wasz, tylko pana Dalenieckiego i pani dziedziczki, chociaż oni sobie siedzą w Paryżu. Tak i Polska Rosyjanów, Niemców i Austryjaków, co siedzą za górami, a w Kalińcu trzymają swoich sołdatów. Oni z nas korzystają, a my tylko dali, dali, musim robić i płakać, i narzekać. Pewnego dnia pani Barbara zdziwiona, że dzieci nie słyszały dzwonka na obiad, wyszła je wołać i zobaczyła, że prócz Józi jest z nimi w ogrodzie jakiś parobek, który jednakże na jej widok skoczył do płotu i zniknął. Dowiedziała się potem z opowiadań dzieci, że to był fornal Wawrzon, który stał za ogrodem i Józia go ku nim zawołała, żeby z nimi posiedział, gdyż się bali. - Baliście się? W biały dzień? Czego? - pytała pani Barbara, jakby nic dla niej nie było bardziej zadziwiającym niż strach. - Odkąd zrobiliście się tacy bojący? - Bo siedzieliśmy koło inspektów i Józia mówiła, że tam w południe straszy. I mówiła, że coś tak drzewem zatrzęsło i że zawoła Wawrzona - objaśniała Emilka. Gdy nadeszły jesienne i zimowe chłody, Józia przebywała z dziećmi najczęściej w kuchni, a jak tylko roboty się na folwarku skończyły, Wawrzon obowiązkowo przychodził, siadali z Józią na skrzyni i rozmawiali sobie o swoim, a dzieci na to patrzyły. Pani Barbara wezwała wreszcie Józię do siebie i rzekła: - Moje dziecko, czego wołasz tego chłopaka za sobą? Boję się, żebyś mi się nie zmarnowała. - Ja go nie wołam - odparła, lecz po chwili dodała: - Bo mnie taki strach bierze, proszę pani, jak go nie widzę. A jak go zobaczę, to się zaraz nie boję. - Ty głupia, wtedy się bać powinnaś. On cię zdurzy i rzuci, a ty go nie będziesz mogła zapomnieć. Będziesz za drugim, a wciąż będziesz tamtego wspominać, żałować, żeś nie za nim. I życie będziesz miała zatrute. Józia spojrzała na panią Barbarę jakby zdziwiona, że słyszy takie niepodobne do wiary rzeczy, i raptem się zaśmiała z mimowolną hardą pewnością siebie, wobec której pani Barbara poczerwieniała. - Jak sobie chcesz - rzekła - ale nie możesz być przy dzieciach, kiedy takie rzeczy masz w głowie. Wezmę cię do szycia, do cerowania, chcesz? Zacznę cię uczyć szyć. Józia skinęła głową. Nim ją jednak wzięto do innej roboty, pewnego dnia okazało się, że już nie Wawrzon, a Witek przychodzi dodawać jej odwagi, gdy ją napadnie strach. Ten Witek był z innej wsi. Robił w Serbinowie tylko chwilowo, na dzień, i oto pewnego dnia oboje młodzi przyszli z oczami we łzach prosić o zwolnienie i błogosławieństwo, gdyż chcą iść do miasta i tam szukać zarobku, i tam się pobrać. Pani Barbara miała różnego rodzaju obawy i wątpliwości i odmawiała ich od tego zamiaru, a Bogumił był nawet gotów zgodzić ich oboje do folwarku na ordynarię. Ale oni o niczym słyszeć nie chcieli, tylko powtarzali: do miasta i do miasta. Niechcicowie obdarowali ich tedy, czym się dało, i obiecali być na ślubie. Ślub jednak nie odbył się w oznaczonym terminie, a w jakieś pół roku potem pani Barbara, przyjechawszy z Kalińca, oznajmiła Bogumiłowi: - Wyobraź sobie, że nasza Józia poszła na złą drogę. - Rzucił ją? - Nie. W to się prawie wierzyć nie chce, ale na ile prawda, co mówią, to ona jego rzuciła. Dla jakiegoś miejskiego eleganta, co ją pchnął na ulicę. Od niej samej wiele się dowiedzieć nie mogłam, chociaż ją spotkałam. Spotkałam ją taką wystrojoną, pachnącą. - "Dlaczegoś - pytam - nie wyszła za mąż za Witka?" A ona, wiesz, co na to? - "Przecież to był - powiada - taki prosty parobek bez żadnej nauki, bez wzięcia". Ona miała zawsze pociąg do lepszego życia, do szyku. No, i teraz ma na pewno do czynienia z szykownymi frantami i ani wie, jakich między nimi spotka parobków i drabów. Pani Barbara była bliska płaczu. - Tak sobie teraz wyrzucam, żeśmy ją od nas puścili - rzekła. - Trzeba było za nią być mądrym. - Była dorosła - zauważył Bogumił. - Miała prawo sama stanowić o swym losie. A to sobie każdy lepiej ceni od wszelkiej opieki. - Ja także tak myślałam, ale źle widać myślałam. Ją tam zmarnują, zadepczą i ja będę sobie wyrzucać, że to ja ją zgubiłam. Postanowili nie tracić Józi z oczu, ale nim zdążyli przedsięwziąć jakieś kroki, aby ją przywieść na powrót do zacności - dowiedzieli się, że na dobre wyjechała z Kalińca. A tak ślad jej zaginął, a sprawa zatonęła w tysiącu innych, co nadchodzą, tłoczą się, zaprzątają myśl, spędzają z powiek sen i mijają, znacząc bieg rzeczy ludzkich niedostrzegalnymi bruzdami. 2 Pani Barbara od dość dawna uczyła Agnisię sama, ale teraz uważała, że to już nie wystarcza i że w ogóle trzeba wziąć kogoś do dzieci. Wzięto więc bonę, która była rok, nauczyła dzieci cokolwiek po niemiecku i ozdobiła całe mieszkanie szydełkowymi robótkami; po niej zgodzono drugą, ale ta była tylko tydzień. I kiedy wreszcie pani Barbara zaczęła się oglądać za jak się należy nauczycielką, pewnego dnia przyszedł list z Turobina. Hipolit Niechcic narzekał, że domowi ich dzieje się coraz gorzej. Mają zamiar sprzedać folwark i przenieść się do miasta. "W porównaniu z Bogumiłem - pisał Hipolit - uważam się za nędzarza. Doszło do tego, że starsza córka wybiera mi się z domu, by zarabiać na życie, chce uczyć cudze dzieci. Ma cztery klasy skończone, trochę muzyki, a matka nauczyła ją też i po francusku". - Bój się Boga, dlaczego "cudze" - zawołała pani Barbara. - Weźmy ją do nas. Cztery klasy to dla naszych dziewczynek akurat dosyć. Mnie ta Anka już jako dziecko bardzo się podobała. I przynajmniej będę miała kogoś swojego. Stanęło na tym, że pani Barbara zaprosiła Aneczkę Niechcicównę na cały rok do Serbinowa. Będzie uczyć Agnisię i Emilkę, a w zamian będzie uważana za córkę, której wszystkim potrzebom stryjeczni stryjostwo będą się starali sprostać. Turobin przyjął tę propozycję z radością i Hipolitostwo Niechcicowie obiecali sami odwieźć córkę do Serbinowa. Panią Barbarę opanowała teraz myśl, że skoro będą mieli w domu kogoś, co gra, to muszą kupić pianino. I co dzień roztrząsali tę sprawę z Bogumiłem. Pianino miało kosztować znacznie więcej niż roczny pobyt Anki, za to wszak zostanie ono z nimi na zawsze. Pani Barbara była przeciwniczką zbytków, ale czyż pianino jest zbytkiem? Czyż to nie wyraz pewnej tęsknoty duchowej? Nie powrót do dawnych nawyknień i potrzeb kulturalnych, od których bieda i los odepchnęły ich, ale które przecie w nich żyją? A zresztą po co szperać w przeszłości? Byli długi czas biedni, teraz los ich się znacznie polepszył, muszą pomyśleć o czymś jeszcze poza chlebem powszednim. O jakichś dobrach nie materialnych, ale duchowych, do których przecież muzyka właśnie należy. Bogumił też nie był od tego, by posiadać w domu jaki grający instrument. Miał jednak dużo zastrzeżeń. - Ja nie wiem, czy muzyka jest taką naszą potrzebą - mówił. - Sami grać nie umiemy i nawet się na muzyce nie znamy. - Więc ty nie lubisz muzyki?! - Masz tobie. Bardzo lubię - ale myślę, że nam wystarczy tyle, co się jej rozlega wszędzie wokoło. Tu ptaki, tu jakaś piosenka, tu w szynku zagrają, tu na weselu. Podług mnie chłopi bardzo ładnie grają. A czasem pojedziemy do Kalińca na jaki koncert. - A dzieci? Dlaczego nie chcesz, by się dzieci uczyły? - A jeżeli dzieci będą niemuzykalne? W takim razie pianino okaże się bezużyteczne - zastanawiał się Bogumił. - Przecież choćby ta sama Anka będzie na nim grywała. A Holszańska, jeśli kiedy przyjedzie? Ona tak ślicznie gra! Nie, mój drogi! Pomyśl, co to będzie za szalona przyjemność. I potańczyć będzie można czasem, pośpiewać, jak dziewczynki podrosną, jak młodzi Ostrzeńscy przyjadą. A może kiedy Oktawia i Sabina przybędą z Częstochowy. To wszystko dorosła młodzież. Czy można sobie wyobrazić przyjęcie dorosłej młodzieży bez muzyki, bez tańca?! - No dobrze, kupimy - śmiał się Bogumił. - Chociaż do tańca to i ja mogę pograć. I pod wpływem tych rozmów o pianinie wydobył z ukrycia skrzypce, których od krępskich czasów nie brał prawie do ręki. Spróbował dawnych melodyj, zrazu nie szło, lecz potem się rozegrał. Panią Barbarę to drażniło. - Daj spokój - rzekła - to mi przypomina Piotrusia. Co prawda wspomnienie to nie było tak bolesne, za jakie chciała je podać, przeciwnie, było miłe, zapadła w nie na chwilę jak w rzewny sen. Ale nie miała przekonania do muzyki Bogumiła. - Nie, to nie jest to samo - powtarzała - ja zawsze wolałam fortepian. Właściwie to kiedyś w młodości bardziej wzruszały ją skrzypce, ale nie wierzyła, żeby skrzypce mogły odegrać jakąś rolę w ich domu. Na skrzypcach można było tylko rzępolić albo dawać koncerty. Ze swoimi czterema strunami, z których należało tyle wydobyć, zdawały jej się czymś magicznym, niedostępnym dla zwykłego człowieka. Fortepian już samą ilością klawiszy ułatwiał wygranie zawiłych melodyj. Każdemu dźwiękowi odpowiadało tu osobne widoczne miejsce, na klawiszach zdawały się błyszczeć prawie ich nazwy, które znała z czasów, gdy w gimnazjum uczyła się śpiewać. A na skrzypcach każdego dźwięku trzeba było szukać po omacku na jednorodnej, nic nie mówiącej strunie; ach, nie, grać w ten sposób byłoby prawie cudem, tego nie mogłaby od swoich dzieci wymagać. Jeżeli już mieć, to pianino - tylko pianino! - Tylko czy je mieć? O, bo i ona miała wątpliwości, cofała się, zrzekała swego zamiaru. Lecz te wahania trwały, póki do przyjazdu Niechciców z Turobina było jeszcze daleko. Gdy pozostał do niego już tylko tydzień, panią Barbarę owładnęła istna fortepianowa gorączka. Na samą myśl, że mogłaby w domu swoim usłyszeć słodki plusk dźwięczących klawiszy, chwytała ją tęskniąca czczość, jak głodnego na myśl o pożywieniu. Przyjazd Hipolitostwa, pobyt Anki, cały ten mający nadejść rok stawały się rzeczami bez wartości i sensu, o ile nie będzie pianina! Wszystko, co przeszkadzało w jego kupieniu, musi zostać przezwyciężone, w przeciwnym razie ona już nigdy w ogóle nic nie osiągnie. Dawno tak niczego nie pragnęła. W Kalińcu była fabryka fortepianów pod firmą Habicht i S-ka - można tam było dostać dobry instrument na spłaty, i pewnego dnia Bogumił i Barbara pojechali, by dokonać zakupu. Gdy jednak w parę dni potem kupione już i załadowane do paki pianino jechało na wozie do Serbinowa, pani Barbara przechodziła niewysłowione katusze. Pod pozorem bólu głowy leżała w salonie na kanapie i modliła się prawie, żeby pianino nie przybyło. Niechby się Habicht rozmyślił, niechby go wcale nie wyprawił w drogę, niechby sobie nawet zabrał pierwszą wpłaconą ratę. Widziała prawie Holszańską i wszystkich w Kalińcu stojących i patrzących, jak pianino jedzie do Serbinowa, i szydzących: - Czego się tym ludziom zachciało, wszak nie umieją grać! - To znów nękała ją ciemna zgryzota uczciwości zaprzęgniętej w jarzmo pracy na cudzym: - Czy Daleniecki nie będzie sobie źle tłumaczył tego ich nabytku? Czy nie będzie myślał, że ich byt polepszył się z jego szkodą? - A nie o szkodę tu idzie, lecz o ich nieskazitelne imię. Miałaby ona je narazić na szwank, wyświadczyć taką przysługę Bogumiłowi? - Jestem histeryczką i wariatką - myślała odganiając natręctwo tych myśli. Ale nawet gdy one minęły, nie mogła się wyzbyć poczucia, że kupując pianino wdała się w coś wysoce dla siebie nieodpowiedniego, jakby ludzie takiego jak ona pokroju mieli prawo do nabywania jedynie przedmiotów najniezbędniejszej potrzeby. Gdy jednak minęła godzina, o której pianino powinno było nadejść, pani Barbara mimo woli wstała i zaczęła chodzić od okna do okna. A nuż się ono gdzie na złej drodze rozbiło? Na koniec ujrzała wóz ze sterczącą wysoko paką, wtaczający się w bramę. Natychmiast uspokoiła się i z zażenowaną niechęcią czekała na jego wyładowanie. Wstydziła się ludzi folwarcznych, którzy przy tym pomagali. Natomiast Bogumił okazywał żywą dziecinną radość, gdy czarny piękny instrument zalśnił pod zieloną ścianą salonu. Swoją drogą i pani Barbara musiała przyznać, że - chociaż olśniewająco nowe - pianino stało, jakby stało tu zawsze, poważne i pełne obietnic. Dobrze i ładnie łączyło się z meblami i firankami, stanowiło jakby odwieczną część pokoju, bynajmniej nie wydawało się czymś dla nich niestosownym. A nade wszystko - było. Cała męka jego stawania się należała już do przeszłości. Agnisia otworzyła wieko i nieśmiało dotknęła palcem klawisza. Wnętrze hebanowego pudła zadrżało lekką, czystą wibracją. Agnisia, pomagając sobie słowami, wybierała dalej palcem nuty chłopskiej piosenki: Moja dzie-wu-lu - naucz się ro-bić, bo cię nie poj-mie żaden kró-le-wicz. - Ja gram! - zawołała. - Mamusiu! Ja gram! A wtedy pani Barbara uczuła w sobie na koniec dreszcz szczęścia, rzadko doznawaną przez serce ludzkie radość spełnionego marzenia. 3 W parę dni potem przyjechali Niechcicowie z Turobina i zabawili około dwu tygodni. Jedną z pierwszych rzeczy, które pani Urszula Hipolitowa spostrzegła, było pianino. - Ho! - zawołała. - Nie wiedziałam, że macie pianino! Widać lepiej wam się powodzi, chwała Bogu. Pani Barbara zaczerwieniła się i zmieszała. - Jakże, przecież Anka musi mieć na czym grać. A marzę też i o tym, żeby moje dziewczynki zaczęły się z nią uczyć trochę muzyki. - Ależ ciociu - zawołała na to Anka, gdyż ciocią postanowiła nazywać panią Barbarę. - Ja nie mam pojęcia o muzyce! Trochę tam brząkałam przy mamusi, ale nigdy bym nikogo nie śmiała uczyć. - O, to nic nie szkodzi - zażegnywała pani Barbara sprawę schrypniętym z wrażenia głosem. - Przecież muzyka nie jest wcale konieczna. Ważniejsze jest, aby dzieci nauczyły się myśleć. One, zdaje się, nie są nawet i muzykalne. Gdy to mówiła, pociemniało jej w oczach, lecz nadrabiała miną. Nie było też czasu zastanawiać się nad tym rozbiciem marzeń; domowe zajęcia nie mogły ulec ani na chwilę przerwie, a każdą wolną chwilę trzeba było poświęcić gościom. Zresztą pani Barbara nie mogła narzekać, żeby pianino nie uraczyło jej w tym czasie do woli za wszystkie udręki i rozterki, jakich w związku z jego kupnem doznała. Pani Urszula Hipolitowa nie dawała się prosić i co dzień na nim grała. Pani Barbara dawnymi czasy nie zwracała takiej uwagi na jej muzykę. Teraz jednak, czy że to było na jej pianinie, czy że każda rzecz musi przyjść do człowieka w stosownym czasie, przeżywała słuchając niezwykle piękne wzruszenia. Pani z Turobina grała tym razem prawie wyłącznie Szopena. Miała jak na kobietę wyjątkowo miękkie i rzewne uderzenie - kobiety zwykle grają twardo i oschle - a choć w sposobie bycia i rozmowie nie zdradzała nigdy szczególnych głębin ducha, umiała wydobywać trafnie z granych utworów to wszystko, czym były przepełnione. Pani Barbara nie rozróżniała, czy grane były nokturny, etiudy, scherza czy też ballady, poznawała tylko niektóre mazurki i dwa preludia, pamiętne jej z czasów młodości. Ale gdy się tylko muzyka rozległa, czuła w sobie całej niby rozkwitający ogród, pełny rosy, błyskawic i piorunów, i ożywczego powietrza, jakie bywa, gdy burza przemija. - Gdybyż chciała jedynie tylko grać - wzdychała, widząc Urszulę Niechcicową wstającą od fortepianu. Ale pani Urszula nie mogła się wyrzec opowiadań o swojej obecnej działalności. Zdawała już sobie sprawę z tego, że u nich źle idzie, ale to stawało się tylko sposobnością do wykazywania, jak przy największych oszczędnościach i biedzie można mieć wszystko, o ile się umiejętnie zabrać do rzeczy. Czasem, gdy z pozoru była cała pogrążona w muzyce, przerywała nagle w pół taktu, by opowiedzieć, w jaki sposób poczyna sobie teraz na przykład z ubraniem. Suknie przerabia tylko ze starych, a jednak, proszę patrzeć - czy może kto powiedzieć, że chodzi gorzej ubrana? Nie, w samej rzeczy, była bardzo starannie ubrana, lecz wszystko trochę na niej wisiało, gdyż bardzo schudła. Postarzała też; okrągła, świeża jej twarz, nie tracąc rumieńczyków, zaczęła drobno się marszczyć, oczy zapadły głęboko i kość czołowa żałośnie nad nimi wystawała. Pani Barbarze jednak wydała się ona teraz o wiele milszą i bliższą niż dawniej, może dlatego, że była gościem. Hipolit Niechcic mało się zmienił - był zawsze piękny i szary, bez życia. Był jednak dobry i serdeczny dla dzieci pani Barbary, dawał im co dzień po kilka groszy, żeby sobie kupiły pierników w wiejskim sklepiku. Widocznie lubił dzieci. Poza tym znaczną część dnia spędzał samotnie nad szachownicą, probując różnych posunięć, a wieczorami dawał po kilka matów Bogumiłowi. Po obiedzie wypalał tanie cygaro i na rożku stołu grał ze swą żoną w karty. A potem gawędził z Bogumiłem o tym, jak to będzie dobrze, gdy sprzeda folwark i dostanie w mieście posadę. - Średni właściciel ziemski - mówił - skazany jest na zagładę, bo jak chłop bez wymagań żyć nie będzie, a jak pan - też nie może. - Tak - odparł Bogumił - o ile brać rzeczy z punktu widzenia wymagań. Ale żyć na wsi, jak ja rozumiem, to jeszcze znaczy - mieć tam coś do zrobienia. A w takim razie po co się oglądać na dół albo na górę? Robić swoje, nie bać się odpowiedzialności i ryzyka. To, mój drogi, jak mi się zdaje, można zawsze i wszędzie. - Bodaj to! - mówił Hipolit. - Chciałbym, żebyś się znalazł na moim miejscu. Zaraz byś inaczej śpiewał. Bogumił nie przekonywał go więcej, ale myślał, że jeżeli średnia własność, a może w ogóle własność, okaże się kiedyś nieracjonalna, to z jakichś innych względów niż te, które przytaczał Hipolit. Zastanawiał się też, jakich to wymagań Hipolit nie mógł zaspokoić na swoim Turobinie. Był on bowiem człowiekiem pod każdym względem nader małych wymagań. Zdaje się, że pragnął głównie spokoju. Spokoju - nie w znaczeniu opanowania tych rozmaitych spraw, co szarpią życiem, ale spokoju w znaczeniu odejścia na ubocze od wszystkiego, czym człowiek powinien się troskać i za co winien żywotem swym odpowiadać. Dlatego uciekał do miasta jako do obcego środowiska, w którym, o nic nie nagabywany, będzie mógł żyć z cicha resztką tego, co mu zostanie. Z córek Hipolitostwa w pierwszej chwili Anka zawiodła trochę oczekiwania pani Barbary. Miała ona ją we wspomnieniu jako zadumaną poetyczną dziewczynkę. Tymczasem była to teraz wspaniała, wysoka panna o bujnej piersi, zwichrzonym czubie, długich nogach i burzliwie wesołym sposobie bycia. Pani Barbara bała się trochę takich dużych, junackich kobiet i prawie żałowała, że nie może młodszej Helci zatrzymać jako nauczycielki. Helcia była bardzo powabna i dobra, chociaż miało się wrażenie, że dobra jest raczej z lęku, żeby kogo na siebie nie rozgniewać, niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Już też po kilku dniach pani Barbara przekonała się, że ją pierwsze wrażenia omyliły. Helcia zmęczyła ją tym, że nie była w stanie powziąć o niczym stanowczego mniemania. O cokolwiek ją zapytano, odpowiedź zdawała się przerastać jej siły. Nie wiedziała, czy jej się podobało w Warszawie, czy się cieszy, że już nie chodzi na pensję, czy chce iść na spacer, czy nie chce. A ta niepewność zdawała się wynikać nie, jak to bywa niekiedy, z nadmiaru sprzecznych przeżyć, w których trudno uczynić wybór, ale jakby z niedostateczności uczuć, myśli i chęci, które gasły, nim zdołały zapłonąć. Helcia była jakby znużona już tym, że się zdobyła na przeżycie dzieciństwa. - Dziwne dziecko - rzekła o niej pani Barbara do Bogumiła. - Chodzi jak we śnie. - Nic jej nie będzie - lekceważył to sobie Bogumił. - Przyjdzie miłość, to ją obudzi. - Miłość? Obudzi? Do czego? Do wiecznego cierpienia? Spojrzał na nią bacznie i rzekł: - Sama w to co mówisz, nie wierzysz. A zresztą lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje. Rozmowy z gośćmi przywiodły Niechcicom na pamięć dawne miejsca i czasy. Dowiedzieli się, że stary Krępski już nie żył. - Szlachetny to był człowiek, świeć mu Panie - rzekła pani Barbara. - Chociaż nigdy nie rozumiałam, jak on tam godził swoją pobożność z takim bogactwem, jakie mieli. Przecież Pismo święte mówi, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż bogacz do królestwa niebieskiego. - A cóż? Miał wszystko rozdać? - oburzył się Hipolit Niechcic. - Na religii właśnie cały porządek stoi. - Nie mówię, żeby miał zaraz wszystko rozdać - uspokajała go pani Barbara. - I to prawda, że nie był on z postępowania podobny do drugich bogaczy. Wierzył, że go Pan Bóg przeznaczył do kierowania majątkiem. Cóż, człowiek wszystko w siebie potrafi wmówić. Hipolit Niechcic inaczej to zrozumiał. - Tak - powiedział. - Oni ogromnie zadzierali nosa, ci Krępscy. Z nikim nie żyli, zdawało im się, że jest Pan Bóg, a zaraz po Panu Bogu - Krępscy. A przecież Niechcicowie nie są niczym gorszym, choć zbiednieli. - No, młodzi nie byli pyszni - rzekła pani Barbara, i zaczęto o młodych. Panny powychodziły za mąż, jedne do Warszawy, inne do majątków po różnych stronach kraju. Syn Tadeusz spłaca je, osiadłszy na Krępie z matką. - Nie ożenił się? - zapytała pani Barbara zmienionym głosem. - Nie. - A jakże on gospodaruje? - Podobno bardzo dobrze. - Widzi pan - zawołała pani Barbara i, oswoiwszy się z drażliwym przedmiotem rozmowy, rzekła jeszcze: - W gruncie rzeczy ten chłopiec był zawsze niezwykłym człowiekiem, tylko nikt z nas nie umiał go zrozumieć. Był nieśmiały i skryty, ale miał rację. Bo komu się miał dawać poznać?... Wszyscy byli przy nim, jak... Przerwała sobie i, napastowana przez koszmar z minionych lat, dodała: - A przy tym on się musi czuć bardzo nieszczęśliwy. I zagadując niespokojne myśli, spytała: - A jak on teraz wygląda? Czy zawsze taki śliczny? - Owszem, przystojny. Widziałem go niedawno w Borku na końskim jarmarku - odparł Hipolit zdziwiony gorącością tej mowy. Pani Barbarze biło serce. Była zła na Hipolita Niechcica za to, czego nie mógł w żaden sposób o młodym Krępskim ni wiedzieć, ni powiedzieć. Wprędce jednak zaprzątnęły ją wiadomości o Ładach. A właściwie o pani Zenobii, która, mimo że już przed dziesięciu laty była jakby na ostatnich nogach, przeżyła męża. Bogumił i Barbara wiedzieli o śmierci Łady, ale wiadomość o tym przyszła była w czasie ostatniej choroby babci Ostrzeńskiej i nie mieli głowy, aby się tym wówczas zaprzątać. Jan Łada zginął z wypadku, konie się z nim rozbiegły i wypadł z bryczki tak nieszczęśliwie, że dostał wewnętrznego krwotoku. Pani Ładzina po zlikwidowaniu posesji Borek Dworski zamieszkała w Warszawie, a oto teraz jeden z jej synów, starszy, Kazimierz, został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji za udział w jakiejś manifestacji politycznej. - Ten mały Kazio, dla którego szyłam ubranka, aresztowany? Wywieziony? - powtarzała pani Barbara wstrząśnięta. - Popędzony w kajdanach? Na katorgę? - Nie, to tylko takie policyjne zesłanie na pięć lat, gdzieś pod Ural. Mieszka tam sobie swobodnie, ale zawsze... - Na pięć lat?! A jak biedna Zenia to znosi? Tego już państwo z Turobina nie wiedzieli, gdyż słyszeli o tej sprawie od trzecich osób. Wiedzieli tylko, że mieszka dalej w Warszawie z młodszym synem i że w ogóle czuje się teraz prawie zdrowa. Pani Barbara cały wieczór przemęczyła się z powodu zesłania Kazimierza Łady. - Widzisz - mówiła do męża. - Kraj się znów budzi. Zaczynają się manifestacje, ludzi się wywozi na Sybir. Kazio Łada marznie tam w śniegach, a my kupujemy pianina. To znów los Ładów zdawał jej się prawdziwie godnym zazdrości. - Miałam tych dobrych Ładów za takich zaśniedziałych ludzi z głuchej prowincji - mówiła. - A tymczasem patrz! Ich dzieci biorą udział w wielkich wypadkach. Takie dzieci - to rozumiem! Chciała się też czegoś dowiedzieć o samej manifestacji, za którą Kazio Łada został zesłany, ale Hipolit Niechcic jeszcze mniej mógł o niej powiedzieć niż o młodym Krępskim. Mimo to pani Barbara żyła nią przez dni kilka. - Zaczyna się jednak coś dziać - mówiła. - To chwała Bogu! Dziwna rzecz, póki cicho, to się tak jakoś tu na odludziu nie czuje tego jarzma, co nas gniecie. Ale jak usłyszeć o jakimś ruchu, to się ono tak zaraz daje we znaki! Aż człowiekowi dziw, że może je znosić tak długo. I jak bywa z ludźmi, co nie czują się zadowoleni z powszedniego i osobistego życia, wzywała na pomoc dzieje, by jej dały uczuć radosną nicość własnego losu i wielkość sprawy, której ten los był cząstką. 4 Anka Niechcicówna z każdym dniem coraz bardziej się wszystkim w Serbinowie podobała zarówno z urody, jak z charakteru. Twarz jej budziła ciekawość i zaufanie, a uścisk jej dużej pięknej ręki był rzetelny i pewny. Jej oczy miały niezwykle rozszerzające się źrenice, tak że czasem bywały niemal czarne, to znów jaśniały ślicznym błękitem, jakby na przemian to dzień, to noc rozpościerały się w jej spojrzeniu. Natomiast w duszy Anki zdawał się panować wieczysty dzień ozłacający przyjaznym blaskiem wszystko, ku czemu się zwróciła. I ona, gdy ją pytano o zdanie w jakiej sprawie, nie miała wahań co do tego, jak odpowiedzieć. Była wszystkim bez granic i bez powątpiewań zachwycona, a gdy się nie mogła zachwycać - współczuła, a kiedy już i współczuć było trudno, śmiała się dobrodusznie z tego, co jej się nie mogło podobać. Celem jej pobytu w Serbinowie było nauczanie Agnisi i Emilki, ani się jednak spostrzeżono, jak wszyscy przejęli się myślą, że najważniejsze są tu nie lekcje, a to, żeby Aneczce było przyjemnie i dobrze. Co prawda nie potrzeba było bardzo się o to starać, gdyż czuła się ona dobrze już przez to samo, że żyła; a jednak wszyscy wciąż o to zabiegali. Gdy spostrzeżono na przykład, że Anka lubi tańczyć, postarano się natychmiast, aby ją tej zimy wprowadzić w świat. Pani Barbara była nawet gotowa sama z nią jeździć na bale i zabawy, odetchnęła jednak z ulgą, kiedy się bez tego obeszło. A obeszło się, bo wzięła to na siebie wujenka Michalina. Wieczorami więc strojono piękną dziewczynę w białe lub różowe muśliny i wyprawiano karetą do Kalińca pod skrzydła wujostwa Ostrzeńskich. Zaś gdy nazajutrz, wróciwszy, pokazywała i opowiadała, co kto mówił, jak tańczono, jak się bawiono, czyniła to z takim talentem, że starczała sama za cały teatr, a rodzice i dzieci przeżywali z nią razem nie oglądany karnawał. Siła jej odczuwań była tak promieniująca, że każde przeżycie wzbogacało nie tylko ją, ale wszystkich dokoła. Do przyjazdu Anki pani Barbara uważała te ciągłe zabawy i tańce, o których słyszała od Ostrzeńskich, za rzecz mało godną pochwały. Raziły ją też towarzyszące im zbytkowne przyjęcia, a młodzi Ostrzeńscy, których miała za inteligentnych obiecujących chłopców, stracili w jej oczach, gdy ich ujrzała zajętych bez pamięci hasaniem oraz flirtem. Ale Anka odmieniła jej pogląd na te rzeczy. Zabawy i bale były potrzebne, miały wartość i sens, skoro ona w nich uczestniczyła. I kiedy opowiadano o niej, że, choć silnej budowy, jest taka smukła i lotna, i że tańcząc unosi się w powietrzu, a jednocześnie stanowi mocne oparcie dla tancerza, pani Barbarze zdawało się to nie tylko sukcesem towarzyskim, ale prawie jakby zwycięstwem moralnym. Anka miała na balach ogromne powodzenie, ubiegano się o nią, a jej karnecik już przed wejściem na salę był cały zapisany. Była też otoczona wzdychającymi, z których wielu się w niej kochało, ale ona nie kochała się jeszcze w nikim i z żadnym ze swych tancerzy nie wdawała się w mogące zwrócić uwagę konszachty. W ogóle była w zabawie i w życiu swobodna, ale poprawna, bez trudności stosowała się do wszystkich przyjętych zwyczajów. Czyniła to jednak jakby tylko przez grzeczność dla ludzi, co przywiązują do tego wagę, i jakby w poczuciu błahości zdarzeń, których to dotyczyło. Gdyż błahymi były dla niej w gruncie rzeczy igraszki, w których brała taki ochoczy udział. Jeśli coś w ostatniej chwili udaremniło jej pojechanie na zabawę, zostawała z taką samą niewymowną radością, z jaką by pojechała. Toteż Bogumił i Barbara nigdy nie bali się, aby puste życie światowe ją zepsuło. Bawiła się, bo przyszedł taki czas, ale czuło się, że gdy czas ten przeminie, ona z taką samą elegancją, z jaką tańczyła, dźwigać będzie każde brzemię, jakie wybierze albo jakie jej los przeznaczy, i że będzie je dźwigać w taki sposób, jaki uzna sama za odpowiedni, nie oglądając się, czy to się komu spodoba, czy nie. Pani Barbara nieraz, rozmawiając z nią, miała wrażenie, że ona jest w głębi duszy aż do zuchwalstwa niezależna. I kiedy raz Anka powiedziała ze śmiechem: - O, ja jestem tylko taka cicha woda, ale jak przyjdzie co do czego, to ze mną nie tak łatwo - pani Barbara rzekła potem do Bogumiła: - Ance nic nie można zarzucić. Jest aż nadto jak się należy i dziwię się nawet, że z dzikiego, krnąbrnego dziecka, jakim była, wyrosła na taką taktowną pannę. Ale zobaczycie, jak będzie szło o coś naprawdę dla niej ważnego, to ona tak zagwiżdże na wszystkie wydeptane ścieżki, tak stanie dęba i poleci na przełaj, że się wszyscy dokoła powywracają ze zgrozy. W jakiej dziedzinie Anka miała stawać dęba, na razie trudno było przewidzieć. Na pytanie pani Barbary, czy mając umysł tak zdolny i otwarty nie chciałaby wyżej się kształcić, jechać, zobaczyć świat, odparła: - Owszem, choć więcej nęci mnie sztuka teatralna. Ale na obie te rzeczy potrzeba środków, a rodzice po spłacie długów będą mieli zapewne tylko tyle, by wyżyć. Na razie pewno skończy się na tym, że się nauczę buchalterii, żeby mieć utrzymanie, a potem zobaczymy... Bardzo możliwe, że buchalteria miała zostać jej przeznaczeniem, lecz pani Barbara twierdziła, że czymkolwiek będzie się ona zajmować, życie jej nie będzie pospolite. Pani Barbara była bardzo Anką przejęta, gdyż widziała w niej to, czego jej samej brakowało, a za czym zawsze tęskniła. Zacząwszy lekcje z dziewczynkami Anka wprędce uznała, że było to z jej strony zuchwałą naiwnością brać się do pedagogii. Wiadomości, o ile jej się przynajmniej zdawało, miała dosyć, jak na potrzeby takich małych dziewczynek, ale nie miała oczywiście pojęcia o żadnej metodzie nauczania. Zaraz, ma się rozumieć, przedstawiła to pani Barbarze, ale pani Barbara, przysłuchawszy się jednej i drugiej lekcji, rzekła: - Jesteś, moja kochana, świetną nauczycielką. - Gdyż widziała, że lekcje nie są nudne, a to było podług niej najważniejsze. Anka przejmowała się każdym zadawanym tematem, uczyła się go niejako sama na nowo, a to dzieci dobrze usposabiało. Jednak, mimo wszystko, prawdziwie korzystającą z lekcji była tylko Agnisia. Tomaszek przez pierwsze dnie, póki to było nowością, pozwalał się nauczać wierszyków, niebawem jednak nabrał właściwości znikania tak, jakby się zapadł pod ziemię, gdy zbliżała się godzina nauki. Emilkę znów było bardzo trudno zmusić do uważania. Anka brała ją na kolana, pieściła, całowała, tańczyła z nią nawet dla rozrywki i tak żartami starała się ją namówić na czytanie albo pisanie, jak na przykre lekarstwo. Agnisia tymczasem, czekając na wyniki tych starań, rozwiązywała coraz nowe zadania arytmetyczne, przeczytywała naprzód całe wypisy i w ten sposób prześcigała nie tylko Emilkę, co było w porządku rzeczy, ale niejako samą siebie. Pochłaniało ją to, gdyż była zdolna dać się owładnąć każdej pracy; ale skończywszy siedziała śród swych świetnych postępów smutna i wyczekująca, zapoznając się rychło z żałością tryumfów. Anka nie brała jej na kolana, nie pieściła jej, nie tuliła, nie mówiła do niej: - Naucz się, przecież kochasz mnie trochę, prawda? No widzisz. - Czasami Agnisia aż udawała, że nie umie zadanej lekcji, by stać się przedmiotem takiej samej tkliwości. Lecz Anka poznawała się na tym i targając ją żartami za włosy mówiła: - Udajesz. Widzę to po twoim nosie, że udajesz, ty łobuzie. Umiesz świetnie! - I znów zaraz była cała zajęta niepojętną Emilką. Z żalu o to rosła w Agnisi miłość, która najsilniej rozkrzewia się śród braku. Agnisia nigdy dotąd nie kochała nikogo z osobna, chociaż rozmiłowana była we wszystkich i we wszystkim po trosze. Nigdy jej też nie przychodziło do głowy, że jakieś szczególniejsze uszczęśliwienie może płynąć z tego, gdy nas ktoś lubi ponad innych. Poznała to dopiero, kiedy takimi uczuciami zaczęła darzyć Aneczkę i gdy tyle razy w ciągu dnia przekonywała się, że sama nie jest dla niej ze wszystkich w domu najmilszą. Wieczory jednak nagradzały ją pod tym względem. Anka zwykle po kolacji przesiadywała jeszcze jakiś czas z rodzicami w ojca pokoju, a potem wracała przez sypialnię do salonu, gdzie mieszkała. Tomaszek i Emilka zawsze wtedy już spali. Agnisia jednak czuwała i wystarczyło jej leciutko się poruszyć, aby Anka spytawszy: - Nie śpisz, mała? - podeszła do jej łóżka i siadła na jego krawędzi. A że trzeba było być cicho, wnet się więc pochylała, obejmowała Agnisię ramionami i tak przez dobrą chwilę szeptały. Rozmawiały o czymkolwiek, śmiały się z byle czego, a w końcu Anka, uścisnąwszy Agnisię, a czasem zmówiwszy z nią jeszcze modlitwę "Aniele Boży, stróżu mój" - odchodziła. Odbywało się to zawsze mniej więcej w taki sam sposób, a jednak Agnisia doznawała potem bardzo niejednakowych uczuć. Raz czuła się szczęśliwa i zaspokojona w swej tęsknocie, innym razem dręczyła się, że się z Anką wcale właściwie nie widziała, że chociaż były razem, to się tak jakby zminęły. A wszystko zależało nie od tego, o czym ze sobą mówiły, ale od jednego szczęśliwie wymówionego słowa, od jednego właściwego uśmiechu, gestu, spojrzenia, świadczącego niezbicie o ich wzajemnej bliskości. I nigdy nie można było przewidzieć, kiedy będzie dobrze, a kiedy źle. Agnisia nigdy nie przywoływała Anki na to dobranoc. Przyjemnie było tylko wtedy, gdy ona przyszła sama ze siebie, jak tylko zauważyła, że dziecko nie śpi. Czasem Agnisia zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby tak nie dała znaku życia, kiedy Anka przechodzi. Czy też ona spojrzałaby ku niej? Czyby mimo to przyszła? Czy myśląc, że ona śpi, pocałowałaby może śpiącą? Brała ją pokusa, by raz się o tym przekonać, ale nigdy nie mogła się odważyć na poddanie swojego szczęścia tej próbie. Wytrzymywała niekiedy aż do chwili, gdy Anka mijała jej łóżko, lecz już wtedy nie mogła się opanować, by nie chrząknąć albo się nie poruszyć. Gdy Anka wyjeżdżała na noc na zabawę, Agnisia źle spała, bała się, i na całym świecie były wtedy tylko dwie rzeczy: pusty salon, w którym nie było Anki, i różowa wirująca sala Towarzystwa Cyklistów w Kalińcu, gdzie Anka tańczyła z panami. W noce te, a było ich niemało, Agnisia czasem układała wiersze na tęsknotę do Anki. Bywały one podobne do wierszy odwiecznych poetów, których się z upodobaniem uczyła, a jeden z nich, jedyny, który Agnisia zapamiętała i zapisała potem, brzmiał w takie słowa: Czy w pole pójdę czy przed domem siędę, nigdy się, nigdy smutku nie pozbędę - i pytam: "żalu, kiedy ty mnie rzucisz?" Żal odpowiada, że jak ty powrócisz. Smutno gdy długo ciebie nie widać, smutno gdy głosu twego nie słychać. Ty u cyklistów bujasz daleko, śród obcych ludzi tańcujesz lekko i pewno o nas nie myślisz ni chwili, i nie zdajemy ci się tacy mili, jak ty się zdajesz miła, ukochana, wszystkim nam co dzień, z wieczora i z rana. Śród takich oto spraw mijały miesiące i pewnego dnia latem przyszedł od Hipolita i Urszuli Niechciców list, proszący, żeby Anka do nich wróciła: Sprzedali na koniec Turobin i mieli się niebawem wyprowadzać do miasta, gdzie spodziewali się i dla niej znaleźć jakie zajęcie; a bardzo się już do niej stęsknili. Termin przyjazdu zostawiali do uznania samej Anki oraz Bogumiłostwa Niechciców. Anka może przyjechać na wrzesień, już prosto do Warszawy. Anka jednak bardzo pragnęła zobaczyć jeszcze Turobin i wyjazd miał nastąpić niebawem. Przed rozstaniem każdy stara się być w surowym porządku wobec tych, z którymi się żegna. Jest w tym coś z częściowej śmierci i każdemu się zdaje, że pomyślność dalszego życia zależy od tego, co się za sobą zostawia. Toteż Anka przykładała się w dwójnasób do oświecania dzieci, Emilka stała się uważna, Agnisia starała się nie zaprzątać Anki swoimi uczuciami, nawet Tomaszek dał się w końcu nauczyć sylabizować. Czując, że to jest już nie obowiązujące i nadprogramowe, Anka odważyła się nawet grywać na fortepianie. Grała w istocie słabo, jednak zdążyła jeszcze przed wyjazdem nauczyć Agnisię nut i przysposobionego dla dzieci utworu Szopena: "Smutno niańki mi śpiewały". Agnisia zagrała to w dniu pożegnania, potykając się i cichutko, ale z uczuciem, a pani Barbara słuchała, szarpana chęcią zatrzymania Anki w ich domu jeszcze przez rok. Zdawało jej się, że wszystko dotychczas było próbą i że dopiero ten rok byłby jej właściwym u nich pobytem. Lecz gdy Bogumił i dzieci wystąpiły do Anki z podobnego rodzaju prośbą, nie znalazła w sobie dość siły, aby to poprzeć. Czuła, że rosną w niej już inne projekty co do dzieci i że zatrzymywać Aneczkę byłoby to posuwać radość poza kres, który jej był pisany. Uważała teraz, że Anka jest za swoja i że dzieciom potrzeba kierownictwa kogoś obcego. Anka zresztą, choć jej łzy ciekły z oczu, też w gruncie rzeczy rwała się do życia w Warszawie, gdyż rwać się od życia do życia jest zwyczajnym losem człowieka. Tak tedy odjechała - uśmiech, pogoda i czar, co zagościły przelotnie pod dachem pełnym trosk, tęsknoty i niepokoju. 5 Po wyjeździe Anki dzieci Niechciców uczyły się z matką i czekały na nauczycielkę. Ani jednak nauka ta nie szła jak się należy, ani starania o zdobycie nauczycielki nie posuwały się z dostateczną prędkością naprzód, gdyż pani Barbara całe lato źle się czuła ze zdrowiem. Nękały ją już od dość dawna niedomagania żołądka, a ciężkie nie do zniesienia boleści zaczęły też towarzyszyć i zwykłym słabościom kobiecym. W ciągu ostatnich dwu lat Agnisię często budziły ze snu głośne słowa matki: - Jakież to straszne cierpienie - albo wielokrotnie i rozpaczliwie powtarzane: - Boże - Boże - Boże! - Zdjęta strachem, zrywała się, siadała na łóżku, chciała wstawać, ubierać się, nie wiedziała co robić. - Tatusiu! - wołała wreszcie - tatusiu! - I uspokajała się nieco, gdy usłyszała, że ojciec w swoim pokoju budził się, chodził, zapalał lampę, a wreszcie stawał na progu ich sypialni. Zwykle stał tak długo w milczeniu, a czasem westchnąwszy kilka razy głośnym zakłopotanym westchnieniem, podchodził do łóżka matki i tam znów stał jakiś czas - jakby sama tylko jego obecność miała jej pomóc. Agnisia płaczliwie błagała ojca, by posłał po doktora, zdumiona i oburzona, że stoi on tylko i patrzy. Niekiedy pani Barbara tak bardzo zawodziła po nocy, że budziły się wszystkie dzieci i rozespanymi oczyma patrzyły wylęknione, jak matka chodzi, słania się, miota po całym pokoju. - Co się mamusi stało? - pytały drżąc, a ojciec spoglądał na nie ze spłoszonym wyrazem twarzy i mówił: - Mamusia dostała kurczów. Ale to przejdzie. Śpijcie. Teraz zaś do tych kurczów, budzących w dzieciach niepokój, przyłączyły się cierpienia serca, które były mniej burzliwe, ale jakby więcej zatrważające. Agnisi wraził się mocno w pamięć dzień, po którym się one zaczęły. Było to wczesną wiosną, w marcu, w świętego Józefa. Znajdowała się sama w mieszkaniu, zajęta zdaje się czytaniem czy rysowaniem, a na dworze była słota. Wiatr szamotał ogrodem, domem, oknami, szyby zalane były wodą, a świat za nimi zdawał się zamazaną, obcą, przykrą szarością. W pokojach nie było nikogo, Anka wyjechała do Kalińca na Józefinki, i Agnisię raptem przeraziła ta cisza, w której rozlegały się tylko chrobot i szum niepogody. Popędziła do kuchni. Z kuchni też wszyscy wyszli. Pod stołem w pudle zaszeleściła tylko słoma; kwoka, która tu siedziała na jajach, poruszyła się słysząc kroki i półgłosem, ostrzegawczo gdaknęła. Pod blachą czerwieniało zarzewie, garnki z mlekiem, śmietanką i kawą na podwieczorek odstawione były od ognia. Mimo to śmietanka trochę kipiała. Kożuch dobywał się przez wierzch, spływał po bokach garnuszka, spadał syknąwszy na blachę, na której rumienił się i przysychał. Agnisia nie znosiła kożuchów. Spojrzała z obrzydzeniem na tłusty kipiący przysmak i czym prędzej wróciła do pokojów. Ale tam portrety dziadków Ostrzeńskich patrzyły na nią wyraźnie, prosto w oczy i to do reszty odjęło jej otuchę. Było jej tak, jakby się znalazła śród nieznajomego świata zajętego czymś swoim, czego nie rozumiała. Nie miała się o co oprzeć, nie miała się gdzie schronić, nie miała ku czemu wyciągnąć ręki. Wydało jej się to wszystko czymś podobnym do śmierci, o mało nie zaczęła krzyczeć i tupać nogami jak małe dziecko, gdy na szczęście koło ganku dało się słyszeć wycieranie nóg o żelazo. W kuchni szczęknęła klamka, ktoś wszedł i rzucił naręcz drzewa. Drzwi do jadalni i do pokoju ojca otworzyły się jednocześnie. Wracano gromadnie na podwieczorek. Co za radość! - Gdzie wyście wszyscy chodzili na taki deszcz? - wykrzyknęła skoczywszy ku nadchodzącym. Pani Barbara była szalenie zdenerwowana. - Straszny czas - mówiła odwijając się z mokrej chustki. - Jeśli te dzieci nie nabawią mi się jakiejś choroby, to będzie prawdziwy cud. Pławiłam jaja u oprzętki - dodała. - Osiem zbuków. A oni to nawet nie wiem, gdzie na swoją zgubę latali. - Ja byłem w kuźni - rzekł Tomaszek. - Znów kłamie - oświadczyła na to Emilka, która przywykła słyszeć, że tak zawsze mówiono, gdy się Tomaszek odezwał. - Nie kłóćcie się - zgromiła ich pani Barbara i od tej chwili wszystko już ją drażniło. Gniewała się na młodsze dzieci, że przemokły, i na Agnisię, że nie wyszła się przejść. Gniewała się, że jeszcze nie nakryte do podwieczorku, kazała biec po Nastkę, a nim Nastka nadeszła, sama już własnoręcznie i z piorunującą szybkością rozłożyła serwetę, poustawiała cukier, masło, pieczywo. Gdy już wszystko było gotowe, zaczęła rozpaczać, że kawa stygnie, a dzieci znów gdzieś przepadły. I ojciec też nie przychodzi, daje tylko zły przykład! Dzieci tymczasem nadciągnęły właśnie z pokoju ojca. - Tatuś - wołały - znalazł fiołki za okólnikiem! Ojciec zaraz za nimi przestąpił próg jadalni, ale matka nie rozpromieniła się na jego widok. Przeciwnie, jeszcze bardziej zwiędła i poszarzała. - Znowuście mi zimna do domu nanieśli - rzekła wrogo, gdyż od ojca wiało deszczem i chłodem. Ale on odpowiedział pogodnie: - Wcale nie jest tak brzydko, jak się zdaje. Wiatr się ku wieczorowi ucisza i po tych deszczach wnet się wszystko zacznie zielenić. Daj rękę. A gdy nie dała, położył na stole parę pierwszych mokrych, stulonych fiołków. Matka spojrzawszy na nie, raptem się rozpłakała, ale natychmiast otarła oczy i rzekła: - Dziękuję. Dzieci, włóżcie to do szklaneczki. Zdenerwowałam się - dodała - bo tyle jaj okazało się pustych. I zresztą w ogóle ta piekielna pogoda wytrąca mnie z równowagi. A już było tak ładnie, tak ciepło. Humory się na chwilę zwarzyły, ale dzieci je wnet odzyskały i podwieczorek toczył się jak codziennie. Tej nocy jednak pani Barbara po raz pierwszy narzekała na serce. A potem noce z atakami serca zdarzały się często i wiosną, i całe lato. Zazwyczaj budził wtedy Agnisię plusk wody; ojciec stał przy umywalni i wyciskał na miednicy umoczoną w dzbanku chusteczkę. Matka siedziała na łóżku oparta o poduszkę zdjętą ze swego zwykłego miejsca i przyłożoną pionowo do ściany. I mówiła słabym nieswoim głosem: - To wszystko na nic. Ja nie dożyję do rana. Agnisi włosy jeżyły się na głowie. - Czy mamusia chora na serce? - pytała. Wiedziała już, poznawała po mrowiu, które ją całą przechodziło, że to coś znacznie gorszego niż owe kurcze. Ojciec nie stał teraz, nie patrzył, nie wzdychał, ale krzątał się, chodził ze świecą do jadalni, stukał tam, skrzypiał drzwiczkami od kredensu, dźwięczał szkłem, przynosił jakieś krople, potem zaś budził Nastkę, zostawiał ją przy pani, a sam szedł w podwórze i posyłał po doktora Wettlera do Nieznanowa. Potem wracał, siadał na łóżku matki i zaczynały się wlec długie godziny oczekiwania. Pani Barbara nabierała tchu, mówiła, że jej duszno, straszno i ciemno, nie mogła znaleźć sobie miejsca, to chciała czegoś gorącego na nogi, to czegoś zimnego na serce, to, by ją trzymać za rękę, to, by jej nie dotykać. A na koniec prosiła szeptem: - Bogumił, wyrzuć mnie. Wyrzuć mnie z domu na dwór. Przecież ja jestem do niczego. Na co ci taka żona? Zamęczam was tylko, nie daję spać po nocy. Dzieci się budzą. Wyrzuć mnie i weź sobie jak się należy kobietę. Agnisia zakrywała głowę kołdrą, aby w ten sposób prędzej doczekać dnia, i modliła się, żeby matka nie umarła przed świtem, gdyż wierzyła, że we dnie już jej to grozić nie może. Pośród modłów i strachu zasypiała, a po pewnym czasie budziło ją uczucie nagłego ruchu i ożywienia, które brała w pierwszej chwili za wszczynające się w niej samej. Po chwili, oprzytomniawszy całkiem, spostrzegała, że to doktór przyjechał. Siedział już koło matki, a ona mocnym, zdrowym głosem opowiadała mu rzeczowo przebieg swych cierpień. Agnisia z lubością patrzyła na błyskające w słabym świetle przyćmionej lampy binokle doktora, na jego zadarty nosek, wątły, rzadki zarost, szeroką twarz i barczystą postać, która, gdy siedział, zdawała się wysoka i potężna, a gdy wstał, okazywała się niska z powodu krótkich nóg. Wszystko to były jakby nie rysy i kształty człowieka, ale znaki pomocy, których ukazanie się budziło zawsze w domu taką radość i ufność. Agnisia pamiętała doktora Wettlera, odkąd zaczęła pamiętać, gdyż nieraz siadywał przy ich dziecinnych łóżeczkach. Był on dla niej jedynym na świecie zjawiskiem jeszcze bardziej pewnym niż dom, gdyż dom nie chronił przed strachem śmierci, a na widok doktora Wettlera widma zagłady i śmierci przepadały bez śladu. Pani Barbara też jakąś chwilę po odjeździe doktora była spokojna i ożywiona. Prosiła o papierosa i rozważała: - Ja od razu mówiłam, że to nie może być wada serca. I bardzo możliwe, że to pochodzi z ucisku żołądka na serce. Zawsze myślę, że żołądek to moja główna choroba. Po pewnym czasie stwierdzała jednak ze zdumieniem, że serce znów jej zaczyna dokuczać. Upadała na duchu i mówiła głośno, by zbudzić śpiącego już Bogumiła: - On sobie swoje gada, a mnie jak było źle, tak jest. Ledwo żyję. Bogumił budził się, a widząc, że już dnieje, zaczynał się w ogóle ubierać. - Cierpliwości, kochanie - pocieszał ją. - Zaraz Klimecki wróci, przywiezie ci lekarstwo. Przecież słyszałaś, że trzeba zachować spokój i że to niczym nie grozi. - On wie jedno, a ja wiem drugie. Ja umrę i rozpacz mnie ogarnia na myśl, co ty zrobisz z dziećmi, jak mnie nie będzie. Nie wychowajże ich na prostaków. Daj mi słowo. - Nie - odpowiadał, myśląc już o robocie w polu. - Nie wychowam ich na prostaków. - Widzisz! To i ty myślisz, że ja umrę. Przyznaj się, co ci Wettler powiedział. - Powiedział mi, że ja umrę, jak mnie będziesz tak ciągle straszyć. Po niejakim czasie na domiar złego pani Barbara zachorowała na wątrobę. Doktór Wettler znowu przyjeżdżał po nocy, a podczas jednej z wizyt znalazł, że wątroba jest powiększona. - Czy pani miała jakie ciężkie zmartwienie, jaką zgryzotę? - pytał. - Nie - odpowiedziała poważnie i ze zdziwieniem - nie mam żadnych zmartwień. Nic mnie takiego nie spotkało w ostatnich czasach. W ogóle czuję się zadowolona i szczęśliwa. Doktór Wettler przepisał kurację, ale zapewnił, że o niczym groźnym nie ma na razie mowy. Mimo tych zapewnień doktora, pani Barbara, nic już nikomu nie mówiąc, dręczyła się, że to są początki raka w wątrobie. Albo w żołądku. Kiedy jednak nawiedzały ją boleści innej natury, zapominała o wątrobie, nękana ponurą myślą, że dostaje raka na tle kobiecym. - Przecież ja już raz tak ciężko chorowałam - przypominała sobie - wtedy po śmierci Piotrusia. A już mi nieraz mówili, że to tak bywa. Jest się chorym, wyzdrowieje się, potem długo nic... nic... ma się dzieci... aż raptem okazuje się - rak! Nagle uprzytomniła sobie, że przecież rak w trzech miejscach od razu powstać chyba nie może. I to jeszcze w dodatku przy wadzie serca. Więc może nigdzie się nie zanosi na raka? A może w takim razie i wady serca nie ma, bo przecież niepodobna, żeby tyle na raz chorób na nią czyhało? Milkła, przestawała się skarżyć i bać. Zaczynała podejrzewać, że jej choroba jest wynikiem jakiegoś braku; powstawało w niej niejasne, ale przejmujące poczucie tego braku, którego naturę trudno jednak było odgadnąć. Przybierał na chwilę mgliście niby postać Józefa Toliboskiego, lecz wnet zjawiało się przeświadczenie, że ten brak leżał głębiej i że sprawa z panem Toliboskim była już też tylko jego wynikiem. Ale skąd człowiek ma wiedzieć, co jest przyczyną, co skutkiem, czy źle mu dlatego, że chory, czy chory dlatego, że źle mu żyć na świecie... Błyskały mgnienia, kiedy uczuwała, że to, czego jej brak, nie należy do rzeczy z tego świata. A w takim razie, czy jedynym lekarstwem nie byłoby po prostu umrzeć i złączyć się już na zawsze z czymś niosącym pociechę i ukojenie, z czym tu na ziemi złączyć się nie mogła, nie umiała... 6 Ku jesieni, dźwignąwszy się na siłach, pani Barbara zajęła się gorączkowo szukaniem nauczycielki wykorzystując wszystkie swe znajomości. Nawet faktorka, Żydówka Arkuszowa, córka owej Bądźzdrówki, co kiedyś mieszkała ze starszą panią Ostrzeńską w jednym podwórzu, brała udział w poszukiwaniach. Pomagała w tej sprawie również wujenka Michalina i tak na koniec wspólnymi siłami znaleziono ową nauczycielkę, a gdy przybyła do Serbinowa, pani Barbara rzekła: - Zdaje mi się, że to będzie odpowiedzialna siła. Odpowiedzialna siła nazywała się Celina Mroczkówna, pochodziła ze starej, ale dawno już zubożałej szlachty, posiadała dyplom, miała dwadzieścia lat i odznaczała się piękną figurą oraz wybitnie prawidłowymi rysami twarzy. Wywarła korzystne wrażenie, które jednak było zamącone tym, że ona sama rozglądała się po wszystkich i dokoła w taki sposób, jakby nie była rada, że tu trafiła. Niebawem okazało się, że lekcje z panną Celiną idą niby po grudzie. Zwłaszcza młodszych dzieci nie umiała stosownie zażyć, tak że stały się dokuczliwe i krnąbrne. Emilka wykręcała się od lekcji, Tomaszek, duży już i nieusłuchany chłopak, w niczym ani na jotę pannie Celinie nie wierzył. Doszło do tego, że gdy raz usłyszał ją objaśniającą, jak ziemia się obraca dokoła słońca, wyśmiał się z niej i poszedł o to zapytać furmana Ignacego Klimeckiego. W stajni poradzono mu: - Idź, powiedz pani nauczycielce, że szczupaki niesą jaja na drzewach - co też wróciwszy do domu wiernie powtórzył. Zaś przyszedłszy innego dnia z tegoż samego podwórza, oznajmił poruszony: - Mamusia wie, słońce wcale nie idzie po niebie. Nam się tylko tak zdaje, a to ziemia obraca się koło słońca. Klimecki czytał w kalendarzu. Minęła zima, ubiegły przeszło cztery miesiące od przybycia panny Celiny, a ona była wciąż jakby krępującym gościem; nikt się do niej nie przyzwyczaił, nikt się z nią nawet na dobre nie zapoznał. Przebywała bowiem z domownikami tylko tyle czasu, ile wymagały jej obowiązki, a zaraz potem odchodziła do siebie na górę. Ruszała przy tym zawsze tak stanowczo i ostatecznie, jakby szła nie do swojego pokoju, ale na koniec świata. Zdawało się, że już nigdy stamtąd nie wróci, tak że zawsze, gdy drzwi się za nią po obiedzie czy kolacji zamknęły, wszyscy przy stole milkli, niby w poczuciu niepowrotnego rozstania. Agnisia z początku miała żal do młodszego rodzeństwa, że to ono czyni swoim postępowaniem pannę Celinę taką jakąś wyniosłą i niedostępną. Musiała jednak pomału przyznać, że i ona sobie nie może z tą nauczycielką poradzić. Ileż to razy w czasie lekcji marzyła, żeby mieć śmiałość bodaj się do tej panny Celiny uśmiechnąć, pożartować z nią, pobyć z nią w tej swobodnej bliskości, w jakiej dawały ze sobą przebywać wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, do których się zbliżyła. Albo się z nią chociaż pokłócić; tak żeby się przecież coś działo! Ale o niczym podobnym nie mogło nawet być mowy. Panna Celina siedziała zwykle przez całą lekcję nieprzenikniona, zarysowując kreskami i kółeczkami skrawek papieru, i Agnisia miała zawsze uczucie, że jej w tym zajęciu przeszkadza. Nieraz usiłowała swoją nauczycielkę tak lub owak zabawić: to śmiesznie przekręciła jakieś słowo, to udała, że spada z krzesła, lecz to pomagało tylko na chwilę i panna Celina wnet zaczynała znów rysować kreseczki i ziewać. Czasem zarażało to i Agnisię - i obie ziewały; słowa i głosy padały zniekształcone z rozdzierających się ust, i kto by słuchał z daleka, mógłby pomyśleć, że to bełkocą niemowy albo głuptaki. W dodatku Agnisia zauważała często, że niektóre rzeczy wie lepiej od swojej nauczycielki. Wstydziła się tego. Umyślnie się myliła, żeby przywrócić naturalny porządek rzeczy. Ale pannie Celinie równie mało ważnymi zdawały się omyłki Agnisi, jak i jej zanadto naprzód wybiegające wiadomości. - Otwórz dyktando. No, dobrze. - No, więc dalej. - Dokąd było na dzisiaj? - oto były jedyne rzeczy, które można było od niej przy lekcji usłyszeć. A po paru godzinach tej nudy - ostatni znak paznokciem, do jakiego miejsca nauczyć się na jutro, i obie wstawały. Panna Celina przeciągała się jeszcze, z ziewaniem w głosie mówiła: - Pozbieraj książki - albo coś w tym rodzaju, i odchodziła. Zostawszy sama Agnisia zawsze była tak przygnębiona, że nie mogła się niczym zająć. Miała co prawda ochotę po prostu wzruszyć ramionami i dać sobie spokój z tą obcą nudną osobą, ale nie mogła tego z lekkim sercem uczynić. Czuła się ciężko winna temu, że nie umie się zaprzyjaźnić z panną Celiną. Było jej tak nieprzyjemnie, jak bywało wtedy, kiedy nie potrafiła rozwiązać jakiegoś zadania albo zrozumieć jakiegoś prawidła gramatyki. Nękało ją uczucie niemocy, postrach czegoś niedopełnionego, co jakby przeszkadzało dalej żyć, jakby odejmowało prawo zajęcia się czym innym. I trzeba było dobrej chwili, aby się z tego otrząsnęła. Panią Barbarę też denerwowało usposobienie panny Celiny i próbowała rozmaitych sposobów, ażeby ją rozruszać. - Może byśmy pojechali na jaki spacer? - pytała, gdy widziała, że nauczycielka ciąży już nad wszystkimi jak chmura. Bogumił nie okazywał zapału, dawał jednakże konie. Siadano hałaśliwie na brykę albo na sanki i wieziono pannę Celinę w stronę Kurzy, gdzie była rzeka, albo w stronę Środy należącej do Przybylaka, gdzie było trochę lasu. Po drodze pani Barbara zaczynała opowiadać, jakie to lasy były w Krępie, gdzie kiedyś mieszkała, dzieci zaś nawoływały od czasu do czasu despotycznie, żeby patrzeć to na stado gawronów, to na obłok dziwnego kształtu, to na rzekę Rośnę, srebrzącą się z daleka między bladymi wydmami piaszczystego tu gruntu. Pomału zapominano o głównym celu wyprawy - o pannie Celinie. Ona tymczasem borykała się z włosami, które traciły na wietrze swój elegancki układ. Starała się piękne loki to wcisnąć pod czapkę, to przytrzymać rękami na czole, a wyglądała przy tym tak, jakby się bardzo męczyła. Spostrzegłszy to, wszyscy milkli, a następnie zaczynano się trwożnie zapytywać czy jej ciepło, czy jej wiatr zanadto nie przewiał. Wnet potem wracano do domu z cierpkim poczuciem, że spacer się nie udał. Patrząc na to wszystko pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że panna Celina nie nadaje się na nauczycielkę, a zwłaszcza na wychowawczynię dzieci, ale wypowiedzieć jej miejsce i zacząć poszukiwanie kogoś nowego wydawało się czymś jeszcze cięższym niż obecny stan rzeczy. Bądź co bądź dzieci się jakoś uczyły, coś im tam w głowie przybywało, przerwa w nauce, nawet takiej, była niepożądana, a zmiana - kto wie, co mogła przynieść. Panna Celina była młoda, może należało nią samą pokierować, pani Barbara obiecywała sobie, że z nią pomówi, wytłumaczy jej, że z dziećmi trzeba więcej przebywać i starać się je do lekcji zaciekawić. Ale jak tu doprowadzić do tej rozmowy, jak sprawić, żeby panna Celina nie tylko słowami, ale naprawdę chciała w niej uczestniczyć? Jak znaleźć temat, co by je obie jednym duchem ożywił? Może książki będą tym punktem zaczepienia? Panna Celina podobno lubiła czytać - kiedy ją czasem pytano ze współczuciem, czy jej się nie nudzi siedzieć tak zawsze samej u siebie na górze, odpowiadała, że się nie nudzi, bo czyta. To było przecież bardzo chwalebne; ale powziąwszy zamiar wszczęcia z nauczycielką pogawędek o książkach, pani Barbara spostrzegła, że się sama pod tym względem szalenie zaniedbała. Tak zresztą jak pod wielu innymi. Dawniej, nawet kiedy były największe roboty przy domu albo w ogrodzie, starała się zawsze zachować skromną wytworność, w której była zamiłowana. Dążyła do tego, by po jej rękach, ubraniu i postawie nikt z domowników nie poznał, w jak czarnej bywała pracy. O tak, niegdyś, wróciwszy z kurników albo z ogrodu, zmieniała nie tylko suknię, ale i przepoconą bieliznę, wycierała ręce wodą kolońską i kremem, szczotkowała zakurzone włosy i tym podobnie. Ale już nawet nie pamięta, kiedy to było. Odkąd dzieci się porodziły, może sobie na takie zabiegi pozwalać tylko kiedy niekiedy; nie ma czasu ni siły do krzątania się koło siebie. Jakoś wszak życie toczy się i tak, czy ona sobie ręce kremem wyciera, czy nie, a toczy się też, mimo że przestała czytać tak zawzięcie jak dawniej. Długo trwają te lata, w które się myśli, że się ma sił i chęci dosyć na wszystko, ale mijają one i raptem pewnego dnia ukazują się zewsząd granice, za które już, człowieku, nie przejdziesz i w których już tylko część tego wykonasz, coś wykonać zamierzył. Ale pani Barbara nie chce się z tym pogodzić i postanawia, że się przemoże; każdą chwilę wypoczynku zacznie poświęcać pracy nad sobą, czytaniu. Tylko skąd było wziąć tę chwilę wypoczynku? W domu i koło domu wciąż było tyle chodzenia koło najrozmaitszych rzeczy, tyle obrzędów, zwyczajów, do których trzeba się było przygotować, tyle zajęć, z których żadne nie mogło, nie chciało czekać. Każda rzecz musiała być zrobiona, kiedy przychodził czas, gdyż czas ten wyznaczały ziemia, pogoda i niebo. A także obyczaj, ten piąty żywioł świata; zaś w miarę jak stawali się tu w Serbinowie zasiedziałymi ludźmi, obrastali z lekka i w starodawne obyczaje. Przed niektórymi ze związanych z tym trudów domowych pani Barbara nagle się buntowała. Zwłaszcza przed świętami, kiedy trzeba było przygotowywać mnóstwo jedzenia i picia. Nigdy jeść nie lubiła, a jeść dla uczczenia rocznic religijnych zdawało jej się czymś dzikim. - Boże - mówiła tedy przed połowem ryb, przed biciem wieprza albo pieczeniem ciasta - jak ja tego wszystkiego nie cierpię. Na co to wszystko? Na to jedynie, aby brzuch naładować. Dajcie mi spokój - dodawała. - Nic już na te święta wcale urządzać nie będę. Niech ja wreszcie odpocznę, niech ja wezmę jaką książkę do ręki i wreszcie co przeczytam. To będzie daleko bardziej po bożemu podług mojego zdania. Ale dzieci i Bogumił uważali, że te rzeczy świetnie ze sobą się wiążą. Dzieci prosiły strwożone: - Mamusiu, jeszcze tylko w tym roku niech będzie wszystko jak zawsze. A Bogumił je podtrzymywał i to panią Barbarę prawie martwiło. - Rozumiem jeszcze dzieci - mówiła. - Ale żebyś ty, mężczyzna, dorosły człowiek, tak sobie lubił dogadzać. Ale dla Bogumiła co było uroczystym dla ducha, było nim i dla ciała. Uważał przy tym, że zwyczaje dobre dla drugich, dobre są i dla niego. Nie rozróżniał pod wielu względami siebie od drugich. Swoją odrębność, wartość, a nawet niekiedy wyższość uczuwał jedynie śród pracy. Rumienił się więc i tłumaczył: - Przecież tak w ogóle mam skromne wymagania. Ale na święta lubię istotnie, żeby wszystko było, jak trzeba. Taką mam już naturę. W końcu jednak zawsze obawy dzieci i Bogumiła okazywały się płonne. Gdy bowiem nadeszła pora, smakołyki świąteczne pojawiały się w należytej obfitości, a pani Barbara krzątała się koło ich przygotowania z furią i żarliwością, którym nikt nie mógł sprostać. Wydawała rozporządzenia, lecz zanim ktokolwiek zdążył je wykonać, brała się do roboty sama. Miała bowiem uczucie, że prócz niej nikt na świecie nie jest w stanie z niczym zdążyć na czas. A zdążyć na czas było to w jej pojęciu być gotowym z każdą rzeczą już na długo przed czasem. Marzyła sobie, że w ten sposób ocali, wykroi z dnia i nocy tę wolną chwilę, tę nadliczbową godzinę, w którą będzie mogła się zająć czymś nie należącym do powszedniego tuptania. Lecz to jej się rzadko udawało; gdy przewidziane zajęcia się skończyły, nadciągały nieprzewidziane, które trzeba było od ręki załatwiać. A nigdy się od żadnego z nich nie uchylała, bo, nie cierpiąc tej całej krzątaniny, nie widziała innego sposobu wyzwolenia się od potocznej roboty, jak ją co duch wykonać i tym samym zniweczyć, uprzątnąć sobie z drogi. Nie można powiedzieć, aby omijała swój nielubiany los życia na wsi, by się od niego chciała wykręcić sianem. Atakowała go na oślep, wychodziła mu gniewnie naprzeciw. Pewna była przy tym, że wszyscy tak jak i ona nie lubią tego powszedniego zabiegania. Toteż nie umiała na nikogo z robotą poczekać ani się nikim wyręczyć. I nawet kiedy mogła zdać jaką czynność na kogoś, biegła wykonać ją sama; wymagająca w uczuciach i myślach, w praktyce nie śmiała nic od nikogo wymagać. A już zwłaszcza dotyczyło to dzieci. Mogła chcieć je widzieć nie wiem jakimi pod względem umysłu i charakteru. Ale w powszednim życiu bała się żądać nawet, żeby po sobie sprzątały. Wstydząc się służby, która patrzyła na to zdziwiona, cichaczem sprzątała po nich zabawki, rękawiczki, płaszczyki, porządkowała ich książki, bo już to, że żyły, że nie umierały, że powychodziły cało z tylu chorób, zdawało jej się tak wielką łaską z ich strony. Co do jednej tylko rzeczy spośród zajęć domowych pani Barbara była nieprzejednana: nie dawała się wciągnąć do szycia, mimo że tej umiejętności poświęciła była dwa piękne lata panieństwa. Ostatnią rzeczą, którą szyła sama, były koszulki i powijaczki dla mającego się urodzić Tomaszka. Odkąd wszystkie dzieci były na świecie, przywoziło się zawsze do szycia chudą, niedokrwistą pannę Władysławę z Kalińca, tę samą, co szyła kiedyś żałobę po śmierci Teresy i babci. Pani Barbara pomagała jej co najwyżej robotę wykończyć. Mówiła przy tym: - Jeszcze komu obcemu to bym prędzej uszyła. Ale swoim - zawsze się boję, że krzywo skroję. I zamyślała się czując niejasno, że jest coś więcej w tym jej rosnącym z latami wstręcie do szycia. Przypominało jej ono okoliczności, co ją pchnęły niegdyś do tego zajęcia. Jeszcze przed pięciu, dziesięciu, nawet piętnastu laty, gdy wzburzały ją gwałtowne przejścia, porody, zgony i związane z tym radości i rozpacze - wspomnienie starej rany z dni młodości zalegało w niepamięci, nie dając się we znaki. Ale teraz, gdy wody życia wyrównały się, a nawet nieco opadły, sprawa ta zdawała się niekiedy być tuż, tuż pod powierzchnią, niby zdradziecka rafa, o którą przy niezmąconej pogodzie całe życie może się nagle rozbić. Nieraz, czując w dłoni oddźwięk tnących materiał nożyczek, pani Barbara słyszała, czuła, widziała siebie idącą przez Saski Ogród z magazynu sióstr Kunke na Leszno i rozprawiającą, i toczącą w duchu gorzkie rozmowy z panem Józefem Toliboskim lub składającą mu, niegodnemu, przysięgi miłości mimo wszystko i poprzez wszystko do zgonu. Te wspomnienia były i lube, i wstrętne. Nie chciała ich i gdy czasem narzekała na coraz większe wydatki, a Bogumił napomykał, że można by oszczędniej dom prowadzić, o ile by sama szyła dla dzieci, wpadała w niepowstrzymany gniew, jakby ją podstępnie namawiał do czegoś złego. - Nie wiem, czego wy jeszcze ode mnie zażądacie! - wołała i zaczynała mówić do Bogumiła w liczbie mnogiej, niby do całej gromady nieprzyjaciół, co czyniło na nim przygnębiające wrażenie. Lecz po każdym takim wybuchu skryte przyczyny, które go wywołały, traciły na sile, zaczynały się wydawać pani Barbarze czczymi i chorobliwymi urojeniami. W takich chwilach, gotowa do zadośćuczynienia, przedsiębrała roboty niezupełnie krawieckie, ale jakby zastępcze. Robiła klockowe koronki na bębenku, a kiedy dzieci porozciągały i pogubiły klocki - robiła ząbki. Nie były one, właściwie mówiąc, pracą. Można się było nad nimi zadumać, pozostając w miłym zawieszeniu między jedną a drugą czynnością dnia, a jednak nie miało się uczucia, że się nic nie robi, że się kradnie czas. Wszak palce, nitki, szydełko, wszystko to migało tak pracowicie, a kłębek umieszczony w majolikowym wazoniku po babci, służącym jako koszyczek do roboty, obracał się tak prędko. Ale teraz, mając na myśli rozmowy z panną Celiną, pani Barbara postanowiła do ząbków ani zajrzeć. Czekały ją bardziej czynne duchowe przyjemności, a choć wciąż tylko czekały, już sama myśl o nich czyniła jej szarzyznę dni powszednich bardziej znośną i miłą. Gdyż poczucie, że mamy na widoku coś, co nam się zdaje życiem prawdziwym, przeobraża w cenną prawdziwość także i to, co się przedtem zdawało cieniem rzeczy. 7 O ile zimową porą można było wytchnąć i pomyśleć o ząbkach albo o książce przynajmniej w niedzielę, to wiosną nawet i w niedzielę nie miało się spokoju. Wszystko się lęgło, wschodziło, wymagało starania. - Takiego umordowania jak tej wiosny nie było jeszcze nigdy - wzdychała pani Barbara, gdy jej to wszystko dopiekło. - Mówisz to każdej wiosny - przypominał Bogumił. - Bo właściwie jest coraz gorzej - odpowiadała z goryczą. - Roboty przybywa, a widoków na przyszłość żadnych. - Dlaczego żadnych? Widoki na przyszłość są zawsze. Zawsze i wszędzie. - Jakie tam widoki, jaka pewność jutra może być na wsi na cudzym. Dla takich jak my, a zwłaszcza dla naszych dzieci przyszłość może być tylko w mieście - oświadczała, napastowana przez tę myśl coraz częściej. - Holszańska miała rację, kiedy nam to swego czasu mówiła. Nie lubię się z nią zgadzać, ale widzę, że miała rację. - W mieście przecież najczęściej ludzie pracują na cudzym. - Tak, ale tam można dojść do znaczenia w inny sposób, umysłem, wychowaniem. Zresztą co tu gadać. W mieście przed każdym otwiera się sto różnych możliwości. A tu ciągle to samo i to samo. Bogumił martwił się słuchając i myślał: - Gdybyż była tego nie powiedziała. I aby się pocieszyć, przypominał sobie, że już szczęśliwie posadził ostatnie kartofle. - A prawda - mówił - skończyłem już kartofle. Panią Barbarę te słowa naprowadziły na myśl, że fasola w ogrodzie nie posadzona, ogórki nie posiane. - Na rany boskie - mówiła trąc ze zdumieniem czoło. - Ja o tym na śmierć zapomniałam. A wszystko przez to, że mi ogrodowego zabrałeś do tych swoich kartofli. - Cóż takiego - uspokajał Bogumił - posiejesz sobie jutro. - Jak to "cóż takiego" - oburzała się z żalem - powinno być posiane i posadzone najmniej ze sześć dni temu. Jeżeliby to szło o robotę w polu, tobyś na pewno nie mówił "cóż takiego". Takie mówienie "cóż takiego" oznacza tylko egoizm. I to krótkowzroczny egoizm, bo przecież sam będziesz potem wołał ogórków kwaszonych do obiadu. - No, ja już nie mówię "cóż takiego". - Nie, ale kiedy nie rozumiesz mnie. Mnie nie idzie o to, co mówisz, ale o to, że w ogóle masz na względzie tylko swoje roboty. - Jutro dostaniesz tych ludzi. - Jutro. Czy ja wiem, czy ja jutra doczekam? Albo czy na przykład jutro nie będzie lało? A dziś akurat cudowny czas, można by nie wiem co zrobić. I przecież mówisz, że już skończyłeś kartofle. - Tak, ale dziś ludzie sadzą dla siebie. Pani Barbara natychmiast przestała się wadzić, jakby stanąwszy przed koniecznością losu, wobec której wszystko się staje drobnostką. - To czemu - rzekła - od razu mi tego nie mówisz. Pani Barbara doczekała dnia następnego i pogoda była w dalszym ciągu ładna, choć zimna, ale wszystkie roboty wiosenne stłoczyły się na siebie. W domu wystawiano wewnętrzne zimowe okna i czyszczono zbędne lampy, których część miała zostać wystawiona "na górę". Kiedy ogrodowy przyszedł od sadzenia kartofli, okazało się, że pani Barbara już sama z oprzętką, z Felicją i Agnisią posadziła fasolę i ogórki. Teraz z dwiema dziewczynami, które przysłał Bogumił, oczyszczała truskawki. Niebawem przyszło jeszcze czterech chłopaków. Kwatery warzywne zaroiły się od ludzi, a stróż gracował ścieżki, po których puściły się już chwasty. Chwasty zresztą obległy wnet i zagony - ledwo że wszystko wzeszło i zaczęło rosnąć, trzeba się było brać na gwałt do pielenia. Pani Barbara w tym także brała udział, pełła też i Agnisia, a raz doprowadziły do tego, że i panna Celina wyrwała trzy czy cztery wybujałe lebiody. Spojrzawszy następnie na powalane żółtawym sokiem roślinnym palce, rzekła: - Czy to puści? Może wziąć jakie stare rękawiczki? - Niech pani sprobuje - rzekła pani Barbara - ale to na nic. Najgrubsze rękawiczki pójdą po kilku razach w strzępy. Zresztą to naprawdę nie robota dla pani. Mówią, że to zdrowo ruszać się na powietrzu, ale może i szkoda rąk. Niech pani lepiej idzie poczytać. - Nie, ja pójdę po jakie rękawiczki - upierała się panna Celina. Poszła i nie wracała. - Coś jej nie widać? - A nie widać - mówiły co pewien czas Agnisia i pani Barbara, życząc sobie na przemian, to by panna Celina i w tym wypadku okazała się beznadziejną niedołęgą, to by przyszedłszy w rękawiczkach zrzuciła je po pewnym czasie, zasmakowała w pieleniu i by w ogóle od tej chwili stała się inna. Ona zaś tymczasem przyszła, ale dopiero przed samym dzwonkiem na południe, a wyrwawszy w milczeniu jeszcze parę lebiodek, otrzepała się akuratnie i wszystkie trzy wróciły razem do domu. Na koniec jednak pewnej niedzieli wszystkie poopóźniane roboty dobiegły wreszcie końca i można było odpocząć. Panią Barbarę bolał krzyż i była niewyspana - od paru tygodni wstawała co dzień o świcie, a w dzień się nigdy nie kładła. Zasiadła mimo to zaraz po obiedzie na fotelu, zgromadziła dokoła siebie ostatnie czasopisma, zrobiła sobie dwa papierosy i najpierw zaczęła oglądać ilustracje. Nad jedną z nich zasnęła. Zbudziło ją zesunięcie się tygodnika z kolan i własne kiwnięcie się. Zobaczyła zdziwiona, że przez ten czas do pokoju weszła panna Celina. Stała wahając się przy drzwiach i mówiła bynajmniej nie z dumą odpowiednią do jej wyglądu, ale zgoła lękliwie: - Przepraszam, pani może wypoczywała i ja przeszkodziłam? Pani Barbara była zła, że zasnęła nad czytaniem, zła, że panna Celina to widziała i zła w ogóle z powodu zejścia panny Celiny z góry, jak bywa, że się irytujemy, gdy to, czego długo i na darmo czekamy, pojawia się nie w porę. Nie chciała jednak zrażać nauczycielki, rozjaśniła więc, jak mogła, swe szare oczy i poprosiła: - Ależ niech pani siada. Gdzieżby pani miała przeszkadzać. Pani coś czyta, widzę. Panna Celina istotnie trzymała w ręku książkę, a jej piękne, jasne oczy lśniły nie widywanym w nich blaskiem. - Czytam - odparła - Stanisława Przybyszewskiego "Nad morzem". Pani to zna? Nie, pani Barbara nie czytała ani jednej rzeczy tego autora. - Zdaje mi się - odparła niepewnie - że czytałam o nim jakiś artykuł. - O, i chyba niejeden! - zawołała z nieoczekiwanym żarem panna Celina. - Przecież to geniusz. On jest znany nie tylko u nas! Na przykład w Niemczech podobno szalenie jest sławny. Panna Celina wyglądała w tej chwili tak, jakby zdjęła z twarzy woalkę. Próbowała opowiedzieć coś z tego, co przeczytała, mówiła chwilę o ludziach napiętnowanych fatalnością, o wiekuistej tęsknocie, o tańcu miłości i śmierci. Wnet jednak dała spokój. - Nie - rzekła - to trzeba samej przeczytać. Jaka pani szczęśliwa, że pani ma to jeszcze przed sobą. Mnie już to szczęście nie czeka. Znam wszystko, co napisał. Panią Barbarę ogarnęło zniecierpliwienie. - No, może ten Przybyszewski jeszcze co napisze - powiedziała mało życzliwie. - Czy to już stary człowiek? - Podobno niestary. Może on rzeczywiście jeszcze co kiedy napisze - ucieszyła się panna Celina. - Chociaż właściwie to jego można czytać po dziesięć razy to samo. Niech pani przeczyta to "Nad morzem". To jest wspaniałe - no - wspaniałe. Pani Barbara wzięła podaną książkę, spojrzała podejrzliwie na tytuł: - Morza nigdy nie lubiłam - oświadczyła. - Kiedyś za młodu byłam w Połądze i zawsze tam był taki wiatr, jakby się kto powiesił. - Morze to tylko tak... symbol - broniła się panna Celina więdnąc jednak pomału. - Ale w gruncie rzeczy idzie tutaj o miłość. Pani Barbara skrzywiła się i pokiwała głową. - O miłość - rzekła z pełnym litości szyderstwem. - To nie dla mnie. Otworzyła książkę i przeczytała po cichu parę wierszy. - Nie rozumiem - stwierdziła po chwili. - Książki o miłości zawsze mnie dziwnie nudzą. Odłożyła książkę i pisma, wzięła z majolikowego wazonika niciane ząbki i szydełkiem zaczęła je wiązać. Nikt by nie wytłumaczył, dlaczego tak się stało, ale Przybyszewski był w tej chwili dla niej nie powieściopisarzem, którego nie znała i o którym miała chętkę posłuchać, lecz jakby wspólnikiem wszystkich złych stron zauważonych w pannie Celinie. Zdawał się popierać oschły sposób bycia, dumne trzymanie się na uboczu, lekceważące traktowanie obowiązków. Panna Celina stała się już też na powrót zamkniętą w sobie, posągowej urody, nieskłonną do rozmowy osobą. Zapytała jeszcze tylko: - Pani pewno lubi powieści historyczne? - Owszem - zgodziła się pani Barbara - lubię powieści historyczne, lubię w ogóle książki, gdzie się coś dzieje. Ale tak, żeby rozpamiętywać, wywlekać swoje uczucia i co tam kogo boli, to nawet wstyd. I nagle, czując potrzebę jakby wywdzięczenia się czymś pannie Celinie za jej chwilę szczerości, pani Barbara rzekła mieniąc się na twarzy: - O miłości lepiej człowiekowi zapomnieć. Chwilę siedziały w milczeniu, lecz panią Barbarę nagle zaczął dręczyć niepokój o kury, które się jeszcze w tym czasie nasadzało. - Zaraz - rzekła odkładając robotę - przepraszam, w tej chwili wrócę. Muszę zajrzeć, czy kury nie poschodziły z jaj. - Lecz nie wróciła tak prędko, okazało się bowiem, że kury poschodziły z jaj. Kiedy zajrzała ponownie do salonu, panny Celiny już tam oczywiście nie było. Wobec tego pani Barbara poszła do Bogumiła i zwierzyła mu się z ponurego zamiaru nienasadzania już nigdy więcej żadnego drobiu. Następnie zaczęła mówić o swojej nowej służbie. Felicja, zgodzona niedawno do pokojów, dała się, owszem, poznać jako zupełnie odpowiednia - poważna, sumienna, pojętna, a co najważniejsze małomówna, niekłótliwa, nie wtrącająca się do rozmów. - Ale z tą starą Żarnecką, z tą kucharką, to będziemy mieć ciężkie życie. Gotuje świetnie, to prawda... - Doskonale - potwierdził z ożywieniem Bogumił. - Tak, ale ma zgryźliwe i strasznie denerwujące usposobienie. Zrobić zrobi wszystko jak się należy, ale jak ją o co zapytać, to nigdy wyraźnie i prosto ci nie odpowie. Mam w kuchni znowu jedną kurę na jajach. Widzę, że siedzi, pytam się, czy ona schodziła z jaj, czy nie. A Żarnecka na to: "No - mówi - schodzić nie schodziła, chociaż może i zeszła, jak jej było potrzeba. Słyszałam, że słoma szurała, ale może tak tylko szurała". - I tak w kółko, nic się od niej nigdy nie dowiesz. Bogumił śmiał się. Pani Barbara też mu śmiechem odpowiedziała. - Tak - rzekła - to można uważać za głupstwo. Gorzej, że ona pije. Jeszcze się z tym kryje po kątach, a ja też na razie nic nie mówię, ale dobrze wiem, co się święci. Bogumił poszperał na biurku śród papierów i podał żonie list. - Masz - powiedział - przeczytaj. - Od Dalenieckiego? Nudzą mnie już te jego listy - zgrymasiła pani Barbara. Przeczytała jednakże pierwsze słowa: "Najukochańszy panie Bogumile. Otrzymałem przekaz pański na dochód z przeszłorocznych buraków. Jestem zdumiony i zachwycony..." - Doprawdy? - zadrwiła nieprzyjaźnie. - Dajesz mu brać, kędy nie kładł, więc nic dziwnego, że ci schlebia. Bogumił Niechcic pocierał palcami sukno biurka i wpatrzony w jego spłowiałą zieleń - milczał. Pani Barbara czytała dalej: "...zachwycony nie tyle z powodu wysokości sumy..." Przerwała sobie znowu. - Ja myślę - rzekła. - Żeby komu z nieba manna zaczęła padać, toby także był zachwycony. - No a dalej? - popędzał Bogumił. - "...ile z powodu wspaniałego urodzaju, który szacowałem najwyżej na połowę tego, co pan osiągnął. W ogóle dokonywa pan cudów. Kiedy oddaliśmy w ręce pana ten nieużytek, jakim był przed jedenastu laty Serbinów, to wyobrażaliśmy sobie, że uczyni pan dużo, jeżeli po pięciu latach nie trzeba będzie dokładać. Pan tymczasem po trzech latach wykazał dochody, a obecnie doprowadził pan Serbinów do stanu, w jakim nie znajduje się, o ile mi wiadomo, żaden majątek w promieniu wielu mil dokoła". - A tak - potwierdziła pani Barbara zaczepnie. - Przez pierwsze dwa lata nie było do ust co włożyć i tylko perz się z pól ciągle wywoziło. To, czegoś ty tu dokonał, to ja wiem i bez uznania jakichś tam Dalenieckich. - Toteż mnie nie idzie o uznanie Dalenieckiego. Pokazałem ci ten list ot tak, żeby cię pocieszyć w kłopotach i żebyś uspokoiła się co do tej pewności jutra, o które czasem tak drżysz. A potem, widzisz, cieszę się, bo mógłbym przecież nie wiem jak dobrze pracować, a taki nie będący na miejscu właściciel mógłby i tak o każdej rzeczy mieć inne zdanie i bruździć mi, przeszkadzać. Pieniądze by brał, a ze swoim widzimisię kazałby mi się swoją drogą na każdym kroku liczyć. A ten przynajmniej, widzę, że mnie ocenia w taki sposób, jaki jest dla każdej roboty najkorzystniejszy. Okazuje mi zaufanie, daje wolną rękę. - Tak nawet pisze - przyznała pani Barbara. - "Nie mogę panu się inaczej odwdzięczyć, jak tylko dając mu wolną rękę we wszystkim, co pan uważa za wskazane dla dobra majątku". - No, no - dodała dla porządku - ja bym na tych pięknych słowach wiele nie budowała. Resztę listu czytała już po cichu. Kiedy skończyła, twarz jej miała wyraz raczej wesoły. - Że się umie wypisać - rzekła - tego mu nie odmawiam. Daj no mi papierosa - poprosiła, co oznaczało nastanie dobrego humoru. Bogumił zestawił z górnej półeczki biurka pudełko z przyborami do robienia papierosów i, oparłszy o swoją potężną pierś wątły żelazny tłoczek, napchał nim tytoń do założonej na metalową foremkę gilzy. Gotowego papierosa zmocował jeszcze końcem tłoczka i podał żonie, a potem zabrał się do następnych. Pani Barbara wzięła z biurka pudełko zapałek, potrząsnęła nim, czy nie puste, i sama zapaliła swojego papierosa, po czym nastała cisza, w czasie której słychać było jedynie szelest bibułki prostującej się pod naporem tytoniu. Godzina była nadwieczorna, spokój niedzieli panował w całym domu, a nawet zdawało się - jak gdyby w całym świecie. Na skutek wyjęcia zimowych wewnętrznych okien śpiew ptaków dźwięczał za pojedynczymi szybami ze spotęgowaną wyrazistością, co czyniło na Niechcicach wrażenie jakby odelgnięcia w uszach, odzyskania utraconego częściowo słuchu. Szyby były też niedawno umyte, od czego i majowa zieleń za nimi zdawała się umyta i dom cały - przezroczysty, szklany. W sąsiednim pokoju widać było przez nie zamknięte drzwi cielisty blask zachodu na spłowiałej tapecie. Dzieci nie było w domu. Pani Barbara miała jednak rzadko ją nawiedzającą pewność, że są w pobliżu i że wrócą niedługo, i to czyniło ich nieobecność chwilą niewysłowionego odetchnienia. Odetchnienia, które zdawało się być nie tylko w niej, ale we wszystkim dokoła. Była rada życiu i jak bywa zwykle, gdy w nas jakieś odmienne uczucie zagości, wierzyła, że już od tej pory będzie mu rada zawsze. Ale głosy ptaków za oknami pomału rzedły i cichły, ogród poszarzał, dzień trwał jeszcze tylko na niebie, a ciszę domu przerwało hałaśliwe nadejście dzieci. Nie pozamykały one za sobą żadnych drzwi i przyniosły długie pręty wierzbowe, których końce potykały się o meble i o ściany. Zaczęły jedno przez drugie wołać, że się szalenie ociepliło. Lody na północy, od których przez kilka dni było zimno i dżdżysto, musiały już roztajać. W pokojach zapachniało zieloną korą, błotem, chłodem wiosennym i psami, które, zawahawszy się w progu zostawionej otworem sieni, powchodziły jednak w końcu do wnętrza. Dzieci były obrażone po czasie, że im kazano powkładać szaliki i płaszczyki. - Gdzie mamusia? - wołały i dotarłszy do pokoju ojca, zapewniały kolejno: - Przysięgam, że jest niemożliwie gorąco. - Nie krzyczcie tak - uśmierzała je pani Barbara - bo ja nic nie rozumiem. Jezus, Maria! - zaczęła sama krzyczeć - jacy zziajani i pogrzani! Ma wam nie być gorąco, kiedy latacie jak wariaci! Dalej, ściągać te płaszcze i nie robić tu piekła. Patrzcie, coście błota nanieśli! I psy zabierzcie! Psy! Gwar, którym zawrzało wnętrze domu, uciszył się przy stole, kiedy Felicja postawiła na nim wielki półmisek siekanki z kwaśnym sosem. Rodzice zajmowali szczytowe miejsca stołu. Dzieci siedziały wszystkie po jednej stronie, Tomaszek zawsze przy ojcu, Agnisia w środku, a Emilka przy matce. Po drugiej stronie siedzieli panna Celina i pan Katelba. Nauczycielki jeszcze nie było. Felicja wróciwszy z góry, dokąd ją raz jeszcze po pannę Celinę posłano, powiedziała: - Zaraz pani nauczycielka przyjdzie, tylko suknie zewlecze i wnet idzie. - Jak to "zewlecze"? To w czymże przyjdzie? Bez sukni? Felicja na razie zmilczała patrząc na dzieci, a gdy skierowały uwagę w inną stronę, rzekła poufnie do pani: - Nasza panna Celina często się tak zabawia. Wyjmie z szafy to jedną suknię, to drugą, włoży sobie, pochodzi, poprzegląda się w lustereczku, zewlecze i zaś drugą nakłada. Jak to zawsze panienki lubieją w takich zamysłach o swój los się kłopotać. Pani Barbara przyjęła tę wiadomość zdziwiona, ale w milczeniu, gdyż spoglądała właśnie w popłochu na swoje dzieci. Tomaszek, jak zwykle, jadł nie patrząc, co mu podają. Śród wszystkich swoich braków nie posiadał jednej tylko wady dzieciństwa - nie był łakomy. Nigdy się nie dopominał słodyczy, cukierki chętnie oddawał innym dzieciom. Za to dopominał się zawsze wina, o ile czasem przy gościach zobaczył je na stole. Łakoma była Agnieszka, to jest nie to, żeby łakoma, ale nikt z dzieci nie umiał tak jak ona okazać radości, gdy na obiad podano co dobrego. Uszczęśliwiało ją zasiadanie do stołu, zachwycał sam widok potraw. I teraz też wodziła rozrzewnionymi oczyma za obnoszonym przez Felicję półmiskiem. Emilka grymasiła, to że jej nałożyli na talerz za mało, to że za dużo, to że chce mieć tyle, co Agnisia. Ale ostatecznie jadła zdrowo, wszystko więc było w porządku, jednak pani Barbarze nie dawała spokoju myśl, że dzieci cały dzień przebywały na dworze na takie zimno; bo czas był jeszcze bądź co bądź dosyć ostry. Wodziła po wszystkich trojgu podejrzliwym spojrzeniem, a na koniec, nie mogąc dać sobie rady, spytała: - Co ta Emilka ma takie oczy podsinione? Bogumił popatrzył nieuważnie i powiedział: - To się tak tylko zdaje od lampy. Pan Katelba przestał jeść i oglądnąwszy dzieci rzekł: - Na wiosnę dzieci zawsze trochę biednieją. - Bo powinny tran pić przez zimę - odparła pani Barbara z goryczą. - Ja jeszcze nie widziałam takiego niedbania o dzieci, żeby na przykład nie dać im tranu pić - dodała spojrzawszy na Bogumiła z wyrzutem. Bogumił nie przypominał sobie, żeby miał nie dawać dzieciom pić tranu. Ale nie chciał się o to prawować. - Co tam - rzekł - wiosna im lepiej pomoże niżeli wszystko. Panią Barbarę zdenerwowały te dwa sprzeczne sądy o wpływach wiosny. - Nie dziwiłabym się - rzekła - gdyby w ten sposób odpowiadały dzieci. Znałam ludzi, co lubili najważniejsze rzeczy byle czym zbywać, ale nie uważam, żeby to należało naśladować. I zamilkła stropiona, jakby ktoś mógł się domyślić, kogo miała przy tych słowach w pamięci. Bogumił i Katelba zaczęli się tymczasem przekomarzać z Tomaszkiem o jakieś zdarzenie, które miało miejsce w podwórzu. - Spadłeś, spadłeś - śmiał się Bogumił i żartami pociągnął chłopca za nieposłuszny wicher nad lewą skronią. - Kiedy nie spadłem - powtarzał uparcie Tomaszek. - Ja naumyślnie zeskoczyłem i jak już byłem na ziemi, to się potknąłem i przewróciłem. - Kiedy w tym nie ma nic złego, że spadłeś - tłumaczył ojciec - każdemu się to może zdarzyć. Takiej rzeczy nie ma się co zapierać. - Dlaczego się zapierasz, Tomaszku? - ocknęła się pani Barbara z zadumy. - Zrozum, że my się nie gniewamy o to, że się przewróciłeś. To nic złego, ale zapierać się, kłamać - to jest dopiero okropne. Tomaszkowi oczy zwęziły się ze złości. - A ja nie spadłem. Nie spadłem - powtarzał swoje. - Umiem na koniu jeździć i nigdy nie spadam. Pani Barbara dopiero teraz zwróciła uwagę na właściwy przedmiot niesnaski. - Czekajcie - przestraszyła się - dajcie wy spokój temu chłopcu. Z czego on spadł? Z konia? Cóż wy mi tego nie mówicie? Przecież on może sobie co zrobił. Na miłość boską! Skończcie raz wreszcie z tymi diabelskimi konnymi jazdami! Jeszcze mi się te dzieci pozabijają! Na to zjawiła się panna Celina. Jej sztywny bohaterski profil nie pasował do toczonej rozmowy i przy tym tak dalece wyglądała na urażoną, że po jej wejściu nastała chwila ciszy. Wtem pani Barbarze stanęła w pamięci popołudniowa rozmowa. Zaczęła się martwić, że dziś to już jej winą jest odpychający humor panny Celiny i zapytała serdecznie, czy jej nie zrobić czego innego na kolację. Może nie lubi siekanki z kwaśnym sosem? Bogumił, patrząc osowiale na piękną pannę, zagabnął ją, czy chodziła dzisiaj na spacer. Odpowiadała półsłówkami, z niecierpliwą żałością, jakby uważała te pytania za natręctwo albo szyderstwo. Zapewniała, że siekankę bardzo lubi i w ogóle nic jej nie trzeba, nie rozumie, dlaczego wszyscy się o nią troszczą. Zostawiono ją zatem samą sobie, gdyż i tak widziano, że ma dosyć kłopotu ze swoimi włosami. Fryzowany złocisty czub spadał jej wymyślnym szpicem na czoło niby szpon, a wszystkie kędziorki koło twarzy były poukładane jak na rzeźbie. Panna Celina sprawdzała ciągle, dotykając palcami, czy się żaden z nich nie poruszył i czy koniec czuba spoczywa prawidłowo nad okiem. Dzieci patrzyły na te jej zabiegi ciekawie. Niechcicowie starali się ich nie widzieć, pan Katelba spoglądał bokiem spod powiek. Pan Katelba był także małomówny, ale zawsze jakimś innym sposobem potrafił okazywać swoje zżycie się z domem. Jego młoda, lecz solidna twarz, ozdobiona już dużym jasnym wąsem, uczestniczyła bodaj za pomocą uśmiechu we wszystkim, co się działo dokoła. Umiał żwawo w porę wstać, przynieść coś, podać, posłużyć. - Pan to zawsze do wszystkiego się nada - zdarzało się często stwierdzać pani Barbarze. Teraz jednak nie uważała na rządcę i nie podziękowała mu nawet, gdy przyniósł z kredensu emską sól dla Emilki. Czuła się w przykry sposób wytrącona z równowagi. Wprawdzie gdy Felicja podała herbatę, zdawało jej się, że spokój znowu powraca, i znacznie się wypogodziła, jakby razem z pełnymi szklankami jakieś rękojmie zdrowia, bezpieczeństwa, pewności jutra wkroczyły do pokoju. Bardzo lubiła pić herbatę. Przy herbacie najczęściej postanawiała sobie, że zacznie żyć inaczej, że się nie będzie już tak wszystkim wciąż martwić. Ale tym razem pomogło to na jeszcze krócej niż zwykle. Po kolacji, straciwszy resztę otuchy, pani Barbara poszła do Bogumiła. Tymczasem on był teraz także jakiś niepewny siebie - i jak tylko weszła, powiedział: - Słuchaj, my nie umiemy postępować z dziećmi i ja się tym gryzę jako ojciec. Czego myśmy dziś chcieli od tego Tomaszka? Przecież jak się tak na dobrą sprawę zastanowić, to nikt z nas dorosłych nie przyznaje się chętnie jeśli mu się co nie powiedzie. I w takim wypadku każdy by uważał za nie wiem jakie grubiaństwo przypierać drugiego do muru i wypominać mu, o czym by się chciało zapomnieć. A i ta panna Celina też siedzi jak malowana. Prawda - przypomniał sobie - jej jeszcze przy tym nie było. - Czy ty słyszałeś, co Felicja mówiła? I pani Barbara opowiedziała o samotnym przebieraniu się panny Celiny w coraz to inne suknie. Bogumiła to rozbawiło. - Cóż - powiedział udobruchany. - Stroi się do swoich marzeń. Żyje fantazjami jak ty, tylko że ty zawsze przewidujesz coś złego, a ona się widać spodziewa jakiegoś królewicza i niezwykłego losu, to sobie tam te sukienki przymierza, która się okaże dobra na wielką okazję. Ale po chwili przyznał, że jednak ta panna Celina i jemu jako nauczycielka daje porządnie do myślenia. - Pewno, że daje. Ty sobie żartujesz, a ja się naprawdę martwię, że i ona jest niestosowna, i my nie umiemy postępować ani z dziećmi, ani z ludźmi w ogóle - osądziła pani Barbara posępnie. - Przecież panna Celina też by na pewno była inna u innych ludzi. Ale myśmy tutaj schłopieli, zmarnieli... tak że ja już samej siebie nie mogę poznać. Bogumił zaczynał się rozbierać, ale na te słowa przestał zdejmować kurtkę i spojrzał przestraszony, jakby go, bezbronnego, zaskoczyła znienacka napaść. - Co ty znowu? - zapytał smutno. Pani Barbara ciągnęła sama do siebie: - Czy dzieci można chować na takim odludziu? Wszędzie wciąż wszystko idzie naprzód. A tu człowiek ani nic nie przeczyta, ani się o niczym nie dowie. Bogumił próbował bronić siebie, czy też w ogóle domu. - Szafę - mówił - przecież kupiliśmy i masz w niej pełno książek. Pisma prenumerujesz, jakie zechcesz. Nie możesz powiedzieć, żebym na to żałował. Więc skądże te pretensje? - Stąd - powtórzyła - że na świecie wszystko wciąż idzie naprzód. Mam szafę - dobrze - ale my nawet nie wiemy, co kupować, sprowadzać. Są przecież nowe książki, nowe kierunki. Jest na przykład taki nowy pisarz - Przybyszewski. Znany w całych Niemczech - wszędzie. Ale czy ciebie takie rzeczy obchodzą? Żeby to było wożenie gnoju, bronowanie, to co innego. - Mój Boże - tłumaczył się zgnębiony - ja przecież, o ile pamiętam, zawsze lubiłem czytać. Nawet w więzieniu, pamiętam, zawsze żądałem książek. Teraz czytam tylko to, co mi potrzebne do gospodarstwa - na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Ale przecież tobie nie przeszkadzam. Pani Barbara patrzyła na Bogumiła zmarszczywszy czoło, jakby się przyglądała z pewnym wysiłkiem czemuś bardzo oddalonemu. Myślała, że Józef Toliboski umiałby jej wskazywać, co miała czytać, ale on wolał się ożenić z panną, która w życiu podobno nie ruszyła poważnej książki. Bogumił zamilkł i także zaczął na nią patrzeć. Na jej harde czoło, na czarne włosy odepchnięte z tego czoła jak pióra zagniewanego ptaka, na przyćmioną czerwień drobnych szlachetnych ust. Zatrzymał się na srebrzystych oczach i, jakby zraniony ich ostrym blaskiem, spytał z boleścią: - Na co w tobie tyle gniewu i żalu? Taka jesteś jeszcze młoda, taka, mój Boże, ładna. Pani Barbara wstała. - W takim razie - powiedziała - najlepiej rozejść się spać. Nigdy już, widać, w niczym nie dojdziemy do żadnego porozumienia. To mówiąc rzeczywiście natychmiast wyszła i po cichu, ale dokładnie zamknęła za sobą drzwi. 8 Jednakże w ciągu tej doby, po dniu, który mimo przyjemną chwilę, gdy czytali list z Paryża, wydawał się pani Barbarze niesmacznie dokuczliwy, panna Celina raz jeszcze znalazła się na dole. Zstąpiła przy tym, a raczej mówiąc ściśle, zeskoczyła ze swojego pokoju śród okoliczności, które sprawiły, że już w ogóle więcej na górę nie wróciła. Było to tak, że około północy pani Barbarze zaczęło się śnić coś niemile hałaśliwego, co nagle jakby przekroczyło granice snu. Ocknęła się z uczuciem, że coś obrywa się, łamie i trzeszczy. Nim zdołała pojąć, czy to się dzieje w niej, czy gdzieś w pobliżu, huk ów przeistoczył się nagle w brzęk rozbitego szkła i pani Barbara, jeszcze nie pomyślawszy co czyni, zaczęła wołać: - Bogumił! Ktoś dobija się tu do okna! Ktoś dobija się do nas! Bogumił z okrzykiem: - Co takiego?!!! - wpadł w koszuli, rozpoznał w mgnieniu oka, że coś dzieje się pod szczytowym oknem i pomimo wołań pani Barbary: - Nie podchodź! - roztrącił obie połowy okiennicy krzyknąwszy: - To ktoś woła o pomoc. Tam jakaś kobieta jęczy! - Teraz usłyszała to i pani Barbara i wnet oboje ujrzeli, że to panna Celina miota się w istnych konwulsjach u rozbitego lufcika. Nie było czasu ni się zdumiewać, ni pytać, zresztą na nic nie chciała odpowiadać, chwyciła Bogumiła za rękę, a gdy wołał: - Ubiorę się i wyjdę po panią! - wyła prawie: - Nie wychodzić! Wciągnijcie mnie, wciągnijcie! - Otworzę okno! - krzyczał Bogumił w odpowiedzi, a ona i na to: - Nie otwierać! Wciągnijcie mnie! Prędzej! - W końcu przyprawiła ich o zupełną utratę równowagi i wspólnymi siłami została przez potłuczony lufcik wciągnięta do sypialni. Była również w koszuli, wyglądała okropnie, cała posiniaczona i pokrwawiona. Chwiała się na nogach i resztką tchu, rozniesionym głosem bełkotała: - Cały dom otoczony! Bandyci w sieni! Bandyci na górze. Napad! Dzieci pobudziły się. Tomaszek siedział trzęsąc się na łóżku, Emilka schowawszy się pod kołdrę płakała wniebogłosy, Agnisia wyskoczywszy z pościeli zaczynała się ubierać, ale nie mogła trafić do żadnego rękawa ani zapiąć żadnego guzika - rozrzucała tylko rzeczy. Śród nieopisanego gwałtu uspokojono jakoś powystraszane dzieci i odratowano mdlejącą prawie pannę Celinę, która wciąż bredziła o bandytach otaczających dom. Z początku myśleli, że majaczy ze strachu, ale w końcu się tym przejęli. Kto wie, może w istocie nawiedziły ich rzeczy, które jeśli się dzieją, to zawsze tylko gdzieś daleko, u kogoś. Pani Barbara była jednak już spokojna, tak spokojna jakby tego rodzaju przejścia były jej żywiołem, jakby uciszały nawet jej wszystkie zwykle żywione obawy. Pierwsza rzecz to, zaraz po wciągnięciu panny Celiny, poszła zamknąć na powrót okiennicę i odważyła się nawet wyjrzeć przez rozbitą szybę. Wpływała przez nią wonna cisza majowej nocy, śród której śpiewał słowik. Na ziemi pod oknem pani Barbara zobaczyła coś mętnie białego, nie bez dreszczu cofnęła się, założyła haczyk u okiennicy, na trochę niepewnych nogach podeszła do drzwi salonu i zamknęła je na klucz. Bogumił ubrał się w swoim pokoju, a potem otworzył okno i zaczął gwizdać na psy. Pierwszy przygalopował Tatar, nocujący niekiedy latem na dworze. Wspiął się od razu na okno, zadyszał i zawęszył. Wkrótce potem przybiegły gryząc się psy podwórzowe. Po pewnej chwili nadciągnął stróż. - Gdzie się chowacie, zamiast chodzić pilnować - ofuknął go Bogumił. Stróż tłumaczył się, że ma przecież przykazane obchodzić wszystko i że obchodził podwórze. Bogumił oznajmił mu, co zaszło, i wpuścił go do wewnątrz, zawoławszy również Tatara. Reszta psów została na dworze, oni zaś we dwóch obeszli wszystkie kąty. Wszędzie panowała niezmącona cisza. Po stronie, gdzie była służba, nikt się nawet nie zbudził - miało się tutaj twardy sen. Dopiero teraz usłyszawszy, że ktoś chodzi po sieni, służące zaczęły ze sobą rozmawiać. - Spać, spać - powiedział Bogumił mimochodem i poszedł jeszcze na górę. Stwierdził zdziwiony, że drzwi pokoju panny Celiny są od wewnątrz zamknięte na klucz. Zajrzał przez dziurkę od klucza i nic prócz ciemności nie zobaczył. - Szukaj, szukaj - powiedział do Tatara, ale Tatar zmierzył go tylko od stóp do głów pytającym i rozbawionym spojrzeniem. - Tu nikogo nie ma - rzekł stróż - pies by poczuł. Na poddaszach spłoszyli nietoperza, po czym zeszli na dół, przystając po drodze, aby nie zrzucić Tatara, który złaził przed nimi z pewnym trudem, ponieważ schody były strome. Następnie wyszli przed dom i obszedłszy go wkoło zafrasowali się, bo pod oknem panny Celiny stała drabina i widać było ślady męskich butów. Leżała tam również kołdra, którą podnieśli. Psy jednak i tutaj nie okazały najmniejszego niepokoju. - Szukaj, szukaj - powtarzał znowu Bogumił, one zaś kręciły ogonami i patrzyły na niego, jakby z jego ręki dopiero oczekiwały tej rzeczy, której kazał im szukać. Noc była jasna, ubywający, lecz duży jeszcze księżyc świecił między drzewami. Słowiki śpiewały jak najęte. Obeszli cały ogród i wszystkie zabudowania, nigdzie jednak nie natrafili na nic podejrzanego. Pani Barbara przez ten czas dobadała się, co znaczy, że panna Celina jest pokrwawiona. Była na szczęście tylko nieszkodliwie pokaleczona szkłem, po umyciu się i zażyciu waleriany przyszła nieco do siebie. Trudno tylko było dojść, skąd się ona wzięła w nocy na dworze i w koszuli. Mówiła, że wyskoczyła oknem uciekając przed bandytami, ale pani Barbarze owo najście bandytów zaczynało się wydawać banialuką. Wyjrzała była do sieni, kiedy Bogumił schodził ze stróżem z góry, i wiedziała już, że dom był zamknięty i że w nim nikogo nie znaleźli. Uciszywszy pannę Celinę i dzieci, chodziła teraz od okna do okna zaglądając w szpary okiennic. Przez jedną z nich zobaczyła Bogumiła i stróża stojących koło klombu z psami spokojnie siedzącymi, a nawet leżącymi koło nich. Z daleka między drzewami widać było białe ściany oficyny, w której także panowały ciemność i cisza. Ani pan Katelba, ani mieszkająca tam rodzina oprzętki widać się nawet nie zbudzili. To jeszcze bardziej umocniło panią Barbarę w jej wątpliwościach co do możebności napadu. Otworzyła z klucza drzwi do salonu i zaczęła w nim na kanapie przyrządzać posłanie dla panny Celiny. Przeprowadzenie jej poszło niełatwo, gdyż na jedną nogę nie mogła wcale stąpnąć. Agnisia musiała ją z drugiej strony podtrzymać, a następnie trzeba jej było jeszcze zrobić na nogę kompres. Ułożywszy wreszcie i otuliwszy pannę Celinę, pani Barbara chwilę była jeszcze przy niej owładnięta ożywczą radością, której doświadczała zawsze, gdy jej się zdarzyło wyciągnąć kogoś zagrożonego poza obręb niebezpieczeństwa, ulżyć w cierpieniu, ratować. Cieszyła się, że dom ich był w tej chwili dla panny Celiny prawdziwie domem, miejscem, gdzie się schroniła przed jakąś urojoną czy rzeczywistą grozą istnienia. I była jej wdzięczna, że się z nimi chociaż w tak opłakany sposób zespoliła. To dawało pani Barbarze lepiej uczuć rzeczywistość i pewność własnego bytu i jego pożyteczność, a więc konieczność. Gładziła znękaną nauczycielkę po ręce i łagodnie zabraniała jej mówić: - Jutro, jutro, teraz proszę zasnąć. Bandyci, jeżeli byli, to już uciekli. Wtem z drugiego pokoju Tomaszek zaczął wołać, że mu krew leci z nosa. Pani Barbara pobiegła, żeby mu dać chusteczkę i wodę do wciągania. Trzymając przed nim miskę z wodą powtarzała: - Nabierz w rękę i wciągnij. Wciągnij. Jeszcze raz. Teraz się połóż na wznak. Od Tomaszka odwołała matkę Emilka. Nie mogła spać, bała się, było jej niemożliwie gorąco. - Nie masz czasem gorączki? Pokaż głowę. Jezus Maria! to dziecko jest takie uczuciowe, że ja nie wiem, jak ona życie przeżyje. Wtem pomyślała, że może oni w ogóle życia już nie przeżyją. Bo co znaczy w końcu ta cisza? Czemu Bogumił nie wraca? - Mamusiu - szepnęła Emilka - psy szczekają. - Nie, nie szczekają. Śpij - zaprzeczyła pani Barbara nasłuchując z zapartym tchem. Gdy wreszcie dało się słyszeć zgrzytanie w zatrzasku w sieni, wybiegła: - No i co? - zapytała już całkiem spokojnie. - Nic - odparł Bogumił jakby nieco z wysoka. Porozmawiał jednak jeszcze przez chwilę z żoną, powiedział o drabinie i że nie ma mowy o żadnych bandytach, ale że wygląda to wszystko dosyć dziwnie i zagadkowo. Oddał znalezioną pod oknem kołdrę panny Celiny, którą pani Barbara poszła ją zaraz okryć. Panna Celina nie spała i nie była spokojna. Przypodnosiła się i nastawiała uszu. - Co to gwiżdże? - spytała ujrzawszy panią Barbarę. Poprzednia tkliwość pani Barbary minęła. Położenie zaczęło jej się wydawać nieco śmieszne, a jeżeli awanturnicze - to w jakiś podejrzany sposób. Odparła mało serdecznie: - Boguwole gwiżdżą. Dzień się robi. Trzeba się starać zasnąć, żeby się chociaż trochę przespać. Sama jednak też długo jeszcze nie mogła zasnąć. Ponieważ wszyscy spali, czuła się w obowiązku czuwać. Wsparta na łokciu, wciąż trochę czekała, a nuż to nie koniec, a nuż jeszcze coś zajdzie. Patrzyła w nocną lampkę i niewyspanymi oczyma widziała koło jej płomyka fantastyczne, tęczowe kręgi. Lampka dopalała się już. Jej ogieniek to się dźwigał do większej niż zwyczajnie jasności, to skwiercząc zapadał się i na długo przygasał. Gdy przygasał, w sypialni robiło się czarno, a w szparach okiennic dawał się widzieć srebrny majowy świt. Wszystkie te rzeczy, znajome od tylu lat i nie uległe żadnej najmniejszej zmianie, zaczęły powoli upewniać panią Barbarę o skończeniu się nocnej przygody, tak że niebawem zasnęła śród nieznacznie dających się uczuwać powracających fal zwykłego wiecznego strachu o wszystko. Nazajutrz nie mówiono, rzecz prosta, o niczym innym. Odtwarzano po niezliczoną ilość razy przebieg nocnych wypadków, starając się go dopełnić i wzbogacić różnego rodzaju domysłami. Niektóre szczegóły nie miały się jednak nigdy wyjaśnić, tym bardziej że i główna sprawczyni czy też ofiara nie mogła zdać sobie z nich sprawy. Panna Celina opowiadała więc, że długo tego wieczoru czytała, potem zaś położyła się, a chcąc przewietrzyć pokój, otworzyła na chwilę okno, zgasiwszy przedtem lampę, aby ćmy, których bardzo się bała, nie leciały do światła. I nim okno na powrót zamknęła, musiała się widać niechcący zdrzemnąć, bo nie wie, co się potem działo, tylko pamięta, że zbudził ją odgłos pocieranej zapałki i światło, które nagle zabłysło. Obejrzała się i można sobie wyobrazić, jak się przeraziła zobaczywszy w otwartym oknie draba, który właśnie tę zapałkę zapalał. Zaczęła krzyczeć i rzuciła się do ucieczki. Do okna? Za tym drabem? Bo przecież wyskoczyła przez okno. Nie, ma się rozumieć, że do drzwi. Ale drzwi zastała zamknięte, ktoś je pchał z tyłu. Tu przerywano pannie Celinie i tłumaczono jej z żarem, że co do tego była w błędzie. Drzwi nikt nie trzymał z tyłu i nikogo za nimi nie było. Te rzeczy Niechcicowie mogli byli doskonale sobie odtworzyć na mocy niezbitych faktów. Bogumił chodził przecież w nocy na górę i stwierdził, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Panna Celina sama je widać kładąc się spać zamknęła, wszak nawet i we dnie często się na klucz zamyka. Ze strachu, którego ją nabawił drab w oknie, zapomniała widać odkręcić klucza, i zdawało jej się, że drzwi ktoś trzyma. Przecież zaraz rano po tej nocy musiano przystawić na powrót nieszczęsną drabinę do jej okna, stróż wlazł po niej i dopiero owe drzwi z klucza otworzył. Panna Celina jednak nie dała się przekonać. Więc ostatecznie może tak było, może drzwi i były przez nią samą zamknięte, niemniej przeto za tymi drzwiami był ktoś. - Ja mogę przysiąc - zaręczała - że słyszałam, jak chodzili, rozmawiali, sapali. Miałam wyjść prosto na gromadę złodziei? - Trzeba było raz jeszcze spróbować te drzwi otworzyć - utrzymywała pani Barbara - i przekonałaby się pani, że tam nikogo nie ma. A przecież pod oknem, przez które pani skakała, mogła pani z daleko większą pewnością znaleźć się między zbójami. Przecież stamtąd właśnie przyszedł ten drab. Skąd pani mogła wiedzieć, że on uciekł. Że tam gdzie w krzakach nie czyha? Owszem, drab pochodził zza okna i panna Celina w żaden sposób nie była w stanie wyjaśnić, dlaczego więcej się zlękła urojonych złodziei za drzwiami niż skoku przez okno, za którym niewątpliwie ktoś był. Przyznawano zresztą zgodnie, że każdy by zapewne w takich okolicznościach stracił głowę i nie mógłby postępować logicznie. Pozostało jeszcze jedno pytanie do rozstrzygnięcia: czy to mianowicie był w istocie jakiś groźny bandyta. Bo jednak psy w ogóle tej nocy nie szczekały. Dziwne też było, że ów zbój wiedział tak dokładnie po nocy, gdzie się znajduje drabina, którą przyniósł aż z drwalnika. Czy nie był to czasem ktoś tutejszy, kto chciał może figla wypłatać? - Tego - odpowiadała panna Celina - państwo nie mogą ode mnie wymagać, żebym jeszcze wiedziała, kto to był. Przecież ja się o mało nie zabiłam. - Tak, to prawda - przyznawała ze zgrozą pani Barbara - pani rzeczywiście mogła się zabić jak nic. Żeby pani była chociaż zeszła po tej drabinie zamiast skakać. - Ja chciałam zejść, ale mi się noga obsunęła. Całe szczęście, że owinęłam się w kołdrę. - Tak. Bóg czuwał nad panią - mówiono. I żeby panna Celina nie myślała, że na darmo naraziła się tak okropnie, starano się uwierzyć, że jeżeli nawet za drzwiami nie było bandytów, to ten w oknie na pewno był zbójem, który ujrzawszy otwarte okno pragnął się przedostać do mieszkania na dole. - Zapewne - bajano - w ten sposób zamierzał wprowadzić do domu całą bandę, która tylko czekała. A psy mogły być daleko i nie poczuć, Bogumił przecież sam stwierdził, że stróża nie było w pobliżu. Naturalnie, usłyszawszy krzyk i hałas, bandyci uciekli. Tak, kto wie, od czego panna Celina dom ocaliła tej nocy. 9 Skutki nocnej przygody dawały się jednak długo we znaki i okazały się trudniejsze do przeniesienia, niż się kto mógł spodziewać. O tym, żeby panna Celina mogła wstać po tej nocy, nie było mowy. Bogumił znał się o tyle na stłuczeniach i obrzękach, że obejrzawszy poszwankowaną nogę chorej nie ociągał się tym razem z posłaniem po doktora. Sam śpiesznie poszedł do Felicji, którą zastał prasującą w pokoju służby. Łóżka i stoły zarzucone były czystą bielizną tak lśniącą, że zdawało się w niej odbijać błękitne niebo jaśniejące za oknem. Z deski, opartej na poręczach krzeseł, zesuwało się faliście prześcieradło, dusza w żelazku poszczękiwała rytmicznie i czuć było dokoła gorący zapach schnących pod żelazkiem płócien. Tuż obok w kuchni tętnił gwałtownie ogień. Bogumił przybliżył się i wziął machinalnie drucianą podstawkę do żelazka. - Moja Felicjo - rzekł przypatrując się trzymanemu w ręku przedmiotowi - trzeba będzie zaraz iść na podwórze i dać znać, żeby Klimecki wziął powóz i jechał po doktora. Kazałem, żeby nawiózł zielonki, ale on się tam jeszcze pewno gdzie koło stajni grzebie. Leć prędko, to go jeszcze zastaniesz. Po tych słowach Niechcic umieścił drucianą podstawkę z powrotem na desce, ale nie tak, jak było trzeba, tylko do góry dnem. Felicja odwróciła ją i postawiła na niej żelazko. - To po jakiego doktora? - zapytała. - Po Wettlera? - Po Wettlera - przytwierdził Niechcic i odchodząc rzekł jeszcze: - Tylko zaraz, bo zdaje mi się, że tu na gwałt trzeba coś radzić. Felicja nic na to nie odrzekła, tylko po cichu wybiegła. Wszedłszy do pokoju Bogumił zobaczył, jak nie oglądając się minęła jego okno. Stał przez chwilę i myślał o Felicji. Co myślał, tego sam dobrze nie wie. Dziwił się, że ona ma taki układ poważny i pełen godności - że wygląda jakby była czymś więcej niż Felicją. Postawę ma, aby tak powiedzieć, gospodarską, a nawet prawie pańską i macierzyńską, chociaż jest przecież zwyczajną dziewką wiej ską przybyłą skądciś ze świata. - Patrzajcież, skądże to ona takiego wyglądu nabrała? A może go ze sobą przyniosła na świat w jakim przypadkowym dziedzictwie? I czemu to ona za mąż nie wychodzi, będzie już wszak miała pewno koło trzydziestki. Przestawszy o niej myśleć wszedł do jadalni i zasiadł do śniadania, kiedy wtem nagle przypomniał sobie, że kiedyś pytali Felicję oboje z panią Barbarą, czemu nie idzie za mąż. Prawda, prawda. Ona wtedy dosyć długo milczała, a potem: - Jakoś mi się - powiedziała - nie trafia. - A Basia jeszcze wtedy spytała: - A możeś taka przebierna? Wejście pana Katelby, który przybywał na śniadanie, przerwało bieg tych myśli. Doktór przyjechał koło południa i tym razem, zgodnie z obawami pani Barbary, nie znalazł nic dobrego. Noga była nie na żarty złamana, a oprócz tego ścięgna w kostce porozrywane. Mimo że doktór Wettler był jedynym lekarzem w miasteczku Nieznanowie i że leczył wszystkie rodzaje cierpień - tym razem zażądał pomocy chirurga z Kalińca. Czekając na niego obejrzał dzieci, zjadł obiad, przeszedł się w towarzystwie całego domu po ogrodzie, a następnie wróciwszy do spoczywającej w salonie panny Celiny, wziął ją za puls. Zaczęto chodzić na palcach, on zaś trzymając rękę chorej, przypatrywał się w skupieniu kolejno wszystkim znajdującym się w pokoju przedmiotom. Na koniec, nie wtajemniczywszy nikogo w rezultat swoich badań, puścił trzymaną rękę niby bezużyteczny przedmiot i zapytał panią Barbarę, czym podlewa swe kwiaty, że tak prześlicznie rosną. Kiedy doktór siedzi przy chorym, serce każdego człowieka staje się naiwne jak serce dziecka. Najstraszliwsze obawy milkną i nikt nie ma wątpliwości, że jest on w stanie zatrzymać bieg wypadków i zmienić każdy stan rzeczy. Cóż dopiero, kiedy to siedzi doktór Wettler, który tak dalece jest pewny swego, że mówi sobie w czasie badania o kwiatach. I on, i chirurg, który potem przyjechał, przez cały dzień, póki byli, wzniecali swą obecnością coś w rodzaju niedorzecznej pewności, że zaleczą nie tylko pannę Celinę, ale cały wypadek i wszystkie jego następstwa. Postanowiono ich zaprosić na kolację, do czego w niemałym stopniu przyczyniły się prośby dzieci. Chciały one obecność lekarzy, a zwłaszcza doktora Wettlera, przedłużyć w nieskończoność, a przynajmniej aż do kolacji, a może aż do rana. - Mamo - błagała Agnisia - niech doktór Wettler nie odjeżdża, niech jeszcze z nami pobędzie. Niech z nami zanocuje. Z nim tak przyjemnie. Kiedy jednak przyszło do wydawania dyspozycji na kolację, dzieci oświadczyły, że kucharka Żarnecka pewno się upiła, bo śpi. - Może tak tylko śpi - nie dowierzała pani Barbara. Dzieci jednak stwierdziły, że jest na pewno nietrzeźwa, bo chrapie. Jeśli śpi zwyczajnie, to nigdy wtedy nie chrapie. - Tak więc stąd ta jej skłonność do zasypiania w najmniej odpowiedniej do tego chwili - zmartwiła się pani Barbara. - A i dzieci, jak się okazuje, lepiej już o tym wiedzą ode mnie. Postanowiono, że Felicja zrobi kolację, ale Felicja była jeszcze ciągle potrzebna doktorom przy pannie Celinie. Wobec tego dzieci, miotając się jak w gorączce, zaczęły same rozpalać w kuchni ogień - gdy wtem doktorzy zrobiwszy swoje, oświadczyli, że obaj bardzo się śpieszą, i rozjechali się każdy do swego miasta. Ożywienie, które swą obecnością wywołali, przeminęło, troski wypełzły na powrót z kątów i wszystkie sprawy potoczyły się dalej swym własnym ciężkim trybem. Po ogipsowaniu noga panny Celiny została przywieszona do poręczy łóżka. Dopóki musiała się znajdować w tym położeniu, chora spoczywała w salonie. Następnie, gdy już można było nogę złożyć bardziej swobodnie na prześcieradle, Niechcicowie wyszykowali dla panny Celiny pokoik po babci w niższej części domu, koło piekarnika. Pani Barbara z Felicją poznosiły tam wszystkie jej rzeczy, dzieci nastawiały kwiatów. Kolorowe reprodukcje, które przychodziły jako dodatki do Tygodnika, zostały porozwieszane na ścianach. Łóżko chorej odziano w najlepszą bieliznę pościelową i ustawiono w pobliżu okna, żeby mogła widzieć kwitnący bez. Mówiła, że go widzi. Dzieci chodziły tam do niej na lekcje, doktór zaręczał, że chociaż leczenie wymaga czasu, żadne kalectwo nie grozi, tak że nie było szczególnych powodów do rozpaczy. Jednak różnego rodzaju niepokoje długo jeszcze nękały dom po tej nocnej przygodzie. Tomaszek, prawdę mówiąc, prędko o wszystkim zapomniał, Emilka natomiast wciąż się po nocach budziła wołając: - Mamusiu, mamusiu! Słyszy mamusia? Psy szczekają. - A upewniwszy się, że matka nie śpi, dodawała: - Ale nie bójmy się, nie bójmy, to nic! Agnisia, która wykazała dużo męstwa na razie, teraz bała się także widocznie, bo choć się do tego nie przyznawała, ale prawie co noc dostawała dziwnych dreszczów, które nią tak miotały, że nie mogła mówić. Nie było jej przy tym zimno, tylko po prostu trzęsła się jak w konwulsjach. Kiedy ją to napadło pierwszy raz, pani Barbara tak się zlękła, że na gwałt kazała posyłać po doktora. Nim jednakże Klimecki zaprzęgnął, Agnisia zasnęła spokojnie bez żadnych oznak choroby i Bogumił sam, nie chcąc po nocy posyłać Felicji, poszedł w podwórze cofnąć rozporządzenie. Następnej nocy, gdy to samo się powtórzyło, pani Barbara nie wołała już o doktora. Natarła Agnisię wodą kolońską z octem i trzymała ją potem w objęciach, aż póki dziecko nie uspokoiło się i nie zaczęło zasypiać. A gdy już spało na dobre, ułożyła je i poszła do Bogumiła. Spał już także, ma się rozumieć. - Jezus Maria, jak ty prędko zasypiasz - rzekła z pretensją, a gdy się zbudził, opowiedziała mu, że Agnisia znów miała dreszcze. - Co ja to chciałam powiedzieć - dodała. - Gorączki nie ma, bo patrzyłam. Ręce i głowa chłodne. I w ogóle we dnie była zdrowa. Więc to nie zaziębienie, a jeżeli nie zaziębienie, to w takim razie co? - No, wiesz, nic dziwnego, przejęła się tamtej nocy, przelękła się, zdenerwowała. A teraz to się odbija. Panią Barbarę tego rodzaju tłumaczenie rozgniewało. - Nie znasz własnych dzieci - rzekła. - Emilka - tak, ale Agnisia niczym się za bardzo nie przejmuje. I ja się właśnie cieszę, że ma pod tym względem twoje usposobienie, a ty mi takie rzeczy opowiadasz. Idąc za biegiem swoich myśli, ciągnęła dalej: - Ja myślę, że ona rośnie. To wywołuje zawsze skłonność do różnych zaburzeń. A może to malaria? Bo skąd takie dreszcze. Może malaria? - powtórzyła po pewnym czasie głośniej. - Tu wszędzie taka wilgoć. - Może malaria - zgodził się sennie Bogumił. - A ja ci mówię, że to ani jedno, ani drugie, tylko nerwy. Usposobienie ma pogodne, ale cierpi na jakąś chorobę nerwową. I to się może z wiekiem rozwijać. I jak tu na przykład nie bać się oddać ją do szkół. Kto wie, czy nie trzeba będzie wkrótce o tym pomyśleć, a jak tu iść między ludzi z takimi na przykład dreszczami. - Ale teraz jej przeszło? - pytał Bogumił. - Przeszło. - I śpi? - Śpi. Ale ja mówię: jak ona będzie mogła iść między ludzi taka nienormalna. Bo to jest nienormalne. - No, przecież zaraz nie idzie między tych ludzi. Zobaczymy, co będzie rano - mówił Bogumił, ledwo już zachowując przytomność. - Nie ma z tobą żadnej rozmowy - rzekła pani Barbara z goryczą. - Idę już, ale zostawię przynajmniej drzwi do ciebie otwarte. Wiecznie zamykasz i zamykasz, a jak mi co potrzeba, to się ciebie dowołać nie mogę. Przed chwilą wołałam cię do Agnisi i nie słyszałeś. Bogumił tak się zdziwił, że go to aż trochę wytrzeźwiło. - Naturalnie - powiedział - zostaw otwarte. To ty zawsze przecież się ode mnie zamykasz. Pani Barbara otworzyła tedy szeroko drzwi do pokoju męża i nawet zastawiła je krzesłem, żeby się nie przymknęły. Lecz po niejakim czasie wstała i zawarła je na powrót po cichu. Bogumił kaszlał nieco i bała się, że obudzi Agnisię. Za dnia znów nękała panią Barbarę sprawa panny Celiny. Z daleka, z małego miasteczka przyszedł list od jej matki, która błagała, aby jej napisano szczerze, jaki jest stan córki i czy nie należy przyjechać jej pielęgnować. Pani Barbara odpisała śpiesznie, że wszystko jest na najlepszej drodze, że panna Celina ma zapewnioną opiekę. Potem jednak żałowała, że tak napisała. Przychodziła do pokoju męża, robiła masami papierosy albo ząbki i głośno rozmyślała. Wyrzucała sobie, że oni są winni wszystkiemu. - Bo właściwie jak ja mogłam ją umieszczać na górze. Powinnam ją była ulokować w salonie, tak jak Aneczkę, zwłaszcza kiedy zobaczyłam, że jest odludkiem, dziwaczką. Może by tu na dole stała się więcej towarzyska, nie mówiąc o tym, że nie byłaby wyskoczyła przez okno. I podręczywszy się chwilę w milczeniu, zaczynała na nowo: - Nie mogę sobie darować, żem tej matce nie dała przyjechać. Bo co tam Wettler gada, to jedno, a przecież po zdjęciu gipsu może się okazać, że ona jedną nogę ma krótszą? I wyobraziwszy to sobie wpadła w rozpacz: - Jezus Maria, co ta nieszczęśliwa dziewczyna wtedy pocznie, kiedy z równymi nogami ciężko żyć na tym świecie. Bogumił nie mógł wytrzymać, śmiał się. - Bój się Boga, co ty się tak wiecznie martwisz i losom drogę zabiegasz. Może przecież ta noga nie będzie krótsza? Ale w każdym razie uważam, że lepiej niech matka przyjedzie. Może mieć potem żal, powie, żeśmy ją źle leczyli. Lecz kiedy raz panna Celina sama powiedziała, że dostała list od rodziny, która się o nią niepokoi, cała sprawa zaczęła się pani Barbarze przedstawiać od innej strony. Myślała, myślała, a następnie rzekła do Bogumiła: - Gotowi mi się tu jeszcze wszyscy zwalić na kark jak nic. - Kto? - Rodzina - odpowiedziała treściwie. Widmo tłumnego najazdu rodziny panny Celiny prześladowało ją nie na żarty. Borykała się w myślach z uroszczeniami jej przypuszczalnych krewnych i znowu przychodziła robić papierosy w pokoju Bogumiła. - Jeżeli będą mieli jakie pretensje, to niech Wettler poświadczy, że się robiło co mogło. I zapłacić jej choćby za cały rok, bo mogą zawsze powiedzieć, że gdyby okno było na dole, toby nie spadła - oświadczyła spoglądając na męża iskrzącym wrokiem, jakby widziała w nim jednego z przedstawicieli zgłaszającej swoje pretensje rodziny. Innym razem pani Barbara twierdziła, że choroba panny Celiny zrujnuje ich dom i złamie przyszłość ich dzieci. - Nowej nauczycielki brać nie możemy, póki ona się leczy. A kto może wiedzieć, ile czasu to potrwa. Dzieci wszystko zapomną. - Przecież widziałem, że chodzą do niej z książkami. - Co to za taka nauka! Panna Celina nawet jak była zdrowa, to niewiele potrafiła nauczyć, a cóż dopiero teraz, kiedy trudno od niej czegoś wymagać. Panna Celina od czasu wypadnięcia przez okno stała się nieco łatwiejsza w obcowaniu, jakby teraz dopiero zawarła znajomość z Niechcicami. Pani Barbara zauważyła nawet, że nie jest ona wcale dumna, a przeciwnie, nieśmiała, a przy tym bardzo ambitna. Miała tak wysokie wyobrażenie o tym, jak powinna w każdym wypadku wyglądać i postępować, że nigdy nie czuła się dostatecznie przygotowana do tego, by stanąć na wysokości samej siebie, zabłysnąć, tak jak tego pragnęła. Dlatego wolała się kryć po kątach. Ma się rozumieć, wyobrażała sobie zapewne w odpowiedni sposób i środowisko, w którym pragnęłaby osiągnąć powodzenie, lecz była w stanie zadowolić się jakimkolwiek powodzeniem, zależało jej pod tym względem na każdym. Pani Barbarze uprzytomniło się to pewnego dnia, gdy pan Katelba zapytał, czy ją może odwiedzić. Panna Celina przemykała się dotąd koło pana Katelby tak samo jak i koło wszystkiego w Serbinowie. Nie wiadomo było, czy nie był wart, ażeby go spostrzegła, czy może jego uwagi nie chciała na siebie zwrócić. Tak czy inaczej, zapowiedziane odwiedziny zrobiły na niej niespodziewane wrażenie. Kazała Felicji sprzątnąć cały pokój, przynieść świeżych kwiatów, dać sobie czystą matinkę, przewrócić zgniecione poduszki na drugą stronę. Katelba czekał tymczasem cierpliwie u pana, Bogumił zaś, kontent, że go wprowadza niejako w towarzyski tryb życia domu, zabawiał go rozmową. - Tylko niech się pan zaraz w tej pięknej panience nie zakocha - przekomarzał się z nim. Katelba zdziwił się i zasmucił. - Ja, proszę pana, nie jestem taki chybki - rzekł surowo. - Bogatej szukać nie szukam, ale jeżeli się ożenię, to z taką, co będzie do dnia wstawać i razem ze mną robić. Bogumił także spoważniał. - Masz rację, chłopcze - powiedział, a potem dodał: - Kobieta może być i taka, i rozmaita, ale musi mieć w sobie życie. Katelba spojrzał na Bogumiła z takim wyrazem pokory i uległości na swej mało zmiennej co do gry uczuć twarzy, jakby go spojrzeniem za coś przepraszał. - Ot - wyznał - żeby mnie pan powiedział o jakiej panience "z tą się żeń", to ja bym nawet nie popatrzył, jaka ona, tylko zamknąwszy oczy dałbym na zapowiedzi. - No - rzekł Bogumił poruszony. - Może i kiedy powiem, ale uważam, że na to jeszcze czas. Jeszcze pan musi mocniej na nogach stanąć. Ale jak się panu takie kawalerskie życie przy cudzym stole przykrzy, to niech pan matkę sprowadzi. Nie, naprawdę, dlaczego pan nie weźmie matki do siebie? Serbinów stać już na to, żeby pana z matką utrzymać. Katelba spuścił oczy. - Dziękuję, proszę pana - rzekł skubiąc brzeg swojej marynarki - ale co robić. Musimy jeszcze oboje z mamą pracować, żeby do czego dojść. Matka Romana Katelby, niestara jeszcze wdowa, była bowiem również w obowiązku, służyła gdzieś daleko we dworze za gospodynię, czy też starszą kucharkę. Bogumił twierdził, że i w Serbinowie coś by się dla niej znalazło, ale Katelba był zdania, że skoro musi ona pracować, to tu czy tam, domu by z nim prowadzić nie mogła. Może by się też nie nadała, a tam się już do niej przyzwyczaili. Gdy tak, zapomniawszy o nauczycielce, zastanawiali się nad obchodzącymi ich sprawami, Felicja wezwała pana Katelbę do gotowej wreszcie panny Celiny. Chora, przystrojona, z czubem ozdobnie nastroszonym, spoczywała już nie w łóżku, lecz na kanapce, wsparta o poduszkę i przykryta kraciastym pledem. Znalazłszy się w jej pokoju pan Katelba sadowił się dość długo, odchrząkując jak przed kazaniem w kościele. Na koniec, zobaczywszy w rękach panny Celiny książkę, rzekł współczująco: - Pani, jak widzę, czyta? Na wsi ludzie lubią chociaż poczytać. W mieście co innego. Zawsze jest gdzie się zabawić. Pani szanownej pewno się bardzo na wsi przykrzy? - Nie - odparła zdziwiona, że ją tu tak często posądzają o nudy. - Ja zresztą w mieście też bardzo dużo czytam. - O, i ja bardzo lubię czytać - podjął z zapałem Katelba. - Nawet teraz niedawno czytałem jedną rzecz tu od państwa Niechciców. Cudowna książka. Zaraz... tylko, że ja nie mam pamięci do tytułów. Ale to bardzo piękne, takie żywe wszystko. Jakże się to nazywa?... To z dawnych czasów, jeszcze z pogańskich, ale takie, powiadam pani, żywe, że jakbym widział. - To może "Stara baśń" Kraszewskiego? - Zdaje mi się, że nie... Chociaż wie pani... - mówił Katelba, walcząc ze swoją niepamięcią - że pewien tego nie jestem... - Na pewno "Stara baśń" - rzekła panna Celina z naciskiem. Po namyśle Katelba dość gwałtownie się zgodził. - Przypomniałem sobie - powiedział - że tak, że "Stara baśń". Prawda, że to cudowne? - Przestarzałe i nudne - osądziła panna Celina. Pan Katelba wiedział, że upierać się przy swym zdaniu, to nie zawsze znaczy zyskiwać na powadze. Bywa i tak, ale najczęściej ten, kto się z nami nie zgadza, obniża się i traci w naszych oczach. Zgodził się więc ponownie. - Tak, w gruncie rzeczy pani ma świętą rację. Dla ludzi znających się to musi pewno być nudne. Ale ja jestem nie znający się, prostak. I nagle zdobył się na odwagę przejścia na inny temat. - Ale pani się wycierpiała. Nie? - mówił. - Taki straszny wypadek. Panna Celina zbyła te słowa milczeniem. Pan Katelba zaś tymczasem gładził piękne blond wąsy, patrzył się akuratnie swym lazurowym okiem i mówił: - Żebym ja tam był gdzie blisko, toby się pani tak bardzo nie przestraszyła. Już ja bym tego draba z okna spuścił. Panna Celina nie okazała się i w dalszym ciągu podatną do takich żartów. Toczyła po całym pokoju niespokojnym wejrzeniem. Pani Barbara, która przyszła pod koniec wizyty, widziała, że chora przez cały czas usiłuje spojrzeć w lusterko, które jednak stało za daleko, by się w nim mogła zobaczyć. Po wyjściu gościa nie mogła wytrzymać i poprosiła panią Barbarę o podanie jej tego lusterka. Spojrzawszy w nie zmieniła się na twarzy. Czub jej, w czasie rozmowy i poruszania głową opartą na poduszce, zatracił swoje rzeźbione kształty, roztrząsł się, a prócz tego znać było, że się trochę za mocno natarła pudrem. Straciła do tego stopnia równowagę, że zapytała: - Czy ja cały czas przy panu Katelbie tak wyglądałam? - Ależ wyglądała pani ładniej niż kiedykolwiek - rzekła pani Barbara pocieszająco. I poczuła takie współczucie, jakby zetknęła się z godnym pożałowania dopustem losu. - Biedna ona - mówiła potem do Bogumiła. - Ze wszystkiego widzę, że rada by każdego olśnić, każdemu się podobać, a ciągle się boi, że jej coś brak. Nie do życia jest ona z takim usposobieniem i może jeszcze najszczęśliwiej się czuje, kiedy tak sobie leży. Panna Celina zdawała się potwierdzać to mniemanie, gdyż mijały tygodnie, a ona nie miała chęci chodzić, chociaż noga była już z gipsu wyjęta. - Nie widzę temu wszystkiemu żadnego końca - skarżyła się z tego powodu pani Barbara wujence Michalinie którejś niedzieli, gdy Ostrzeńscy bawili w Serbinowie. - Powinna by już dawno wstawać i chodzić - doktór nawet zalecił. Tymczasem leży po prostu niby kamień. Miała po nią przyjechać rodzina, ale okazuje się, że matka chora i w ogóle coś tam się porobiło, tak że w rezultacie nikt nie przyjechał. Pani Michalina nie lubiła zostawiać wypadków ich własnemu biegowi. - Daj ją do mnie do sklepu - rzekła - ja się pewno będę musiała rozstać ze swoją panną. - Na to - odparła pani Barbara uczciwie - jest ona za mało ruchliwa i sprytna. Ale pani Michalina uważała, że ma w sobie dość siły, żeby przerabiać ludzi. - Już ja ją - rzekła - przerobię. Czasem ktoś jest ciężki do jednego, a w innych rzeczach okazuje się bystry. Jest przystojna, a to w sklepie ma zawsze pewne znaczenie. Mówiły przyciszonymi głosami, bo obszedłszy klomb zajazdowy zbliżały się właśnie ku oknu panny Celiny. Panna Celina nie słyszała jednak tej rozmowy. Natomiast zaraz nazajutrz usłyszała o sobie co innego. Okno miała jak zazwyczaj otwarte. Leżała pogrążona w zadumie, do której usposabiała gorąca i słoneczna pogoda. W ogrodzie wszystko zdawało się milczeć jak w czasie Podniesienia. Nagle spokojem tym zatargał prostowaty śmiech. Panna Celina wzniosła oczy. Alejką między bzami, o które tak chodziło wszystkim, żeby mogła je widzieć, szła Felicja z jakąś drugą nieznajomą dziewczyną, ubraną z miejska. Tej dziewczynie, swemu widać gościowi, Felicja opowiadała bez pośpiechu pełnym, rozlewnym głosem coś, co panna Celina pomimo woli zmuszona była wysłuchać: - Zawsze ta w tym pokoju - mówiła - wisiały szynki. Musiał ta jakisiś do tych szynków chcieć wleźć - nawet wiem kto, ale co tam mam gadać. A ta nasza nauczycielka myślała, że do niej wlazł i że ją ta w łóżeczku ładniuchno obtańcuje. A może i czekała na onego, bo jak zobaczyła, że z tego nic, to wzięła i hycła za tym chłopem bez okno. Pośmiały się i wnet zaczęły o czym innym. O bzie, że okropnie go dużo kwitnie w latosim roku. Panna Celina leżała z otwartymi ustami, bezgranicznie zdumiona, niby rażona ciosem z najmniej spodziewanej strony. Pierwszy to raz w życiu usłyszała, co o niej mówią - zaocznie. Jesteśmy sami skłonni mówić różne złe rzeczy o ludziach i przypisywać im wszelakie nieprawości. Ale nieopisane przerażenie ogarnia nas, gdy się dowiemy, że oni mówią o nas tak samo. Panna Celina nie wiedziała po prostu co począć z owym sądem Felicji. To płakała, to znów się pocieszała, że nikt nie słyszał, a jeżeli kto słyszał, to nikt chyba nie bierze pod uwagę nieoględnych i ordynarnych słów prostej dziewki czy baby. Gdy się już troszkę zdołała uspokoić, nagle doznała przeświadczenia, że przeciwnie, wszyscy słyszeli, a może wszyscy mówili tak samo i gadanie Felicji było tylko odbiciem ogólnej opinii całego Serbinowa. Całego Serbinowa, a więc i tego Katelby. Daremnie tłumaczyła sobie, że Katelba to prawie to samo co Felicja - a nawet gorzej. Felicja nie składa jej wszak wizyt, jak ten głupkowaty, zarozumiały ekonom. Co za szczęście, że się ten typ więcej nie zjawił. Dość ma tych jego wizyt. Nie warto się zadawać z takimi ludźmi. Kiedy Agnisia przyszła potem o szarej godzinie, zastała pannę Celinę bliską płaczu. - Pani ma zmartwienie? - Kto był dziś u Felicji? - odpowiedziała panna Celina pytaniem. - To taka jedna. Ona ma tu krewnych we wsi. Nazywa się Olesia Chrobotówna. Wszyscy mówią, że ona się zakochała w panu Katelbie. Masz tobie! Jeszcze tego było potrzeba. Nie wiadomo dlaczego pannę Celinę ta wiadomość jeszcze bardziej rozdrażniła, tak że łzy jej pociekły na dobre. Agnisia wymknęła się i namówiła panią Barbarę, by do niej poszła. Ale ona i pani Barbarze nie chciała powiedzieć, co ją przyprowadziło do takiego zdenerwowania. - Nic mi się takiego nie stało - powtarzała. - Po prostu czuję, że już za długo leżę. Trzeba wstawać i jechać! - Ba, kiedy pani właśnie wcale nie może się ruszyć. Jakże tu jechać? - Owszem, mogę. Dziś próbowałam. A doktór mówił, żebym jak tylko wstanę - jechała do Ciechocinka. Więc trzeba wstać i jechać. - Ale pani powróci? - Ja się nie mogę do niczego zobowiązywać - rzekła. - Ja w ogóle widzę, że nauczycielstwo nie dla mnie. - Bardzo możliwe, że to nie pani powołanie. Ale właśnie wczoraj bratowa zapytywała mnie, czyby pani nie objęła miejsca w jej sklepie? Panna Celina popatrzyła, nasrożyła się i odparła: - Czy miałam powołanie, czy nie, zdaje mi się, że nic takiego pani zarzucić mi nie może. A potem wyniośle zapytała: - Miejsce? W sklepie? I więcej nie było o miejscu w sklepie mowy. Nazajutrz panna Celina po raz pierwszy przyszła sama do stołu. O lasce, ale przyszła. Patrzyła na wszystkich czujnie spod oka, jakby się znajdowała wśród roju nieprzyjaciół. Pod koniec obiadu zaczęła znowu mówić o swym wyjeździe. Pragnęła wyjechać jak najprędzej, chociażby jutro. Tak tedy odjechała. Do powozu wsiadła bez laski. Nie chromała. Widocznie wyzdrowienie poczyniło w ciągu ostatnich dni wielkie postępy. Żegnano ją ze łzami, gdyż wszelka zmiana w życiu boli, a z najprzykrzejszych nawet wzajemnych nieporozumień buduje się przywiązanie człowieka do człowieka. Długo potem wspominano różne dobre strony panny Celiny, które znaczyły tak mało, gdy tutaj przebywała: jej piękne oczy, złote włosy i wytworne stroje, których nikt prócz Felicji nie oglądał. Jej przygoda była wielokrotnie opowiadana w gronie znajomych i rodziny. Wypadki owej wiosny ustanowiły nawet w Serbinowie pewnego rodzaju epokę. Mówiło się: - było to wtedy, albo w tyle i tyle czasu potem, kiedy panna Celina wyskoczyła przez okno. 10 Zaczęło się więc szukanie nowej nauczycielki, które jednak w czerwcu przedstawiało wiele trudności. Zewsząd odpowiadano: - Gdyby to było we wrześniu, to co innego. Bogumił mówił: - Więc odłożyć wszystko na po wakacjach - ale pani Barbara twierdziła, że dzieci przez chorobę panny Celiny i tak dużo czasu zbałamuciły, nie można sobie w tych warunkach pozwolić na żadne wakacje. Głowę miała tym ciągle nabitą, nie sypiała, i po nocach, gdy upewniła się, że dzieci mocno śpią, toczyła głośne rozprawy z sąsiednim pokojem męża, z którego się rozlegały na przemian to długi oddech snu, to na pół przytomne cierpliwe odpowiedzi. Pewnej nocy zażądała, żeby Bogumił wyraźnie powiedział swoje zdanie jako mężczyzna i ojciec. - No więc - powiedział - uważam, że dosyć tych domowych nauczycielek, to przeżytek. Pani Barbara chwilę czekała dalszego ciągu, a gdy nie nastąpił, spytała: - No i co? Bo nie rozumiem. - To - rzekł Bogumił trzeźwiejąc - że dzieci powinny iść do szkół między ludzi, bo między ludźmi będzie płynąć ich życie. Stamtąd przyjdzie do nich rodzina, przyjaciele... - Tak, a niedawno sam mówiłeś, że nie mamy jeszcze oddawać Agnisi między ludzi - odparła pani Barbara dosyć słabo, gdyż w gruncie rzeczy uważała, że tym razem Bogumił ma rację. - Mówiłem? Nie pamiętam... - Czy to ty co kiedy pamiętasz? - spytała z urąganiem i na tym się urwało. Nazajutrz jednak po kolacji przyszła do pokoju Bogumiła i, poczekawszy aż włódarze odejdą, wróciła do tej sprawy. Rozpoczęła w te słowa: - Mówisz - "do szkoły, do szkoły". A przecież mowa może być jedynie o Agnisi. Tomaszek i Emilka są jednak jeszcze za mali. Jeżelibyśmy, dajmy na to, oddali Agnisię na pensję, to wypadałoby za jedno dziecko płacić w mieście, a dla dwojga młodszych musielibyśmy i tak trzymać w domu nauczycielkę. To byłoby za ciężko. Przynajmniej na razie nie podołalibyśmy. - Do tego, że dzieci będą kosztowały coraz więcej, musimy się przyzwyczaić - zastanowił się poważnie Bogumił. - Sam przecież mówiłeś, że te dwa lata będą ciężkie, bo koniczyna nie płaci. - Ani wełna też nie płaci w tym roku - dopełnił Bogumił. - No widzisz. Więc co? Więc chyba, że ja się przeniosę razem z dziećmi do miasta. Wtedy i młodsze będą mogły chodzić do jakiej freblówki. I pani Barbara ciężko zaczerpnęła powietrza, jakby wypowiedzenie tej myśli było trudem nad siły. Bogumił zląkł się: - Chcesz ode mnie odjechać? - Schylił głowę i dodał zgaszonym głosem: - Jak się przeniesiesz do miasta, to już do mnie nie wrócisz. - Co też za głupstwa tobie do głowy przychodzą! - wykrzyknęła pani Barbara tak głośno, jakby pragnęła zagłuszyć coś więcej niż słowa męża. I w najwyższym stopniu zdenerwowana, rzekła po chwili: - O niczym z tobą nie można racjonalnie porozmawiać. Sam rozsądek mówi, że to byłoby najoszczędniejsze wyjście. Ale jeżeli to ci się nie podoba, to co byś radził? - Nie miałem czasu, żeby o tym jak się należy pomyśleć. Ale może zróbmy tak: Agnisię oddajmy do Kalińca, a młodsze niech przez ten rok jeżdżą do szkoły gminnej do Pamiętowa. Drogi niecałe dwie wiorsty, mogę im co dzień dawać chłopaka i bryczuszkę. Pani Barbara przestraszyła się nie na żarty. - Na co ty dzieci chcesz pokierować? - zapytała ze zgrozą. - Na chłopów? - Masz tobie. Zaraz wszystko widzisz w tak czarnym świetle. Chciałem ci tylko iść na rękę, skoro się boisz wydatku. Słyszałem, że obecny nauczyciel jest przyzwoity człowiek i że po szkole uczy osobno, jak kto się o to zgłosi. Więc mógłby i nasze dzieci uczyć osobno, niekoniecznie razem z chłopskimi. Musi on przecie umieć coś więcej niż a-b-c. Zresztą - dodał Bogumił niecierpliwie - cóż to takiego złego chłop. Większym on jest dziś panem niż my tutaj we dwoje. - Takim samym jak mech na drzewie albo kamień na polu, takim on jest panem - rozgniewała się pani Barbara. - W takim razie - dodała - niech się wcale nie uczą. Niech do reszty schłopieją tu w tym błocie. - W jakim błocie? - zapytał przygnębiony. - W jakim błocie? Pokaż mi, gdzie tutaj nie ma błota. Chociażby pod drzewami przy ludzkiej kuchni od strony ogrodu. Przecież tam nigdy nie wysycha. Wysycha kiedy? Nie wysycha. Rozmowa skręciła na sprawy Serbinowa. Chociaż się tu zadomowili, ale pani Barbara musi przyznać, że nie ma żadnej miłości do tej dziury. Czyż nie wychowała się w mieście pomiędzy ludźmi? Z jej rodziny jeden radca Joachim Ostrzeński siedzi na wsi, a i to pewno tylko patrzeć jak stamtąd wyjdzie, bo i tak zawsze ciągnie go do Warszawy. Jeżeli Piekary przy jego gospodarce trzymają się jeszcze, to dlatego, że mają lasy. Bez lasów dawno by przepadły. - Ale w ogóle - mówiła - to przecież każdy choć trochę inteligentniejszy człowiek ciągnie do miasta. Czy taki Woynarowski na przykład siedzi na wsi? Nie siedzi. Także goni za tym, żeby czuć koło siebie ludzi... życie... - Życie... Życie jest wszędzie - przerwał Bogumił. - Ale mnie idzie o to, żebyś przyznał, że Woynarowski, którego przecież tak wysoko zawsze stawiasz, też nie siedzi wciąż na wsi. - To tylko wy, Niechcice - ciągnęła dalej po chwili - trzymacie się ziemi jak pijany płotu, chociaż ileż to już czasu minęło, jak utraciliście swoje. Siedzicie na cudzym, a siedzicie. - Wszyscy tak znowu nie siedzimy. Przecież Hipolit Niechcic miał swoje, a sprzedał i wyniósł się do miasta. - Otóż on był właśnie jakby na to stworzony, żeby siedzieć na wsi. Ciężki i senny. Ale co do mnie, to rzecz prosta o tym, abym miała nie wrócić, nie warto nawet mówić. Wrócę, wrócę, gdziekolwiek byś się znajdował. Jednak tego nie możesz mi mieć za złe, że tęsknię do życia w mieście. - W takim razie - pytał Bogumił zgryziony - dlaczego tak ciągle drżysz, abyśmy stąd nie wyszli? - Bynajmniej o to nie drżę. Przeciwnie, może nawet bardzo tego chcę. I nagle zląkłszy się tak daleko wypowiedzianych życzeń rzekła: - Drżę, bo wiem, że ty w mieście nic lepszego nie dostaniesz. Tak że na stałe, rozumiem, że nie możemy się przenieść, może kiedyś był czas o tym pomyśleć, ale nie teraz. I zresztą ty byś w mieście nie wytrzymał. Jak pojedziesz na parę godzin, to mówisz, że cię mury duszą. - Bo ja - zamajaczyła patrząc błogo w przestrzeń - myślę, że dałabym sobie w mieście nawet na stałe radę. Może założyłabym właśnie szkołę. Czyż nie mam praktyki z warszawskich czasów? - Szkołę? A czyż nie boisz się nawet w domu brać nauki dzieci na swoją odpowiedzialność? - Bać się boję, bo z własnymi zawsze najtrudniej. Ale tak w ogóle, myślę, że chętnie bym dzieci uczyła. - Bój się Boga, kochanie, przecież na to potrzeba pozwolenia, świadectwa i w ogóle szkoła to całe przedsiębiorstwo. Trzeba prowadzić rachunki, mieć kapitał... - Świadectwo? Pozwolenie? Daniel i Michasia przy swoich stosunkach na pewno by mi to z łatwością wyrobili. Rachunki ty byś mi mógł robić - umiesz przecież świetnie prowadzić księgi rachunkowe. - Przecież tylko co mówiłaś, że mnie by te mury dusiły - zawołał rozśmieszony. - Toteż to mrzonki - zrezygnowała rozżalona. - Bo oczywiście nie miałabym za co szkoły założyć. Ale mnie się zdaje, że bardzo bym to lubiła. - Lubisz zawsze to, czego nie ma - szepnął Niechcic. Nadrabiał humorem, ale był zdenerwowany. Sprzeczka przeszła na lubienie lub nielubienie innych przeróżnych rzeczy i utknęła na mleku. Niechcic dał się na koniec wciągnąć w spór, gdyż uprzedzenie do mleka było jedyną rzeczą, którą naprawdę pani Barbarze zarzucał. - Dlaczego mleka nie lubisz? - pytał z nietajoną boleścią. - Dlaczego dajesz dzieciom tak mało mleka? Mleka już masz na dom, ile tylko zapragniesz, a ja na stole mleka prawie nie widzę. Najzdrowszej rzeczy, jaka jest do jedzenia, prawie nie widzę. Przez cały czas, kiedy to mówił, pani Barbara powtarzała cierpliwie, że od nadmiaru słodkiego mleka można dostać kataru kiszek, a że kwaśne jest przecież co dzień. I nieuzasadniona wrogość powstała w nich na tym tle, jakby różnica w poglądzie na smak tej samej potrawy była haniebnym przeniewierstwem. Oboje czynili wysiłki, aby nie stracić cierpliwości, ale spór ogarniał ich pomału niby żywioł. Błąkali się po wszystkich wątpliwościach, jakie nastręczało im życie, i cierpieli na nowo z powodu różnic w najbardziej drobnych sprawach. Gdy już oboje byli u kresu sił, pani Barbara zawyrokowała: - Zresztą co do nas, to możemy tu ostatecznie tkwić do końca, ale na to się nigdy nie zgodzę, żeby życie naszych dzieci miało upłynąć między oborą i stodołą. W szarej ciszy, która po tych słowach nastała, Bogumił Niechcic zobaczył myślą owo miejsce między oborą i stodołą. Gdyż było takie miejsce w Serbinowie. Znajdował się tam płot, który należało jeszcze w tym roku poprawić. Nad płotem widywało się przy pogodzie wiśniowy zachód słońca, kiedy się szło od szopy ku stajniom. W zimie. Gdyż teraz, latem, słońce zachodziło aż koło okólnika. Ale zimą przyjemnie było w miejscu tym postać i popatrzyć na niebo. Tylko cóż, te rzeczy nie nadawały się do mówienia i niczego nie posuwały ani na jotę naprzód. Wkrótce zresztą sprawa nauki dzieci i poszukiwania nauczycielek stanęła i tak na martwym punkcie z powodu niepogody, która wypadła na koniec sianokosów. Bogumił po kilka razy na dzień przychodził z pola do domu nie uważając na to, że woda z niego ciecze, spoglądał na barometr, nastawiał go, stukał i odchodził w milczeniu. Wobec ciągłego deszczu konie stały, ale pani Barbara nie śmiała o nie prosić. Jakże tu jeździć, szukać nauczycielek, skoro dom stoi w obliczu klęski. Sama była do głębi serca tym ciągłym deszczem przejęta. Stając przy coraz to innym oknie badała zaiskrzonym spojrzeniem stan nieba i ogłaszała raz po raz: - Leje i leje. Tu chmury - tu też chmurzyska jak diabły. Tu jeszcze gorsze. Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się miało wypogodzić. Lub też wyrokowała krótko: - Siano przepadło! Po czym wpadała w srogi gniew. - Rzucić to wszystko do stu diabłów. Iść, dokąd oczy poniosą, i niech oni raz sami się pomartwią o to, czy pada, czy nie pada - wołała wtedy głośno, ze wszystkich sił, jakby w nadziei, że słowa te dotrą do Paryża, do odpowiedzialnych za wszystko pani Mioduskiej i pana Dalenieckiego. Termin, po którym siano, według słów Bogumiła, miało zgnić ostatecznie, minął już kilka razy, ale gdy się na koniec wypogodziło, zdołano coś niecoś uratować, stodoły wypełniły się sianem, czarnym i nie tak wonnym jak zawsze, nie tak też wartościowym, ale się wypełniły. Bogumił jednak był markotny, mówił, że to siano nie będzie trwałe, że je trzeba będzie spaść przed czasem lub za byle co sprzedać wojsku, a zimą trzeba będzie paszy dokupić, będą straty. Usłyszawszy to pani Barbara postanowiła, że jednak na lato nie weźmie nauczycielki, sama będzie uczyła dzieci, zawsze to niejaka oszczędność. A przed pierwszym września albo pojadą po nauczycielkę aż do Warszawy, albo nareszcie coś trafi się w Kalińcu. We wrześniu mnóstwo nauczycielek zmienia miejsce; wszak od razu radzono jej, żeby do tego czasu poczekała. Po czerwcowych deszczach ustaliła się piękna pogoda i trwała bez odmiany do końca żniw. Dom, ogród i podwórze zaległa cisza, wszystko, co żyje, było w polu, nad którym od rana do nocy słychać było szept słomy i szorstki szmer koszenia. A niebawem rozpostarły się wszędzie śniade ścierniska, nad którymi dźwięczało już tylko cykanie świerszczów. Lato zbliżało się łagodnie ku jesieni i pani Barbara zaczęła się znowu dopominać o konie do Kalińca. - Teraz to już nie żarty - mówiła - teraz to już na gwałt trzeba kogoś znaleźć do dzieci. Bogumił obiecywał, zapominał, odkładał. Zdawało się, że mieszkając pod jednym dachem łatwo jest porozumieć się co do daty wyjazdu do miasta, a jednak pani Barbara nie mogła tego się dobić. Nigdy nie była pewna, czy Bogumił dostatecznie słyszał, dostatecznie przyjął do wiadomości jej nastawienie. Na koniec pewnego dnia postanowiła nie ustąpić za żadne skarby świata. Przy obiedzie dostała solenne zapewnienie, że o drugiej konie będą przed gankiem. Kiedy jednak potem Bogumił z Katelbą wyszli razem i szli rozmawiając w stronę podwórza, wydali jej się zanadto czymś zajęci. Na pewno albo zapomną, albo okaże się, że konie będą do czego innego potrzebne. Spoglądała to tu, to tam, kręcąc się koło domu, a jej wątpliwości jeszcze się wzmogły, gdy spostrzegła, że Bogumił wraca się z podwórza i że idzie ku domowi, nie sam przy tym, a z Żydem Szymszelem. Przeszli mimo niej, Szymszel nisko się ukłonił z przyjacielsko-uniżonym okrzykiem powitania, Bogumił przesunął po niej wzrokiem, z lekka się dla porządku uśmiechnąwszy, i szli dalej, zajęci swoim - ona zaś nie śmiała wtargnąć pomiędzy nich ze sprawą swojego wyjazdu. Weszli do domu, pani Barbara zajęła się czymś w kuchni, a od czasu do czasu posyłała Felicję. - Idź no zobacz, czy pan jeszcze jest z Szymszelem u siebie. - Jeszcze - mówiła wróciwszy Felicja, a pani Barbara denerwowała się. - Nie wiem, po co on panu tyle czasu zabiera. Wózek Szymszela z Kurzy już przed południem kołatał się przez jakiś czas koło dworu. Nie było jednak tym razem nic do sprzedania i pani Barbara myślała, że Szymszel dawno odjechał. Lecz interesom Szymszela sprzyjało zawsze wytrwałe i uporczywe czekanie. Odjechał też tylko cokolwiek na ubocze i jego wiklinowy półkoszek stał teraz między małym okrytym rzęsą stawkiem, zwanym "Kaczy dołek", a starą szopą na narzędzia. Wehikuł ten miał wygląd zjeżony i godny pożałowania. Jego misternie kiedyś pleciony brzeg był wytarty i porozdzierany, tak że wszędzie sterczały ostre pręty wikliny. Tak samo sterczały kości pod wyleniałą skórą Szymszelowego konia, który stał w zadumie, obluźniwszy jedną nogę i kiwając uparcie głową, zapewne aby w ten sposób odstraszyć muchy. Sam Szymszel chodził tędy i owędy, aż natknął się na pana Niechcica i Katelbę. Niechcicowi przypomniało się wtedy nagle, że w jego pokoju leżą złe śrubki i złe trybiki do maszyny. Postąpił nieroztropnie, gdyż dla pośpiechu, chcąc je mieć zaraz, kazał był je przywieźć od mechanika z Nieznanowa, zamiast je samemu kupić w Kalińcu w syndykacie. Okazały się złe, a nie było ich komu wymienić. Musiano założyć z powrotem stare trybiki i sieczkarnia, która już na nich wcale nie chciała chodzić, pogodziła się z nimi na nowo. Na długo to jednak, oczywiście, nie starczy. A zresztą - pieniądze zostały w każdym razie wydane, a śrubki leżały i były do niczego. Przechodzi się do porządku w razie koniecznym nie nad takimi stratami, ale skoro można złemu chociażby najbłahszemu zaradzić, to zawsze chwała Bogu. A od czegóż jest właśnie Szymszel, któremu wszystko się opłaci. Opłaci mu się nawet stracić. Gdy weszli do pokoju Bogumiła, Szymszel zaraz od progu zobaczył trybiki leżące na oknie między sinym kamieniem i garsteczkami świeżego omłotu. Obejrzał je, a następnie odłożył wszystko pieczołowicie na dawne miejsce i chociaż odpowiedziano mu już dziś trzy razy, że nic nie ma na sprzedaż, zapytał: - Wielmożni państwo nie mają na handel jakie rzeczy, podarte wańtuchy, skóry, łapy od indyki, od kury? Też kupię. - No, a cóż te trybiki? - zagadnął niecierpliwie Niechcic. Szymszel odpowiedział, zaczynając pytaniem: - Trybiki? To nie są żadne trybiki. To jest szmelc. Bogumił Niechcic zaperzył się gwałtownie. - Jak to "nie są trybiki"? Dobre, nowe trybiki i nowe śrubki, tylko nie do mojej maszyny, nie ten numer - zawołał popędliwie. Jakiś czas przekomarzali się, czy to szmelc, czy to może trybiki. Na koniec Niechcic zjeżył się i wykrzyknął: - Co ja tu tracę czas! Albo mi Szymszel te śrubki weźmie do Nieznanowa i wymieni na dobre, albo niech mi nie zabiera czasu. Dowiedziawszy się na koniec, że pan Niechcic nie chce trybików sprzedać, lecz chce je tylko korzystając ze sposobności wymienić, Szymszel zebrał w okamgnieniu spoczywające na oknie żelaziwo i wtłoczył je w olbrzymie niby sakwy kieszenie. - Dlaczego ja nie mam ich wymienić? Co jeim brak? Nie poszkodowane, czyste żelazo, jak z przeproszeniem niewinna narzeczona - rzekł malowniczo, godząc się bez namysłu, mimo że ta transakcja zdawała się właśnie utrącać wszelkie widoki korzyści. Dodał nawet jeszcze: - Niech wielmożnego pana głowa o to nie boli. Pojutrze wielmożny pan będzie miał dobre śrubki. Trudno było zrozumieć, w jaki sposób czynności Szymszela przynosiły mu korzyści. Jego usługi zdawały się nic nie kosztować tych, którzy je przyjmowali. A jeśli coś kupował, były to tak niewiele warte rzeczy, takie odpadki życia, że niepodobna było sobie wyobrazić, kto mógł od niego te opłakane towary nabywać. Potrafił jednak nimi obracać odejmując im wszelką wartość, kiedy kupował, a wyposażając je w urojone zalety, kiedy sprzedawał. W każdym razie jakoś tam istniał. I tak czy owak utrzymywał się w pogodzie ducha z łatania drobnych szczelin powszedniego dnia, roztaczając przy tym dokoła siebie poczucie bezpieczeństwa i zaradności. Był to niemłody już człowiek, czarny i siwiejący, cały jakby sprószony sadzą i jednocześnie szronem. Brwi miał wielkie, krzaczaste i tak wymowne, że wyglądały nad oczami jakby drugie spojrzenie. Choć się czasem w niemiły sposób naprzykrzał i targował, w gruncie rzeczy nigdy niczego nie utrudniał. Należał raczej do tych, którzy życie ułatwiają. Na tym stanęło i teraz. Niechcic był rad, że trybiki nie będą już leżały na oknie i kłuły go w oczy. - A jeszcze numer - rzekł jednak, przypomniawszy sobie, że trzeba podać wymiary. Żyd cmoknął z pobłażliwą wyższością. - Dlaczego wielmożny pan sobie robi zmartwienie? Ja i bez numeru wiem, jakie one potrzebują być. Ja w podwórzu widziałem stare trybiki. Mnie kowal pokazywał, jak na nich sieczkarnia chodzi. Ona tak chodzi, że niech Pan Bóg broni, żeby się tam komu jakie nieszczęście nie przytrafiło. - No, no - rzekł Bogumił nieprzyjemnie dotknięty. - Więc żebym ja na pewno mógł na to liczyć, że pojutrze będę miał te trybiki. - Wielmożny pan nie zna Szymszel? Szymszel z Kurzy? Te słowa uspokoiły Niechcica niby podpis na podejrzanym zobowiązaniu. A zarazem przypomniały mu ubogie gospodarstwo Szymszela, leżące nad rzeką Rośną we wsi Kurzy. - A jak tam owies? - zapytał. Owies pochodził z Serbinowa i był jednym z niewielu płodów rolnych, jakie Szymszel uprawiał. Żyd zagadnięty w tej sprawie machnął żałośnie ręką i odparł krótko: - On przepadł. Bogumił Niechcic uważnie przyjrzał się Szymszelowi. - Jak to? - zapytał, po czym dodał: - Owies potrzebuje najpierw, żeby go dobrze zasiać, a potem, żeby go, jak już puści, przybronować. Na to Szymszel z ubolewaniem: - Przepraszam wielmożnego pana. Ja jego przybronowałem. Bogumił poruszył się niecierpliwie, a po niejakiej chwili rzekł: - Trzeba go było nie bronować. Nie wyjaśnił tej rzeczy bliżej. Tego żadne wyjaśnienie, żadna książka i żadna rada nie nauczy. Trzeba na oślep, a jednak bez omyłki, z siebie samego wiedzieć, czego potrzebuje wschodzący owies. Wyszli z domu, a w sieni spotkali panią Barbarę. Szymszel powitał ją znowu z namiętną zawodową radością i znów zadał to samo pytanie: - Wielmożna pani nie ma na przedaż jakie stare wańtuchy, stare worki, skóry, łapy od kury, od indyki? - Nic nie mam - zbyła go pani Barbara i zwróciła się gorączkowo do męża: - Słuchaj, mój kochany. Jeżeli są nawet jakie odpowiednie kandydatki, to o ile ja będę tak zwlekać, ulotnią mi się sprzed nosa jak kamfora. W tejże chwili zadudniło przed domem. - Przecież zajeżdża - rzekł Bogumił zdziwiony. - Nie wiem, o co ci idzie. - O nic - zawstydziła się pani Barbara. - Myślałam, że zapomniałeś. - Widzisz, jakie ty masz o mnie pojęcie. Odjazd pani Barbary zabrał chwilę czasu, a potem Bogumił poszedł w podwórze. Szymszel towarzyszył mu bez dostatecznie usprawiedliwionego powodu. Wiedział jednak widać, co robi, bo po pewnym czasie Niechcic rzekł: - Owsa, jeżeli tam się co znajdzie, każę Szymszelowi na bryczkę włożyć. Szymszel dziękował żarliwie i pobiegł przygotować miejsce na bryczce. Bogumił zajrzał do stodoły, gdzie młócono, i rzekł, wywoławszy Katelbę: - Niech no pan każe wynieść Szymszelowi z pół korczyka owsa na bryczkę. Przepadł mu, gałganowi, w tym roku. Pan Katelba przyjął to polecenie jak rzecz, której się spodziewał, lecz której nie był rad. Nic jednak nie powiedział, tylko jego jasne brwi wspięły się nieco niby grube, włochate gąsienice, kiedy pełzną. Pośpieszył ku spichrzowi, a niebawem zajrzał tam i Bogumił. Stali doglądając nasypywania owsa, i zgodnie urągali Szymszelowi. - Szelma, gałgan Żyd - mówił Niechcic. - Ile mu już nadawałem i kartofli, i owsa, wszystko zawsze zmarnuje. Nic w ziemi zrobić nie umie, a upiera się przy tym kawałku piasku. Bo tam w tej Kurzy same piaski, nawet nie wiem, skąd się tam taka ziemia wzięła. - Wielmożny pan myśli, że jemu naprawdę co przepadło? - pytał Katelba wodząc okiem za szuflą nabierającą ziarno. - Już on tam dobrze wie, czym litość wzbudzić. Że się byle czym zadowolni albo że się podejmie tego, co się nikomu drugiemu nie opłaci, przez to się robi dobrodziejem. Ale za grosz on będzie dobrodziejem, a za sto każdego przy tym złupi. Wtem, przerywając rozmowę, obaj razem krzyknęli na parobka: - Patrz, jak sypiesz, po bokach wszystko na ziemię tobie leci. I przypilnowali, żeby miara była rzetelna, z czubem. Katelba jednak spochmurniał przy tym, a w oczach miał jakiś ciężki i przykry namysł. - Wielmożny pan - rzekł wreszcie - ma serce do ludzi, ale żeby ode mnie zależało, to ja bym temu Żydowi nie dawał. - Dziecko pan jesteś - ofuknął go Bogumił. Pani Barbara wróciła z miasta nad wieczorem. Wróciła ugodziwszy nauczycielkę, którą jej okazyjnie poleciła pani Michalina Ostrzeńska. Miała to być nadzwyczajnie dobra i rozumna osoba, która mogłaby doskonale zarabiać w mieście, ale z powodu lekkiej anemii lekarz zalecał jej wystarać się o miejsce raczej na wsi. Pani Barbarze zdawało się w pierwszej chwili, że wygrała po prostu los na loterii. Ale już w powrotnej drodze do domu zaczęły ją napastować wątpliwości. Przyjechała mizerna ze zmartwienia, łamiąc ręce i rozpaczając, że właściwie owa panna wcale jej się nie podobała. - Dlaczegóż ją zgodziłaś? - pytał Bogumił zasmucony. - Bo Michasia tak zawsze ogłupi powietrze tą swoją wymową, że człowiek nie wie, co czarne, a co białe. W miarę jak godziny mijały, pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że źle trafiła. - To jest jakaś pretensjonalna, głupia, niemiła dziewczyna, wobec której nawet te bony, co tu były, wydają mi się skarbami. Nie rozumiem, co mnie tak zaślepiło! Pragnęła się cofnąć za wszelką cenę, gotowa była stracić zadatek, w końcu powiedziała Bogumiłowi: - Boś ty powinien był ze mną jechać. Takie rzeczy, jak godzenie nauczycielki, rodzice powinni załatwiać zawsze we dwoje. I pomęczywszy się jeszcze różnego rodzaju roztrząsaniami tego samego tematu rzekła: - Trudno, musisz mi jutro dać konie. I jedź ze mną, mój złoty, jedź ze mną. Przeprosimy ją, powiemy, żeśmy się rozmyślili. - Jutro chyba nie będę mógł jechać. Ale konie ci dam w każdym razie - odpowiedział Bogumił zafrasowany. Z wielkim trudem pani Barbara doczekała się tego jutra i dopiero kiedy kareta zajechała przede dwór, przyniosło jej to nieco spokoju. Nie na długo jednak było tego spokoju, gdyż w ostatniej chwili Bogumił dał znać z podwórza, żeby poczekać, bo on także pojedzie. Pani Barbara nastawiła się już na to, że pojedzie sama, i przyjęła tę wiadomość zniecierpliwieniem, zlękła się zresztą jeszcze o co innego. - Jak to? - zawołała. - Karetą pan mówił, że pojedzie? A może przeprząc do wolantu? - Wielmożny pan mówili, że nie trzeba przeprzęgać - oddzwonił na to przysłany z podwórza chłopiec cienkim jak szczebiot głosem. Pani Barbara jeździła zawsze karetą, nawet w upały, gdyż uważała, że nie ma zdradliwszej rzeczy na świecie od wiatru w drodze. Bogumił natomiast jeździł zawsze wolantem, nawet zimą, gdyż nie lubił przebywać w zamknięciu. I jeżeli jechali kiedy razem w karecie, pani Barbara zawsze się bała, że mu się zrobi niedobrze. - Jak ja cię proszę - powitała go tedy - to nie jedziesz. A potem w ostatniej chwili wszystko stawiasz na głowie. - Bo dopiero w ostatniej chwili okazało się, że mogę jechać. I nawet jestem kontent, bo muszę być w syndykacie. Bogumił Niechcic, jak tylko oderwał się od pola, podwórza i folwarku, stawał się roztargniony. Tym razem także, ledwo tylko ruszyli, przypomniał sobie, że na biurku zostawił był woreczek od pieniędzy, Agnisinej roboty, a w nim dwie złote monety. Pani Barbara przyjęła tę wiadomość z przerażeniem. Sama nigdy niczego nie zapominała. Chciała zatrzymać konie, gdyż byli dopiero przy szosie, lecz Bogumił nie dał się wracać. Toczyli się więc dalej. Gdy wyjechano spomiędzy zabudowań wsi na szosę, z pola nadeszło do wnętrza karety tchnienie ciepłe jak żywy oddech. Pani Barbara wysunęła ukradkiem rękę za okno, które ze względu na męża trzymała nieco otwarte, i zapytała: - Czy to wiatr? - Zdaje mi się, że nie ma wiatru - szepnął nieśmiało Bogumił chłonąc to tchnienie z upojeniem. Zbliżano się pomału ku miastu. Z daleka ukazało się na horyzoncie Pogórze. - Już wiatraki - stwierdziła półgłosem pani Barbara. Za oknem karety, na bladym, odrapanym nieużytku chodziły, potakując sobie brodatą głową, kozy, a dalej stały jeden przy drugim czarne podmiejskie wiatraki. Śmigi obracały się nadzwyczaj powoli, prawie niedostrzegalnie, ale pani Barbara zauważyła ten ruch. - Jednakże musi być trochę wiatru - powiedziała z wyrzutem, niby oszukana. Wkrótce minęli cegielnię. Przez rozkopany żółty wądół pełzły furmanki, wygięte pośrodku od szczelnie poukładanych cegieł. Osypani ceglastym proszkiem ludzie przenosili cebry z gliną przez rude, huśtające się kładki. Cienki żelazny komin wytłaczał ze siebie co pewien czas biały kłak pary. - Czy już jesteśmy za hyclem? - zapytała pani Barbara bojąc się wychylić przez okno. - Nie, teraz go mijamy. Dom hycla stał na skraju pastwisk miejskich, na zupełnym wydmuchu. Dokoła suszyły się na żerdziach końskie skóry. Minąwszy hycla, wiatraki i cegielnię, wjechano między bure domki przedmieścia, pootaczane zapuszczonymi ogrodami. W szarych parkanach były powycinane okna, w których siedzieli sadowi nad mizernym dosyć owocem. Melodyjny turkot karety zamienił się na bruku w ogłuszający łoskot, który przycichł na moście. Patrząc w rozległą ulicę, biegnącą brzegiem rzeki, pani Barbara znów stwierdziła: - Już Dziadowe Przedmieście. Wtoczyli się na plac, mający cerkiew pośrodku. - Więc najpierw do Michasi - przypomniała pani Barbara, lecz Bogumił poprosił, żeby przede wszystkim wstąpić do syndykatu. Gdy jednak stamtąd powrócił do czekającej w karecie pani Barbary, okazało się, że miał jeszcze na mieście parę spraw pozaniedbywanych przez to, że w ciągu lata prawie nie jeździł do Kalińca. A przewidując, że nauczycielka zabierze dużo czasu, prosił znowu, żeby mu pozwolić najpierw to wszystko załatwić. Zatrzymywali się tedy jeszcze chyba ze cztery razy. Minęli rynek i zajechali w stare zaułki, pełne ciemnożółtych gorących murów. Po ciepłym bruku rynsztoka stróż poganiał miotłą chlupiący potok brudów o kwaśnej woni. Małe kudłate Żydzięta i stare Żydówki niosły w tę i w tę stronę całe naręcza długich świeżych bułek, a pani Barbara siedziała w karecie, patrzyła i czekała. - Bójże się Boga, prędzej - błagała, gdy Bogumił nadchodził. Już buty od szewca były odebrane, jesienny kubrak u Nussena zamówiony, części do lokomobili kupione, zdawało się, że na koniec jadą prosto do celu, gdy wtem Bogumił rzucał się znowu do okna, stukał, otwierał w biegu drzwi, wołał na Klimeckiego, a gdy stanęli, zatrzymywał zobaczonego nagle Boraksa czy Perlmutra i toczył z nimi długie rozmowy. Pani Barbara szeptała zbielałymi ustami: - Bójże się Boga, prędzej. - Dlaczego? - pytał spokojnie, bynajmniej się nie śpiesząc. - Bo się spóźnimy. - Jak to się spóźnimy? - dziwił się nie rozumiejąc. - No, przecież ona może mieć jakąś inną propozycję - mówiła pani Barbara niecierpliwie. - Zanim się wyguzdramy, ona może już komu odmówić, a wtedy będziemy musieli ją wziąć. - Chciałbym tu w jednym miejscu zobaczyć próby żyta. Na to się już pani Barbara stanowczo nie zgodziła. - Czy wy kpicie z Boga i z ludzi! - krzyknęła wylękniona. Usłyszawszy to "wy", Bogumił wsiadł niezwłocznie do karety. Zawrócili ze stłoczonych uliczek z powrotem w rynek i stanęli przed sklepem wujenki Michaliny Ostrzeńskiej. 11 Na progu sklepu przywitał ich wuj Daniel. Wyszedł był niedawno z gimnazjum, wstąpił do domu, żeby ucałować swego najmłodszego syna Bogdana, zwanego Bodziem, zostawił go szczęśliwie zdrowego przy obiedzie, a sam wrócił do miasta po żonę. Był przekonany, że o ile by po nią nie wstąpił, toby nigdy do domu nie wróciła. Przywitał Niechciców z niezdecydowanym wyrazem twarzy, gdyż w danym wypadku nie był pewien, czy oni mu pomogą wyciągnąć Michasię ze sklepu, czy też ją na odwrót jeszcze dłużej tu zatrzymają. - Na razie - rzekł - uważacie, nie radzę się z nią witać, bo jest na pół przytomna. Ten sklep to piekło. Wujenka Michalina zobaczyła ich jednak i kiwała do nich zza lady głową, pokazując rękami i oczami, żeby usiedli: - Jest coś dla was - zawołała i zwróciła się na powrót do obecnych w sklepie klientów, dwojga starszych, nieśmiało zachowujących się państwa. Chcieli kupić nowy podręcznik do zadań na drugą klasę. Stróż sklepowy Bazyli, którego twarzy nawisłe brwi, spadające wąsy i bruzdy ciągnące się od nosa ku wąsom nadawały wyraz bezgranicznego zakłopotania i troski, szukał owego podręcznika. Pani Ostrzeńska już po raz trzeci nakazywała mu podać go sobie, a gdy onieśmieleni goście pytali: - A może nie ma tego zbioru tych zadań? - wołała: - Jak to nie ma? Bazyli! Bazyli słyszy? Państwo się śpieszą! Bazyli przystawiał do półek drabinę, wchodził, myszkował, schodził, rzucał na swoją panią przelęknione wejrzenia, wzruszał ramionami, drapał się w głowę, wreszcie podszedł i stęknął cichaczem: - Nie ma. - Co to jest: nie ma?! Proszę szukać na półce pod oknem! - i Bazyli znów szukał, a pani Michalina pokazywała coraz niespokojniejszym gościom różnego rodzaju drobnostki leżące w gablotce pod szkłem na ladzie. Sklep jej stawał się pomału czymś znacznie więcej niż składem przyborów do pisania. Nie wyrastał on, jak bywa z wielu starożytnymi sklepami, z rzemiosła albo z rodowego zamiłowania do handlu pewnym specjalnym rodzajem przedmiotów potrzeby czy sztuki. Powstał z wrodzonej żyłki handlowej, z namiętności do pośredniczenia między ludźmi we wszystkim, co dotyczyło wymiany dóbr tego świata. Toteż wszystko, co mogło być przedmiotem takiej wymiany, wabiło panią Michalinę i miała już u siebie wyroby platerowane, galanterię, papierosy, książki, reprodukcje obrazów i najnowsze drobne wynalazki techniczne w rodzaju wiecznych piór, automatycznych ołówków itp. A jak kupiec starego pokroju nie uważa sobie za ujmę, gdy w jego sklepie brak czegoś, co nie należy tradycyjnie do jego branży, tak panią Michalinę, dążącą żarliwie do sprostania wszelkim potrzebom klientów, a nawet do wzbudzenia w ich sercu nieoczekiwanych zachcianek - brak taki, na odwrót, doprowadzał do rozpaczy. Półprzytomną, jak twierdził wuj Daniel, z tego powodu nie była, ale trudno jej było to znieść, a znalazłszy się właśnie w tym położeniu wobec obecnych w sklepie klientów, sama w końcu rzuciła się do szukania owego zbioru zadań. Poszperawszy tu-owdzie wydostała z kąta chudą, mocno już zleżałą książczynę. Zakłopotani państwo ucieszyli się, obejrzeli książeczkę i, zmarkotniawszy, powiedzieli, że to nie to wydanie. Pani Michalina stała przed nimi, bystrooka, postawna, wydająca się między drugimi ludźmi niby zamek między zwykłymi domami - jedna z tych, co są wręcz skazani na powodzenie we wszystkich sprawach życiowych i praktycznych. I nie dawała za wygraną. - Prawda - mówiła, oglądając książeczkę. - Ale to nic. Nowe wydanie także zaraz się znajdzie. Tylko państwo widzą, panna mi poszła na obiad, a to ona odbierała dziś paczkę z nowym transportem książek. Ale ja państwu za dwie godziny ten zbiór zadań odeszlę. Ja przecież państwa znam. Z teatru, z parku. Państwa adres... Dziadowe Przedmieście siedem, prawda? - Raciborskie, Raciborskie Przedmieście, dwa - prostowali uszczęśliwieni, gdyż przyjemnie jest być znanym choćby przez właścicieli sklepów, a pani Ostrzeńska była przecie prócz tego kimś nie byle jakim w Kalińcu. Niechcicowie siedzieli wciąż na okrągłych taboretach, podsuniętych przez Bazylego, a wuj Daniel denerwował się. - Po co zawracać głowę - mówił z nieprzyjemną prawdomównością. - Najpierw wcale tych ludzi nie zna... - Słuchaj - przerwała mu pani Barbara po cichu. - Czy ty nie wiesz, co Michasia ma dla nas? Bo powiedziała: jest coś dla was. - Jeżeli tak rzekła, to na pewno nic nie ma. Tak jak z tym zbiorem zadań - westchnął Daniel zgryźliwie. Do sklepu wdarł się hałaśliwie zamorusany wyrostek i krzyknął: - Pani piórniki nie weźmie? - Już dawałam znać, że nie trzeba. Wyrostek znikł, ustąpiwszy miejsca pensjonarce w alpagowym fartuszku, która dygnęła, a rozejrzawszy się trwożnie, podeszła do kontuaru i szepnęła: - Czy już przyszły z Krakowa te pocztówki "Z dymem pożarów"? - Za tydzień, kochaneczku - odparła pani Michalina równie spiskowo i gładząc małą pod brodę. W drzwiach zderzył się z pensjonarką rosyjski oficer dragonów. Poprosił o papierosy. Dopiero po jego wyjściu pani Michalina zwróciła się nareszcie do swoich. - To wam chciałam powiedzieć - oznajmiła - że się ta niemądra dziewczyna cofnęła. Zwróciła mi tu zadatek i cofnęła się. Mówiąc to przypomniała sobie nagle zbiór zadań i odbiegła do Bazylego, który posilał się w głębi sklepu zupą z garnuszka ustawionego na pace. - Mój Bazyli - rzekła - niech Bazyli teraz nie je. Trzeba iść zaraz do księgarni na Sukienniczą i przynieść ten zbiór zadań. Tylko, moi złoci, prędziutko. Wróciwszy do Niechciców usprawiedliwiała się: - Tak mam zawsze. Jak tylko moja panna pójdzie na obiad, w sklepie największy gwałt. Pani Barbara była oszołomiona nieoczekiwanie ułatwionym obrotem sprawy z nauczycielką. - Jak to cofnęła się? Czy ty się nie mylisz, Michasiu? - Nie, jakże. Dziś rano oddała mi pieniądze, żeby wam zwrócić. Zaraz - gdzie te pieniądze? Bazyli! - Bazyli poszedł do księgarni - przypomniał Daniel. - No - rzekł Bogumił na uboczu do żony. - Wszystko więc poszło po twej myśli. A tak się bałaś! Wuj Daniel nie posiadał się z niecierpliwości. - Czwarta godzina! - wołał. - Ta kobieta i sama dziś nie zje obiadu, i mnie go nie da zjeść. Nie zatrzymujcie jej, na litość boską. - Czyż my ją zatrzymujemy? My też idziemy i możemy was nawet podwieźć - broniła się pani Barbara. - Ale kiedy ja nie wyjdę, póki panna nie wróci! W tejże chwili jednak panna sklepowa przyszła drzwiami od tyłu, a zaraz potem Ostrzeńscy i Niechcicowie ruszyli sprzed sklepu w stronę Karolińskiej ulicy. - Więc powiedz mi teraz - wołała pani Barbara przekrzykując łoskot kół karety po bruku - dlaczego się ta nauczycielka cofnęła? - Bo ja wiem - i wujenka Michalina wzruszyła potępiająco ramionami. - Po prostu zlękła się życia na wsi. Pani Barbara była oburzona. - A cóż ona złego widzi na wsi?! Ładnie by świat wyglądał, gdybyśmy się tak bali wszystkiego! Cóż ja bym była dopiero musiała o sobie powiedzieć. Ja też się bałam życia na wsi, a musiałam się przyzwyczaić. Michalina Ostrzeńska gotowa była zaraz skierować panią Barbarę do pewnego domu, gdzie właśnie nauczycielka miała od października odejść, ale pani Barbara oświadczyła raptownie: - Na razie dosyć mam już tego wszystkiego. Pomyślimy, żeby jakoś inaczej pokierować nauką dzieci. Gdy zatrzymano się przed domem, gdzie mieszkali Ostrzeńscy, pani Michalina przez chwilę domagała się natarczywie, żeby Niechcicowie wstąpili na dwie minuty, a oni z równą siłą opierali się temu. Pani Michalina ustąpiła i żegnając się powiedziała: - Ale czekajcie, zapomniałam wam powiedzieć, że radca Joachim Ostrzeński bardzo chory. Tak że doktór od niego nie wychodzi. Podobno serce. - Bój się Boga! A któż jego dogląda? Bo przecież on z żoną nie żyje. - I żyje, i nie żyje. Ale teraz ona tam jest. Nie taka ona niemądra, żeby nie być w chorobie przy nim. - Dokąd teraz jedziemy, do domu? - spytał Bogumił, kiedy znowu ruszyli. - Naturalnie do domu. Niepotrzebnieśmy przyjeżdżali. - Jak to niepotrzebnie? Ja jestem bardzo zadowolony. Mnóstwo spraw załatwiłem i bardzo ci jestem wdzięczny, żeś mnie wyciągnęła do miasta. A tobie przecież jedynie o to chodziło, żeby się ta panna cofnęła. Tylko ostatecznie, co zrobimy z nauczycielką? - Właśnie myślę nad tym. Dziś już w każdym razie nic nigdzie nie wskóramy. Za późno wyjechaliśmy z domu. Zawsze za późno wyjeżdżamy. Przecież już blisko wieczór. Wiesz - dodała - ja jestem przejęta chorobą radcy. Mój Boże! Ile to wakacji się tam spędziło z matką, z Terenią. Bogumił wychylił się przez okno i nagle zatrzymał karetę. - Moje dziecko - powiedział - nie gniewaj się. Ja jeszcze wstąpię tu na chwilę naprzeciwko do składu po maść dla konia. Byłbym na śmierć zapomniał, a widzę, że jeszcze otwarte. Kiedy pani Barbara została sama, przy otwartych drzwiczkach karety zjawiła się Żydówka Arkuszowa. Stali bowiem w pobliżu mostu, koło którego miała budkę z andrutami i wodą sodową. - Co słychać? Jak się tam Arkuszowa trzyma? - spytała pani Barbara, gdy się już przywitały. - Jak idzie handel? - Jak Pan Bóg da. Handel to jest różnie. A wielmożny pan gdzie poszedł? - Do składu aptecznego po maść. A bo co? Na to Arkuszowa oznajmiła, że ona już od dawnego czasu, wiedząc, że wielmożni państwo są w mieście, czeka na ruch, wygląda, i jeszcze nim stanęli, kiwała z daleka na Klimeckiego, żeby stanął. Wymaga tego bardzo ważny interes. Ona powie, jak wielmożny pan przyjdzie. - No? - rzekła pani Barbara i zapaliła papierosa. Była zaprzątnięta swoim i nie zwróciła dostatecznej uwagi na te słowa. Patrzyła na nieszczelnie przylegającą konopiastą perukę Arkuszowej, na jej bladoniebieskie przekrwione oczy, na usta sfałdowane i miękkie niby kapciuch. - Jaka ona zabiedzona i zmarnowana - myślała. I zdjęta współczuciem zaczęła z nią mówić o nowych kłopotach związanych z nauką dzieci. Arkuszowa raiła i to, i owo, a tymczasem nadszedł Bogumił. Wtedy dopiero Arkuszowa po krótkiej wstępnej rozmowie, obejrzawszy się na Klimeckiego, a potem wsunąwszy się głęboko do karety, powiedziała, co chciała była powiedzieć. Oznajmiła, że jaśnie pan Daleniecki chce sprzedać Serbinów za oczami wielmożnego pana Niechcica. Czy jej się to nie śniło? Nie, ona by dziękowała Panu Bogu, żeby jej się to śniło, i daj Boże niech się to okaże, tfy! paskudną nieprawdą, ale Żydzi mają w takich rzeczach dobre wiadomości. Ona wie, że jest kontrakt, i ona nie mówi, że jaśnie pan Daleniecki nie będzie musiał nad tym głową pokręcić. Ale czy umowy nie można zerwać, jak się nie jest porządnym człowiekiem? Na każdą rzecz jest sposób, jeżeli się ma postanowienie, a do tego pieniądze. Trzeba tylko mieć kogo takiego, co tego interesu pilnuje i niewinnym ludziom na ręce patrzy. Czy niewinnego człowieka nie można zgubić? Można. - Tu, na Dziadowe Przedmieście - opowiadała - był Żydek, co miał dziewięćdziesiąt lat i wnuczka. I on leżał albo siedział na fotelu, a ten wnuczek, ten łobuz, poszedł do sądu i powiedział, że jego dziaduś kupił kożuch od ten wielki rabunek, co był w składzie Nussena. Taki niewinny stary człowiek, co leżał... No i co stąd? - zniecierpliwił się Niechcic. - Niechże Arkuszowa czasu nie zabiera bajkami. - Ja przepraszam wielmożne państwo, ale ja chcę powiedzieć, że jaśnie pan Daleniecki ma swojego człowieka, i ten człowiek to jest, wstyd powiedzieć, Żydek, Szymszel z Kurzy. - Niech się Arkuszowa wyśpi - ofuknął ją Bogumił - i pomyśli nad tym, co nagadała. Śmiechu to warte. Arkuszowa nie dała za wygraną. Zwróciła się do pani Barbary wołając prawie z pogróżką: - Pani Niechcic! Niech pani da baczenie na Szymszel z Kurzy. Niech pani wspomni słowo Arkuszowej. Dopiero na szosie, kiedy Klimecki stanął i zeszedł, żeby zapalić latarnie, pani Barbara zaczęła o tym, co usłyszeli, rozmawiać. - Cóż wielkiego - próbował Bogumił osłabić wrażenie nowiny. - Już raz kiedyś pytał mnie ktoś w Kalińcu, czy to prawda, że Serbinów ma być sprzedany. - A ty co na to? - Nic. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nic podobnego. Że ja bym pierwszy wiedział. Mam to zastrzeżone w kontrakcie, który jest ważny jeszcze na cztery lata. - Jaki tam ważny. Czy dla takiego Dalenieckiego może być co ważne prócz jego interesu? Przecież słyszałeś. I zaczęła rozpaczać: - Boże, jakież to życie straszne. Człowiek jest zajęty swoim, stara się, męczy, i ani nie wie, skąd tymczasem nasuwa się nieszczęście. - Co za nieszczęście? Najpierw, nie trzeba tak zaraz wierzyć pogłoskom. - A bułki? Arkuszowa nie kłamie! Prawda - bułki. Kiedy niegdyś starsza pani Ostrzeńska cierpiała nędzę z dziećmi w Kalińcu, jeszcze większą cierpiała mieszkająca w tym samym podwórzu Żydówka Bądźzdrówka, ta sama, co uczestniczyła w sprzedaży, a potem odkupieniu precjozów pani Ostrzeńskiej. Niezależnie od tych łączących je interesów, pani Ostrzeńska miała naówczas zwyczaj posyłać ze swoich ubogich zapasów co dzień bułkę dla małej Chai Bądźzdrówki, obecnej Arkuszowej, kiedy dziecko to było chore. Na tych bułkach już od trzydziestu lat opierała się wiarygodność wszystkiego, co Arkuszowa wobec rodziny Ostrzeńskich mówiła albo czyniła. I Bogumił, owszem, przyznawał, że to jest murowana podstawa, ale przecież Arkuszowa może się mylić, cóż oni mają padać ofiarą jej zbytniej gorliwości i gotowości do usług, jej niewyczerpanej wdzięczności. Myśli pani Barbary biegły już tymczasem innym torem: - Słuchaj, co ona mówiła o tym pilnowaniu, o patrzeniu niewinnym ludziom na ręce. O tym Szymszelu. - Mnie się ten Szymszel nigdy nie podobał - dodała. - Chodzi wciąż, włóczy się wszędzie, a właściwie to nie wiadomo, po co go licho przynosi. Bogumił się obruszył: - Szymszel miałby być szpiegiem? Ten nędzarz? - Nie bój się, oni wszyscy wyglądają jak nędzarze, a ilu ich było szpiegami, choćby w powstaniu. Ja nie mam nic przeciw Żydom, i nawet nie mówię, że to przez jakąś podłość. Ale tak - oni czują się obcy. Z żadnym społeczeństwem nie są obyczajami związani, to im to wszystko jedno. Dla nich to takie samo faktorstwo, jak każde inne. - Nie - rzekł Bogumił z przekonaniem - Szymszel jest do mnie przywiązany. A zresztą ja tu pracuję jak pod szkłem. Nikt mi nic nie zarzuci. Ja się niczego nie boję. - Niczego? - zapytała uspokojona, lecz po chwili zatroskała się znowu: - Wszystko to bardzo dobrze. Ale czy ty się boisz, czy nie, czy Daleniecki ma tu szpiega, czy nie - to Serbinów zawsze on może sprzedać. - No, moje dziecko - odparł - wszystko jest zawsze możliwe. Ale cóż ja się mam przed czasem o to kłopotać? - Wszystko jest możliwe, a ty się nie chcesz kłopotać? I jakim to sposobem wszystko ma być możliwe? Czy nie mówiłeś sam, że jest kontrakt i że jest murowany? Więc cóż on może nam zrobić, ten cały Daleniecki. To było ponad jej siły. Jak to? Bogumił spodziewał się wszystkiego, a więc i tego, że im, dajmy na to, zbraknie dachu nad głową, i nie chciał się tym chociażby tylko zmartwić? Był spokojny, nie mówił nawet, że mu duszno w karecie. Pani Barbara - przeciwnie. Zdawało jej się, że przez czas, kiedy tu jadą po wybojach złej szosy, tam w Serbinowie stało się już to wszystko, przed czym ich ostrzegała Żydówka Arkuszowa. Że tam już nic nie stoi na swoim miejscu i że dom z takim trudem uzyskany od losu rozpada się w proch, a straszliwy szpieg Szymszel gubi tymczasem Agnisię, Tomaszka i Emilkę. Widziała to wyraźnie, ale zarazem nie wierzyła, nie godziła się, uważała za niemożliwe, żeby pogłoski Arkuszowej miały okazać się prawdą. Zaś jeżeliby miały się spełnić, to należało coś zrobić, ażeby do tego nie dopuścić. Albo też dobrze, niechże się wszystko to stanie, ale w takim razie zaraz się do tych klęsk przygotować, zmienić cały tryb życia. Jednym słowem - natychmiast zacząć działać. - Jakie ja miałam dobre przeczucie - zawołała idąc za biegiem swych myśli - żem już żadnych nowych nauczycielek nie chciała szukać. Teraz oczywiście nie może być mowy o tym, żeby brać kogo do domu. Przecież jeżeli Daleniecki chce się czego czepić, to się i tego czepi. Ale figę mieć będzie z makiem. Sama będę dzieci uczyć cały ten rok - oświadczyła z pogróżką. - Chociaż najlepiej, podług mnie, to wziąć manatki na plecy, i dalej! - dokąd oczy poniosą. Nie czekać, aż nas na dudka wystrychną. Raz dwa pomyśleć o przyszłości i nie oglądać się na niczyją łaskę. Tym zrozpaczonym wywodom odpowiedziało jedynie stękanie, kołatanie i skrzypienie utykającej na wybojach karety. Nastawiwszy uszu i przypatrzywszy się zmrokowi, w którym twarz męża majaczyła, pani Barbara zobaczyła, że Bogumił drzemie. - Trzeba się zastanowić nad tym, co mamy robić! - wykrzyknęła ze wszystkich sił. - Dobrze, dobrze - zawołał Niechcic wydźwignąwszy się z drzemki i nadawszy swemu głosowi równie donośne brzmienie. - Nauczycielki do domu, powiadam, brać nie można - zaczęła pani Barbara od początku. - Dlaczego? - A jak zostaniemy bez dachu? O przyszłości trzeba myśleć na gwałt. - Moje dziecko, jak ja mam myśleć o tej przyszłości? Staram się robić to, co do mnie należy - wobec ciebie, wobec dzieci i w gospodarstwie. Nie widzę innego sposobu myślenia o przyszłości. Pani Barbara zamilkła, jak gdyby raptem przekonana. Owładnął nią natomiast strach o dom i o dzieci. - Jak oni sobie tam dają radę tak długo sami. Przecież to już blisko dziewiąta. Na koniec stanęli u ścian domu, w którym wnet usłyszano ich przyjazd. Zanim wyprostowali ścierpnięte nogi, w cichym wyczekującym wnętrzu wszczął się tumult. Dzieci, Felicja, Tatar, a nawet Żarnecka i pan Katelba, wszyscy wybiegli przed sień. Państwo rzadko kiedy tak późno wracali z miasta. Dzieci nie mogły się doczekać - ani się kłaść, ani jeść bez rodziców nie chciały. Zabrano się co żywo do spóźnionej kolacji. Pani Barbarze po udrękach całego popołudnia chwila ta wydała się dość błoga. Paląc papierosa myślała, że tak czy inaczej są razem, może jakoś dadzą wszystkiemu radę. Lecz nim skończyła herbatę, zrobiło jej się bardzo niedobrze na serce. O tyle gorzej niż zawsze, że wszyscy zerwali się od stołu i musiano ją natychmiast położyć do łóżka. - Tak mi jeszcze nigdy nie było - szeptała. - Czy ja czasem nie umrę? Zobacz, co się dzieje z tym sercem? Bogumił chciał zobaczyć i wydawało mu się raz, że to serce bije tylko od czasu do czasu, potem, że wcale nie bije. Zerwał się, odepchnął dzieci, które go się czepiały poprzestraszane, wybiegł, wrócił, stracił zupełnie głowę. Tym razem i Agnisia zlękła się tak, że uciekła. Bogumił natknął się na nią w ciemnej sieni. - Stoisz tu?... Idź prędzej, przynieś wszystkie krople mamusi. W pokoju nie ma. Są pewno w apteczce w spiżarni. I zawołaj Felicję. Zdawało mu się, że chora już nie przeżyje kilku minut. Wracał, jakby ktoś szedł za niego. Zastawszy panią Barbarę żywą i jakby przytomniejszą, przyszedł nieco do siebie. Nadciągnęła też na szczęście Felicja z kroplami. Bogumił starał się nakapać lekarstwa do kieliszka z wodą, ale ręce mu drżały i wciąż nalewał za dużo. - Niech pan da, proszę pana - rzekła Felicja i ręką spokojną jak granit nalała, ile potrzeba. Pani Barbara wypiła, uchyliła z odrazą jednego oka i rzekła: - Waleriana! A tyle razy prosiłam, żeby mi nigdy nie dawać waleriany. Tomaszek i Emilka ciągnęli ojca za ubranie: - Tatusiu... - Nie czepiajcie się, widzicie, że mamusia zachorowała - powiedział do nich i od tych słów dom stanął jakby nagle otworem. Wszystkie niebezpieczeństwa nocy wdzierały się do wnętrza i nawet koło lampy zdawało się być ciemno. - Nie martwcie się. Już mi przeszło - rzekła pani Barbara. Widząc młodsze dzieci w pobliżu, zapytała, gdzie jest Agnisia: - Może jej się gdzie niedobrze zrobiło? Agnisia wróciła z sieni blada i zawstydzona. Uklękła i przycisnęła twarz do szczupłej ręki matczynej. Czuła się ciężko winna. Bogumił kazał jej zmieniać matce umoczoną w wodzie chusteczkę. Sam wyszedł i zaczął wołać stróża, by go posłać w podwórze do Klimeckiego. Z ciemności nadszedł Katelba i powiedział, że już kazał zaprzęgać po doktora. - Trzeba było kazać dać wolant, bo lżejszy i prędzej zajdzie. I niech on przyjedzie tutaj, mój panie, bo ja mu dam karteczkę. - Kazałem właśnie dać wolant i mówiłem, żeby zajechał przede dwór. - Dziękuję, mój drogi chłopcze. Wracając Bogumił był już spokojny. Stanął w sieni i wypalił papierosa. Tatar, który spał tej nocy w komórce pod schodami, zaczął się w niej ruszać otrząsając z klaskaniem uszy. Następnie, odepchnąwszy przymknięte drzwi, wyszedł, przeciągnął się każdą parą swych kończyn z osobna i przypatrzył się nieco na ukos nieusprawiedliwionej obecności pana w sieni. - Poszedł spać - rzekł Bogumił z naganą w głosie. Tatar z powątpiewaniem przechylił głowę w drugą stronę. Postawszy tak chwilę odszedł z przekąsem i zaczął się na nowo układać w swoim kącie. Bogumiłowi dobrze zrobiło to spokojne zachowanie się psa. Skierował się do siebie i napisał karteczkę do doktora. Naraz przypomniała mu się sakiewka, którą był zostawił na biurku, zaczął ją szukać, zdjął z biurka wszystkie gazety, wyciągnął gorączkowo wszystkie szufladki i ruchome półeczki - sakiewki nigdzie nie było. W końcu porwał go niepokój o żonę; rzucił wszystko i wrócił do sypialni. W tejże chwili dał się słyszeć tętent nadjeżdżającego wolantu. Pani Barbara otwarła trzeźwo oczy i zapytała: - Kto to jedzie? - Posyłam po Wettlera. - Nic podobnego - wykrzyknęła - nie waż mi się posyłać po nikogo! Możemy lada chwila zostać bez dachu, a ty pieniądze wyrzucasz. Chcesz chyba, żebym znów dostała ataku i padła trupem. To poskutkowało. Bogumił odprawił konie, po drodze zdmuchnął u siebie lampę, która gasła, i wrócił. - Lepiej? - spytał schyliwszy nad łóżkiem żony swą silną i opiekuńczą postać. Pani Barbara spojrzała na niego bezbarwnie i rzekła: - Jakie to szczęście, że ja za ciebie wyszłam za mąż. Ty nawet koło chorych potrafisz chodzić. Bogumił wyprostował się. Westchnął. - Ja teraz będę spać - dodała pani Barbara i odwróciła się do ściany. Leżąc tak, powiedziała niebawem: - Dlaczego dzieci jeszcze się nie pokładły? Bogumił poszedł pomagać młodszym dzieciom rozbierać się i układać. Starali się zachować jak najciszej, bo pani Barbara w samej rzeczy zasnęła. Zaczęło jej się śnić, że jest w Piekarach Wielkich. Widziała je niby las winogradu bez liści; winne krzewy obrośnięte były samym tylko owocem, potężnymi gronami rozmaitego koloru. W tej winnicy siedział na krześle pan Józef Toliboski. Nagle wstał i przytulił ją do siebie, a ona rzekła: - Przecież ja jestem mała. - Na to ktoś krzyknął: - Pani jest chora na serce, pani musi się położyć. - Ona chciała powiedzieć: - Tu nie ma łóżka, tu są same kłosy. - I nie mogła, ale było jej wszystko jedno. Czuła w całej sobie niewymowną błogość, zdawało jej się, że nie jest człowiekiem, lecz pieśnią. Przez cały czas gdy śniła, dzieci pokładły się spać. Bogumił usiadł przy Emilce, która chciała, żeby jej opowiedzieć bajkę. Nim zaczął, rzekł: - Wstydź się. Taka już jesteś duża panna, a chcesz, żeby ci bajki opowiadać. Patrz, Tomaszek już śpi, chociaż młodszy. Emilka przyjęła to wymyślanie za rodzaj ojcowskich oświadczyn i odpowiedziała na nie, tylko podskoczywszy pod kołdrą. Zaczął tedy schrypniętym szeptem: - Jeden owczarz mieszkał, proszę ciebie, w górach. Tak, że gdzie tylko się obejrzał, wszędzie góry i góry. No i co dzień rano wychodził z owcami na pastwisko. Raz wyszedł, pognał je nie tą drogą co zawsze, patrzy, a tu przepaść. Zaraz... jak to dalej. Aha. Widzi, a na tej przepaści kładka... - Nie - zaprzeczyła Emilka z ożywieniem: "Widzi, a tu za przepaścią pastwisko"... - A, prawda. Więc pastwisko. A na przepaści, proszę ciebie, leży kładka, ale taka wąziutka, że tylko jedna owca może się na niej pomieścić, a i to strach, że spadnie. Ha, myśli sobie ten owczarz, wezmę je i poprzenoszę. Przeniósł jedną, wziął drugą. Przeniósł drugą, wziął trzecią. Przeniósł trzecią, wziął czwartą. No i przenosi, przenosi, a jak wszystkie przeniesie, to dalej tobie opowiem. Po niejakiej chwili Emilka zapytała: - Jeszcze przenosi? - A cóż ty myślisz? Tyle owiec. Nastąpiło wyczekujące milczenie, w czasie którego Emilka musiała zasnąć, bo nie zapytała po raz drugi, czy owczarz przenosi jeszcze swoje owce. Bogumił Niechcic pobył przy niej, a potem ostrożnie skierował się do stołu. Powolutku, żeby zrobić najmniej hałasu, starał się zapalić nocną lampkę oliwną, której paleniu był przeciwny. Jego duża ręka potrącała niezręcznie wiotki blaszany pływaczek, opatrzony kawałeczkami korka. Zapalił na koniec knotek, tkwiący w gwiazdce z tekturki, po czym zagasił dużą lampę dmuchnąwszy w nią, aż zatętniło w szklanym cylindrze. To zbudziło panią Barbarę. - Czy ty znalazłeś tę sakiewkę? - zapytała prosto ze snu. - Tak - odparł bez namysłu. Pani Barbara uniosła się z poduszek i rozejrzała się po sypialni. - Zobacz no - rzekła - co to dziecko tak spokojnie oddycha? - i pokazała na łóżeczko Emilki. - Śpi sobie całkiem zdrowo. A tobie jak? - Nic. Dobrze. Przyśniły mi się Piekary. Ale dlaczego ty jeszcze nie idziesz spać? Idź, połóż się - mówiła zapadając ponownie w drzemkę. Bogumił postał chwilę nad uspokojonym swym domem, a potem odszedł do siebie i nie zamykając okiennicy patrzył w gwiazdy. - Gdzie ja podziałem, do licha, tę sakiewkę? - pomyślał niebawem, wyrywając się z tej krótkiej chwili zadumy. Gdy miał już odejść od okna, zobaczył, że ktoś idzie ku domowi od wjazdowej alei. Niebawem jakaś postać stanęła tuż przy szybie i zastukała. Jednocześnie zza węgła domu wypadły szczekając psy. Bogumił zląkł się, że obudzą mu żonę. Niewiele myśląc, otworzył lufcik i syknął na nie: - Do budy!! Nieznajomy zdjął wtedy czapkę i powiedział: - Depesza. Napisane - dodał - terminowa, więc nie czekali jutra, tylko zaraz kazali ją nieść. Bogumił wziął do ręki blankiet złożony jak staroświeckie listy. Zapalił świecę i przeczytał: "Radca Joachim Ostrzeński umarł. Pogrzeb trzeciego. Zarząd majątku Piekary Wielkie". Depesza adresowana była na imię Barbary. Niechcic obrócił depeszę na drugą stronę, jakby chciał zobaczyć, czy tam nie ma jakiego komentarza do tej niemiłej wiadomości. - Kto to nam dzisiaj mówił w Kalińcu, że radca chory? - pomyślał. - A prawda - Michalina Ostrzeńska. To on już wtedy musiał nie żyć. 12 - Umarł? - rzekła pani Barbara zdumiona, dowiedziawszy się nazajutrz o depeszy. - A pamiętasz go na mamy pogrzebie, trzy lata temu? Jeszcze wtedy bardzo dobrze wyglądał. Stosunki z Piekarami Wielkimi tak dawno już uległy zaniedbaniu i prawie zapomnieniu, że nie mogła się wydziwić, dlaczego została aż depeszą zawiadomiona o śmierci radcy Joachima. Przypatrując się burej ćwiartce pocztowego papieru, mówiła: - Bo że to nie żona kazała wysłać, za to ręczę. Bogumiłowi te rzeczy wydawały się proste. - Sama mówiłaś, że radca był seniorem waszej rodziny. No więc widać przed śmiercią wydał jakieś polecenia dotyczące pogrzebu i żebym się nie bał, że jesteś chora, to według mojego zdania powinnaś jechać. Pani Barbara sprzeciwiła się energicznie. - Co? - pytała z żałością. - Czy to ja oszalałam, żebym się miała wlec w taką daleką podróż? - Co za taka znów podróż! Jeżeli jechać na Małocin, to nie będzie więcej niż jakie siedem mil drogi. A on był u nas na pogrzebie. - On był, bo on lubił się włóczyć. Ale ja nie mogę dzieci na tak długo bez opieki zostawić. - W takim razie sam wezmę i pojadę. - Tak - rzekła chmurnie. - Teraz, kiedy nieszczęście spaść tu może każdej chwili na dom i na dzieci, to ciebie, ma się rozumieć, nie będzie. A niech mi tu zleci tymczasem na głowę cała ta sprawa z owym Szymszelem, czy tam z diabłem, to co ja wtedy pocznę? - Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się co mogło tak nagle raptem stać. Ale jeżelibyś miała być niespokojna i jeżeliby ci się miało jeszcze od tego tak zrobić jak wczoraj, to w istocie lepiej dać pokój z wyjazdami. Wyszlemy depeszę - zadecydował Bogumił. - O, to jest na przykład racjonalna myśl. Wziąć wysłać depeszę i na tym koniec. Mnie żal radcy, ale czy go naszym wyjazdem wskrzesimy? Bogumił odszedł do siebie, ale myśl o pogrzebie w Piekarach zaczęła niebawem do tego stopnia pani Barbarze przeszkadzać, że porzuciwszy inne zajęcie wzięła się do robienia ząbków. Po niejakim zaś czasie, wtłoczywszy ząbki w wazonik z majolikowym strzelcem, pośpieszyła do męża. - A - rzekła - myślałam, że cię nie ma. Czy ty już posłałeś z tą depeszą? - Nie - odparł Niechcic odrywając się od księgi wypłat. - No to w takim razie wziąć zabrać się i jechać - oświadczyła pani Barbara takim tonem, jakby się decydowała skoczyć w przepaść. - Ja też właśnie tak zrobię. Tylko się namyślam, o której stąd wyjechać, żeby na środę rano zdążyć. - Nie żyjemy - dodał - wcale ze światem, to chociaż przy takiej sposobności trzeba się o ludzi otrzeć. Panią Barbarę ta gotowość zaskoczyła i rozgoryczyła. - A z jakim my światem mamy żyć? - zapytała. - Do tych, pożal się Boże, obywateli ziemskich już my nie należymy, i chwała Bogu, bo to wszystko już dzisiaj niucha tabaki niewarte. Co lepsze to wymarło, wyginęło, albo poszło na Sybir. - A bo ja wiem - dodała po chwili zastanowienia - do jakiego my świata należymy? Bogumiła Niechcica nie bolała głowa o takie rzeczy. Należał on już do tylu światów. W jednym z nich matka nakrywała go jedwabną "kordełką", a za oknem szumiały wtedy drzewa parku w Jarostach. W innym - wszy go znów jadły. Bił się, potem umierał, gnił w oziębłych murach więzienia, potem budował nasyp kolejowy w mieście Kotbus. A teraz jest tutaj, w Serbinowie pani Mioduskiej. Kiedy żona powtórzyła swoje pytanie, odpowiedział: - Jeżeli piszą, to widać, że czegoś od ciebie potrzebują. Jedź - zobacz; a jak czego takiego potrzebują, co się godzi - zrób i nie pytaj, czy to twój świat, czy nie twój. Pani Barbara słuchała uważnie, gdy to mówił, ale potem odparła: - Mój czy nie mój, ja tam nikogo nie znam. Jeślibym pojechała, tobym nawet ust nie miała do kogo otworzyć. Tak że w każdym razie jedź sam. - Na pewno znajdzie się tam dużo znajomych i ja, owszem, rad jestem, że się z tym i z owym zobaczę. - Ma się rozumieć - rzekła pani Barbara. - Dla was wszystko jest dobre, żeby się tylko zabawić. Wystawią wam tam, wystawią jeść i pić co niemiara. Tym bardziej, że tam wielkiego żalu być nie może. Człowiek stary, dzieci nie zostawił. Żona tak jak nie żona. Kto by go miał i płakać. Najedzie tam pewno takich, co z całej tej żałoby śmiechy będą robili, a może jeszcze i takich, co będą spadku patrzeć. - Wcale - dodała - nie jestem za tym, żeby sobie z takich okoliczności zabawę robić. - A, moje dziecko. Czy ty widziałaś kiedy, żebym ja nawet w zwyczajnym czasie zabawy sobie szukał, a cóż dopiero, żebym miał na pogrzeb po to jechać - rzekł Bogumił z wyrzutem. Pani Barbara dobiła się widać tego, czego chciała, bo już nie podnosiła tej sprawy. Natomiast przy wyjeździe pojawiły się wątpliwości innej natury. Pani Barbara dawała im wyraz stojąc na ganku, przed którym Bogumił Niechcic sadowił się w wolancie. - Jeżeli pojedziecie na Zborów - mówiła surowo - to pamiętać, że tam jest most zepsuty koło młyna. - Wiem, wiem - odpowiedział Klimecki i popieścił końcem bata krzaczki bukszpanu obrastające trawnik. - Weźże jeszcze co ciepłego na siebie - zwróciła się znów pani Barbara do męża - bo zmarzniesz. - Nie zmarznę, nie zmarznę, a jakby było zimno, to mam tu jeszcze pod kozłem starą burkę i derkę. - Tylko jeżeli będziecie jechać koło lasów za Środą, to kierujcie tak, żeby nie jechać tamtędy nocą. - Dobrze, dobrze - mówił Bogumił słuchając piąte przez dziesiąte. - No, jazda. Dzieci - nie podchodzić pod konie! Kiedy już okrążali trawnik, pani Barbara krzyknęła ze wszystkich sił: - A żeby wam aby koło gdzie nie zleciało!!! I zawarowawszy w ten sposób ostatecznie bezpieczeństwo podróży, wróciła do pokojów. Nagle jednak uderzyła się w czoło. - Ach! - wyrzekła z rozpaczą - zapomniałam im jeszcze powiedzieć, żeby uważali na tych dołach za Małocinem. Już było jednak za późno wołać. W domu zrobiło się smutno. Wszystko uległo jakby zatrzymaniu, a szum zarośli w ogrodzie stał się posępny i wrogi. Pani Barbara nie miała do kogo zanosić swoich protestów ani przed kim roztaczać swoich obaw. Czuła się niby zdławiona. Błąkała się po pokojach, oglądała uważnie każdy przedmiot, jak gdyby nagle stała się tutaj gościem. Zwołała w końcu dzieci i zaczęła z nimi odrabiać lekcje. Z Agnisią, jak zawsze, szło to niezmiernie łatwo. Prawdę mówiąc, wystarczyło jej coś napomknąć, coś wskazać, resztę robiła już sama. W dodatku znajdowała w liczeniu czy w czytaniu, pisaniu, rozbiorze nudnych zdań, w trybach, przypadkach i czasach, w streszczaniu przeczytanych utworów i w zadaniach o jednej niewiadomej takie upodobanie, jakby te rzeczy były jej rzeczywiście do czegoś niezbędnie potrzebne. Jakby za ich pomocą, tak samo jak za pomocą zabawy, doświadczała świata i życia, pokonywała w upojeniu jakieś podżegające przeszkody, czyniła olśniewające odkrycia. Natomiast Tomaszek i Emilka przy czytaniu stękali pół godziny nad każdym zdaniem. Ziewali przy tym tak zastraszająco, że pani Barbara mówiła: - Dlaboga, zwichniecie sobie szczękę. Na wszystkie zapytania odpowiadali z senną rozpaczą takim głosem, jakby wydawali ostatnie swoje tchnienie. Ożywiali się jedynie wtedy, kiedy je coś śmieszyło. A śmieszną i godną wyszydzenia rzeczą wydawały im się co prawda prawie wszystkie zadania, obrazki i powiastki. Bronili się w ten sposób od wiadomości, które ich umysłom, ich naturom nie były na nic potrzebne i w których widzieli tylko niezrozumiałe, a więc komiczne znaki. Wykpili między innymi wiersz: "Bije czwarta, kogut pieje", ponieważ były w nim opisane, nie wiadomo po co, rzeczy ogólnie wiadome. Żartowali z niego tak mocno, aż Agnisia zaczęła myśleć, że może mają słuszność. Zaczęła się wstydzić swoich gustów i nie śmiała się nawet ująć za ukochanym wierszem. Zdawało jej się, że prędzej by teraz trupem padła, niżby się miała zdradzić, że tak lubiła ten utwór. Za to spróbowała bronić zadań arytmetycznych. Tomaszek i Emilka tarzali się po prostu ze śmiechu z powodu owych zadań. Zwłaszcza z powodu basenu, do którego napływają różne ilości wody. - Basen - wołali - basen! Czy taki basen, co się wstawia do łóżka, kiedy kto chory? Według Agnisi basen była to otoczona marmurowym brzegiem sadzawka, koło której stoi Ligia z "Quo vadis" i koło której kreśli rybę na piasku. Z tej to sadzawki, z tego basenu modrej wody wybiegają arytmetyczne rury, przez które woda z jednej strony napływa, z drugiej wycieka. Ci zaś dwaj z innego zadania, którzy się nazywają A i B i wędrują naprzeciw siebie z C i F, też mają miejsce w jej sercu. Agnisia zna już tak dobrze ich podróże, przeżywa z nimi ich pośpiechy, spotkania, widzi, jak wyruszają, jeden tak jakby z Nieznanowa, z domu, gdzie mieszka doktór Wettler, drugi jakby z Kalińca. Ten jeden jest nawet podobny do doktora Antoniego Wettlera, a zaś drugi nabrał nie wiadomo czemu wyglądu Bazylego ze sklepu wujenki Michaliny. Bazyli B. kroczy po cztery wiorsty na godzinę, mija hycla, wiatraki i cegielnię - jakżeby Agnisia nie miała wiedzieć, gdzie się spotkają, kiedy tak widzi tę ich drogę, kiedy ją prawie razem z nimi przebywa. Usiłowała się tedy ująć za biednymi podróżnikami A i B, ale pani Barbara stanęła po stronie Tomaszka i Emilki. - Daj im spokój - powiedziała, nie przy dzieciach, tylko kiedy już została sama w pokoju z Agnisią. - Daj im spokój. Te zadania są rzeczywiście zupełnie idiotyczne, a Tomaszek ma widać zmysł krytyczny. Bo Emilka to tam jeszcze nic nie rozumie, ale on - powtórzyła - ma widać zmysł krytyczny. Agnisia przebiedziła się cały wieczór nad tym, co usłyszała. Chwilami czuła się pokrzywdzoną, niezrozumianą: postanawiała nawet z tego powodu uciec z domu. To znów rozpaczała i wstydziła się, że broni głupich rzeczy, z których się wszyscy śmieją; nie zasługuje więc, ażeby ją lubiono. Potem wszystko wróciło do poprzedniego porządku. I znowu Agnisia przyswajała z zachwytem mniej lub więcej niezdarzone preparaty szkolnych mądrości, a Tomaszek i Emilka starali się pod byle pozorem zerwać obrzydłą lekcję. Bez ustanku nasłuchiwali i za lada odgłosem, który się dał usłyszeć za oknem lub w głębi mieszkania, wołali: - Co to? Zaraz, mamo! Co to słychać? Niekiedy któreś z nich rozkazywało po prostu: - Niech mamusia na chwilę przestanie nam dyktować. Zdaje mi się, że tatuś jedzie. Wtedy nawet pani Barbara rzucała wszystko, zrywała się i biegła spojrzeć w okno. Wytężali we czworo słuch, a wreszcie Tomaszek mówił: - Nie, to chłop. I nigdy się nie mylił. W istocie chłopski wózek mijał w podskokach bramę. Niekiedy Tomaszek poznawał nawet, z jakiej wsi jest ów przejezdny. Ale tej chwili, kiedy Bogumił naprawdę zajechał przede dwór, nikt w domu nie zauważył. Dzieci były w polu czy też w podwórzu, a pani Barbara szukała czegoś na strychu i wyjrzała dopiero, kiedy uszy, umiejące na pamięć każdy z odgłosów domu, pochwyciły czyjeś szamotanie się z zatrzaskiem drzwi frontowych. - Pan przyjechał - rzekła w sieniach Felicja. - Tak cicho zajechałeś, że nikt nic nie słyszał - dziwiła się pani Barbara. Bogumił nie tylko cicho zajechał, ale i sam był też jakiś dosyć milczący. Ledwo zresztą zdążył zrzucić płaszcz z ramion, przybiegł pod okno pan Katelba i wywołał go do tysiąca folwarcznych spraw, które narosły przez te parę dni w podwórzu i w polu. Tak że dopiero wieczorem po kolacji mogli Niechcicowie ze sobą porozmawiać. - No więc jakże? - zapytała pani Barbara wchodząc do męża z ząbkami i z papierosem. - Nic. Wszystko się odbyło, skończyło. Zjazd był w istocie duży. Samych Ostrzeńskich rozmaitych zjechało się jak mrowia. Nawet nie wiedziałem, że was tyle na świecie. - Wiem, że była Danielowa, bo Józefat wstępował do nich i mówił, że pani pojechała na pogrzeb. - A była. Nawet szliśmy ze sobą razem za trumną. - No, a cóż owa żona? - Żona w istocie rzeczy wcale jeszcze niestara. Mówili tam o niej po cichutku różne rzeczy, ale ona wcale na to wszystko, co mówili, nie wygląda. Taka jakaś nieduża, trochę nawet jakby na nogę utykała czy coś. - Zawsze była niepokaźna, chorowita i taka, jakby trzech zliczyć nie umiała. Ale tego rodzaju kobiety często tak wyglądają. Pani Barbara myślała, że Bogumił będzie co dalej opowiadał, ale on milczał. Rzekła tedy po pewnym czasie: - Ja tylko jestem ciekawa, kto teraz tymi Piekarami będzie rządził. Co prawda, to tam z nich co się dało już dawno Joachimowa po świecie, jak mówią, rozwiozła. Ale zawsze jeszcze to, co zostało - krocie warte. Tylko jeżeli żonie majątek zapisał, to ona pewno dalej to dobro będzie marnować, bo jej praca nigdy nie była w głowie. Wiecznie zawsze była zajęta jakimiś romansami. I pani Barbara zamyśliła się, a wypaliwszy dobrą część papierosa rzekła: - Ale w gruncie rzeczy, czy się można jej dziwić? Stary był dziwak, tak jak wszyscy Ostrzeńscy, życia z nim nie użyła, więc byle czego się czepia. Jeżeli jej to daje szczęście, to niechaj sobie... Ale ziemi to szkoda, bo tak czy inaczej - już widzę, że tam wszystko pójdzie na marne. - Tak - rzekł Niechcic - na te Piekary to rzeczywiście serce się kraje patrzeć. Kiedyśmy szli za trumną, zeszedłem z drogi, za rów na ścieżkę, patrzyłem po polach i widziałem, jak wszystko mają porobione. Niech ręka boska broni od takiego gospodarowania. - A co do żony - rzekł po chwili, odpowiadając dopiero teraz na wątpliwości pani Barbary - to nie, radca wcale jej majątku nie zapisał. Zapisał go jakiemuś Ostrzeńskiemu z dalszych stron, który, jak mówią, był jego synem. - A - rzekła pani Barbara ocknąwszy się ze zdumienia. - Rzeczywiście, przypominam sobie coś jak przez sen, że kiedyś na wakacjach słyszałam o romansie Joachima Ostrzeńskiego z jakąś zamężną krewną. To widać to. Cóż to za rzeczy na tym świecie się dzieją. No, a żonie co? - Żonie dożywocie. Ale stary obciążył Piekary takimi legatami na rzecz rodziny, że ów spadkobierca będzie pewno musiał zaraz majątek sprzedać. - Jak to legatami? - No, legatami. Testament znaleźli w biurku, zaraz otwarli, przeczytali i posłali do sądu dla dokonania wpisu. Wyraźnie czarno na białym powiada w tym testamencie, że część majątku zapisuje tym swoim najbliższym krewnym, których widział, że popadli w biedę, a są, jak pisze, warci lepszego losu. Krótko mówiąc, i ty po nim dziedziczysz. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego amen! Oszalał - rzekła pani Barbara, a następnie spytała: - Cóż ty teraz dopiero to mówisz? - Bo i mnie w to trudno uwierzyć. Ale tam wyraźnie napisane: Dzieciom Adama i Jadwigi Ostrzeńskich do równego podziału osiemnaście tysięcy rubli. A przecież to wy jesteście dziećmi Adama i Jadwigi Ostrzeńskich, tam zresztą i to jest wyraźnie powiedziane, że idzie o Daniela i Barbarę, i o córki Teresy. Juliana widać uważał za dosyć bogatego. Więc na ciebie wypada sześć tysięcy rubli. - Prędzej bym się końca świata spodziewała - rzekła pani Barbara. Skończywszy papierosa wzięła się znowu do porzuconych ząbków, ale niebawem zaniechała tego i nagle popadła w gniew: - Jak to - spytała - i ty myślisz, że testament nie będzie obalony? Ma się rozumieć, że testament obalą i nic z tego nie będzie. A zresztą, czy to ja nie wiem, jak takie sprawy idą? Zaraz nagromadzą, nawyszukują trudności, schytłają wszystko, splączą tak, że sam diabeł ładu potem nie dojdzie. Lepiej o tym wcale nie myśleć i w ogóle plunąć na jakąś tam łaskę pańską, na fanaberię tam czyjąś! Osądziwszy i odtrąciwszy w ten sposób los, który ją niespodzianie obdarzył, pani Barbara złorzeczyła mu jeszcze chwilę coraz to grubszym głosem: - Będę tam akurat w drogę komu wchodziła, żeby mnie potem przeklinali. Albo jeszcze, żeby się okazało, że testament na przykład sfałszowany, żeby nas na domiar złego w całe te brudy wciągnęli. Jednym słowem, na żaden zapis łaszczyć się ani myślę. Najlepiej zrzec się tego i nie zawracać sobie głowy. - Głowy sobie, ma się rozumieć, nie trzeba niczym zaprzątać - rzekł Bogumił wysłuchawszy tej burzy. - Swoje trza robić i na nic się nie oglądać. Wypłacą, jak przyjdzie czas - dobrze. Nie wypłacą - to też od tego nie pomrzemy. Ale zrzekać się byłoby głupstwem. I o obaleniu testamentu też nie ma mowy, ani o tym, żeby miał być fałszywy, bo wszystko najformalniej zrobione, a dzieci nie było, więc radca miał prawo dysponować majątkiem, jak sam chciał. - Trudności - dodał - mogą, ma się rozumieć, zawsze jakieś wyniknąć, a nawet w najlepszym razie wszystkie te rzeczy będą trwały Pan Bóg wie ile czasu. Samo opisanie majątku potrwa ze trzy miesiące. Pani Barbara nie przerywała, a i potem dość długo rozmyślała nad tym, co mąż powiedział. Na koniec oświadczyła: - Jakie tam mają być trudności! Znajdą się tacy, którzy koło tego spadku będą skakać i pilnować, żeby wszystko poszło jak z płatka. I powstawszy, zaczęła chodzić po pokoju. - Przecież bój się Boga - mówiła przy tym - te pieniądze przychodzą w samą porę, jakby z nieba zesłane. Jak je będziemy mieli, to mnie już wszystko jedno, czy ów Daleniecki sprzeda cichaczem Serbinów, czy nie sprzeda, i czy ten gałganica Szymszel się tu włóczy, czy się nie włóczy. Kupimy sobie co w mieście, dom z ogrodem na przykład... I stanąwszy przy oknie, dodała w zamyśleniu: - Tylko jeśli już w Kalińcu dom kupować, to na Świętojańskim placu, niedaleko pomnika. Bo tylko w tej studni od pomnika jest woda możliwa na herbatę. A latać co dzień z drugiego końca miasta, to każdej dziewusze w końcu by się sprzykrzyło. Bogumił Niechcic wstał i teraz oboje, mijając się, chodzili po pokoju. - To tam - rzekł - to są jeszcze dalekie sprawy. Dla mnie jedno jest dobre w tym wszystkim - to, że ty będziesz miała swoje własne pieniądze. Więcej już życia jest za mną niż przede mną i bardzo jestem szczęśliwy, że będziesz miała jakie takie oparcie. Ja już nic wam nie zdążę zapewnić. Stary już jestem i czasami myślę ze strachem, że za późno założyłem rodzinę. Trzeba się już było obejść smakiem. Słowa te posiały wkoło grozę, wznieciły jakby widzenie przykrej nocy pośród białego dnia. - Nie mówże tak - powiedziała pani Barbara zatrzymując męża. - Cóż ty za "stary" jesteś? Taki masz już zwyczaj, że mnie straszysz. Przecież widzę, że jeszcze jesteś młody. I czy myślisz, że inaczej wyglądasz, niż kiedy ciebie poznałam? Zawsze tak samo. A gdy znów siedli, zaczęli oboje głośno rozmyślać, że w istocie troszeczkę zaśniedzieli w pracy i w domowych kłopotach i przez to wydaje im się, że postarzeli. Prawdę rzekłszy, pięć tysięcy powinno im wystarczyć na zapoczątkowanie czegoś, co ich uniezależni od tej służby na cudzym. A tysiąc może obrócą na to, żeby życie swoje uczynić nieco przyjemniejszym, trochę podobnym do tego, o jakim wspomnienia zostały im z dni pierwszego dzieciństwa. - A z tego, co zostanie - rzekł Bogumił - ja bym chciał tu jakieś melioracje porobić. Takie, z których my jeszcze będziemy mogli korzystać. Zasadzić jeszcze nowych drzew owocowych i zrobić szparagarnię. Ja mam przecież zawarowane tu prawo pierwokupu - kto wie, może to będzie nasze? Pani Barbara miała co innego na myśli. Podróż. Zobaczyć kawałek świata. Dzieciom też coś pokazać. Raz na rok pojechać, no, do Krakowa. A jeśli nie, to chociaż z dziećmi z parę razy do Ciechocinka. Żeby nie miały wiecznie zajętych migdałów, żeby nie chrząkały. Ostatecznie przeznaczą na te rzeczy nie tysiąc, a dwa tysiące. Cztery muszą wystarczyć jako podstawa przyszłości. Gdy tak przeglądali swoje marzenia i nie załatwione potrzeby, wydali się sobie ze spadkiem po radcy Joachimie biedniejsi i bardziej skłopotani niż bez niego. - Nie martw się - rzekł wobec tego Bogumił. - Mamy przecież jeszcze tantiemy z Serbinowa, który będzie dawał coraz większe dochody. A jeśli tych pieniędzy Ostrzeńskiego będzie na wszystko mało, to z nich zrobimy więcej. Poradzę się kogo, jakoś je tak umieszczę, żeby przyniosły dobry procent. Ja sam się na tym nie znam, ale ci ludzie z miasta mają na to sposoby, że im z pieniądza pieniądz rośnie, tak jak u mnie pszenica z pszenicy. - No, więc zrób tak - poprosiła pani Barbara. - Zrobię. Tylko mi się niczym nie martw, bo ci jeszcze zaszkodzi. A serce tobie od tamtego wieczoru nie dokucza? - Nie - odparła - dobrze się czuję. - A potem spojrzawszy na męża dodała prędko: - Właściwie tak dobrze to nie. Czy ja się kiedy dobrze czuję? Zawsze na wieczór ledwo chodzę. Odwrócił głowę i powiedział z goryczą: - To wszystko dlatego, że mnie nie kochasz. Przez to wszystkie twoje zmartwienia i choroby. - Przez co? - spytała pani Barbara zgorszona, jak gdyby zaczął mówić o rzeczy niedozwolonej. - Co ja jestem winien - ciągnął Bogumił niby do siebie - że ja nie jestem, że nigdy nie byłem w twoim guście. - Zawsze każdy jest w moim guście, o ile widzę w nim człowieka - odparła pojednawczo, lecz jednocześnie surowo. I pomimo te słowa odeszła zabierając koszyczek z robotą. Zdawało się, że w tym koszyczku wyniosła wstydliwie samą siebie. Bogumił siedział jeszcze długo i słuchał, jak wiatr szeleści za okiennicą. 13 Bogumił Niechcic chciał się tak, jak obiecał, zająć sprawą spadku i jeździł nawet dwa razy do Kalińca w tym tylko celu, ażeby się dowiedzieć, jakie formalności są potrzebne do wprowadzenia pani Barbary w posiadanie zapisanej przez radcę sumy. Za drugim jednak razem wrócił znudzony i zmęczony, gdyż, jak zawsze w takich wypadkach bywa, formalności okazało się dużo, wynikły także i przewidywane trudności. - Danielowa ciągnęła mnie, żebym jechał na miejsce jako rzeczoznawca - mówił zniechęcony. - Zarzekała się, że to już umówione, tymczasem dowiedziałem się, że była o wszystkim źle poinformowana i że ja, tak jak od razu mówiłem, rzeczoznawcą tu być nie mogę. Ładnie bym wyglądał, żebym tam z nią pojechał. Pani Barbara słuchała z ożywieniem. - Ona tak zawsze - rzekła rozweselona. - Postawi cię na głowie i będzie wmawiać, że tak łatwiej dojdziesz niźli na nogach. Czasem się strasznie dziwię, że kobieta, która tak niedokładnie wszystko robi i mówi jak ona, może się zajmować interesami. Przecież jej się zawsze jedno z drugim pomyli. A jednak zajmuje się i głowę ma do rzeczy jak jaki finansista. I jakoś zawsze w sedno trafia. Innymi drogami idzie niżeli wy, mężczyźni, a w końcu zawsze dojdzie. Daniel, a nawet i ci jej chłopcy, to by bez niej zginęli chyba. Tak jak i teraz. To Daniel przecież dziedziczy. On powinien się wszystkim tym zająć i za mnie, i za siebie. Tymczasem on palcem nie kiwnie, a ona koło wszystkiego tańczy. Trzeba przyznać, że do takich rzeczy jest jedyna. - Toteż ja już do niczego wtrącać się tam nie będę. Niech ona sobie tym kręci. Ja nie mam na to sprytu ani szczególniej czasu. Jeszcze buraki nawet nie wykopane. A muszę przecież zdążyć. Tedy Niechcicowie przestali i czekać, i myśleć o tym spadku. Przestali się nawet dowiadywać o przebieg całej tej sprawy. Nie należeli do ludzi, którzy by potrafili w takich rzeczach okazać przedsiębiorczość. Mogli snuć projekty, mówić to albo owo, ale zabiegać - nie potrafili wcale. Gdyby spadek przypadł im bez kłopotu, jak się tego po przywiezionej z pogrzebu wiadomości spodziewali, wtedy Bóg zapłać, ale jeżeli trzeba o niego chociażby z formalnych tylko względów kłopotać się i walczyć - to nie ich droga. Chleb powszedni - owszem. Tego potrafią chcieć. O to się potrafią, pracując śród przeciwności, starać czy to dla siebie, czy to nawet dla kogo, ale o pieniądze nie umieją. Dużo jest między nimi różnic, jednak pod tym względem są do siebie podobni. Pani Barbara co prawda w tym wypadku trochę żałuje, że tak jest, i jakiś czas potępia owo ich niedołęstwo, potem jednak i ona ucicha, gdyż ważniejszą rzeczą jest pomyśleć o zimie, która nadchodzi. Ludzie mówią, że ma być ostra i śnieżna. Wróżą to z różnych znaków. Trzeba będzie dom jak się należy opatrzyć, a i do miasta zawczasu, póki ciepło, pojechać, to i owo na zimę jeszcze sprawić. - Dzieci mi się ze wszystkiego wydarły - mówi pani Barbara przeglądając zniesioną z góry odzież - a z czego się nie wydarły, z tego powyrastały. Emilce i Tomaszkowi trzeba kupić ciepłe pończochy i kamasze, a dla Agnisi trzewiki. Kamasze i pończochy można kupić na oko, ale trzewiki lepiej zawsze przymierzyć, ażeby nie cisnęły. Postanowiono zatem wyruszyć z Agnisią do Kalińca, a młodsze dzieci zostawić pod opieką Felicji. Wyjechali po wczesnym obiedzie, tak żeby na drugą być w mieście. Stanęli najpierw na rogu Dziadowego Przedmieścia, wstąpili do znajomego szewca i dosyć prędko uporali się z kupnem trzewików. Stamtąd posłali Klimeckiego do syndykatu, żeby zabrał bańkę z oliwą do maszyny, a sami poszli dalej piechotą. - Jak wszystko załatwimy, to pójdziemy do cukierni na podwieczorek - obiecali Agnisi. Przebywszy most na rzece, wstąpili na rozległy plac. Bliskość wody owiewała go świeżością i ciszą. Na chodnikach stały kuliste akacje o pobrużdżonej, spękanej korze. Ich puste już korony wyglądały jak nastroszone wielkie jeże. Na lewo, spośród zaułka spiętrzonych na siebie starych domostw, dźwigał się kościół, a naprzeciwko była brama, za którą w rozłożystym pałacu gnieździły się rosyjskie władze guberni. Między kościołem a pałacem gubernatora u wylotu krótkiej alei widać było zwichrzone drzewa parku. Resztę placu otaczały niskie, wygodne kamienice, a na środku tkwił pośród krzaków czarny, wysoki obelisk. Nikt z tutejszych ludzi nie umie już powiedzieć, na jaką pamiątkę został on zbudowany. Wznieśli go jacyś cesarze, którzy się tu kiedyś w owym mieście spotkali. Mniemali, że to ich zejście się było dla miasta rzeczą ważną, godną czarnego obelisku, ale życie przetoczyło się nad tą sprawą i dziś nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, żeby przeczytać gęste napisy strzeżone przez lwie głowy z brązu. Pomnik ma już od dawna całkiem inne znaczenie. Nadaje miano studni, która się znajduje tuż obok i zawiera najlepszą w mieście wodę. Przechodząc tędy pani Barbara powtarza to, co już przedtem mówiła: - I jeżelibyśmy mieli kiedy co w mieście kupić - mówi dobitnie - albo w mieście zamieszkać, to tylko tu. Najpierw szkoły wszystkie stąd niedaleko, a potem woda od pomnika zaraz pod nosem. Bogumił Niechcic nie pragnie wcale, aby do tego doszło. Był już jednak w tylu miejscach na świecie, wie, że życie jest wszędzie, więc gdyby los tak zrządził, to trudno, zasnułby je i tutaj, na tym placu. - Dobrze - mówi - będę o tym pamiętał... Mariańska ulica już się nie tak pani Barbarze podoba. - Od tych kuchen wszystkich, od tych murów - powiada rozpinając futrzany kołnierz - ciepło tutaj, ażem się zgrzała. - Ciepło - dodaje - i oprócz tego zaduch. Rzeczywiście na szczelnie zabudowanej ulicy jest tak, jak gdyby napalono. Przewiew, który dawał się czuć na placu, tu nie dochodzi. Mniejsze sklepy są pootwierane na oścież i zieją wonią swoich towarów. Wdycha się tu zapach szpagatów, trocin, taniej łokciowizny i materiałów aptecznych, zaprawiony kwaśnym odorem wapnowanych rynsztoków. Okna mieszkań ponad sklepami są gdzieniegdzie także otwarte. Za jednym z nich ktoś gra niebrzydko na fortepianie, orzeźwia to powietrze niby dźwięczny strumień. Na chodnikach słychać szemranie kroków, za to środek ulicy spoczywa w ciszy. Z rzadka tylko dzwonią po bruku lekkie wiejskie pojazdy, huśtające się na świecących resorach. Czasem przetoczy się bełkocąc niemrawo chłopski wózek lub zatrzeszczy miejska dorożka. Pani Barbara przypatruje się to tej, to znowu owej rzeczy, wreszcie mówi: - W każdym razie czuję tu koło siebie życie, czuję tu wszędzie ludzi. - A jak chcę kogo zaprosić - rzekł Bogumił - albo gdzie z tobą pojechać, to mówisz, że ludzi nie lubisz. - Bo żeby mnie kto nachodził, to tego nie lubię ani też z takimi, co widzą tylko swój nos, na kanapie siedzieć i o głupstwach rajcować też nie lubię, ale jak tak widzę, że chodzą, coś robią, siedzą w sklepach, jeżdżą, to ma się rozumieć, że mi przyjemniej żyć na świecie. O - dodała, zatrzymawszy się koło sklepu ze słodyczami - "Bonbons de Varsovie". Owszem, wystawa bardzo ładna. Bogumił przystawał posłusznie to tu, to tam, ale na koniec rzekł: - Ja w takim razie pójdę naprzód, bo muszę odebrać moją jesionkę od Nussena. Agnisia, niespokojna cokolwiek o podwieczorek w cukierni, poparła ojca. Patrząc bystro przed siebie odezwała się: - Klimecki stoi już przed Nussenem. Widzę. Przyśpieszyli więc kroku. Na samą myśl o tym, że zaraz będą coś załatwiać, że już nie idą zwyczajnie, przypatrując się tylko, panią Barbarę ogarnął strach, że nie zdążą. Nie chciała wejść do Nussena. Uważała, że będzie prędzej, o ile poczekają z Agnisią na ulicy, a Bogumił sam swoją sprawę w sklepie załatwi. Samuel Nussen miał na rynku ogromny skład okryć z szybą lustrzaną aż do ziemi. Obok niego były także wspaniałe sklepy, Czynkla kolonialny i norymberski Rotermunda. Obejrzawszy norymberszczyznę pani Barbara i Agnisia stawały kolejno przy obu szybach Czynkla. W jednej z nich terakotowy krasnolud wysypywał z rogu obfitości całą rzekę bakalii, w drugiej Chińczyk w kimonie stał śród napitków i dźwigał kosze herbaty pachnącej aż na ulicę swym własnym aromatem oraz wonią cynowego opakowania. W sklepie widać było przez szeroko rozwarte drzwi bloki tłustej kłaczastej chałwy, kosze winogron i stosy brązowozłotej wędzonej ryby. - Jak ja byłam młoda - rzekła pani Barbara - to nawet w Warszawie takich sklepów nie było. Ale ojciec - dodała - mógłby już przecież wyjść. Podeszły pod sklep Nussena, przypatrzyły się futrom i płaszczom na wystawie - ojca nie było widać. Na koniec ukazał się w drzwiach sklepu, ale nie po to, żeby wyjść. Przeciwnie. Kiwał na swoje panie i wołał: - Chodźcie zobaczyć. Państwo tu mają płaszczyk akurat jakby dla Agnisi. Błogie uczucia pani Barbary zostały mocno zadraśnięte. - Żadnego płaszczyka - rzekła stanowczo - ani myślę kupować. Na twarzy Bogumiła Niechcica odbiło się jednak przy tych jej słowach takie rozgoryczenie, że dodała dość miękko i markotnie: - A garnki? A pończochy dla dzieci? - Co garnki? - zdziwił się ojciec. - Przecież na garnki i na pończochy masz w torebce te pieniądze za gęsi. - Mam te pieniądze za gęsi - rzekła gniewnie i po krótkim nieprzychylnym namyśle weszła. Nussenowie stali oboje wyczekująco w głębi sklepu. Samuel Nussen był otyły i przyodziany tak, jakby się wybierał zaraz wyjść na ulicę. Na szarej marynarce miał orzechowe paletko, systematycznie zapięte, a spod kołnierza wyglądał mu nawet biały jedwabny szalik. Poważny i zamyślony, zdawał się tylko mimochodem wypełniać rolę kupca, Mimochodem, a jednak nieomylnie i umiejętnie. Był chory na oczy i na rzęsach miał trochę zaschniętej ropy, co sprawiało, że patrzący na niego obcierali nieznacznie własne oczy. Pani Nussenowa w przeciwieństwie do męża wyglądała tak, jakby mieszkała tutaj między stosami okryć męskich i damskich. Odziana w negliż wynurzała się z piany koronek zdobiących jej obszerny i powłóczysty szlafrok. W sklepie panował nabity wełną mrok, spośród którego Nussenowie wydobywali coraz to nowe płaszczyki. Zachęcali do kupna nie natarczywie, ale z tak wielką siłą przekonania, jakby szczęście domu Niechciców zależało tylko od tego, czy Agnisia wyjdzie stąd w nowym płaszczyku. Kiedy milkli, rozlegały się trwożne powątpiewania pani Barbary. Nussenowie odpowiadali na nie wyrozumiale, prawie ich nie zbijali, ale wrażenie pozostało, że pani Barbara mówi po prostu na przekór swoim interesom. Agnisia stała przed lustrem. Z mało przyjaznym wyrazem twarzy dawała potrząsać sobą i przyciągać na sobie przymierzane płaszczyki. Zapytana, który płaszczyk najwięcej jej się podoba, pokazała nieznacznie brodą i oczami na jeden z leżących na stole i wyznała półgłosem: - Ten. Nussenowie teraz dopiero znacznie się ożywili. Ona, strzepnąwszy wybranym płaszczykiem, oświadczyła, że Agnisia będzie w przyszłości wielką damą, gdyż zna się na dobrych rzeczach, wybrała to, co noszą wszystkie szykowne panie, panie, jak to się mówi - z gustem. - Niech mąż wielmożnym państwu zaświadczy, czy mamy co lepszego u nas w sklepie. Czy to nie jest najlepszy płaszczyk dradedamowy na watolinie i z półjedwabną podszewką w prążkę? Nawet pani Barbara nie mogła powstrzymać zachwyconego uśmiechu, patrząc na odbicie Agnisi w ogromnym lustrze. - Źle nie leży - powiedziała - tylko czy cię aby nie ciśnie? Bo tak, to owszem, ładnie. - Ładnie? - uśmiechnęła się pani Nussen. - Ja nic nie powiem. Ja nie powiem najmniejsze słowo, ale ja nie widzę tu córeczki państwa Niechcic. Ja widzę tutaj lalkę z paryski magazyn francuski. Śród takich żartów Nussen wyjawił cenę płaszczyka. Pani Barbara usłyszała i oczy jej zapadły. Odciągnęła męża na bok. - Wychodźmy - szepnęła. - Żegnaj się, płaszczyk zostawić i wychodzimy. Przecież to byłby rozbój na równej drodze. - Moje najdroższe dziecko - prosił Bogumił zawstydzony. - Nie róbże znowu zamieszania. - Ja nie robię zamieszania, tylko cię ostrzegam, że to jest rujnujące. Pani Barbara nie bała się wydawać pieniędzy, ale bała się patrzeć, kiedy ktoś je wydaje. Zdawało jej się wtedy, że widzi człowieka, który dotknięty szałem pędzi na oślep w przepaść. Trudno się już było jednakże cofnąć. Bogumił zapłacił żądaną sumę promieniejąc tak, jakby zwrócił cudze pieniądze, które mu nieprzyjemnie ciążyły. Wyjście ze sklepu było najcięższe dla Agnisi. Bardzo pragnęła mieć na sobie ten drogi płaszczyk, a jednocześnie wstydziła się i dźwigała go niby niemiły ciężar. Chciałaby go była otrzymać w jakiś nie taki sposób, nie od Nussenów, nie ze sklepu. Kupowanie jest nie wiadomo dlaczego ciężkim przejściem, pożądanym, a ciężkim. Pani Barbara uważała tak samo. W miarę jednak jak szli, wypogadzała się z wolna. Ostatecznie, kiedy rzecz jest kupiona, nie ma czego żałować. Pieniądze zostały wydane, trzeba sobie powiedzieć, że ich wcale nie było. A nowo kupione rzeczy mają zawsze swój urok, powszednie życie nabiera od nich smaku niby od soli. Bogumił Niechcic martwił się tymczasem, że sprawił sobie jesionkę. Ma uczucie, że okradł rodzinę, pragnie jeszcze coś kupić dla żony. - Poczekajcie chwileczkę - mówi i wchodzi do sklepu jubilera. - Dokąd ten ojciec poszedł? - pyta pani Barbara spłoszona. Nie wierząc własnym oczom podchodzi do szyby i widzi bransoletki, drogie kamienie. - Na litość boską! - woła i wpada energicznie do sklepu. Ale już jest za późno. Ojciec nie namyślał się długo. Kupił broszkę i spotkał żonę w progu. - Coś ty zrobił? - spytała pani Barbara głosem przyciszonym od zgrozy. - Kupiłem tobie broszkę - rzekł z tryumfem i podał jej małe zawinięte w bibułkę pudełeczko. Pani Barbara odskoczyła od tego przedmiotu jak od zarazy. - Żebyś mi nie wiem co mówił, to nigdy a nigdy żadnej broszki nosić nie będę i nie będę. - No to wrócę zaraz i oddam. Chociaż to głupio. Co mam robić? Kazać sobie zwrócić pieniądze? A może wziąć za to pierścionek dla Agnisi? Ale pani Barbara i tego też nie chciała. - Tego jeszcze brakowało - mówiła z rozpaczą - żeby dziecko psuć klejnotami. Nie było wyjścia z tej sprawy. Nasrożeni, w milczeniu, w niezgodzie zaczęli iść ku Raciborskiej ulicy, gdzie mieli kupić garnki i pończochy dla dzieci. Klimecki toczył się tuż za nimi, ale wlekli się tak powoli, że ich minął. Widzieli, jak wielka paka z jesionką ruszała się wewnątrz na siedzeniu i jak w końcu spadła na dno karety. Byli jednak zanadto zgryzieni i nie chciało im się zawołać na Klimeckiego, żeby uważał. Agnisia także się bała wydać głosu. Szła śród pogniewanych rodziców jak w nieprzebytej kniei. Kiedy stanęli przed sklepem żelaznym Czarnożyła, pani Barbara przerwała to żałosne milczenie: - Ja nie mam po co wchodzić - rzekła srogo. - No, a garnki? - ośmielił się powiedzieć Bogumił po długiej chwili ciszy. - Garnki? - spytała pani Barbara z goryczą. - Ani o garnkach, ani o ciepłych pończochach dla dzieci myśleć już teraz nie można. Zrób tak, proszę ciebie, żeby dzieciom było ciepło w nogi od twojej broszki. Bogumił był zgnębiony, że wszystko, co uczynił, aby rodzinie swojej uprzyjemnić ten dzień, przybrało taki niemiły obrót. - Basiuchno - powiedział wstrzymując niemal oddech - przecież masz na to pieniądze. A ja już, patrz, nic więcej nie wydaję. - Mam na to pieniądze. Ale przecież ja domu bez grosza nie zostawię. A za darcie pierza kto zapłaci? Przecież tobie już na to nie starczy. Ty chyba wszystko wydałeś. - Nie, nie wszystko wydałem. I przecież bez garnków i pończoch nie obejdziemy się w domu? - Ma się rozumieć, że się nie obejdziemy - rzekła pani Barbara i niby w obraz klęski patrzyła w karteczkę, na której miała wypisane te nieodzowne sprawunki. Bogumił wziął z jej rąk tę karteczkę i sam poszedł do Czarnożyła. - Niczego się tak nie bałam - rzekła wtedy pani Barbara - jak żeby mi kiedy ojciec broszek albo pierścionków nie zaczął czasem kupować. A widząc, że ze sklepu wynoszą do karety paczkę z garnkami, odwróciła się w drugą stronę. W tenże sam sposób Niechcic kupił i pończochy dla dzieci. Pani Barbara nie odzywała się już ani słowem. Uważała, że szczęście będzie, jeśli ocali tę resztę domowych zasobów, którą miała w torebce. Kiedy na koniec wyszli na ulicę nie mając przed sobą żadnego więcej sprawunku, Agnisia rozprostowała się w swoim nowym płaszczyku i zapytała: - A na pod... na podwieczorek? - Prawda - zawołała pani Barbara - chodźmyż prędzej, bo już niedługo się ściemni. Ja sama bardzo chętnie napiję się herbaty. - Napijesz się? - pytał Bogumił nie dowierzając swemu szczęściu. - Tak, bo mi się z tego wszystkiego strasznie zachciało pić. Ale pójdziemy do Kleszcza, bo tylko tam herbata jest możebna. Pośpieszyli co żywo, prowadzeni przez jednostajny łoskot towarzyszącej im karety. Pani Barbara mocno poweselała. Chwila biegła za chwilą, a w miarę jak czas się toczył, sumy wydane malały, a ocalone w torebce dziesięć rubli wyrastały do coraz większych rozmiarów. Rosły tak, że kiedy zbliżali się do Kleszcza, pani Barbara powiedziała: - Ale dzisiaj to już ja was zapraszam. 14 Odchrząknąwszy po drodze, Niechcicowie w milczeniu minęli pierwszy pokój cukierni, poświęcony głównie sprzedaży ciastek. Agnisia ociągała się teraz i szła ostatnia, gdyż pochłaniał ją widok i zapach słodyczy. Ciastka rozpościerały się tu przez całą długość pokoju, piętrzyły się stosami na szklanych blatach, na fajansowych gerydonach, piętrzyły się same na sobie, leżały wszędzie po kątach na wielkich prosto z pieca wyjętych blachach. Śliwkowy placek pachniał spieczonym miąższem węgierek, spomiędzy suchych płatków francuskiego ciasta wyciskał się tam gęsty żółty krem, tu - marmolada z jabłek; mokre ciastka tortowe pachniały rumem, na ponczowych babkach lśniła czekoladowa polewa, błogie zapachy masła, cukru i czekolady nasycały powietrze. Pani Barbara obejrzała się na zagapioną Agnisię i ostrzegła: - Uważaj, bo tu schodki. Schodki wiodły z pierwszego pokoju do drugiego, położonego wyżej, i Agnisia potknęła się na nich właśnie, gdy posłyszała ostrzeżenie. - Mamo - szepnęła - ja sobie wybiorę same z kremem. - Dobrze, wróćmy się, Bogumił, poczekajmy, aż ona sobie wybierze. Ale Agnisia wobec niezmiernej rozmaitości ciastek tak dalece straciła głowę, że każde wydawało jej się warte zjedzenia. W pośpiechu wskazywała na chybił trafił, chciała się potem rozmyślić, ale czyjeś białe ręce układały na talerzu wybrane ciastka z błyskawiczną szybkością, nie dającą się opamiętać. Dopiero na samym końcu Agnisia zdołała zauważyć, gdzie leżą ciastka z kremem, i na ostatku wybrała z nich jedno jedyne - rurkę. W drugim rozległym pokoju panował już o tej popołudniowej godzinie prawie zmrok i kiedy Niechcicowie weszli, kelner wstąpił na krzesło, aby zapalić gazową lampę, która jęła wnet z szumem roztaczać białe i jadowite światło. W głębi pokoju siedziało tylko dwu gości. - Wuj Daniel i Bodzio - rzekła spojrzawszy na nich Agnisia. - A rzeczywiście - ucieszyła się pani Barbara. Z bratem i bratową lubiła się teraz spotykać, nie tylko gdy szło o nauczycielkę albo coś podobnego, lecz tak, w ogóle, by się z nimi zobaczyć. Od lat kilku nie byli oni już dla niej widmami zamkniętej przeszłości, lecz ludźmi, co z nią przeżyli chorobę i śmierć Teresy, należeli do obecnego bytu i obecnego czasu. Wuj Daniel też się ucieszył i śpiesząc na spotkanie zaprosił: - Chodźcie do mojego stolika. Tu wszędzie Bóg wie kto siada, można jeszcze jaką chorobę złapać. A mój stolik i moje krzesło zawsze mi przy mnie zmyją. Myśmy także - dodał - tylko co przyszli. - Mamusiu - pytała się na ucho Agnisia - a gdzie moje ciastka? - Zaraz je pan z tamtego pokoju przyniesie. Kelner wionął serwetką po stoliku i zadeklamował: - Czekolady, herbatki, kaweczki po wiedeńsku? Pani Barbara oświadczyła donośnie i wyraźnie: - Dla panienki deserowe ciastka i czekolada z pianą. Ciastka są już wybrane. Dla pana, nie wiem co, a dla mnie czysta herbata bez cytryny i jeden suchy ptyś. Kelner zwrócił się do pana Ostrzeńskiego: - A dla pana profesora, jak zazwyczaj, duża czarna i gazetki? - Tylko proszę się nie omylić. Czarna w mojej filiżance i z moją łyżeczką. - Bezwarunkowo - odparł kelner. - Bodziu, powiedz panu Walerianowi, jaką ci ma dać gazetę. No, a pan... a ty, Bogumile? - zwrócił się Ostrzeński do szwagra, z którym nigdy nie byli pewni, jak mają sobie mówić, i ciągle się co do tego mylili. Bogumił sam nie wiedział, czego ma żądać. Zamówił wodę z sokiem, ale jej nie mógł wypić. - Za słodka - rzekł spróbowawszy. Agnisi ciężko było mówić. Bała się, że każde jej słowo może ściągnąć uwagę wuja i Bodzia na jej nowy płaszczyk albo w ogóle wywołać rozmowę o tym przedmiocie. Ale na widok stojącej bez użytku malinowej pachnącej wody, przez którą biegły srebrne kulki, nie mogła wytrzymać i rzekła po cichutku: - Dla mnie woda z sokiem nigdy nie jest za słodka. Ojciec się bardzo ucieszył. - No to wypij - powiedział rozrzewniony. - Nie żałuj sobie, wypij. - Bój się Boga, dziecko, czy to tak dobrze mieszać? Powiedziałabym, że jak już czekolada, to czekolada i nic więcej - zaniepokoiła się pani Barbara. I natychmiast dodała, przestraszona wyrazem smutku w oczach dziecka: - Ale jeżeli ojciec ci daje, to już wypij. Agnisia piła powolutku, żeby nie zepsuć różowej piany, która łaskotała jej usta. Rzeźwa i zimna woda świetnie popłukała tłustą słodycz i zaraz potem Agnisia na nowo zabrała się do ciastek. Nagle zobaczyła, że ojciec siedzi oparty rękoma na lasce i nic nie mówi, nic nie je. Wygląda, jakby nie uczestniczył w tym podwieczorku, tylko jakby mu się w milczeniu przypatrywał. Zdjęta żalem podsunęła mu przeznaczone dla siebie ciastka. - Częstujesz mnie? - zapytał Bogumił z ożywieniem. - No to powiedz, które mam zjeść? Agnisia, po krótkim ostrym wahaniu, wskazała zostawioną sobie na koniec rurkę z kremem. Ojciec wziął rurkę bez namysłu i, chociaż była daleko słodsza niż woda z sokiem, zjadł ją patrząc uśmiechniętym wzrokiem na córkę i walcząc z wymykającym się kremem. Czuł się tu w istocie trochę obco. Nie miał nic przeciw rodzinie swojej żony. Nie dlatego, że to rodzina. Życie pchnęło go wcześnie między obcych i wszystkie jego stosunki z ludźmi, wszystkie jego sprawy układały się zawsze na jakichś innych podstawach i rachubach. Nigdy na rodzinnych. Toteż Ostrzeńscy mogliby być sobie tylko znajomymi, którzy mu pomogli byli dostać miejsce w Serbinowie, a on zbliżałby się do nich tak samo przychylnie jak i teraz, i tak samo posyłałby po nich latem co niedzielę konie, żeby mogli dzień spędzić w ożywczym powietrzu Serbinowa. Ale musi przyznać, że ilekroć zdarzy mu się z nimi pobyć, ta jego przychylność pomimo woli więdnie, jakby Ostrzeńscy stanowili dla jego duszy płony piaszczysty grunt. Nie ma im tego za złe i usiłuje z tym gruntem się oswoić. Ale na to nie może poradzić, że jak tylko znajdą się razem, zwłaszcza jeżeli nie ma pani Ostrzeńskiej, to najczęściej chce mu się milczeć i zamyślić o czym innym. Na przykład i w tej chwili, kiedy dokoła pachnie ciastkami, czekoladą i kawą, a pan Daniel tak apetycznie dźwięczy swoją znaczoną łyżeczką w filiżance ozdobionej malowanymi literami D.O., jemu, Bogumiłowi, chce się myśleć o nowym płocie, który dopiero co postawił w Serbinowie między oborą i stodołą. Miał go tylko naprawić, ale, namyśliwszy się dobrze, dał nowy i nie żałuje, bo przy tej sposobności całe to miejsce koło płotu na nowo od strony podwórza wybrukował, a chwaściska rosnące od drugiej strony zostały także wycięte, wyplenione. Myśl Bogumiła spoczywa teraz w tym miejscu, tak do niedawna zaniedbanym, z przyjemnością, niby w świeżej pościeli. Ale długo w tej błogiej zadumie pogrążać się nie można. Bogumił usiłuje się przemóc, błądzi oczyma po obydwu Ostrzeńskich i bardzo pragnie, żeby rozmowa się potoczyła tak, by nie trzeba było myśleć, co tu powiedzieć. Na koniec zatrzymał wzrok na Bodziu i zauważył, że chłopiec nic nie dostał. - No, a Bodzio? - zapytał z nieudanym zdziwieniem. Wszyscy podnieśli głowy i także spostrzegli, że Bodzio nie je. Siedział w milczeniu i czytał leżący przed nim numer warszawskiego tygodnika. - Dlaczegóż to on nic nie je, czy na diecie? - zainteresowała się pani Barbara. - Bodzio, uważasz, nigdy w żadnym obcym lokalu nic nie jada - objaśnił Daniel Ostrzeński. - Skąd ja mogę mieć pewność, że tu przede mną nie pił kto chory. A z filiżanki najłatwiej się zarazić. Wuj Daniel posuwał bardzo daleko swoje zaufanie, jeżeli pozwalał kelnerowi imieniem Walerian opiekować się przyniesioną tu swoją filiżanką i łyżeczką, wierząc mniej więcej, że Walerian w jego nieobecności nikomu w tej filiżance chociażby przez omyłkę nie podaje. Ale tam gdzie rzecz szła o Bodzia, kończyło się nawet to niebywałe zaufanie. - To już przesada - rzekła pani Barbara, chociaż znała dobrze ten strach o dzieci. A wuj Daniel na to się żachnął: - Mam go jednego - powiedział - i nie myślę go stracić przez głupią filiżankę albo ciastko. Słyszałem o wypadku śmiertelnego zatrucia się ciastkami na starym łoju. Niechcicowie nie zdziwili się, że Daniel powiedział: "mam go jednego", chociaż miał jeszcze przecież Janusza i Anzelma. Wiedzieli, że na tamtych synów był wiecznie obrażony i nie miał do nich serca. Zawinili mu tym, że przyszli na świat, kiedy jeszcze walczył o zatrzymanie serca pani Michaliny wyłącznie dla siebie. A teraz, zabrawszy mu tak wiele z tego serca, zabierali w dodatku jej czas, to jedyne, co z niej pragnął jeszcze dla siebie ocalić. Gdyż, jego zdaniem, dla nich to ona założyła sklep, dla nich, żeby podołać ich wzrastającym wydatkom, wdała się w interesy, w handel, który nie był zajęciem godnym człowieka. A Bodzio, o, to była inna historia! Dla Michasi przyszedł on może na świat już trochę jakby niewczas. Ale dla niego okazał się zesłany losem w samą porę. Gdy wszystko wkoło sprzyjało ideałowi życia odosobnionego i rodzinnego, Daniel Ostrzeński nie był tym, co by się temu chciał przeciwstawić albo poza to wyjść, a nadzieję takiego życia znalazł w najmłodszym synu. Bodzio to była jego ucieczka przed tęsknotą do żony, Bodzio to był przedmiot miłości wyłącznej i zachłannej, jedynej, jaką Daniel uznawał. Sam go też sobie prawie od niemowlęcia wychowywał, a wychowywał go na to, czego najwięcej był spragniony - na idealnego towarzysza w osobistym pożyciu. Dążył do tego, aby się obaj wzajem nie mogli bez siebie obejść, poza godzinami pracy zawodowej prawie się z tym synem nie rozstawał. I aby małego nie nęciło nic, w czym mogła się zawierać zguba dla tego rodzaju bliskości - ojciec przyuczył go do przebywania na uboczu od zdarzeń życia, zaprawiał go do rozrywek umysłowych, ćwiczył go w odgadywaniu rebusów, w gromadzeniu i klasyfikowaniu różnego rodzaju zbiorów. Napełniał go nadto wiadomościami z geografii, przyrody oraz historii, a zwłaszcza historii rewolucji francuskiej oraz Napoleona, która była jego amatorską specjalnością. Bodzio był przepięknym chłopcem. Miał wdzięczne szare oczy Ostrzeńskich, ładny skład czoła, a w swym aksamitnym ubranku i z długimi spadającymi aż na ramiona włosami wyglądał tak, że zwracał uwagę. Tylko wąskie jego usta miały nieco za drwiący i za sprytny jak na dzieciaka wyraz. Agnisię wytrącała zawsze z równowagi jego uczoność. Był malcem o trzy lata blisko od niej młodszym, ale czytał już tylko same poważne książki, gardził i wierszami, i powieściami i zadawał pytania, na które ona, mająca się za mądrą i zdolną, nigdy nie wiedziała, jak odpowiedzieć. Teraz też pomyślawszy chwilę, jakby chciał coś najbardziej trudnego wynaleźć, nagle spytał: - Agnisia, powiedz na przykład, co zrobił Napoleon w czasie pobytu w Wilnie? Agnisia marszczyła czoło, wpatrywała się w sufit, w ściany, w stolik - wszystko na próżno. Z Napoleona wiedziała tylko o szarży pod Somosierrą, o bitwie pod Frydlandem, w której brał udział pradziadek Laurenty Jaraczewski - i o tym w ogóle, o czym było w powieściach. Bodzio zatem odpowiedział sam sobie: - Napisał statut dla Komedii Francuskiej. Agnisia i teraz mało się dowiedziała, ale żeby nie zrażać Bodzia, zachęciła go: - A zapytaj się jeszcze o co? - Czekaj... no więc "Jadwigę i Jagiełłę" Szajnochy czytałaś? Agnisia była zrozpaczona. Tyle książek czytała, żeby ten Bodzio choć raz trafił na taką, która jej była znajoma. Nastąpiło długie milczenie. Bodzio czekał cierpliwie. Agnisia walczyła z pokusą, by spytać Bodzia, czy on nie zna "Nędzników"? Ale nie śmiała. Bo może uważał, że "Nędznicy" to głupstwo. Tego się bała usłyszeć. W tej to chwili pani Barbara dowiedziała się o niebezpieczeństwie jedzenia ciastek na łoju, a choć uważała tę obawę za nieusprawiedliwioną w danym wypadku i w tej cukierni, rzekła na wszelki wypadek: - Może byłoby już dość tych słodyczy, Agnisiu. Porozmawiaj lepiej z Bodziem. Wobec tej zachęty, a potem zwrócenia się starszych ku nim, dzieci przestały się do siebie odzywać. Agnisi wydało się, że jakaś kurtyna została zdradziecko uniesiona, że wszyscy wchodzący do cukierni na nią patrzą i że krytykują w dodatku jej nowy płaszczyk. - Opowiedz Agnisi, ile ptaków masz już narysowanych w twoim atlasie ornitologicznym - zachęcał syna wuj Daniel. - Krajowych czy zagranicznych? - zapytał Bodzio. Kilka osób weszło naraz do cukierni, panowie szukali oczyma dogodnego stolika, panie ściągały rękawiczki. - Zaraz tu będzie pełno - rzekł wuj Daniel i zaczął dzwonić łyżeczką na kelnera. - Zdaje mi się, że czas już iść. Pani Barbara też sobie uprzytomniła, że się tu niemożebnie zasiedzieli. - Jezus Maria - zlękła się. - Tomaszek i Emilka tam już nas nie wiem jak wyglądają. Najwyższy czas jechać do domu. Wuj Daniel żegnał się jeszcze z kelnerem. - Mój panie Walerianie - przypominał - filiżankę moją zaraz zabrać, żeby nie stała, bo ją w końcu który z was złapie i byle komu poda. - Bezwzględnie zaraz schowam - przyobiecywał kelner. Wyszli. Klimecki stał przed cukiernią i Niechcicowie chcieli zaraz odjeżdżać, ale wuj Daniel błagał ich, żeby wstąpili do nich na Karolińską. - Musicie się przecież zobaczyć z Michasią. Ona jest na pewno w domu. Dawała mi słowo, że dziś przyjdzie na piątą i że już do sklepu nie wróci. Pani Barbara opierała się. - Nie, nie, kiedy ja naprawdę widzę, że już nie można. A jeżeli mamy się zobaczyć z Michasią, to lepiej wstąpić do sklepu. Bliżej, i ona na pewno tam jest. Ale wuj Daniel nie chce iść do sklepu za żadne skarby świata. Woli wierzyć, że Michalina czeka na niego w domu. I nie chce puścić Niechciców, bo mu się zdaje, że jak z nimi pójdzie, to prędzej tę Michasię zastanie. - W sklepie jej być nie może - twierdzi - bo miała dziś w domu przygotować jakąś pogadankę dla Kobiet Postępowych czy coś takiego. - W takim razie tym bardziej nie trzeba jej przeszkadzać. Zwłaszcza że nie mamy do niej żadnego interesu - upiera się pani Barbara. I nagle ustępuje. Gdyż przypomniało jej się, że może od Michasi dowiedzą się czegoś o spadku po radcy Joachimie. Dotąd nie szło jej o to, ale uważała, że dzisiejszy dzień spędzili prawdziwie po szalonemu. Wprawdzie Bogumił śmieje się i mówi, że to nic, ale jej się wydaje, że jeżeli mają tak dalej wyrzucać pieniądze, to kto wie, może ten spadek będzie ich jedynym ratunkiem. - Wstąpić, nie wstąpimy - mówi - ale cię podwieziemy. A Michasię może spotkamy po drodze. I nagle wsiedli wszyscy do karety i potoczyli się ku Karolińskiej ulicy. 15 Przed bramą domu, gdzie w podwórzu mieszkali Ostrzeńscy, wuj Daniel zaczął ich znowu namawiać, aby wstąpili. Pani Barbara jednak nie chciała za nic, a za nic. - Owszem, odprowadziliśmy was - mówiła - bardzo było przyjemnie, ale już na górę stanowczo nie pójdziemy. Musimy wracać! - Jakaż ta Basia okropna z tym wiecznym śpieszeniem się do domu. Skoroście mnie odwieźli, to przecież śmieszne jest, żeby nie wejść. Mówię wam, że Michasia na pewno jest i czeka. - Rzeczywiście - wtrącił Bogumił - jak już tu jesteśmy, to może jednak wejdziemy. - No to dalej - postanowiła pani Barbara gniewnie. - Chociaż według mojego zdania Michasi na pewno w domu nie ma. Daniela, w miarę jak zbliżał się ku domowi, zaczynało nękać to samo podejrzenie. Ale miał niedorzeczną nadzieję, że o ile Michasi nie ma, to przyjście gości sprowadzi ją natychmiast do domu. Minęli bramę. Z prawej strony podwórza, na którym się znaleźli, kołatały i chrzęściły luźnymi odgłosami warsztaty małej żydowskiej fabryki haftów. Przez środek podwórza płynęły z szumem przez rynsztok wylane gdzieś na piętrze brudy. Okna pierwszego piętra stojącej w głębi podwórza wielkiej samodzielnej oficyny były ciemne. Zobaczywszy to pani Barbara zaczęła wołać: - Nie mówiłam? Patrz więc, że u was we wszystkich oknach ciemno. - To nic nie znaczy. Michasia jest na pewno w pokojach od ogrodu. I wuj Daniel w rozterce obszedł dom dookoła, a wróciwszy powiedział zbiedzony: - Tam też ciemno. Nagle zaczął się z przestrachem oglądać: - A gdzie Bodzio? Bodzio! Dzieci przybiegły spod fabryczki, gdzie patrzyły, jak warsztaty zatrzymują się jeden po drugim. - Nie giń mi z oczu, synuchna - rzekł wuj Daniel i przycisnął rękę chłopca do serca. - No, nie stójmy tak tutaj - zwrócił się do Niechciców i pierwszy ruszył po schodach w górę. Oni zaś szli za nim, ociągając się i żegnając co chwilę, szli jednak jakby w nadziei, że ich tam coś czeka, coś spotka... Kucharka Ostrzeńskich, Antoniowa, wyglądała przez poręcz. Zobaczywszy pana Daniela i Bodzia, rzekła rozczarowana: - Myślałam, że to pani. Przecież ja nic nie wiem, co mam dać na kolację. - Jak to? - rozgniewał się wuj Daniel. - To pani jeszcze nie ma? Najwyraźniej mówiła, że będzie w domu o piątej. - A czy to nasza pani kiedy przyjdzie tak, jak zapowie? - Nie mówiłam? - zapytała z urazą pani Barbara. - Już ja Michasię znam. Ale w takim razie po cóż my ostatecznie wchodzimy? - O, to państwo z Serbinowa tu idą? A ja dobrze nie widziałam, myślałam, że to kto obcy. - To my, ale jeżeli pani nie ma, to nie będziemy wchodzić. Wuj Daniel był tak strapiony, że nie uważał już ani na słowa pani Barbary, ani nawet na to, że Niechcicowie za nim idą. Szedł naprzód i dalej pytał: - Jak to, wcale pani nie przychodziła? - Olaboga, co dzień ta sama śpiewka. Nie przychodziła, powiadam wyraźnym słowem. Agnisia i Bodzio wtargnęli do mieszkania, pani Barbara usiłowała się w przedpokoju pożegnać, ale wuj Daniel zdawał się tego nie słyszeć. - Chwała Bogu w każdym razie, żeśmy szczęśliwie przyszli - mówił rozpinając machinalnie żakiet siostry. I nagle spostrzegł, że Bodzio znowu mu zniknął z oczu. - A gdzie się dzieci podziały? - My już jesteśmy tutaj - odpowiedział z salonu głos Agnisi. - Jak to, i Bodzio tam jest? Był tam i Bodzio. Wuj Daniel, mimo to zapewnienie, poszedł sam sprawdzić. Przy sposobności obszedł całe mieszkanie, jakby nie dowierzając jego pustce chciał ją jeszcze naocznie stwierdzić. Pani Barbara tymczasem zapięła na powrót swój żakiet, a natomiast zdjęła kapelusz, mówiąc: - Kapelusz na chwilę zdejmę, bo mnie od niego głowa boli. I przysiadła na potężnej kanapie zabudowanej do wysokości pół pokoju i uwieńczonej etażerką, nad którą połyskiwały w resztkach dnia sztychowane portrety Napoleońskich marszałków Francji. Bogumił chodził dookoła przyglądając się z bliska wiszącym wszędzie niezliczonym ilościom oprawnych w dębowe ramki fotografii. Kiedy Daniel powrócił z przeglądu dalszych pokojów, pani Barbara nałożyła z powrotem kapelusz, powstała i zaczęła się żegnać. Tym razem pan Ostrzeński nie zatrzymywał. Sam był niepewny, co robić. Stanął przy oknie i nie odwracając od niego oczu, pytał: - Jak myślisz? Co jej się mogło stać? Może ja z wami wyjdę. Bo jeśli poszła do Towarzystwa Opieki, to tam jest strasznie niebezpieczne wąskie przejście nad rzeką. Koło fabryki Hencla, wiesz gdzie? Tam gdzie się utopiły te dwie panny. - Ach, bój się Boga, co też tobie do głowy przychodzi - rzekła gniewnie pani Barbara i z przestrachem krzyknęła: - Agnisiu, gdzie ty jesteś? Dzieci ukazały się w progu. - Włóż, dziecko, płaszczyk, bo już idziemy. Już teraz i Bogumił przyznawał, że trzeba w końcu wyjeżdżać. Kiedy jednak znaleźli się w sieni, zobaczyli na szczycie schodów panią Michalinę, odzianą w aksamit i w "rembrandtowski" kapelusz ze strusim piórem, rozległą i wyniosłą jak bazylika. Na widok Niechciców pani Ostrzeńska wydała głośny, długi okrzyk powitania, który wywabił z mieszkania wuja Daniela. Stanęli wszyscy nad schodami, a pani Barbara rzekła: - No, moja droga, myśmy przyszli, żeby się z tobą zobaczyć. Ale już dłużej pozostać nie możemy. Tak że witamy się, żegnamy i zaraz wychodzimy. - Ale nic podobnego - protestowała z ogniem pani Ostrzeńska. - Musicie zostać na kolacji. Moja Antoniowa, proszę zaraz nakrywać. Daniu, dlaczego ty ich puściłeś przed kolacją? - Miałaś wrócić o piątej - odpowiedział na to wuj Daniel. - Daniusiu, nie bądź nudny, wracam przecież o piątej. Wuj Daniel pokazał jej zegarek, na którym była szósta. - O ile ja wiem - rzekł wyniośle - po południu jest jedna piąta godzina. A po drugie - zapytał - jeżeli piąta, to dlaczego mają dawać kolację? Sama sobie przeczysz! - Ale Michasiu - wołała pani Barbara schodząc już dla pewności po schodach. - Nie rób sobie kłopotu, my już naprawdę idziemy. Znów i tak po ciemku zajedziemy do domu. - Ja także nie rozumiem, po co ty ich znów zatrzymujesz? - niecierpliwił się Daniel. Chciał już co prędzej pozostać sam z rodziną. - Zresztą w ogóle - dodał - po co my w sieni stoimy? Tu chłodno prawie jak na dworze. Wieczory są już zimne. Po tych słowach wycofał się do wnętrza. Słychać było, jak od czasu do czasu wołał stamtąd: - Michasiu! Michasieńko! Nie stój w sieni. Pani Michalina zeszła jednak aż do gości, będących już w połowie schodów, i tam ubolewała: - Jaka to szkoda, że nie chcecie się zostać. Ja mam tyle z wami do pogadania. Czemużeście po mnie do sklepu nie wstąpili? Byłabym wcześniej wyszła. I ucałowawszy ponownie Agnisię, dodała: - Jaka to już panienka z tego dziecka wyrasta. Po tych słowach Agnisia, nabrawszy pewności, że wobec nadejścia nocy nowy jej płaszczyk nie będzie się tak drażniąco rzucał w oczy, zaczęła prosić: - Mamo, zostańmy się u cioci. Bodzio mi pokaże swoje atlasy ptaków. - Agnisiu - wtrącił tym razem ojciec z pieszczotliwą wymówką - już musimy jechać. Mamusia się denerwuje. - Ach, jaka szkoda. Ja miałam z wami tyle do pomówienia - powtórzyła raz jeszcze pani Ostrzeńska. - Cóż takiego, mów prędko - rzekła z tremą pani Barbara i wstąpiła na powrót o kilka stopni wyżej. Przypomniało jej się nagle, że jeżeli ostatecznie dała się zaciągnąć do Ostrzeńskich, to głównie w skrytej nadziei dowiedzenia się czegoś o spadku po radcy Joachimie. Pani Michalina właśnie o tym spadku pragnęła mówić. - No, w sprawie tych pieniędzy - zaszeptała. - Wszystko na świetnej drodze. Najdalej za miesiąc zostanie wypłacone. Niechcicowie milczeli schyliwszy głowy, jakby komunikowano im coś zdrożnego. Agnisia, zobaczywszy te szepty, pewna, że mówią o niej, zeszła w popłochu na dół. Pani Michalina powiedziała jeszcze Niechcicom, że było dużo trudności, które jednak swoim, jak się wyraziła, lataniem szczęśliwie pokonała. Pani Barbara rzekła po chwili milczenia: - No, kiedy tak, to dobrze. Wobec tej pomyślnej wiadomości pożegnali się ze wzmożoną serdecznością. Ale gdy znajdowali się już na samym prawie dole, pani Ostrzeńska zbiegła za nimi jeszcze i cichaczem ostrzegła: - Żebyście tylko natychmiast te pieniądze w coś korzystnego włożyli. Ach, żebyście je w ogóle zdążyli jakoś umieścić, zanim ten Daleniecki sprzeda Serbinów. Bo tu mi ktoś coś mówił, że podobno ma sprzedać. Jakby teraz, broń Boże, sprzedał, to zanimbyście się ustalili, pieniądze by się rozeszły. Już ja wiem, jak w takich wypadkach bywa. No, ale rzeczywiście nie będę was dłużej zatrzymywała. Bywajcie zdrowi i przyjedźcie kiedy na obiad. Niechcicowie w milczeniu, z ciężkim sercem powrócili do domu. - Widzisz - rzekła pani Barbara, kiedy już w sieni wieszali swoje palta - wszyscy wciąż o tej sprzedaży mówią. - Nie odpowiadasz? - podjęła znów po chwili. - Sam widać nie wiesz już, co wobec tego robić? - Owszem, wiem, co mam robić. Teraz, jak zjemy kolację, mam pójść spać, a jutro mam kończyć buraki. - To są żarty - rzekła z rozpaczą. - To są żarty człowieka nie patrzącego w przyszłość. W straszną przyszłość, która nas czeka. I nagle, przeszyta nowym lękiem, wykrzyknęła: - A gdzież ta broszka?! - Czekajże, bo z tego wszystkiego zapomniałem, gdzie ją włożyłem - rzekł Bogumił szukając po kieszeniach. - No co? Zginęła? - Taka byłaś zła na nią, to może i zginęła. Ale nie, nie. Jest. - Dajże już spokój tym żartom, bo ja jestem szalenie zdenerwowana. Ma się rozumieć, że Daleniecki sprzeda Serbinów, a nasze pieniądze rozejdą się, nawet nie będziemy wiedzieli na co. Idziemy wielkim krokiem prosto do nędzy, a ty się śmiejesz. Niechże chociaż takie rzeczy zostaną jak jakaś broszka, pierścionek. Zawsze to złoto. Matka przecież z takich rzeczy kilka lat żyła i nas jeszcze wychowywała. Nie, tak dziecinnie Bogumił na te rzeczy nie patrzył, ale swoją drogą niepokój żony zaczął mu się udzielać. - Mój Boże - myślał - jeszcze bym chciał dohodować się jabłek z tych jabłoni, co posadzone na dołku, i wydrenować chociażby tylko te pola, które leżą od strony Pamiętowa. Mój Boże! 16 Wbrew temu, co mówiła była pani Michalina, pieniądze po radcy Joachimie nie zostały wypłacone w ciągu miesiąca. Sprawa ta ciągnęła się jeszcze przez całą zimę, ku wiośnie była już na ukończeniu, potem znów się odwlokła i wreszcie Niechcicowie po raz drugi przestali o niej myśleć. Tym bardziej że nastręczyły się inne, pilniej sze kłopoty i wzruszenia, i sprawy. Jedną z tych spraw, które panią Barbarę przez kilka dni zaprzątały, była wiadomość od Kociełłów. Oktawia Kociełłówna była już od roku blisko zaręczona, a tego roku w maju naznaczono jej ślub. I ślub ten zbiegał się w dodatku z zaręczynami jej młodszej siostry, Sabiny. Niechcicowie byli zaproszeni na obie uroczystości i nie mogli się zdecydować, czy jechać, czy nie jechać. Co do Bogumiła to właściwie było mu wszystko jedno, gdyż tak bardzo dobrze z tymi dziewczętami się nie znał; mówił tedy: - O ile chcesz, to pojadę, o ile nie - to także z tego powodu nie będę płakał. - Jak można być takim niestanowczym - wyrzucała mu pani Barbara. Sama, to rwała się do tej podróży, to nie chciała o niej nic słyszeć. Tak, chcąc i nie chcąc, postanowiła sobie jednak zamówić w Kalińcu jedwabną suknię, swoją pierwszą jedwabną suknię od czasu gdy otrzymała była taką jedną od Teresy, wkrótce po ślubie. Ale tego dnia, którego miała w tym celu jechać do miasta, raptem przyszedł do Serbinowa magik i dzieci błagały, żeby mu pozwolić pokazać sztuki. Pani Barbara bała się tego magika w domu samego zostawić, odłożyła więc wyjazd na popołudnie i nie żałowała, gdyż magik pokazywał rzeczy wprost nadzwyczajne. Między innymi kartę, podartą na drobne kawałki i której jeden kawałek pani Barbara trzymała w ręku, scalił na powrót tak, że brakowało tylko tego kawałka. - Wszystko to tylko zręczność i oszukaństwo - mówiła pani Barbara, ale się ubawiła. Gdy magik poszedł, rozszalała się burza i pani Barbara znów nie mogła wyjechać, a potem orzekła, że na robotę sukni jest już w ogóle za późno, a bez sukni nie można jechać. Tak więc skończyło się na wysłaniu ogromnych listów i depesz do Częstochowy, na rozmowach i wspomnieniach o dawnym czasie, gdy Oktawia i Sabina były dziećmi. Niebawem jednak własne dzieci odwiodły myśl pani Barbary od Kociełłówien. Agnisia była już dosyć daleko posunięta we wszelkiego rodzaju wiadomościach, pani Barbara mówiła, że teraz konieczność oddania jej do szkoły nie może podlegać najmniejszej wątpliwości. I raz po raz toczyli na ten temat długie, uciążliwe rozmowy. - Tak, tak - mówił Bogumił - trzeba dzieci uczyć, kształcić, żeby umiały pracować. Ale na świecie tyle jest miast, szkół, sposobów nauczania. Komu dziecko powierzyć, dokąd zawieźć, w jakim kierunku pchnąć? Pani Barbara każe tę sprawę rozstrzygnąć Bogumiłowi. - No, więc powiedz - pyta. - Gdzie oddamy Agnisię? Bogumił długo i ciężko się namyśla. - Ja bym - powiada w końcu - oddał ją do szkoły rzemiosł. Bo skoro mówisz, że nie mają żyć na wsi... - Czy ty masz Boga w sercu? - przerwała pani Barbara. - Rozumiem jeszcze, że kiedy konieczność albo nędza zmusza, to trzeba się imać byle czego. Ale żeby, mając jaki taki dobrobyt, naumyślnie spychać własne dzieci pomiędzy szewców? To już jest samobójstwo! - Najpierw, jaki dobrobyt? Sama wszak zawsze mówisz, że stoimy na progu nędzy. A potem, ja nikogo nie spycham pomiędzy szewców. Są rozmaite zawody odpowiednie dla kobiet. Niech się nauczy fotografii, introligatorstwa... - No dobrze, a wykształcenie? Bez wykształcenia nie ma czym żyć na świecie. - Przecież ja właśnie chcę, żeby się wykształciły w jakim fachu. Kto nie ma majątku, a chce być niezależny, ten musi mieć fach w ręku. Pani Barbara traciła cierpliwość. - A gdzie języki? - zaczynała wołać z rozpaczą. - Gdzie przyroda, gdzie literatura, gdzie matematyka, gdzie historia? Przecież dzieci nie mogą być ciemne jak tabaka w rogu. Muszą coś wiedzieć o świecie! Bogumił patrzył na nią oszołomiony. Ma się rozumieć, że i on nie chciał pozbawiać dzieci wiadomości o świecie. - Ale czy to jedno drugiemu przeszkadza? - pytał. - Ty sama wszak uczyłaś się krawiectwa. Spoglądała na niego zdziwiona. - Tak - mówiła zamyśliwszy się mocno. - To było wtedy, kiedy... w ogóle czarno patrzyłam na życie. I ty zresztą byłeś robotnikiem, kiedy nic innego nie mogłeś czynić. Ale byśmy sami mieli dzieci na to skazywać, chociaż przejściowo... Nigdy! One muszą się kształcić, i to wysoko. Agnisia jest taka zdolna, że zbrodnią byłoby nie posłać jej na uniwersytet. Nie mówiąc o Tomaszku. Nie wyobrażam sobie po prostu mężczyzny bez ukończonych wyższych studiów. I nagle, spostrzegłszy się, dodała: - Ty co innego. Ty żyłeś w niespokojnych czasach. I ty byłeś w powstaniu. Ale taką rzecz nie każdy może mieć. Bogumił nie przejmował się tą przymówką do swoich losów. - Owszem - wracał do właściwego tematu. - Jeżeli będą zdolne i okoliczności na to pozwolą, niech sobie kończą dziesięć uniwersytetów. Ale nie upierałbym się przy tym z góry. Najważniejsze jest, powtarzam, mieć zawód i umieć żyć z ludźmi. - Uniwersytet właśnie przygotowuje do zawodu. Uniwersytet właśnie uczy żyć z ludźmi! Tam spotyka się młodzież wszystkich sfer, a nawet narodów - unosiła się pani Barbara. - A dlaczego tylu jest, co kończyli uniwersytety, książkowego rozumu mają na pudy, a w życiu palcem poruszyć nie umieją? I ani świat, ani ludzie nie mają z nich pożytku. - Ja, wiesz, nic ciebie nie rozumiem. Przecież godziłeś się ze mną. Przecież mówiłeś: tak, tak. Więc czemu teraz się cofasz? - przyciskała go do muru pani Barbara. I uspokajała się dopiero uprzytomniwszy sobie, że do tych uniwersyteckich czasów jeszcze daleko. Na razie trzeba było rozstrzygnąć sprawę szkoły i do tego wracali. - Najlepiej - mówił Bogumił pojednawczo - obmyśl sama, gdzie chcesz oddać Agnisię, i przyjdź mi powiedz. - Ba, ja wiem, że tobie zawsze wszystko jedno - mówiła pani Barbara. Nie, tak nie było. Ale Bogumił czuł się dobrze tylko na drodze uczynków. Postanówcie rzecz, która nie będzie czczym gadaniem, a on już temu sprosta. Czy sam nie może czegoś obmyślić? Owszem, może, ale sądzi w istocie, że pani Barbara jest więcej do kierowania nauką dzieci powołana. Niech więc ona sama coś wybierze, a on będzie się jej starał chętnie dopomóc w każdym przedsięwzięciu. Czy będzie mu się ono zdawało właściwe czy niewłaściwe, będzie je zawsze chciał jakoś na dobre obrócić. Według niego nie ma takiej rzeczy na świecie, z której nie dałoby się zrobić coś dobrego albo pożytecznego. - Dlatego mówię zawsze: tak? - dobrze. Nie tak? - drugie dobrze. - Tymi słowy streścił Niechcic ich wielokrotne w tej sprawie rozmowy. Pani Barbara jednak wymagała czego innego. - No więc powiedzże w takim razie - zapytała na nowo - jak ostatecznie uważasz? Bardzo pragnęła, żeby powziął decyzję, żeby ją sam dźwignął na swe barki, ale żeby to było w jej duchu i zgodne co do joty nie z jego, lecz z jej chęciami. Czekała na tę niemożliwość w przekonaniu, że jest ona rzeczą najłatwiejszą pod słońcem. Przyparty do muru Bogumił rzekł wreszcie, dość jednak ostrożnie: - Więc oddajmy ją na stancję, przypuśćmy do Ostrzeńskich, i niechaj chodzi do gimnazjum. - Do rządowego gimnazjum? - zadziwiła się pani Barbara, niemal własnym uszom nie wierząc. - Mamy dziecko oddawać w ręce Moskali? I to jeszcze dziewczynkę, która nie potrzebuje ani ulg w wojsku, ani nic. Bogumił! opamiętaj się, co ty mówisz? Niechcic podniósł błyszczące oczy nie na żonę, tylko na górne szyby okien. - Ja tylko proponuję - powiedział. - Ale już jeżeli idzie w ogóle o gimnazjum, to według mnie trzeba cierpieć, co wszyscy cierpią. - Nie rozumiem - odparła wyniośle. Ale pomimo tego oznajmienia zapytała: - To na co byłeś w powstaniu? - Właśnie dlatego - odmruknął. - Nie, nie - twierdziła namiętnie. - Trzeba walczyć z tym, przez co wszyscy cierpią. Wtedy on, który walczył, podniósł oczy na nią, która głosiła walkę. - Walczyć? - zapytał surowo. - Tak, że uchylać się od tego, co inni, biedni, muszą robić? Na walkę przyjdzie też czas. - Owszem - poddała mu się z gniewem. - Mogę ci przyznać rację, i że mówisz szlachetnie. Ale tu przecież idzie o przyszłość naszych dzieci. Przypuśćmy, że pozostałyby i tak patriotami. Ale ja wiem po sobie samej, co się pod względem nauki wynosi z owych rządowych gimnazjów. O, to! - i pokazała figę. - Toż i ty się uczyłaś w gimnazjum. - Toteż jestem taka nie douczona - rzekła prawdomównie. - I jeżeli co wiem, to od braci i z książek. A już w żadnym wypadku nie łudź się, że się w tym twoim gimnazjum czego praktycznego nauczą - dodała jeszcze szyderczo. - Więc powiedz wreszcie, co w takim razie proponujesz? Pani Barbara z irytacją, niby czyniąc wymuszone zeznanie, powiedziała, że ona ma na myśli jedynie prywatną szkołę, którą prowadzi pani Monika Wenordenowa, synowa znanego w Kalińcu pastora. Ona sama pochodzi też z dobrej rodziny Niholmów, dawno od wieków spolszczonej, inteligentnej i postępowej. Pani Barbara zna całą tę rodzinę jeszcze z czasów młodości i ma do niej ogromne zaufanie. Całe życie umysłowe Kalińca zawsze się koło nich skupiało. Prenumerowali przynajmniej z dziesięć pism angielskich, francuskich, rozmaitych. - Od nich zawsze pożyczało się książki - mówiła płonąc na samo wspomnienie. - Jak dziś pamiętam, ile razy wyjeżdżaliśmy na wakacje do radcy Joachima, zawsze się najpierw szło gromadnie do Wenordenów i od nich brało się na wieś książki. "Cywilizację Anglii" Buckle'a pamiętam, "Kształcenie woli" albo tam różne inne. - Gdzież ta szkoła się mieści? - badał dość osowiale Niechcic. - Jak to, nie wiesz? Na Dziadowym Przedmieściu - odpowiedziała pani Barbara z żywością. - Mają tam bardzo ładnie. Ulica jest szeroka. Aleja, rzeka, a od tyłu same ogrody. - I chcesz do tej Wenordenowej Agnisię oddać na pensję? - No a co? Są tam podobno trzy rodowite cudzoziemki. Wszystkie najlepsze siły nauczycielskie prowadzą lekcje. I w ogóle wiem, jaki duch tam panuje. Postępowy i patriotyczny w taki sposób, jak ja to rozumiem. Bez szowinizmu. Niechcic przypatrzył się żonie z pewnym zdziwieniem. - Bój się Boga - powiedział. - Wybrałaś najdroższą szkołę. To będzie kosztowało z kilkadziesiąt rubli miesięcznie. - A będzie - rzekła patrząc na niego nieustraszonym okiem. W tejże chwili w pokoju pociemniało. Wielkie chmury nasunęły się na Serbinów, śród falistej zieleni ogrodu wszczął się rozruch. Bogumił wstał i podszedł do barometru. - Zaczyna się - powiedział - to samo, co w zeszłym roku. Deszcze idą na same sianokosy. Po czym dodał z roztargnieniem w stronę pani Barbary: - To dobrze. Do Wenordenowej? Dobrze. Bardzo dobrze - i zaczął się zbierać do wyjścia. - Więc mam jechać zapisać ją czy nie mam? - przygwoździła go pani Barbara już w progu. - Ma się rozumieć. Jedź i zapisz - powiedział tak, jakby to była rzecz błaha i drugorzędna. Zgoda więc nastąpiła, ale pani Barbara nie była zadowolona. Pragnęła jakiejś innej zgody, powziętej z większym obopólnym zapałem. A może nie wiedziała, czego pragnęła? Może pragnęła, żeby na miejscu Bogumiła stał inny człowiek? Może by wtedy proste sprawy bytu nie wydawały się tak trudne. Lecz zaledwie myśl ta przemknęła, pani Barbara odrzuciła ją z zabobonnym przestrachem. Nie doszła nawet do imienia i do nazwiska tego innego człowieka, które to imię potrafiła już teraz wymawiać jedynie śród złorzeczeń. Wkrótce zresztą pochłonęło ją co innego. Czekała z naprężeniem, żeby Bogumił sam zaczął znowu pytać o pensję Wenordenowej i o to, kiedy pani Barbara chce pojechać zapisać tam Agnisię. Zdawało jej się, że to by dodało wartości powziętym w sprawie szkoły decyzjom. Ale Bogumił miał głowę zaprzątniętą sianokosami, bo chociaż deszcze nie padały tak beznadziejnie jak w zeszłym roku, ale ciągle groziły, tak że trzeba było przyśpieszać suszenie, roztrząsać, a potem co duch zwozić. Kiedy sianokosy dobiegały już końca, pani Barbara przypomniała sobie z przestrachem, że pora przedwakacyjnych zapisów, i tak przedłużona aż do piątego lipca, przemija, a przypomniawszy to sobie odrzuciła na bok wszelkie miotające nią względy i pobiegła z gwałtownym naleganiem do męża. - Będzie za późno - mówiła - i przez zwyczajną niedbałość, przez gapiostwo, dziecko straci mi rok! - O ile mi wiadomo - uspokajał ją Niechcic - to zapisywać można i po wakacjach. Pani Barbara spojrzała na niego jak na człowieka mówiącego w gorączce. Ona miałaby czekać do "po wakacjach"! Do czasu kiedy wszystkie miejsca będą zajęte! Miałaby dziecku zatruć niepewnością całe lato! - W takim razie jedź zaraz jutro - zadecydował Bogumił. - Pojutrze zaczynam kosić rzepak i już trudniej będzie o konie, bo go zaraz chcę zwozić. - Ja w ogóle kiedy indziej wcale jechać nie mogę. Czybyś kosił, czybyś nie kosił - jutro bezwarunkowo muszę jechać. Nie wiem tylko, czy się nie okaże potrzeba pojechać jeszcze raz - do egzaminu? - Może się nie okaże - wyraził nadzieję Bogumił. Nazajutrz obiad się skończył, dzieci poodchodziły, ale Niechcicowie nie wstawali od stołu. Chcieli tak siedzieć jeszcze jakiś czas, nie mając przed sobą nic prócz koszenia rzepaku, prócz lata i prócz żniw, które się wkrótce zaczną i potoczą najzwyczajniejszym trybem. Zespoleni z mętnym roztaczaniem się spokojnego upału, czekali w milczeniu na konie, które miały zawieźć Agnisię i panią Barbarę do miasta. Nad czereśniowymi pestkami, zostawionymi na talerzykach, rozlegało się zażyłe brzęczenie much. Niekiedy przycichało stając się gnuśną, senną piosenką, to znowu się wzmagało niby gromadna, zaogniona rozmowa. Dawało się w nim rozróżnić spazmatyczne bzykanie much, które się kojarzą, łagodny, śpiewny brzęk zwyczajnego przelotu, basowe gniewy much, które się złapały w szklaną muszarkę z serwatką, i piskliwe trzepotanie się tych, które upadły na lep. - O, jakież te muszyska uprzykrzone - westchnęła pani Barbara oganiając się nadaremnie. Spłoszone owady wracały niezwłocznie na dawne miejsca. W dalszym ciągu przechadzały się badawczo po rękach lub dopadały się na twarzach i głowach państwa Niechciców. Spędzone rozłączały się, zlatywały sprężyście na stół i sprawnie doprowadzały swą postać do porządku. Zacierały niejako cienkie jak włos kończyny, głaskały nimi blade skrzydełka, żółtawe mętne odwłoki oraz autonomiczne czarne łebki, które śród tych zabiegów zdawały się odłamywać, a potem wracać znowu na swoje dawne miejsce. Tę rojącą się ciszę przerwał dzwonek na poobiedzie. Jednocześnie weszła Felicja i oznajmiła: - Klimecki już zajeżdża. Niechcicowie powstali, a muchy wzniosły się i żywiej zabrzęczały. Przed nowym krokiem życia, choćby najbłahszym, jest chwila, w której człowiek ociąga się i pragnie, by czas z litością zatrzymał się w swym biegu. Lecz chwila ta przemija, czas bieży i nie pozostaje nic innego, jak przystąpić do rzeczy. W domu wszystko stanęło na mgnienie oka dęba - nic się nie chciało znaleźć, klucze zwyczajem wszystkich kluczy całego świata w ostatniej chwili przepadły, na koniec jednak obie panie szczęśliwie znalazły się w karecie. - A otwórzcie sobie choć jedno okno, bo się pouduszacie - powiedział Niechcic z łagodną drwiną człowieka przywykłego ulegać innym niż własne upodobaniom. Po czym zamknął drzwiczki karety, popatrzył, jak ruszyła, i zaraz pchnął Tomaszka do stajni, żeby wołał o konia pod wierzch dla ojca. Emilka, jak widział, podążyła za bratem. Czekając na wierzchowca Bogumił Niechcic rozpatrywał sprawę szkoły, do której powieziono Agnisię. Miejsce, do którego się jedzie z określonym zamiarem, nie wydaje mu się już tylko chimerą Basi. To już jest rzeczywistość, o której można z całą swobodą myśleć. I rzeczywistość kto wie czy nie najgorsza. Jeżeli Wenordenowa ma w sobie po dziadach trochę niemieckiej krwi, to może się okaże osobą praktyczną, może wychowa mu dziecko tak, że będzie do życia i do ludzi. Ważną rzeczą są też i owe cudzoziemki, których ma być aż trzy. Z początku się ich przestraszył, bo mu stanęły w oczach pamiętne z dni dzieciństwa lalusie pootaczane francuskimi bonami. Lecz teraz, po namyśle, przypomniał sobie, że nie jest wcale przeciwny obcym językom. Za granicą można się wielu rzeczy pożytecznych nauczyć. A jakże jechać za granicę nie umiejąc języków? Więc owa pensja Wenordenowej ma już dwie dobre strony. Dwie dobre strony nie są rzeczą do pogardzenia. Owszem, jest się już o co zaczepić. I zważywszy tę sprawę Bogumił Niechcic czuł się na siłach podjąć wszystkie jej dalsze skutki. Żałował, że nie dosyć wesoło przyjął postanowienie żony. - Jak wróci, to jej powiem, że dobrze wszystkim pokierowała - myślał sadowiąc się na koniu. W polu zjechał na zarośnięty rów między rzepakiem a żytem. Żyto też wkrótce będzie najzupełniej gotowe. Na szczęście deszcze przyszły już po kwitnieniu i teraz, przy pogodzie, dojrzewało zdrowo i prędko. Posiane tu na zbyt dobrej ziemi miało wygląd niepospolicie dorodny. Od spodu było podbite czymś rumianym, jakby płynęła przez nie jasna krew i jakby się w niej pławiły ciężkie, olbrzymie, białe kłosy. Szklisty szept łanu był już dobrze znajomym dźwiękiem gorączkowego dojrzewania. A rzepak? Bogumił zeszedł z konia, przeskoczył na drugą stronę rowu i z bijącym sercem badał sztywne rosochate pole rzepaku. Schylił się i dość długo oglądał grunt na zagonach. Następnie poszperał ręką wśród krzaczków, ujął nieśmiało w palce suchy wąziutki strąk - i odetchnął. Jeszcze nie zaczął sypać. Zdążą więc na sam czas. 17 Pani Barbara z Agnisią wróciły z Kalińca nad wieczorem. Gdy zajeżdżały, słońce czerwieniało już nisko za drzewami. Jaskółki rozdmuchiwały piersią rumiany piasek zajazdu, a w akacjach koło trawnika gruchała rzewnie turkawka. Bogumił Niechcic nadchodził właśnie z podwórza i zobaczył odjeżdżającego sprzede dworu furmana Klimeckiego. Pośpieszył ku domowi i zastał wszystkich w nieopisanym popłochu i rozterce. Okazało się, że nikt nie wie, gdzie się podziały młodsze dzieci. Nie było ich w domu ani chyba w ogrodzie. W każdym razie przywoływane nie dawały od żadnej strony znaku życia. - To się dopiero zrobiło! - rzekła, mijając pana, Felicja. Biegła ich szukać na podwórze. Była srodze zakłopotana. Wszystko się dzisiaj tak dobrze układało jak może nigdy. Pani była kontenta, że się z panem umówili co do szkoły. Pojechała sobie ładnie do miasta. W domu tymczasem nazbierało się dużo roboty. Felicja chciała się ze wszystkim do pani przyjazdu uskromić i rzeczywiście tak ją ta robota pozbadła, że nie ma pojęcia, kiedy jej dzieci z oczu zeszły. Bo je przecież długo słyszała hałasujące koło domu. Bogumił Niechcic także w głowę zachodził, gdzie by się mogły podziać. Wprawdzie Tomaszek zawsze przepadał na całe dnie, ale o tej porze bywał zwykle już w domu. Tym bardziej Emilka. Jakże to się stało, że tym razem nie wróciły i nikt nic o nich nie wiedział. Usiłował sobie przypomnieć, czy wysłane w podwórze po wierzchowca wróciły potem przede dwór. Raz mu się zdawało, że tak, potem znowu, że nie - w każdym razie jeżeli je był widział, to z daleka. Kiedy wchodził do sieni, pani Barbara wybiegła gorączkowo z pokoju i nagle potknęła się, jakby trafiła na niewidzialną, ale złośliwą przeszkodę. - Jak to! - krzyknęła - w podwórzu także ich nie ma?! Miała widać nadzieję, że wrócą z mężem, i teraz dopiero popadła w nieutuloną rozpacz. - Uspokój się - przemawiał do niej Niechcic. - Poszły tu albo ówdzie i same pewno przyjdą. Miejże rozum. Pani Barbara nie władała już sobą. Twierdziła z niezachwianą pewnością, że dzieci się potopiły. Bogumił Niechcic cofnął się, zdjęty grozą. - Co też ty mówisz - skarcił ją. - Oszalałaś chyba. W odpowiedzi krzyknąła płacząc: - Sześć stawów! Sześć stawów naokoło! Biegając po pokoju szarpała włosy, twarz własną, własne ręce i powtarzała: - Sześć stawów naokoło! Zawsze mówię - wynieść się raz z tej dziury! Sześć stawów! - wołała, jakby dla potopienia dzieci nie wystarczał zupełnie jeden. - Pohamuj się, przecież to są już duże dzieci - mówił Niechcic. - Właśnie dlatego, że duże, to wszędzie wlezą. I zatrzymawszy się krzyknęła nagle z gniewem: - Nie stój tu! Roześlij zaraz ludzi! Bogumił Niechcic uważał, że jeśli czegoś nie można usunąć albo na coś poradzić, trzeba to brać na uwagę. Taką rzeczą było usposobienie jego żony. Liczył się z nim zawsze, o ile mógł, a tym bardziej w tej chwili, kiedy miotał nią strach o dzieci. - Już rozsyłam - powiedział, a gdy wychodził, słyszał, jak pani Barbara, ściskając się za głowę, szeptała: - W którym? O Boże! w którym? Kiedy już był na dworze, poznał, że nie tylko wziął na uwagę strachy pani Barbary, ale że się nimi znienacka bardzo przejął. I jemu zadźwięczały w sercu złowrogie słowa: w którym? Sześć stawów połyskiwało rzeczywiście w zmierzchu. Idąc brzegiem jednego z nich Niechcic sam w ostateczności nie był pewien, czy na dnie wody nie spoczywają tu czasem jego dzieci. Gdy zbliżał się do następnego, doszło go z naprzeciwka miarowe kołatanie. Na udeptanym dziedzińcu między wodą a kurnikami leżeli rzędem kosiarze i klepali na jutro kosy. Leżeli wszyscy na lewym boku. Wspartą na łokciu ręką suwali kosy po babce, uważając, ażeby każde miejsce było jak trzeba naklepane. Niechcic chciał ich zapytać, czy nie szły tędy dzieci, chciał ich nawet rozesłać, żeby pomogli szukać, lecz nie odważył się przerwać klepania kos do żniwa. Minął kosiarzy, a oni też nie podnieśli głowy od swej spokojnej roboty. To, że tak bezpiecznie czynili tutaj swoje, przywróciło Bogumiłowi zachwianą równowagę ducha. Szedł jednak, rozglądając się, dalej w stronę kuźni, koło której dzieci bardzo lubiły się bawić. Było tam już wszędzie pusto i cicho. Na szerokie drzwi kuźni upadały pierwsze blaski księżyca, a na topoli stał w gnieździe bocian, lśniący jak srebro śród mieniącego się nieba. Nowy, odmienny nieco hałas około domu zawrócił Bogumiła z tej drogi. Agnisia i Felicja wołały wniebogłosy, że dzieci się znalazły. Przyszły po prostu z ogrodu. Zanim zdążono je wypytać, co tam robiły i jakim sposobem nie słyszały wołania - okazało się, że teraz znowu przepadła pani Barbara. Znaleziono ją nad ogrodowym stawem. Była zupełnie bez duszy. Czepiając się krzaków nadbrzeżnych szukała śladów na piasku, w miejscu, z którego dzieci często schodziły brodzić do wody. - Jak to zawdy człowiek szuka wszędzie, aby nie tam, gdzie zgubił - rzekła na to dobrotliwie Felicja. Pani Barbara wróciła nie przez werandę, nie przez ganek i nie od razu do pokojów. Zatrzymała się chwilę w kuchni. Uznała całą sprawę za niebyłą i zarządziła natychmiastowe podawanie mocno spóźnionej kolacji. Kiedy znaleźli się z mężem sami we dwoje, Niechcic odważył się powiedzieć: - No widzisz. Jeszcze raz się przekonałaś, jak wyglądają wszystkie twoje nieszczęścia. Pani Barbara utrąciła to śpiesznie. - Dość już o tym - rzekła. - Co to chciałam powiedzieć... No więc zapisałam Agnisię. - A jakże ci się tam wszystko podobało? Pani Barbara zaczęła opowiadać głosem pełnym namysłów i zastrzeżeń: - Ta Wenordenowa wcale jakoś nie wyglądała na przełożoną. I przyjęła nas w salonie tak zatłoczonym meblami, że o małośmy sobie nosów nie porozbijały. Widać w innych pokojach robili jakieś porządki czy co? I o żadnych egzaminach nie było wcale mowy. Ja nawet nie wiem dobrze, czy ona zapisała Agnisię. Przynosiła jakąś tam książkę, ale czy to tam właśnie ją wpisała - tego nie wiem. Była najwięcej zajęta tym, że służąca od starych pastorostwa odeszła. No, takich spraw ja dosyć mam i w domu. Ciągle mówiła o służbie. Wyglądała przy tym ze sto razy przez okno i tak prędko biegała po pokoju, że jeszcze jak żyję nic podobnego nie widziałam. Bałam się bez ustanku, że coś zrzuci, potrąci albo stłucze. - Ale nie stłukła? - spytał Niechcic szczerze zaciekawiony. - Nie. Chociaż tam wszędzie stoi pełno rozmaitych figurek, rzeźb, zdaje mi się, że greckich czy też jakichś. I potem taki smok złoty na czarnym jedwabiu wisi u niej na ścianie, japoński czy chiński, czy nie wiem jaki. Owszem - ładny. - Więc, jednym słowem, podobała się tobie? - Sama nie wiem doprawdy. Jeżeli się to wszystko okaże do niczego, to może się jeszcze cofniemy i zrobimy tak, jak ty radzisz. Bogumił Niechcic rzadko słyszał podobne słowa. Uśmiechnął się do nich, a potem oświadczył wielkodusznie: - Wszystko, coś obmyśliła, będzie dobrze. Niczego się nie trzeba bać i wcale się nie trzeba cofać. - Nie trzeba? - Nie trzeba. - I mówiąc to, aż powstał. - Miałaś zupełną rację - rzekł chodząc po pokoju. - Jeżeli nawet trzeba będzie dzieciom zostawić jakiś praktyczny zawód w ręku, to wykształcenie fachowi nie zawadzi. Nawet dziś już każdy fach wymaga coraz większego wykształcenia. Pani Barbara nie dla fachu pragnęła dzieci swe kształcić, a w każdym razie nie dla takiego fachu, o jakim na pewno myślał Bogumił. Ale jeżeli kto nie rozumie namiętności do wiedzy, niech się pociesza, że to dla fachu. Ona z tym walczyć nie będzie - owszem, niech mają też i fach. Nie wypowiedziała tych myśli, rzekła tylko bezbarwnie: - No widzisz. A on snuł dalej swoje: - A chociaż Agnisia będzie ładna - mówił - ale będzie biedna, więc wykształcenie... - Wcale ona ładna nie będzie - przerwała pani Barbara, nieomal obrażona. - A zresztą, co tam znaczy uroda. Ja byłam ładna - i co? Jak to - i co? I dlaczego mówisz - byłam. Jesteś zawsze a zawsze ładna. Będę to mówił jeszcze, jak będę umierał. Pani Barbara przeszła na inny temat: - Wiesz, czego się jeszcze dowiedziałam w Kalińcu? - spytała. - Michasia bierze naszą pannę Celinę do sklepu. Wiesz, tę Mroczkównę. Już do niej napisała... Bogumił jednak wracał jeszcze myślą do szkoły. Pragnął, żeby pani Barbara uczuła w całej pełni, do jakiego stopnia mu to wszystko dogadza. - Bardzo jestem szczęśliwy - powiedział - żeś tę szkołę wybrała i żeś wreszcie zadowolona. - Ja zadowolona? - oburzyła się. Jeżeli nie przypuszczał, że jej może coś braknąć do szczęścia, wyliczy mu tysiące udręczeń, które usprawiedliwiają jej niewesołe usposobienie. - Mówisz na przykład, żeby niczego się nie bać - rzekła z ubolewaniem. - Ale kiedy na każdym kroku człowiek ma same kłopoty. Żeby choć z dziećmi było wszystko jak się należy. O dziewczynkach nic nie mogę powiedzieć. No, owszem, martwię się, że Emilka jest chorowita. - Gdzież ona chorowita? - No przecież byle co i zaraz ma gorączkę. - Przejada się - zauważył skromnie Bogumił. - A cóż byś ty chciał, żeby dzieci nie jadły? Zresztą nie o to mi idzie. Na czym to ja stanęłam? Aha... Więc, że Agnisia jest mizerna i nerwowa, to także nie jej wina, ale Tomaszek ma okropne skłonności. - No? - zapytał Bogumił bez przejęcia i prawie że z humorem. - A cóż tam znów takiego? Pani Barbara wyznała, że Tomaszek nie bywa wcale prawie w domu, a kiedy skądś wraca, to wraca jakby dziki. Wpada w pasję albo znowu szaleje tak, że cały dom przewraca do góry nogami. Oprócz tego kłamie, słowa prawdy nie można od niego usłyszeć. A co najgorsze - roznosi wszystko gdzieś po świecie, nie tylko zabawki, ale rozmaite potrzebne rzeczy, nawet jedzenie z kredensu, i nie wiadomo, gdzie to wszystko podziewa. Nie wiadomo również, po kim odziedziczył te cechy, bo nikt w rodzinie taki nie był. Ojciec pani Barbary hulał, ale nie był krętaczem ani złośnikiem. Tomaszek musiał się wdać w swoją mamkę, w ową Józefę, która była wcielonym diabłem. Pani Barbara nigdy w to nie wierzyła, żeby dziecko mogło odziedziczyć charakter mamki, tymczasem jednak - cóż robić - odziedziczyło. Uraczony tą wiadomością Bogumił nie przejął się nią zbytnio. Uważał, że chłopcy mają w sobie więcej zuchwałości i dlatego wychodzą z nich na jaw różne takie rzeczy, które tkwią po trochu w każdym człowieku. Mają to i dziewczynki, tylko są z natury więcej skryte i udawalskie. - Z czasem się z tego wyrasta - rzekł zamykając okno i zawierając okiennicę. - A zresztą - dodał wróciwszy i biorąc żonę za rękę. - Zapomnij o tym. Pobądź troszeczkę ze mną. - Cicho-no - odpowiedziała na to pani Barbara - zdaje mi się, że się Emilka obudziła, że coś woła czy płacze. I pokwapiła się ku drzwiom. Niestety. Dzieci budziły się coraz częściej, kiedy Bogumiłowi zdarzyła się niezręczność powiedzieć do żony: "Pobądź troszeczkę ze mną" albo coś w tym rodzaju. A przecież dawniej była dosyć zaciekła w pozostawaniu u niego. Serdeczna nigdy nie była, to prawda, prędzej szorstka, lecz on miał w takich razach serdeczności dosyć na dwoje. Martwił się teraz wspominając te czasy, ale kiedy już leżał - pomyślał nagle: - Ale pogoda... murowana. I usnął ze złotym wizerunkiem jutrzejszej kośby pod powieką. 18 W niewiele czasu po rozpoczęciu żniwa mleczarz Józefat przywiózł list od wujenki Ostrzeńskiej. Była to w gruncie rzeczy kartka wyjęta najwidoczniej z zeszytu Bodzia. Na jednej stronie znajdowało się jego dyktando, na drugiej, pismem uciekającym z papieru, nabazgrana była wiadomość, że wszystkie formalności dotyczące spadku zostały wreszcie skończone, pieniądze są do wzięcia, trzeba jeszcze tylko pojechać podpisać akt u rejenta. Karteczka wzywała właśnie panią Barbarę i Bogumiła, aby nazajutrz przyjechali stawić się od razu w kancelarii Wacława Holszańskiego. Następnego dnia przyszła druga tego samego rodzaju karteczka, donosząca, że pani Danielowa się omyliła, podpisanie aktu nastąpi dopiero za pięć dni. Niechcicowie siedzieli już w karecie, kiedy Józefat wręczył im tę wiadomość. Bogumił był z tego obrotu rzeczy zadowolony. Miał szaloną robotę i wyjazd nie był mu wcale na rękę. Prosto z karety, nie przebrawszy się nawet, ruszył od razu w pole. Pani Barbara natomiast rzekła: - Nie lubię takich rzeczy - i zwątpiła o ścisłości wszystkiego, co zawierały obie karteczki. Całą uwagę poświęcała teraz ich wyglądowi: - Zobacz - mówiła - jak ta kobieta pisze. To są kulfony, a nie żadne litery. Trzeba kazać Józefatowi, żeby jutro do nich zajechał i zapytał, czy to rzeczywiście we środę mamy przyjechać. Bo najpierw Michasia mogła się i tym razem omylić, a po drugie, czy to kto dojdzie, co tu właściwie napisane? - Cóż stąd, jak tam kto pisze - ujął się Niechcic - idzie o to, co robi. A chociaż mnie się od tych jej interesów kręci w głowie, ale przyznasz, że nie każda by tak potrafiła. - Owszem, przyznaję to wszystko. Ale co ja na to poradzę, kiedy ja nie mam zaufania do jej pomysłów. Siedzieli wtedy przy stole po kolacji, którą zjedli na trawie pod jesionami, w nadziei że tu muchy do nich nie trafią. Nastawał zmierzch, zieleń spłowiała już, lecz upał mało się zmniejszył. Nad którymś stawem słychać było, jak dzieci nawołują psa, żeby skoczył do wody. Ich cienkim okrzykom odpowiadało kłótliwe szczekanie, a następnie rozlegał się basowy odgłos wodnej głębi i rzeźwy, dźwięczny plusk. - Nie wiem - rzekła pani Barbara nasłuchując - czy to są nasze dzieci? A jeśli nasze, to czy tam z nimi kto jest? Chyba pójdę zobaczyć. Bogumił przemógł na to swą chęć spoczywania i odpowiedział: - Co do aktu, to rzeczywiście ma być robiony we środę. - Skąd wiesz? - Szymszel wracał z Kalińca, przejeżdżał tędy i mówił. - Patrzajcie? Więc już to wiedział! I co mówił? - Tak ogólnie się pytał, czy my wiemy już o tym. I pytał oczywiście, co mamy zamiar z tymi pieniędzmi zrobić? - A ty co powiedziałeś? - Powiedziałem, że teraz jeszcze nic nie wiemy i że ty o tym postanowisz, bo to twoje pieniądze. Pani Barbara obraziła się prawie. - Chybabym była szalona - oświadczyła - żebym sobie miała takimi rzeczami głowę zaprzątać. Najpierw, nigdy się na tym nie znałam, zawsze uważałam, że wszystkie interesy pieniężne śmierdzą... Co prawda pieniędzy nawet nie widywałam za młodu. Zawsze się było w nędzy, w biedzie... Teresa, Julian, Daniel pamiętali jeszcze życie na wsi w dostatku, ale ja miałam pięć lat, kiedy ojciec umarł i resztki zamożności przepadły. A od tego czasu, jak się miało koszulę na grzbiecie, to się Panu Bogu dziękowało, nie żeby się miało jeszcze myśleć o jakichś kapitałach, procentach, interesach... - gniewała się coraz bardziej namiętnie. - Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć - dokończyła po chwili - to szczęśliwa byłabym, żebyś sam wziął wszystko załatwił, na swoje imię ten cały spadek umieścił i niech ja o tym w ogóle nic nie słyszę! Tu rozejrzała się wkoło, a zobaczywszy, że Felicja nadciąga sprzątać, wykrzyknęła: - A gdzie się podziewają dzieci? Myślałam, żeś dawno po nie poszła i że się kładą spać. Zdawało mi się, że były gdzieś nad stawem, ale już ich nie słyszę! I to mówiąc ruszyła w głąb ogrodu. - Niech pani nie idzie! - wołała za nią Felicja. - Dzieci są w ludzkiej kuchni. Jedzą bober. - Bober po kwaśnym mleku! To znaczy choroba pewna! A zobaczywszy je wracające z zimnym już bobrem w garściach, zaczęła do nich wołać: - Rzućcie mi to natychmiast! A przynajmniej, na rany boskie, nie połykajcie skóry! Dopiero nazajutrz wrócili Niechcicowie do sprawy spadku. Bogumił zaczął pierwszy: - Na swoje imię - rzekł - nic zapisywać nie będę. Ale jeżeli rzeczywiście chcesz, żebym decydował, to mi się zdaje, że ja mam dobry pomysł. Pani Barbara zaciekawiła się. Była w dobrym humorze, bo białe lilie, które jakoś długo w tym roku nie chciały zakwitnąć, wreszcie się rozwinęły. - Musisz iść potem ze mną - rzekła - to ci pokażę, jak to cudownie wygląda. Ale najpierw powiedz prędko, co myślisz. - Przede wszystkim więc - mówił Niechcic - ja bym włożył wszystkie pieniądze w coś, co będzie zadatkiem na przyszłość. Ja bym nie poświęcał na wydatki bieżące czy tam dla przyjemności ani pięciuset rubli. Pani Barbara po namyśle najzupełniej się z tym zgodziła. Wtedy, jesienią, przychodziło im Bóg wie co do głowy, jak zwykle biednym ludziom, kiedy mają dostać pieniądze. Ale, ma się rozumieć, nie należy wydawać z owego spadku ani grosza. Na taką lekkomyślność ich nie stać. - Nie to, że nie stać - zaprzeczył temu Bogumił. Tylko że właśnie przeciwnie, według niego na wszystko, co potrzeba, pomału, bez pośpiechu zdobędą się i tak. Będą to mieli z pracy na Serbinowie. Nie, w to już pani Barbara bynajmniej nie wierzyła. - Na Serbinowie - rzekła gorzko - który ci w każdej chwili mogą spod nóg usunąć! Zapomniałeś, że Daleniecki ma go sprzedać. Ale Bogumił otrząsnął się już dawno z przykrych wrażeń tamtej jesieni. - Tym - rzekł - to mogłabyś już sobie naprawdę przestać głowę zaprzątać. Żeby w tym, co gadali, była choć kruszyneczka prawdy, to nas by już dawno musiało tutaj nie być. Tymczasem co? Zima przeszła, a Daleniecki najmniejszym słowem nie zdradza, jakoby miał jakieś zamiary wobec majątku. W tym roku tak samo jak i w zeszłym w ogóle nie przyjedzie. Przecież sama czytałaś w ostatnim liście, że czuje się chory i jedzie do Monte Catini. - To, że nie przyjeżdża, to może właśnie najgorsze. Nie przyjeżdża, bo ci się boi w oczy spojrzeć. Niechcic się zaśmiał, a nawet wzruszył ramionami. - No dobrze - powiedział znudzony - mam jeszcze przecie ów kontrakt, ważny prawie na cztery lata. - A Szymszel? Już on tam coś wymyśli, żeby ten kontrakt zerwać. Patrz, widzisz, jak to prędko się dowiedział już i o tym spadku po Joachimie. - Basiu! Uderz się w czoło - odparł tracąc cierpliwość. - Jak ty sobie w ogóle wyobrażasz te stosunki Szymszela z Dalenieckim? Co on? Pisuje do niego listy do Paryża? I w jakim języku - chciałbym wiedzieć? Żargonem? Bo on po polsku pisać prawie że nie potrafi. Musiałoby w to być wplątanych kilka osób. I ja bym o tym nic nie wiedział? A potem, już tyle razy mówiłem, czego w ogóle my się mamy obawiać? Czy my tu frymarczymy czyim bodajby jednym groszem? Niech się ten boi, co ma jaką skazę na sobie. Jeżeli ja mam jaką, to tę chyba, że pracuję na takich, co siedzą w Paryżu i nic tam pewno nie robią. Ale na to ja nie mam rady... - No, już dobrze - przerwała pani Barbara - ja bym chciała usłyszeć, co to za pomysł. Bogumił milczał dość długo. Na koniec ochłonąwszy, powiedział, że jeżeli ma decydować w sprawie spadku, stawia projekt, aby całe sześć tysięcy włożyć w odkupienie od Woynarowskiego części folwarku Pamiętów. Spotkali się parę tygodni temu na polu i Woynarowski sam o tym napomykał. Chce Pamiętów rozparcelować i namawia, żeby Niechcicowie wzięli dwie włóki ze dworem i z ogrodem. - Ja bym zrobił z Dalenieckim układ, żeby mi wolno było serbinowskimi ludźmi i serbinowskim sprzężajem to obrobić, a z czasem osiedlibyśmy tam na starość czy też w razie wcześniejszej sprzedaży Serbinowa. A do tego czasu - to Pamiętów jest z nami o miedzę, więc można jednego i drugiego z łatwością dopilnować. Już drugi raz w takich warunkach nie uda nam się nic kupić. Tak powiada Bogumił Niechcic, a następnie dodaje: - Ty będziesz miała tam spokój, ogród urządzony tak, jak lubisz, po pańsku, a ja i to będę miał, że będę widział Serbinów jak na dłoni i zawsze będę wiedział, czy mi ci, co tu po mnie przyjdą, mojej roboty nie psują. Pani Barbara długo mieniła się na twarzy i namyślała, w końcu jednak skrytykowała ten projekt. - Uważam to wszystko za najzupełniej chybione - rzekła ze smutną stanowczością. - Robocizna zje dochód - wyrokowała dalej. - I właśnie dopilnować będzie trudno, bo co innego jest rządzić jednym, choćby największym, a co innego dwoma, każdym na inny sposób. A w najlepszym razie zaharujesz się. Ja zresztą nie wiem, rób jak chcesz, ale ja to nazywam paleniem świecy z dwu końców, a nie myśleniem o przyszłości. - Co też ty mówisz? Ja bym nie miał dać rady jeszcze marnym dwu włókom ziemi? Mówisz, a nie myślisz, co mówisz. Robocizna ma wszystko zjeść? Ja będę miał robociznę właśnie na wyjątkowo dobrych warunkach. A potem, dlaczego które z dzieci nie ma się też nauczyć samo pracować w ziemi. Wtedy opłaci się żyć i na małym. Na zachodzie tysiące chłopów żyje na takich gospodarstwach. - Nie - mówiła pani Barbara coraz bardziej zdenerwowana. - Tego się właśnie najwięcej bałam, żebyś wszystkiego nie utopił w takim jakimś kącie, z którego już ani my, ani dzieci nigdy na świat się nie wydobędziemy. - Dlaczego mamy się nie wydobyć? Jeszcze zobaczysz, dokąd nasze dzieci z tych dwu włók zajdą. Żebyś wiedziała, jak po świecie tacy chłopi na wielkich gospodarstwach sobie żyją. Lepiej żyją niż my. Kształcą dzieci w stolicach, mają biblioteki, powozy, fortepiany. Co prawda, prowadzą gospodarkę nie tak zbożową, jak więcej ogrodniczą. Ale to co? Nauczę ja się jeszcze na starość ogrodnictwa. A jeżeli nie ja, to nauczy się które z dzieci. Pani Barbara jednak w dalszym ciągu snuła swe zastrzeżenia: - A jeszcze i to przychodzi mi do głowy, że przecież to niemożliwe, ażeby Woynarowski nam chciał to wszystko za sześć tysięcy odstąpić. Ja nie wiem, nie znam się na tym, ale sam niedawno mówiłeś, że ktoś tam za gołą ziemię i to średnią, zapłacił pod Kalińcem po cztery tysiące za włókę. A tu przecież wiem, że dwór duży i ogród, jak sam powiadasz, nie byle jaki. - Toteż on chce za to dwanaście tysięcy, a według mnie, to jest warte osiemnaście, a może i dwadzieścia. Tylko że Woynarowski nie chce, żeby to przy parcelacji poszło w niepowołane ręce. Boi się, że jak tam wejdą jacy nieokrzesani prostacy, to zmarnują mu ogród, a on ma tam róże, winogrona, brzoskwinie. - Brzoskwinie? - spytała pani Barbara znacznie już słabszym głosem. - No dobrze - podjęła niebawem. - Ale skąd weźmiemy te drugie sześć tysięcy? - Na Pamiętowie ma zostać cztery tysiące pożyczki Towarzystwa Kredytowego, a dwa spłaciłbym z pierwszych dochodów. - Pożyczki Towarzystwa? - krzyknęła pani Barbara na nowo przerażona. - Woynarowski jest dobry człowiek, ale nie wie, po jakim świecie chodzi. Zobaczysz, jak on ciebie urządzi. Zwali ci na hipotekę nie cztery tysiące, ale całą pożyczkę ziemską z całego Pamiętowa, tak jak zrobił ten oszust, co twojego dziadka wykwitował z całego folwarku. - Najpierw ja nie kupię nie obejrzawszy dobrze ksiąg hipotecznych, a potem tamten był rzeczywiście oszust, a Woynarowski jest człowiekiem honoru. - To wszystko jedno - upierała się pani Barbara. - Zresztą same procenty cię zjedzą. Już widzę, jak nas Szymszel czy inny diabeł z owego Pamiętowa z torbami puszcza. - Nie - mówiła płonąc niby w gorączce - już ja tego Pamiętowa nie chcę. Za nic w świecie go nie chcę. Już jak ma tak być, to się wolę wyrzec i spadku, i wszystkiego. Dajcie wy mi zresztą spokój z tym wszystkim. Ja i tak niedługo pewnie umrę, bo chociaż nic nie mówię, ale serce mi ciągle dokucza. Róbcie więc sobie swoje, jak uważacie, jak rozumiecie, i patrzcie końca. Rozeszli się smutni i rozgniewani. Nazajutrz o tej samej godzinie, przy poobiednim papierosie, Bogumił odezwał się, jak umiał najostrożniej: - Mówiłem o Pamiętowie, bo chciałaś, żebym powiedział swoje zdanie. Ale jeżeli tobie to jest tak bardzo nie po myśli, to powiedz dzisiaj, co ty byś chciała. Ja przecież nie rozporządzę się ani jednym groszem z tych pieniędzy wbrew twojej woli. - Ja wiem - odrzekła przejednana. - Zawsze dziękuję Bogu, że wyszłam za mąż za ciebie. - No więc co, bo to trzeba jednak przed odebraniem pieniędzy wiedzieć? Pani Barbara długo nie chciała wyrazić swego zdania. Na koniec po niemałych wahaniach rzekła nadspodziewanie stanowczo, chociaż skromnie: - Ze wszystkim w ogóle, co się kupi, zawsze się będzie miało kłopot. Ale już jeżeli koniecznie kupować, to tylko dom w mieście. W Kalińcu albo nawet w Warszawie. Po długiej chwili obopólnego milczenia zaczęła wyliczać wszystkie zalety tego przedsięwzięcia. - Najpierw głowę mam nareszcie spokojną. Nie boję się nieurodzaju, nie patrzę ciągle na barometr, nie drżę to przed deszczem, to przed suszą, dochód mam zawsze pewny i określony. Bogumił pokiwał głową. - Tak ci się zdaje - powiedział - bo patrzysz na to z daleka. Ale w każdej rzeczy jest zawsze razem i kłopot, i pociecha. - Dobrze, ale tam za wszystkie kłopoty zapłaci mi jedno, o czym ty nie pomyślałeś. Wszak dzieci nasze rosną. Cóż ty myślisz, że jak wszystkie pójdą do szkoły, to można będzie tak za każde setkami stancję płacić? A jak będę miała dom, to już mieszkanie mam darmo, mogę sobie tam z dziećmi zamieszkać. Dajmy na to na dole w podwórzu od słońca, żeby się znów nie pozbawiać dochodu z lepszych lokali. - Ty - mówiła coraz to bardziej ogniście - wszystkiego ze wsi dowieziesz, a ja nie tylko dziećmi, ale i domem się zajmę. Gospodarstwa w Pamiętowie bym nie poprowadziła, ale dom w mieście - to zajęcie jakby dla mnie stworzone. A najważniejsze, że dzieci będą pod moim okiem. Bogumił się zamyślił. Znów tedy słyszy to, czego się bał najwięcej. Zwiesił głowę. - Zmęczyłem się - powiedział. - Trochę się położę na kanapie. - Jak to? - zaniepokoiła się gwałtownie pani Barbara. - Nigdy w żadną niedzielę nie kładłeś się po obiedzie. Może tobie co jest? - Nie - odparł - nie jestem wcale chory. Chcę się trochę przespać i spokojnie o tym wszystkim pomyśleć. Proszę cię bardzo, idź do jakiej roboty i o nic się nie troskaj. Pani Barbara poszła prosto pod kasztany, gdzie Agnisia czytała. - Ojciec się położył! - rzekła ze strachem. Obie na palcach podeszły i zajrzały przez okno. Leżał i palił papierosa. - No, jeżeli pali sobie, to w takim razie widać to nic tak wielkiego. Bogumił tymczasem myślał. Myślenie jego było ciężkie i krótkie. Bo cóż tu mógł poradzić? Miał się sprzeciwić i postawić na swoim? Ale jakież miał prawo stanowić o tych pieniądzach? Żadnego. Może jeszcze spróbować wytłumaczyć jej, że się nie zna, i dla jej dobra wziąć sprawę w swoje ręce? Ale skądże on może wiedzieć, co jest dla kogoś drugiego dobre? Każdy ma swój sposób dążenia do szczęścia, swoją drogę do pomyślności. Nam się może wydawać, że on do niczego po tej drodze nie dojdzie, a on coś tam na niej dla siebie po troszeczku znajduje, a jeśli go zawrócić, to bardzo cierpi. Pamiętów może by się i okazał z czasem dobry dla wszystkich, ale to jemu go się zachciało, a pieniądze nie jego. I nie tylko pieniądze, ale i przyszłość nie do niego należy, tylko do Basi i do dzieci. Nie ma żadnej dobrej przyczyny, żeby dzieci pchać do rolnictwa. Może w istocie za dużo ludzi czepia się ciągle ziemi, a zwłaszcza po co oni mają się jej wciąż czepiać, kiedy los i Niechciców, i Ostrzeńskich już tak dawno od tej ziemi odrywa. Bogumił poruszył się, bo muchy łaskotały go po twarzy i po rękach. Kiedy zegnane odleciały, zaczął nieco zasypiać i zobaczył wyraźnie, jak na jawie, podwórze w Kalińcu, na Karolińskiej ulicy, tam gdzie mieszkali Ostrzeńscy. Nagle wzdrygnął się, bo mu się wydało, że leży w sieni tego domu na podłodze i że umiera. Otworzył trzeźwo oczy, wstał, umył się, a przy podwieczorku powiedział do pani Barbary: - Więc dobrze; to we środę rozejrzymy się po Kalińcu, zobaczymy, gdzie tam można co nabyć. 19 W nocy przed środą, w którą Niechcicowie mieli pojechać do rejenta, była burza. Uciszyła się koło trzeciej. Pani Barbara dopiero wtedy zaczęła spać na dobre i spała ze dwie godziny. Zbudziła się o piątej, wstała i wyszła przed ganek, żeby się upewnić co do tego, że jest w istocie piąta i że nie przespali owego aktu u rejenta. Wiatr ustał już zupełnie, koło domu panowała cisza pełna szczebiotu ptaków. Daleko za ogrodem pomrukiwały opieszale ostatnie grzmoty. Pachniało deszczem i piorunami. Pod rynną świegotała woda kapiąca wciąż jeszcze do podstawionej wczoraj wieczorem balii. Mokra zieleń chłodziła oczy. Krzaki, stojące w smudze słońca, iskrzyły się gdzieniegdzie. Pani Barbara dźwignęła zgięty przez burzę krzak róży. Zaszeleściło od spadających kropel. Przywiązując go znalezionym w kieszeni kawałkiem łyka, zobaczyła męża idącego "ku przełazkowi" i zaczęła na niego wołać: - Czy już dzwonili do doju? - zapytała, gdy stanął. - Nie! Co ty się tak wcześnie zerwałaś? - No, przecież mamy dziś jechać, czy jak? Bo nie wiem sama... - rzekła stropiona, a następnie dodała z innego tonu: - Cóżem ci to chciała powiedzieć... Kurzu nie ma, wiatru też jakoś nie czuć. Niech ja się raz przejadę wolantem. Dość już mam tej karety. - Rzeczywiście - odparł uradowany - czas będziemy mieli prześliczny. - Ale ja - pośpieszył jednak dodać - ja bardzo chętnie jak zawsze pojadę z tobą karetą. - Nie, nie. Już kiedy ja mówię, to wiem, co mówię. Nie zawsze mogę, ale dziś bardzo chętnie przejadę się wolantem - oświadczyła stanowczo. Mimo to wydając rozporządzenie, jak mają zaprząc, Niechcic bał się, że się żona rozmyśli. Nie rozmyśliła się. Kazała sobie tylko na wszelki wypadek podać swą dużą chustkę, zapięli skórzany fartuch i pojechali, wyjechawszy tylko, jak twierdziła pani Barbara, przynajmniej o godzinę za późno. W drodze pani Barbara rozglądała się naokoło z ożywieniem. Po pewnym czasie stała się nawet rozmowna. - O ile czas jest cichy - przyznawała - to owszem, jechać odkrytym bardzo przyjemnie. Widok mam przynajmniej rozległy. Patrz no, co tutaj ptaków nad tym polem. Tu z kamieni to się pliszki zrywają, ale to to już nie wiem, co to za ptaszek tak śmiesznie podlatuje? Zobacz, zobacz, jak on próbuje usiąść na owsie. Ha, ha. Spostrzeżenia te zakończyła mówiąc: - Przypomniały mi się młode lata, kiedy się człowiek z byle czego radował. - Widzisz. W mieście nie będziesz na to wszystko patrzyła - napomknął Niechcic. - Dlaczego? - zapytała dotknięta. - Przeciwnie, ja właśnie na wsi nie mam czasu na nic popatrzeć. Ja przecież na dwa kroki od domu odejść nie mogę. A w mieście, jak dziewczyna po obiedzie pozmywa, ja sobie spokojnie, bez tego piekła, które jest wiecznie na wsi, wyjdę, pójdę do parku albo nawet siądę w dorożkę, każę się powieźć za miasto. A zresztą ja przecież na lato zawsze będę przyjeżdżać do Serbinowa. - Ach, prawda - przyjął to do wiadomości Bogumił. Był rad, że pani Barbarze tak niechcący zrobiło się przyjemnie. Sam był także coraz to lepszej myśli. Dzisiaj, przy świeżym dniu po burzy, nawet kupno domu w mieście, nawet zamieszkanie w nim pani Barbary zdawało się być rzeczą zupełnie do przyjęcia. W Kalińcu był już upał, chociaż na przedmieściach stały jeszcze kałuże po nocnym deszczu. W gmachu sądu dawała się uczuwać pustka letnich miesięcy, kiedy prawnicy są na wakacjach, a większa część spraw odroczona. W olbrzymiej sieni stało tylko pochmurnie i cierpliwie kilku chłopów, a w głębi na górze szedł ktoś ciężko i niechętnie po schodach. Z obu stron rozległej klatki schodowej rozciągały się długie, sklepione korytarze. Pani Barbara zaczęła wnet rozwijać swoją jałową przedsiębiorczość. - O ile pamiętam z tych czasów, kiedy tu pracował Toliboski, to rejenci siedzą na dole - rzekła i pomknęła w głąb jednego z dwu korytarzy. Niebawem zawróciła i ruszyła w przeciwną stronę. - Wydział hipoteczny - czytała zdyszana po rosyjsku. - Co to znaczy? - To właśnie tu - objaśnił ją Bogumił. - O, widzisz? Masz na drzwiach napisane: Rejent Wacław Holszański. Pani Barbara zastukała. - Nie wiem, czy nikt nie odpowiada, czy ja może nie słyszę - szepnęła, a po chwili zniecierpliwiona otworzyła szeroko drzwi. - Jezus, Maria! - rzekła ze zgrozą. - Tutaj nikogo nie ma. Był to nieduży, także sklepiony pokój. Przy oknie stały dwa stoły, przy nich krzesła z krążkami, zabezpieczającymi od hemoroidów, pod ścianą ławka i szafa, na ścianie mapa Rosji oraz kilka przypiętych pluskiewkami, ręcznie pisanych świstków - oto wszystko, co spoczywało tu w ciszy i śród niemrawego brzęczenia much. - Widzę tu jeszcze drzwi - zauważył Bogumił - chodźmy zobaczyć dalej. Znów zastukali, a nie otrzymawszy odpowiedzi - zajrzeli. Zobaczyli wiedeński fotel, biurko, lampę. - To jest kancelaria Holszańskiego - rzekł Bogumił - poznaję, bo kiedyś tu byłem. Ale i tu też jeszcze nikogo nie ma. - To dziwne - szepnęła podejrzliwie pani Barbara. - Siądźmy i poczekajmy - zachęcał ją Bogumił. - Nie - rzekła - chodźmy na ulicę przed sąd. - Kiedy tu chłodniej. - To ty zostań, ale ja wyjdę - odparła miotana coraz to większym niepokojem. Zdawało jej się, że stanie na ulicy przyśpieszy nadejście rejenta. - Ale że i nikogo z Ostrzeńskich nie ma, też się dziwię - mówiła śpiesząc. Bogumił poszedł za nią solidarnie. Stanęli pod pięknymi kolumnami gmachu, pamiętającego Królestwo Kongresowe. Niechcic zapalił papierosa, pani Barbara natężonym wzrokiem patrzyła na przemian to w stronę parku, to w stronę Karolińskiej ulicy. Niebawem zobaczyła nadciągających z daleka wuja Daniela z Bodziem. Zaczęła do nich wołać: - Nikogo nie ma!!! - Gorąco... - Gorąco... - powiedzieli do siebie panowie przy powitaniu. - Chociaż i tu w mieście musiała także być burza? - zaciekawił się Niechcic. - Ale jeszcze i jaka. Ochłodziło się i ciśnienie ogromnie spadło. Ale już teraz, Bodziu, ile stopni było, jakeśmy wychodzili? - Dwadzieścia Reaumura w cieniu, a ciśnienie siedemdziesiąt sześć i pół - oznajmił Bodzio. - Uważa pan? Po burzy. W nocy było siedemdziesiąt cztery i osiem. - Ja już myślałam, żeście skończyli i rozeszli się dawno - snuła swoje pani Barbara. - Bójże się Boga, Basiu, przecież jeszcze nie ma wpół do dziesiątej. Co prawda, to i ja myślałem, że Michasię tutaj zastanę. Już blisko dwie godziny, jak mi zginęła z oczu. Miała iść z Antoniową na targ, ale wątpię, żeby tam dotąd siedziała. Powinna tu już być. Bodziu, nie stój w słońcu. - Ogromnie nie lubię takiego przeciągania - rzekła pani Barbara rozgoryczona. - Ja w ogóle nie lubię takich spraw. Łazić gdzieś po kątach, po których się roi od ludzi obnoszących najrozmaitsze zarazki... A jeszcze łazić w taki upał! I przypomniawszy sobie wykrzyknik pani Barbary wuj Daniel dodał po chwili: - A że Holszańskiego jeszcze nie ma, to nic dziwnego. Co oni mają tu do roboty teraz latem. O ile weksli do protestu nie naprzynoszą, to Holszański czyta gazetę, a jego dependent, ten Haywola, układa rebusy i szarady, bo to jego specjalność. Bogumił ponownie zaproponował, żeby czekać nie na ulicy, tylko w gmachu. - Tutaj się robi coraz to większy upał. - Ale tutaj stoję przynajmniej na powietrzu, a w środku pewno nie przewietrzone. A czy ja wiem, kto tam wczoraj psuł atmosferę? - protestował wuj Daniel, który miał przy tym nadzieję, że stojąc pod kolumnami przyśpieszy nadejście Michasi. Wpatrywał się tedy z natężeniem w ulicę wiodącą ku rynkowi, pomrukując półgłosem jakąś nieuchwytną melodię. Niebawem jednak przerwał, aby powiedzieć: - Zdaje mi się, że idzie Holszański. Pierwszą osobą, którą wnet wszyscy zobaczyli, był jednak nie pan Holszański, tylko jego dependent Haywola. Szedł z wzrokiem wbitym w kamienie bruku i od czasu do czasu dotykał lewą ręką miejsca, gdzie w marynarce znajduje się wewnętrzna kieszeń, jakby sprawdzał, czy mu stamtąd co nie wypadło. Wyglądał na człowieka niezupełnie zdającego sobie sprawę, dokąd dąży. O kilka kroków za nim kroczył, także jakby omackiem, Wacław Holszański, do połowy zakryty rozpostartą gazetą. Zawsze chodzili w ten sposób i mówiono o nich: - Idzie Haywola ze swoim rejentem. Zrównali się z oczekującym towarzystwem, Haywola podniósł głowę. Oczy jego były zamglone i smutne, ale usta zdawały się być obdarzone wieczną skłonnością do uśmiechu, ponieważ górna warga była krótsza i dwa olbrzymich rozmiarów zęby wystawały na zewnątrz. Był podobny do pogodnie zatroskanego gryzonia. Gryzoń ów odwrócił się w stronę Holszańskiego i powiedział: - Proszę pana... Holszański odsłonił wtedy śniadą twarz, osnutą czarnym przystrzyżonym zarostem. Jego łagodne piwne źrenice patrzyły tak, jakby nigdy jeszcze w życiu nie spotkało go nic bardziej zdumiewającego i niespodzianego, niż zastanie przed portalem sądu tego dobrze sobie znajomego towarzystwa. Ten wyraz twarzy tak dalece wytrącił panią Barbarę z równowagi, że zawołała: - Jak to! Przecież my mamy u pana dzisiaj podpisywać akt przejęcia tego spadku, czy jak to się tam nazywa... - Wiem. Wiem. Tak jest. Pan Haywola zaraz nam wszystko przygotuje - powiedział grzecznie Holszański. I spojrzawszy po wszystkich, zapytał: - Czy państwo czytaliście już tę ostatnią wiadomość o Chinach? - Tak. Wszystko to robota Berlina - odparł wuj Daniel, jak zwykło się mówić o większości wypadków politycznych. W tejże chwili nadszedł główny spadkobierca. Wyglądał na ledwo pełnoletniego i wątłego młodzieńca. Był cieniutki i niewyraźny, jak pobieżnie rzucony szkic człowieka. Nikt go nie znał. Po krótkich milczących prezentacjach wszyscy się po cichu zdziwili. - Taki młody - zaszeptano nieomalże z urazą. - Po prostu młokos - spotęgowała jeszcze to wrażenie pani Barbara. - Ale jeżeli to ma być ta historia, o której słyszałam - dopowiedziała cichaczem Bogumiłowi - to on nie może już być tak bardzo młody. Taką tylko widać ma urodę chłopczykowatą. Uwag tych udzielano już sobie w echowym odgłosie stąpań po korytarzu. W pierwszym pokoju kancelarii rejenta Holszańskiego zastali teraz siedzących na ławce dwu nieznajomych panów, dużych i opalonych blondynów. Mieli obaj uroczyście znękany wyraz twarzy. - Widziałam ich, jak wchodzili, ale nie wiedziałam, że też tu idą. Kto to taki? - zapytała pani Barbara. Wuj Daniel przypatrzył się blondynom zmrużywszy jedno oko i objaśnił: - Aa, to są Ostrzeńscy ze Siąszyc. Po Melchiorze. - I rozejrzawszy się wkoło dodał z trwogą: - Michasi ciągle nie ma. Holszański usłyszał to i wtrącił: - Michasia nam wcale tym razem niepotrzebna. Możemy zaraz przystępować do rzeczy. - Bardzo dobrze - mruknął wuj Daniel sucho - ale ja ją chcę widzieć. I zwróciwszy się do Bodzia szeptał: - Bodziutek, jeżeli mógłbym być pewny, że nie zginiesz mi z oczu, to wolałbym, żebyś sobie pochodził po korytarzu. Tam nie tak duszno. - Dobrze, tatusiu - odparł Bodzio zgodnie i bez wahania. Ostrzeńscy po Melchiorze, nabrawszy widać zaufania do wyniosłej postaci Bogumiła, zbliżyli się do niego. - Nam tutaj radzą nabyć jakieś place w Kalińcu - zwierzyli się po kilku wstępnych zwrotach. - A my chcemy to wszystko włożyć w Siąszyce. Mówią, że to się nie opłaci, ale my mamy głębokie przekonanie, że z Siąszyc można zrobić cacko. Te parę tysięcy rubli po radcy nie tak to wiele, ale zawsze wszystkie budynki można za to wyremontować. A pan dobrodziej jak by radził? - Nie ma dwu zdań, że wszystko włożyć w ziemię - powiedział z żarem Niechcic. Chciał jeszcze jakimś słowem poprzeć swą radę, ale nagle przypomniał sobie, że ma pomóc swej żonie kupować kamienicę. Zasępił się i odsunął. W tejże chwili przybyła pani Ostrzeńska. Przywitała się ze wszystkimi pobieżnie, a idąc za nurtem swoich myśli rzekła do Ostrzeńskich po Melchiorze: - Więc już wiem wszystko. Karetki samochodowe do Czałbowa i Nieznanowa nie przedstawiają teraz dobrego interesu. Finansuje to już zresztą szwajcarska firma "Vitesse". Tak że zostają tylko place. - Jak droga pani uważa - zgodził się jeden z Ostrzeńskich z ukłonem. - Więc właśnie tylko place koło kolei, każdemu będę to radzić - powtórzyła z naciskiem wujenka Michalina. Pani Barbara stała blisko i słyszała tę niegłośną rozmowę. Uczuła się jakby czymś zagrożona. - Co ona mówi? - szepnęła i pot wystąpił jej na czoło. Wtem ujrzała wchodzącego Lucjana Kociełła. Tak była zaprzątnięta niezwyczajnymi dla siebie zdarzeniami ostatnich dni, iż zupełnie wypadło jej z myśli, że zobaczy przy tej okazji szwagra. Strasznie się ucieszyła, chociaż gdy na niego spojrzała, ogarnęło ją przerażenie, gdyż był tylko cieniem dawnego siebie. Oczy mu wpadły głęboko, a siwiejący zarost, okalający chudą, ziemistą twarz, nadawał mu podobieństwo do wynędzniałego mnicha. Czyżby naprawdę był chory, czyżby nie służyły mu interesy? Przecisnęła się ku niemu spomiędzy tłoczących się spadkobierców i chwilę rozmawiali. - Patrzysz, Baszko - rzekł - i dziwisz się, co się ze mną zrobiło. - Nie - odparła zakłopotana. - Jesteś widać trochę przemęczony, przepracowany. - Przepracowany - ha - parsknął. - Przestałem już to nazywać pracą. Jestem zgoniony. - Cieszę się, że cię widzę. Opowiedz mi prędko o dziewczętach. Czy Oktawia szczęśliwa w małżeństwie? Wiem, że i Sabina zaręczona. Czy pomyślnie? Lucjan Kociełł przyjechał upełnomocniony do podjęcia spadku przez córki. Oktawia z mężem była w podróży poślubnej nad włoskimi jeziorami - a teraz młodzi małżonkowie wezwali Sabinę, by im towarzyszyła w dalszym zwiedzaniu świata. - Każda z moich córek - rzekł Lucjan - zyskała połowę szczęścia. Jedna dostała męża ze stanowiskiem i z dużą przyszłością, a przy tym pierwszorzędnego człowieka. Druga zaręczyła się z biednym i lekkomyślnym ptakiem niebieskim, ale z wielkiej miłości. Złożywszy to razem, otrzymamy całkowite szczęście. Jasne, nie? - A ty? Powodzi ci się? - Finansowo tak. Ale mam wrażenie, że przestałem być człowiekiem. Nie mam czasu ani pomyśleć, ani żeby coś czuć, ani żeby robić coś takiego, co bym widział, że ja to robię. Jak się człowiek raz weźmie do interesów, to się musi obracać coraz prędzej niby kółko w maszynie. Jeden interes rodzi drugi, nie ma temu granic, a w końcu przestaje się wiedzieć, na co i po co to wszystko. - Powinieneś wypocząć. - Toteż mam zamiar to zrobić. A właściwie - nie wypocząć, nie wypocząć, tylko zastanowić się chwilę nad sobą i nad światem. Tego mi trzeba. I stać się wreszcie całkowitym człowiekiem. Widzę do tego jedną drogę: spieniężam wszystko, płacę długi i kupuję posiadłość. Taką, na której będę musiał sam pracować z ogrodnikiem, z cieślami, z murarzami. Kilka mórg ziemi. Gołej ziemi. Zakładam ogród, buduję dom, sam będę wszystko robić. Chcę raz widzieć, jak z mojej pracy powstaje coś realnego, a nie banknoty i banknoty. - No dobrze, a te cementownie, te spółki? - H-ha - to wszystko bałamucenie ludzi. Rozwój gospodarczy kraju? Owszem i ja się tego spodziewałem. Ale czy może być mowa o jakimś racjonalnym rozwoju w naszym położeniu politycznym? W położeniu, gdzie co krok walisz głową w mur tępoty albo złej woli władz centralnych? Pozostaje tylko robienie pieniędzy. Owszem, pod tym względem mamy dosyć swobody. Ale to mi przestało wystarczać. Krótko mówiąc, czy to wina interesów, czy polityki, czy moja, nie wiem, ale wiem, że zaszedłem nie tam, gdzie chciałem. Więc wracam do początków, do ziemi. Nie dlatego, żebym to uważał za ideał, tylko że nie widzę innego wyjścia. Może w taki sposób będę wreszcie pełnym człowiekiem, co sieje, zbiera, myśli, zastanawia się... Lucjan Kociełł znów, jak kiedyś, zadziwił panią Barbarę. Zakopać się gdzieś na wsi, to ma być pełnia życia? - Musimy o tym pomówić - rzekła. - Na jak długo tu jesteś? - Niestety, Baszko, wyjeżdżam jeszcze dzisiaj. Jestem od wczoraj, bo miałem tu jeszcze trochę dawniejszych interesów do zlikwidowania. Cały dzień zeszedł mi na tym, tak że nie mogłem już pojechać do Serbinowa, chociaż chciałem. Pocieszałem się, że was tutaj zobaczę. Ale wiesz, przyjedź do mnie. Jak pobuduję dom. - Przyjadę na pewno. - Proszę państwa - zawołał rejent Holszański. - Słuchaj, Baszko - zatrzymał jeszcze Kociełł panią Barbarę. - Pamiętaj, żeś obiecała przyjechać. Mnie naprawdę bardzo zależy na tym, żeby z tobą porozmawiać. Mam takie różne myśli... 20 Samo załatwienie sprawy u rejenta poszło o wiele prędzej, niż się można było po tak długim oczekiwaniu spodziewać. - Tyle przygotowań, czekania, denerwowania się dla głupich pięciu minut - dziwiła się pani Barbara. Pieniądze zostały wypłacone częściowo gotówką, a częściowo czekami. Lucjan Kociełł wziął czeki, zaraz się ze wszystkimi pożegnał i śpiesznie wyszedł, gdyż kurierka jego odchodziła już za godzinę. Nie wchodził widać w rachuby dotyczące placów, gdyż wujenka Michalina nie zaczepiała go w tej sprawie. Niechcicowie na życzenie pani Barbary, która pierwszy raz w życiu widziała czeki, otrzymali gotówkę. Postanowili ją jednak natychmiast włożyć do banku, bo się bali nosić przy sobie tak dużą sumę. Śpieszyło im się, żeby iść, i patrzyli wyczekująco na resztę towarzystwa, która zdawała się wcale nie mieć zamiaru opuszczać tego miejsca. Wszyscy stali na środku kancelarii przekonywając się o czymś wzajemnie. Pani Barbara i Bogumił nie czuli się w to wszystko dostatecznie wtajemniczeni, toteż pożegnali się z Holszańskim i wyszli. Kiedy wracali z banku, Bogumił sprawdził godzinę i powiedział: - Już dochodzi dwunasta. Ja bym teraz najchętniej co zjadł i napiłbym się piwa. Pani Barbara przystała na to, chociaż sama powiedziała, że nic jeść w taki upał nie będzie. Kroczą tedy pomału śród gorąca, od którego wszystko dokoła błyszczy się i bieleje. Nagle tuż przy ulicy, na której chcieli w hotelu zjeść obiad, natknęli się na Arkuszową. - Mamy szczęście - stwierdził Niechcic wesoło. - Chcieliśmy zaraz po obiedzie iść Arkuszowej szukać. Zaś Arkuszowa na to, że na odwrót - ona ich szuka już dawno. - Szuka, bo co? - zapytała pani Barbara, gdy wszystkie powitania i pozdrowienia zostały wzajemnie wymienione. Szuka, bo się okazało, że można traktować o kupno kamienicy. Arkuszowa nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Była o przebiegu dnia akuratnie powiadomiona. Właśnie dowiedziała się, że wszyscy wychodzą od rejenta i tam naprzód pobiegła. Nie chce ona, żeby jej państwo przeoczyli okazję i radzi w każdym razie kamienicę obejrzeć. - Gdzie jest więc owa kamienica? Daleko stąd? - Czemu ma być daleko? Ona jest w samo prawie. - Bo myśmy chcieli zjeść obiad. - Ja poczekam. Nie szkodzi. Gdzie państwo każą przyjść? Ale pani Barbara zaniepokoiła się nagle, że jak zaczną odwlekać, to im coś stanie na przeszkodzie i kamienica uciecze. - Albo może lepiej - powiedziała niepewnie - chodźmy zaraz. O ile to niedaleko... - Dobrze - zgodził się Niechcic - będziemy mieli spokojniejszą myśl przy jedzeniu. Zaczęli iść, ale po krótkiej chwili pani Barbara zwolniła znacznie kroku. - Co takiego? - zagabnął ją Bogumił. Przystanęła i, odciągnąwszy go nieco na bok, z wyrazem szalonej rozterki w twarzy powiedziała ukradkowym półszeptem: - Czekaj no, bo żeby czasem nie zrobić jakiego głupstwa. Jeśli w tym Pamiętowie są, jak mówisz, i brzoskwinie, i winogrona... to żeby czasem dzieci potem nie miały do nas pretensji. Bogumił był taki zaskoczony, że na razie oniemiał. Arkuszowa natomiast widząc, że napomykają o czymś, widać o jakimś interesie, który mieli przedtem na myśli, przybliżyła się i powiedziała: - O ile wielmożnym państwu to nie dogodzi, to państwo nie muszą kupić. Ale zobaczyć nie zaszkodzi. Co to kosztuje? Nic. - To prawda. Możemy w każdym razie zobaczyć. Minęli most, zwany "rybny", minęli Karolińską, przeszli przez most kamienny i zagłębili się w ciasne uliczki, gdzie aż dusiło od kwaśnej woni rozgrzanych na spiece brudów. Stamtąd wynurzyli się na szersze, bezładnie i luźno zabudowane Raciborskie Przedmieście i tu pani Barbara utraciła cierpliwość. - Dokądże Arkuszowa nas prowadzi? To już prawie za miastem. - Pani Niechcic! Niech pani uwzględni chwileczkę cierpliwości. Tu zaraz będzie miasto. Wielmożni państwo pozwolą teraz w tę stronę i niech pani uważa do tej budowy. Skręcili w boczną uliczkę, która wychodziła na obszary pełne rozpoczętych budowli. - Owszem - przyznała pani Barbara - widać tu ogromny ruch budowlany. A może owa kamienica też się dopiero buduje? - Co ona się ma budować? Ona już stoi pięć lat. Poszli nieco na ukos ku małej niedawno wytyczonej uliczce. Znajdowały się tutaj trzy kamienice, rzeczywiście zupełnie wykończone i zamieszkane. Resztę ulicy obrzeżały parkany, a nad parkanami widać było jabłeczne sady. - Ach, jak tutaj przyjemnie - zachwyciła się pani Barbara - zupełnie jak na wsi. Patrz, jaki tu urodzaj na jabłka. Któryż to dom? Zeszli na drugą stronę ulicy i przyjrzeli się wskazanej przez Arkuszową kamienicy. Była to dwupiętrowa kamienica o ścianach pomalowanych na jasnokremowy, smaczny i ciepły kolor. - I nigdzie żadnych wywijasów, żadnych ozdóbek, których cierpieć nie mogę - mówi pani Barbara. Rzeczywiście nad bramą i oknami znajdowały się jedynie proste, żłobkowane listwy, podbite modrym cieniem. Na parterze we wszystkich oknach z obu stron bramy kwitły kwiaty. - Zaraz widać, że porządni ludzie mieszkają - orzekła pani Barbara i rozglądając się po szybach wyliczała: - Fuksje, kaktusy, pelargonie, widzę i oleander. Weszli ostrożnie na podwórze. Było zalane słońcem. Dwie boczne oficyny miały wygląd zaciszny dzięki temu, że pod ich ścianami posadzono w niektórych miejscach dzikie wino i klematisy. Czwarta, nie zabudowana strona podwórza zagrodzona była płotem z desek, nad którym zieleniały rozłożyste i czyste jeszcze po nocnym deszczu jabłonki. Na środku podwórza znajdowała się pompa. Koło drwalników leżały nowe deski, o które łasił się pręgowany nieduży kot. Na widok wchodzących na podwórze gości kot dał kilka sztywnych susów, a następnie wdrapał się na deski i usiadł na nich otoczywszy się grzecznie ogonem. Koło porządnie wapnowanego rynsztoka troje bosych dzieci taczało zardzewiałą obręcz z koła. - To rozumiem - rzekła pani Barbara rozglądając się z upodobaniem dokoła. - Nie wiem jak ty, ale ja uważam, że tu jest przecudnie. Ja bym tu mogła hodować i róże, i brzoskwinie, i Bóg wie nie co. Patrz, co tu słońca na tej ścianie. Czy w Serbinowie jest gdzie tak dużo słońca? - A ten ogród - zwróciła się do Arkuszowej - czy należy także do kamienicy? - To jest ogród? - obraziła się Arkuszowa - to nie jest ogród, to jest cały majątek. I objaśniła, że na miejscu tego ogrodu gospodarz, o ile nie sprzeda, ma postawić trzecią poprzeczną oficynę. - Nigdy bym na to nie pozwoliła - rzekła pani Barbara oburzona. I patrząc przez płot, dodała z ożywieniem: - O ile byśmy kupili, w takim razie wszystkie drzewa trzeba by zaraz podgnoić. Przecież widzę, że gatunki są dobre, tylko że zadrobniały. Spod płotu wywinął się pstrokaty królik, zadygotał rumianym noskiem i poskoczył ociężale w stronę drwalników. - Patrzajże, królik! - wykrzyknęła pani Barbara. - O, królików to bym się bał - rzekł Bogumił - wszystko zryją. - Ostatecznie możemy nie hodować. Ale przyznasz chyba, że i bez królików jest się tu czym zachwycać. Owszem, Bogumiłowi ten dom nie wydaje się specjalnie odpychający. Ile to rzeczy wygląda strasznie, dopóki o nich myśleć, a jak się do nich dotknąć - okazują się wcale niezgorsze. Całe to podwórze ma w sobie coś przyjaznego, jak gdyby rodzinnego. Bogumiłowi się wydaje, że tu mogłaby ostatecznie pani Barbara zamieszkać i że tu zamieszkawszy nie oddaliłaby się tak beznadziejnie od niego. A oprócz tego zaczyna widzieć, że tu jest w istocie niejedno do zrobienia. - Ja widzę - mówi - że tu, za tym ogrodem jest i drugi, i trzeci. Widzę, że tu ogrody idą jeden za drugim. Żeby tak pomału skupić ze trzy ogrody i założyć gospodarstwo warzywne albo może szklarnie z kwiatami... - No tak, tutaj to ja się zgadzam, że ogród może mieć przyszłość, ale nie w Pamiętowie, o dziesięć wiorst od miasta - mówi pani Barbara i spogląda dokoła okiem pełnym zapału. - Sobie - mówi jeszcze - zostawiłabym, patrz, to mieszkanie, bo jest bliżej ogrodu, toby mi było łatwo wszystkiego dopilnować. Nagle pochmurnieje i woła zasmucona: - Ale to przecież na nic, bo mi się przypomniało, że wszystkie szkoły na drugim krańcu miasta! A ja tu, moja Arkuszowa, chciałabym z dziećmi osiąść. Arkuszowa się dziwi. Na jakim drugim końcu miasta? Czy państwo Niechcic widzą tę budowę, co ją kończą na placu przy tej właśnie uliczce. To jest budowa szkoły realnej, która ma być jeszcze w tym roku tu przeniesiona. A co do dziewczynek? Owszem. Będzie i dla dziewczynek. Żeby pani Niechcic nie była taka w gorącej wodzie kąpana i nie kazała lecieć jak na złamanie karku, toby po drodze stanęli i zobaczyli kamienicę, co się buduje naprzeciw szkoły realnej. Otóż pani Wenorden, do której, jak Arkuszowa słyszała, państwo Niechcic oddają córeczkę, ona właśnie targuje tę kamienicę. Ona się właśnie ma tutaj z Dziadowego Przedmieścia przeprowadzić. - No widzisz - ucieszył się Bogumił - to ci się wszystko dobrze składa. Chyba, żebyśmy chcieli Tomaszka oddać do filologicznego gimnazjum. - Kto teraz myśli o filologiczne gimnazjum - gorszy się Arkuszowa - teraz każdy chce być kupiec, chce być inżynier. No, to on sobie skończy szkołę realną i ma chleb. Pani Barbara tymczasem spogląda podejrzliwie na pompę i powiada: - Ale o tym na przykład, żeby wodę od pomnika aż tutaj nosić, to nie ma mowy. A tu woda pewno pod psem. Wobec takiego postawienia sprawy Arkuszowa podnosi prawie że hałas. Ogarnia ją namiętna żądza przekonania pani Barbary o dobroci wody w pompie stojącej na podwórzu. Chwyta za ramię pompy, łapie strumień wody w złożone ręce i pije z garści. Chce prócz tego uraczyć panią Barbarę, woła na dzieci, czy nie mogą przynieść z domu garnuszka. Dzieci przestają taczać obręcz, jedno z nich decyduje się przynieść kwartę. - Ja na taki upał - mówi pani Barbara - pić nie będę, bo gotowa bym jeszcze cholery dostać. Lecz Arkuszowa upiera się przy swoim. W takim razie niech wielmożny pan poprobuje, czy to jest woda pod psem. - Nie pijże - woła pani Barbara - ja na to patrzeć nie mogę. Bogumił pije zły i mówi, że czuć kwartą. - Czuć kwartą? Żebym ja tak sumienia nie miała, to ja bym te wode trzymała w buteleczkach u siebie w budce, gdzie mam wodę sodową, i sprzedawałabym ją do restauracji pierwszy rząd za wodę z Ostromecka. I nikt by się nie poznał, tylko po co ja mam ludzi oszukać? - Niechże Arkuszowa takich rzeczy nie mówi. O wodzie od pomnika wszyscy wiedzą, a o tej kto? Arkuszowa jednakże twierdzi, że wie dobrze, co mówi. Pompa koło pomnika ile czasu już stoi? Może sto lat, a kto wie, czy nie trzysta. Nic dziwnego, że ludzie o niej wiedzą. A tutaj co? Pięć lat temu nawet domu tego nie było, a na miejscu pompy ludzie tu mieli zwyczajną chłopską studnię, nawet nie cembrowaną. Ale w tej studni woda była zawsze jak wino, bo tu jest źródło. - Jest źródło? Czegóż Arkuszowa od razu tego nie mówi. Jak jest źródło, to co innego - ucieszyła się pani Barbara. Arkuszowa uchyliła cokolwiek swojej nieszczelnej peruki, otarła kroplisty pot z czoła i głęboko westchnęła. Widziała, że państwo Niechcicowie tracą tu darmo czas i patrzą na cały interes nie od tej strony, co trzeba. Zaczęła tedy tłumaczyć: - Ja państwu teraz powiem ostatnie słowo, dlaczego ten dom jest warty, żeby go kupić. Tu będzie dobry punkt. Miasto się buduje w tę stronę. Tu zaraz będą dwie szkoły, będą trzy banki. Niech państwo uważają, ile tu ludzi będzie chciało mieszkać, żeby mieć niedaleko. Tu mieszkania zawsze będą w dobrej cenie, tu za dwa razy drożej każdy wynajmie z pocałowaniem ręki. Już ja się nie boję o ten dom. Tu ani jeden pokój nie będzie i pięciu minut pusty stoić. I z powodu ten dobry punkt sam plac pod te kamienice będzie coraz większe pieniądze wart. Ten dom dzisiaj kosztuje piętnaście tysięcy, a za trzy lata, na moje słowo, za niego będą dawać bez targowania trzydzieści. - Piętnaście tysięcy! To drożej niż Pamiętów... - szepnęła pani Barbara. - Pamiętów? - podchwyciła Arkuszowa - pan dziedzic Woynarowski chce sprzedać Pamiętów? Niechcicowie pominęli to pytanie milczeniem i rozejrzeli się raz jeszcze po murach domu. W głębi niektórych mieszkań zauważono już ich obecność na podwórzu i usłyszano rejwach wszczęty przez Arkuszową. Do okna na pierwszym piętrze zbliżył się młodzieniec i strojąc skrzypce, które trzymał pod brodą, jednocześnie przypatrywał się z bezinteresowną ciekawością. Na dole spomiędzy doniczek z petuniami wychyliła się rumiana staruszka i patrzyła drapiąc się w siwe włosy drutem od robienia pończochy. Arkuszowa mówiła tymczasem: - Nie trzeba się przestraszyć. Na tych piętnaście jest pięć tysiąców Towarzystwa Kredytowego i cztery tysiące długów. - Znów Towarzystwo i długi! - wykrzyknęła pani Barbara - tego to ja się boję, jak niczego na świecie! - Pani się boi największe dobrodziejstwo - zadziwiła się Arkuszowa. - Ja jeszcze jedno powiem: ten dom jest warty siedemnaście tysiąców, ale gospodarz chce ze wszystkim wyjechać z Kalińca, no to jemu potrzebne pieniądze i on oddaje za piętnaście. Nastąpiła chwila milczenia i namysłu, po której Arkuszowa zapytała, czy wstąpią zaraz do gospodarza, ażeby się rozmówić. - Niech Arkuszowa najpierw idzie i dowie się, czy jest? - rzekła pani Barbara. Czekali na nią w bramie, przy drzwiach oddzielających klatkę schodową od sieni. Drzwi były ozdobione kolorowymi szybkami ułożonymi w deseń. Ktoś wszedł właśnie z ulicy w bramę, a potem w te drzwi i na schody. Przy otwieraniu szybki zamigotały. - Ładne te szybki - pochwaliła pani Barbara, a następnie dodała: - Cóż ta Arkuszowa nie wraca. Uwięzła tam czy co? Arkuszowa wróciła zasmucona. Gospodarz wyszedł. Ma wrócić dopiero o trzeciej. Nie wiedzieli przez chwilę, co począć. - Chodźmy zjeść obiad - rzekł Bogumił - a na trzecią przyjdziemy. Umówili się z Arkuszową, że wstąpi po nich za godzinę do Europejskiego Hotelu. Po drodze zobaczyli, że ta ulica nazywa się Owocowa. Nazwa była przybita na płocie jednego z sadów. Idąc dalej, rozmawiali już o domu na Owocowej prawie jak właściciele. Na razie wszystek dochód z kamienicy będą kładli w ów dług i w remont, bez którego się nie obejdzie, bo budynek zawsze potrzebuje naprawy. - Tylko pamiętaj! Z tymi długami ostrożnie! - ostrzegała pani Barbara. - Dług to i świństwo, i najstraszniejszy kłopot. Dadzą radę, uspokajał Bogumił. A gdyby było potrzeba co włożyć w sadek przy kamienicy, to się weźmie z tantiemy. Sądząc po roku, który minął, i po obecnie zapowiadających się zbiorach, mogą śmiało spodziewać się dobrej tantiemy. W ubiegłym roku koniczyna nie dopisała, ale rzepak zrównoważył tę stratę. Co do wełny, to gdy Bogumił spodziewał się, że i w tym roku nie będzie płacić, okazało się całkiem przeciwnie. W Australii wybuchła motylica. Zamówienia na wełnę angielską zawiodły i wełna w kraju nagle skoczyła w górę. Gdy tak snuli swe sprawy, zobaczyli, że naprzeciwko idzie Danielowa Ostrzeńska i że im daje gwałtowne jakieś znaki. Nie idzie nawet, a po prostu nadciąga, zdyszana i rozogniona. - Jezus, Maria! Przecież ja was szukam po całym mieście. Obiad stygnie, wszyscy się niecierpliwią! - Jaki obiad? - zapytywali zdumieni. - Jak to! Przecież pisałam do was, że zapraszam wszystkich po akcie do nas na obiad! Gdzieście się podziewali! Dlaczegoście uciekli tak nagle? - O żadnym obiedzie nic do nas nie pisałaś. - W tym samym liście pisałam, gdzie donosiłam o akcie. - O żadnym obiedzie w tamtym liście nie było - upierała się pani Barbara, a przypomniawszy sobie ów karteluszek, dodała nieco zachwiana: - A może zresztą i było. Piszesz tak niewyraźnie, że nie wymagaj potem, żeby cię kto przeczytał. - My właśnie szliśmy na obiad do hotelu - wtrącił Bogumił. - Tego mi już przecież nie zrobicie. Wszyscy na was czekają. Widzicie, że sama wyszłam was szukać. Chodźcie prędzej, bo tam Daniel szaleje. I gdzież, kiedy omówimy te place? - Jakie place? - pytali Niechcicowie przyśpieszając pomimo woli kroku. - Na litość boską! Przecież wszyscy kupujemy tu place na Oczkowie. Co? I tego wam nie mówiłam? Trzeba się śpieszyć, bo to szalona okazja. - Czekajże, Michasiu. My żadnych placów nie chcemy. My tu już upatrzyliśmy sobie dom. Zapomniawszy o czekającym obiedzie pani Michalina stanęła: - Dom? Gdzie dom? Co za dom? Nagle ruszyła z miejsca. - No, dobrze. Wszystko to rozpatrzymy. W każdym razie obiad z nami zjeść zawsze przecież możecie. - Obiad moglibyśmy i zjeść - woła pani Barbara biegnąc bez tchu między swą bratową i mężem - ale umówiliśmy się z Arkuszową, że ma po nas o trzeciej przyjść do hotelu. - Chodźcie! Chodźcie! - nagli pani Ostrzeńska. - Z Arkuszową? Nie róbże z głupstwa wielkich rzeczy. Zresztą do trzeciej zdążycie przecież wrócić. 21 Kiedy Niechcicowie weszli z panią Michaliną do mieszkania Ostrzeńskich, wszyscy goście krzątali się gorączkowo około stołu z przekąskami. Anzelma Ostrzeńskiego, który wrócił dopiero co z zagranicy, pani Barbara na razie nie poznała. Nie widziała go już od paru lat. Wydał jej się nadzwyczajnie przystojny, chociaż może trochę nieprzenikniony i nazbyt powściągliwy w sposobie bycia. Oczy miał błękitne, piękne, lecz zimne jak niebo w silny mróz. - Wyglądasz niby dyplomata - zauważyła, gdy się z nią witał. - Nigdy bym nie powiedziała, że to ten sam Zeluś, który u nas, jakeśmy jeszcze byli w Krępie, jeździł na kucu i bawił się z psami. - Ja za to pamiętam dobrze te czasy - odparł Anzelm. niezwykle silnym, dobitnym głosem. - I pamiętam, że się ten kuc nazywał "Młynek". Panią Barbarę dobrze usposobiły te słowa. - Masz głos taki, jak nieboszczyk radca Joachim. Typowy głos Ostrzeńskich - rzekła. I dodała: - Studiowałeś, jak mi się zdaje, przyrodę? - Tak - odparł, i po tej krótkiej odpowiedzi pani Barbara uczuła zadziwiona, że Anzelm nie chce z nią dalej rozmawiać. Widać trafiła na niewłaściwy przedmiot. Cofnęła się onieśmielona i zobaczywszy, że Daniel stoi u progu drzwi do dalszych pokoi, podeszła do niego. - Która godzina? - zapytała. - Bo my już wkrótce musimy sobie iść. Wuj Daniel nie zwrócił na to pytanie uwagi. - Jak się masz? - zapytał natomiast, chociaż widział już dzisiaj siostrę. Był smutny. Miał więc wreszcie raz w domu swoją Michasię, ale razem z nią całą czeredę gości. - Chciałbym tylko wiedzieć - rzekł po chwili - czy Michasia pamiętała, że ja i Bodzio jemy tylko rosół i befsztyk. Nie idzie mi, uważasz, o befsztyk, ale czy pamiętała, czy pomyślała o nas chociaż przez jedną minutę. - Co? - zapytała pani Barbara. Nie dosłyszała, gdyż rasowy pinczerek pani Holszańskiej podniósł piekielny hałas. Oszołomiony widokiem tylu osób, zdenerwowany pieszczotami, którymi usiłowano go darzyć, wskakiwał i zeskakiwał z krzeseł szczekając jadowicie i piskliwie. - Czy nie ma na to żadnego sposobu - denerwował się wuj Daniel - żeby ukręcić łeb temu psu tej Holszańskiej? Obyło się bez tego. Dzwoniąca łańcuszkami i breloczkami pani Holszańska złowiła wreszcie pieska i, czyniąc mu pieszczotliwe wyrzuty, odniosła go do kuchni. Państwo Holszańscy nie dziedziczyli wprawdzie, ale brali udział w obiedzie i jako krewni, i jako mający zamiar umieścić w owych jakichś placach na Oczkowie swe jedyne, jak się wyrażała pani Holszańska, grosze. Rejent Holszański nie pił i nie jadł przekąsek. Siedział w kącie i czytał gazetę. Zauważywszy to wuj Daniel rzekł do Barbary: - Tobie też nie radzę jeść przekąsek. Wszelkie raki, kamienie żółciowe, katary kiszek, wszystko to od przekąsek. Pani Barbara chciała ostrzec i Bogumiła, żeby nie jadł tylu tych ostrych rzeczy, ale nim się do niego docisnęła, w pokoju zapachniał rosół z koperkiem i pietruszką, a wujenka Michalina zaczęła wołać: - Proszę państwa do stołu! - i rozmieszczać gości. Wuj Daniel odzyskał humor. Więc jednak Michasia pamiętała o rosole. Dała go nawet wszystkim. To bardzo delikatnie z jej strony, że nie naraziła go na nieprzyjemne przy gościach "osóbki". Więc jednak, chociaż wydawała się zajęta wyłącznie tylko gośćmi, w gruncie rzeczy zawsze w jakiś sposób myśli i o nim. Upewnił się co do tego, że są jednak między nimi jakieś więzy. Siedząca naprzeciw niego żona wydała mu się nie tylko szatańsko piękna, lecz i anielsko dobra. I genialna. Pamiętać także i o rosole, kiedy miała na głowie spadek, Anzelma, place, gości... Uważał, że to aż za wiele z jej strony. Miał chęć podejść do niej i jakoś cichaczem jej powiedzieć: - Jesteś dla mnie zbyt dobra, ja tego nie wymagam. I jestem szczęśliwy, że się tak wszystkim umiesz zająć, interesami, domem. Stał się wesoły, opowiadał anegdoty polityczne, historyczne, pijackie... Goście pękali ze śmiechu, gdyż umiał dobrze opowiadać. Wujenka Michalina była na początku obiadu dosyć milcząca, bo musiała dawać baczenie na wszystko, a oprócz tego pochłaniała ją myśl o placach. Interesami zajmowała się już od dawna. Kupowała, sprzedawała, umiała wynaleźć w Warszawie najtańsze źródło hurtu, umiała sprzedać każdy towar, nie było u niej takiego, który źle idzie. Ale wszystko to były drobne obroty, z których dochód starczał jedynie na spłaty dawnych długów i na pomoc synom. W Anzelma kładła, gdyż miała co do niego wielkie nadzieje, Janusza trzeba było coraz to ratować od skutków jakiegoś szaleństwa. O niczym solidniejszym nie można było pomyśleć. Co innego teraz te place na Oczkowie. Zapowiadało się to bardzo poważnie. Anzelm projektował puszczenie w obieg akcyj, założenie jakichś młynów czy fabryk, stworzenie całej nowej dzielnicy miasta. Kupno części placów przez obecnych tu spadkobierców miało być tylko zapoczątkowaniem całej sprawy. Wujenka Michalina drży jednak właśnie o ten początek, żeby się dobrze udał. Kiedy część placów zostanie od razu rozkupiona, już to samo będzie reklamą dla przedsięwzięcia. To prawda, o ile ci wszyscy się nie zgodzą, znajdą się inni, ale to będą Niemcy albo Żydzi, nie ma tu co się łudzić, miasto nie jest bogate, - śród Polaków ze świecą trzeba szukać takich, którzy by mieli wolne kapitały i mogli je w to rzucić. Nasi ludzie lubią przy tym, żeby kto inny poszedł na pierwszy ogień, a dopiero jak się Żydowi udało, wtedy krzyczą o pijawkach i tym podobnie. A tutaj właśnie o to idzie, żeby zacząć z polskimi kapitałami, to pod każdym względem inaczej wygląda. Od razu nie tylko interes, ale i czyn obywatelski. A oprócz tego niech ta zbiedniała rodzina raz przecież do czegoś dojdzie. Kiedy się samemu ma coś zyskać, przyjemnie jest wiedzieć, że jeżeli nie wszyscy, to chociaż ci i owi, ludzie bliscy, także przy tym zyskają. Wrodzone człowiekowi uczucie solidarności z drugimi musi zawsze znaleźć jakieś zaspokojenie, choćby najbardziej chude. Ale czy Anzelm zdoła ich wszystkich przekonać i namówić, a następnie - czy w ogóle wszystko się jemu dobrze uda, tego pani Ostrzeńska bynajmniej nie jest pewna. Nie wątpiła, że jego zdolności życiowe dadzą się w końcu poznać, lecz gdy na wieść o ukończeniu sprawy spadkowej nagle przyjechał i zaczął od razu od rzeczy na wielką skalę - poczuła oszołomienie, i teraz przy obiedzie popadała co chwilę w taką zadumę, że wszyscy goście uciekali jej prawie sprzed oczu. Kiedy wreszcie przywołała się do porządku i zwróciła na nich znowu uwagę, przekonała się, że nikt nie mówi o placach. Wszyscy zdają się sądzić, że zostali zaproszeni po to jedynie, aby się napawać wzajemnie swym towarzystwem, dobrymi potrawami i rozmawiać o niebieskich migdałach. Daniel na przykład ni stąd, ni zowąd zaczął Barbarze Niechcicowej opowiadać o gwieździe Wenus. - Jest ona - mówił - po Merkurym gwiazdą najbliższą słońca. Toteż, uważasz, widujemy ją tylko zaraz po zachodzie albo na krótko przed wschodem, kiedy promienie słońca nie przygaszają jej blasku. A i to w dodatku pojawia się jedynie wtedy, kiedy wyprzedza w swoim obiegu słońce albo gdy się znajduje tuż za nim. Bo gdy jest na równej z nim linii, wtedy, ma się rozumieć, wschodzi i zachodzi z nim razem. I wtedy jej nie widać. - Więc to dlatego - cieszyła się pani Barbara, on zaś wyjął z kieszeni ołówek i udostępnił ten wykład za pomocą rysunku. Następnie mówił jeszcze chwilę o nowych wynikach obliczeń astronomicznych i o nowych odkryciach, poczynionych wśród mroku wszechświata. Panią Barbarę przeniknęła szczególna radość płynąca z czerpania wiedzy. - Na cóż się uginać - myślała - pod ciężarem tych placów, kamienic, pieniędzy, kiedy są gwiazdy, nieba, światy, niezmierzone obszary, gdzie myśl ludzka tworzy, odnajduje, buja swobodna i skrzydlata... Czemu nie skupić wszystkich sił na życiu ducha, tak żeby nic już od niego nie odwodziło... Dzieci stanęły jej w pamięci: - Żeby choć one chciały tym żyć, w tych dziedzinach przebywać, a nie śród tych obmierzłych przyziemnych kłopotów i zabiegów. Z zamyślenia, w które na chwilę popadła, ocuciło ją czyjeś nadejście. Spojrzała - miejsce koło niej było wolne i zajął je teraz dopiero Janusz Ostrzeński, kończący medycynę na jednym z rosyjskich uniwersytetów. - Nie wiedziałam, że jesteś w Kalińcu - ucieszyła się pani Barbara. - Tak zazwyczaj gdzieś hulasz po świecie. A uprzytomniwszy sobie nagle, że czas leci, spytała: - Mój kochany, która godzina? Janusz nalewał sobie wódkę nasłuchując zarazem, o czym przy stole mówią. Dopiero po chwili zorientował się, że pani Barbara o coś pyta i zwrócił się do niej ze słabym uśmiechem na małych przyjemnych ustach. Nie odpowiedział jednak na jej pytanie, tylko rzekł: - Interesy, jak słyszę. Kiedy zaczynają o interesach, mam ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie. - Ja też - zgodziła się z uciechą pani Barbara. Roześmieli się porozumiewawczo. Mimo to pani Barbara już za chwilę nie wiedziała, o czym z Januszem mówić. Słyszała o nim nieraz, że zajmują go tylko rozmowy o sprawach miłosnych. Świadomość tego przeszkadzała jej w ogóle z nim rozmawiać. - Czy ty może jeździłeś z matką na ślub Oktawii? - spytała wreszcie. - Nie - odparł. - Bóg strzegł. Mama powiada, że to wesele było smutne jak pogrzeb. Biedne te kobiety. Jeśli my się żenimy bez miłości, to czynimy to w każdym razie z wolnej woli, one zaś idą na zimno za mąż, kiedy widzą, że już nie mają innego wyjścia. - O, wcale tak nie jest! - zaczerwieniła się pani Barbara. - Mają i one swoje różne rachuby. A co do Oktawii, to nie bój się, ona i w małżeństwie bez miłości dojdzie do szczęścia. Zawsze była pełna życia i umiała nawet przy niepomyślnych warunkach osiągnąć zadowolenie. Jeszcze to w niej jako w młodej dziewczynie podziwiałam. - Kto osiągnie zadowolenie? - spytał wuj Daniel obróciwszy się ku nim, ale nie słuchał, gdy pani Barbara powtarzała mu swoją rozmowę z Januszem. Zaczynał bowiem podejrzewać, że rosół nie był żadnym dowodem pamięci, że wyniknął z przypadkowego zbiegu okoliczności. Nic bowiem nie wskazywało na to, że pomyślano o befsztykach. Antoniowa obnosiła półmisek z pieczenią, obłożoną kartofelkami i jarzynami. Może minie jego i Bodzia, a potem przyniesie im befsztyki? - Nie - zasłuchała się w rozmowy gości i sunie wprost do niego, jak gdyby nigdy nic. - Won ode mnie z półmiskiem - rzekł wuj Daniel po cichu, ale złowrogo. Wstał, podszedł do żony i powiedział do niej na ucho: - Wszystko to bardzo pięknie, ale my z Bodziem, jak ci wiadomo, nie jadamy pieczeni. - Macie przecież befsztyki - odparła patrząc na niego z przygnębieniem. - Antoniowo, dawaćże panu te befsztyki. I zwróciła się chciwie w przeciwną stronę stołu, gdzie zaczynano wreszcie mówić o rzeczach właściwych. Na razie była to jeszcze ogólna zasadnicza wymiana zdań. - Bardzo dobrze - słychać było solidny głos Anzelma. - Ale i ciocia Stefcia się zgodzi, że o żadnej kulturze ludu nie może być mowy bez dobrobytu. A czymże jest dobrobyt społeczeństwa, jeśli nie dobrobytem jednostek... - Przepraszam, chciałbym wiedzieć... - wtrącił rejent Holszański, lecz Anzelm nie dał mu skończyć. - Iść za zdrowym interesem osobistym... - prawił. - Przepraszam, chciałbym wiedzieć... - Zaraz. Iść za zdrowym interesem osobistym to jest jedyna rękojmia postępu i kultury społecznej... - Chciałbym wiedzieć: po pierwsze, o jakich jednostkach mówisz? - O tęgich, ma się rozumieć, twórczych, mocnych; nie o mazgajach. - Twórczych? To nie jest najważniejsze, mój drogi. Ważne jest, co nas podżega do twórczości. - Zdrowy interes osobisty, jakem już mówił. - Właśnie chciałem się jeszcze dowiedzieć: co to jest zdrowy interes osobisty. - Rejencie - pomagano ze śmiechem Anzelmowi - to już jest rozcinanie włosa na części. - Walka o byt - ciągnął Anzelm swoje - jest przecież niewątpliwym czynnikiem postępu i rozwoju. - U małp - uśmiechnął się łagodnie Holszański. - Fe, rejencie! Co za złośliwy humor napadł tego człowieka. - No, wuju, jeżeli mamy w ogóle kwestionować podstawową prawdę stulecia!... - Bardzo przepraszam. Walka o byt występuje, ma się rozumieć, i w świecie ludzkim, ale nie ona świadczy o naszym człowieczeństwie. Widzę w dziejach ludzkości inne czynniki rozwoju, które nazwę raczej wspomaganiem się w bycie. Solidarność, miłość, godność - dopiero w imię tych rzeczy postępując - postępujemy jak ludzie. Bogumił mrugnął ku pani Barbarze na poły żartobliwie, na poły czule. - O ile mogę zrozumieć - rzekł w jej stronę przez stół - to rejent ma rację. Mocny głos Anzelma zapanował znów nad wszystkimi. - To są zresztą kwestie teoretyczne - powiedział - które mogą nas nie wiem jak różnić, ale na to jedno wszyscy się na pewno zgodzimy, że jeżeli - mówił teraz każde słowo oddzielnie i dobitnie - ma się w Kalińcu budować kolej, domy, gmachy, jeżeli w związku z tym są do nabycia place, na których może powstać po prostu cała dzielnica miasta; jeżeli tysiące ludzi może przy tym znaleźć zajęcie i zarobek - to ja osobiście... Nie narzucam nikomu swego zdania... - ale ja osobiście uważam sobie za obowiązek wziąć udział w tym rozwoju wypadków. - Przepraszam - dociekał znów rejent. - Chciałbym wiedzieć, czy przyczynić się do tego rozwoju, czy wziąć udział? Nie dosłyszałem. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Wujenka Michalina, podchwyciwszy ostatnie słowa syna, wołała: - Za obowiązek, i to obowiązek społeczny, obowiązek patriotyczny. Niebawem wyszło na to, że kupno placów to nawet obowiązek święty. - Jezus, Maria, co za materialiści - gorszyła się pani Holszańska bawiąc się breloczkiem i pieszcząc pieska, który znalazł się na powrót na jej kolanach, już cichy i ugłaskany. - Nic tylko domy, place, interesy. Dumna jestem, że Wacław jest inny. Wiem, że dzięki tym zasadom nawet na stanowisku rejenta nie zrobi nigdy majątku i że nigdy - westchnęła - nie będziemy bogaci, a mimo to powiadam ci, Basiu, dumna jestem. Pani Barbara pociągnęła bratową za rękę: - Michasiu - rzekła - a jednak Lucjan rozczarował się do interesów. Mówił mi... - No, moja złota - odparła - cóż ty chcesz? Człowiek stojący nad grobem! - Nad gro... - No tak. Ma ostatnie stadium raka w żołądku. - Raka? - powtórzyła pani Barbara przerażonym szeptem. Nie chciała w to uwierzyć. - Teraz miałby umierać, kiedy chce budować dom? Kiedy mam do niego pojechać? To niemożebne - myślała, jakby przedsięwzięcia ludzkie były w stanie zatrzymać potrzebne dla swego biegu życie. Nagle przypomniała sobie wygląd Lucjana i popadła w lękliwą rozpacz. - A może to - straszyła się - znak dla mnie? Ja tak wciąż niedomagam... Młodzi Ostrzeńscy po Melchiorze, którzy siedzieli przeważnie milcząco i nieruchomo, odchrząknęli, gdy na koniec usłyszeli, że zaczyna się mowa o placach. - My właśnie chcielibyśmy się czegoś dokładnie o tych placach dowiedzieć - odważył się powiedzieć jeden z nich. - Szanowni państwo mówią: obowiązek. Ale my jeszcze nie jesteśmy zdecydowani. My chcielibyśmy poznać sprawę do gruntu. Wujence Michalinie zaiskrzyły się oczy. - Jak to - zdziwiła się - do gruntu? Ja na panów miejscu nie tylko bym się zdecydowała, ale w ogóle sprzedałabym Serbinów i wszystko włożyłabym w takie interesy, jak place na Cekowie. - Michasi znowu się pomyliło - szepnęła pani Barbara. - Michasiu - prostowała uczciwie - nie Serbinów, tylko Siąszyce, i nie na Cekowie, tylko na Oczkowie. - Co takiego? - zadziwiła się wujenka. - Przecież właśnie mówię, że na Oczkowie i że to będzie... Anzelm jej przerwał. - Niech mama pozwoli - rzekł bardzo łagodnie, tak jednakże stanowczo, że nie tylko mama, ale wszyscy przycichli. - Ja - mówił głosem nieco twardym, ale bynajmniej nie przykrym - poprzestanę tylko na udzieleniu państwu konkretnych i dokładnych informacyj o całym przedsięwzięciu. Nie będę się już wdawał w żadne teoretyczne dociekania. Przedstawię jedynie plany. - Bardzo słusznie! - Prosimy! - wołali goście i patrzyli z upodobaniem na staranną, czystą, rzekłbyś, dokładnie wykończoną postać młodego finansisty, który zalśnił tak niespodziewanie na firmamencie kalinieckim. Pani Michalina przerwała tok rozmowy. - Może w takim razie przejdziemy do salonu? Tam nam podadzą kawę. - Po co? Na co? - protestował wuj Daniel, który nie lubił zmieniać miejsca. - Czy tu wam nie przyjemniej? Ledwo usiedli, już ich znowu gdzieś goni. - I w dodatku, co oni się myślą od tego Anzelma dowiedzieć - pytał gorączkowo panią Barbarę - co on im może prócz frazesów powiedzieć? Człowiek, który się tylko co obciął na egzaminie z przyrody. - Ach, co ty mówisz? - zmartwiła się pani Barbara. I zaufanie, jakie w niej wzbudził Anzelm, zaczęło słabnąć. Nikt jednak nie zwracał uwagi na wołanie wuja Daniela. Krzesła zaczęły warczeć. Powstawano z uczuciem przyjemnej sytości i zapalano sobie wzajemnie papierosy. Z pań paliła jedna tylko pani Barbara. 22 Upał z podwórza nie docierał do salonu, gdyż okna były tu pozamykane, a blask wyszczotkowanej podłogi i weneckich luster powiększał jeszcze wrażenie miłej świeżości i chłodu. Nad wiśniowej barwy aksamitnymi meblami rozpościerały się sztywne liście palm pielęgnowanych przez wuja Daniela i Bodzia. Framugi drzwi i okien osłonięte były ciemnoczerwonymi portierami, przetykanymi złotą nicią. Anzelm się niecierpliwił: - Proszę państwa - powtarzał stukając palcem w drewniany kant aksamitem krytego stolika, na którym rozłożył swoje notatki i plany. - Proszę państwa! Zaczynam. Gwar ogólnej rozmowy przycichł i słychać było tylko melodyjne dźwięczenie łyżeczek w cienkiej porcelanie. - Otóż więc, proszę państwa! - zaczął Anzelm stanowczym, nieodwołalnym tonem. - Jak państwu wiadomo, Kaliniec już w przyszłym roku będzie połączony koleją ze stolicą, to zaś otworzy nam drogę... - Z jaką stolicą? - zapytał rejent Holszański, którego nie opuszczała wojownicza rozmowność. Anzelm spojrzał swym lodowatym okiem i milczał przez mgnienie, jakby pasując się z ogarniającym go zniecierpliwieniem. - Z Warszawą, proszę wuja - odrzekł następnie grzecznie. - Sądziłem, że masz na myśli Petersburg albo Moskwę. Anzelm przyjął to wyzwanie. - Owszem, i to miałem na myśli. Rozwój kalinieckich fabryk haftu, sukna i firanek może zyskać, gdy zostaniemy połączeni koleją z Rosją... - ...z Syberią, z Kamczatką - poddał Janusz Ostrzeński, wpadając w tok mowy brata - z Tobolskiem. I błaznując zanucił z cicha: Do Tobolska etapem, etapem, etapem, na kibitce z kacapem, Z kacapem. Hop! Przez myśli pani Barbary przemknęło wspomnienie, jak ongi przed laty Janusz Ostrzeński, małe paroletnie dziecko, biegał po tym samym salonie śród gości śpiewających między innymi także i tę piosenkę. Ale melodyjne pomruki Janusza nie zwróciły niczyjej uwagi. Anzelm ciągnął dalej: - W związku z koleją przewidziany jest wielki rozwój naszego miasta pod względem gospodarczym i przemysłowym, a co za tym idzie - otwiera się dla każdego sposobność dojścia do dobrobytu, o ile nie będziemy oczywiście patrzeć bezczynnie, jak obcy zagarniają nam wszystko sprzed nosa. - Masz na myśli Żydów? - zagabnął rejent Holszański. - Między innymi... tak - potwierdził ociągając się Anzelm. - Antysemitą nie jestem, ale uważam, że na gruncie ekonomicznym... - Otóż właśnie! Mogę zrozumieć... - Nie odbiegajcież od przedmiotu - upominał wuj Daniel - bo nigdy nie skończycie. Wacławie, nie przerywaj, bo to się nigdy nie skończy. Z Polakami tak zawsze. Nie umieją mówić o rzeczy. - Mogę zrozumieć - usiłował się wypowiedzieć Holszański - wstręt do pewnych... - Ależ, Wacławie, ty wywalasz otwarte drzwi. Tu nikt nie ma wstrętu do Żydów. Idzie o dobrze zrozumiany własny interes - irytowała się wujenka Michalina. - Kiedy ja właśnie mogę zrozumieć wstręt do pewnych cech żydowskiego charakteru, nawet do typu, do brody, no, do chałata! Mogę zrozumieć niechęć do etyki Talmudu. To są odruchy, instynkty, kwestie biegunowo przeciwnych kultur. Słuszne czy tam niesłuszne... mniejsza... Mogę potępiać, ale rozumiem. A właśnie antysemityzmu na gruncie ekonomicznym, na którym to hasło zostało wznowione, tego po prostu nie rozumiem. Przecież w dziedzinie gospodarczej panuje liberalizm, wolność poczynań indywidualnych. No więc jak? Nienawidzić Żydów za to, że korzystają dobrze ze świętej zasady: niech każdy czyni, co chce? - No dobrze, ale w myśl tej samej zasady my mamy prawo z nimi walczyć. - Otóż to! Liberalna gra brutalnych sił, którymi kieruje chciwość i zazdrość! Anzelm dał się nagle w to wciągnąć. - Ja też już nic nie rozumiem - zawołał udając osłupienie. - Wuj, taki postępowiec, najpierw neguje walkę o byt, a potem wypowiada się przeciw liberalizmowi. - Jestem za najszerszym liberalizmem ducha, myśli, twórczości społecznej, ale w tych dziedzinach, gdzie idzie o zdobywanie łupów... - Czego? Łupów? - przerwała z rozpaczą wujenka Michalina. - Co on mówi? Jakie łupy? My chcemy budować, a nie łupić. Co może być bardziej twórczego? - ...gdzie idzie o zdobywanie łupów - powtórzył Holszański niezrażony - tam dziękuję za wolność, co na tym polega, że jeden tygrys zagryza drugiego, by dla niego więcej żeru zostało. Te rzeczy muszą jakoś inaczej być urządzone. - Czy tygrysy w ogóle zagryzają się między sobą? - powątpiewał Janusz Ostrzeński. Pani Holszańska podeszła do Bogumiła. - Z takimi poglądami - powtórzyła - Wacio nigdy nawet na rejenturze nie dojdzie do pieniędzy. Ale ideały są więcej warte niż majątek. Pan to rozumie, bo pan sam wszystko stracił dla ojczyzny. Ale moja rodzina to materialiścii - Ja, nie - odparł Bogumił czerwieniąc się. - To mój ojciec. Dla mnie wtedy nie liczyły się jeszcze żadne straty. Anzelm zwrócił się do rejenta: - Wuju, nie marnujmy czasu, naprawdę. Jeżeli wuj nie będzie chciał kupić owych placów, no to nie kupi! Pani Holszańska rzuciła się przestraszona w stronę męża: - Jak to nie kupi? - rzekła. - Co to znaczy? Waciu, objaśnijże Anzelmowi, że nie to miałeś na myśli. Przecież to jedyna szansa, byśmy do czegoś doszli. Rejent spojrzał przelotnie na żonę i rzekł do Anzelma z pochmurną stanowczością: - Owszem, chcę kupić place, ale nie chcę, żeby z tego robić jakąś patriotyczną ideową hecę. Po prostu wolę włożyć moje oszczędności w to niż do kasy rządowej. - Ślicznie - rzekł z lodowatym uznaniem Anzelm. - O nic innego nie idzie i ja jestem ściśle tego samego zdania. I to właśnie uważam za patriotyzm. Tak że jedziemy dalej, chwała Bogu! Proszę państwa, nie traćmy czasu. Goście odstawiali filiżanki i poprawiali się na swych krzesłach. - Naturalnie - wołali - kończmy prędzej. Wujenka Michalina była jednak trochę na szwagra oburzona, gdyż ona poważnie wierzyła w to, i chciała, żeby przedsięwzięcie Anzelma miało szersze społeczne znaczenie. Biedny człowiek, czemukolwiek by służył, chce wierzyć, że służy czemuś wielkiemu i wiecznemu. I nie wiadomo, co jest większą rzeczywistością: czy wiedzione samolubnym interesem czyny, czy tęsknota ducha, co je usiłuje osłonić ideałami i podnieść do godności obowiązku. Wujenka Michalina chciała pójść i coś jeszcze o tych obowiązkach rejentowi powiedzieć, lecz wstrzymała się, bo Anzelm odchrząknął, napił się nieco kawy i podjął przerwany wykład o placach. - Rzecz prosta - mówił - że najbardziej wchodzą tu w grę i największą przyszłość mają przed sobą tereny położone w pobliżu dworca. Każde miasto rozwija się w stronę kolei. Szczęśliwe okoliczności sprawiają, proszę państwa, że mamy dostęp właśnie do tych terenów. Mianowicie, niech państwo spojrzą - oto plan. Dworzec kaliniecki ma stanąć na samej granicy miejskich gruntów, o tu. A tu na tym niebieskim zaczynają się granice folwarku Oczków. Linia kolejowa przecięła je w ten sposób, że popsuła figurę majątku. Właściciel Oczkowa, pan Ceglarski, postanowił teren położony za torem rozparcelować na place. Dzięki moim przyjacielskim stosunkom z panem Ceglarskim jesteśmy w tych wyjątkowych warunkach, że możemy najlepszą, najbliżej dworca położoną część terenu zagwarantować dla siebie i nabyć tanio po osiemdziesiąt kopiejek łokieć, zanim zacznie się podbijanie cen. - Tak, podbijanie cen - powtórzył Anzelm po chwili i znów się napił kawy. Jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze, który już od dłuższego czasu dawał do poznania, że ma ochotę przemówić, odezwał się natychmiast, jak tylko Anzelm skończył: - Bardzo przepraszam - powiedział zaczepnie, a jednocześnie ze strachem. - Ja bardzo, bardzo przepraszam. Ale ja jeszcze nie rozumiem. Najpierw osiemdziesiąt kopiejek za łokieć, to wcale mi się nie wydaje tak tanio... Tu zaczął mozolnie obliczać, jaki to jest stosunek do ceny ziemi ornej. Goście cierpliwie poziewali. Anzelm spojrzał na zegarek, co zauważywszy dziedzic siąszycki streścił się mówiąc: - A po wtóre, co nam z tych gołych placów przyjdzie? Wujenka Michalina straciła cierpliwość. Ledwo uporali się z Holszańskim, jest znowu ten hreczkosiej. - Jak to co przyjdzie? - krzyknęła prawie. - To pan chyba nic nie rozumie, co to jest punkt. Wszystkie młyny, wszystkie składy tam się będą chciały budować. Oto co znaczy punkt, pan rozumie? Sam punkt płaci za wszystko. - Znów o tym jakimś punkcie - szepnęła pani Barbara przypomniawszy sobie, co mówiła na Owocowej Arkuszowa. Ale zaatakowany Ostrzeński po Melchiorze nabrał pewności siebie. - Bardzo przepraszam - trwał przy swoim - ja nie jestem znów taki głupi. Ja mówię praktycznie. Jeżeli ja włożę pieniądze, dajmy na to w nawozy sztuczne, to ja mogę powiedzieć, na ile to podniesie mój dochód. Tu nie ma niespodzianek. Chyba, że grad czy co. A z owymi placami, sam pan przyzna, czy ja mogę co wiedzieć? A może akurat nie te place okażą się najwięcej popłatne? Kto to może zaręczyć. Przyjdzie Żyd, kupi całkiem gdzie indziej, puści o nas jakie paskudne łgarstwo i wszyscy polecą do niego. Żyd na gorszym więcej zarobi niż my na tym najlepszym. Albo się na przykład okaże, że na owe tam składy czy młyny nasze tereny są niedobre, a inne, cośmy na nie nawet nie chcieli patrzeć - dobre. I my zostaniemy z naszymi placami na koszu. Zatchnął się, powiedział jeszcze: "i tam dalej"... - a potem usiadł ciężko i potoczył dokoła okiem zawstydzonym, ale pełnym godności. Goście się w czasie tego przemówienia znacznie ożywili, a teraz zaległo przygnębione milczenie. Wszyscy spojrzeli na Anzelma w nadziei, że rozproszy on wątpliwości posiane przez młodego dziedzica z Siąszyc, które wzbudziły większy popłoch niż teoretyczne wywody rejenta Holszańskiego. Lecz Anzelm zebrał najspokojniej swoje papiery i powiedział: - Oczywiście. Pan ma zupełną rację. W tym przedsięwzięciu, tak jak w każdym, jest pewna doza ryzyka. Ja też nikogo nie namawiam. Przedstawiam jedynie plan transakcji, którą uważam za wyjątkowo korzystną. Przewiduję tu co najmniej podwojenie kapitału w niedługim czasie. Śród spadkobierców powstał spłoszony gwar. Poszczęściło im się, mają w kieszeni los, no, może ćwiarteczkę losu. Czy mają na tym poprzestać, wrócić spokojnie do siebie? Czy mają zasiąść do gry? Wujenka Michalina miała do niedawna te same wątpliwości, ale po stoczonej tu walce z wątpiącymi nabrała pewności siebie i zażartej wiary we wszystkie plany Anzelma. Wsłuchiwała się w jego słowa upojona i nawet ręką wybijała coś w rodzaju taktu, jak przy słuchaniu muzyki. Chciała mu też dopomóc, ale czy to czując, że ma do czynienia z ludźmi innego pokroju, czy że sama jeszcze potrzebowała tego rodzaju uzasadnień, wróciła do swego ideowego punktu widzenia. - Co do mnie, to wierzę mocno, że całe życie umysłowe, społeczne, kulturalne miasta potoczy się inaczej, o ile nam się uda z tymi placami. My sami, my sami, jak będziemy mieli lepszy byt zapewniony, to się będziemy więcej tym wszystkim zajmować. Biedak nie ma czasu na ideały. Anzelm tymczasem zbierał już swoje papiery i kończył sprawę: - Dodam jeszcze - mówił - że następna partia placów będzie już znacznie droższa. - Znacznie droższa - powtórzył z naciskiem. Ta wiadomość zrobiła piorunujące wrażenie. Wszystkim się zdawało, że na pierwszą partię mogą się zdecydować lub nie, lecz że na kupno następnej, droższej będą po prostu nieuchronnie skazani. - Na litość boską - zawołał nawet jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze. - To może ja niebawem i za te pierwsze place będę płacił po rublu! - To jest bardzo możliwe - rzekł zwięźle Anzelm. Stał teraz w milczeniu, nie wdając się w rozmowy krewnych. Na koniec spojrzał na zegarek i rzekł: - Mamy jeszcze dość czasu, żeby jechać i zobaczyć place na miejscu. Proponuję, żebyśmy zaraz wyszli. Weźmiemy dorożki i pojedziemy do Oczkowa. To jest przecież tuż za raciborską rogatką. Wszyscy wstali co żywo. Pani Barbarze przypomniało się znowu, że Arkuszowa na nich czeka. Zatrzymała biegnącego przez salon Bodzia i zapytała: - Która to jest godzina? Chłopiec spojrzał na nią ślicznymi szarymi oczyma roztropnie i obojętnie. - Podług jakiego czasu? Petersburskiego czy środkowoeuropejskiego? - Wszystko jedno. Podług waszego zegara. Bodzio poszedł sprawdzić, a pani Barbara myślała: - Jezus, Maria! Przecież ta Arkuszowa tam czeka. Nie rozumiała, jak to się stało, że się tak zasiedziała, ona, która wszędzie zawsze przychodziła przed czasem. Kawa i te likiery zakręciły jej w głowie. Co prawda, to i od tego, co się tutaj mówiło, trudno się było bez wahania oderwać. Oglądanie kamienicy na Owocowej wydawało jej się teraz trochę dziecinnym traceniem czasu. Chodzili, oglądali króliki na podwórzu, kiedy tutaj tymczasem rozstrzygały się doniosłe wypadki, powstawały składy, młyny, koleje, place. Pani Barbara była pod silnym wrażeniem ostatnich słów Anzelma i Michasi. Inaczej sobie wyobrażała zasługi i czyny patriotyczne, ale wszak zawsze o nich marzyła. Widać teraz one tak wyglądają? - Może w istocie od tego trzeba zaczynać? Od placów, zysków? Może naprawdę bez tego nic by nie było na świecie? I może dopiero zapewniwszy sobie mocną podstawę materialną - zacząć myśleć o ideałach! I może takie rzeczy przestają rozumieć rzeczywiście tylko ciężko chorzy, jak biedny Lucjan? W gruncie rzeczy strasznie chciała zobaczyć owe place. Wyrastały przed nią jeden za drugim, olbrzymie, wyłożone płytami z kamienia, otoczone balustradami, owiane mgłą własnej rozległości, pełne spadających dokoła monumentalnych schodów i majaczących z daleka gmachów. Wuj Daniel za to sprzeciwiał się gwałtownie wyjazdowi na place. - To wszystko szaleństwo Michasi - mówił z rozpaczą. - Jak można w ogóle jeździć oglądać jakieś place? - Daniu - prosiła wujenka Michalina. - Przecież to twoje pieniądze. Bierz kapelusz. Jedziemy. - Dobrze, ale ja się przecież zgodziłem już na kupno, chociaż wszelki handel uważam za świństwo. Nie potrzebuję żadnego oglądania. Ja się nie ruszam z domu. Bodziu, zostań. Dla Bogumiła było to wszystko jeszcze cięższe. Przyszedł tutaj przez grzeczność, ale to, co słyszał, zrobiło i na nim wrażenie. Czuje, że tu nie można pozostać na uboczu, że trzeba powziąć decyzję. I dziwi się, czemu jedne decyzje, chociażby nie wiem jak trudne, łatwo jest powziąć człowiekowi, a inne, bardzo zdaje się proste, tak ciężko. Ile to już razy ważył się w życiu wprost na złamanie karku i czynił to bez namysłu. A w tej sprawie wszystko mu się wydaje na przemian to dobre, to głupie i do niczego. Co gorsza, to przedsięwzięcie wiedzie ich jakby na inną drogę niż ta, która była ich drogą na tym świecie. Ale może ta inna droga będzie dobra? Pieniądze mają na niej rosnąć z pieniędzy. A nuż w istocie zrobi się z tego majątek? Nigdy nie myślał w ten sposób zabezpieczać przyszłości swych dzieci, ale może się mylił myśląc przez całe życie, że wszystko, co się podejmuje z myślą o zysku, jest - złe. A przy tym będą mieli nareszcie spokój. Żadnej troski, żadnego lęku przed jutrem. Tak, dzisiaj tylko w ten sposób można zabezpieczyć swój los. I oprócz tego te place w każdym razie nie grożą odjechaniem pani Barbary. Tam na Owocowej to odjechanie przedstawiało się jakby mniej strasznie. Ale zawsze, jeżeli można, to go lepiej uniknąć. Pogrążony w tych myślach podszedł do żony i zapytał ostrożnie: - Cóż, jedziemy do Arkuszowej? Pani Barbara westchnęła. - Już za późno - rzekła niepewnie - a zresztą... ja bym, przeciwnie, pojechała zobaczyć te place. - Mówiłaś, że nie masz przekonania do interesów? - Przecież to nie są żadne interesy. Po prostu place. A zresztą, albo ja wiem? Może w istocie nie warto się w to wdawać? Może wziąć, machnąć ręką i na place, i na kamienicę; jechać do domu i do dzieci, a co będzie, to będzie. Pieniądze są, po co się z nimi szastać? Żeby je może stracić? Mimo to, kiedy się znaleźli razem z wszystkimi na ulicy, nie śmieli powiedzieć, że nie jadą. Chcieli iść po swoje konie do hotelu. Myśleli, że w ten sposób zyskają trochę na czasie, a może po drodze stanie się coś takiego, co rozstrzygnie ich wątpliwości. Zakrzyczano ich jednak, że już i tak jest późno. Postój dorożek był obok. Zaczęli się sadowić. Bodzio i wuj Daniel, mimo wszystko, jechali także. Janusz Ostrzeński natomiast nie pojechał. Pomógł tylko wsiąść paniom. - Wyprawa - powiedział przy tym - argonautów po złote runo. - Przyjedź do nas kiedy - poprosiła pani Barbara, gdy jej podawał rękę. I patrzyła na niego z przyjaznym podziwem. Miał wąskie, jaskrawobłękitne oczy, które siniały między powiekami jak dwoje niebios, odbijając dziwnie od bardzo śniadej cery. Gdy po chwili zaczął nucąc iść w stronę parku, cienki i zgrabny w swym białym kitlu studenckim, zdawał się nie iść, a tańczyć. Pani Barbarze zrobiło się żal, że nie jest w tej chwili takim chłopakiem albo młodą dziewczyną, co śpiewając idzie do parku. Janusz, jakby czując jej ścigający go wzrok, obejrzał się, uśmiechnął i ukłonił do ziemi. W tejże chwili ruszono. Bogumił dziwił się coraz więcej. Stoją przecież chyba na progu powodzenia. Dlaczegóż jemu tak źle na duszy, jakby wstępował do piwnicy? 23 Dorożki skręciły w polną dróżkę, zarośniętą między koleinami drobnym chwastem; niebawem pierwsza, w której siedzieli Anzelm, Bodzio i wujostwo Ostrzeńscy, zaczęła zwalniać, a na koniec stanęła. Za nią stanęły dwie następne, wiozące Niechciców, Holszańskich i dwu Ostrzeńskich z Siąszyc. Pani Barbara wyglądała w tej chwili na osobę wyrwaną raptem ze snu i nie mogącą się zorientować, co się dokoła dzieje. Rozglądała się trwożnie, a kiedy zobaczyła, że wszyscy wysiadają, przelękła się na dobre. - Co to? - pytała. - Chybaśmy zabłądzili. Gdzież są te place? Przecież tu szczere pole. - Moje dziecko, a cóż ty sobie wyobrażałaś? - tłumaczył jej po cichu Bogumił. Pani Barbara nie umie powiedzieć, co sobie wyobrażała, ale w każdym razie wszystko raczej niż to, co zobaczyła. Stali tu przecież pośród najgłuchszej wsi, głuchszej nawet niż owo "między oborą i stodołą", którego tak się bała dla swych dzieci. Z jednej strony dorożki rozciągało się pole zżętego żyta. Panowała nad nim cisza bez dna, właściwa skoszonym polom. Od kop żytnich padały na ściernisko długie cienie. Z drugiej strony kwitły nędzne kartofle, nad którymi latały bez szelestu drobne motyle. Z daleka, z bardzo daleka widać było miasto. Ono teraz było podobne do marzenia pani Barbary o placach. Iskrzyło się i mieniło w blaskach nadwieczornego słońca tak, że cegły wydawały się rubinami, tynk - alabastrem, a szyby, całe w pożodze - czystym złotem. Nieco bliżej, na rozkopanych terenach, widniały w klatce rusztowań ceglaste szczerbate mury budującego się dworca. Kręcili się koło nich ludzie, ale ten widok nie pocieszył pani Barbary. Było jej tak, jakby stała tu na wygnaniu, z którego już nigdy nie dobrnie do domu, do dzieci. Wylękniona, czekała tylko na odpowiednią chwilę, żeby powiedzieć, że nie chce żadnych placów. Tymczasem Anzelm odsunął daleko od siebie plan, badał go, odrywał potem oczy, wyciągał rękę i objaśniał: - Więc tutaj, proszę państwa, mamy dworzec. Tam będą tory zapasowe, a tutaj oto mają państwo ten zespół placów, o który właśnie nam chodzi. Tak, owszem, teraz już wszyscy widzą, że tuż za kartoflami ciągnie się gotowy prawie tor, widzą stosy podkładów. Ale pustka, która dokoła panuje, uprzytamnia Ostrzeńskim z Siąszyc, że oto mają tu pierwsi coś karkołomnego zaczynać. Dzielą się tymi obawami ze sobą i z resztą skłopotanych nabywców. Pytają, czyby nie lepiej było poczekać, aż ktoś doświadczony wyprobuje, czy w to warto włożyć pieniądze. W końcu zaczęli błąkać się po ściernisku, trącając stopą ścięte źdźbła słomy, jakby ogarnięci nową falą wątpliwości pragnęli w ten sposób wybadać wartość placów. - Spodziewałam się tego - rzekła wujenka Michalina do Anzelma, spoglądając z ubolewaniem na nie mogących się zdecydować krewniaków. Anzelm odpowiedział pogodnie: - To nie zmieni zasadniczo położenia i nie opóźni ani o włos rozwoju tej dzielnicy. Tak mówił, gdyż oczywiście mógł poprzestać na tym, żeby tu włożyć pieniądze ojca, a tamci niech sobie robią ze swoimi sumami, co im się podoba. Ale w gruncie rzeczy był zły, bo jeżeli wziął już tę sprawę w swoje ręce, to nie na to, żeby jej dać się potoczyć samopas. Czuł się powołany do kierowania wypadkami, i obrazy przedsięwzięć, które za jego sprawą mogą tu zacząć istnieć, wzbudzały w całym jego jestestwie radosne przeciąganie się, niby obrazy miłosne lub łowieckie. Zaczęli z matką rozmawiać o tych rzeczach. Nie słowa, ale domy, pociągi, młyny, łokcie kwadratowe, koniunktury, procenty zdawały się wylatywać im z ust. Nikt już poboczny nie rozumie tej mowy. Pani Barbara boi się coraz bardziej. Odciąga Bogumiła i szepce: - Mój Bogumił, mój złoty, chodźmy już. Nie chcę tego wszystkiego. - No, dobrze - mówi Bogumił zupełnie osowiały. - Chodźmy. Tak wyraźnie jednak nie śmieli tego Anzelmowi powiedzieć. Bali się, że będzie mu przykro. Wyczekali chwilę, która im się wydała właściwą, i zaczęli się żegnać. Mówili przy tym, że się jeszcze namyślą, a teraz muszą już wracać. Wujenka Michalina zaczęła ich wstydzić, zaczęła mówić, że Polacy nigdy do niczego nie dojdą, jeżeli będą wiecznie tak w interesach tchórzyć. Anzelm ją powstrzymał. - Przestań, mamo - mówił. - Do tych rzeczy trzeba odwagi, której nie można od każdego wymagać. Bogumił zaczerwienił się. Cóż ten smyk będzie tu jego w rzeczach odwagi pouczał. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale zmilczał. Ma tu może przeciw owym placom występować z dziejami swoich ran, więzień i tułaczki? A zresztą może w istocie do tych placów trzeba specjalnego rodzaju odwagi, której on w samej rzeczy nie posiada. Zwrócił się szorstko do Anzelma. - Do widzenia - powiedział. - Wszyscy niebawem wracamy - rzekł na to Anzelm łagodnie - tylko zaraz... jeszcze o czymś muszę tutaj uprzedzić. I zwróciwszy się do pozostałych, zaczął wołać: - Proszę państwa, zapomniałem, że deklaracje i zadatki przyjmuję tylko przez dzisiaj. Bo z tą częścią terenu, którą my targujemy, Ceglarski może czekać do jutra do południa. Proszę pamiętać, że na moją prośbę zgodził się czekać aż do ukończenia naszej sprawy spadkowej, ale ani dnia dłużej. W tych warunkach Bogumiłowie znowu nie wiedzą, co zrobić. Wiadomość o krótkim terminie czyni place czymś bardzo pożądanym. Jeden z Ostrzeńskich podszedł do Bogumiła i zapytał: - No więc jak? - Cóż - odpowiedział Bogumił - tyle czasu tu stracić i nic nie zrobić. Myślę, że się trzeba zdecydować. Pani Barbarze przychodzi na myśl to samo. Odjechać - i znowu mieć przed sobą całą tę sprawę, znów się namyślać, w co włożyć pieniądze, znów jeździć, znów się wahać - nie, to już ponad jej siły. Anzelm zwrócił się do niej grzecznie i nadmienił: - Jeżeli państwo (nie powiedział wujostwo) zdecydują się później, to myślę, że z mniej korzystnie położonych terenów będzie można jeszcze dowolną ilość nabyć. A i tamte nie będą wcale złe. Po tych słowach Niechcicowie oświadczają już ostro i gorączkowo, że nie chcą czekać. Zgadzają się na wszystko i kupują. Kiedy wracano do miasta, Anzelm rozsiadł się w dorożce nieco bardziej wygodnie, zdjął kapelusz i rozejrzał się wkoło. Teraz może się napawać pogodną słodyczą wieczoru. Wszyscy kupili place. Czuł się jak dowódca po szczęśliwie wygranej bitwie. Z przyjemnością przebywał w tej chwili wśród rodziców, flirtował z matką i Bodziem, częstował ojca papierosami. - Dokąd jedziemy? - zapytał trwożnie wuj Daniel, gdyż pamiętał, że Michasia miała dziś jakieś zebranie. Ona jednakże uważała, że w tym dniu pchnęli sprawy życia dość mocno naprzód, tak że można sobie pozwolić na wypoczynek i opuszczenie zwykłych społecznych zajęć. - Do domu - odpowiedziała śmiejąc się z jego obaw. - Nie, naprawdę? I nigdzie już nie wyjdziesz? - Nigdzie, Daniu. Wuj Daniel uszczęśliwiony zaczął po cichu nucić. Za taką cenę gotów był co dzień jeździć oglądać place. Niechcicom było gorzej. Koło mostu na Dziadowym Przedmieściu zatrzymała ich Arkuszowa. - Co się stało? - pytała z obawą i zdumieniem. Pani Barbara wychyliła się mężnie z karety. - Cóż, trudno - rzekła - musieliśmy się rozmyślić. Bogumił pośpieszył z pomocą. - Ja - rzekł - namówiłem panią na inny, lepszy interes. Arkuszowa przechyliła głowę i zaczęła się zastanawiać. - Inny, lepszy? Jaki inny lepszy? Państwo może byli u pani Ostrzeńskiej? Państwo może kupili te place na Oczkowie? - Kupiliśmy te place - odparli jednocześnie, patrząc z lękiem na Arkuszową, czy nie usłyszą od niej czegoś, co ich znów zbije z tropu. Arkuszowa zaczęła kręcić głową, a nawet cmokać. - No, to jest akuratny interes, to młody pan Ostrzeński się tym zajmuje. Niech jemu pan Bóg da zdrowie, ile on ma rozumu w jeden palec, ten młody pan Ostrzeński. On chce robić interesy, no, do każdego interesu potrzebne są duże pieniądze, to on lubi z krewnymi kupić, żeby mieć większe pieniądze do swojej woli. - Jak to do swojej woli? - No, jak państwo razem zarobią na place, to państwo razem włożą, w co pan Anzelm poradzi. Ja nic nie mówię. Pana Ostrzeńskiego rada może być warta złote pieniądze. - Ale Arkuszowa na nas tyle czasu czekała. - Nic nie szkodzi. Raz człowiek traci, drugi raz człowiek zarobi. I powtórzyła swoje: - Handel to jest różnie. Bogumił jednak nie chciał, żeby straciła, i szperał po kieszeniach. Przyjąwszy rubla Arkuszowa odrzekła: - Niech Pan Bóg błogosławi. Ja bym na moich państwa i za darmo czekała. - Niech Arkuszowa przyjdzie do Serbinowa - mówi jeszcze pani Barbara - dzieci mi rosną, starych ubrań jest co niemiara, to się coś wybierze. - Niech Pan Bóg dopomaga. W domu, późno wieczorem pani Barbara dostała znów napadu wątpliwości. Przyszła do męża, gdy się już tego nie spodziewał, tak że już leżał w łóżku. - Jezus Maria - przypominała sobie - czy ty słyszałeś, co Arkuszowa mówiła? O tych placach? I o Anzelmie? Że on będzie miał nasze pieniądze w swojej woli, czy coś. Bój się Boga, ja tego chłopca wcale nie znam, czy ja wiem, co on może zamyślać? - Co tobie znów, Basiu? - zadziwił się Bogumił. - Ta twoja Arkuszowa zaczyna mnie już złościć. Zawsze coś takiego ci powie, co ci życie zatruje. - Nie, no bo powiedz sam, w interesach może on nas z łatwością wystrychnąć, jak to mówią, na dudka i jedyne pieniądze, do jakich doszliśmy w życiu, przepadną. Nastało długie milczenie, w czasie którego Bogumił zapalił papierosa. - Nie bądźże taka przeczulona - rzekł na koniec. - Ten Anzelm kieruje się na kupca, czy tam na przedsiębiorcę. Chybaby więc był z rozumu obrany, żeby miał zaraz przy pierwszym swoim występie chcieć kogoś oszukiwać i psuć sobie z punktu opinię. I prócz tego zapomniałaś, że Michalina z domu jest Poleska, ten Anzelm też więcej Poleski niż Ostrzeński, a wiesz, jak Polescy uważają na rodzinne stosunki i jak zawsze wszędzie popierają rodzinę. I możesz być pewna, jeżeliby nawet były jakie obawy, to już to, że należysz do rodziny, daje w tym wypadku gwarancję, żeś nie wpadła. - Oni tylko pomiędzy Poleskimi tak się trzymają razem, a ja do Poleskich nie należę. Bogumił znów długo milczał, a wreszcie rzekł prosząco: - Na litość boską, dziecko. Jażem, dalibóg, nie bardzo chciał owych placów, a teraz nie rozpaczam. Stało się przecież w gruncie rzeczy po twojej myśli, umieściliśmy pieniądze w mieście, zarobimy, sprzedamy place, kupimy dom. - To prawda - przyznała pani Barbara tępo. Zdawała się już nie myśleć o pieniądzach, lecz o czymś innym, stokroć bardziej bolesnym. Nawiązując do poprzednich swych słów, rzekła z żałością: - Do Poleskich ja nie należę, i w ogóle w mieście widać życie nie dla mnie. Ja już zapomniałam, jak to się z tymi ludźmi tam gada, jak to się z nimi chodzi. - Kiedyś... - dodała - kiedyś... Nie mogła skończyć zdania. Głos ją zawiódł i łzy pociekły jej z oczu. Z trudem hamując płacz, rzekła: - Ja nie wiem... ja naprawdę nie wiem, gdzie jest moje miejsce na świecie. Bogumił był głęboko poruszony, gdyż pani Barbara niezmiernie rzadko płakała. Dźwignął się trochę na łokciu, przyciągnął ją do siebie, do poduszek. Chciałby coś powiedzieć o tym miejscu na świecie, lecz jakoś mu się nie składa. Pewny jednak, że to troska o los owych pieniędzy gnębi panią Barbarę, zaczął szeptać: - Nie płacz. Na pewno wszystko będzie dobrze i będziemy błogosławili dzisiejszy dzień. Widziałem wczoraj wieczorem nowy księżyc po prawej stronie, to dobry znak. A zresztą, wczoraj jeszcze nie mieliśmy tych pieniędzy. Powiedzmy sobie, że ich wcale nie było - i żyjmy dalej. Rozmawiali jeszcze ze sobą niejaki czas. Bogumił nie chciał wierzyć własnym oczom i uszom. Żona nie mówi mu dobranoc i nie odchodzi. Chwile milczenia między jedną wymianą zdań a drugą były coraz dłuższe, a ona zdawała się drzemać, całkiem ubrana, ale tuż przy nim, na łóżku, z twarzą na jego ramieniu. Niekiedy odzywała się jeszcze. - Jak głośno - rzekła na przykład - słychać świerszcze. Żeby tak ni stąd, ni zowąd okazać sobie miłość, tego już nie potrafią. Lecz ze wspólnej szczegółowej rozmowy o wszystkim, ze znękania pani Barbary wynika coś, co jest więcej miłością niż sama miłość. Ratują się wzajemnie, dźwigają i to ich znienacka zespala. Pani Barbara zbudziła się o świcie. Bogumił krzątał się po pokoju. Widziała, jak z wielką ostrożnością stąpał na palcach, jak powolutku nalewał wodę i jak z uchylonej szafy wyciągał po omacku marynarkę bojąc się szerzej otworzyć drzwi, ażeby nie skrzypnęły. - Ja już nie śpię - rzekła i sama wnet zaczęła się ubierać. - Śpiewasz? - zapytał ze śmiechem. - Śpiewaj, dziecino, śpiewaj. - Ja śpiewam? - zdziwiła się. - Nie zapieraj się. Słyszałem wyraźnie, że nucisz. "Po nocnej rosie, płyń, dźwięczny głosie, niech się twe echo rozlega" - zanucił sam. - Dawniej śpiewałaś to często i głośno. - Dawniej... - odparła - dawniej było się młodą. - Ach - zaprzeczył - jesteś dla mnie aż nazbyt młoda. Gdybyś chciała być zawsze taka dobra jak dzisiaj. Nie odpowiedziała. Śpieszyło jej się do dzieci. Kiedy już wychodziła, Bogumił jeszcze zapytał: - Powiedz tylko. Czy tobie było dobrze? - Zawsze mi z tobą dobrze - odparła wymijająco. Ale potem w ciągu dnia myślała parokrotnie, że czuje się jednak w pewien sposób wzmocniona i pocieszona. Gdybyż mogła wzbudzić w sobie na stałe takie uczucia do Bogumiła, jakich doświadczyła wczorajszego wieczora. Lub gdyby był ktoś, do kogo by można ciągle żywić takie uczucia. Ach, czegóż to jej się zachciewa. To są już w ogóle dla niej tylko błyski przeszłości, do której wrócić człowiekowi tak niepodobna, jak wodzie niepodobna zawrócić wstecz do źródła. 24 Pani Barbara często w ciągu tego lata podnosiła w rozmowie sprawę placów. Chociaż kupione, nie były one sprawą zakończoną i wciąż ją zaprzątały, to czymś strasząc, to czymś nęcąc, to martwiąc. Pewnego poobiedzia, już ku jesieni, siedzieli razem z Bogumiłem pod kasztanami przy szarym drewnianym stole. Było gorąco - Bogumiłowi chciało się pić i przyrządzał sobie wodę sodową. Sypiąc do szklanki kwasek, a potem sodę, patrzył wesoło, jak woda szeleści i musuje. Następnie pił napawając się ostrym, cierpkim smakiem, a delikatne pryśnięcia rozpylonej wody łaskotały mu twarz. Pani Barbara spojrzała na niego przelotnie znad stosu bielizny, którą bez humoru łatała. - Widzę - rzekła - że jesteś zadowolony. - Kłamałbym, gdybym powiedział, żem nierad. A dlaczego uważasz, że się powinienem smucić? - Bo ja wciąż nie mogę sobie dać rady z tymi placami. Bogumił zadziwił się, zgorszony: - Co znowu? A ja właśnie się i z placów między innymi cieszę. W samej rzeczy, pieniądze czy brak pieniędzy nie była to rzecz, co go mogła czynić szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Ale zawsze, gdy się minęło pięćdziesiątkę, człowiek czuje się nieco bezpieczniejszy, o ile ma coś zapewnionego dla żony i dla dzieci. Bogumił może by wolał, żeby ta pomyślność przyszła do nich nie taką drogą, żeby te pieniądze okazały się w jakiś sposób wynikiem jego pracy. Skoro jednak zdarzyło się inaczej, chwała Bogu i za to. W żadnym razie nie pochodziły one wszakże ze złego źródła, o ile on to może swoim rozumem osądzić. Czegóż się zatem smucić? - I tyś chyba w końcu rada, jak myślę. Pani Barbara pokręciła ze smutkiem głową. - Żebym oto była kupiła ten dom na Owocowej - odparła - tobym zawsze miała jakiś dochód, jakieś własne pieniądze chociaż na drobne wydatki. A tak co? Muszę przecież zrobić soków i galaret na zimę. Sam będziesz się martwił, jeżeli nic słodkiego zimą w domu nie będzie, ale jak trzeba kupić cukru, to mówisz, że pieniądze potrzebne na wypłaty. - Ludzie są zawsze pierwsi - upomniał ją łagodnie - ale przecież możesz wziąć na książeczkę. - Mój złoty, ja i tak nigdy sobie nie mogę rady dać z niepokoju przed każdym pierwszym, czy aby starczy na te wszystkie rachunki, a ty mi każesz zaciągać nowy dług. Chybabym oszalała ze zdenerwowania. - Nigdy jeszcze przecież tak nie było, żebym pozostał komu winien. Przed pierwszym dam ci na wszystko. Czyż cię kiedy zawiodłem? - Dobrze, ale pamiętaj, nie mów potem, że rachunki są duże - ostrzegła pani Barbara. Bogumił spojrzał na zegarek, zobaczył, że do dzwonka ma jeszcze chwilę czasu, oparł się o pień drzewa i przymknął z cicha oczy. Kłaść się po obiedzie nie miał zwyczaju, ale dobrze mu robiło zapomnieć się na chwilę. Pani Barbara milczała czas niejaki, zajęta pilnie łataniem, wreszcie zaczęła znowu mówić: - A co do tych placów, to nie pamiętam, w jaki to my sposób mamy na nich zarobić. Place leżą - i co? Natknąwszy się na zupełne milczenie, po pewnej chwili odpowiedziała sobie sama: - I mają rosnąć w cenie. - Chciałabym tylko wiedzieć - dociekała - skąd się tam weźmie owa podwyżka ceny. Bo jeżeli tak ma być, jak mówił Anzelm, jeżeli ten kapitał ma się prawie podwoić, a może, jak powiadał, potroić, i to za parę lat? To co to jest za procent od kapitału? To jakaś lichwa czy co? - Lichwa, mówię, czy co? - dodała głośniej. Bogumił otworzył oczy zupełnie wytrzeźwiony i popatrzył na panią Barbarę w milczeniu pełnym zdumienia. Co takiego? Lichwa? Cóż za usposobienie ma ta kobieta, że jeżeli się o coś nie zamartwia, to ją trapią jakieś urojone grzechy. Długoż jeszcze będzie wracać do tych placów i do tych pieniędzy? Co uczynili, to uczynili. Jeżeli się okaże, że było w tym co złego, no to będą wtedy ratować siebie czy drugich, ale na razie Bogumił widzi przed sobą tylko jedno zadanie - żniwa, które już drugi rok, chwała Bogu, toczą się bardzo szczęśliwie śród przyjaznej pogody. Czyż ta Basia nie ma skóry, którą się czuje błogie pałanie upału, czy jej oczy nie widzą, czy jej uszy nie słyszą, czy jej nozdrza nie chłoną w siebie balsamicznych zapachów świata? Ogród, aż zgięty pod urodzajem owoców, stoi w obfitym słońcu. Dzieci takie ładne, poopalane, zdrowe, migają pośród gałęzi, zajęte swoimi sprawami, coś krzyczą, wyciągają z barłogu szczeniaki, biegają, aż ziemia tętni dokoła domu. Agnisia tak się w tym roku poprawiła, wyrosła, Emilka już nie chrząka i nie dostaje kataru. Boże miły, czyż to jeszcze nie dosyć! Poczuł się nagle sam zniechęcony do życia. - Nie mam czasu teraz o tym rozmawiać - rzekł stosunkowo mało uprzejmie. - Muszę już iść. - Poczekaj. Zostań jeszcze chwileczkę! - zawołała, jakby bojąc się zostać sama z natłokiem niepokojących myśli. Bogumił nie obejrzał się nawet. Sam nie rozumiał, co mu się dnia tego stało. Bywał znacznie cierpliwszy przy o wiele przykrzejszych rozmowach, i przy o wiele mniej uzasadnionych wątpliwościach. Bo przecież, prawdę mówiąc, te place budzą takie różne pytania. Ale w ciągu toczenia się tej sprawy ze spadkiem, żona była dla niego kilka razy tak dobrą. Odnowiła się ich radość, byli znów razem. Uważał, że po ostatnich nocach i życie ich, i wzajemne stosunki, i rozmowy powinny się potoczyć raz jeszcze nowym odświeżonym torem - nie rozumiał, jak te rzeczy mogły nie wywrzeć żadnego wpływu na usposobienie Basi. To go rozżaliło, wzburzyło, uczuł nawet po raz pierwszy coś w rodzaju odrazy ku całemu swojemu życiu. Zapragnął przez chwilę jakby wszystko porzucić, rozwalić, pójść, dokąd oczy poniosą. Lecz wnet cofnął się dumnie i cicho. Może być w życiu człowieka jak w budowie. Ta lub owa deska ugina się pod nogą, to lub owo murszeje, trzeszczy. Ale cała budowa jeszcze mocna, służy drugim, obrosła dokoła cudzym życiem, chroni się pod jej dach troje bezradnych dzieci, nie wolno jej naruszać. Ocknął się z mętnych tych myśli usłyszawszy w porządkarni odgłos rzezania drzewa. Zapach wiórów i trocin uderzał tu do głowy. Bogumił zatrzymał się, zaglądnął do wnętrza, gdzie w zakurzonym półcieniu stelmach obrabiał pień brzozowy. - A co to? - zapytał, gdyż o ile pamiętał, miały być dzisiaj robione sztachetki na zagrodę do owczarni. Stelmach przestał piłować. - A to rozwora trzasła Posiłczakowi i trzeba mu nową narychtować. - To on, psiamać, zawczasu nie mógł obejrzeć, nie teraz w samą robotę czas tracić? - rozgniewał się Bogumił. - A dyć go nie traci, bo jom tam powiązał i tak ta jakoś zwozi. Może ta do podwieczorku dowozi, a jo tyż bez ten czas nowom skończę. Bogumił uspokojony podążył do zwózki. Stamtąd poszedł sprawdzić świeżą orkę po życie. W jednym miejscu zrobione było byle jak. Zapamiętał sobie, że trzeba o tym Katelbie powiedzieć wieczorem przy dyspozycji. I przez chwilę myślał z troską o Katelbie. Stał się on pomału czymś więcej niż pisarzem; Bogumił wyręczał się nim już i w polu w czasie większych robót, uważał go za rządcę. Tym bardziej było mu przykro, że chłopak od roku opuszczał się w obowiązkach. Nie pora była jednak nad tym się zastanawiać. Bogumił wszedł między sterty, popatrzył, czy się dobrze trzymają. Owionął go słonawy zapach słomy. Pobywszy chwilę śród stert, wyszedł na rów, przysłonił ręką oczy i wytężonym wzrokiem patrzył, czy jest kto przy dzieciakach, które ścinają mak. Po dosyć długiej chwili rozpoznał włódarza, pokwapił się więc dalej, a minąwszy kobiety wyrywające len, pośpieszył do lokomobili. W kurzu i huku przebywał tam dość długo. Zirytował się, że źle podają snopy, sam wszedł na stertę, wziął widły i robił z drugimi. Zeszedł dopiero, kiedy maszyna zaczęła gwizdać i zacichać na podwieczorek. Poczuł szalony głód. Nie tylko bowiem namordował się przy młockarni, ale i nalatał się tego popołudnia więcej niż kiedykolwiek. Zwykle jeździł na koniu albo linijką, ale dzisiaj akurat wałachowi coś uwięzło w kopycie, a linijka od wczoraj była u kowala, musi więc chodzić. Mimo to, wracając, zboczył jeszcze na chwilę do buraków. Ucierpiały trochę od suszy, i chciał na nie popatrzyć, czy się nie poprawiły. Wiedział, że się nie mogły poprawić, bo skąd by - deszczu nie było; a jednak stał nad nimi z niedorzeczną nadzieją, wpatrując się nieomal w każdy z osobna. W miarę jak stał, zaczęło mu się wydawać, że może się jednak troszeczkę poprawiły. W każdym razie nie wyglądają gorzej niźli przed paru dniami. Ach, żeby teraz deszcz. Żniwa już prawie skończone, mógłby padać choć z tydzień. Rozejrzał się wokoło. Pośród sierpniowego upału szumiał już pierwszy jesienny wiatr, ale na deszcz się nie miało. Świat cały zdawał się być zatopiony w jaśniejących błękitach. Nawet kłębiące się gdzieniegdzie obłoki wyglądały jak spienione strzępy lazuru. Dalekie wsie, widnokręgi, lasy, stogi i zaorane pola - wszystko było niebieskie. Z oczami pełnymi kurzu i blasku, z plecami swędzącymi od potu i od ości zbożowych, znalazł się Bogumił nareszcie w domu. W jadalni było chłodno i śniado z powodu dzikiego wina, obrastającego werandę. Bogumił spóźnił się, przy stole nie było już nikogo. Pod kloszami z granatowego drutu złocił się miód, woniały już podeschnięte, pstre od kminku gomółki, osy dobijały się do przykrytego kloszem koszyka z renklodami, na których tu i ówdzie błyszczały krople żywicy. Na talerzu z czarnego dębu piętrzyły się skiby przaśnego chleba, cielista gruda masła zroszona była mętnymi kroplami niedostatecznie wyciśniętej wody. Bogumił spojrzał na to wszystko uszczęśliwionym okiem, uchylił drzwi do kuchni i zawołał, żeby mu podali chłodzoną kawę. Pani Barbara wynurzyła się z głębi domu i dość potulnie usiadła, żeby towarzyszyć mężowi: - Myśmy już zjedli i wypili - oznajmiła - bo dzieci bardzo już były głodne. - To dobrze - powiedział - ja nie mogłem przyjść wcześniej, bo nie mam dzisiaj ani linijki, ani konia. Wszędzie musiałem chodzić pieszo. I nagle chcąc naprawić szorstkość, z jaką zbył żonę, gdy się po obiedzie skarżyła, wyznał, że sam też ma kłopoty. Mianowicie z Katelbą. - Żadnego święta nie spędza w domu, włóczy się gdzieś i spostrzegłem, że często wraca nietrzeźwy. A i w powszedni dzień chodzi koło roboty jak senny. Dotychczas nigdy nie pił i w ogóle pracownik był z niego niezastąpiony. - Ty myślisz, że ja tego nie widzę? Z nim się już dawno coś dzieje - odparła pani Barbara. - I czy to nie jest czasem sprawa tej Chrobotówny, z którą się podobno zeszedł jeszcze zeszłego roku, jak tu jakiś czas chodziła do roboty. Mniej więcej wtedy, co to, pamiętasz, panna Celina wyskoczyła przez okno. - Tej Olesi? Jej przecież nie ma już we wsi od nie wiem kiedy. - Ale jest w Nieznanowie. A i tutaj zabiega. Przecież ludzie ją nieraz widują. A jego z nią. I mówią że... Felicja wniosła kawę, a jednocześnie zdjęła coś z tacy i podała mówiąc: - Przynieśli telegramę. Patrzyła przy tym nie na panią Barbarę, ale na Bogumiła, jakby o niego właśnie się bała, że się przestraszy. Bogumił przestał sobie smarować chleb. - O, do diabła! - zamruczał. - Czy tam znowu kto umarł? Gdyż ostatni raz otrzymali depeszę wtedy, kiedy umarł radca Joachim Ostrzeński. - No co? Prędzej - nagliła pani Barbara. Bogumił otworzył, chwilę milczał, wreszcie rzekł ze zdziwieniem: - Daleniecki przyjeżdża. Pani Barbara odrzuciła w tył głowę i z piorunami w oczach zapytała: - Jak to? kiedy? - Pojutrze. - A sprawdziwszy raz jeszcze dodał: - Tak, pojutrze rano. Milczeli zaskoczeni. Nie tak dawno plenipotent pani Mioduskiej pisał, że wzgląd na zdrowie każe mu, tak samo jak w zeszłym roku, przebyć całe lato w miejscowości kuracyjnej. Co ma znaczyć ten niespodziewany przyjazd? Co zwiastuje ta nagła zmiana zamiarów? Pani Barbara nie traci dużo czasu na dochodzenie tego. - Masz, widzisz - mówi strwożona. - Jak wszystko się teraz sprawdza. Nie ma dwu zdań, że przyjeżdża sprzedać Serbinów. A tu dom na Owocowej przepadł. Jezus Maria! Żeby był chociaż ten dom. A tak, to co my poczniemy? Tu może jutro, pojutrze, być już po wszystkim. I gdzie się podziejemy? Siądziemy na tych placach? Co te nasze biedne dzieci czeka na świecie? Niechcic pochłaniał w milczeniu podwieczorek i na własną rękę rozmyślał nad tym przyjazdem. Nie wierzył on starym pogłoskom rozpowszechnianym przez Arkuszową, jakoby Daleniecki miał przed wygaśnięciem kontraktu, poza jego plecami sprzedać Serbinów. Ale jednakże teraz możebne jest, że pani Mioduska powzięła rzeczywiście zamiar sprzedaży. Nie można się przecież łudzić, żeby miała wiecznie chcieć w Polsce trzymać ten majątek - była wszak cudzoziemką. Bardzo możliwe, że Daleniecki przyjeżdża się z nim co do tego porozumieć. Wychodzi to na jedno z tym, co mówiła Arkuszowa. No, niezupełnie na jedno. Bo wprawdzie nie ma mowy, żeby on mógł teraz skorzystać ze swego prawa pierwokupu (gdyby te pieniądze po radcy były wolne, to kto wie, może by to dało się zrobić), ale żadnego niedotrzymania kontraktu nikt mu nie wmówi. Zatem w każdym razie muszą mu wypłacić odszkodowanie. Ostatecznie nie jest jeszcze dzisiaj tak stary, żeby sobie nie mógł dać rady. Rady nie ma tylko na żal, że mogą mu odebrać ten warsztat, któremu oddał już tyle swojego serca, swoich myśli, swojego potu. Ale co innego nęka jeszcze Bogumiła po trosze: jeżeli Daleniecki przyjeżdża nie w takiej sprawie, to w takim razie - w jakiej? Może dowiedział się, że on, Niechcic, kupuje place? A nie wiedząc wszystkiego może myśli, że on się zanadto dorobił na Serbinowie? Bogumił już dawno miał zamiar napisać Dalenieckiemu o spadku, a teraz o placach. Ale zwlekał, bo mu była nieprzyjemna myśl, że ma się tłumaczyć ze spraw tak osobistych i dotyczących nawet nie jego samego, ale żony. Nie miał też nigdy czasu. Z drugiej strony wydawało mu się, że może lepiej nie pisać, może to by się właśnie wydawało, jakby się poczuwał do czego złego? Przechodził wszystkie tortury niewinnego, strudzonego człowieka, którego byt jest zależny od nieobliczalnej, mało przychylnej siły. Ostatecznie zaś mawiał sobie, że ta sprawa sama w końcu jakoś dojrzeje i wtedy będzie jeżeli nie łatwiejsza, to w każdym razie bardziej się nadająca do takiego czy innego rozwiązania. Tymczasem, patrzcie, życie nie chciało czekać, aż ta sprawa dojrzeje. Los go może oto już pojutrze weźmie za skórę jak szczeniaka, nosem go utknie w samo zarzewie i każe mu rozstrzygać. Ha, zobaczymy. Wstał i, jakby kończąc dawno toczoną rozmowę, powiedział: - W każdym razie trzeba wszystko przygotować jak zawsze. - Dobrze - odpowiedziała pani Barbara posłusznie. - Zaraz każę znieść jego pościel. Niech się wyciąga w puchach, kiedy my zostaniemy bez dachu. 25 Pani Barbara zasnęła kamiennym snem dopiero nad ranem, właśnie wtedy, kiedy kareta wioząca pana Dalenieckiego i Bogumiła, który po niego jeździł, znajdowała się w połowie drogi między graniczną stacyjką Kliszew, przezwaną po niemiecku Kliszau, a Serbinowem. Około wpół do siódmej Bogumił wszedł do sypialnego pokoju, pogrążonego jeszcze w głębokim spoczynku. Ukośne listwy światła ze szpar w zamkniętych okiennicach krzyżowały się i łamały na podłodze i sprzętach. Słychać było cztery ciepłe, smaczne oddechy. Bogumił podszedł na palcach do łóżka żony, obudził ją i jęli szeptem rozmawiać. Ale dzieci dospały widać akurat swoje, bo zaczęły się zrywać i trzeźwo siadać na łóżkach. Zobaczywszy ojca pytały: - Co to? Pan Daleniecki nie przyjechał? - Przyjechał, przyjechał. Wstawajcie, tylko nie róbcie hałasu, bo jest po drodze zmęczony. - Pójdę w takim razie do ciebie - rzekła pani Barbara i pośpiesznie zaczęła się odziewać. Kiedy już byli sami, Bogumił skończył to, co zaczął w sypialni. - Więc widzisz - mówił. - Co do jednego możesz być wreszcie spokojna. Nie przyjechał sprzedać Serbinowa. Sam o tym w drodze zaczął: "Pewno pan się dziwi - powiada - kochany panie Bogumile, że mnie pan widzi..." I Bogumił słowami Dalenieckiego opowiedział dokładnie, skąd się wziął pomysł całego tego przyjazdu. Między Francją a Rosją kleci się właśnie nadzwyczajne zbliżenie czy tam sojusz, czy przyjaźń. Wszystko, ma się rozumieć, z racji syberyjskiego złota. Przy okazji jakichś tam pertraktacji z tym związanych najgłośniejsze dzienniki paryskie wysyłają swoich przedstawicieli do Petersburga. Daleniecki zatem, jako współpracownik jednego z paryskich dzienników, został również wysłany. A ta jego misja jest jeszcze z tego powodu ważna, że on zna dobrze Petersburg i pisze, jak to wiadomo, do rosyjskich gazet. - I jeszcze do jakich - wtrąciła pani Barbara swoje - do najgorszych. - Mniejsza z tym, ale jednym słowem - dokończył Niechcic - powiada, że "skoro miałem już jechać w te strony, chciałem wstąpić, żeby uścisnąć panu rękę i zobaczyć, co tu u państwa słychać". Pani Barbara odwróciła się w stronę okna i skrywając bezwiedny uśmiech powiedziała z urzędową goryczą: - Uścisnąć rękę... Nagle jednak naprawdę znów się zlękła. Zobaczyła bowiem, że od bramy wjazdowej aleją idzie, ni mniej, ni więcej, tylko Szymszel. - A ten w takim razie co tu robi od świtu? - zawołała z jadowitym zdumieniem. Wyjaśniło się to niebawem. Szymszel szedł na jarmark do Kalińca i wstąpił, żeby po drodze cokolwiek utargować. Szedł, nie jechał, gdyż kobyła mu padła. Nie ma już teraz konia i nie wie, czy się go jeszcze kiedy na tym świecie dochrapie. Na skutek tego nieszczęścia zrobił się jeszcze bardziej życzliwy i pogodny. Gdy szedł między drzewami alei, miał na twarzy wyraz takiego uradowanego dziękczynienia, jak gdyby każdy krzaczek dał mu coś utargować. W Serbinowie znalazło się - rzecz prosta - to i owo na sprzedaż. Szymszel naładował swój worek i ruszył w drogę. Bogumił, który przez ten czas wyszedł w pole, spotkał się z nim przy bramie. Miał niewyraźne poczucie, że Szymszel umyślnie zwolnił kroku, ażeby się z nim spotkać. Jakoż tak być musiało, bo jak tylko zaczęli iść razem, Żyd rozejrzał się i powiedział: - Wielmożny panie, ja chcę panu jedno słowo powiedzieć. Panu może ono jest niepotrzebne, a może ono jest takie, że o nim lepiej wiedzieć. - Co za słowo? - Mnie mówili w kuchni, że pan dziedzic Daleniecki przyjechał. Pani Mioduskiej nie pamiętano w okolicy - dziedzicem był dla wszystkich Włodzimierz Daleniecki. - Przyjechał - no to co? - niecierpliwił się Niechcic dosyć mało serdecznie, mimo że lubił Szymszela. - No, to jego dziedzickie prawo przyjechać i ja nie pytam, dlaczego on przyjechał. Ja tylko chciałem wielmożnemu panu powiedzieć, że rok temu w Kalińcu było między Żydkami mówione, że pan Daleniecki stara się o kupca na Serbinów. Potem to się uspokoiło, ja widziałem, że dziedzic z Paryża nie przyjeżdża, to ja nic nie mówiłem - po co roznosić plotki, one się od tego robią grube i tłuste, a tak, to one uschną. Ale teraz ja widzę, że pan dziedzic przyjechał, mnie kucharka mówiła, że się nikt nie spodziewał. No to ja sobie myślę, na wszelki wypadek powiem. Ja wiem, on bez wielmożnego pana nic nie zrobi i może się nic nie okaże, ale lepiej zawczasu wiedzieć. Bogumił słuchał tego wszystkiego w milczeniu, usiłując powściągnąć przykry zamęt wewnętrzny, który w nim powstał. Czuł piekący wstyd, jakiego doznają ludzie niezdolni do intryg, kiedy się dowiadują, że wokoło wre od konszachtów i knowań. Bo w końcu zaczął w to wierzyć. Co ma znaczyć, że mówi mu o tym Szymszel, na którego właśnie było rzucone w tej sprawie podejrzenie - tego nie rozumiał. Ale przypomniawszy sobie, z jaką radością i wiarą słuchał rano wyjaśnień Dalenieckiego, wydał się sobie niemal głupim kaleką, który w ogóle nic nie rozumie, co się dokoła dzieje. Nie chciał dać poznać po sobie tego upadku ducha. - Ja o tym wiem - rzekł, jak mógł najspokojniej. - To chwała Bogu - ucieszył się Szymszel. - Ja też i myślałem, że pan pewno wie, bo i pan rządca wiedział. Niechcicowi zrobiło się na te słowa jak gdyby gorzko w ustach. - Rządca mówił o tym z Szymszlem? - Niech Pan Bóg broni. Ja wiem od jednej kupcowej, co jest moją krewną. Bogumił nic już nie rzekł w tej sprawie. Podziękował tylko Szymszelowi za życzliwość. Szara twarz Szymszela okryła się rumieńcem. - To nie życzliwość - powiedział. - To jest serce. Wielmożny pan ratował mnie od głodu. - Nim Szymszel zajdzie do Kalińca - odrzekł na to Bogumił - będzie już pewno po targu. - O, nie ma strachu. Szymszel nie wątpi, że znajdzie po drodze takich, co go podwiozą. Na tym się rozeszli. Pani Barbara wyglądała tylko, czy się Szymszel nie widział z panem Dalenieckim. Nie, nie widział się, a więc trzeba by nie mieć rozsądku, żeby w tym jego przyjściu upatrywać jakichś podejrzanych konszachtów. Jej niepokój rozproszył się ostatecznie, kiedy nad wieczorem Daleniecki przyszedł, by się przywitać. Siedzieli właśnie na ganku, kiedy się zjawił w progu między usychającymi już, lecz jeszcze malowniczymi zwojami kwitnących wciąż powojów. Zawsze piękny, harmonijny, poważny. Bogumił zapytał, czy będzie mógł jutro przedstawić rachunki i księgi, ale Daleniecki odpowiedział, że nie chce nic oglądać, że tym razem przyjechał tylko wypocząć. Głos miał nosowy, pieszczotliwie poufny - oczy ciemnomodre, ciepłe, mądre i świadome własnego uroku. Dziwił się, że Agnisia już taka duża, pytał, czy to najstarsza i kiedy pójdzie do szkoły. Gdy odszedł, pani Barbara rzekła: - Temu, że jest przystojny, nie zaprzeczam. Chociaż ma już pewno pod pięćdziesiątkę, wygląda z ruchów na młodzieńca. Owszem - dodała - lubię taką urodę. I kto by powiedział, że kobiety są takie głupie. W czasie mojej młodości Józef Toliboski uchodził za przystojnego. A przecież w porównaniu z takim Dalenieckim to był brzydal. Wbrew temu, co Bogumił Niechcic powiedział rano dzieciom, Włodzimierz Daleniecki nie był wcale zmęczony podróżą. Jechał do Berlina sleepingiem, a od Berlina pustym przedziałem pierwszej klasy, w którym również wyspał się znakomicie. Był tedy jak najżyczliwiej usposobiony do wszystkich otaczających go zjawisk. Sam zaraz po przyjeździe rozpakował potrzebne mu rzeczy, poustawiał na umywalni cenne toaletowe przybory, ułożył w skrzypiącej szafie część swojej drogiej bielizny i przystąpił do mycia - tego bowiem nigdy się nie ma dosyć. Koło umywalni stały dwa dzbanki, jeden z zimną, drugi z gorącą wodą; ten drugi przykryty położonymi na wierzchu ręcznikami, żeby nie ostygł. Felicja o niczym nie zapomniała. Daleniecki był zadowolony, że ostatecznie na tym bezludziu nie brak mu żadnej z rzeczy, do których był przyzwyczajony. - Ma się rozumieć - myślał sobie - wszystko w pierwotnej formie, ale okazuje się, że w najskromniejszym bycie może nie zbywać na tym, czego wymaga kultura. Wkładając czystą koszulę chodził od okna do okna i przypatrywał się ogrodowi, zasnutemu cieniem drucianych siatek. Pochwalał w myśli przyjemny dobór kwiatów na klombach, przyglądał się z pobłażliwą czułością gęstwinie drzew nad stawem. Był obecnie w dobrym, wysokim okresie swojego życia, wszystko mu szło do rąk. Powodzenie to uzyskał był z niemałym trudem. Niedawno jeszcze miotał się, walczył, puszczał w ruch wszystkie swoje walory: nie zużytą energię drzemiących w nim wielu pokoleń wypoczętej rasy ziemiańskiej, urodę, zdolności i stosunki. Nie cofał się przed twardą, brutalną napaścią ani przed śliską intrygą, pobudzany do czynu przez szalejące w nim ciemne, mętne poczucie, że świat ma o tyle rację bytu, o ile jemu jest dobrze. Trzeba było być nie lada ekwilibrystą i akrobatą, żeby w tym wężowisku intryg, jakim jest wielka prasa stołeczna, uzyskać miejsce i poklask, ale on je uzyskał, i to w dziale wymagającym największej giętkości i sprężystości umysłu, w publicystyce politycznej. Dziś jego pseudonim "kapitan Grant" ma dobrą markę nie tylko w Paryżu. Dziś ubiegają się o niego wszystkie prawicowe dzienniki Petersburga i Moskwy. Stoi więc przed nim otworem prasa dwu najbogatszych w złoto krajów. Oprócz tego jest głównym akcjonariuszem pewnej kopalni w koloniach i właścicielem kilku tysięcy metrów kwadratowych wybrzeża na zaczynającej wchodzić w modę plaży belgijskiej. A koniunktury były takie, że mógł się spodziewać jedynie wzrostu powodzenia i dobrobytu. Pewność, że wszystko może mieć zawsze na swoje zawołanie, sprawiła, że czuł się skłonnym do wszelkich wyrzeczeń. Zachwycony tym odpływem szarpiących go wiecznie ambicyj i apetytów, zapinał miękkie mankiety, wyglądał przez okno i myślał, że jest w gruncie rzeczy skromnym człowiekiem. Wystarczyłoby mu zapewne najprostrze życie, kto wie, czy nie byłby szczęśliwy, mając zawsze przed oczyma ten niewyszukany widok folwarcznego ogrodu. Tu by może napisał książkę, na którą w swoim gorączkowym paryskim życiu nigdy nie znajduje czasu, dawno marzone dzieło o Stanisławie Leszczyńskim. A może i to nawet byłoby dla niego za dużo. Zobaczył, jak w aleję, wiodącą na podwórze, wjeżdża chłopak wiozący beczkę z wodą. Brama była przymknięta, chłopak stanął, otworzył i znów ruszył. Woda chlustała srebrem na brunatną aleję. - Oto jest - myślał - ich ciężka wiejska praca. Może by wystarczyło być chłopcem wożącym wodę. W tym błogim stanie ducha napisał list do pani Letycji Mioduskiej i przygotował sobie wąsko nacięty cieniutki papier do korespondencji dziennikarskiej. W tym samym przyjemnym poczuciu, że jest człowiekiem mało wymagającym od życia, poszedł się przywitać z panią Barbarą i z tą samą niezakłóconą pogodą w sercu, niby zawieszony między dwiema falami swego światowego czynnego życia - wyruszył nazajutrz w pole zobaczyć sprzęty i młockę. Na którejś miedzy, zamiast sprzętu i młocki, ujrzał z daleka idącego mu naprzeciw rządcę Romana Katelbę. Pomimo woli zwolnił kroku. Katelba też zwolnił kroku, a nawet zdawało się przez chwilę, że ma ochotę zawrócić. Następnie obaj udali, że chcieli się czemuś przypatrzeć, i na koniec zaczęli jednak iść ku sobie, ale wolno i opieszale, jakby nie bardzo chcieli do siebie dojść, jakby czekali, żeby im coś przeszkodziło się spotkać. Jednak zeszli się w końcu. 26 Katelba pierwszy stanął i przywitał dziedzica z pewnego rodzaju namaszczeniem. Włodzimierz Daleniecki natomiast zatrzymał się tylko do pewnego stopnia i podał rękę Katelbie niejako mimochodem i nader mało serdecznie. Następnie zaczął pytać, idąc wciąż naprzód i przyglądając się polom: - Cóż tam Roman mi powie? Jakże się Roman miewa? Matka, mam nadzieję, zdrowa - hę? Chcąc mu odpowiadać Katelba musiał iść także, a ponieważ miedza tu była wąska, więc szedł za nim i mówił: - Wszystko dobrze, jaśnie panie dziedzicu. Wszystko się dobrze składa. A co do urodzajów - najmniej piętnaście korcy z morga, sypie tak, że rany boskie. Na tym rozmowa się urwała. Po niejakiej chwili Katelba znów zaczął: - Owszem, panie dziedzicu. Piętnaście korcy z morga. Z kartoflami też dobrze, ale już nie tak. Kartofle na tomasówce nigdy nie będą takie jak na kainicie. Wykluczone. I znów nastała cisza. Romanowi Katelbie było przykro. Pan Daleniecki w ogóle nie poświęcał jego słowom wielkiej uwagi, ale tak jak dzisiaj nie rozmawiał z nim jeszcze nigdy. Wypadałoby właściwie powiedzieć mu tak z tyłu - "do widzenia" i ruszyć w swoją drogę. Katelba miał już to zrobić, gdy nagle mocno się potknął. Noga mu wpadła w kretowisko i o mało nie upadł. Wówczas Daleniecki odwrócił się ku niemu i spytał: - Cóż takiego? Potem zaś stanął i zaczął na coś patrzeć. Katelba zebrał siły i odpowiedział: - Potknąłem się, bo tu nam krety pole psują. Niech pan dziedzic uważa z łaski swojej. Pszenica - dodał odpowiadając na wzrok Dalenieckiego skierowany ku stertom. I jakby na umówiony znak, zaczęli nagle mówić o interesach. - Co do tego kupca - tłumaczył się Katelba - o którego pan dziedzic kazał się dowiadywać w zeszłym roku, to wtedy było trudno, szczególniej że trzeba było starać się ostrożnie, a Żydzi tutaj tacy, że jeden drugiemu wszystko powie. Ale jeżeliby pan dziedzic sobie życzył, żeby koło tego pochodzić... - O tej sprzedaży - przerwał mu zimno Daleniecki - to już dawałem znać, że to sprawa skończona. Nie będę sprzedawał Serbinowa. A jeślibym sprzedawał, to omówię to z panem administratorem. Katelba mienił się na twarzy i zdawał się toczyć ze sobą walkę. - Pan Niechcic - rzekł na koniec porywczo - sam teraz jeżeli nie sprzedaje, to kupuje. Daleniecki przystanął. Obaj przystanęli. - Co kupuje? - zapytał dziedzic z pewnego rodzaju przymusem. Katelba zaczął mówić o spadku i o placach, które państwo Niechcicowie zakupili w Kalińcu. Daleniecki ożywił się i rozgniewał. Jeszcze przed chwilą rozmawiał z Katelbą niby z natrętem. Teraz jednak zapytał z pretensją: - Dlaczego o tym dotychczas nie wiedziałem? - To świeża sprawa. Nie minął jeszcze miesiąc, jak państwo Niechcicowie po to jeździli - usprawiedliwiał się Katelba, i zacząwszy znów od początku, jeszcze raz szczegółowo opowiedział, co mu było pod tym względem wiadome. Tylko że teraz oświetlił to inaczej. Zdawał się bronić Niechciców. Powtarzał w kółko, że tu chodzi o spadek, i tylko jedynie o spadek, i że teraz, kiedy pan Niechcic zabezpieczył żonie i dzieciom przyszłość, to tym bardziej żadnego interesu na Serbinowie nie będzie szukał. Nie szukał go i dotąd. O, nie, nie taki to jest człowiek! Daleniecki jakiś czas słuchał, wreszcie spojrzał na Katelbiaka szklistym okiem i powiedział wyniośle: - Ja się o to nie pytam. Po czym przeskoczył rów i wyszedłszy na drogę zwrócił się w stronę domu. Katelba szedł wciąż za nim. Wobec tego Daleniecki zwolnił cokolwiek kroku. Zrównali się i przez chwilę szli razem. Gdy doszli do skrętu drogi, paryżanin położył rękę na ramieniu Katelby, pogłaskał go, a jednocześnie dosyć stanowczo odepchnął: - No, do widzenia ci, chłopcze - powiedział przy tym z westchnieniem. Po tych słowach Katelba ukłonił się głęboko i odszedł. Szedł jakiś czas prędko, potem wolniej i jakoś kołowato, przechodząc z jednej strony drogi na drugą. Potem stanął, zaczął kopać spękanym butem grudki ziemi, potem zawrócił, znowu stanął. Zdawał się być pogrążony w rozterce i niepewności. I Daleniecki wracał do domu niespokojny, a nawet jakby do pewnego stopnia zmartwiony. Kiedy się jest w nieszczęściu i kłopotach, wtedy bywa przyjemnie dowiedzieć się, że inni cierpią to samo co i my - to przynosi niemałą ulgę. Ale kiedy się samemu naciułało sporo dobrego, tedy na wiadomość, że drugi z dołu sięga także po jakieś dostatki, ogarnia człowieka mętny niepokój. To prawda, że dobra tego świata są ograniczone i ludzie zawsze muszą je sobie wydzierać. Niedole tylko zdają się nie mieć granic. Daleniecki jednak ani na chwilę nie przypuszcza, żeby miał być siedliskiem takiej zazdrosnej małodusznej trwogi. Nawet nie potrąca o te zakątki, w których się ona lęgnie. - Ja przecież - myśli na odwrót - nie mam nic przeciw temu, żeby wszyscy posiadali to, co i ja, nic a nic. Niech każdy zdobywa, co potrafi, niech się każdemu dobrze dzieje. Zresztą, o ile Katelba mówi prawdę, to wszystko tu jest jasne i zupełnie klarowne. Owe place Niechcica czy Niechcicowej nie mają nic do czynienia z interesami Serbinowa. I w ogóle są czymś tak małym, jak gdyby pracowitej mrówce trafiło się po drodze ziarnko cukru. Nie ma sobie czym głowy zaprzątać. Zaczął palić swoje ulubione bułgarskie papierosy, zabrał się do pisania, ale mu nie szło. Coś niejasnego i kolczatego uwierało go bez ustanku, tak że zaczął znowu dociekać. - Niechcic - myślał - na żadne wielkie interesy się nie puści, bo jest na to za głupi, ale może chcieć osiąść na swoim. Serbinowa ode mnie nie weźmie, bo na to będzie miał zawsze za mało - wyobrażam ja sobie takie kalinieckie spekulacje na placach. Zresztą, choćby mógł nawet, to ja mu Serbinowa nie sprzedam. W ogóle nie sprzedam teraz Serbinowa. Koniunktury polityczne są takie, że ziemia będzie kolosalnie szła w górę. Ale wracając do Niechcica, może on sobie chcieć kupić jaki nędzny szmat ziemi, byle, jak to szlagoni mówią: "na stare lata iść na swoje". Bardzo możliwe, że sobie już coś upatruje i że będzie chciał rzucić Serbinów, jak tylko uda mu się zarobić na owych placach. Przed końcem kontraktu tego nie zrobi, bo nie będzie chciał stracić, chociaż kto wie? Wstał i chodząc po przekątni pokoju rozważał dalej tę sprawę. Chciał był sprzedać Serbinów, ale warunki się zmieniły i teraz nie jest mu to na rękę. Co prawda, do końca kontraktu blisko trzy lata. Może w ciągu tego czasu znów się coś zmieni i będzie można sprzedać, a pieniądze korzystnie gdzieś umieścić. Korzystnie - może, jątrzył się znów po chwili, ale na taki pewny dochód, jaki był stąd, niełatwo jest rachować. A przy tym czy to nie wiadomo, jak gospodarzy ktoś, kto ma zamiar odejść? Nawet taki brylant, jak Niechcic, też się będzie w takich warunkach opuszczał. No, można by zmienić administratora. Ale na tę myśl ogarnęło go nieomal przerażenie. Miał on już nie lada doświadczenie z administratorami, zanim trafił na takiego jak Niechcic. Dać tu Katelbę? - Ta myśl była mu jednak najbardziej nieprzyjemna. I Daleniecki nagle zapragnął niezwłocznie zobaczyć się z Niechcicem. - W razie czego - myślał - podniosę mu tantiemy, przedłużę kontrakt. Dochód z Serbinowa w żadnym wypadku nie może się zmniejszyć, musi wzrastać. Letycji nie może zabraknąć niczego, musi mieć wszystko, co lubi, a ja unieruchomiłem na razie moje wszystkie rezerwy. Chciał natychmiast zadzwonić na Felicję, ale się opanował i poczekał do jutra. Nazajutrz, kiedy Bogumił powiedział: - Pewno pan już wypoczął? Może by przejrzeć te książki? Daleniecki roześmiał się. - Widzę - rzekł pobłażliwie - że się już nie wykręcę. Pan mnie tyranizuje. Czekam więc pana u siebie. Bogumił tedy przyszedł, przedstawił księgi, razem je rozpatrzyli i sprawdzili. Poszło to gładko i przyjemnie. Daleniecki wykazywał wielką znajomość rzeczy, ze wszystkiego zdawał sobie w lot sprawę, o nic nie nudził. Patrząc na niego, jak się do czego bądź zabiera, Niechcic myślał z podziwem, że ten człowiek mógł być równie dobrze prawnikiem i publicystą, jak wszystkim innym. Z natury, z urodzenia był on tym, który umie. Każdą rzecz, którą by robił, pewno by robił dobrze. Skończywszy zapalili papierosy. - Podobają się panu te papierosy? - zapytał Daleniecki. - Bułgarskie. - Owszem, bardzo dobre. Mocne, a nie szczypiące. Zapach mają piękny - powiedział Bogumił Niechcic i pomyślał, że pani Barbarze pewno by smakowały. Rozmawiali chwilę o papierosach. Z papierosów zeszli na tytoń, stąd na hodowców tytoniu, na różne fachy, na wychowanie dzieci. Daleniecki zapytał, czy dzieci Niechciców ucieszyły się z przywiezionych zabawek, potem - czy u Bogumiła wszystko w ogóle pomyślnie i szczęśliwie. Bogumił opowiadał chętnie, ale dość powściągliwie. Przypominał sobie Szymszela oraz wszystkie pogłoski i uprzytamniał sobie bez ustanku, że mówi z człowiekiem nieszczerym, przed którym nie trzeba się wywnętrzać. Ale piękność Dalenieckiego była tego rodzaju, że usposabiała, ażeby mu się zwierzać, a serce Bogumiła Niechcica nie było skłonne do podejrzliwości. Niepostrzeżenie zaczęła być mowa o spadku i o placach. To, czego się Niechcic bał, że będzie dla niego upokarzające, potoczyło się najbardziej gładko, po przyjacielsku. Niebawem Daleniecki był już we wszystkie szczegóły spadku dokładnie wtajemniczony. Wtajemniczony i o tyle uspokojony, że wszystko się zgadzało z tym, co mówił Katelba. Ponieważ jednak opowiadanie się urwało na owym kupnie placów, zapytał od niechcenia: - Mam nadzieję, że pan obmyślił i dalsze jakieś plany co do owego spadku? Bogumił się zawstydził, że w gruncie rzeczy nie wie, co dalej będzie z tym robił. - Mam na myśli... - powiedział jąkając się po trosze. - Ja już jestem bardzo niemłody i sterany. Pięćdziesiąt lat, proszę pana, i to nie przesiedzianych za piecem... więc chciałbym chociaż rodzinie - zwłaszcza że to pieniądze żony... I zobaczywszy wlepione w siebie oczy Dalenieckiego, przestał mówić. Pożałował, że mu się wyrwało: "niemłody i sterany". Wyglądało na to, jakby nie miał siły prowadzić gospodarstwa. Daleniecki chciał już raz wszystko wiedzieć. Stracił cierpliwość i podpowiedział: - Chciałby pan opuścić Serbinów i osiąść gdzie na swoim? Bogumił w ciągu tej rozmowy już na nowo przestał wierzyć wszelkim plotkom, pogłoskom i ostrzeżeniom. Teraz jednak nie wiedział zaiste, co na niespodziane słowa Dalenieckiego odpowiedzieć. Plenipotent pani Mioduskiej źle sobie wytłumaczył jego milczenie: - A to byłaby szkoda - powiedział niecierpliwie. - Ja właśnie zamierzałem podnieść panu tantiemy i chciałem przedłużyć kontrakt jeszcze na nowe pięć lat. Niechcic odzyskał mowę. - Myślałem, że pan mnie daje do zrozumienia - rzekł przytłumionym głosem - że mam porzucić Serbinów... bo co do mnie, to jakbym ja go mógł, proszę pana, chcieć rzucić? Ja się tu przywiązałem do każdej grudy ziemi. Już te drzewa tu rodzą, które ja posadziłem, patrzyłem na to, jak tu się z nieużytku zrobiło orne pole. Żeby nie żona i dzieci, to ja bym tu na każdych warunkach pracował. Ale ja o nich muszę myśleć i dlatego jeżeli pan rzeczywiście... jeżeli pan ma zamiar - tak jak to pan powiedział, polepszyć nasze warunki, to mnie się zdaje to bardzo sprawiedliwe - i ja jestem panu bardzo za to wdzięczny. - Bardzo wdzięczny - powtórzył nie słysząc żadnej odpowiedzi. - Nie ma żadnego powodu do wdzięczności. Pan sam wie, na co pan zasługuje - odparł na koniec Daleniecki niespodziewanie sucho. A kiedy Niechcic już odchodził, podążył za nim do drzwi i dodał: - A jak się sprawia Katelba? Bo jeżeliby panu był niedogodny, to niech mu pan miejsce wymówi. Żadnymi względami na to, że ja go panu poleciłem, proszę się nie krępować. Niechcic uczuł się znów jakby w niewidzialnym potrzasku. Stanęły mu ostro w pamięci zarówno słowa Szymszela, jak naganne sprawki Katelby. Z niejasnych dla siebie powodów, odparł jednak, patrząc Dalenieckiemu prosto w oczy: - Prawdę mówiąc, o lepszym pracowniku trudno marzyć. Zostawiony sam, pan Daleniecki wyjął grzebyk i przeczesał swoją pachnącą brodę. Powiedział głośno: - A to dopiero. Zaś następnie zadał sobie pytanie, po co właściwie mówił Niechcicowi o Katelbie. Tak to bywa, kiedy człowiek zrobi sobie wakacje. Zagubił się jak mydłek śród prostych, głupich ludzi. - No, nic takiego się nie stało. A co do kontraktu, to prędzej czy później trzeba było i tak podnieść Niechcicowi warunki. Letycja dawno to już mówiła. Niech się ucieszy. Ona, która jest taka dobra, że wszystko rozdawałaby drugim. Co do Bogumiła, to ostatnie słowa Dalenieckiego posiały w nim o tyle przykry niepokój, że bez dostatecznej radości zawiadomił panią Barbarę o pomyślnym obrocie sprawy. I ze siebie zresztą nie był zadowolony. Uważał, że się zanadto w rozmowie z tym Dalenieckim stropił. Tłumaczył sobie, że sprawiła to troska o Serbinów i o rodzinę, ale nieprzyjemnie było mu o tym myśleć. Za to pani Barbara zdawała się być na koniec zupełnie zadowolona. - To dzięki Bogu - rzekła. - Zacznę nareszcie spokojnie spać po nocach. Bogumił ucałował jej ręce i przycisnął je sobie do serca. - Nie ma dla mnie większej słodyczy na świecie - powiedział - niż kiedy słyszę, że ty jesteś spokojna. - O, masz tysiąc innych słodyczy, w pracy, we wszystkim - odparła pani Barbara, choć raptownie powstało w niej przekonanie, że i dla niej nie może być większej słodyczy na świecie niż słyszeć takie słowa. Słyszeć je po siedemnastu blisko latach pożycia, mówione z żarem gotowym do najczulszych dowodów miłości. Chciała jakoś dać poznać Bogumiłowi wzruszenie, któremu na mgnienie oka uległa, ale nie mogła, gdyż czuła, że radość z powodu tego wyznania uczuć podobna jest w jakiś sposób do błogości, którą sprawia pewność, że nic w biegu rzeczy dokoła nie szwankuje i nie zagraża; że na przykład w piecach się pali, a okna są zabezpieczone, jeżeli to zima; że w ogrodzie wszystko na czas zrobione, o ile lato. Nie, to nie było całkiem to samo, to było, ma się rozumieć, coś wartościowszego i cenniejszego po stokroć, ale jednak coś - z takich właśnie życiowych zadowoleń. Na myśl zaś, że to bezpieczne, przyjemne uczucie mogłoby się przeobrazić w bardziej poufnie osobistą rozmowę, w zespolenie się bez zastrzeżeń, czuła coś w rodzaju odruchowej chęci odepchnięcia Bogumiła od siebie rękoma, które całował. A przecież wiedziała na pewno, że słowami, przez niego wyrzeczonymi, żyć będzie długo, krzepić się nimi jak orzeźwieniem i strawą w dniach wewnętrznej posuchy i głodu. Więc skądże zarazem taka, coraz to częstsza w podobnych wypadkach niechęć, prawie odraza! - Co to znaczy - myślała, zostawszy potem sama. - Powiadają, że największa miłość przemija. Czy jakbym żyła z Toliboskim, tobym też po siedemnastu latach tak się bała wszelkiego z nim osobistego zbliżenia? Czy też to tylko do człowieka, którego się nie kochało, ma się potem taki dziwny stosunek? - Ale kiedy ja przecież - myślała - tego Bogumiła z latami coraz to więcej lubię, przywiązałam się do niego. I żadnej z domowych spraw nie mogę sobie po prostu bez niego wyobrazić. I wszyscy zresztą mówią, że on jest taki miły, nawet kobietom ciągle się jeszcze podoba... I przecież widzę dobrze, ile jest wart. W końcu porzuciła te myśli, gdyż nie chciały do niczego doprowadzić. Widać tak już być musi między ludźmi: niechęć i przywiązanie, obcość i bliskość, żadne z tych uczuć nie trwa i nie wypełnia całej istoty, jedno nie wiadomo kiedy przechodzi w drugie, wszystkie połowiczne, niecałkowite... Może bywa inaczej, ale nie u takich jak ona. - ...niecałkowite, niedociągnięte - wracała do rwącego się wątku - a jednak, razem wziąwszy, składa się to wszystko na jakąś całość, która się toczy... Tylko dokąd się toczy i po co?... 27 Po wyjeździe Dalenieckiego doprowadzono mieszkanie do zwyczajnego porządku, a w polu zaczęto gorączkowo przyśpieszać ostatki letnich zbiorów; odstawiano do olejarni mak, moczono len, młócono groch i obierano chmiel. W domu tymczasem szykowano bieliznę i sukienki dla Agnisi, mającej niebawem już odjechać do szkoły. Nim jednak odjechała na dobre, musiała jeszcze stawić się pewnego przedpołudnia do egzaminu. Zdała celująco do drugiej klasy i pani Barbara wyrzucała sobie potem, że nie uczyniły próby zdawania do trzeciej. Tym bardziej że Agnisia miała już niedługo zacząć trzynasty rok, była nieco spóźniona. - To przeze mnie - martwiła się pani Barbara - przez to, że nie umiałam im znaleźć dobrej nauczycielki, przez te przerwy w nauce, przez to, że uczyłam je sama. Pani Wenordenowa uśmierzyła te wątpliwości mówiąc, że dobrze się stało, bo Agnisia jest dość wątła, akurat zdaje się rośnie, rozwija się, a w tym okresie lepiej, żeby nie musiała bardzo pracować. Nie jest też jeszcze dość daleko posunięta w językach, w trzeciej klasie byłoby jej może przytrudno. Pani Barbarze na razie ten pogląd trafił do przekonania, gdyż przełożona była tego rodzaju osobą, że wszystko, co mówiła, wydawało się słusznym. Po powrocie do domu była jednak znowu niepewna, czy ten obrót rzeczy należy uważać za pomyślny. - Może Wenordenowa tak tylko mówi, żeby dziecko mieć dłużej w szkole? Może to jest w jej interesie? - Skądże by Wenordenowa miała być taka interesowna? - powątpiewał Bogumił. - Pamiętasz, co zawsze o niej mówiłaś? - Nie twierdzę też, żeby nią była z rozmysłem. Ale tak, człowiek sam czasem dobrze nie wie, co tam przez niego mówi. - Ech, jeżeli Agnisia była dotąd uczona niesystematycznie, to bądźmy radzi, że się w ogóle okazała przygotowana do szkoły. Agnisia zaś była przygotowana nie tylko dlatego, że posiadała zapas różnego rodzaju wiadomości, ale że niezależnie od tego, wszystko w niej było gotowe do zaznania życia, co ją czekało - życia, w którym pragnęła dokazać czegoś, czego już nie mogła dokazać w domu. I nie tylko lekcje miała w tym pragnieniu na myśli, lecz niebywałe czyny, postępki, aż do uratowania komuś życia włącznie. A jeżeli co ją niepokoiło w tym względzie, to jedno przykre wspomnienie sprzed niedawnego czasu. Korciło ją, że kiedy matka raz tak bardzo zachorowała na serce, ona uciekła do sieni, zamiast śpieszyć natychmiast z pomocą. Czy ktoś, co tak postąpił, będzie mógł jeszcze kiedy w życiu dokonać czego dobrego? Tego nie była pewna, trzeba się będzie o to modlić. Tym natomiast, że będzie nie w trzeciej, lecz w drugiej klasie, nie martwiła się, gdyż bardzo podobał się jej pokój, w którym druga klasa się znajdowała. Na razie zaś była pochłonięta opowiadaniami o przebytym egzaminie. Te i owe szczegóły powtarzała po kilka razy, a rodzice słuchali ją za każdym razem z takim samym zajęciem i rozradowaniem. Najwięcej podobało się Agnisi, że z arytmetyki egzaminował ją nauczyciel. Była gotowa iść do każdej szkoły i w każdej wszystko przyjmować za dobre. Ale kształtujący się w nas bez udziału woli i od najmłodszych lat wymarzony obraz świata wskazywał jej niektóre rzeczy, jako szczególnie pożądane i godne pochwały. Tak tedy uważała, że szkoła jest o tyle szkołą prawdziwą, o ile uczą w niej nie tylko panie, ale i panowie. Do takich rzeczy, rozumiejących się same przez się, jeżeli ma się życie traktować poważnie, należało również, aby każdy nauczyciel wykładał, o ile możności, jeden przedmiot, a każda klasa miała swoje osobne pomieszczenie. - I właśnie martwię się - mówiła - bo podobno u nas podwstępna klasa uczy się razem ze wstępną w jednym pokoju. No, ale podwstępna, wstępna - pocieszała się - to prawie tak jak nie szkoła, to się nie liczy, prawda? Ze mną zdawała jedna dziewczynka, która była na pensji w Czałbowie i tam wstępna, pierwsza i druga uczyły się razem, a jedna i ta sama nauczycielka wykładała polskiego, rosyjskiego, arytmetyki, geografii. W takim razie to jest to samo, co nauka w domu, prawda? Następnie wracała z lubością do nauczyciela matematyki. Był taki zabawny i przystępny, zadanie do rozwiązania na tablicy wymyślił sam, dotyczyło ono ilości godzin, które dziewczynki spędziły przy egzaminie, oraz ile im pozostaje na wypoczynek, każdej z nich, wszystkim razem i tym podobne historyjki. - Widzisz więc, o żadnych rurach, basenach nie było mowy. A ja mówiłam, że to nie są dobrze pomyślane zadania - zaśmiała się pani Barbara uszczęśliwiona, że mimo swego uwielbienia dla wiedzy nie była bezkrytyczna. Stosunkowo najsłabiej poszedł Agnisi egzamin z religii. Pomyliła się jej historia o Habakuku ze Starego Testamentu oraz grzechy powszednie. Postawiono jej mimo to piątkę, ale pani Barbara była trochę zmartwiona, bo nie miała możności wyjaśnić, że to nie przez opieszałość Agnisia została w tym przedmiocie za mało wyćwiczona. Wyjaśniła to więc Bogumiłowi. - Nie kładłam na te rzeczy nacisku, bo uważam, że bez specjalnego przygotowania, a nawet powołania w tym kierunku trudno to wszystko jakoś dzieciom objaśnić. Niektóre rzeczy i w katechizmie, i w Starym Testamencie są wprost niestosowne dla dzieci. Pozostaje kuć to na pamięć - ale nie wiem, czy Bóg może wymagać, żeby dzieci się tego w taki sposób uczyły. Bogumił też nie wiedział, czy Bóg może tego wymagać. Pani Barbara męczyła się więc i dociekała tego na własną rękę. - Jeżeli Bóg jest taki niepojęty, jak to można sądzić po tym, co się dzieje na świecie, to kto wie, czy nie może takiej rzeczy wymagać? - myślała. - Skoro na przykład w bajkach różne wróżki i dobre duchy każą wykonywać ludziom niestworzone historie, aby ich wypróbować? Tylko że to jest znów nieprawda, wymyślona przez ciemny lud... Agnisię potknięcie się na egzaminie z religii zajmowało zupełnie z innej strony. Była ona od czasu do czasu pobożna, ale to nie miało nic wspólnego z lekcjami katechizmu. Za uczucie miłości do Boga uważała przyjemne uniesienie, które ją ogarniało, gdy razem z Felicją lub z matką śpiewały czasem pieśni kościelne przed obrazkiem Matki Boskiej albo gdy słuchała, jak przy mszy grają organy. Poza tym myśl o Bogu przyprawiała ją często o rozpacz i przerażenie. Katechizm i historia święta kazały jej wyobrażać Go sobie, mimo że niewidzialnego, jako osobę, starca z brodą i w powłóczystych szatach. Postać ta, rozmnożona w miliardy swych sobowtórów, miała nadto być wszędzie i na każdym miejscu. Straszne pytania rodziły się w związku z tego rodzaju obrazem Boga Ojca. Bo jakże można w takim razie uniknąć bezczeszczenia Go na każdym kroku. Gdzie On się podziewa, czy dokąd się usuwa w takich chwilach i z takich miejsc, w których w żaden sposób nie powinien być obecny. Albo czy jest w przedmiotach, w naczyniach, w zwierzętach? Agnisi włosy nieraz powstawały na głowie od tych pytań, tłoczących się wbrew woli. Na szczęście jednak umiała je w końcu zawsze jakoś powściągnąć i odepchnąć, gdyż silniejsze od nich było zaufanie do przyszłości, z jakim sobie mówiła, że to są rzeczy, które przecież w jakiś sposób będzie potrafiła rozwikłać i zrozumieć w później szych latach. Dzieci są niekiedy zdolne do tego rodzaju rozsądnych wniosków, dzięki czemu nieumiejętność wychowawców nie wyrządza im takiej szkody, jaką by mogła. Lecz egzamin z religii denerwował Agnisię po prostu dlatego, że to była skaza na całości egzaminu, który poza tym wypadł wprost bez zarzutu. Zaraz też po powrocie pobiegła do podręczników, by sprawdzić miejsca, w których się pomyliła. - No, naturalnie - wykrzyknęła - jak ja mogłam o tym zapomnieć? Jednak nie dręczyła się tym długo, gdyż ostatecznie powiodło jej się, to nie ulega wątpliwości. Ale i uzyskane powodzenie przestało ją niebawem zaprzątać. Powodzenie samo przez się jest niczym, dobre jest tylko przez to, że mając je za sobą można się tak jakoś swobodnie radować i napawać życiem, co się toczy dokoła. Więc czyniła to bawiąc się i dokazując, używając w całej pełni ostatnich dni swobody. Tak że nazajutrz po egzaminie już nie tylko Tomaszka i Emilki nie było cały dzień widać, ale wszyscy troje hulali z psami po polach lub też biegli pomagać przy tej czy innej robocie. Bogumił i Barbara tymczasem siedzieli po obiedzie na ganku i rozmawiali o tym, że jednak Daleniecki przyzwoitszym okazał się człowiekiem, niż można było przypuszczać, wszystkie rzeczy, dotyczące przedłużenia kontraktu i powiększenia tantiemy, najformalniej przez dodatkową umowę załatwił. A był to też i ostateczny dowód, że o żadnej pokątnej sprzedaży majątku nie myśli. - Nauczył się widać - uogólniała pani Barbara - szanować pracę ludzką. - Czekaj no - przerwał rozmowę Bogumił. - Kto to idzie od bramy? Szła to Żydówka Arkuszowa. Obzierała się niepewnie dokoła i dopiero zobaczywszy Niechciców na ganku, przyśpieszyła z otuchą kroku. - Prawda - uprzytomniła sobie na ten widok pani Barbara. - Przecież ja tej Arkuszowej obiecałam ubranie z naszych dzieci. - Dlaczegóż Arkuszowa wcześniej się tu nie pokazała? - pytali, gdy już była na ganku. Odpowiadała, że mąż był chory i że nie miał jej kto zastąpić w interesie. Teraz jednak wrócił już ze szpitala, tedy przyszła. Następnie zapytała, jak dawno odjechał pan dziedzic Daleniecki i czy długo ma bawić w Petersburgu. Gdy się dziwili, skąd wie, dokąd pojechał, odparła z uciechą: - Skąd ja wiem? Żeby Żydki nie wiedziały, toby nie mogły handlować. Moje dzieci od tego chleb jedzą, że ja wiem. Pani Barbara powiedziała, że nie ma się ona co tak chwalić. Więcej plotek roznosi niźli czego takiego, czego warto posłuchać. - Ja wiem - odparła - do czego wielmożna pani to mówi. Do tego, że pan Daleniecki nie sprzeda Serbinów. Może on się rozmyślił, a może ja wiedziałam nieprawdę. Zdarza się. Kto żyje, ten się omyli. Mnie powiedzieli, a ja skąd mogę wiedzieć? Ludzie mówią - ja słucham. - To czemuż Arkuszowa każdemu zaraz wierzy? - Mnie mówili takie osoby, co ich słowo jest warte cały pieniądz. Niech się wielmożna pani nie gniewa. Jak prawda jest zła - a nieprawda jest dobra, to niech będzie nieprawdą, co Arkuszowa mówiła. Ja mam chcieć, żeby niedobra wiadomość była prawda? Ja nie chcę. Bogumił milczał przez cały czas tej rozmowy. Milczał nawet wtedy, kiedy pani Barbara wyszła, żeby kazać Felicji znieść z góry tobół ze starymi rzeczami. Arkuszowa zabawiała go opowiadaniami. - Co my tu z mamą nabywali - mówiła oglądając załzawionym okiem ściany domu - jeszcze za pan dziedzic Mioduski. On jednego grosza bez mojej mamy nie handlował. Jego nieszczęście było, że jemu się chciało na starość żenić. No, to i on zbiedniał, i ludzie przy nim zbiednieli. Ale pani dziedziczka Mioduska to ona ma szczęście. Wielmożny pan nie wie? Czy ona zawsze taka piękna? No, ona ma dużo czasu i duże pieniądze, to jak ona nie ma być piękna i szczęśliwa - odpowiedziała samej sobie. Po chwili pani Barbara wróciła i zaczęło się wybieranie starzyzny dla Arkuszowej. Biorąc do ręki jedno z ubrań Tomaszka, nie ruszane już blisko od roku, pani Barbara poczuła coś twardego. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła tę sakiewkę, która zginęła była, kiedy zeszłego lata jeździli do Kalińca po nauczycielkę. Pani Barbara zbladła i podniosła struchlałe, ale i zdumione oczy na męża. Patrzył nic nie mówiąc na sakiewkę. Kiedy pani Barbara położyła ją na stole - nie przestał na nią patrzeć. Po niejakim czasie wyciągnął rękę, wziął ten przedmiot, którego się w swoim czasie tyle naszukał, i schował go do kieszeni. Pani Barbara drżącymi rękoma przeszukiwała teraz wszystkie kieszenie Tomaszka. Nic jednak nie znalazła prócz sznurków, papierków, liści, korków i... okruszyn tytoniu. Kiedy Arkuszowa odeszła, spojrzeli na siebie i pani Barbara powiedziała z goryczą: - A powiedziałeś mi, żeś znalazł. - Nie chciałem cię martwić. Byłaś chora. - Ale... jego pytałeś? Bogumił nic nie odrzekł. Wstał po prostu i wyszedł, a ona nie śmiała za nim wołać. Niechcicowie nie mieli zwyczaju dochodzić, gdzie się podziewały rzeczy, które ginęły. Pani Barbara nudziła czasem o te sprawy po trosze w rozmowach z Bogumiłem, lecz na ludzi podejrzeń i ona nie śmie rzucać. Albo to kiedy wiadomo, czy się samemu czegoś nie doliczyło, nie zapomniało, nie zgubiło? Narobisz ludziom piekła, a znajdzie się u ciebie, i ten wstyd, któregoś drugiemu przyczynił, ciebie samego piecze. Ale co do sakiewki, Bogumił pamięta doskonale, że pytał o nią dzieci. Tomaszek powiedział, że nie wziął, a nawet sam z siebie dał na to słowo honoru, chociaż nikt tego nie żądał. Bogumił chodził jak struty. Przypomniały mu się różne rzeczy, które mu żona nieraz o Tomaszku mówiła. Zawsze to sobie lekceważył, myślał, że Basia na próżno się zamartwia. Teraz widzi, że ona bystrzej patrzy na rzeczy, niźliby się zdawało. - A może - pocieszał się - w sakiewce nie było wcale pieniędzy? Gdzież tam. Były. Tego jak na złość nie może zapomnieć, że kładł tam dwie monety. A może były nie dwie? Może jedna i może nie złota. Wielki Boże, jaki to z niego głupiec. Dwie czy jedna - nie ma to nic do rzeczy. Ale co Tomaszek mógł zrobić z tymi pieniędzmi? Taki malec. Na co je brał? I dla kogo? Bogumił kładł rękę do kieszeni, dotykał nieszczęsnej sakiewki, sprawdzał, czy się czasami nie rozwiała, wyjmował ją, oglądał, a od tego patrzenia winy Tomaszka mnożyły się i rosły. Przestało go obchodzić gospodarstwo, nie chciało mu się iść w pole, wszystkie tak lube dotąd dźwięki świata wydawały mu się jedynie hałasami, niebo i ziemia pociemniały mu w oczach. Cały następny dzień włóczył się tylko, udawał, że pracuje, albo siedział w domu, to drzemiąc, to chodząc dokoła, to paląc papierosy. Dlaczego, myślał przy tym, nie stały się te wszystkie rzeczy, których się bali, których oczekiwali? Dlaczego nie okazały się prawdziwymi plotki tej Arkuszowej, czemu nie doszły do skutku te zamierzenia, co się przeciw nim knuły? I po co w dodatku ten spadek? Lepiej, żeby byli popadli w nędzę, żeby byli zostali bez dachu nad głową, a żeby Tomaszek nie był wtedy powiedział: - Słowo daję, nie wziąłem. Dziwna to rzecz, jak człowiek żyje, pracuje, czuje się niby szczęśliwy, a nic nie wie, gdzie jest to miejsce, ta sprawa, od której wszystek spokój, wszystka możność życia zależy. Tyle było dokoła rzeczy, w które Bogumił wkładał serce i pracę, a miał teraz oto uczucie, jakby wkładał je tylko w Tomaszka. Dzieci! Nie leżało to w jego naturze, aby miał uważać, że je posiada niby zesłaną od losu żywą własność. Patrzył na nie raczej jak na coś, co z krwi swojej i ducha swego we dwoje utworzyli, a utworzyli nie dla siebie, tylko dla świata i ludzi. I miał uczucie, jakby chciał ludzi oszukać, dać im dzieło nierzetelne, którego nie dopatrzył. Gdyż nie dopatrzył Tomaszka. Zauważał w nim czasami rzeczy, które mu się nie podobały, ale wmawiał w siebie, że mu się zdaje, że się zaraził przywidzeniami żony. Lecz teraz widzi, że czynił tak, bo się bał po prostu spojrzeć w oczy tej trosce. Był już tyle razy w życiu zraniony, ugodzony, że nie kwapił się rozpętywać nad sobą nową niedolę. Ale takie rzeczy nie dają się ominąć. Trzeba w to wejrzeć, kto wie, może i w dziewczynkach niebawem się coś takiego okaże? Ale czy na to jest rada? Może tylko ciało daje się dzieciom na pewno z siebie i swoje, a serce, serce w nich jakie, czyje? Wcześnie tego dnia zgasił światło, ale nie spał, tylko majaczył, jakby dostawszy się w niebywałe krainy bajek. Roił, że gdyby mu kazano nie widzieć tych dzieci nigdy, nie uścisnąć ich więcej ni razu, a za to by mu ktoś... jaka wróżka... jaki święty... zaręczył, że one będą ludźmi, jak ludziom być przystało, toby się na to zgodził. Zgodziłby się i chodziłby i płakał za nimi, a nie widziałby ich już więcej do śmierci. - Źle ze mną - pomyślał - kiedy mi takie głupstwa przychodzą do głowy. Nazajutrz nie czuł się lepiej. Niedzielne śniadanie, zawsze takie wesołe, minęło osowiale. Tomaszek zagadywał do ojca, ale Bogumił odpowiadał jedynie półsłówkami i ani razu na syna nie spojrzał. Bał się, że jeśli spojrzy, to mu zrobi co złego. - Tatuś ma zmartwienie? - pytały szeptem dziewczynki, lecz matka też nie zdradzała ochoty do rozmowy. Po śniadaniu Bogumił zaraz odszedł do siebie i siedział wpatrzony w niebo za oknem. Po ciemnym błękicie płynęły chmury gęste, białe i zawiesiste niby śmietana. Jeszcze wczoraj Bogumił myślał, że i pogoda na niebie nic dla niego nie znaczy. Lecz nie miał racji. Znaczyła. Póki słońce będzie błyszczeć na niebie, życie nigdy całkiem nie poszarzeje. A pogoda wzrastała z godziny na godzinę, niebo stawało się coraz gwałtowniej błękitne, białe obłoki coraz dalsze i wyższe, a cisza coraz to bardziej błoga i wszechobecna. Aż na koniec Bogumił poczuł ją w swoim sercu i przyszedł nieco do siebie. Zaczął sam siebie wstydzić. Na Boga, co się z nim stało, że się tak poddał rozpaczy. Przecież chłopiec ma ledwo ósmy rok. Można jeszcze wszystko z nim zrobić. Lecz ta pociecha tylko na krótko dodała mu otuchy. Bo jak tu prostować jego ścieżki? Czyż on jest wychowawcą? Myślał, że dosyć, gdy rodzice starają się żyć uczciwie, aby dzieci, co przy nich wzrastają, wzrastały zacnie i dobrze. Nie miał on żadnych zasad specjalnych, ale jednego się bał, by jego dzieci nie zaczęły upatrywać szczęścia w pieniądzach i w ogóle w przedmiotach, z których posiadaniem ludzie zazwyczaj łączą wyobrażenie dobrego losu. Ile razy się w życiu z takimi ludźmi spotkał, zawsze się potem okazywało, że ich nie mógł szanować. Więc jeśli się o co starał wobec dzieci, to żeby miały z pieniędzmi i z podobnymi rzeczami jak najmniej do czynienia. A gdy widział, że się swarzą o swoje zabawki, mówił: - Dajcie spokój, zabawki są wspólne. - A może właśnie źle czynił, że tak mówił. Może trzeba było zwrócić w nich większą uwagę na poczucie cudzej własności. Czuł wszelako niejasno, że nie pragnąć własności, a szanować cudzą to dwie rzeczy odmienne, ale w rozróżnieniu tych rzeczy gubił się i w końcu nie mógł już sam tego myślenia wytrzymać, nie mógł dać rady. U żony bał się pójść szukać pociechy. Przecież zawsze jątrzyła wszystkie bolączki życia, tak że nawet urojone bolały. A jeszcze w tym wypadku czuł się winny, bo przecież ona go co do Tomaszka ostrzegała, a on tego nigdy nie brał poważnie. Ale z kim się ma w takim razie porozumieć, do kogo pójść? Około południa wstał i wyszedł ze swego pokoju. Był zdziwiony, że w domu taka cisza. Muchy tylko, znęcone ostatnim ciepłem, znowu się zjawiły. Ich niegłośne brzęczenie rozlegało się w słońcu sennie i frasobliwie. Dzieci biegały po dworze, ale zazwyczaj, nawet kiedy dzieci nie było, głos pani Barbary dawał się słyszeć tu lub owdzie. Wydawała rozporządzenia, dodatki do rozporządzeń, czasem gniewała się donośnie, a jeżeli jej było weselej, to śpiewała. Nic tym razem nie słysząc Bogumił myślał, że jej też nie ma w domu, lecz nie, przeciwnie, była. Siedziała w salonie z nosem żałośnie wydłużonym i robiła swoje wieczyste ząbki. Kłębek okręcał się od czasu do czasu koło samego siebie i podskakiwał w majolikowym wazoniku ze strzelcem. Bogumiłowi lżej się zrobiło na sercu, kiedy żonę tak siedzącą zobaczył. Sam też usiadł i powiedział od razu: - Ja ciągle myślę, co my z tym chłopcem zrobimy? Pani Barbara odłożyła robotę. Zdawało się, że już dawno z niebywałą u niej cierpliwością, a jednocześnie w niesłychanym naprężeniu czekała na tę rozmowę. - Jak to - spytała - co my zrobimy? Bogumił spojrzał uważnie na jej wzburzoną twarz i pałające oczy. - No, przecież sama widzisz, że tak rzeczy zostawić nie możemy. - Jak zostawić? - spytała znowu i nie czekając odpowiedzi zaczęła innym tonem: - A ja cię przecież dawno już ostrzegałam. - Masz tobie. Moje dziecko, tu nie czas na wymówki. Nasz syn zaczyna kraść, musimy więc... Pani Barbara zerwała się i jęła gwałtownie chodzić po całym pokoju. - Zaczyna kraść? - mówiła. - W takim razie dobrze, wyrzuć go z domu. Niech idzie spać pod płotem. Jeżeli jest złodziejem, to dobrze. Więc co? Oddać go w ręce policji? Związać go? Zamknąć? Zabić? - pytała dziko. Bogumił zdębiał usłyszawszy te straszne nie do wykonania konsekwencje swych słów. - Mówmy rozsądnie - próbował zażegnać burzę. - Jak rozsądnie? Mam rozsądnie przemawiać, kiedy słyszę takie szalone głupstwa? Gdybyś był rozsądny, tobyś nie urządzał tych dwudniowych tragedyj i nie chodził jak z krzyża zdjęty. Tego rodzaju postawienie sprawy było tak nieoczekiwane, że Bogumił się zmieszał. - A sakiewka? - zapytał. - To cóż stąd, że sakiewka? - dziwiła się z oburzeniem pani Barbara. - Najpierw też ostatecznie nikt nie wie, czy jej nie znalazł porzuconej przez kogo innego. Żebym nawet widziała na własne oczy, tobym jeszcze nie potępiła, a cóż dopiero tak. Dzieci co znajdą, to zaraz chowają do kieszeni. A prócz tego, kiedy to było? Rok temu. I czy przez ten czas zginęło co w domu? - Nie o jednej sakiewce ja myślę - rzekł Bogumił ponuro. - Ale on mnie dał słowo, że jej nie wziął. I czy zresztą nie słyszę ciągle wyrzekań na niego, że kłamie. - Kłamie - rzekła i łzy trysnęły jej z oczu - bo nikomu nie ufa. Mnie zawsze powie prawdę. I żebyś ty był wtedy nie skłamał o sakiewce, że ją znalazłeś, to ja bym była dowiedziała się prawdy. I nagle zaczęła wyliczać i opowiadać, jakimi byli w jego wieku inni chłopcy. Jakie rzeczy robili, a wyrośli na szlachetnych, porządnych ludzi. Im więcej mówiła, tym większą potwornością zdawały się jej te wszystkie podejrzenia. - I jeszcze kogo tak skrzywdzić - mówiła - ale takiego chłopca! Przyznaję, że jest on lekkomyślny. Ale żadne z moich dzieci nie jest takie dobre, takie serdeczne jak on. Żadne, a żadne. I przecież to jeszcze małe dziecko. Mówiąc to czuła w sobie jakby zdrożną, a zastraszająco lubą gotowość, by świat cały i siebie do reszty obedrzeć z radości i ze złudzeń i by w gwiaździsty ten płaszcz przyodziać syna, Tomaszka. Wstrząsnęła się od przedsmaku nadciągania nowej nieszczęśliwej miłości, od naocznego jakby ujrzenia cierpień, które może mieć sobie zadane. Bogumił milczał zamyślony i słuchał, a po chwili przypomniał: - Sama przecież mówiłaś, że mnie już dawno ostrzegałaś. - Ostrzegałam, bo z tym się zgadzam, że dziecko jest opuszczone i zaniedbane. Nie ma dwu zdań, że trzeba dać na niego większe baczenie - i że to jest zadaniem ojca. Bogumił poczerwieniał. Tak, od wczoraj już wie, że nie spełniał jak się należy swych zadań ojca. - Co on po całych dniach robi? - pytał zawstydzony, że wydaje wyroki, a w gruncie rzeczy wie tak mało o życiu swego syna. Pani Barbara opowiedziała szczegółowo jedno po drugim. Tomaszek w domu nie bywa prawie nigdy. W święta i wieczorami siedzi zawsze w czworakach. Resztę czasu spędza na polu i w podwórzu. Najlepiej lubi jeździć. Na koniu jeździ jak cyrkowiec. Matka nie może na to patrzeć. I w ogóle, jak tylko gdzie po co jadą, czy do żniwa, czy z grabiami albo z bronami, czy z workami do młyna, czy chociażby po wodę, to on zawsze albo na koniu, albo się jakieś koła pod nim kręcą. - Lepiej byłoby przy sobie więcej go trzymać. Ale czy dziecku na wsi można zabronić, żeby szło za ludźmi do roboty, w pole, w podwórze? To jego jedyna przyjemność. Jakie on tu może mieć inne rozrywki? Co innego w mieście, tam towarzystwo, gry, zabawy, ale tu? Najgorsze, jak myśli pani Barbara, to owo towarzystwo w czworakach. Nie ma ona nic przeciw tym ludziom - ale jeżeli kto ma słaby charakter, to niczym dobrym w tej sferze nie nasiąknie. - A w jakiej nasiąknie? - pytał Niechcic zaczepnie. - Są jeszcze oprócz tego ludzie na świecie - rzekła ogólnikowo pani Barbara. Bogumił się zamyślił. Był zdania, że jego dzieci mają żyć z każdym, i wcale się nie gniewał, kiedy chodziły do ludzi na czworaki. Lecz wobec tego, co zaszło, bał się już dla Tomaszka wszystkiego. Ludzie w czworakach są poczciwi, ale nikt się tam o to nie zabija, żeby przykładem świecić. - Trzeba będzie chłopca rzeczywiście zacząć trzymać przy sobie - rzekł pod wpływem tych myśli. - Dawno już na to czas - oświadczyła pani Barbara. Bogumił chciał coś jeszcze nadmienić, ale rozmowę przerwała im Felicja. - Proszę pani - odezwała się nadchodząc z głębi domu. - Może to lepiej już dzisiaj, chociaż i przy niedzieli, znieść z góry koszyk dla Agnisi i wszystko pomału przyszykować. - Prawda, na Boga, przecież my pojutrze odwozimy Agnisię do szkoły. 28 Bogumił przygotowywał się jednak do wielkiej, ciężkiej rozmowy, którą postanowił odbyć ze swoim małym synem. Lecz okoliczności, towarzyszące wyjazdowi Agnisi, zaprzątnęły niebawem cały dom i sprawiły, że się ta sprawa odwlokła, a wina Tomaszka pobladła i straciła cechy przykrej rzeczywistości. Domowy zamęt wsysał ją, rozpraszał i rozpylał, szczątki rozmowy sprzed dwu dni tułały się w pamięci Niechciców, jak bezkrwiste wspomnienia złośliwego snu. Przed wyjazdem całe rano Agnisia żegnała się ze wszystkim i ze wszystkimi. Po obiedzie ubrała się w nowy granatowy mundurek z plisowaną spódniczką i w kupiony w zeszłym roku płaszczyk. Urosła i trzeba było płaszczyk trochę podłużyć, ale w ogóle wyglądał niby nowy i pani Barbara mówiła: - Jak to dobrze, żeśmy go wtedy kupili. Teraz jakbyś znalazła. Wielkie, blade warkocze Agnisi, powiązane czarnymi morowymi wstążkami i przełożone do przodu, odbijały zachwycająco od ciemnej wełny płaszczyka. Tak przynajmniej zdawało się Bogumiłowi. Obchodził swoją córkę dokoła i oglądał wszystkie szczegóły nowego stroju. Bardzo mu się podobał marynarski kapelusz, który wielkim rondem okrążał twarz Agnisi. Podziwiał też nowe czarne pończochy, haftowany kołnierzyk i fartuszek z falbanką. Pani Barbara gorączkowała się tymczasem i nagliła, żeby się śpieszyć. - Teraz nie ma czasu na oglądanie, ubieraj się, mój złoty - prosiła podniecona. - Niech jeszcze pobędzie przez parę minut w domu. Podług mnie aż nadto wcześnie byłoby, gdybyśmy odwieźli ją jutro - mówił ojciec. - Lekcje się przecież zaczynają pojutrze. Ręczę, że Agnisia przyjedzie pierwsza. Ale pani Barbara nie dowierzała temu, że lekcje mają się zacząć pojutrze. A nuż się przesłyszała, a może pomylili się w ogłoszeniu i zaczną się jutro? Lepiej zawczasu być na miejscu. Wyjechali tedy w jakiś czas po obiedzie i o czwartej koła ich zadudniły głucho po moście, za którym skręca się na Dziadowe Przedmieście. Słońce stało już nisko i na tle jaskrawych jego blasków ceglany kościół Kanoników zdawał się fioletowy. Środkiem wielkiej ulicy płynęła tutaj rzeka, niosąca w błękitnym nurcie zniekształcony, niby pogruchotany wizerunek nadbrzeżnej alei. Stanęli przed niską drewnianą bramą, za którą w głębi podwórza znajdowała się szkoła. Była to dwupiętrowa kamienica, oświecona w tej chwili łuną zachodu. Słońce gorzało we wszystkich oknach jej frontu, a ciepły różany blask ożywiał szare mury. Niechcicowie popatrzyli nieśmiało na pałające domostwo, a potem zaczęli się mocować z drzwiczkami od karety tak nieporadnie, jak gdyby nagle stracili władzę w rękach. Agnisia przez ten czas otworzyła z przeciwnej strony i wezwała rodziców, żeby wyszli tamtędy. - Mamo - rzekła przy tym - rzeka szumi. Rzeczywiście słychać tu było szmer rzeki i niewyraźną wrzawę dalszych rojniejszych ulic. Okna szkoły tymczasem gasły. Słońce przerzucało się na dalsze domy Dziadowego Przedmieścia. Niechcicowie ruszyli w milczeniu przez podwórze, weszli do uchylonej sieni i zaczęli się potykać na nieznajomych schodach, na których było już dobrze szaro. - Nie wiem, czy tu zawsze tak ciemno - zaniepokoiła się pani Barbara podejrzliwie. - I nigdzie nie widziałam żadnego stróża - dodała, gdy się dźwignęli nieco wyżej. - Tak, że nie wiem, kto tu wczoraj pownosił rzeczy Agnisi? - Na litość boską - mitygował ją Niechcic. - Czegóż ty, kochanie, znowu naprzód zabiegasz i wstecz się martwisz? Jeszcze nie weszłaś na schody... - Już weszłam, i cóż stąd? - odpowiedziała rozdrażniona, a potem zawołała swym wielkim głosem: - Gdzież tu są jakie drzwii! Drzwi były tuż i zaraz się rozwarły. Młoda służąca o życzliwej powierzchowności powiedziała zakłopotana: - Odlaboga! Państwo szli po ciemku. Akurat miałam na schodach lampkę wywiesić. Rzeczywiście trzymała w rękach małą, palącą się lampkę i rzeczywiście zaraz ją na ścianie w klatce schodowej zawiesiła. Weszli do salonu, gdzie było jeszcze widno, i za chwilę zostali sami. Bogumił Niechcic rozejrzał się wkoło i powiedział: - A więc to jest ten smok. Agnisiu, chodź no, zobacz. Widziałaś kiedy takiego smoka? I oboje poszli obejrzeć wiszącą na ścianie japońską makatę ze srebrnym smokiem na pięknym czarnym tle. Pani Barbara tarła nerwowo ręce. - Gdzież wy chodzicie - rzekła - usiądźcie tu koło mnie. Agnisiu, rozepnij płaszczyk. W tejże chwili przybiegła pani Wenordenowa. Była niska, raczej tęga, ale zarazem zwinna. Miała fałdziste macierzyńskie oblicze i dobrotliwie podpuchnięte, czarne, świadome oczy. Kiedy mówiła, oczy te spoglądały w miejsca, które zdawały się leżeć daleko za ścianą domu. Tym razem również biegała po pokoju, a chociaż nie był on tak zatłoczony meblami, jak wówczas, kiedy pani Barbara jeździła zapisywać Agnisię, jednak widać pani Wenordenowa lubiła się przeciskać, gdyż mimo że na środku było dużo wolnego miejsca, zabiegała bez ustanku w kąty, pomiędzy fotele, pufy i etażerki. Niekiedy zwracała się do Agnisi. Raz przelotnie przygarnęła ją do ramienia, drugi raz, także mimochodem, ścisnęła ją za rękę. Za każdym razem o coś pytała, na przykład: - A jaki przedmiot lubisz, dziecko, najwięcej? - lub: - Cóż, podoba ci się? - ale nim się Agnisia zdobyła na odpowiedź, ona już biegała w innej części salonu. Ręce jej zdawały się przy tym niepostrzeżenie coś kłaść na mijanych przedmiotach czy też ich w niewiadomym celu przelotnie dotykać. Ręce te były wymowne, jaśniejące, pełne młodości i blasku. Bogumiłowi pani Wenordenowa bardzo się podobała. Mógłby z nią nie wiem jak długo rozmawiać, ale pani Barbara rozwijała już ożywioną działalność w kierunku wyruszenia na górę i zobaczenia sypialni. Nękały ją niemiłe wątpliwości co do tego, czy rzeczy Agnisi zostały tam na pewno umieszczone. - Dobrze, zaraz pójdziemy - zgodziła się Monika Wenordenowa. - Tylko że tam na górze pusto. Agnisia przybyła pierwsza. Panienki zjeżdżają się zawsze w ostatniej chwili. Jutro za to będą już prawie wszystkie. Na razie musi się Agnisia zadowolić nauczycielkami. Fraulein Woelke przyjechała już wczoraj. Ktoś zadzwonił. Przyszli nowi interesanci. Pani Wenordenowa przeprosiła Niechciców, że sama wobec tego nie pójdzie, i wyprawiła ich na górę ze służącą. Znaleźli się w dużym pokoju, pomalowanym w białe kwiaty na jasnoszarym tle. Okna wychodziły na wolną przestrzeń i w pokoju było jeszcze dość jasno. - Jak tu pusto - przestraszyła się pani Barbara. - O mój Boże, cóżeśmy to zrobili, żeśmy ją dzisiaj przywieźli. Agnisia kaszlnęła, a pokój kaszlnął z nią razem niby kościół. Wtem zobaczyli w kącie rzeczy Agnisi i zaśmieli się do nich. Łóżko było już zaścielone, obok stał koszyk, a nieco dalej szafka. - Patrz, widzisz, twoje rzeczy. Powieśże zaraz w szafce płaszcz i kapelusz. Pomogli się Agnisi rozebrać. Kiedy zdejmowała kapelusz, zobaczyli, że odcisnęła sobie od niego na czole czerwoną pręgę. Zrobiło im się strasznie żal. - Za ciasny? - spytała pani Barbara, a Bogumił rozciągnął kapelusz na kolanie. Pani Barbara zwróciła się do służącej: - Czy oprócz mojej córki będzie tu kto jeszcze spał? - Tak. Panna Woelke - rzekła służąca wskazawszy na drugi kąt pokoju odgrodzony zielonym parawanem. - A jutro - dodała - przyjadą do tego pokoju jeszcze cztery panienki. - I usłyszawszy z dołu dzwonek rzekła jeszcze: - Dzwonią, ja muszę lecieć. Ja potem przyjdę po panienkę i razem zejdziemy do jadalni na kolację. - Widzisz - zwróciła się pani Barbara do Agnisi, kiedy zostali sami. - Będzie was tutaj pięć. Cieszysz się - prawda? Agnisia podeszła do okna. - Mamo - zawiadomiła - ogród. - A widzisz. Ja mówiłam, że od tej strony są tu wszędzie ogrody. Może i chodzić po nim będziecie mogły. Rodzice zbliżyli się do okna i spojrzeli w burą, kłębiącą się na dole zieleń. - A tam, gdzie widać ten kościół, tam za tymi drzewami skręca się na szosę do Serbinowa - objaśnił ojciec. Postali chwilę i zaczęli się żegnać. Noc idzie. Trzeba wracać. - Więc do widzenia. Do widzenia, Agnisiu... Józefat będzie tu do ciebie każdego dnia wstępował. Przygotuj zawsze brudną bieliznę. I pisz o wszystko, co ci będzie potrzebne. I nie tęsknij. Przecież to tak niedaleko. - Mamo... - Co, najdroższa? - A kiedy przyjedziecie? - Niedługo. W którąś niedzielę. Więc do widzenia. Pocałuj ojca. No, jeszcze raz. I już teraz naprawdę do widzenia. Nie płacz. Do widzenia. Patrz, już gwiazdy widać na niebie. Bądź mądra. I pamiętaj. Nie zazięb się. I nie zachoruj tylko. Moje dziecko. Ze schodów raz jeszcze pani Barbara zawołała: - Nie zaziębiaj się i nie wychylaj się oknem, moje dziecko! Nazajutrz rano po wyjeździe Agnisi przyszła wiadomość od Ostrzeńskich, że place na Oczkowie już poszły w górę i że cały ten teren zostaje włączony do miasta, co przyniesie nową podwyżkę. W pani Barbarze ozwały się na chwilę niedawno żywione w związku z placami skrupuły, ale radość z pomyślnej nowiny była zbyt wielka, żeby ich nie przyciszyć. - Przecież w żadnym razie nie użyjemy tych pieniędzy na złe - myślała. Czuli się oboje pokrzepieni i to ich natchnęło lepszymi myślami także co do Tomaszka. Patrzcie bowiem, jak im się na nic zdało owo myślenie - nuż, może, jeżeli i tak dalej. Przewidywali różne rzeczy, brali pod uwagę wszystkie zdaje się możliwości, a coś ważnego jednakże opuścili i przeoczyli. Życie poszło swym własnym, nieobliczalnym torem. Skąd się spodziewali kłopotu, przychodzą do nich same powodzenia i pomyślności. Może tak samo okaże się z Tomaszkiem. Bogumił bardzo jest skłonny w to wierzyć. Wydaje mu się teraz w ogóle, że ma więcej wszystkiego dobrego, niż potrzebuje. Wyrzuca sobie, że się dawał niekiedy owładnąć niepokojem pani Barbary, że bywał w ciągu tych dwu lat małoduszny. Przypomniał sobie swoje losy dawniejsze. W jakiej to bywał nędzy i jakie cierpienia ludzkie widywał koło siebie. Zdarzało się i tak, że noc nadchodziła i dachu nie miał nad głową, a nie mówił, że ciężko, jeszcze starczało go i na to, żeby drugim dodawać ducha. A dzisiaj co? Gotów był prawie myśleć, że "ciężko", to znaczy bać się o masło do chleba albo o nauczycielkę do dzieci. A ta sprawa z Tomaszkiem, najgorsza spośród wszystkich? Tu już Basia nie zawiniła. On sam zachował się Pan Bóg wie po jakiemu. Co za pycha nim owładnęła i co za głupota? Czy chciał mieć świętych za dzieci? I czy to sztuka kochać takiego bez skazy? A zresztą ile było przesady w tym jego rozpaczaniu o marną sakiewkę. Widać się mocno w ostatnich latach rozkołatał, lecz teraz weźmie się w kluby. Nad wieczorem dnia tego namówił panią Barbarę na spacer, by ją odwieść od tęsknoty za Agnisią. Szli drogą wiodącą ku łąkom. Miało się ku wieczorowi i malinowy blask padał na krótką, dwakroć już pokoszoną trawę. - Patrz, jak ładnie - rzekł Niechcic. - Ale chodźmy na lewo, bo tu od tej strony będą zaraz pędzić bydło z pastwiska. A dzisiaj byka wygnali razem z krowami, to się jeszcze przestraszysz. - Naturalnie, że się przestraszę - upewnia pani Barbara, ale mimo to staje właśnie i patrzy w tę niebezpieczną stronę. - Bo czy aby dzieci nie ma tu gdzie w pobliżu? - Nie, dzieci pojechały z Klimeckim po słomę za kaliniecką szosę. Pani Barbara odetchnęła i poszli dalej. Znajdowali się teraz na dróżce wiodącej przez żółknącą zieleń buraków do strumienia. Mieli przed sobą ścianę olbrzymich dębów, klonów i lip rosnących w pobliżu wody. Pomiędzy świeżymi jeszcze liśćmi drzew mieniła się drgająca złota i rubinowa pożoga. - Wspaniały zachód - rzekła szeptem pani Barbara. - Tak - potwierdził Bogumił Niechcic. Pani Barbara odurzyła się blaskiem wieczornej pogody, niby kielichem wina. Świat wydał jej się wprost niebywale piękny. W życiu bywają noce i bywają dnie powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu, jednak tym razem niedziela zdaje się nadchodzić dla ich domu. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. - Może wkrótce - myśli pani Barbara - znów się wszystko skotłuje, ale na razie można troszeczkę wytchnąć. I serce jej się ucisza. Gdy wracali ze spaceru, na dworze zaczynało już szarzeć. Od podwórza słychać było opieszałe kotłowanie się ludzi, którzy przyszli z roboty. Brzęczały łańcuchy, skrzypiał niemrawo żuraw. Jedni wołali, żeby dzwonić do doju, drudzy rozmawiali ze sobą kłótliwie, mówili, że drabinę od góry z sianem ktoś zabrał i że źrebaki idą, żeby nie stać i nie gadać tam o drabinie, tylko otworzyć drzwi do stajni. Zachód wróżył pogodę, ale od wschodu zbierały się chmury i zasnuwały niebo. Zaroślami wstrząsały od czasu do czasu przelotne dreszcze zbierającego się wiatru. Znalazłszy się w domu, usiedli jeszcze na chwilę w pokoju Bogumiła i czekając na podanie kolacji palili papierosa. Pani Barbara mocno się przy tym zadumała. Widząc już teraz dzięki dzieciom jakąś przyszłość, jakieś wyjście na świat, skłonna była pogodzić się z tym, że ją samą nic już więcej nie czeka prócz deptaka zamkniętych powszednich spraw. A kto wie, może te sprawy nie są takie zamknięte, może są też ważniejsze, niżby się to zdawało. Nieraz ona siebie zapytywała, dokąd się to wszystko toczy i po co? Gdyby posiadała więcej wiedzy, znała wszystkie tajemnice świata, a nawet wszechświata, to rozumiałaby dobrze i to. Ale żeby posiąść tę wiedzę, trzeba by mieć nie wiem ile czasu i nie wiem jaką spokojną głowę. Człowiek nie może bez wytchnienia załatwiać powszednich czynności i jednocześnie zagłębiać się w jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne. Więc może nie pozostaje nic innego, jak starać się uwierzyć, że w tym powszednim krzątaniu są też jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne... Przypomniał jej się Lucjan, a potem jakieś wielkie postacie z historii, z poematów. Jakże często ci, co żyją w wirze świata życiem pełnym sławy, nauki, dorosłych czynów, marzą o cichym życiu na uboczu, gdy ci, co siedzą w zaciszu, śnią o publicznym działaniu, o szerszym świecie. Przyjdą może czasy, kiedy każdy będzie mógł zaspokoić te obydwie tęsknoty, ale nim przyjdą, trzeba się pocieszać, że gdziekolwiek się jest, byle się było człowiekiem, dźwiga się razem z wszystkimi losy świata. Ostatecznie, jakby wyglądały wszystkie walki, prace, myśli tych, co działają na szczytach życia, gdyby tu i wszędzie nie stali zwyczajni szarzy ludzie, co skromnie czynią swoje. Zresztą, czy serca ludzkie tęsknią do wielkich przeżyć, czy do pracy na spodzie, kto wie, czy komukolwiek przeznaczone jest więcej radości na tym świecie, niż gdy, tak jak oni dziś, zatrzyma się na chwilę śród zabiegów i trudu i spocznie w zadumie, zdając się na to mgnienie wszystko rozumieć, nic nie chcieć i w dziękczynnym milczeniu być samym tylko niepojętym istnieniem. Przyszło jej do głowy, że tak na pewno patrzy na te rzeczy Bogumił. - Tak, to w jego duchu - myślała ucieszona. - To jego dobry wpływ na mnie. Chciała mu to powiedzieć, gdy nagle, ocknąwszy się z zadumy, usłyszała, że on coś mówi. - ...za rok, za dwa już i młodsze pójdą do szkoły - marzył. - I zobaczysz, będą się dobrze uczyć, wszystko się w nich wyrówna. Będziesz miała z nimi spokój. Aż póki nie zaczną się kochać, aż póki nie zaczną szaleć. - Kochać? A niech je Pan Bóg broni - rzekła z namiętną żałością. Zlękła się raptem, że może za dużo rzeczy pomyślnie się składa, może nie należy ani przez chwilę żywić tej lubej ufności do losu, jakiej doznała. Wszak los uderzał ją zawsze właśnie wtedy, kiedy mu zawierzyła. - Czekaj... zaraz... - rzekła. - Czego to ja się martwię? Maria Dąbrowska Noce i dnie Tom III Miłość Część pierwsza Część druga Nasza Księgarnia Warszawa1996 Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Tom III Miłość Część pierwsza 1 - Pani przełożona już prosi na kolację - rzekła nadchodząc z dołu Tekla, miła dziewczyna, powolna w ruchach i w mowie. - Tędy, panienko. W te drzwi - objaśniała. - Tu jest nasza jadalnia. Agnisi na widok nieznanych osób wydało się, że nie dojdzie do stołu. Osób zresztą nie było w jadalni dużo. Siedziano już przy stole, tylko pani Wenordenowa biegała tu i tam swym żwawym kroczkiem. Zoczywszy Agnisię pomknęła ku niej, objęła ją za szyję, podprowadziła do stołu i kazała się ze wszystkimi przywitać. Jedną z podanych sobie rąk, żółtą i pomarszczoną, Agnisia bezwiednie pocałowała; ktoś inny, jakiś pan wstał przy powitaniu i dygnął jak dziewczynka. Potem wskazano jej miejsce i zadawszy kilka pytań w rodzaju: "Czy już ci bardzo tęskno do domu?" "Jak długo jedzie się do Serbinowa?" i tym podobnie, zostawiono ją samej sobie. Ochłonąwszy nieco, pomału zdała sobie sprawę ze wszystkiego, na co patrzyła. Do kolacji nakryto serwetą na jednym końcu długiego, pustego stołu. Przełożona siedziała w szczycie, koło niej z jednej strony dwoje starszych państwa, z drugiej ten pan, co wstał i dygnął witając się z Agnisią; domyśliła się teraz, że to mąż przełożonej. Między nim i Agnisią zajmowała miejsce młoda osoba o delikatnych, ale wyrazistych rysach i szczupłej, podłużnej twarzy. Miała piwne, skrzące się oczy i czarne, lśniące włosy. Policzki jej pałały silnym rumieńcem; śmiała się często, a w śmiechu pokazywała dużo zębów i zamykała oczy. Musiała to być panna Woelke, gdyż odzywano się do niej po niemiecku. Rozmowę z nią toczył głównie pan Wenorden, niewysoki, tęgawy brunet. Wydawał się Agnisi bardzo przystojny, chociaż patrzył spoza binokli w osobliwy sposób, jak gdyby trochę zezem, co go jednakże nie szpeciło, a tylko nadawało mu wyraz figlarności. Mówił dużo, śmiał się jeszcze częściej niż panna Woelke, zaś głos miał i w śmiechu, i w rozmowie silny, dzwoniący. Nie tylko przy tym jadł i rozmawiał, ale posługiwał również przy stole. Wstawał, przynosił z drugiego stołu czyste talerze, ostrzył dwa wielkie noże, następnie krajał jednym z nich zimną pieczeń i układał ją zręcznie na półmisku. Przechodząc z miejsca na miejsce, śpiewał. Najczęściej zaczynał: Elzo, Elzo z Brabantu... I na tym poprzestawał, gdyż przejście od stołu do stołu wystarczało tylko na takie parę słów. Tekla, która przyprowadziła była Agnisię do jadalni, mało się teraz przy kolacji pokazywała. Na górze natomiast rozlegały się stąpania i przesuwanie ciężkich przedmiotów, tak że aż lampa nad stołem nieco się kołysała. Gdy nadto coś tam z hałasem upadło i potoczyło się, wszyscy podnieśli na mgnienie oka głowy, a starszy pan po drugiej stronie stołu rzekł ze słodyczą: - Łóżeczka? Łóżeczka ustawiają? Starszy pan był bardzo otyły, ale jego pulchne usta i żółte oczy, z których jedno miało siwą rzęsę, odznaczały się przyjemnym wyrazem, zwłaszcza gdy się uśmiechał, co czynił prawie bez ustanku. Starsza dama, jeszcze bardziej otyła, wyglądała surowiej, miała bystre piwne oczy i mięsistą, energiczną twarz. Siwe włosy były wysoko zaczesane i na czubku głowy okryte czarną koronką. Musiała być słaba na nogi, gdyż przy jej krześle stał, oparty o poręcz, wysoki kostur. Agnisia po chwili rozpoznała tych państwa. Widziała ich już parę razy w parku i na ulicy i wiedziała od matki, że to są starzy pastorostwo Wenordenowie. Mąż przełożonej był ich synem, oczywiście, był nawet podobny do matki, tylko weselszy i szczuplejszy. Przyjrzawszy się wszystkiemu Agnisia zaczęła po trosze brać duchem udział w rozmowie, to uśmiechając się na zasłyszane żarty, to usiłując zrozumieć niemieckie zwroty - gdy pani Wenordenowa rzekła nagle: - Jeżeli już skończyłaś, Agnisiu, to możesz wstać. Pewno chcesz się rozpakować i poukładać rzeczy. Tam na górze światła pozapalane. Mam nadzieję, że się nie boisz iść sama. - Nie - pośpieszyła zapewnić Agnisia. Chciała dodać, że rzeczy sobie, czekając na kolację, poukładała, ale na to już jej odwagi nie starczyło. Na górę oczywiście nie bała się pójść sama, więcej bała się pustych pokoi w domu, gdzie każdy kąt miał jakąś swoją historię, pobudzającą do wyobrażania sobie różnych strachów. Ale znalazłszy się w połowie drogi na drugie piętro, usłyszała trwającą jeszcze w sypialniach krzątaninę. To zatrzymało ją w drodze. Stanęła przy oknie klatki schodowej, przez które widać było podwórze i dalej za bramą - światła miasta. - Jak smutno - pomyślała, bliska płaczu. Po pewnym czasie usłyszała na dole w jadalni odsuwanie krzeseł, otwieranie i zamykanie drzwi, zmieszane odgłosy rozmów raptem wybiegły do sieni i ucichły, a potem dało się słyszeć kołatanie laską i ciężkie stąpanie w dół po schodach. Niebawem zobaczyła, jak starzy pastorostwo wytoczyli się na podwórze. Szli potykając się o kamienie, kostur pastorowej stukał, zgrzytał, a nawet krzesał iskry. Agnisi przyszło nagle do głowy, że zaraz pewno ktoś podąży na górę i spotka ją, stojącą tak bez powodu na schodach. Pędem przebiegła ostatnie przęsło i po drodze natknęła się na znajomego już sobie stróża, który właśnie schodził i pociągając nosem obcierał go sobie ręką. - Panienka może się już kłaść spać - rzekła Tekla przyjaźnie, ujrzawszy ją wchodzącą do sypialni. - My tu trochę zabałamucili, bo się pokoje odnawiali i łóżka panienków były na strychu. Musieli my je ustawić. W tejże chwili na pierwszym piętrze rozległo się strojenie skrzypiec i próbowanie na nich jakiejś melodii. - Nasz pan ładnie gra - zauważyła Tekla - ale żeby to zagrał jak się należy. Ciągle tylko przykręca i przykręca te struny - roześmiała się. - No, tera dobranoc panience. Spod smyczka wybiegł rzewny tryl. Napełnił całe domostwo przeciągłym dżwiękiem i zaraz urwał się. Gdy Agnisia leżała już w łóżku, nadeszła panna Woelke, zgasiła lampę w sypialni, na palcach wsunęła się za zielony w białe nasturcje parawan i zapaliwszy tam światło jeszcze się chwilę krzątała. Cienie jej rąk czeszących długie sploty snuły się po zielonym kretonie parawanu, po ścianach, po suficie. Ukończywszy czesanie panna Woelke podeszła do parawanu. Była tak wysoka, że gdy się wspięła na palce, głowa jej wysunęła się całkiem ponad ramę. Chwilę patrzyła z uwagą, a zobaczywszy, że Agnisia nie śpi, wykonała ręką na dobranoc taki znak, jaki się daje odjeżdżającym. Agnisi zrobiło się gorąco. Chciała powiedzieć: "Gute Nacht" - ale na myśl, że usłyszy te słowa w swoich ustach, dostała bicia serca. Nigdy nie myślała, że to tak ciężko być między obcymi. Gdy na nas nie zwracają uwagi, ogarnia żałość, gdy się odezwą - strach odbiera przytomność. A przecież, mój Boże, latem czuła się tak pod każdym względem gotowa do rozpoczęcia życia w szkole! Wkrótce i lampa panny Woelke za parawanem zgasła. Naokoło rozpostarła się wielka cisza pustego wnętrza, Agnisia patrzyła na niezasłonięte okna i bladą ciemność sypialni. W domu były okiennice i całą noc paliła się lampka oliwna. W domu! Na wspomnienie samego tego słowa siły ją opuściły i zaniosła się prawie od płaczu. Spokojny, rytmiczny oddech śpiącej już Niemki przycichł, za parawanem nastało baczne, wyczekujące milczenie. Po chwili ostrożny i zatroskany głos nauczycielki zapytał: - Na, warum weinst du doch so? Agnisia wstrzymała płacz i nieomal że oddech. Kiedy jej się wydało, że panna Woelke już znowu śpi, szlochała spazmatycznie dalej. Ale frojlajn niebawem poruszyła się, a nawet jakby siadła na łóżku. - Hör doch auf - rzekła prosząco. - Sei doch verniinftig. Po czym nagle wyskoczyła z łóżka, zaczęła coś na siebie naciągać i przyszła w szlafroku do Agnisi. Przysiadła na brzegu jej łóżka i założyła ręce na piersiach. - Na - rzekła. - So unglücklich bist du doch nicht. Warum weinst du denn?... Nie otrzymawszy odpowiedzi westchnęła śpiewnie. - Ja - rzekła po chwili półgłosem. - Warte mal... I nagle zaczęła coś opowiadać rozplótłszy ręce i pomagając sobie gestami. Agnisia pamiętała trochę niemieckiego z domu, z czasów bony Ślązaczki, ale teraz rozumiała tylko piąte przez dziesiąte. Było to, zdaje się, opowiadanie z przeżyć szkolnych samej panny Berty Woelke. W miarę osłuchiwania się, Agnisia coraz więcej rozumiała, w końcu zaczęło ją to zajmować, nawet bawić. Przy jakimś epizodzie roześmiała się. Łzy oschły. - Um Gottes willen - przerwała sobie nagle panna Woelke usłyszawszy gdzieś daleko na mieście bijący zegar - s'ist ja schon elf! Uścisnęła lekko palce leżącej na kołdrze Agnisinej ręki i wesoła, wysoka, odeszła do siebie za parawan. Agnisi zrobiło się nijako na myśl, że jutro ma nadjechać tyle nowych dla niej osób. Szkoła z samą tylko panną Woelke zdawała jej się w tej chwili dostatecznie przyjemnym miejscem pobytu. W toku tej myśli zasnęła. Zbudził ją turkot. Otwarła oczy i nie mogła poznać, gdzie jest. Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy wózek mleczarski, który co dzień o świcie tak samo turkotał przejeżdżając koło serbinowskiego dworu. Zaraz ojciec zacznie chodzić po swoim pokoju. Zaraz będzie dawał mleczarzowi Józefatowi na sprawunki do miasta i pytał, jaka tam dziś pogoda. Oprzytomniawszy spostrzegła obce ściany i rozpoznała, że to wozy jadą widać ulicą. Przeniknęło ją krótkie, bolące rozczarowanie, które wnet przeminęło. Zastąpiła je niespokojna myśl, jak też wszystko się dalej potoczy. 2 Pensjonarki zjeżdżały się do szkoły w ciągu całego dnia. Nim zjawiły się pierwsze z nich, Agnisia przeszła do sąsiedniej, położonej od strony podwórza sypialni i wyglądała przez okno. Widok na dziedziniec, bramę, rzekę za bramą i piętrzące się w dali za rzeką miasto radował ją, zwłaszcza że na dworze była pogoda. Żałowała prawie, że rodzice zostali tak sami w Serbinowie, nie mogą stać z nią tutaj przy oknie i patrzeć na miasto w słońcu. Gdy jednak do pokoju zaczęły wpadać obce dziewczęta, straciła na animuszu. Udawała, że dalej wygląda, ale to, co widziała, przestało ją zajmować. Wolałaby teraz być w swojej sypialni, tylko że nie miała siły przejść przez pokój wobec tych wszystkich nieznajomych. I znów gwałtownie zatęskniła do domu, nie poszczególnie do ojca, matki czy któregoś z rodzeństwa, ale do tej swojskości, do tego rodzimego biegu rzeczy, w którym wszystko jej było znajome, z którym żyła i poruszała się w takt. Wypatrzywszy wreszcie chwilę, kiedy dziewczęta rozbiegły się po piętrze, przeszła jak po zarzewiu do siebie i przysiadła na stołeczku obok swojego łóżka. Tam spędziła większą część dnia; ten pokój był jeszcze wciąż pusty, przechodzono tędy jedynie. Poza tym w całym domu wrzał zgiełk. Przybyłych dotąd dziewcząt było najwyżej dwadzieścia, ale roiły się, jakby ich było ze sto. Drzwi trzaskały, schody tętniły, na dole oglądano z hałasem klasy, z pierwszego piętra przybyłe z niektórymi uczennicami matki, ugadujące się tam z przełożoną, wołały swoich córek; na drugim piętrze, w małym pokoiku z fortepianem, jedna z panien grała: Bywaj, dziewczę, zdrowe, Ojczyzna mnie woła... Druga wtórowała jej śpiewem, a potem obie przeszły z zapałem na piosenkę: Dziewczę z buzią jak malina, Twoje oczy gwiazdy dwie... Nad wieczorem przybyła kurierką od Czałbowa ostatnia partia pensjonarek. Wszystko rzuciło się na schody. - Kto przyjechał? Nina Wrońska? Patrzcie, jak ta Klara urosła! - Jak to, a Przyjemska? Joasi nie ma? Jest! Jest! - rozlegało się z dołu. - A Marta? Marcisko, jak się masz stara! Helena obcięła sobie włosy! Panny! Helena obcięła sobie włosy! Nie drzyjcie się tak! Bębenki popękają! Trzymajcie mnie, bo trzasnę! Zośka! Cierpiatka! Bardzo jęczałaś przez lato? Marta! Słuchaj! Marta! Maaarta!! Słuchaj! Wkrótce wszystkie te słowa znikły w ogólnym szczebiotliwym hałasie. Agnisi było smutno, że nie bierze w namiętnej wesołości powitań żadnego udziału. Ach, żeby tak wrócić pędem do domu! Serbinów zdawał jej się miejscem ludnym i pełnym życia w porównaniu z tą hałaśliwą pustynią. Nagle serce jej mocno zabiło. Usłyszała miękki, melodyjny głos pani Wenordenowej, który pytał: - A gdzie jest Agnisia Niechcicówna? Wesoła wrzawa zaczęła się zbliżać w jej stronę. Nim się w sobie zebrała, otoczyły ją uśmiechające się twarze i wyciągnęły się do niej ochocze ręce. Okazało się, że cztery z ostatnio przybyłych są Agnisinymi koleżankami z drugiej klasy. - To jest, patrz, Agnisiu, Nina Wrońska - śmiała się przełożona pociągając ku niej najmniejszą z dziewczynek. - Pocałujcie się i bądźcie przyjaciółkami. Nina marzy o przyjaciółce. Żebyście mi się kochały. Wasze łóżka kazałam postawić koło siebie. Mimo serdecznego przywitania trzy inne: Klara Hilchen, Zosia Dziewońska i Helena Filińska, zaraz się ulotniły, ale Nina wzięła poważnie sprawę zaprzyjaźnienia się z Niechcicówną i została. - Moją jedną walizkę - rzekła - wzięli, zdaje mi się, na tamtą stronę. Chodź, pomóż mi ją przynieść. Agnisi te, które odeszły, podobały się lepiej od Ninki, ale była dość rada, że przyjaźń, ustanowiona między nimi w tak dziwny sposób, włączyła ją niejako w grono uczennic; że miała już w nim swoje miejsce. Wdzięczna przełożonej i Wrońskiej, podążyła skwapliwie na drugą stronę piętra. W znajdującej się tam sypialni spostrzegła śród kręcących się dziewcząt bardzo śniadą panienkę, która czesała się przed wiszącym na ścianie lusterkiem. Ta właśnie obejrzała się na wchodzące dużymi, jasnoszarymi oczyma. - Pewno przyszłaś po twoją walizkę. Stoi pod oknem - zwróciła się do Wrońskiej słabym, pieszczotliwym głosem. - Kto to był? - spytała Agnisia, kiedy wracały. - To Joasia Przyjemska. Jest w trzeciej klasie - objaśniła Nina. - Martwię się - dodała - bo jak śpię, to mi zawsze kołdra zlatuje. To na tę stronę, to na tę. A tobie nie zlatuje? I nie czekając odpowiedzi zaproponowała: - Wiesz co, ustąp mi twego miejsca. Przesuniemy łóżka tak, żebym ja spała przy ścianie. Tobie jest na pewno wszystko jedno i ty na pewno spokojnie śpisz, a ja się rzucam we śnie. Ja muszę spać przy ścianie! To mówiąc potrząsnęła ciemnymi kędziorkami i podniosła energicznie do góry przezroczystą twarzyczkę z zadartym noskiem, od którego nasady biegły ku policzkom dwie naciągnięte fałdki, nadające fiołkowym oczkom wyraz jakby cokolwiek chytry. - Mnie jest wszystko jedno - zapewniła gorąco Agnisia. - No, to dalej!... Zabrały się do przesuwania łóżek, co rozdrażniło Zosię Dziewońską. - Ach - biadała - po co wy to robicie? Nie możecie jednej nocy spać tak? Nina ma zawsze jakieś takie pomysły. Do czego to podobne? A przyjrzawszy się krytycznie Agnisi szarpnęła ją za ramiączko fartucha. - Co to takiego? - spytała. - Jak ta dziewczyna ma fartuch uszyty? Przecież to niepraktyczne. Agnisia zaczerwieniła się. Spostrzegła, że ma fartuch uszyty inaczej niż wszystkie i poczuła się jakby napiętnowana. Odetchnęła dopiero, kiedy go zdjęła. - Czego ta Cierpiatka już trzeszczy? - oburzyła się ze śmiechem Nina. - Nie uważaj na nią, ona wiecznie szuka dziury w całym. Chodź, pójdziemy się myć. Będziemy zawsze wszystko robić razem, prawda? Z dołu zabrzmiał głos pani Wenordenowej. - Bonjour, m-lle Alice. Bonjour cherie... - Bonjour, madame - odpowiadał ktoś spokojnie i niezbyt gorąco. - Mais bonjour, Klara, bonjour Jeannette. - Och, que vous etes devenues grandes - mówił ten sam głos obojętnie i grzecznie. Przez umywalnię przeszła panna Berta Woelke w czerwonym żakiecie i szarym filcowym kapeluszu. - Wie gehts? - zawołała błysnąwszy pięknymi zębami. Jeździła do granicy na spotkanie panny Alicji. Zrobił się zamęt. Jedne biegły na dół witać Francuzkę, inne obstąpiły nie widzianą jeszcze pannę Bertę. Na koniec wszystko się powoli uspokoiło. Nina wychyliwszy się z łóżka opowiadała Agnisi swoją historię. - Moja mamusia - szeptała - nie żyje, a tatuś mieszka daleko, daleko. W Rosji. Już go rok nie widziałam. Na wakacjach byłam u Zośki Dziewońskiej. U Cierpiatki. Tak ją nazywamy. A teraz będę jeździć do ciebie, prawda? - Tak - potwierdziła machinalnie Agnisia. Nie miała chęci podtrzymywać rozmowy z Niną, jakoś więcej zajmowało ją, co robią trzy pozostałe drugoklasistki, które miały spać wszystkie w tej samej sypialni. Dotąd jeszcze żadna z nich się nie położyła. Helena Filińska dopiero teraz przyszła z dołu i w sypialni zrobiło się jakoś mniej obco, gdy się zjawiła. Agnisi zdawała się ona jakby już przedtem znajoma, gdyż uścisk jej dużej ręki przy powitaniu coś przypomniał. Ale co? Aha, prawda, przypominał Aneczkę Niechcicównę. Nie budził tych samych uczuć, co niegdyś Anka, lecz dodawał odwagi, oswajał z duchem zdarzeń. Twarz Heleny była wąska, trójkątna, o śmiałych jasnych oczach, bardzo cienkim nosie, i bardzo szerokim, wysokim czole. Krótkie, tłuste włosy były zaczesane do góry i przyciśnięte półkolistym czerwonym grzebieniem. A najmilsze było to, że Helena do niej właśnie zwróciła się zaraz po przyjściu. - Stara się na mnie uwzięła - rzekła pół z dąsem, pół humorem. - Ledwo przyjechałam, już sto pretensji. "Masz dawać przykład i masz dawać przykład". A niech się wypcha! Siadła nagle na łóżku Agnisi i roześmiała się. - Nie przejmuj się, broń Boże, tym, co mówię - zastrzegła się. - Ja lubię tak wyplatać, ale to nie ma znaczenia. W gruncie rzeczy mam dobre serce, przekonasz się. A stara... to jest przełożona - jest morowa facetka. Jednym słowem, porządny z niej człowiek. Ale muszę się ostro trzymać, boby mnie jak nic zjadła w kaszy. No, do widzenia tymczasem. Idę się myć. I odchodząc rzuciła Agnisi w powietrzu pocałunek, nie ręką, tylko ustami. Miała trochę rubaszny, ale serdeczny sposób bycia. Nina zerwała się z poduszek i rzekła: - Nachyl się, Niechcicówna, coś ci powiem. - Pani bardzo lubi Helenę - zaczęła szeptać - ale strasznie jest dla niej wymagająca. A ja uważam, że jeszcze za mało, bo Helena to diabeł. Chociaż Klara jest gorsza. Z drugiej strony podeszła do Agnisi nieznajoma dziewczynka z sąsiedniej sypialni. - Przepraszam, gdzie jest umywalnia? - zapytała nieśmiało. - Tam - pokazała Agnisia z tryumfem. Poznała, że to dziecko przyjechało widać dziś po raz pierwszy i jest jeszcze bardziej nowe niż ona. To ją przejęło miłym uczuciem zadomowienia. Gdyby mogła jeszcze pogadać z Klarą Hilchen i przejednać Zosię Dziewońską, wobec której czuła się winna, że ją uraziła krojem swojego fartucha! Ale Klara z nikim w ogóle nie rozmawiała. Stała pod przytwierdzoną do ściany lampą, zupełnie jeszcze ubrana, i czytała. Nad ślicznym, jakby puszystym rumieńcem jej policzków ciemniały gęste, długie rzęsy spuszczonych oczu. - Klara, kładź się! Do czego to podobne, takie czytanie po nocy - gderała na nią Zosia. - Nigdy nie czyta i raptem zatopiła się w książce. Jużeśmy dosyć napodziwiały tę twoją nową suknię. Już wiemy, jaki gatunek, po ile łokieć. Możesz się wreszcie rozebrać! Aj!... Klara rzuciła nagle książką w Zośkę Dziewońską. Książka odbiła się o poręcz łóżka i upadła na ziemię koło Agnisi, która schyliła się i podniosła ją. - Walter Scott - przeczytała głośno - "Ivanhoe". Znam to - pochwaliła się. - Dlaczego ty seplenisz! - jęknęła Dziewońska zmartwiona. - Patrzcie, jak ta Niechcicówna sepleni. Przecież od tego można się odzwyczaić. - Po co? Mnie się to podoba - oświadczyła Helena. - Ty, Dziewońska, przestań raz trzeszczeć jak spróchniałe drzewo! - Przy tych słowach zachwiała się i krzyknęła. Klara bowiem wywróciła koziołka, a wyciągnąwszy się na podłodze, chwyciła ją za nogę i obaliła. Chwilę szamotały się tłumiąc śmiechy. Panna Berta klasnęła w dłonie za parawanem. - Klara! Przestań! Co zanadto, to niezdrowo. Myślałam, że nabrałaś przez wakacje rozumu - perswadowała Helena. Klara wstała. Jej uroczo niebieskie oczy patrzyły dziko, a jasne włosy były potargane. Gwiżdżąc zrzuciła z siebie odzież i skoczyła do łóżka. - Co to? - denerwowała się Dziewońska - czy u was w domu nie myją się przed spaniem? Do czego to podobne?... - Idź na skargę - rzekła sennie Klara. - Klara myje się tylko w perfumach i wonnych olejkach - objaśniła Helena. - A że tu nie ma "takowych"... Klara rzuciła w Helenę jaśkiem. Panna Berta znów klaskała za parawanem. Agnisia śmiała się rozbawiona, gdy wtem uczuła, że Nina pociąga ją za ramię. - Śpisz? Bo ja ci jeszcze coś chcę powiedzieć. Postanowiłam zostać świętą. Rozumiesz? Nie kląć. Nie dokazywać. Poświęcać się. I w ogóle. Zaczniemy od jutra. We dwie będzie łatwiej. Dobrze? No, śpij już, śpij. - Ja jeszcze nie wiem... - rzekła Agnisia zaskoczona. Zrobiło jej się żal, że nie śpi koło Heleny. Po chwili uczuła ponownie rękę Niny na swym ramieniu. - Odwróć się jeszcze na chwileczkę - szepnęła przyjaciółka. - Wiesz co? Klara jest uświadomiona. A ty? Bo ja... tak trochę. Chcesz, to ci jutro albo kiedy opowiem. Jak się dziecko rodzi. I w ogóle... - Nie chcę - odparła po cichu, ale gwałtownie Agnisia. - Dlaczego? - zdziwiła się Nina. - Jakaś ty, rzeczywiście... Ale to nic... Zosia Dziewońska zaczęła ciężko wzdychać. - Wszystko mi się tak w koszyku pogniotło, że nie wiem, jak ja jutro co włożę. Raptem rzekła na głos: - Tu okropnie czuć wapno. Jak to można odnawiać sypialnie przed samym naszym przyjazdem. Ojej, czy wy nic nie czujecie? - Nie trzeszcz. Śpij! - rozkazała Helena. W drugiej sypialni rozległy się zduszone śmiechy i szepty. Panna Berta odsunęła krzesło i wyszła zza parawanu. - Nicht schwatzen! Schlafen! - zawołała melodyjnie i zdmuchnęła przytwierdzoną do ściany lampę. Nazajutrz Agnisia zbudziła się czymś niejasno zatrwożona. Rozejrzawszy się spostrzegła na krześle przedmiot swojej udręki. To ten nieszczęsny fartuch, który był inaczej uszyty niż wszystkie pensjonarskie fartuchy. Zamiast kwadratowego napierśnika z szelkami miał od pasa na ukos przez piersi szalowe skrzyżowanie, obszyte w dodatku szeroką falbanką. Wczoraj wieczorem zauważyła go i wyśmiała tylko Zośka Dziewońska, dziś pewno wszystkie będą go sobie pokazywały palcami. Może iść bez fartucha? Nie, to też zwróci uwagę. Wtem zadzwonili na pacierz, nie było czasu się namyślać. Zapięła fartuch i jakoś poszło gładko, nikt się nie przyczepił. Zosia tylko, wysoka i koścista, spoglądała z ukosa czarnym, bystrym okiem na Agnisine falbanki, jakby widziała w nich czyhające na siebie niebezpieczeństwo. Natomiast kiedy zbiegały na dół, ktoś powiedział w gromadzie: - Patrzcie, ta nowa ma ładny fartuch. Nie taki już zwyczajny jak wszystkie - i Agnisia znów weselej podniosła do góry głowę. Lecz kiedy znalazła się na dole, uczuła z przerażeniem, że musi jeszcze raz na nowo przeżyć swoje wstąpienie do szkoły. Klasy i korytarze mrowiły się od mnóstwa przychodnich. Znajome twarze pensjonarek znikły bez śladu w tłumie, wszystko było znów obce i niepewne. Stanęła pod ścianą, wypatrując gorączkowo jakiegoś miejsca czy też momentu, który by jej pozwolił złączyć się z tętniącym wkoło, ruchliwym, piskliwym zgiełkiem. Raptem zobaczyła Helenę. Podbiegła, chwyciły się za ręce. - Chcesz ze mną siedzieć? - zapytała Helena. Agnisia na to z żarem: - Bardzo! Bardzo! Stojąc śród zalewu przychodnich rozważały sprawę obrania miejsca w klasie. Helena rozglądała się przy tym, jakby szukała kogoś, kto tę sprawę rozstrzygnie. - Poczekaj - mówiła z roztargnieniem. - Zaraz, zaraz. Wiesz - dodała - lepiej nie licz na mnie. Ja jestem taka nieobliczalna. Stara zawsze to mówi. Do Agnisi przystąpiła tymczasem Nina Wrońska. - Gdzie jesteś? Ja cię szukam - rzekła biorąc ją wpół i usiłując ją podnieść. - Siedzimy razem, naturalnie. Agnisia obejrzała się na Helenę odchodzącą w głąb klasy z którąś z przychodnich. Coś sobie opowiadały zanosząc się od śmiechu. Agnisia miała nieprzyjemne wrażenie, że Helena, umawiając się z nią, czekała właśnie na tamtą. Dała się przeto pociągnąć Wrońskiej. Zresztą wiedziała, że tak się skończy; i nawet uważała, że to jest w porządku. Poczuwała się do jakichś nieokreślonych zobowiązań wobec Niny. Usiadły, co prawda, nie na długo, gdyż tego dnia podyktowano im tylko spis podręczników i plan lekcji. Uczyniła to w ich klasie nauczycielka polskiego, panna Żmijewiczówna, niemłoda już, tęga osoba w brunatnej sukni i o tego samego koloru włosach i oczach. Agnisia znała ją z egzaminu, po którym panna Żmijewiczówna wyjechała jeszcze na parę dni do rodziny; wróciła dopiero wczoraj późnym wieczorem, ale rano była już z pensjonarkami na pacierzu. Teraz wszedłszy do klasy schyliła się, podniosła z ziemi walający się przy progu skrawek bibuły i wrzuciła go do kosza. - Nudziara i porządnicka - objaśniła później Helena. - Wiesz, jak ją nazywamy? Tabaczka. Agnisi wydała się ona jednak miłą, zwłaszcza że poznała ją i przywitała słowami: - A, to Niechcicówna, co tak dobrze zdała egzamin. Niebawem poprowadzono uczennice do kościoła. Protestantki (Klara Hilchen) poszły z panną Bertą do ewangelickiego, katoliczki pod przewodem Tabaczki - do Franciszkanów, gdzie proboszczem był prefekt szkoły. Nazajutrz Agnisia zobaczyła już wszystkich innych nauczycieli. Ich również znała z egzaminu i była rada, że wszyscy ją zapamiętali i od razu poznali. To zwróciło na nią uwagę koleżanek, czuła się prawie szczęśliwa. Ale to było jeszcze kruche szczęście, które pierwszy lepszy niepomyślny drobiazg przeobrażał w gorzkie żale i płacz z tęsknoty za domem. Jednakże gdy wyjechała niebawem na niedzielę do Serbinowa i kiedy potem o zmierzchu wracała na pensję, żałowała prawie, że wyjeżdżała. Nie tkwiła jeszcze dosyć mocno w życiu szkoły. Bała się, że odjechawszy bodaj na tak niedługo, będzie się musiała na nowo przyzwyczajać. I tak było. Znowu tedy płakała w nocy i była zadowolona, kiedy jednej z następnych niedziel rodzice, zamiast ją zabrać na wieś, sami ją przyjechali odwiedzić. Zobaczyła ich oknem, idących przez podwórze, i wybiegła naprzeciw, ale w pół drogi stanęła. - Cóż? - pytali podchodząc. - Nie poznajesz twoich rodziców? Nie chcesz się z nami przywitać? Nie, to nie to. Ale rodzice nie istnieli dla niej dotychczas sami w sobie. Stanowili część domu i Serbinowa. Czuła ich zawsze wrośniętych w te ściany, drzewa, pola, w których się wychowała. Nawet gdy na parę godzin pojechała z nimi do miasta, zawsze jeszcze to wszystko jechało razem. Aż nagle, gdy tak szli ku niej od bramy w odwiedziny, ujrzała ich po raz pierwszy jako ludzi mających swoje odrębne istnienie. Jako wysokiego pana z opaloną twarzą i jako drobną, trochę mizerną panią o wielkich, szarych oczach. Poszła z nimi do cukierni, chodzili razem w szumie i szeleście zeschłych liści po parku, a ona wciąż nie wiedziała, jak się wobec tych odmienionych rodziców zachować. Zwłaszcza że i rodzice byli zakłopotani, myśl ich najoczywiściej uciekała do czegoś, co Agnisi nie było wiadome. Spoglądała więc na nich pytająco i z rozżaleniem, na co matka w końcu odpowiedziała: - Mamy kłopot z panem Katelbą. Ojciec żachnął się na te słowa. - Ja - rzekł - nie mam z nim żadnego kłopotu. Pani Barbara nie chciała się sprzeczać i zamilkła, a po chwili przypomniała sobie z żywością. - Ale prawda, wiesz? Nasza panna Celina jest u wujenki w Kalińcu. W sklepie. Tak nie chciała, a w końcu przyjęła to miejsce. Agnisia wiedziała o tym, gdyż chodziła zeszłej niedzieli na podwieczorek do Ostrzeńskich. Miała tam być i panna Celina, ale nie przyszła. - A do sklepu ja nie lubię wstępować. Pensjonarki - rzekła z wahaniem - kupują tam czasem kajety, ale potem tak narzekają, że u Ostrzeńskiej, mówią, nie trzeba kupować, bo ona zawsze byle co wkręci, a im gorszy towar, tym więcej go zachwala. - O każdym kupcu tak mówią - roześmiał się Bogumił. - Może w tym jest coś prawdy. - Tak, ale wujenka czyni to w dobrej wierze - uważała za stosowne powiedzieć pani Barbara. - Bo jest zawsze przekonana, że wszystko jest takie, jak ona chce, żeby było. Agnisia nagle zaczęła rodzicom opowiadać coś ze swojego nowego życia. Poczuła się z nimi na powrót swojsko i dobrze, ale właśnie czas już był wracać. Gdy szli znów ku szkole przez podwórze, Agnisia stanęła w pąsach, bo naprzeciwko podążały, widać na spacer, panna Berta i panna Alicja. Minęły Agnisię, odpowiedziawszy uśmiechem na jej dygnięcie. - Ta wysoka, czarna, w czerwonym żakieciku to pewno Francuzka? A ta blondynka - Niemka? - zapytała pani Barbara. - Nie! Wprost przeciwnie - wykrzyknęła Agnisia rozbawiona, ale i oburzona, że skromną, niepokaźną Alicję wzięto za budzącą ogólny podziw Bertę Woelke. - Co ty mówisz? - zdziwiła się pani Barbara, a obejrzawszy się rzekła: - A rzeczywiście. Ta czarna, chociaż przystojna, chodzi niby grenadier. Blondynka ma więcej wdzięku, jak to zwykle Francuzki. 3 Kłopot z panem Katelbą zaczął się od tego, że w dwa dni po odjeździe Agnisi do szkoły pani Barbara przyszła do męża wcześnie rano, jeszcze nim skończył się ubierać. - Czy ty wiesz - spytała zatroskana - co się stało? Katelba wczoraj wieczorem po dyspozycji wziął bryczuszkę w jednego konia i pojechał widać do Nieznanowa, bo dzisiaj nade dniem wrócił do domu, podobno pijaniuteńki. Jak dojechał, tego nie wiem, ale z bryczki nie mógł już zejść. Stróż był w kuchni po jedzenie dla psów i powiada, że go musiał prawie że zanieść do mieszkania. Bogumił milczał, zawstydzony, że nic o tym nie wiedział. - I konia - rzekł wreszcie - trzymał przez całą noc. - Nie rozumiem, co to znaczy - dociekała pani Barbara. - Bo chociaż się już nieraz na niego skarżyłeś, ale taka rzecz jak dzisiaj zdarza się z nim bodaj że pierwszy raz. I co teraz będzie? - Nie wiem - odparł Bogumił, zamyślony. - Nie wiem - powtórzył widząc jej trwożne spojrzenie. - Zobaczymy. Katelba wrócił rzeczywiście mocno nietrzeźwy. Zdołał się jednak widać jakoś przemocą przyprowadzić do przytomności, gdyż Bogumił wyszedłszy w podwórze spotkał go tam idącego chwiejnie w stronę stodoły, gdzie młócono. Rzekł z gniewem: - Pan jest, jak widzę, chory. Niech pan idzie i położy się spać. W takim stanie jeszcze się pan tu gdzie w maszynę wkręci. Nie chcąc się wdawać w rozmowę, Bogumił odwrócił się po tych słowach i odszedł. Gdy potem opowiadał to w domu, pani Barbara go zganiła: - Po co w niego wmawiasz chorobę? Przez dobroć uczysz go tylko wykręcać się i kłamać. - Już on dobrze wie, co o nim myślę - bronił się Niechcic. - Widziałem, jak się zmieszał. I przesadzając nieco, usiłował przedstawić wrażenie, jakie jego słowa na pisarzu wywarły. - Nie mogłem przecież - dodał - gadać z pijanym. Następnego dnia wieczorem po gospodarskich dyspozycjach Katelba, zostawszy jeszcze chwilę sam z Bogumiłem Niechcicem, poprosił go o urlop na kilka dni. Wyglądał bardzo źle. Powieki miał zaczerwienione od kurzu młocki, przy której strawił dzień, zaś na jego opalonej, podobnej spokojnym kamieniom polnym twarzy widniała taka rozterka, że częste u niego zaczerwienienie oczu sprawiało tym razem wrażenie, jakby tylko co płakał. Na zapytanie skąd mu przyszło do głowy chcieć się zwalniać, kiedy jest jeszcze tyle niepokończonych robót, odpowiedział z niebywałą, jak na niego, zrozpaczoną porywczością: - O, proszę wielmożnego pana, co muszę powiedzieć, to muszę, ale chyba dosyć lat służę, żebym się miał dla byle czego zwalniać. Ja obowiązek znam. Niechcic był zaskoczony, spodziewał się raczej wyjaśnień albo przeprosin. Chciał ostro powiedzieć coś o tym, że jeżeli ktoś zna swój obowiązek, to go nie zaniedbuje, jak to ma tutaj miejsce już od dłuższego czasu. Lecz spojrzawszy raz jeszcze na Katelbę uczuł, że chwila nie jest odpowiednia do czynienia wyrzutów. - No, więc - rzekł - siadajmy i niech pan powie, co się to z panem dzieje? Katelba usiadł i położył ręce na kolanach. Ściągając raz po raz grube, jasne brwi, oznajmił, że jego matka wychodzi za mąż. Ślub ma być w październiku, ale on nie może na to czekać, musi zobaczyć się z matką nie zwlekając. Musi się z nią rozmówić, gdyż to są nieprzyjemne rzeczy, do których on nie może dopuścić, których nie może ścierpieć. Bogumił zapytał po namyśle, czy to przedwczoraj doszła go ta wiadomość? - Tak, przedwczoraj. - Czy to z tego powodu piłeś pan gdzieś po nocy? Nie otrzymawszy odpowiedzi Bogumił dopełnił rozdrażniony: - Chociaż zauważyłem, że pan już nie od dzisiaj zagląda do kieliszka. - To i z tego, i nie z tego - odparł ponuro Katelba. - To są takie nieprzyjemne rzeczy - dodał wstawszy - że mnie się życie już przykrzy. I zamilkł w stanowczy, uparty sposób, zdający się świadczyć o zupełnej niemożności dokładniejszego wypowiedzenia się. Bogumił dał mu urlop nie żądając dalszych wyjaśnień. Katelba wyjechał jeszcze tego samego dnia w Lubelskie, gdzie matka jego była w służbie przy dworze. Po tygodniu wrócił tak zmieniony i zdenerwowany, że pani Barbarze wydawało się to rzeczą po prostu nie do pojęcia w takim krzepkim, sielskim człowieku. Zaczął się teraz na dobre opuszczać w zajęciu, nie zjawiał się do stołu, a z podwórza przychodziły przez kuchnię wiadomości, że ludzie coraz to słyszą go pomstującego na matkę. W dodatku Olesia Chrobotówna pojawiła się jakby na dobre w Serbinowie, a pana Katelbę widywano raz po raz włóczącego się z nią po folwarku i po wsi. Bogumił nosił się z myślą odprawienia Katelby, ale wstrzymywało go mętne przeświadczenie, że w tej sprawie jest coś do wyświetlenia. Więc czekał. Pani Barbara doszła na własną rękę do podobnego wniosku. - W tym się - mówiła - coś kryje, czego by się trzeba dobadać. Bo ja nie wierzę, żeby on miał wpaść w taką rozpacz z powodu samego tylko ślubu matki. - Temu ostatecznie można się i nie dziwić - próbował go tłumaczyć Bogumił. - Kiedy jest się samemu starym chłopem, to się nie ma tego na myśli, żeby matkę wydawać za mąż. - A ja ci mówię - twierdziła pani Barbara - że tu jeszcze w grę wchodzi owa Olesia Chrobotówna. Samej by mi to nawet może do głowy nie przyszło, bo jestem na te rzeczy jak ślepa, ale mi to wciąż ludzie w uszy kładą. To zresztą widzę i ja, że on właściwie już od roku nie jest ten sam, co był. I zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób ta sprawa mogła go tak znękać i wykoleić. Chrobotównę mieli sposobność, chociaż z daleka, nieco poznać. Jakieś półtora roku temu przybyła z miasta do krewnych, także samo Chrobotów, którzy w Starym Serbinowie siedzieli na pokomornym u włościanina Tomasza Kolańskiego. Najmowali u niego izbę i drewnianą klitkę przy stodółce, gdzie mieli warsztat szewski. Stamtąd Olesia chodziła jakiś czas na serbinowski folwark do pielenia buraków. Okazała się jednak w polnej robocie nietęga i niedługo przy niej wytrwała. Niebawem poszła do Kalińca, gdzie dostała jakoby miejsce w fabryce, zaś wkrótce przeniosła się do Nieznanowa i tam, jak mówiono, służyła za posługaczkę w szynku. Chodziła obdarta, lecz z fantazją. W uszach nosiła "srebrne" kółka, zaś ramiona okrywała kwiaciatą chustką z frędzlami. Urody była chuderlawej, mizerna i nierównego usposobienia. Nos miała duży, usta zawsze spieczone, oczy łagodne, brunatne, włosy jasne, głos niski i schrypnięty. Nim zaczęto mówić, że się zakochała w Katelbie, zbałamuciła niejednego z serbinowskich chłopaków. A i potem zresztą, gdy się już z pisarzem stowarzyszyła, zdarzało się, że nawet zamężne kobiety przychodziły na nią do Bogumiła na skargę. I prosiły, gdy się znów kiedyś o to zgłosiła, żeby jej nie brał do roboty. Bez osłonek opowiadały o tym, jaka to ona jest i ku czemu ludzi przywodzi. "Ona i z Nieznanowa - mówiły - choć się ino kiej niekiej tu pokazuje, dobrze poradzi nabroić". Wystarczy powiedzieć, że z nią nawet i dziewuchom, i dzieciom nieładnie jest przestawać, taka z niej gorszycielka. Chciały, żeby Bogumił Niechcic na to poradził. Ale on nic nie mógł poradzić i nawet jakoś trudno mu było winić Olesię, gdyż nie zdawała się być prawie człowiekiem, a jakby stworem, zbyt jednostronnie uzdolnionym do samej tylko cielesnej zażyłości. Poglądała ona i ku Bogumiłowi, ale on nie miał szczególnego upodobania do tego rodzaju dziwów natury. W lepszych związkach brnęło się i tak w prawdziwe mroki używania, a do takich, gdzie tylko o to szło, nie zbierała go już od dawna ochota. Ale rozumiał, że jak się z nią zszedł ktoś po ziemi tylko patrzący albo kto młody czy też niemocny duchem, to nie mógł z nią inaczej czynić, jeno jak lube chęci nakazywały, a mógł też zostać przez taki związek na dobre wytrącony z kolei. Pani Barbara przypuszczała to samo i o tyle się tylko dziwiła, że, jej zdaniem, prości ludzie na ogół dosyć łatwo przechodzą do porządku nad tego rodzaju miłosnymi historiami. I uprzytomniwszy to sobie, nagle zwątpiła o słuszności swoich poprzednich domysłów. - Może jednak nie o tę Olesię tu idzie? - rzekła. - Nie wiem. Ale w takim razie - o co? Usłyszawszy to zapytanie Bogumił poczuł niewytłumaczony wstręt do prowadzenia dalej rozmowy o Katelbie. - Nie ma się właściwie nad czym zastanawiać - zniecierpliwił się. - Jest młody. Ma jakieś swoje przejścia. Musimy to przeczekać. - Przeczekać? A jeżeli to się nie da przeczekać i jeżeli będziesz musiał go jednak odprawić? Już i tak widzę, że za niego pracujesz. A niech teraz nastanie nowy, którego będziesz musiał od początku wszystkiego uczyć, to wyobrażam sobie, co to będzie za męka - martwiła się pani Barbara. I wracając do już odrzuconych przypuszczeń, zawołała: - Żeby się też nie zakochać w porządnej jak się należy kobiecie, nie ożenić po ludzku! Przecież mogliby tu we dwoje pracować. - Wiesz, nie myśl o tym tak ciągle. Zajmij się swoim i zostaw mnie tę sprawę - wykrzyknął prawie Bogumił z nieoczekiwaną popędliwością, ale i z trudną do skrycia zgryzotą w tonie głosu. Zdawał się bać, aby się nie dogadali do jakichś niepożądanych rzeczy. Miał on tu bowiem coś na myśli, co go zaprzątało więcej, niż chciał. Ale to były podejrzenia zbyt przykre i zbyt jeszcze niejasne, aby się chciał nimi dzielić z żoną. Przeciwnie, drżał na myśl, że ona sama także na trop ten wpadnie. Ciężkie doświadczenia młodości nauczyły Bogumiła nie spodziewać się wiele dobrego od ludzi, lecz nie oczekując znikąd szczególniejszych dobrodziejstw, nie był też skłonny do upatrywania we wszystkim czyhających na niego zasadzek czy podstępów. Wyzbył się nadmiaru zaufania do świata, ale posiadał go jeszcze dość, aby nie obawiać się chytrości tam przynajmniej, gdzie sam postępował lojalnie i otwarcie. Ale o tyle prostoduszny nie był, aby ostatnie tygodnie nie dały mu pod tym względem pola do różnego rodzaju domysłów - szpetnych domysłów, które od siebie odpychał, aby znów do nich wracać, jak wraca się z przerażoną ciekawością do niespodzianie odkrytej na swoim organizmie wstrętnej choroby, patrząc i nie chcąc wierzyć. W żaden sposób jednak nie mógł powiązać różnego rodzaju szczegółów ze sobą w jedno ani dojść, jak, do stu diabłów, mogło to wszystko naprawdę i w całości wyglądać. A nieprzywykły do takich trawiących dociekań, bardzo się męczył i z prawdziwą przyjemnością odetchnął od nich pewnej niedzieli, kiedy Agnisia przyjechała z Kalińca. Byli tym przejęci, zapomnieli o wszystkim, co ich martwiło. Nad wieczorem, już po odjeździe Agnisi, Bogumił pełny jeszcze domowej wesołości, wyszedł zajrzeć w podwórze, co miał zwyczaj czynić zawsze przed nocą w niedzielę, jako w dzień, kiedy służba i dozór mogą nieco szwankować. Przechodząc wzdłuż dworskiej oficyny minął ciemne okno Katelby i przypomniał sobie z przykrością, że go znów nie ma. Jeszcze przed południem widziano go na szosie, pewno znów polazł do tego Olesinego szynku, do Nieznanowa. Oganiając się od tej myśli Bogumił obszedł wszystkie kąty podwórza, a kiedy wracał, spostrzegł, że ktoś biegnie pędem ode dworu ku stajniom. Za chwilę poznał w biegnącej Felicję, która coraz to stawała, rozglądała się, a nie widząc go w mroku, zaczęła w końcu wołać: - Proszę wielmożnego pana! Proszę pana! - Ja tu jestem - oznajmił. - Co się stało? - Oj, proszę pa... - zatchnęła się od biegu - ...proszę pana. Z naszym panem pisarzem coś się zrobiło. - Odetchnijże spokojnie - upomniał ją. - Kto to słyszał tak lecieć bez pamięci. Co się miało z nim stać? Upił się pewno znowu. Wydyszawszy się Felicja opowiadała po drodze: - Upić, to się może i upił, ale co zaczął wyprawiać - to niepodobne rzeczy. My akurat z panią szykowałyśmy do kolacji, aż tu on wchodzi prosto na nas. I tak się jakoś taczał, tak się stawiał, tak coś mówił, aż my się z panią przelękły. A on tylko: "gdzie pan i gdzie pan?" Pani go złapała za ramię i: "pan się - mówi - Boga nie boi" - a on powiada: "Boga to ja się - mówi - nie boję, ale diabła się - mówi - boję, bo on już po moją duszę tu idzie". I tak jeszcze coś krzyczał, tak wyrabiał, aż dzieci przyleciały, a ja do niego mówię: "niech pan pisarz idzie się wyspać" - a on: "co mam spać - powiada - w grobie się dosyć wyśpię". - I ledwie że to powiedział, aż tu patrzymy, a on się obalił na ziemię. I zaraz pani mi co duch kazała pana szukać. Bogumił słuchał w milczeniu. - Uważaj - rzekł tylko, gdy się zbliżyli do furtki i odemknął ją szerzej. - Ciemno - dodał - będzie pewno coś padać. Gdy przybyli do domu, Katelby już nie było. Pani Barbara siedziała smutna w kącie. Z drugiego pokoju słychać było, jak Tomaszek i Emilka opowiadają sobie z ożywieniem przebieg wypadku. Felicja przystąpiła do stołu i dalej kończyła go nakrywać. - No co? Poszedł? - zapytał Bogumił biorąc sobie z pudełka na stoliku papierosa. - Wstał i poszedł - odparła osowiale pani Barbara. - Zdaje mi się, że trochę otrzeźwiał. Strasznie wódka od niego buchała. Nie wiem nawet, czy się dowlókł, czy się tam znów gdzie nie przewrócił. Wiesz, ja myślę, że trzeba do niego iść. Ja się o niego boję. I boję się, żeby mi gdzie pożaru nie zaprószył, jak zacznie zapalać światło. - Dobrze, zaraz do niego pójdę. - Nie. Nie chodź sam. On był jakiś niesamowity. Jeszcze ci co zrobi. Bogumił roześmiał się kpiąco i szorstko. - Naprawdę... Ja z tobą pójdę, mój drogi - prosiła. - Nie - rzekł tak ostro, że pani Barbara przestała nalegać. Natomiast widząc, jak Bogumił pomału zapala nad lampą papierosa, popadła w odmienny niepokój. - Nie idziesz? Idźże. Ja drżę, że może z nim się co stało. - Zaraz idę - odparł, a spojrzawszy przelotnie na stół dodał: - Jedzcie, nie czekajcie na mnie z kolacją. Zapaliwszy papierosa, wyszedł. Przed domem stanął i spojrzał w górę. Poczuł na twarzy nieprzeliczone dotknięcia mżącej wilgoci. Na niebie panowała gruba ciemność. - Trzydniówka - pomyślał idąc w stronę dworskich oficyn. Ciążyło mu poczucie, że idzie ku jednej z tych rzeczy, w których nie ma utartego wzoru działania, żadnego przykładu, jak postąpić, żadnej wskazówki, co tu może się okazać zwycięstwem, zarówno życiowo, jak pod względem moralnym. Czuł się zdany wyłącznie na siebie, na własne siły duchowe, osamotniony wśród gęsto zamieszkanego świata, jak w puszczy. Dawnymi czasy bywał nieraz w tym położeniu, i w o wiele ważniejszych sprawach, ale teraz brakowało mu do takich rzeczy, jak sądził, natchnienia i młodości. 4 Roman Katelba nie był tym razem tak pijany, jak to się pani Barbarze i Felicji zdawało. Upadł wprawdzie, miał bowiem słabą głowę i napiwszy się stracił przede wszystkim zmysł równowagi cielesnej, ale gdy potem wstał i wyszedł, nie czuł tego zupełnego stępienia i zaniku wszelkich władz, jaki bywa po ciężkim zatruciu alkoholem. Przeciwnie, był dalej podniecony, chociaż nie na tyle przytomny, by wiedzieć, co uczyni za chwilę. Taczając się odnalazł właściwą sionkę i drzwi swojego pokoju. Drżącymi rękoma przeszukał wszystkie kieszenie, znalazł zapałki, zaświecił lampę, która zaraz zaczęła kopcić, i rzucił się na łóżko. W tejże chwili zaczęło mu się majaczyć, że trzyma w rękach telegram. I ni to czyta, ni to jakoś inaczej dowiaduje się, że w tym telegramie piszą: - Gorsze mi. Przyjedź zaraz. Konkurent świnia do grobu mnie zapędzi. - Żałość i trwoga zdjęły go na te słowa, nuże więc bieży przez pole, żeby matkę ratować, a ta matka nie gdzieś daleko, ale tuż, tuż leży śród kartofliska na łóżku i kwili jakby niemowlę. Ale choć tak jest blisko, on, syn, nie może się do niej dowlec, nóg z ziemi powyciągać. Pot go zlewa, aż wtem patrzy, a to łóżko już pod nim, a w łóżku przy matce leży jakiś wygolony, siwy, niby pan dziedzic z Pamiętowa, ale tego nie dosyć, leży tam jeszcze i ten czarny, ten mąż cholera, konkurent, a jemu na ramieniu śpi jakby nigdy nic - Olesia Chrobotówna. Katelbie serce się na ten widok rozdarło. Rzucił się ich bić i rozpędzać, ale nie mógł nikogo dostać. Wstrząsały nim zduszone jęki, bił w coś, co stukało jak drewno; nie było już ni matki, ni łóżka, ni kartofliska, tylko stukanie rozlegało się coraz głośniej. Katelba otworzył z wysiłkiem oczy i zobaczył Bogumiła Niechcica, który stał w progu i zamykał za sobą drzwi. Znalazłszy się w pokoju Katelby Niechcic podszedł do stołu i przykręcił kopcącą lampę. Natychmiast wszystko zaczęło się pokrywać odrobinami sadzy. Katelba wstał, zakrzątnął się niepewnie, poprawił łóżko, niezgrabnie podsunął panu krzesło. - Pan się tu chce udusić? - rzekł Niechcic głośno i familiarnie, przy czym otworzył lufcik. Następnie usiadł, rozejrzał się po sinych, gołych ścianach i pomyślał, że trzeba tę stancję odnowić. - Już mi też nieraz chodzi po głowie - odpowiadał tymczasem Katelba - żeby sobie życie skrócić i nie być na tym świecie. Bogumił przypatrzył mu się uważnie. - No? - rzekł udając żarty - aż tak się panu nie powodzi? - I raptem, nasrożywszy się spytał: - Czy może pan ze mną mówić? Jest pan trzeźwy? - Jestem trzeźwy - zapewnił Katelba i obtarł twarz ręką. - Ale co ma człowiek robić, jak nie pić, kiedy go tak rodzona matka urządzi, jak mnie ta moja urządziła? Jego zmącone oczy zamigotały przy tych słowach wściekłością. - Jakże to "urządziła"? - oburzył się Bogumił. - Ostatecznie zawsze takie rzeczy mogą się zdarzyć. Toć ona jeszcze niestara. Zresztą mówiłem panu nieraz, niech pan weźmie matkę do siebie. Byłby pan upilnował. - To nie o to, żebym ja jej nie miał dawać wyjść za mąż. Tylko, czy to z przeproszeniem pana ten drań poleciał na moją matkę? Poleciał, bo czuł pieniądze, bo... Katelba przerwał, jakby zląkłszy się swoich słów. - Pieniądze? - podjął Niechcic ociężale. - Jakie pieniądze? - Takie pieniądze... - zaczął Katelba i znów zamilknąwszy odezwał się po chwili innym tonem: - To już niech tam, to już ja wszystko muszę wielmożnemu panu powiedzieć. Przecież i wielmożny pan, i każdy widzi, jakie jest moje życie. Anim ja żadnych zbytków nie robił, anim nawet nie palił. Z pensji tożem aby sobie tyle zostawiał, co tam na ubranie, na jakie drobne wydatki, a tak wszystkożem tej mojej matce posyłał. Bom jej lepiej wierzył niźli sobie samemu. Ona była dobra kobieta, dobra matka, i my sobie powiedzieli, że u niej to te pieniądze będą święte, a ja, jako młody, prędzej bym je może na co stracił. A u niej co się okazało święte? I dodawszy znów "z przeproszeniem", ordynarnie powiedział, co się okazało dla jego matki święte. - Ja nie mówię - powtórzył - owszem, dobra była kobieta, rozsądna, chociaż mogła wymagać, żebym ja na nią łożył, nie wymagała, sama się starała o swoje życie. "Póki jeszcze - mówiła - mogę, to będę robić, pomagać tobie, żebyś - mówi - synku, na ludzi wyszedł, żebyś nie zginął marnie". I jeszcze razem z moim, swoje też odkładała do kasy na książeczkę. I żeby taka kobieta, godna, jak się należy, tak się dała pozbadnąć. Żeby tak głowę straciła, jak jej tylko tym chłopem zaleciało. Bogumił wzdragał się chwilę, czy zadać pytanie, które mu się cisnęło na usta, a płynęło nie z chęci pomożenia Katelbie. I nagle zadał je ostro i z góry: - Ile tego było? Tych pieniędzy? Co? Katelba nastraszył się i odpowiedział z pośpiechem: - Było tego dwa tysiące i dwieście. Bogumiłowi suma ta wydała się olbrzymia. Serce biło mu nieprzyjemnie. Brzydząc się tym, co czyni, zaczął prędko w myśli obliczać, co Katelba mógł odkładać przez te dziewięć lat, które służył. - Mógł odkładać... no, dziesięć rubli na miesiąc... Najwyżej sto dwadzieścia na rok... Na rok... Myliło mu się, był za mało spokojny, żeby do czegoś dojść, tym bardziej że Katelba mówił, śpiesząc się, dalej: - My to ciężko z mamą zbierali, żeby mieć na kaucję tam, na jaką dzierżawkę. Chcieliśmy kiedy jaki dwór wydzierżawić, jaki mały folwarczek. Albo może gospodarstwo przykupić. Jak to każdy się stara, żeby coś mieć. - To wam chyba zostały jakieś pieniądze po ojcu? - Nie... no tak, coś tam... coś tam i po ojcu zostało. - Aha! - Bogumił poczerwieniał. Przypomniały mu się słowa pani Barbary: "uczysz go tylko się wykręcać". - A te pieniądze... jak były w kasie złożone? - zapytał opryskliwie. - Na czyje imię? Na matkę? - Na matkę. - No dobrze - zniecierpliwił się Niechcic. - Przecież pan tam jeździł? Nie mogłeś pan, do diabła, jakoś tego załatwić? Rozmówić się z matką? Odebrać? - Jak ja się miałem z nią, proszę wielmożnego pana, rozmówić - zamiotał się Katelba - kiedy jak ja przyjechałem, to już było po wszystkim! Wtedy, com ja dostał ten list, com się przez niego tak spił, co mnie oni napisali, że niby mają się żenić w październiku, to się okazało, że już byli po ślubie. Już się ona wzięła i wtedy za tego podleca wydała, tylko że mnie prawdy nie śmieli prosto napisać. Bali się mnie, cholery, że im tę spółkę popsuję. Dwa razy mnie ta matka oszukała. Raz ze ślubem, a drugi raz z pieniędzmi. I jeszcze: "Czego się - powiadają, jakem tam do nich przyjechał - czego się - mówią - czepiasz? Jakieś to miał pieniądze, jakąś to gdzie widział książeczkę?" Czy ona by mnie dawniej tak w żywe oczy zełgała? Tak to mi ten gach matkę przerobił. I teraz co? Z czym ja się na świecie zostałem? I matkę utraciłem, i com zarobił - przepadło. I żadnej nadziei nie mam na lepsze jutro. Ale ja nie daruję. Do sądu pójdę. Przeciw matce, a pójdę. Bogumił się tym przejął. - Stracić - rzekł - dużoś pan stracił, to prawda. Ale z sądami daj spokój. Nic się nie wskóra, bo z czym tu iść do sądu, kiedy pieniądze były na matki imię? - Ja sam wiem najlepiej, że ja nie mam z czym iść do sądu. Jeszcze bym się przez to lepiej zgubił - odparł Katelba błysnąwszy podejrzliwie wrogim okiem na Bogumiła. I trąc powoli złożone pomiędzy kolanami dłonie zaczął powtarzać: - Co tu robić? Co robić? - Uspokój się pan - zgromił go Niechcic. - Życia pan nie straciłeś. Młodości nie straciłeś. Mając pana lata można jeszcze dziesięć razy wszystko stracić i na nowo zaczynać. Ale jeżeli mam prawdę mówić, to ja największą stratę widzę nie w tym, że tam pieniądze przepadły... - I gdzie je oni, cholery, zadzieli? Gdzie je schowali? Na co on je od tej matki wyłudził - przerwał jęcząc Katelba. - ...ale w tym - usiłował ciągnąć swoje Bogumił, chociaż zrobiło mu się nieprzyjemnie, bo sobie przypomniał niejasno, że podobnego rodzaju pytania sam sobie niedawno zadawał. Zaraz... wobec kogo? Co to takiego było? Tomaszek... - Ale w tym... ale w tym - powtórzył parę razy i pochwyciwszy wątek dokończył - że mi się pan rozbałamucił. Trzeba się wziąć w garść, trzeba przestać pić, do roboty się po dawnemu co siły zabrać. I albo się ożenić, albo... - Jak ja się mam ożenić - roznamiętnił się kłótliwie Katelba - kiedy gdzie się obrócę, gdzie nie pójdę, to mi ta dziewczyna, ta Chrobotówna wszędzie świat zastępuje. To jest prawda, że i stratę, i wszystko można przetrzymać, żeby człowiek był ten sam, co był. Ale we mnie już ani tej siły nie ma, ani tej spokojności, ani tej chęci, żeby swoim losem kierować. Ja mam przez tę pannę piekło na ziemi. Toć ja bym się chciał żenić. I ja bym sobie wyszukał jaką narzeczoną, może i niebiedną, może bym nie musiał czekać tak długo, żeby mi się moje straty wróciły, ale ona mnie straszy, że mi przed ołtarz przyjdzie, że każdej, co bym z nią szedł do ślubu, oczy kwasem wypali. A ja ją znam, tę piekielnicę, ja wiem, że ona jak nic może taką rzecz uskutecznić. To jak ja mam, proszę wielmożnego pana, nie być zdenerwowany, nie pić? - A czemu z nią się pan nie ożeni? Katelba spojrzał na Bogumiła z bezgranicznym zdumieniem i nieufnością. - Wielmożny pan - rzekł gorzko - żartuje sobie ze mnie nieszczęśliwego. Jak bym ja się z nią mógł ożenić? Z taką łazęgą. Przecież do niej się nawet wstyd przyznać. Nie wypominam, że ona w jednej koszuli, bo jakby była co warta, nie stałbym o majątek. Ale ona ani do żadnej roboty, ani w ogóle. Jej tylko jedno na myśli. Tym by żyła i żyła. I czy ja bym się mógł z nią jako z żoną pokazać? Ani to wzięcia, ani wychowania. I czy to podobna z taką się żenić, co ani nie wiadomo, czy kiedy była dziewczątkiem? Chybaby mi tego nieprzyjaciel jakowy życzył - co by mnie na pośmiewisko chciał dać. Ona mnie tylko niszczy i zniszczy. Nie mówię, żeby mnie z grosza obierała, jak takowe potrafią. Ale przez to, że mnie ciągnie po szynkach, to czy ja się mało natracę? Ja przez nią pić się nauczyłem, bo raz, ona mnie sama do wódki ciągnie, gdyż, proszę pana, wie, że jak ja trzeźwy, to nie ma nade mną tej władzy, a po drugie, piję, bo mnie już rozpacz bierze i sam nie wiem, co robić. Bogumił słuchał tego wylewu skarg z niesmakiem. - No - przerwał wreszcie - dosyć już na nią. Nie przystałaby ona do pana, żebyś pan sam nie był skory do używania. - Jak Boga kocham, proszę pana - zacietrzewił się Katelba - żem ja na to niełasy. Może byłem, to jest prawda, i ja się do tego przyznaję. Miałem ku niej ochotę, no i trudno, człowiek swojej natury nie oszuka, jak się ona to o co takiego upomni. Alem myślał, że z taką jak ona najłatwiej zejść się i bez wielkiego gadania rozejść. Toć niejednemu ona bywała rada. A tu bogać tam łatwo! Nieszczęśliwa była ta godzina, kiedyśmy do siebie przystali. Mnie już to przeminęło, a ona jak widzi, że ja już jej tak nie chcę we wszystkim wygodzić, to jeszcze większej do mnie zapalczywości nabrała. Ja życia nie mam na to, żeby je z taką jak ona w łóżku trawić, a nawet i nie w łóżku, a gdzie po kątach tam, po rowach. Ja bym przecież, proszę pana, wolał się czego przez ten czas nauczyć, co poczytać, a jeżeli i z kobietą się zejść, to z taką, co bym z nią mógł porozmawiać, życia ludzkiego zaznać. Ale co się chcę opamiętać, to już mi ta Olesia stoi na zdradzie i widać mi coś zadała, bo mnie zawsze do tego, co jej miłe, przywiedzie. Nieraz to mnie tak to wszystko ogłupi, że mi jej żal, sameś winien - powiadam sobie - to teraz cierp. Ale ja nie mam względem niej obowiązku, bom jej nigdy nie obiecywał. - Hm - westchnął Bogumił osowiale i z roztargnieniem. Coś go nagle zmusiło obrócić się ku oknu. Miał wrażenie, jakby się za nim coś działo. Wstał, spojrzał w dżdżystą ciemność i zamknął lufcik. Katelba ujrzawszy to zaczął się mienić na twarzy. Myślał, zdaje się, że Bogumił chce odejść, nie wskazawszy mu żadnego sposobu wydobycia się z położenia. - Proszę pana, proszę pana - gorączkował się, usiłując pocałować Niechcica w rękę, a nawet jakby chcąc przed nim klęknąć. - Niech mnie wielmożny pan co poradzi, bo ja nie wiem, co robić. Bogumił żachnął się i niemal odskoczył. - Cóż - zawołał. - Jeżeli pan nie może sobie z dziewczyną inaczej poradzić, to najlepiej się wynieść gdzie w dalsze strony. I, ulegając niepowstrzymanej potrzebie skierowania rozmowy na ten temat, rzekł szorstko: - Chce pan, to napiszę w tej sprawie do pana Dalenieckiego. On przy swoich stosunkach i środkach mógłby panu dopomóc, a przynajmniej wyrobić panu jakie dobre miejsce. To do reszty zbiło Katelbę z tropu. Zląkł się ponownie, że Bogumił, zawładnąwszy jego tajemnicami, chce się od dania mu jakiejkolwiek pomocy albo rady uchylić. A nade wszystko przeraził się na myśl o tym, że dziedzic i pan Niechcic mieliby ze sobą o nim rozmawiać. Jakby nigdy dotąd nie przypuszczał, że taka rzecz jest możebna, i jakby z tego mogło dla niego wyniknąć tylko nowe nieszczęście. - Akurat! - zawołał nieopatrznie. - Dziedzic by mnie tam pomógł! On do mnie ma złość, bo on chciał ze mnie szpiega zrobić, a ja mu się nie dałem. Przez niego się całe moje utrapienie zaczęło. Ale ja mu się nie dałem, bo ja nie taki. Po tych słowach zapadło znienacka tak zupełne milczenie, jakby nie oni sami tylko przestali mówić, ale jakby nagle ustały wszystkie odgłosy życia na świecie. Nie można było tego długo wytrzymać. Zdawszy sobie sprawę, dokąd go pijackie odurzenie zawiodło, Katelba zaczął raptem co żywo kaszleć, jąkać się i coś wyjaśniać. Plótł, że jest może głupim, ale wiernym, niezawodnym człowiekiem, zaś ten dziedzic ze swoim zagranicznym rozumem każdemu chciałby tylko na ręce patrzeć, każdemu honor zgubić. I do takiej rzeczy jego zażyć próbował, ale się zawiódł. Gdyż on wie, co jest winien panu Niechcicowi, i na niego by nie donosił. - Bo jak się ta obora spaliła... Ta obora... - zaczynał i znów przerywał. - Co za jakaś obora! - zniecierpliwił się Niechcic. - No, ta obora u pana Owruckiego, co mój ojciec był u niego za ekonoma. U tego, co zbankrutował. Bo to tak... Miała być licytacja, a tu wołają: gore! Ojciec poleciał ratować i deska go przygniotła, tak że wnet skończył. A nasz tutejszy dziedzic Daleniecki był z tym Owruckim krewny i był przy nim za adwokata. I te wszystkie interesy to on potem urządzał, tak że i nas przejął na siebie, to jest mamę i mnie. Bo pan Owrucki nie miał już ani kogo czym odszkodować, ani co. Ale przez to, że Daleniecki mnie do szkoły posłał i wszystko, to przecie nie nabył nade mną takiego prawa, żebym się miał mu z duszą zaprzedać. Nie nabył, bo ja nie taki. Ja wiem, com komu winien. Ja absolutnie wiem - zapiał prawie, jakby chcąc kogoś przekrzyczeć. Niechcic usiłował się połapać w tych szczegółach, z których zaledwie niektóre były mu znane ze skąpych dawniejszych opowiadań Katelby. Daleniecki pisał swego czasu, że Katelbę polecają mu jego krewni. Okazuje się, że polecili go nie wtedy, kiedy miał nastać do Serbinowa, lecz dużo dawniej... Wszystko to podeszło mu do gardła skurczem dawno nie doznawanej wściekłości. Czuł się jak człowiek zmylony i oszukany w grze. Krew mu uderzyła do głowy, zaćmiła oczy. - Gadać mi całą prawdę! - krzyknął przestawszy władać sobą. Chwycił Katelbę za ubranie na piersi, szarpnął nim naprzód i wstecz i przerażony puścił. Katelba zatoczył się na łóżko. Zerwał się i wpół zgięty patrzył z kąta jak napadnięte zwierzę. Obaj patrzyli na siebie przez mgnienie, zesztywniawszy jak zwierzęta przed walką. Wtem Katelba dał za wygraną i zaskowyczał ze skłonnością do grubego, przykrego płaczu. - Ja to wiedział, że między wami, panami, człowiek w ostatku skiśnie jak ta kapusta. Bogumił raptownie ochłonął, a nawet upadł na duchu. Odparł schrypniętym głosem: - Nie skiśnie pan, nie skiśnie. My się prędzej w proch obrócimy, a pan zajdziesz wysoko. Chciał już iść sobie i zaczął się szamotać z domowej roboty żelazną, toporną klamką - ale w ostatniej chwili obejrzał się i zatrzymał. Katelba płakał ciężkim do zniesienia, wyjącym, basowym szlochaniem, zakrywszy sobie twarz niezgrabną, szeroką ręką. Bogumił poczuł, że teraz może o wszystko zapytać i na wszystko dostanie prawdomówną odpowiedź. I nie pytał. Czekał. Długo tak stał i czekał. Naraz wydało mu się znowu, że ktoś chodzi koło domu. Spojrzał mimo woli w stronę okna i usłyszał, jak psy gdzieś w pobliżu przebiegły. Zaszczekały i warcząc w biegu - przepadły. Katelba już się uspokoił. Pociągał nosem i tarł sobie ręką kark. Miał mętne wejrzenie i przytępiony wyraz twarzy, zdawało się, że tylko patrzeć, jak zaśnie. Bogumił teraz już się niczego po nim nie spodziewał. Widział przed sobą zgnębionego, pokonanego człowieka i chciał go podnieść na duchu. - Niech pan się nie boi - rzekł z posępnym współczuciem. - Wszystko to zostanie między nami. Rozumie pan? I o ile tylko pan będzie chciał być człowiekiem, to ja panu, w czym tylko będę mógł - pomogę. A teraz wyspać się i jutro - do roboty. Potem będziemy gadać. Wyszedł nie oglądając się więcej. Czuł się tak zmęczony, że miał ochotę sam położyć się tu zaraz przed sienią na deszczu i usnąć. Zamiast tego stał chwilę na kamiennych schodkach i myślał. Był ze siebie niezadowolony, martwił się, że źle zakończył to wszystko. Na co tam stał, do licha, i milczał, i czekał, kiedy już między nimi doszło do sedna rzeczy. Była to jedyna chwila, w której mógł był poznać całą prawdę, całą nikczemność czy tchórzostwo, czy chytrość obu tych ludzi. Jeszcze tylko trochę przyciśnięty do muru, Katelba wyznałby wszystko. A to by może było i dla niego jedyne ocalenie. Ocalenie w znaczeniu moralnym. Szarpany wątpliwościami, Bogumił wrócił do sieni, zawahał się i znów cofnął. Doszedł raptem do przekonania, że nie, nie mógł inaczej postąpić. Wyznawać winę, kajać się, to ma wartość, o ile człowiek sam do tego dochodzi. Wymóc to na kim, jak sędzia w trybunale, nie, to na nic. Dowiedziałby się może w końcu akuratnie, jak rzeczy stoją, ale jemu to po co? A w Katelbie zapiekłaby się tylko wieczysta złość, że mu się wydarło zeznania, skorzystało z jego słabości. Tak postępuje sprawiedliwość i nigdy nie poprawia... Gdyż jest coś lepszego niż sprawiedliwość - to miłosierdzie. Czemu ono ma być lepsze, tego Bogumił nie docieka, nie zawsze się też w życiu kierował miłosierdziem, ale w tej chwili serce jego czuje potrzebę miłosierdzia, zdaje mu się, że ono jest sprawiedliwością jakiegoś szerszego porządku rzeczy niż ten tu ziemski. A może zresztą było tu jeszcze coś innego prócz miłosierdzia? Może chęć uwierzenia, że Katelba nie przeinaczył prawdy? Że w samej rzeczy wytrzymał był próbę, stanął na wysokości zadania? Bogumił dał się na chwilę owładnąć radości, jaką ta możliwość wzbudziła. Wprędce jednak swojego rodzaju smutne jasnowidzenie rozwiało tę krótką i wygodną pociechę. Zastąpiła ją niezachwiana pewność, że Katelba przekręcił w swym zeznaniu wszystko na opak. Tylko po co? Wszak mógł był o tej rzeczy wcale nie mówić. Nie, nie mógł. W takich momentach jak dzisiejszy człeka coś kusi uparcie, żeby krążyć koło swej nieprawości; tego rodzaju rzeczy Bogumił nieraz już w swoim życiu widział. A teraz minęło jeszcze mgnienie i oto stało mu się jasnym, że Katelba nie przez samą tylko chytrość, podszytą strachem, usiłował zrobić ze siebie nagabywaną niewinność. Chciał załgać samego siebie, przedstawić się takim, jakim by wolał być. - Jakież to godne litości - pomyślał Bogumił. - Chwała Bogu - otrząsnął się po chwili - że się to chociaż na dzisiaj skończyło. Już musi być chyba grubo po jedenastej, a rano trzeba wstać, bo robota nie czeka - uprzytomnił sobie ze zgrozą, idąc spiesznie przez mokrą szarzyznę nocy ku ogrodowi. Wszystko się jednak nie skończyło, bo gdy otwierał furtkę, ktoś wyszedł na niego ze ścieżki między bzami i chciał mu się jakby rzucić do kolan. 5 - Kto to? - żachnął się Bogumił i zaraz potem raczej się domyślił, niż poznał, że został zatrzymany przez Olkę Chrobotównę. Psy nadbiegły z hałasem, a poznawszy pana, obwąchały oboje i odeszły. Z głębi ogrodu dała się słyszeć gwizdawka stróża. Dziewczyna czepiała się Bogumiła, chciała go całować po rękach. - Cicho! - zniecierpliwił się, gdy zaczęła przy tym coś głośno bez ładu i składu mówić. Bezwiednie cofnął się na powrót spomiędzy krzaków za furtkę w nieco bledszy, dający trochę widzieć obszar małego podwórza. Obejrzał się na okno Katelby i zobaczył, jak właśnie w tej chwili światło w nim zgasło. - Nie można tak hałasować po nocy - zwrócił się do dziewczyny. - Skąd tu się wzięłaś, czego ci trzeba? Tylko mów cicho, nie budź ludzi. Chrobotówna jednak zdawała się nie umieć mówić zbyt cicho, a i Bogumiłowi też nie było do szeptów. Miał przy tym niemiłe uczucie, jakby w krzakach ktoś chodził. Może stróż? Zaczął tedy oddalać się od oficyn w kierunku właściwego podwórza. Dziewczyna towarzyszyła mu milcząc i ocierając raz po raz twarz - z deszczu czy z łez - rogiem chustki, którą była okryta. Minęli mostek na rowie i znaleźli się na drodze idącej od dużego podwórza między ogrodem i stawami ku rozstajowi, gdzie się skręcało z jednej strony na Pamiętów, z drugiej - na Stary Serbinów. Dokoła było pusto i szaro. Drobny deszcz szeleścił śród mgławej ciszy na liściach i na stawie. Zatrzymali się i Olesia w nadzwyczaj przyśpieszonym tempie, na pół płacząc opowiedziała Bogumiłowi wszystko, co jej przyszło na pamięć o sobie i o panu pisarzu. - A dzisiejszego dnia - kończyła w gniewie - to już między nami na takie rzeczy przyszło, że on do mnie powiada: "ja się idę powiesić", a ja do niego jeszcze lepiej: "idź, mówię, a weź dobrego sznura, żebyś się czasem nie urwał". Poszedł, a ja tak: tu stanę, tu pochodzę, aż jak nie złapię chustki, jak się nie puszczę stronami bez pola, bez rowy. I jeszcze sobie tak mówię: jeżeli on wisi, to i ja trup. Nożem się przebiję albo w stawie utopię. I tak w mig żem tu z Nieznanowa przyleciała, i do okna, i patrzę, a on sobie, nieboskie stworzenie, z wielmożnym panem rozmawia. Aż mnie zamroczyło, żem ja się na darmo takiego strachu najadła. Oj, żeby nie wielmożny pan, to ja bym jeszcze pokazała, sama bym jemu jaki koniec zrobiła, a potem sobie. A tak to co teraz, proszę wielmożnego pana, ma ze mną być? Ja już i tak chyba wezmę i do tego stawu się rzucę, bo mnie życie obrzydło. I raptem zaczęła natarczywie prosić, żeby Bogumił kazał się Katelbie z nią żenić. - Zwariowałaś, czy co? Jak ja mogę komu taką rzecz kazać? A po drugie, jak wam tak źle ze sobą, że się chcecie zabijać, to na co ci się z nim żenić? - Przez to mi źle z nim, że go kocham - odparła ponuro. - On mnie zawiązał świat i ja już dnia bez niego nie mogę wytrzymać. A on tak samo beze mnie. - On tak samo? To czegóż on się chce wieszać? - Bo on mówi, że ja jemu świat zawiązuję - rzekła z ciężkim westchnieniem. - On myśli, że on dla mnie za wielki pan. No, może... - Hm - zadumał się markotnie Bogumił. Zdjęła go chęć, żeby rozgonić tę parę zbłąkanych głupców, ale wydało mu się to niepodobnym do osiągnięcia. - Moja kochana - spróbował jednak, usuwając się od nowej natarczywej próby całowania go po rękach. - Ty się zastanów, czy ci idzie o żeniaczkę, czyś tylko się uparła, żeby na swoim postanowić. Żeniaczka - to nie są żarty ani tam jakieś figle. To robota, dzieci, gospodarstwo! Myślałaś o tym? Poradziłabyś takiemu życiu? - Myślałam - odparła tępo. - Poradziłabym. Bogumił westchnął. Rozumiał, że gadają tak po próżnicy. Tyle tylko, że mokną. Czy to nazwać miłością, czy inaczej, gdy rzecz ta człowiekiem owładnie, gotów wszystko przyrzekać, do wszystkiego się czuje sposobny, byle mieć, czego pragnie. - Jeżeli ci mam radzić - rzekł po chwili milczenia - to zamiast piekło robić po nocy, wracaj spokojnie, skądś przyszła, a potem zastanów się nad sobą i weź się do jakiej roboty. I przestań za nim latać, bo tym sobie tylko szkodzisz. Rozumiesz? - A jak przestanę, to czy on się do mnie nawróci? - zapytała słuchając uważnie. Bogumił wzruszył ramionami. - Czy ja mogę to wiedzieć? Może on się nawróci, a może ty do niego serce stracisz, z drugim się lepiej dobierzesz. Chciał dodać grubo, że wszak już z drugimi bywała, więc czemu się teraz tego jednego czepia. Wstrzymał się, ale ona sama o tym zaczęła. - Z drugimi - rzekła - tom ja się tylko zabawiała. A z nim chcę żyć jak z mężem. Czy to ja gorsza od innych, co się pożeniły, chociem uszargana i biedna. - Nie mówię, żeś gorsza - zniecierpliwił się. - Ale on cię takiej, jaka jesteś, za żonę nie chce. Więc co masz robić? Złością nic nie poradzisz. Spróbuj się zmienić. Mówiąc to poczuł zdziwiony, że szkoda by mu było jej dla Katelby. - Chciałabyś zostać pisarzową - wyrwało mu się - ale pisarz nie złoto. Możesz znaleźć lepszego, choćby między parobkami. Pożałował tych słów i wrócił do poprzedniego. - Musisz inaczej żyć. Rozumiesz? Człowiek nie przez to coś wart, że chodzi po tej ziemi, ale przez to, jak sobie we wszystkim poczyna. Masz tylko jedno wiecznie na myśli, a robotę to zbywasz. Postarajże się zmienić. - Dobrze - odparła po cichu i tak potulnie, jakby chodziło o coś bardzo łatwego. - Dobrze - powtórzyła nieśmiało i przystąpiła ku niemu. Już i przedtem w rozmowie to brała go za rękę, to głaskała mu ramię, to trącała niechcący. Ale teraz wsparła się o niego całą sobą, gotowa natychmiast znaleźć się w jego objęciach. Bogumił poznał w mgnieniu oka, że ona już nie Katelbie składa swe obietnice, a jemu. Pomyślał z pobłażliwą goryczą, że co mu się zdawało niepodobnym do osiągnięcia - oderwanie jej od Katelby, a może uzyskanie na nią jakiego wpływu - stało się w tej chwili łatwym dla niego zadaniem. Uczuł w całym sobie szczególniejsze osłabienie, jakie towarzyszy gwałtownemu przeobrażaniu się jednych zamiarów i chęci - w inne. Trwało to mgnienie, część sekundy, po czym wziąwszy Chrobotównę obu rękami za ramiona odstawił ją od siebie. - Jeżeli mówisz "dobrze", to musisz słuchać - rzekł ostro - i tu się więcej prędko nie pokazywać. Z tego może być tylko jakie nieszczęście. A dokądże teraz pójdziesz? Gdzie masz nocować? Skuliła się pod chustką i pociągnęła nosem. - W Starym Serbinowie - szepnęła. - Ja tam mam krewnych. - Wiem. - No to ja u nich we warsztacie się prześpię. - To chybajże, a prędko. I żadnych głupich myśli o wieszaniu się czy tam topieniu. Wszystko będzie dobrze. Rano ruszaj do Nieznanowa. Masz tam, jak słyszę, miejsce w szynku? To mi się nie bardzo podoba. Jak mi się uda, to ci się postaram co znaleźć, żebyś miała więcej roboty i lepsze widoki przed sobą. Podprowadził ją drogą aż do skrętu na Stary Serbinów. Potem śpiesząc wracał do domu. Idąc ziewał ciężko z nerwowego przemęczenia. Znalazłszy się w pobliżu domu zobaczył w swoim pokoju światło. - Basia nie śpi - pomyślał nie bardzo zadowolony. Jednocześnie poczuł, że jest głodny. Deszcz ustawał, bezwietrzna cisza nocy jeszcze się na skutek tego wzmogła. Przed samą sienią chodził w tę i w tę stronę stróż Ciechan z psami. - Dajcie baczenie - rzekł Bogumił - na małe podwórko. - Ja uważam - rzekł stróż. - Ludzie - dodał - roboty jeszcze widać we dnie za mało mają, to się po nocy tłuką. Pani Barbara siedziała w pokoju Bogumiła z papierosem. Na biurku stała tacka przykryta serwetką. - Przyniosłam ci tu coś zjeść - rzekła - ale herbata wystygła. - Nic nie szkodzi - odparł i chcąc usiąść na kanapie zdjął z niej chustkę, w której pani Barbara zwykła była wybiegać do gospodarstwa. Chustka była mokra. - Wychodziłaś? - zapytał. - Tak - potwierdziła. - Szalenie byłam niespokojna. Przecież już północ. Myślałam, że się co stało. Ale zobaczyłam, że rozmawiacie spokojnie, więc widać wszystko w porządku. - To i ty chodziłaś pod okno? - Jak to i ty? I z kim szedłeś jeszcze potem w podwórze? - Z Chrobotówną. Okazuje się, żeście się obie włóczyły. I po jakiego diabła? Pani Barbara nie zwróciła uwagi na obrażające politowanie, jakim zabrzmiały te słowa. - Słuchaj, uspokójże mnie. Powiedz, jak się to wszystko skończy. - A żebym to ja mógł wiedzieć - westchnął biorąc się do jedzenia. - Ale się przecież dowiedziałeś czegoś pewnego? Czy nie? A gdy Bogumił jadł milcząc, dodała: - Bo ty pewno byłeś znów dla niego za dobry, nic z niego nie wydobyłeś. Tu trzeba było postąpić radykalnie i nie zostawiać wszystkiego tak, żeby się działo, jak samo chce. Nękało ją poczucie, właściwe wszystkim stojącym na uboczu, że gdyby ona tam była, wszystko by poszło inaczej. Ale Bogumił uczuwał w całym sobie niemal organiczny, niepokonany opór, zniewalający go do przemilczenia przynajmniej na razie sprawy, z którą się zetknął. Rzekł tylko niechętnie, jak się zwykle w takich wypadkach mówi: - A cóż można poradzić z głupimi ludźmi. I nagle poddał się wątpliwościom, co go nękały. - Ja rzeczywiście - powiedział - nie mam głowy do zajmowania się takimi rzeczami. Z ludźmi już od dawna mam do czynienia tylko przy robocie. A z pszenicą, z żytem, z maszyną nie rozmawia się po nocy, jak się co w nich popsuje. - Ale ostatecznie, co się popsuło? Czego chciała od ciebie ta dziewczyna? - Chciała, żebym... żebym ją wydał za Katelbę za mąż. Wszystko jest mniej więcej tak, jak ty przypuszczałaś. Matka, Chrobotówna, wszystko razem się zbiegło. A co się pod tym kryje? Pieniądze, jak najczęściej. Ale wiesz? Ja jestem strasznie zmęczony. Idźmy spać. Później ci to kiedyś opowiem. - Ale czy ja mogę być spokojna, że już dzisiaj nic się więcej nie stanie? Ja widzę, że ty jesteś nie tylko zmęczony, ale jakiś szalenie zdenerwowany. - Jestem rzeczywiście trochę zdenerwowany. Ale spać możesz całkiem spokojnie. Pani Barbara podeszła do łóżka, poprawiła na nim poduszki, sprawdziła, czy dobrze posłane. - Toteż połóż się prędko i zaśnij. Na pewno doskonale z nim rozmawiałeś i wszystko się na dobre obróci - pocieszyła go nagle. Bogumił nie mógł jednak prędko zasnąć. Ciągle mu się coś majaczyło w związku z przeżytym wieczorem. Dziwił się, że mogli żyć tyle lat z tym Katelbą pod bokiem i nic się jego zmowy z Dalenieckim nie domyślali. I przecież nawijała im się ta sprawa przed oczy, krążyli koło niej całe prawie dwa lata, a na właściwy trop nigdy jakoś nie wpadli. Nawet Basia, mimo swej nadwrażliwości, tutaj nic nie wyczuła. Ba, toć raz kiedyś, gdy im to przyszło na myśl, zaraz odrzucili tego rodzaju posądzenie, jako nieprawdopodobne. Ale rzeczywiście, jakże mieli podejrzewać tego cichego prostaczka, dobrego chłopca, który był takim nieocenionym pracownikiem i taki im się zawsze okazywał życzliwy? Bogumił miał straszną chętkę usprawiedliwiać Katelbę. Przyjąć do wiadomości zło - to pociąga za sobą konieczność szamotania się, walki, a on, jeżeli czuł się do tego zdolny, to już tylko na polu swojej pracy. Nagle przyszło mu do głowy, żeby o tej sprawie z Dalenieckim powiedzieć jednak Basi. Koniec końców Katelba pewno odejdzie ze służby, a Basia będzie wreszcie spokojna, że już nikt nic na ich zgubę nie knuje. Zdjęte by też zostało dawne podejrzenie z Szymszela. Obiecał Katelbie milczenie, ale Basi powierzyć tajemnicę, to tak, jakby ją się tylko drugi raz powtórzyło samemu sobie. Już aby ona nic nikomu nie powie, pod tym względem nie jest podobna do innych kobiet. Za chwilę jednak porzucił te zamiary. Ostatecznie sprawa o szpiegowanie ich sama się jakoś rozeszła, jak to mówią, po kościach. Byłoby wierutnym głupstwem budzić to śpiące licho. Zresztą Basia bała się wszystkiego tak, na wszelki wypadek, ale w gruncie rzeczy nie wierzyła swoim obawom tak dalece, jakby się mogło zdawać. Była kto wie czy nie większą optymistką niż on. Jakże tu odsłaniać przed nią prawdę, że ta rzecz, a może i większość rzeczy, przed którymi drżała, groziły im istotnie. A jeśli poznanie tej prawdy zahartowałoby ją trochę? Walczył chwilę ze sobą i dobił się tego, że sam uległ rozmaitego rodzaju strachom i ponurym przewidywaniom. W końcu zaczęła go trapić niewyraźna, ale dotkliwa troska ogólniejszej natury. W wyrazistych obrazach, jakby już śnił, krążyli przed jego oczyma Katelba i Olesia, niezdolni do uporania się ze sobą i światem. Niebawem wśród tych dwojga ni stąd, ni zowąd pojawiły się dawno zapomniane niańki, Rozalia oraz Józia, co też błąkały się nie umiejąc ni wejść w jakąś kolej utartą, ni utrzymać się z głową w górze na ścieżkach, które obrały. Ale skądże mieli to umieć, wiedzieć, tacy ciemni i głupi ludzie? Bo głupimi i ciemnymi wydają nam się najczęściej ci, co postępują marnie albo niegodnie. A jednak ilu jest mądrych i oświeconych, sprawnych do wszystkiego gałganów? A ilu nierozgarniętych, niedołężnych poczciwców o prawym sercu? Tak jakby Bóg w gniewie nie tylko języki między ludźmi pomieszał, ale i właściwości ducha, które powinny ze sobą chodzić w parze. I męcz się tu, człowieku, ustanów jaki porządek w tym zamęcie. Dziwił się. Dawniej Bóg wie nie co mu się w życiu zdarzało, a nigdy potem nie nękał się z tego powodu myślami bez wyjścia. Zrobił wysiłek, żeby uwolnić się od tych daremnych widziadeł. Nagle uczuł, że powtarza: - Olesia... Olesia... - Przeszło go rozżarzone mrowie. - Do licha, od tych myśli można zwariować. Raz... dwa... trzy... cztery... pięć. Przecież to już niedługo trzeba wstawać. Rano mam jechać do miasta. Deszcz znów pada. Tak, teraz dopiero na dobre zaczyna. Kiedy ja zasnę? ...sześć ...siedem ...osiem. 6 Nazajutrz rano, wyszedłszy do roboty, Katelba dowiedział się w stajni, że pan kazał zaprząc i ma zaraz po śniadaniu jechać do miasta. Zaniepokoił się, ale nie śmiał ni pójść zapytać o rozporządzenia dotyczące najbliższych robót, ni w ogóle pokazać się na oczy. Złość, którą Niechcic bał się w nim wzbudzić szczegółowszym badaniem, zapiekła się w nim i tak, a strach ją jeszcze podżegał. Ostatnich słów Bogumiła o gotowości pomocy Katelba nie słyszał lub nie zrozumiał, lub nie pamiętał. Wytrzeźwiawszy miał poczucie, że się zgubił w oczach obydwu swoich panów. Nieskłonny do szukania winy w sobie, szukał, gdzie jest ten, co go trzeba za te wszystkie kłopoty przeklinać. I doszedł do przekonania, że winien jest Niechcic - przez to, że wkradł się w łaski dziedzica, a jego z nich wyrugował. Wszystko złe wtedy się właśnie zaczęło, jak się dało widzieć, że dziedzic się dla niego odmienia. Już nie tylko w tym roku, ale za przedostatniej bytności, trzy lata temu, daleko to był nie ten jaśnie pan Daleniecki, co kiedyś, po jego wyjściu ze szkoły, grzecznie do niego przemawiał. Co mówił słowem do dziś dnia dobrze pamiętnym: - Żyjemy, proszę cię, mój chłopcze, w takich czasach, że nie można nikomu wierzyć. Jesteśmy - prawił wtedy - otoczeni złodziejami, każdemu trzeba patrzeć na ręce, bo każdy chce się tylko bogacić cudzym kosztem. Przez brak uczciwego zarządu giną nasze majątki, a na tych majątkach stoi pomyślność nas wszystkich, dobrobyt całego kraju. Ja - powiadał odkrywając przed nim ładnie wszystkie swe troski - nie mogę sam tu majątku pani Mioduskiej pilnować. Trafił mi się w końcu dobry administrator, ale to człowiek starszy i niewieczny, dziś jest, jutro może go nie być, a jaki przyjdzie po nim, to jeszcze nie wiadomo. A potem ja tu nie siedzę i Niechcica do gruntu nie znam. Potrzebuję tu swojego człowieka, takiego jak Roman właśnie. Takiego, co by czy tu w Serbinowie, czy gdzie go zechcę osadzić, był mi zawsze na każde skinienie. Jakie to on nadzieje na tym słowie jaśnie pana Dalenieckiego budował, nie tylko co do obiecanych gratyfikacji - w czym się nie zawiódł - ale i co do lepszego stanowiska! Nie mógłże to myśleć, że Daleniecki da go wkrótce na miejsce Niechcica, a jak nie, to może kupi jaki drugi majątek i odda mu w zarząd? Było o tym nawet jakby napomykane, ale potem wszystko poszło inaczej. Co prawda, i w nim samym wiele się odmieniło. Ba, toż zrazu nie miał nic innego na myśli, jak żeby się swojemu wychowawcy i dobrodziejowi przysłużyć wykryciem jakiej nieprawości. Ale czy to mu brakło w głowie sensu, co nakazuje biednemu człowiekowi uważać na swoje sprawy? Nie minęło dużo czasu, kiedy mu coś wewnątrz powiedziało, że ma się w swych zapędach powstrzymać. Że pan Niechcic nijak nie pasuje do tej chmary złodziei, przed którymi trzeba było bronić możnych i sprawiedliwych; że chociaż bez majątku, przynależy on raczej do tego samego świata dziedziców, co Daleniecki, i że trzeba się dobrze namyślić, nim się tych dwu ludzi wzajem na siebie poszczuje. A patrząc, jak Niechcic gospodarzy, także i to potrafił osądzić, że nie ma tu nic do wykrywania i że dla dobra własnej przyszłości lepiej nie kopać pod nim dołków, a na odwrót, nauczyć się od niego, ile się da. Kalkulował, że świadectwo takiego gospodarza może mu się jeszcze lepiej opłacić niż łaska Dalenieckiego. Niechcic nabył już dobrego imienia w okolicy, zaś o Dalenieckim cierpko ludzie gadali. A po drugie Niechcic blisko, a Daleniecki gdzieś za górami, jak jeszcze przyjdzie na to, że się Serbinów sprzeda, to po nim samym ślady mogą w tym kraju zaginąć. No, więc biednemu rządcy wypadało się do tego stosować i tak się starać, żeby się nie narazić ni jednej, ni drugiej stronie. Serce mu do tego pomagało, bo musi przyznać, że się przywiązał do Niechciców. Traktowali go po ludzku, dbali o niego, nie czuł się cudzy przy ich stole. I w ogóle mieli coś takiego do siebie, że im nie mógł źle życzyć. Nie mógł się też uchronić od tego, aby ich oczyma nie patrzeć na to lub owo, chociaż nie był on takim człowiekiem, co by się dawał komu na swe kopyto przerabiać. Aleć brał z natury wszystko poważnie, dążył do czegoś lepszego nie tylko pod względem stanowiska, chciał być prócz tego porządnym człowiekiem, honorowym. Dawniej myślał, że na to wystarczy dobrze służyć swoim panom. Ale od kiedy zaczęło mu się zapowiadać, że może wyjdzie ze stanu sług, odmieniło się w nim to przekonanie. Stan dziedziców i panów nie przedstawiał mu się już jako niedostępny, widział mu się prędzej nagrodą za sumienne starania, zbawieniem jedynym, jakie biedny syn ekonomski może na tej ziemi osiągnąć. I do jakiego, jak i do zbawienia wiecznego, wolno dążyć każdemu, nawet i największemu chudeuszowi. Co i dziwnego, że przebywając z Niechcicami uważał, jak oni sobie we wszystkim poczynają, i podług nich miarkował, co we dworskich pokojach przystoi, a co nie. Wyszło stąd, że mu zmowa z paryskim panem zaczęła trochę doskwierać. Szczególniej, kiedy się po pięciu latach służby jego pieniędzmi zapomógł, co mu pozwoliło myśleć, że ma się nieźle i że mógłby może sam już dać sobie radę na świecie. Cóż się z nim stało takiego, że jak przestała być mowa o dalszych gratyfikacjach, jak dziedzic zaczął go wyraźnie i z daleka omijać, serce w nim struchlało i upadło. I już od tego czasu w niczym sobie nie ufał, zląkł się, że nie ustoi, wszystko w nim aż krzyczało, żeby się oburącz trzymał czyjejś łaski i tych okoliczności, co mu los zapewniały. I już tylko o tym dumał, jak się do tej łaski, z której wypadł, przywrócić, jak się stać dziedzicowi nie na żarty potrzebnym. A jeszcze kiedy go Chrobotówna otumaniła, stracił do reszty równowagę, czuł, że stacza się w gorszy padoł niż ten, z którego był wyszedł. Wtedy to, za ostatniej bytności dziedzica, napadła go myśl, żeby się czymś podług wymagań dawnej umowy odznaczyć. Daleniecki - myślał - traktuje go przez nogę, chce się bez niego obejść, niech się przekona, że to nie będzie tak łatwo. Niechcic jest człowiek porządny, ale nad niejednym, co się w majątku dzieje, można by głową pokręcić. Administrator, owszem, gospodarzy jak żaden, ale jest za dobry dla ludzi. O ile co przepadnie, to nigdy nie dochodzi. Jak na gorącym uczynku złapie, to nawet w złości uderzy i karę na kościół albo na co tam ściągnie, ale w ogólności przez palce na to patrzy. "To na siebie - powiada - zapiszę i z tantiemy potrącę". A jak się wszyscy do złodziejstwa przyuczą, to czy nadąży potrącać? Albo dawanie Szymszelowi to bobu, to owsa, czy to powinno być? Może co kręci z tym Żydem? Takie to rzeczy miał na końcu języka niedawno, kilka tygodni temu, i nie wyrzekł ich, bo go nagle ukropem oblała myśl, że mu dziedzic na to wygarnie: "Toś ty był tu przez tyle czasu, raporty pisałeś, a wody nabrałeś w gębę, że dopiero teraz takie nowiny mi mówisz? A możeś sam był w spółce?" W czas go ta myśl wstrzymała, aż się wtedy, pamięta, potknął na kretowisku, kiedy ujrzał, jakiego bata chciał na siebie ukręcić. Tyle tylko miał przytomności, że powiedział o placach na Oczkowie, czym się gryzł potem niemało, bo rozumiał, że to nie jest taka rzecz, co by jemu pomogła, a Niechcicom, kto wie, czy nie była szkodząca. Ale teraz w ten mglisty, pochmurny ranek, błąkając się między podwórzem a dworskim ogrodem, przeklinał, że miał serce dla tych Niechciców, żałował, że nie powiedział Dalenieckiemu swego - że i dawniej nie taką prawdę donosił, jakiej było potrzeba. Takich sprawek różnych, których nie widział, a które teraz widzi, nazbierałoby się za każdym razem dosyć. Tylko że już nie pora, popsuło mu się wszystko. Przez tę głupią życzliwość dla administratora, przez tę podłą matkę, przez tę namolną dziewuchę, dostał się w takie położenie, że już nie wie, czego się trzymać, przed czym się schronić, u kogo szukać oparcia. Nic - tylko rozpacz i rozpacz. Pogrążony w zamysłach, usłyszał turkot wolantu, spłoszył się, przekroczył barierę i wyszedł na łąkę. Przepojona wodą trawa cmokała mu pod nogami, skoczył przez rów i skryty za rosochatą tarniną patrzył, jak Niechcic odjeżdża w stronę miasta. Wtedy złe się w nim jakby przesiliło. Już się nie miotał i nie kwasił, tylko na gwałt chciał szukać ratunku. Nie wiedział jeszcze jak ni co, ale poczuł w sobie wolę ku działaniu. Wyjął zegarek. Była już dziewiąta, a on jeszcze nie po śniadaniu. Ruszył w stronę dworu, lecz po chwili zaczął znów krążyć, zapędzać się i wracać. Dopiero spostrzegłszy nadciągającego z Kalińca mleczarza Józefata odebrał od niego pocztę państwa Niechciców i z tym, oskrobawszy buty z błota na żelazie przy ganku - wszedł. Pani Barbara była w jadalni, kiedy Katelba się zjawił, i przyjęła go z ogromnymi względami. Jego spóźnienie się (jadał zawsze o siódmej) uważała po wczorajszym za będące w porządku rzeczy i zarządziła, by mu wszystko podano gorące i świeże. Czekała na niego, gdyż łaknęła jakiegoś udziału w toczących się wypadkach. Żałowała, że Bogumił nie wtajemniczył jej we wszystko, zbierała siły, by się jakoś odpowiednio zachować, o ile dojdzie do drażliwej rozmowy. Była zdania, że to i owo w postępowaniu Katelby zasługuje na potępienie, i obiecywała sobie szczerze mu to powiedzieć. Ale potępiać w myśli łatwo, a swoją drogą, gdy się ma przed sobą potępionego człowieka, nie można się powstrzymać od chęci dojścia z nim do porozumienia i do wybaczenia mu choćby największej winy. Może ten chłopak jest więcej nieszczęśliwy niż winny? Coś jej mówiło, że potrzebowałby on rozumnego wpływu kobiety, serce jej biło, rada mu była pomóc, ale Katelba nie ułatwił jej tego zadania. Jadł cicho, przyczajony, zadając sobie pytanie, co może znaczyć, że pani towarzyszy mu przy śniadaniu. Chciał się dowiedzieć, na jak długo i po co pan pojechał do miasta, ale nie mógł się zdobyć na zaczęcie rozmowy. Pani Barbara pierwsza się do niego zwróciła: - Czy mąż nie mówił panu, że mi potrzeba osypki dla świń? Miał dziś robić jakąś umowę z wojskiem o siano i tak wcześnie wyjechał, że się nie zdążyłam dowiedzieć. Katelba przypomniał sobie, że już przecież przed paru dniami wiedział o tym zamierzonym na dziś wyjeździe w sprawie siana. To się z nim dopiero ładne rzeczy dzieją, kiedy mógł o tym zapomnieć. Obiecał skwapliwie, że zaraz pośle po osypkę na wiatrak, i w ogóle uspokoił się nieco, jak to zwykle nabieramy otuchy widząc, że życie toczy się zwykłym powszednim trybem. Rozmowa się urwała i pani Barbara zaczęła przeglądać pocztę. - O! - rzekła przeczytawszy otrzymany list. - A to ciekawa nowina. Panna Mroczkówna, ta co u nas była w zeszłym roku za nauczycielkę, objęła u bratowej posadę w sklepie. Bratowa pisze też - dodała czytając dalej - o tych warzywach, które chce u nas kupić na zimę. Trzeba będzie pewno dać pod to, proszę pana, osobną furmankę. - Jak trzeba, to się musi - odrzekł Katelba. A pani Barbara złożywszy list spytała: - Jak pan myśli, czy ona się nada do takiego zajęcia w sklepie? Nasza panna Celina? - O, dlaczego by nie? - odpowiedział Katelba z ożywieniem. - Taka wykształcona osoba. Pani Barbarze wydało się, że głos Katelby drżał nieco przy tych słowach. Spojrzała i zobaczyła na jego twarzy wyraz niezwykłego poruszenia. Pomyślała, że to jest stosowna chwila do zaczęcia zasadniczej rozmowy. Ale Katelba nie zdradzał żadnej do tego chęci. Przeciwnie, o ile przedtem ociągał się z jedzeniem, teraz pośpieszał z nim co żywo, niebawem skończył, obtarł usta, milcząc pocałował panią Barbarę w rękę, ukłonił się i wyszedł. Bogumił wyjechał z Kalińca o drugiej po obiedzie. Do Agnisi nie wstępował, gdyż miała o tej porze lekcje. Ale pani Barbara nie myślała tym razem o Agnisi. Nie mogła się natomiast powstrzymać, by nie zrobić mężowi wymówki, że jej nie wtajemniczył dostatecznie w sprawy Katelby. - Widziałam go na śniadaniu - oznajmiła - i nie wiedziałam, jak z nim gadać. Bogumił, nie wzdragając się już teraz, w krótkości opowiedział, co wiedział, nie dotykając tylko sprawy stosunku Katelby z Dalenieckim. - Na razie nic postanowić nie można - rzekł zamyślony. - Trzeba przeczekać, zobaczyć, jak on się dalej będzie sprawował. Prawdę mówiąc, Bogumił odetchnął zastawszy po powrocie z miasta wszystko mniej więcej w porządku. Nie byłby się może dziwił, gdyby mu powiedziano, że w Serbinowie tego ranka ktoś powiesił się albo utopił. Cisza jednak zapadła nad minioną tak niespokojnie nocą, a najbliższe dnie nadały wszystkiemu nieprzewidziany obrót. Rozmowa z panią Barbarą nie była mianowicie dla Katelby tak całkiem bezowocna. Usłyszał bowiem coś, co pchnęło jego myśli i wolę w zupełnie nowym i, jak mu się wydało, jedynie zbawczym kierunku. Dowiedział się, że panna Mroczkówna jest w Kalińcu, i pod wpływem błyskawicznego natchnienia - postanowił z nią się ożenić. Nie wiedział jeszcze dobrze, ani jak dopnie tego zamiaru, ani dlaczego widzi w nim jedyny ratunek, jedyne wyjście z matni. Został przez tę myśl zdobyty i porwany z siłą, która go postawiła na nogi i nie dawała mu się już ani wahać, ni cofać. Wiedział, że to jest pomysł wariacki, czuł się jak ten, co nie umiejąc pływać skacze w głębię. Ale nabrał na powrót nieograniczonego zaufania do swoich sił. Byle się nie namyślać. A Olesia? Jej groźby? O, i tego teraz się nie bał. Już i ona też widać poczuła, że w niego wstąpiło inne serce, bo się gdzieś przytaiła, nie pokazywała mu się na oczy. Nie dopuszczał też myśli o niej do siebie. Nie dopuszczał do siebie niczego, co by go mogło wrócić z obranej drogi. Hamując niecierpliwość wyczekał tyle czasu, żeby Niechcicowie widzieli, że się ustatkował, że mu już znowu nic w robocie nie można zarzucić. A pewnej niedzieli poprosił o pozwolenie wzięcia konia, ogolił się, wystroił i pojechał do Kalińca. Są bowiem takie czasy, że trzeba cierpliwie czekać, i są takie, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. 7 Panna Celina obiecywała sobie rozpocząć w Kalińcu urozmaicone życie towarzyskie, pozawierać dużo znajomości, bywać, a także przyjmować u siebie, gdyż wynajęła sobie ładny i duży pokój z osobnym wejściem. Na razie jednak spędzała swój wolny czas zupełnie samotnie, na przymierzaniu sukien, przestawianiu mebli i badaniu swej urody przed lustrem. Niekiedy wydawała się sobie tak piękna, że nie mogła oczu oderwać od swojego odbicia. Chwytał ją wtedy żal, dlaczego nikt na nią w danej chwili nie patrzy, czemu nie zaprosiła gości, dlaczego odmówiła pani Ostrzeńskiej pójścia do cukierni, dlaczego nie wybrała się choćby na spacer do parku. Podniecona krążyła po pokoju szepcząc głośno: - Przecież ja mam i twarz, i postawę po prostu królewską. Żadna z kobiet, które znam, tak nie wygląda. - I poczucie tego, co można z takim wyglądem osiągnąć, czego doznać, napełniało ją przez chwilę oszałamiającą radością. - Dzisiejszy dzień już stracony - myślała kładąc się spać. - Ale jutro... Nazajutrz jednak spojrzawszy w lustro stwierdzała, że ma nos cokolwiek za wydatny. W miarę patrzenia nos ten zaczynał się jej wydawać niekształtny, wprost potworny. I był przy tym skłonny do lekkiego czerwienienia się, gdy piła gorącą herbatę. Nie, z takim nosem nie tylko o powodzeniu ani miłości nie może być mowy, ale jak tu w ogóle z nim żyć? I gdy inne, z nosami zadartymi, nieprawidłowymi, a nawet skłonnymi do kataru, kochały i żyły, co tchu w piersiach, ona siedziała pogrążona w rozpaczy i czuła się upośledzona, wprost ostatnia z ostatnich. Człowiek obdarzony tylko dumą albo tylko pokorą nie jest całkowitym człowiekiem. Los tak chce, że trzeba nosić w sobie jedno i drugie z tych dwu tak sprzecznych uczuć, aby należycie podołać życiu. I w pannie Celinie istniała ta potrzebna dwoistość ducha; ale jej duma nie była poczuciem tajemnicy i ważności własnego istnienia, tylko chęcią wywyższenia się ponad drugich; jej pokora nie była skromnością wobec ludzi a hołdem wobec wspaniałości i grozy bytu, lecz dręczącym poczuciem upośledzenia i niższości. Oba te stany ducha przyczyniały jej niewysłowionych cierpień. I w jakimkolwiek usposobieniu znalazła się wśród ludzi, zawsze była milcząca, sztywna, nieprzystępna, taka, jaką znano ją dobrze u Niechciców w Serbinowie. Wszystkie jej starania były skierowane wiecznie ku temu, żeby uwydatnić swe wdzięki, albo ku temu, żeby ukryć swe braki. I jak bywa zazwyczaj, gdy w napięciu ambicji nie możemy na chwilę zapomnieć o sobie, chybiała celu. Wśród ciągłego wysiłku nie mogła przejawić ani swobody, ani bezpośredniości, ani żadnego z tych uczuć, które czynią człowieka pociągającym, budzą podziw, życzliwość i miłość. Może ratunkiem dla niej byłoby, gdyby sama zawrzała którym z tych uczuć? Lecz dotychczas nic i nikt nie wykrzesał z niej potrzebnego ku temu ognia. Ciągłe drżenie o to, co inni o niej myślą, co dla niej czują, zabijało w niej wszelką tkliwość, a nawet wszelki właściwy młodym latom głos krwi i zmysłów. Pozostawała zimna i każdy w obcowaniu z nią wiądł, ziewał, lodowaciał. Może jedyną namiętnością, jakiej na razie podlegała, była rozpacz, że nie doznaje hołdów, nie jest rozrywana w towarzystwie, że nie ma przy sobie stale kilku adoratorów albo chociaż jednego. Nękała ją próżność, ta najżałośniejsza postać miłości do ludzi, która gdy nie stać nas na samych siebie, każe nam żyć nie tyle dla drugich, ile przez drugich i w oczach drugich. Panie Holszańska i Ostrzeńska to jej mniej więcej zarzucały, nazywając ją próżną i nadętą, to dziką i nieobytą. Ona zaś miała ciągle niejasną pretensję do siebie, że nie umie żyć z ludźmi, i do ludzi, że nie umieją jej ocenić, na należyte miejsce między siebie wprowadzić. Za nic przy tym nie chciała komukolwiek dać poznać, że jej na takim powodzeniu zależy. Cierpła na myśl, że mogłaby zostać posądzona o zalotność, o to, że stara się na przykład zdobyć względy jakiego młodego człowieka. Słyszała czasem, jak o innych dziewczętach mówiono: "złapała chłopca", "wytańczyła sobie narzeczonego" i tym podobnie, dziwiła się, że one żyją sobie szczęśliwie, nie zwracając na to uwagi. Ona tego by chyba nie zniosła. Wzbudzić w kimś uczucie staraniem i zabiegami, w dodatku tak, żeby to było dla każdego widoczne, to byłoby dla niej tylko pół triumfu. "Nie dba o to, nie jest nawet zalotna, a wszyscy za nią szaleją" - oto w jaki sposób ludzie powinni o niej mówić. Tymczasem właśnie na taką opinię, na takie powodzenie wcale się nie zanosiło ani u matki w miasteczku, ani w Serbinowie, ani w żadnym innym z tych miejsc, gdzie bywała nauczycielką, ani teraz w Kalińcu, ani nigdzie, nigdzie na świecie. Chociaż na to nie mogła się skarżyć, aby nie starano się jej rozerwać, przysporzyć jej miłych wrażeń. Wszędzie, gdzie była, widząc jej osowiałe usposobienie, próbowano się nią zajmować, i to w sposób ostentacyjny, jakby kimś chorym, potrzebującym opieki. Skakano koło niej, kładziono wiele pracy w to, żeby ją namówić do udziału w tym lub owym. Zwłaszcza teraz pani Ostrzeńska nie dawała pod tym względem za wygraną. Gdy tylko organizowała jakąś zabawę albo jakie poczynania społeczne czy dobroczynne, zaraz mówiła: "Trzeba w to koniecznie wciągnąć pannę Celinę". Ale panna Celina nie dawała się wciągnąć, uchodziła, zamykała się u siebie i tam nie pozostawało jej nic innego jak wydłubywać z przeszłości nikłe okruchy wspomnień o przelotnych dniach, gdy ktoś był nią zajęty. To ją ożywiało jakiś czas nadziejami na przyszłość, lecz w końcu wszystkie te zdarzenia blakły, o niczym już nie świadczyły, przestawały nieomal istnieć. I znów nadciągała pustka, wśród której panna Celina to wzbita w pychę swą urodą przygotowywała się do niebywałych wydarzeń, to posępnie rozmyślała, że ona jest widać przez kogoś kiedyś przeklęta i że powinna się otruć. Czyż nie znajdowała zapomnienia o swoich zgryzotach w swej pracy? Wszak pracować i mogła, i musiała. Ciężkie warunki już bardzo wcześnie, zaraz po skończeniu pensji, kazały jej zarabiać na chleb. Matka po owdowieniu była w zupełnej biedzie. Ojciec, nie pamiętający już czasów, gdy, choć skromnie, żyli na wsi na swoim, umarł, jako mały urzędniczek prywatny, nie wysłużywszy nawet emerytury. Idąc więc za tym, co się zdawało z pozoru najłatwiejsze, panna Celina zdała z czterech klas na tak zwaną nauczycielkę domową, lecz nie doszła w tym zawodzie do żadnych pomyślnych wyników, do żadnych pochwał i to ją zniechęciło, sprawiło, że zaczęła traktować swe zajęcia jak zło konieczne. A jednakże była zdolna przejąć się pracą; i nie tylko ze względów zarobkowych, ale tak w ogóle, ponieważ to leży w naturze człowieka. Była też pojętna nie tylko do tych rzeczy, które miały bezpośredni związek z nią samą. Lubiła przecież bardzo czytać, a chociaż najwięcej zajmowały ją zgodne z jej marzeniami romanse i historie światowych powodzeń, to jednak mogła wzbudzić w sobie zainteresowanie dla innych tematów, gdy się z nimi w dostatecznie pięknych dziełach zetknęła. Okazała również niejakie zrozumienie i dla pracy w sklepie, która zdawała jej się nawet dosyć podobać, chociaż z początku oburzała się na samą myśl o niej. Ale czy się wzięła do jakiej roboty z upodobania, czy z konieczności, zawsze prędko się do każdej zniechęciła, gdyż i tu także przeszkadzała jej myśl, czym się to wydaje w oczach ludzi. Miała przekonanie, że, owszem, kobieta powinna pracować, wszyscy zresztą w jej otoczeniu mieli to przekonanie. Ale uważała, że przede wszystkim należy być kobietą, a to znaczyło w jej pojęciu - mieć zapewnione powodzenie w zabawie i w miłości. Bała się, że widząc ją pracującą wszyscy będą ją uważali za jedną z tych zrezygnowanych starych panien, które pracują społecznie lub zawodowo, ponieważ straciły wszelką nadzieję na zamążpójście. O, z jakże innym duchem chodziłaby do sklepu, gdyby wiedziała, że po godzinach obowiązku spotka się z narzeczonym, z którym pójdą razem do cukierni albo na spacer. Gdyż obraz powodzeń, o których śniła, przyjmował coraz wyraźniej kształty narzeczonego i ślubu. Właściwie była zwolenniczką wolnej miłości, ale gdybyż wiedziała, że to znajdzie u znajomych takie chociaż uznanie jak idea pracy kobiet. Tymczasem, mimo że obracała się śród ludzi postępowych, czuła, że oni tym nie byliby zbudowani, związek nieślubny uważaliby nie za sukces, ale... no, może i nie za zbrodnię, jednak za fatalną pomyłkę. Ona zaś pożądała rzeczy budzących ogólny podziw. Ostatecznie z takim romansem trzeba by się ukrywać i byłoby znów to samo - brak widomego powodzenia. Że sama doznałaby przy tym niejakiej radości, to ją czasem kusiło, ale nie bardzo, gdyż nie widziała przed sobą człowieka, dla którego zdolna byłaby o wszystkich względach światowych zapomnieć. Zamążpójście jedynie wydawało jej się oficjalnym stwierdzeniem kobiecości, od tego chciała w każdym razie zacząć i ta sprawa stała się dla niej w końcu najbardziej pilna, wprost nie cierpiąca zwłoki. Wprawdzie panna Celina dobiegała dopiero dwudziestego trzeciego roku życia, ale czekała już od siedemnastego. To jej się wydawało szalenie długo, wszystkie jej szkolne koleżanki były już mężatkami, czuła się stara. W takim to okresie życia i w takim stanie ducha znajdowała się, kiedy pewnej niedzieli rządca z Serbinowa, Roman Katelba, zostawiwszy konia i bryczuszkę w znajomym podwórzu pod opieką handlującego z Serbinowem Żydka, wstąpił do państwa Ostrzeńskich, aby zapytać, czy warzywa zostały im w porządku dostarczone. Przy sposobności dowiedział się o adresie panny Mroczkówny; mieszkała na Raciborskim Przedmieściu. Idąc do niej trzeba było przebyć dwa mosty na kanałach przeprowadzonych od rzeki. Na drugim z tych mostów Katelba stanął i patrzył w wodę, cuchnącą od ścieków z garbarń i browaru. Był już zmierzch, na niebie świeciło kilka gwiazd, jedna z nich wielka i lśniąca odbijała się w wodzie. - Może to dla mnie ta gwiazda tak świeci z tej wody - pomyślał. - Jak mi źle pójdzie, to rzucę się w ten kanał. - I z nieco bijącym sercem szedł dalej. Po drodze przyjrzał się sobie w jednej z wystaw sklepowych, rozpiął palto, poprawił krawat. Gdy zadzwonił, za drzwiami panny Mroczkówny dało się słyszeć śpieszne bieganie po pokoju i dopiero po chwili jej głos lękliwie zapytał: - Kto tam? - Nie od razu się dorozumiała, a rozpoznawszy w końcu Katelbę odpowiedziała: - Zaraz, proszę pana, chwileczkę. - I jeszcze jakiś czas krzątała się za drzwiami, coś widać porządkując. Wreszcie otworzyła. W pokoju panowały ślady nieładu, jedno krzesło stało pośrodku na wprost lustra. Panna Celina zasunęła je w kąt, zmieszana, prosiła siąść na kanapce, pytała o państwa Niechciców. Przez ten czas drzwi szafy zaczęły się pomału same uchylać, a sukienki i bluzki, naprędce w nią, widać, wrzucone i zatrzaśnięte, wypadały na podłogę. - Przepraszam pana - zerwała się panna Celina. - Szafa mi się tak źle zamyka... Akurat wybierałam się do miasta i pan zastał taki nieporządek. - Boże - myślała jednocześnie - co za nieodpowiednia chwila. Chwała Bogu, że to nie kto inny. Katelba poczuwał się do pomagania w zbieraniu bluzeczek, czym jeszcze bardziej rozdrażnił pannę Celinę. - Może ja pani przeszkadzam? - pytał pokornie. - Ja tylko na dwie minuty. - Proszę, niech pan się nie fatyguje. Niech pan tego nie rusza. Niech pan siądzie i opowie, co słychać u państwa Niechciców? - Nie, bo może ja bym obejrzał tę szafę. Ona pewno krzywo stoi i dlatego te drzwi się tak odmykają. - Ale kiedy już, widzi pan, wszystko w porządku. - Panna Celina uporała się z drzwiami szafy i usiadła. - Niech pan teraz opowiada. Ja chcę się kiedy wybrać z wizytą do Serbinowa. - O, to by dopiero było szczęście. - Zaczerpnął powietrza. - Bo ja właśnie chciałem prosić, aby pani na stałe... To jest... proszę mi wybaczyć, nie umiem się wyrażać, ale jak tylko się dowiedziałem, że pani zamieszkuje w Kalińcu, nie miałem dnia ani godziny spokojnej, żebym nie myślał o pani; aż postanowiłem udać się do pani i prosić, żeby pani uczyniła mi tę łaskę, to jest uskuteczniła... jednym słowem, aby raczyła zostać moją, że tak powiem, małżonką. Panna Celina była tak zaskoczona, że na razie nie mogła się odezwać. Wziąwszy jej milczenie za gniew, Katelba brnął dalej. - Niech pani się nie obraża, gdyż ja uwielbiałem szanowną panią jeszcze, kiedy pani była u państwa Niechciców za nauczycielkę, lecz nie śmiałem szanownej pani tego pokazać, aby pani się nie obraziła za moje wysokie... aspiracje. A gdy pani odjechała, nie miałem absolutnie nadziei, że panią kiedy zobaczę. Ale teraz pani znowu zawitała w te strony, więc myślę sobie, może to jakie zrządzenie losu? Pani się gniewa! - Nie, dlaczego? - szepnęła z wahaniem. - O, niech pani mnie wysłucha. Jam biedny i niewykształcony, ale postanowiłem... ale postanowiłem pracować nad sobą, a co do stanowiska, to... - zaciął się - pan Niechcic, jako znający moją obowiązkowość i przykładanie się do gospodarstwa, bezwarunkowo dopomoże mi znaleźć jaką odpowiednią posadę, a może jaką dzierżawę, gdyż mi to nieraz obiecywał. Panna Celina odchrząknęła i poprawiła nieznacznie włosy. - Tak to na mnie spadło... Zaraz... Muszę się zastanowić. Katelba czuł, że poty na niego biją. - Na co się zastanawiać? - zaczął porywczo i przerwawszy sobie spytał ugrzecznionym tonem: - To ile dni szanowna pani każe mi na swoje postanowienie czekać? Panna Celina przestraszyła się nagle, że choćby mu dała niedługi termin, on gotów się rozmyślić i cofnąć. A to były pierwsze oświadczyny w jej życiu, czuła się nimi oszołomiona, nie mogła na razie skupić myśli, aby ocenić ich wartość. Siedział przed nią młody, przystojny mężczyzna i prosił o jej rękę. Ktoś w końcu prosił, do licha, o jej rękę. Nie chciała, żeby to się nagle rozwiało w nicość. - No dobrze - zgodziła się po cichu i zakryła twarz dłońmi - zostanę pana żoną. Katelba nie śmiał się ruszyć z miejsca. Złożył ręce jak do pacierza. - Uratowała mi pani życie. Gdyż postanowiłem ze sobą skończyć, jeśli mi pani odmówi. - Zaraz, panie, zaraz, panie - opamiętywała się panna Celina - nic jeszcze z tego wszystkiego nie rozumiem. Co? Skończyć ze sobą? Nie, to straszne - szepnęła, choć wydało się to jej raczej wspaniałe. - Zrozumie pani - zapewniał Katelba wstawszy i całując ją w rękę. - Przekona się pani do mnie. O moja droga, złota pani! - wzruszył się. - Wszakże pani także samotna, wie, co to są smutki i kłopoty. Może razem będziemy szczęśliwi. Narzeczeństwo trwało blisko do końca karnawału i było dla Katelby czasem pełnym różnego rodzaju przeżyć. Do tych ryzykownych oświadczyn pchnął go ciemny pęd, mówiący mu, że małżeństwo ze znajomą państwa Niechciców postawi go wobec nich w nowym świetle, oczyści i zabezpieczy. Wprędce jednak ożenek z piękną panną, szlachcianką, niestety biedną, ale należącą do świata, któremu dotąd kłaniać się tylko musiał, upoił go sam przez się. Zaś po drugim i trzecim widzeniu się z panną Celiną Katelba zakochał się w niej z takim oddaniem, do jakiego tylko był zdolny. Jej chłodna, spokojna uroda zachwyciła go, zdawała mu się szczytem tego, co można w kobiecie podziwiać. Uważał, że go spotkało szczęście wprost nie do wiary, i bał się, że to szczęście przed czasem utraci. Jak zwykle bywa w takich okolicznościach, myślał, że panna Celina wszystkim tak się podoba jak jemu i że tylko patrzeć, jak mu ją kto sprzed nosa raptem sprzątnie. A nuż oświadczy jej się jaki światowy panicz, a wtedy ona opamięta się, co też jej się przyśniło, żeby wychodzić za takiego jak on prostaka. Toteż spieszyło mu się do ślubu, ale właśnie sprawa ślubu ciągle się odwlekała. Przed adwentem nie było mowy o zdążeniu z wyprawą, święta Bożego Narodzenia panna Celina chciała spędzić jeszcze w panieństwie u matki, po świętach okazało się, że mieszkanie, które Niechcicowie szykowali państwu młodym, potrzebowało paru tygodni do wykończenia. Musiał więc czekać, a czekając doszedł pomału do przeświadczenia, że nowe życie zaczyna się dla niego nie tylko dlatego, że ma zmienić swój stan cywilny, ale że staje się na wewnątrz jakby innym człowiekiem. W tym niespokojnym, a jednocześnie uroczystym stanie ducha zaczął znów drżeć przed różnymi rzeczami. Jak przedtem narzeczeństwo było dla niego zasłoną, za którą pragnął skryć się ze swoimi winami, tak teraz - to bał się, aby panna Celina czego złego się o nim nie dowiedziała, to - na odwrót - marzył, aby odsłonić przed nią całe swoje dotychczasowe życie. Gdy tak nie wiedział, co robić, nadarzyła mu się sposobność rozmowy z Bogumiłem Niechcicem. Szli z pola pod Pamiętowem, gdzie roztrząsano gnój. Z początku milczeli, a Katelba miał w sobie głód spowiedzi, którego każdy człowiek zaznaje, o ile nie częściej, to przynajmniej raz w życiu. Może była w tym obawa przed złymi skutkami, jakie mógł ściągnąć na siebie bądź zatajeniem sprawy z Chrobotówną przed narzeczoną, bądź przemilczeniami w sprawie z Dalenieckim - wobec Niechcica. Ale była też i chęć, by czystym przystąpić do związku, w którym widział swe szczęście. - Chciałem z wielmożnym panem pomówić - zaczął wreszcie pierwszy rozmowę - chciałem powiedzieć, żem przez głupotę służył temu Dalenieckiemu, ale jakem tylko przejrzał, tom się tym gryzł i niech mnie piorun trzaśnie, jeżelim chciał panu szkodzić. Co prawda nie ma w tym mojej zasługi, bo nie było w czym szkodzić... i trzeba by psem być, żeby komu takiemu jak wielmożny pan stać na zdradzie. Bogumił Niechcic ucieszył się, że tamtego wieczora dobrze zrobił o nic się nie pytając. Nie chciał już teraz wchodzić w żadne szczegóły, ale się przemógł i zagadnął: - To te pieniądze nie zostały po ojcu? - Te pieniądze przepadły - odparł głucho Katelba - i niech te czasy też tak samo przepadną. Bogumiłowi więcej nie było trzeba. - Ja wierzę - powiedział - że tak będzie. Był pan młody i obałamucony, ale widzę, że pan czuje, co złe. Jesteś pan solidny w pracy, więc charakter się panu wyrobi. Ja o wszystkim zapomnę, ale panu radzę wszystko pamiętać, jako przestrogę na przyszłość. Zaczęli mówić o Chrobotównie. Bogumił wziął to na siebie. Obiecał skłonić ją do spokojnego rozstania, chociaż ta misja była mu trochę nieprzyjemna, gdyż wiedział, że rachuje tu jedynie na wrażenie, jakie na niej - był tego pewien - wywarł. A czy należy to wyznać narzeczonej, w tym Bogumił nie umiał poradzić, gdyż za mało znał pannę Celinę. - Tu - oświadczył - musi już pan się rządzić własnym rozumem i sumieniem. - Tylko, chłopcze - skończył tę rozmowę Bogumił - jeżeliby pan miał znów się kiedy tak zbłąkać, to ja już drugi raz nie pójdę panu na rękę. Brzmiało to srogo, jednak Katelba miał uczucie, że słyszy nie groźbę, ale obietnicę pomocy i opieki. Ze łzami w oczach pocałował Bogumiła Niechcica w rękę. Była to dla niego piękna i wzniosła chwila życia. Czuł się do tego stopnia przejęty, że rozstawszy się koło stodół z Niechcicem, zawrócił i - rzecz u niego niebywała - poszedł drogą przed siebie bez żadnego celu, tylko tak, by iść, radować się i marzyć. Był wspaniały dzień, jeden z tych, jakie zdarzają się tylko pod koniec zimy. Niebo już niby żywe, miękkie, tchnie zbliżającą się wiosną, a na ziemi leżą jeszcze głębokie śniegi i szczypie ostry mróz. Katelba rozejrzał się i jakby po raz pierwszy w życiu zobaczył świat. Spojrzał na staw. O dziwy! patrzył na ten staw każdej zimy, co dnia, a nigdy nie widział tego, co teraz. Ot staw, na nim pośrodku przerębel. Co najwyżej zdarzało mu się przy tym widoku pomyśleć, czy lód z przerębla został rano ściągnięty. A dziś powierzchnia stawu zdała mu się niezwykle pięknie obciągnięta śniegiem, gładko jak jakim suknem. Głębokie ślady stóp wiodące do przerębla były ciemnobłękitne, a sam przerębel świecił wśród szklących się stosów lodu wspaniałym zielonym kolorem. I wszędzie dokoła co za blaski, co za cuda rozsiane są po niebie i po ziemi. Zaspy śnieżne różowieją w zachodnim słońcu, gałęzie wierzb rumienią się i złocą od wiosennych soków, co już w nich rozpęczniały. Nagle wszystko to zdało mu się obrazem panny Celiny. Popadł w takie uniesienie, że wyobraził ją sobie nagą, wielką, białą i skrzącą jak ziemia leżąca przed nim w śniegach, czystą jak niebo nad nim. Jakież to wszystko czarowne, jakie inne niż brudne uciechy z Chrobotówną. - Ja kocham! - zawołał, aż kawki zerwały się z kląskającym wrzaskiem spośród gałęzi. - Kocham! I nagle podskoczył sobie trochę. 8 Agnisia dowiedziała się o narzeczeństwie pana Katelby jesienią przed Zaduszkami z listu matki, która pisała: "Cieszymy się, że na Wszystkich Świętych będziecie miały aż trzy dni wolne i że spędzisz je z nami. Pani przełożona wspominała mi, jak się z nią ostatni raz widziałam, że chciałabyś też zaprosić swoją przyjaciółkę Ninę Wrońską. Bardzo będziemy jej radzi. Weźcie tylko obie ciepłe majtki, bo na wsi teraz już jest zimno. W karecie, którą przyszlemy jutro w południe, będzie kożuch. Pamiętajcie okryć nim sobie nogi. Zapomniałam, kochana córeczko, donieść nowiny: pan Katelba zaręczył się z panną Celiną Mroczkówną; jeżeli zobaczysz ją może jeszcze przed wyjazdem w sklepie, to złóż jej życzenia". Lecz Agnisia pobieżnie tylko zwróciła uwagę na wiadomość o zaręczynach, gdyż zaskoczyła ją sprawa zabrania do Serbinowa Niny Wrońskiej. Na pojechanie do domu cieszyła się między innymi dlatego, że miała być przez parę dni bez Ninki. - Nie, ja nie zabiorę Wrońskiej ze sobą - myślała. - Niech się dzieje, co chce. Prędzej sama nie pojadę. Wymówię się. Dam znać przez Józefata, że mam na po świętach zadane dużo lekcyj. Z tym postanowieniem zeszła na podwieczorek. W progu jadalni spotkała przełożoną, która biegnąc i śpiesząc, jak to miała w zwyczaju, poklepała ją po ramieniu i zawołała: - Więc jedziesz na święta z Niną. Bardzo się cieszę. Już ja dobrze widzę, że nie możecie się ze sobą ani na chwilę rozłączyć. Jednocześnie od gwarnego stołu poderwała się ku niej Wrońska. - Gdzie się kryjesz? - wołała. - My już jemy i kawa ci stygnie. Wiesz, podobno twoi rodzice zaprosili mnie do Serbinowa. Ja się tak cieszę! Agnisia spojrzała na nią mrużąc oczy. - Ja sama jeszcze nie wiem, czy pojadę - rzekła niepewnie. - Mamy tak dużo zadane. - Co? - parsknęła Nina śmiechem - ty się o to kłopoczesz? Uczysz się każdej rzeczy pięć minut. Zresztą - dodała ochoczo - możemy zabrać książki do Serbinowa. Lecz spojrzawszy na Niechcicównę spochmurniała. - Może ty w ogóle nie chcesz, żebym ja pojechała? - Jak możesz mnie o to posądzać - oburzyła się porywczo Agnisia. - Zaręczam ci, że wszyscy się bardzo na twój przyjazd cieszymy. Na dowód masz, przeczytaj ten list. I z bijącym gwałtownie sercem podała Ninie list matki. Przeraziła się jakby nie tego, że jej myśl została odgadnięta, ale że, ujawniona, wyglądała tak jakoś odrażająco i cudzo. Gdy jednak Nina przeczytawszy list pani Barbary zaczęła szczebiotać: - Jacy wy wszyscy dobrzy - i tym podobnie, w Agnisi powstała znów buntownicza chęć, żeby wszystkie te projekty przeinaczyć, a nawet żeby w ogóle natychmiast zerwać z Ninką. Jednak nie uczyniła tego, pozwoliła tej chęci przeminąć. Czuła w sobie coś, co stawiało opór i nie dawało wybuchnąć. Co to było? Strach przed nieuniknionym wywołaniem przykrej sceny i poczucie, że na tej drodze nie umiałaby nic słusznego ani dobrego przeprowadzić? Słabość i niepewność, czy da sobie jeszcze teraz bez Niny w życiu szkolnym radę, czy stowarzyszy się z kimś na to miejsce tak samo zażyle, bez czego czułaby się znów samotna i opuszczona? Obawa, czy jej wszyscy za taki krok nie potępią? Może i to, ale coś więcej grało tu jeszcze rolę. Jakby niejasne poczucie, że zrywając z Niną dogodziłaby tylko sobie, a na tym się tu sprawa nie kończy. Co prawda, przyjaźń z Niną nie była jej pomysłem, ale bądź co bądź wspomogła ją w pierwszych godzinach osamotnienia i dzikości. Przy tym Nina była naprawdę godna pożałowania, ojca miała daleko, matki - wcale, nic dziwnego, że zajmowano się nią więcej niż drugimi, że chciano, by ona miała tu kogoś bliskiego i oddanego. Zresztą Nina sama tak się do niej garnęła, tak ją lubiła, jakże tu wzgardzić jej sercem. Tak czy inaczej, Agnisia pogodziła się z projektem, który ją z początku zaskoczył, a nawet wzbudziła w sobie coś w rodzaju zapału do wspólnej podróży. W drodze czuła się szczęśliwa mogąc pokazywać i objaśniać Wrońskiej mijane okolice, a w domu była rada, gdy Ninka wszystkim się podobała i gdy ją wzajemnie wszystko wprawiało w zachwyt: i ogród, i państwo Niechcicowie, i młodsze dzieci, i psy. Agnisi to pochlebiało, bo czuła się istniejącą nie tylko w sobie, ale po trosze we wszystkim, i lubiła, kiedy chwalono jej otoczenie, chociaż i wstydziła się przy tym trochę. Gdyż może jednak w ich domu nie było tak ładnie i dobrze? Cudze zachwyty wzbudzały w niej chęć usprawiedliwiania się z czegoś. Przygotowano im spanie w dawnym pokoju panny Celiny. Agnisia bała się tam trochę i nadrabiała miną, żeby nie straszyć Niny. Zresztą rozbierać się i kłaść było to jeszcze pół biedy. Ale, niestety, Nina pomimo doskonałej serbinowskiej kuchni przez cały czas pobytu chorowała na rozstrój żołądka i właśnie w nocy dostawała boleści. Trzeba było wstawać, nalewać jej krople, a nawet po niej wynosić. Agnisia musiała wtedy schodzić aż na dół do komórki znajdującej się w końcu sieni. Okienko było tam zawsze otwarte i wiatr nim świszcząc poruszał. Raz przeciąg zgasił świecę, musiała ostrożnie po ciemku doszukiwać się każdego stopnia schodów. Słyszała, jak na poddaszach coś obsuwa się, skrobie, chrobocze - serce w niej zamierało. Za to, jadąc potem ze zdrową już Niną do Kalińca, upajała się poczuciem swobody i radości. Zawsze to miło przemóc się i dokonać czegoś, na co nie miało się chęci. Jednak nikt nie lubi, żeby ten stan rzeczy zanadto się przeciągał. Prawdę mówiąc, powstrzymawszy się od zerwania z Niną, Agnisia miała niewyraźną nadzieję, że zajdą okoliczności, które jej honorowe rozejście się z narzuconą przyjaciółką ułatwią, usprawiedliwią je czymś ważniejszym niż własna chętka. I tak się poniekąd stało. Nina po powrocie z Serbinowa zapragnęła swoje zżycie się z Agnisią jeszcze mocniej utrwalić. I przypomniała sobie swój zaniedbany zamiar dążenia do świętości. - Najwyższy czas, żebyśmy teraz zaczęły - oświadczyła i ułożyła program. Najpierw odpowiedni sposób postępowania w klasie, na pauzach, na spacerze. Nie będą się wdawać w żadne hałasy, nie będą kląć, używać brzydkich słów ani wiązać warkoczy ozdobnymi wstążkami. Potem, oprócz pacierza, rano i wieczór odmówią specjalne modlitwy, a wieczorem, podczas przygotowywania lekcyj, wymkną się zawsze do sąsiedniej klasy i tam będą przez pół godziny leżeć po ciemku krzyżem, rozpamiętując Mękę Pańską. Agnisia zrazu chciała to jeszcze z Niną przetrwać, ale była niezadowolona. Zdawało jej się, że gonią cel nie dla nich przeznaczony, gdy tymczasem każdy dzień, każda godzina przynoszą tyle rzeczy, którym ledwo sił starczy podołać. Truła ją natrętna myśl, że prędzej zespoliłaby się z życiem szkoły, gdyby Nina jej w tym nie przeszkadzała, nie zagarniała jej wciąż wyłącznie dla siebie. - Leżymy krzyżem - niecierpliwiła się - ale ja i tak się nie mogę skupić. Bo ciągle tylko myślę, że jeszcze nie umiem lekcyj. Podług mnie Pan Bóg wymaga, żeby każdy robił, co do niego należy. Ale Nina miała potężne argumenty. - Moja kochana - mówiła. - Do Joanny D'Arc należało paść owce, a ona wolała wybawić Francję i zostać świętą. Jak Bóg pozwoli, to może my wybawimy Polskę. Człowiek jest powołany do wielkich rzeczy. - Ja nie - zaprzeczyła Agnisia, czując, że się czerwieni. - Mnie żadne wielkie rzeczy nie obchodzą. Tylko same zwyczajne. - Dobrze, że się przyznajesz, bo to jest prawda - rozgniewała się Nina. - Krzyżem nie chcesz leżeć, wymawiasz się lekcjami; a ile razy nie uczysz się, bo wolisz gadać albo latać z piłką. Powinnaś się przełamać. Agnisia zbuntowała się. - Właśnie się przełamałam - rzekła wstawszy. - I nie chcę tej całej świętości. Tego nie robić. Tego nie robić. Co to za takie życie. Ja właśnie lubię ciągle coś robić, a nie tylko sobie wciąż wszystkiego zakazywać. I dlatego idę sobie i koniec. - Czekajże, głupia. Gdzie lecisz? Nie zostawiaj mnie tu tak samą - przestraszyła się płaczliwie Nina. - Dlaczego? Boisz się? Święci nie bali się mieszkać w pieczarach na puszczy. A ty się boisz? - Nie boję się, tylko chcę cię powstrzymać od grzechu. Posiedź chwilę, namyśl się. Agnisia usiadła w ławce, sama cokolwiek przestraszona. Zdjęły ją wątpliwości. A nuż Nina istotnie lepiej wie, co się Bogu podoba. Sprzeciwiać się i przeczyć było dla Niechcicówny rzeczą tak niewystarczającą, że myśli jej zaczęły wnet szukać, czym by mogła czynnie zastąpić odrzuconą świętość, stwierdzić, że nie jest bezbożna. Chciała coś o tym rzec, ale już było za późno. Nina zaczęła się dąsać, a wtedy Agnisia dała za wygraną i odtąd starała się jej unikać pod pozorem, że musi się uczyć. Lekcje - to był jeszcze w tym czasie jedyny grunt, na którym obracała się w szkole całkiem swobodnie. Rychło spostrzegła, że wszystko pojmuje i zapamiętuje prędzej niż inne. Tylko Nina i Klara, a niekiedy Helena, dotrzymywały jej kroku. Tabaczka czytywała w klasie głośno jej wypracowania stylistyczne, a przyrodnik Ojcewicz twierdził, że Niechcicówna odgaduje naprzód przebieg doświadczeń przyrodniczych. Mówiono o jej zdolnościach, czuła się w tym zakresie podziwiana i potrzebna. Rozgłos, chociaż może i budził wątpliwości, że na niego nie zasługuje, łączył ją z otoczeniem, do którego nie znalazła jeszcze innej drogi, a zarazem wyodrębniał ją z otoczenia i nie pozwalał się w nim zagubić. Toteż lubiła nauczycieli, którzy się do tego stanu rzeczy przyczyniali, mimo że każdy z nich miał jakieś swoje wady. Pan Ojcewicz, wysoki, chudy starzec, zarośnięty bujną siwizną, niecierpliwił się, pokrzykiwał, wzruszał ramionami, ale wykładał zajmująco i mimo zgryźliwego usposobienia był bardzo łagodny w stawianiu stopni. Co prawda, nie wierzył w kobiece wykształcenie. - I tak nigdy nic nie będą umiały - sarkał - niech się cieszą chociaż piątkami. A mimo to dbał, by nawet najniezdolniejsze choć cokolwiek umiały. Pan Topolski; drobnego wzrostu matematyk, o potężnym, trąbiącym przy wycieraniu nosie, był w przeciwieństwie do przyrodnika bardzo zrównoważony, nigdy nie podniósł głosu, nie stracił cierpliwości. Objaśniał zrozumiale i obrazowo, ale chociaż zdawał się być zawsze z każdej uczennicy zadowolony, w stawianiu stopni był okrutny. Jedna Helena Filińska, słaba ze wszystkich innych przedmiotów, miała z arytmetyki zawsze: dobrze. Helena była bardzo zdolna i mówiono, że gdyby chciała, mogłaby być w ogóle pierwszą. Lecz ona pragnęła inaczej uwydatnić swoją osobę, zaznaczała, że robi, co chce, i nie znajdowała na to lepszego sposobu niż przekorę. Przez przekorę również doszła do czwórki z arytmetyki, żeby zadać kłam powszechnemu mniemaniu, że uzyskanie tego stopnia od pana Topolskiego jest prawie niemożliwością. Obaj profesorowie byli nauczycielami szkół rządowych, obowiązanymi do noszenia uniformu. Ale pan Ojcewicz przychodził na pensję zawsze w czarnym tużurku. Podobno przez patriotyzm nigdzie, poza rosyjską szkołą realną, inaczej się nie pokazywał, jak tylko po cywilnemu. Natomiast pan Topolski chodził w mocno zniszczonym uniformie, w którym widywano go nie tylko na pensji, ale również na ulicy, a nawet w kościele. Był bardzo pobożny i dbał tylko o to, jak jego postępowanie wygląda w oczach Boga. Bóg zaś znał jego uczucia narodowe, nie uważał tam na mundur, na głupstwa tego świata. Panna Alice Mairey, francuska Szwajcarka, była jakby cokolwiek oschła, kładła nacisk na gramatykę, nigdy nie odstąpiła od programu, nie zażartowała, lecz miała coś takiego do siebie, że na jej lekcji nie było wcale nudno. Umiała wykład prowadzić sprężyście, a chociaż zdawało się, że nie rozróżnia uczennic pomiędzy sobą, zawsze doskonale wiedziała, czym każda jest w danej chwili zajęta, kto uważa, kto nie. To trzymało całą klasę w napięciu. Jużcić trzeba przyznać, że panna Berta Woelke umiała swoje lekcje więcej ożywić. Rzeczy mniej ciekawych potrafiła nauczyć jakoś niechcący przeplatając je facecjami, a większość czasu poświęcała na czytanie wielkich utworów niemieckiej literatury. I jak przy tym czytała! Panna Berta była nadto osobą wszechstronną, prowadziła prócz niemieckiego roboty ręczne, rysunki i gimnastykę i świetnie sobie dawała radę z tymi różnymi przedmiotami, w każdym okazywała się zajmująca i pomysłowa. W czasie robót, kiedy dziewczęta łatały i szyły, również im zazwyczaj coś czytała albo opowiadała. Opowiadała o figlach studentów i o wesołych szczegółach życia w saksońskim miasteczku, z którego pochodziła. Podczas gimnastyki śpiewało się z nią pieśni. Panna Berta nie mogła się też nigdy powstrzymać, aby nie dać poznać, że śpiewa i opowiada, bo jej to przypomina rodzinę i ojczyznę. Czytywała na lekcjach i nauczycielka rosyjskiego, Wiera Nikołajewna Akutina, ale ona czytała nie tyle z upodobania jak panna Berta, lecz aby zgubić luki wykładu, których nie miała czym zapełnić. Była to pulchna blondynka z nieśmiałymi, czarnymi oczyma. W czasie jej lekcji Agnisia miała często niepokojące wrażenie, że nie umie ona więcej ponad to, co się znajduje w podręczniku, a i te rzeczy zdaje się wiedzieć nie zupełnie na pewno. Między jednym a drugim zdaniem jej wykładu rozciągało się nieraz milczenie, które klasa wnet wypełniała hałaśliwym dokazywaniem. Ksiądz prefekt Halski był bardzo ładny i miał pieszczotliwe obejście. Wprawdzie mało co z jego wykładu dawało się pochwycić czy to myślą, czy sercem, ale dziewczynki nie czuły się w prawie żywić tu jakichś wymagań. Lekcje religii muszą pewno być, jakie są, niezrozumiałe i suche, dużo też trzeba było kuć na pamięć, tak jak słówka lub tabliczkę mnożenia. I co gorsza, jeśli kiedy się myślało o Bogu, to na pewno nie na lekcjach religii, przynajmniej Agnisia mogła to o sobie powiedzieć. Walczyła z tym i starała się w pocie czoła znaleźć coś porywającego w wykładzie księdza Halskiego, szukała w tym zresztą również zadośćuczynienia za swoje nieporozumienie z Niną w sprawie świętości. Państwo Wenordenowie także oboje wykładali. On geografię i kaligrafię, ponieważ bardzo pięknie pisał, ona - historię powszechną. Ale byli tak zaprzątnięci sprawami zarządu szkołą, że się spóźniali na lekcje. Dziewczętom wydawało się, że pensja idzie sama przez się, jednak przecie prowadzenie jej wymagało niemałych trudów. Często, gdy pani Wenordenowa już na jaki kwadrans po dzwonku przyszła do klasy, wywoływano ją, bo trzeba było na gwałt coś załatwić w domu albo nawet na mieście. Dziewczynkom obijały się o uszy jakieś długi, spłaty, weksle. To znów, że trzeba zabiegać o względy rządowego inspektora, by nie przychodził albo przyszedłszy patrzył na różne rzeczy przez palce. Pan Wenorden pomagał żonie z całej siły we wszystkim i też się z tego powodu często spóźniał. Mimo to dziewczęta pasjami lubiły lekcje przełożonych, gdyż umieli oni w swoje skrócone godziny wnieść dużo życia, wzbudzić zachwyt i ciekawość dla wykładanych przedmiotów. Tylko że nigdy podobno nie zdążyli przejść w całości wyznaczonego kursu. Panna Żmijewiczówna, czyli Tabaczka, jako nauczycielka języka ojczystego i - potajemnie - historii Polski, miała szczególne przywileje. Mieszkała na pensji, ale nie w kątku ogólnej sypialni, za parawanem, jak cudzoziemki, tylko w osobnym pokoju. Trzeba przyznać, że tego swojego stanowiska nie wyzyskiwała, była skromna, mało dla siebie wymagająca. I tak oddana pracy, że ona jedna zdawała się nie mieć żadnego życia, żadnych spraw poza szkołą. Aż się nie chciało wierzyć, że ma jakichś krewnych, do których wyjeżdża. Cóż, kiedy wykładała nudnie, chropawo i bezbarwnie. Miała przy tym zwyczaj zanudzać człowieka o byle głupstwo, prawiła morały, a jednocześnie pozwalała sobie, jak to mówią, ciosać kołki na głowie. Nawet jej zalety nie budziły należnego szacunku, tylko chęć błaznowania. Poznawszy na przykład jej zamiłowanie do porządku, niektóre z dziewcząt naumyślnie rzucały na podłogę papierki, stalówki, pestki, które ona, gderając, własnoręcznie zbierała. Nie z nią jednak, a z panem Topolskim Agnisia miała w tym okresie ciężkie przeżycie. Gdy już była bliska otrzymania od niego niedoścignionej czwórki, raptem coś jej się pomyliło przy rozwiązywaniu zadania na tablicy i oberwała dwóję. Wpadła w rozpacz, płakała, dostała bólu głowy, pół dnia przeleżała chora i nieszczęśliwa. Zdawało jej się, że nie ma prawa do niczego, że nie ma się w ogóle prawa żyć, o ile się nie zrobiło czegoś tak dobrze, jak to tylko możliwe. Że nauczyciele i koleżanki tylko o tyle mogą ją znosić wśród siebie, o ile ją podziwiają. Niepowodzenie osamotniło ją znów, odtrąciło od wszystkich. Nie wierzyła Helenie, Zośce i Nince, gdy zapewniały, że ją lubią tym bardziej. Dopiero kiedy Helena rzekła: - Moja kochana, nie ma takiej uczennicy na pensji, która by choć raz nie złapała dwójki od Topolskiego - zdjął ją nagle wstyd, że okazała taką rozpacz z powodu rzeczy, którą tyle innych musi znosić. Zostawszy po tej rozmowie sama, leżała jeszcze jakiś czas i wsłuchiwała się w odgłosy życia domu. W fortepianowym pokoju któraś z dziewcząt zaczęła grać wprawki. A teraz słychać na schodach stukanie laski, ciężkie kroki oraz głos starej pastorowej Wenordenowej. Stara pastorowa nie miała w domu łazienki i przychodziła się tu kąpać. Tekla ją prowadzi, coś mówi, potem pastorowa zostanie na kolacji. Na dole słychać gwar. A teraz po schodach idzie stróż z wodą do umywalni. Przystaje. Stęka. Wylewa wodę z szumem do wielkiej beczki, z której one potem czerpią dzbankami. Agnisię wszystko to zaczęło nagle cieszyć. Życie ma swoje różne strony. Oto na przykład wysilasz się, dążysz do czegoś, a gdy się nie powiedzie, ono mimo to snuje się, rozlega, dźwięczy i można się rozkoszować tym tylko, że się jest na tym świecie. 9 Następnego dnia przełożona, która miała zwyczaj pojawiać się i znikać niespodzianie, przebiegła raptem sypialnię i wśród nagłego przyciszenia się wieczornych gwarów skontrolowała szafki uczennic. Otwierała każdą z nich, rzucała okiem i albo mijała w milczeniu, gdy znalazła wzorowy porządek, albo wypowiadała krótką, dosadną uwagę, zastawszy nieład. Agnisia miała wszystkie rzeczy porozrzucane, chociaż mogłaby przysiąc, że je tylko co układała. Ale rzeczy zdają się mieć swe utajone, złośliwe życie, ledwo co ruszyć, wszystko się przewraca do góry nogami. - Co to takiego - zgorszyła się pani Wenordenowa. - Dziewczyna z takim poczuciem estetycznym i taki nieład? Pięknie! I już ginąc w pomroce schodów mówiła poza siebie: - Ład! Ład! Ład! Więcej ładu! Nie tylko w głowach, ale i w szafkach! W szafkach! - Kto by się spodziewał, że właśnie dziś przyleci - jęczała Zośka-Cierpiatka, mimo że miała bieliznę ślicznie ułożoną i powiązaną wstążeczkami. - Do czego to podobne? Agnisia po raz pierwszy usłyszała, że ma poczucie estetyczne. Pomyślała z przykrością, że zawiodła jakieś pokładane w niej nadzieje, że znów ją spotkała porażka. Ale w tej porażce tkwiła niejaka osłoda. Być przedmiotem czyichś nadziei - zawsze to lepiej niż nie budzić ich wcale. Owładnęło nią szczególniejsze natchnienie. Wyrzuciła wszystkie swoje rzeczy, ułożyła je i rozwiesiła tak, że aż ją zadziwił nadobny wygląd wnętrza szafki. Wynikło stąd poczucie powodzenia, które ucieszyło ją samo w sobie, bez potrzeby ujawnienia się lub uzyskania pochwały. Powodzenie było w dobrym sprostaniu błahej, ale w tej chwili najważniejszej robocie, do której wzięła się z takim zacietrzewieniem, że przestała widzieć i słyszeć, co się dokoła dzieje. Zwłaszcza że jednocześnie rozwiązało jej się w myśli bez błędu zadanie, w którym się wczoraj pomyliła. I odsłonił się raptem, dotąd niejasny, sekret owej pomyłki. Po prostu myślała więcej o czwórce, którą pragnęła dostać, niż o zadaniu. - O jak-to-dobrze-wiedzieć-dzieć-wiedzieć - myślała na nutę ulubionej śpiewki: "Moja dziewulu, naucz się robić". Ujrzała w sobie nieograniczone możliwości pomyślnego kierowania wszystkimi swymi sprawami. - Niechcicówna zwariowała - rzekła Dziewońska i Agnisia spostrzegła, że śpiewa i tańczy przed swoją szafką coś w rodzaju oberka. Klara i Helena okazały natychmiast gotowość przyłączenia się do harców i skoków. Co więcej, rozbierająca się już Nina Wrońska zaczęła nagle tańczyć w czerwonych flanelowych majtkach i nocnych pantoflach. Wyrzucała nogami tak wysoko, że jeden z pantofli poleciał do góry i spadł za zielony parawan. - Das ist ja aber eine Frechheit - odezwała się zatopiona w czytaniu panna Berta. Wyszła zza parawanu i pantoflem Niny zagnała je do łóżek. Swoją drogą Agnisia miała potem ochotę spowodować obejrzenie swej szafki przez przełożoną i gdy ją któregoś dnia spotkała na schodach, już-już miała o to poprosić. Ale pani Wenordenowa śpieszyła się i rzekła tylko mimochodem: - Skocz no, kochanie, poproś do mnie na chwilę pannę Alicję. Musi być u siebie na górze. Agnisia ucieszyła się usłyszawszy w tym poleceniu jakby rozgrzeszenie w sprawie szafki. Nie wydaje się poleceń osobom, na które się gniewamy. Pobiegła nucąc i stanęła w progu sypialni, gdzie za parawanem był kącik panny Alicji. - Mademoiselle Alice! - wykrzyknęła. Nikt nie odpowiedział. Podeszła do parawanu i zaczęła po uginającym się nieco kretonie obrysowywać palcem jego deseń. - Mademoiselle Alice? - powtórzyła ciszej, zdjęta nagłym onieśmieleniem. Nie otrzymawszy i teraz odpowiedzi obeszła parawan, zajrzała i zobaczyła, że panna Alicja śpi. Leżała na łóżku, nogi miała przewieszone ku ziemi na ukos, widać, by trzewikami nie zbrudzić kapy. Wydała się Agnisi inna, niż gdy chodziła. Nogi były niezwykle długie jak na tak drobną osobę, twarz zarumieniona, jakby czymś wzburzona czy znękana, o wiele mniej spokojna niż na jawie. Agnisia nie wiedziała, czy ma ją zbudzić czy odejść. Chciało jej się raczej uciekać, raptem jednak uporczywość tego snu przejęła ją strachem. Nie zachowując już ostrożności, schyliła się nad śpiącą. Panna Alicja uczuwszy czyjąś bliskość krzyknęła i niepewnym, ale gwałtownym ruchem obu rąk odepchnęła Agnisię. Jednocześnie otwarła oczy, zerwała się i siadła. - Oh! - rzekła - excuse-moi. Po chwili dodała słabo się uśmiechnąwszy: - Faut pas m'en vouloir, cherie. J'avais un mauvais reve. Agnisia niezgrabnie wyjąkała prośbę przełożonej i pędem zbiegła do klasy. Na lekcji złapano ją na tym, że nie uważała. Myślała o pannie Alicji. Myślała o niej również w czasie spaceru po lekcjach. - Faut pas m'en vouloir, cherie - powtarzała po cichu, odtwarzając sobie bez ustanku przeżytą chwilę. Przy podwieczorku czuła, że na coś czeka, i to niecierpliwie. Spoglądała ukradkiem ku pannie Alicji, która zachowywała się jak zawsze powściągliwie i nieco sztywno. Raz jednak spojrzała i ona w stronę Agnisi i roześmiała się, co było u niej rzadkością. Nad wieczorem pensjonarki zbierały się zawsze w największej ze wszystkich, wstępnej klasie i pod okiem nauczycielek przygotowywały lekcje. Teraz Agnisia wiedziała już, na co czeka. Dziś dyżur ma panna Alicja. Wkrótce nadeszła i zasiadła przy swym stoliku. Pochyliwszy się zaczęła niezwłocznie coś pisać. Miała ona inne zwyczaje niż panna Berta. Nie opowiadała nigdy o swej pięknej, górzystej ojczyźnie. Mimo to utrzymywała z krajem bardzo ścisłą łączność. Co dzień zapisywała szczelnie kilkanaście kartek cienkiego listowego papieru, co dzień też otrzymywała dużą pocztę, książki, pisma i listy. Miała w Genewie narzeczonego. Pisząc do niego nie bardzo zwracała uwagę na to, co się dokoła dzieje. Gdy dziewczęta zaczynały nieco głośniej śmiać się i hałasować, podnosiła głowę i mówiła: - Un peu de silence, mesdemoiselles, s'il vous plait. Agnisia odrabiała lekcje z Niną Wrońską i Klarą Hilchen. Siedziała bokiem na ławce i miała wrażenie, że każdy jej gest, każde słowo, każdy wyraz twarzy jest obserowany przez pannę Alicję. W gruncie rzeczy było całkiem na odwrót - ona to wciąż kątem oka przyglądała się pannie Alicji. Nauczycielka francuskiego była nikłą, ciemną blondynką o puszystych włosach. Miała chłodne, jasne oczy, zręczną, ale niepokaźną postać, skromny, w najlepszym guście ubiór. I przyjaźniła się z panną Bertą. Jeżeli pojawiła się kiedy, poza dyżurami, po tej stronie, gdzie sypiała Agnisia, to przychodziła tylko na rozmowę do Berty. O ile przyjaciółki zeszły się za zielonym parawanem, zanim ruch w sypialniach się uspokoił, to czasem sobie śpiewały. Właściwie śpiewała panna Berta, panna Alicja nuciła tylko, głos miała bardzo słaby i zaraz wpadała w chrypkę. Była jedna piosenka, którą panna Berta wyjątkowo często powtarzała. Brzmiało to mniej więcej tak: Ich hatte einst ein schönes Vaterland, der Tannenbaum wuchs dort so hoch, die Veilchen nickten sanft - es war ein Traum. Słowa: es war ein Traum były w innym tonie niż cała pieśń, w minorowym i niskim. Zdawały się zamazywać i przekreślać posępnie to, co rzewna i wdzięczna zwrotka wyśpiewała. I dziwna rzecz. Widać - fakty, zdarzenia, pieśni rozrzucone są po świecie bez porządku i nie zawsze przynależą temu, z czym są na pozór związane. Bo choć tę piosenkę śpiewała na pewno panna Berta, Agnisi zdawała się ona być nie jej pieśnią, lecz raczej pieśnią Alicji, do niej dobraną, o niej coś czarownie mówiącą. O ile przyjaciółki zeszły się później, to szeptały tylko, żeby nie budzić pensjonarek. Czasem szeptały obydwie jednocześnie, jakby się przekrzykując po cichu, a potem nagle milkły, następowała chwila zamyślonej ciszy i wnet znów któraś zaczynała. Czasem przerywały sobie wzajemnie. Agnisia rozróżniała dobrze ich głosy - w szepcie Alicji słychać było jej zły akcent niemiecki. Niekiedy szeptały bardzo cicho, tak że za parawanem rozlegał się ledwo uchwytny szelest warg. To znów rozmowa z trudem utrzymywała się na granicy szeptania, brzmiała niemal półgłosem, a niektóre słowa wyrywały się nawet spomiędzy innych całkiem głośno i twardo. Czasem przedmiot rozmowy był widać bardzo wesoły, przyjaciółki usiłowały spazmatycznie tłumić śmiech, słowa dźwięczały wtedy niesfornie, pośpiesznie i świszcząco. Inne rzeczy omawiane były powolnymi, niskimi, prawie basowymi szeptami z częstym odchrząkiwaniem. Ile razy panna Alicja znajdowała się u Berty, Agnisia nigdy ani na chwilę nie mogła się uwolnić od błogiego i męczącego poczucia jej obecności. Chodziła, śmiała się, rozbierała i gawędziła z Niną, ale poprzez to wszystko najlżejsze poruszenie Szwajcarki, każde jej niemal odetchnienie rozlegało się tuż przy jej uchu. Zdarzyło się raz czy dwa, że panna Alicja mijając łóżko Agnisi zatrzymała się na mgnienie, by zapytać o jakiś drobiazg dotyczący jutrzejszej lekcji. Agnisia odpowiadała wtedy prawie niechętnie, gdyż bała się takiej błahej, omylnej zażyłości. Bała się, że panna Alicja będzie uważała te parę minut rozmowy za wystarczający dowód sympatii, a później z tym większą żarliwością wróci do Berty, będzie musiała zaczynać z nią wszystko na nowo od początku i nigdy już końca tej przyjaźni nie będzie. Niechby się ze sobą nagadały, naprzyjaźniły do syta, bez przeszkody, Agnisia nie miała nic, nic przeciwko temu. Raczej chciała, żeby to, co ją z panną Alicją dzieli, wzmagało się, rosło, bo tylko wtedy mógł nadejść czas, że wszystko to dojdzie do jakichś swoich granic, przesili się i wyczerpie, a wtedy... nie wiadomo, co wtedy. Ta wymarzona przyszłość nie miała żadnej postaci. W każdym razie tymczasem Agnisia tak dalece wolała się niczego nie spodziewać, nie oczekiwać, że często w czasie szeptanych pogawędek za parawanem zasypiała. Lecz gdy szepty ucichły, budziła się i zmąconymi oczyma widziała niewyraźnie, jak panna Alicja odchodzi swoim lekkim, niepewnym, jakby nie dość mocno stąpającym po ziemi krokiem. Wtedy raptem trzeźwiała i zdejmował ją beznadziejny smutek. Po tym znękaniu poznawała, jak - niczego nie oczekując - jednak zawsze czegoś czekała. Było to cierpienie tak przejmujące, że choć nie miała zamiaru płakać, oczy napełniały się łzami. Ale sen powracał, dzień nadchodził i żałość mijała. I znów samo zobaczenie panny Alicji, jej przelotny, z daleka posłany uśmiech darzyły szczęśliwością na cały długi tydzień. Szczęśliwością i jakby pomocą. Gdyż teraz na dobre poznała, że można się zżyć ze szkołą na inny sposób niż tylko budząc podziw i pochwały. Wystarczy samej kogoś lub coś podziwiać, kogoś od rana do nocy myślą i sercem chwalić. Nic jej teraz nie było tutaj obce, bo wszędzie była godna wiecznego zachwytu panna Alicja. Pod wpływem tego zachwytu również i życie z koleżankami stało się o wiele łatwiejsze. Z Niną, od czasu kiedy Agnisia nie czuła się już zobowiązana do podtrzymywania z nią oficjalnej przyjaźni, stosunki ułożyły się nienajgorzej. Siedziały dalej razem, spały koło siebie i razem uczyły się lekcyj. Jednak więcej różnego rodzaju rzeczy przeżywało się z innymi. Może najlepiej Agnisia czuła się z Heleną Filińską. Z nią przyjemnie było mówić o czymkolwiek, o lekcjach czy też koleżankach albo nawet o sobie samych, jakie w sobie widzą skłonności, wady czy też zalety, zarówno duchowe, jak cielesne. Helena mówiła o Agnisi zazwyczaj bardzo pochlebnie. - Podług mnie, to ty jesteś ładna i taka rozmaita. I jesteś inna niż wszystkie - twierdziła. - Pod każdym względem. Ja ci tego nawet zazdroszczę. Bo się o to nie starasz, a jesteś inna. Agnisia nie miała pojęcia, czy Helena ją rzeczywiście podziwia, a jeśli tak, to czy ten jej podziw odpowiada prawdzie. Może jest całkiem przeciwnie, a ona chce ją tylko w ten sposób pocieszyć. Zwłaszcza w sprawie owej ładności. W każdym razie lubiła słuchać tego rodzaju zapewnień, to jej dodawało odwagi. Był jednak w klasie ktoś, kto więcej niż Helena, chociaż nie w tak przyjemny sposób, zaprzątał myśli Agnisi. To Klara Hilchen. Pozornie miały ze sobą dużo wspólnego. Posiadały jednakowo bystre umysły, jednakową szybkość w zapamiętywaniu i uczeniu się lekcyj. Kiedy Agnisia poprawiła się z nieszczęsnej arytmetyki, dociągnęły w niej obie do pożądanych czwórek. Klara pisała nieco gorzej polskie ćwiczenia, za to była mocniejsza w niemieckim. Ale te różnice były zbyt małe, żeby się odbijać na stopniach. Przodowały we wszystkich przedmiotach w klasie, aż nieraz czuły potrzebę mówić, że im to zbrzydło. Były nawet do siebie trochę podobne; miały ten sam wzrost i ten sam kolor włosów. Tylko że Klara była już teraz prawie skończoną pięknością, gdy Agnisia, ledwie że wdzięczna, stanowiła jakby wiotki zarys swego przyszłego wyglądu, czasem tylko przebłyskujący czymś nieoczekiwanie mocnym i dojrzałym. Ale mimo tych różnych podobieństw stosunek ich do każdej rzeczy był zupełnie odmienny. Agnisia chciała się uczyć tak dobrze, jak to tylko możliwe, ale pragnęła w tym prześcignąć nie tyle koleżanki, co jakby samą siebie. Klara, przeciwnie, chełpiła się tym głównie, że jest pierwszą, że przegania klasę. Tak samo różne było ich traktowanie przyswajanych przedmiotów. Agnisia lubiła zbierać podziw, zwłaszcza z początku, by się nim wkupywać w życie szkoły, lecz na ogół pędziła ją do nauki nigdy niesyta ciekawość, żeby wiedzieć, a także może jeszcze więcej - chęć wypróbowywania swych sił, radość pokonywania przeszkód. Klara, przeciwnie, uważała gromadzące się w niej wiadomości jeżeli za co, to za nabytek mogący już teraz przynosić pewne korzyści. Po lekcjach historii cieszyła się, że się w domu będzie mogła popisać takimi wyrażeniami jak: "Zapomniałam, jak bym się z Lety napiła", albo "wyglądasz jak cień z Pól Elizejskich". Wciąż wymyślała nawet nowe tego rodzaju zwroty, aby mieć się czym pochwalić w Czałbowie, wobec gości rodziców i pracowników ojca, bogatego garbarza. O, Klara była w ogóle najwięcej rada temu, w co ją życie mogło przystroić, uważała, że jej się od świata dużo należy i że dużo od niego uzyska, dozna, weźmie. Była też rozłobuzowana w sposób, który jej wyrobił pewną sławę na pensji. Lubiła dziko wrzeszczeć, bić się, a nawet ryczeć jak zwierzę i gryźć. Czyniła to nie tylko z nadmiaru energii, ale żeby pokazać, że jej wszystko wolno. Co prawda otoczenie jej źle na nią wpływało; w domu wszyscy kładli jej w głowę, że dla niej wszystkie drzwi będą stały wszędzie otworem z powodu urody i bogactwa. Agnisia, na odwrót, miała przekonanie, że jest biedna i że radość życia polega bądź na pokonywaniu coraz nowych trudności, bądź na pełnym zachwytu i podziwu współistnieniu ze wszystkim, co się dzieje dokoła. Jej wesołość była też cichszego rodzaju. Ale, dziwna rzecz, odmienność Klary pociągała ją do niej, chociaż i odpychała zarazem. Ją jedną Agnisia miała chęć zwyciężyć i pokonać niby jakiś pierwiastek wrogi jej pojęciom o życiu. Trzymało ją przy niej niedobrze uświadomione, ale gwałtowne poczucie, że musi być blisko, czuwać i czemuś w niej raz ostro się przeciwstawić. Na czym to przeciwstawienie się ma polegać, nie wiedziała, na razie wychodziło na to, że się razem łobuzowały. Agnisię korciło, żeby pokazać, że potrafi wszystko to samo, co Klara, a potem dowieść, że jeśli nie czyni tego, to dlatego, że nie chce. Pewnego dnia wyszły obie na dach przez okno strychu i, tam siedząc, na przemian miauczały i przeszczekiwały się z psem, ujadającym w głębi rozciągającego się po tej stronie posesji ogrodu. Potem wylazły stamtąd na przytykające do brzegów dachu drzewo. Agnisia wdrapała się wyżej, sięgnęła najcieńszych konarów, z których jeden się pod nią załamał. Czepiając się gałęzi ześliznęła się jakoś na dach, o mało się nie zabiła, rozcięła sobie czoło i rozbiła kolano. Skończyło się to chorobą, dostała grypy, musiała dwa tygodnie przeleżeć, zwłaszcza że i noga bolała. Prócz tego Klara wyśmiewała ją opowiadając, że umyślnie urządziła to łażenie po dachu, żeby się przekonać, jakie ta Niechcicówna cielę dające się wziąć na byle głupi kawał. Ale Agnisię spotkało też i szczęście. Kiedy wieczorem leżała już z gorączką, panna Alicja stanęła w nogach jej łóżka. Patrzyła na nią z gniewną czułością w oczach. - Voyons, Nichkisse - rzekła, gdyż tak wymawiała jej nazwisko. - Par exemple! - dodała. - Je ne vous aurais jamais cru capable de pareille chose. Agnisi, która tak się bała zawinić wobec nie dość lubionej Niny, sprawiało szczególną gorzką radość słyszeć się upominaną przez pannę Alicję. Pragnęła prawie mieć z nią jakieś ostre zajście, które by je potem zbliżyło. Kusiło ją nawet i to, żeby od niej dostać zły stopień, udać, że się nie nauczyła lekcji. Tylko że wtedy musiałaby przecierpieć tryumf Klary. Ale i na to bywała chwilami gotowa. W przeciwieństwie do Klary żadnego wewnętrznego sprzeciwu nie budziła w Agnisi Zośka Dziewońska, mimo że z nią właśnie Agnisia miała parę nieporozumień na tle zasadniczej różnicy w poglądach. Zośka przed przybyciem do pani Wenordenowej była w klasztorze, gdzie doszła do takiej chęci wyrzeczenia się spraw tego świata, że w czasie odwiedzin ojca odwracała się, aby nie patrzeć na mężczyznę. Rodzice, chociaż bardzo pobożni, zlękli się tego nadmiaru ascetyzmu. Mieli majątek ziemski, Zośka była jedynaczką i dziedziczką, przeznaczali ją do wyjścia za mąż. Oddali ją więc do pani Wenordenowej w nadziei, że to będzie przeciwwagą dla jej wybujałych uczuć religijnych. Zośka uważała to z początku za umartwienie, prędko jednak pogodziła się z nową szkołą. Zwierzyła się Agnisi, że ma pewną myśl, z którą jednak nie może się zdradzić przed czasem. Zamierzała nie tylko tę szkołę skończyć, ale zostać w niej potem nauczycielką. I wtedy albo wykupi pensję z rąk protestanckich, albo nawróci przełożoną na katolicyzm. Agnisia sprzeczała się z nią o to. - Nawracać - mówiła - można ludzi od złego, od zbrodni, grzechu, ale nie od innej religii. Przełożona przecież nie robi nic złego. A jeżeli Pan Bóg stworzył tyle różnych narodów, tyle różnych takich... no, to, jednym słowem, chyba nie ma nic przeciwko temu, żeby się Go rozmaicie chwaliło. - Jak to? - rozpaczała Zośka. - I tak Go chwalić można jak dzicy, którym religia pozwala zjadać ludzi albo zabijać ich na ofiary? - No, nie - martwiła się Agnisia - ale przecież przełożona nie zjada ludzi. Ja myślę, że jak będzie większa cywilizacja... I urwała, gdyż z Zośką nie można było zanadto mocno się sprzeczać. Nie była w stanie tego ścierpieć. Rwała wprost włosy na głowie, jęczała i narzekała tak, że się zbiegano pytać, czy ją co boli. Pani Wenordenowa dzięki tym wybuchom, a także ponieważ w ogóle, zdaniem uczennic, wiedziała, jak trawa rośnie, była cokolwiek wtajemniczona w religijne ambicje Zosi Dziewońskiej. Czasem nawet korciło ją, żeby o tym z dziewczyną pogadać, ale dawała spokój, uważając to za przedwczesne, chociaż Dziewońska była jedną ze starszych w klasie. Zresztą wstrzymywało ją jeszcze i co innego. Pani Wenordenowa unikała wobec dziewcząt przymusu i starała się zostawiać im jak najwięcej swobody osobistej, przestrzegając jedynie kilku norm postępowania, zgodnych z jej poczuciem etycznym. Nie przychodziło jej to z taką zupełną łatwością, ponieważ z natury była nieco porywcza i despotyczna i władało nią parę namiętnych przeświadczeń, które chętnie wdrażałaby drugim nie tak liberalnymi środkami. I właśnie w sprawach religijnych żywiła przekonanie, że Polska nie popadłaby w niewolę i w ogóle wypełniłaby daleko szczęśliwiej swe zadania dziejowe, gdyby była w swoim czasie przyjęła reformę Kościoła. Ta pomyłka historii bolała ją do żywego, ale właśnie szerzenia tego rodzaju poglądów musiała się wystrzegać. Bo najpierw byłoby to sprzeczne z ambicją, że jej zakład jest szkołą jak największego poszanowania i równouprawnienia wszystkich wyznań, a następnie i życiowe względy przemawiały za powściągliwością w tej sprawie. Już i tak na jej szkołę zwrócone były oczy wszystkich krucht kościelnych Kalińca, a choć nie brakło jej przyjaciół śród ludzi o szerszych poglądach, miała i wrogów, gotowych korzystać z każdej sposobności, żeby jej szkodzić. Nawet w samym zakładzie ksiądz Halski na przykład, chociaż okazywał na każdym kroku poprawną i tolerancyjną uprzejmość, mawiał podobno do pana Topolskiego: - Owszem, Wenordenowa jest światłą i szlachetną kobietą, ale to tym gorzej. Dla interesów... to jest, chciałem powiedzieć, dla idei Kościoła Powszechnego najniebezpieczniejsi są ci wszyscy uczciwi odszczepieńcy albo szlachetni zwolennicy pozawyznaniowego uczucia religijnego i tym podobnych bałamuctw. Biorąc to wszystko pod uwagę pani Wenordenowa nawet na przyszłość wyrzekała się chęci porozmawiania z Dziewońską o idei polskiego Kościoła protestanckiego i poruszała ten temat jedynie z życzliwymi sobie znajomymi na mieście. Między innymi z panią Barbarą Niechcicową i z panem Holszańskim, który nawet skłaniał się ku jej poglądom; tak że bywając u rejentostwa pani Wenordenowa miała przynoszącą ulgę sposobność miło z nim o tym pogawędzić. A co do sporów Agnisi i Zośki Dziewońskiej, to zaczęły się one nie od kwestii wyznania przełożonej, ale jeszcze dawniej, mianowicie kiedy Nina zaprawiała Agnisię do świętości. Zośka Dziewońska bardzo cierpiała, że wpadły na coś podobnego nie porozumiawszy się z nią. Uważała się za specjalistkę od świętości i oburzało ją, że Nina i Agnisia wzięły się do rzeczy, o której nie miały pojęcia. Innym razem poszło o pannę Bertę. Niemka, mimo że taka energiczna, wesoła i dorodna, od czasu do czasu chorowała na boleści i migrenę. Ścinało ją to z nóg czasem na całe dwa dni, leżała, nic nie jadła i dostawała torsyj. Agnisię denerwowało wtedy, gdy dziewczęta bez uwagi na stan chorej wrzeszczały i hałasowały przy myciu wieczorem, aż się rozlegało na całym piętrze. Raz w takim wypadku mimo woli krzyknęła na nie. - Bądźcież ludźmi! - czy też coś w tym rodzaju. - Ojej, co się tak ujmujesz za Niemką - rzekła na to Zośka pojękując przy tym, jakby sama zachorowała. - Nie wiesz tego, że każdy Prusak w łyżce wody Polaka by utopił? - Panna Berta nie jest Prusaczką, tylko Saksonką - rzekła Agnisia, zbita z tropu. Dobrze jej było wiadome, że Polacy nie mają powodu Niemców lubić. Ale jeśli się zdarzy między wrogami ktoś miły, ludzki, to czy nie trzeba się z tego cieszyć? Nawet bardziej, niż gdy się kogoś takiego spotka wśród własnych rodaków. Lecz Zośka była nieprzejednana. - Ojej - narzekała - jak można coś podobnego mówić. To jeszcze gorzej, że ona sympatyczna. Tym łatwiej przerobi was na swoje szwabskie kopyto. Agnisia uśmiechała się i mrużyła oczy. - Dlaczego? - pytała z głupia frant. - Ja się tego nie boję. Zośka zaczęła przedrzeźniać nieznaczne seplenienie Agnisi. - Dzlaczego? Dzlatego, bo ciągle z wami gada. Że Klara do niej ciągnie, to nic dziwnego. Zawsze ona jej bliższa, jako ewangeliczka, i zresztą pochodzi z Niemców. Ale ty! - Klara jest Polką - oburzyła się Agnisia. - O Jezus Maria! Masz tobie. Czy ja na nią co mówię? Ale ty zapytaj Bertę, czy uważa Klarę za Polkę. Zobaczysz, co ci powie. I rzeczywiście zdarzyła się sposobność, że Agnisia usłyszała jak panna Berta powiedziała: - Die Klara ist aber eine Deutsche. - A kiedy Agnisia zaprzeczyła, Niemka wyraziła beztroskie zdziwienie: - Ist es nicht eine Ehre Deutsche zu sein? - spytała. Agnisia powtórzyła to Klarze i domagała się od niej, żeby sama wyjaśniła Niemce tę sprawę. - Całuj mnie - rzekła Klara - a potem każ się wypchać, pomalować na zielono i oprawić w ramki. Mnie to akurat wszystko tyle obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Przy tej rozmowie Agnisia miała możność przekonać się, że Klara jest uświadomiona. Gdyż zaśmiała się i wracając do choroby panny Berty, od której się wszystko zaczęło, rzekła: - Ty wierzysz, że ją głowa boli? Ona zupełnie na co innego leży - kiedy leży. Ty jesteś okropnie głupia. Pewno myślisz, że my będziemy zawsze takie jak teraz. I nagle opowiedziała coś, od czego Agnisi zrobiło się słabo. - Nie wszystkie muszą wtedy leżeć - objaśniła - ale czasem to podobno bardzo boli. Dodała jeszcze obrazowo, jakie zmiany muszą nastąpić tu i ówdzie, gdy przyjdzie na to pora. Agnisia odetchnęła. - U mnie jeszcze tego wszystkiego nie ma - pocieszała się. - Może mnie to jednak nie spotka. Lecz w niewiele dni potem, kiedy brała kąpiel, nagle zaćmiło jej się w oczach. - O Boże... - struchlała. - Czyżby? - Przetarła oczy. Jakże mogła tego przedtem nie zauważyć. Świadomość, że się z nią dzieje coś, czemu nie może przeszkodzić, uwierała ją potem przypominając się niby drzazga, co uwięzła nie wiadomo kiedy i daje o sobie znać niewyraźnym bólem. Nic jednak takiego nie zaszło i rzecz poszła na razie w niepamięć. Dopiero w początkach lutego, pewnej niedzieli, gdy była w domu na wsi, spadło to na nią niespodzianie. Przestraszyła się tak, że pozostała w łóżku, chociaż ją nic nie bolało, miała tylko takie uczucie, jakby nie w niej, ale naokoło na świecie po dusznej pogodzie spadła nagle ulewa. Pani Barbara siedziała przy niej i starała się ją łagodnie oswoić z tym stanem rzeczy, który będzie się już przez większą część życia stale powtarzał. Jednocześnie myślała: - O ile nam, kobietom, ciężej. Całe życie jak w bitwie. Rany, krew i cierpienie. Słuchając pocieszeń matki i trzymając jej rękę w obu swych dłoniach Agnisia zasnęła. Zbudziła się w parę godzin potem, już sama. Leżała w pokoju na górze, gdzie obecnie stale, przezwyciężywszy strachy, sypiała. Na razie nie mogła zrozumieć, dlaczego leży w dzień. Poruszyła się i nagle uprzytomniła sobie swoją dolę. Ze zgrozą uczuła się we władzy czegoś, co przerastało jej pojęcia, wolę i siłę. Nie można przed tym uciec, będzie się to już z nią działo wciąż, jak wciąż mijają nad światem noce i dnie, tygodnie i miesiące. Ale na drugi dzień była już pogodzona z przemianą, która się w niej znienacka dokonała. Czuła nawet w sobie więcej siły i porywu do życia niż kiedykolwiek dotąd. Życie będzie trochę kłopotliwsze, cóż robić, trzeba się nie dać. Targnęło nią to, zachwiała się i mocniej stanęła na nogach. Wracała do szkoły przetchnięta nową dla siebie, oszałamiającą świeżością, jakby na nowo urodzona. I wszystko dokoła zdawało jej się nowe, chociaż rzeczy toczyły się zwyczajnym, poprzednim trybem. Panna Alicja przychodziła nadal szeptać wieczorami do Niemki, zaś Agnisia nadal czegoś od niej czekała. Lecz pewnego dnia to baczne oczekiwanie raptem osłabło i odtąd słabło z godziny na godzinę. Uczucia szczęśliwości, cierpienia i nadziei przestały towarzyszyć myślom o pannie Alicji, a wkrótce i myśleć nawet nie było jakby o kim. Agnisię zrazu przygnębiło to niepostrzeżone zniknięcie uczuć, które ubyły jakby nie tylko z niej, ale z wszystkiego dokoła, zostawiwszy po sobie znużenie, posuchę i pustkę. Lecz w pustkę tę napłynęły wnet pierwsze oznaki przedwiośnia, które zawsze olśniewało Agnisię, jakby co roku po raz pierwszy zjawiało się na świat. Była też zaprzątnięta wiadomością o bliskim ślubie panny Celiny z Katelbą, na który wybierała się do Serbinowa. 10 Przez cały czas narzeczeństwa panna Celina usiłowała się gorączkowo zżyć ze swoim nowym położeniem. Opamiętawszy się nieco po wizycie Katelby, miała ochotę z nim zerwać, bo, rzeczywiście, do czego to podobne wychodzić za nieobytego człowieka z prostego stanu. Ale kiedy Niechcicowie i Ostrzeńscy przyjęli jej zaręczyny z życzliwym uznaniem, wzmogła się nieco na duchu. Pani Ostrzeńska twierdziła opierając się na opiniach Bogumiła Niechcica, że Katelba ma przyszłość przed sobą, a nawet, że w ogóle przyszłość świata należy do takich jak on. Panna Celina wolałaby oczywiście, aby jej narzeczony był podupadającym panem, a nie dorabiającym się chłopem, ale cóż miała robić. Roiła, że może on się okaże synem wielkiego rodu, wychowanym przez biednych ludzi, albo chociaż nieprawym synem jakiego pana. Wmawiała w siebie, że rysy miał dosyć delikatne. To znów godzinami myślała o jego nazwisku. Nie wyglądało na chłopskie. Przypominała sobie, że słyszała o podobnym nazwisku niemieckim brzmiącym Katelbach - to mógłby już być jaki zubożały baron kurlandzki!... Panna Celina z rzadką u niej wylewnością mówiła każdemu, że jest bez pamięci w panu Romanie zakochana. Tego rodzaju uczucie wiele tłumaczy i o ile jest, ma się rozumieć, wzajemne, budzi również przychylny rozgłos. Gdyby Katelba był kimś znacznym we świecie, chwaliłaby się tym, że on za nią szaleje i ona nie może się temu wielkiemu uczuciu oprzeć. Skoro jednak jego miłość nie mogła jej przyczynić żadnej szczególnej chwały, poszukała chwały w tym, że jest sama rozmiłowana. Miała taką fantazję, żeby rozmiłować się w prostaku. Zresztą Katelba miał szyję mocną jak słup, ładne, choć czerwieniące się oczy, przyjemny uśmiech i niezgorszą postawę, a przeżycia ostatnich miesięcy sprawiły, że twarz jego i sposób mówienia nabrały wyrazu i głębi. Panna Celina pocieszała się, że znacznie gorzej wyglądających panny nie wstydzą się mieć u swego boku za narzeczonych. A co do przyszłego pożycia? Myślała o nim przelotnie i lękliwie, ale bez wstrętu, jednak pragnąć go nie pragnęła. W gruncie rzeczy miała nadzieję, że coś ją od tego ślubu w ostatniej chwili uratuje, a na razie to zawsze lepsza pozycja być zaręczoną niż chodzić samej po świecie. Niechciców nowina o narzeczeństwie Katelby o tyle nie zaskoczyła, że byli teraz wobec niego na wszystko przygotowani. Pani Barbara osądziła, że ten związek nie będzie gorszym nonsensem niż większość małżeństw w ogóle. Ani ona, ani Bogumił nie uważali, aby Katelba, mimo swoich upadków, był za mało dobry dla panny Celiny, która wszak też budziła w nich swego czasu poważne zastrzeżenia. Oboje narzeczeni byli ludźmi mocno niedoskonałymi, niedowarzonymi. Niechże się wesprą o siebie wzajem na dalsze dnie, może stworzą razem coś, co będzie lepsze niż każde z nich z osobna. Bogumiłowi pozostawało zobaczyć się z Olesią. Przychodziła ona jeszcze raz czy dwa razy do Katelby, a za którymś razem wprost od niego przybiegła do Bogumiła zapytać, czy to prawda, że pan rządca się żeni. Bogumił przemówił jej do rozumu, nakazał, żeby to spokojnie przyjęła. - I tak - rzekł ostro - nie mieliście już dawno do siebie serca, tyle tylko, żeście się żarli ze sobą. - To jest prawda - przyznała kiwając głową, oblizując spieczone wargi i patrząc Niechcicowi pokornie w oczy. Poradził jej, żeby zajmowała się swoim, a on da jej znać, gdy coś odpowiedniejszego znajdzie się dla niej w Kalińcu. Przyjęła to posłusznie i dosyć obojętnie. Bogumił zaraz nazajutrz pojechał w tej sprawie do Kalińca, gdyż chciał to prędzej zbyć z głowy. Jadąc dziwił się znowu, że się to wszystko tak jakoś gładko rozplątało. Te proste natury, ledwo jedną lub dwiema nitkami związane z bytem, są widać równie łatwe do rozbicia, jak do złożenia na powrót, niby pierwotne narzędzie z paru szczepek sklecone. Katelba i Olesia nie pozabijali się, nie ulegli też prawdopodobnie żadnej głębszej przemianie serc ni ducha. Miał przez chwilę złudzenie co do Katelby, ale teraz powątpiewał i o nim, zwłaszcza że nie przypuszczał, aby życie z panną Mroczkówną mogło na niego specjalnie umoralniająco wpłynąć. W Kalińcu Bogumił zwrócił się od razu do pani Holszańskiej, mającej pod swoją opieką różnego rodzaju dobroczynne warsztaty i pracownie. Czekał na nią chwilę w saloniku słynącego z czystości, ślicznie urządzonego mieszkania. Wszystko tu lśniło tysiącami połysków, a nawet w najkunsztowniejszych żłobkowaniach i wykrętasach, zdobiących meble, nie można się było dopatrzyć bodaj odrobiny kurzu. Wzorzyste jedwabne obicia na krzesłach i kanapach tchnęły świeżością; sprężyny pod wyściełaniem trzymały się sztywno, wszystko wyglądało jakby przed chwilą naciągnięte i wykończone. Nawet piesek, który wbiegł do salonu, doprowadzony był do stanu takiej schludności i elegancji, że po psach serbinowskich wydał się Bogumiłowi niemal sztuczny. Za pieskiem ukazała się wnet i pani domu w gustownej, perłowego koloru sukience, w złotym łańcuszku z pękiem dzwoniących breloczków. Była zawsze młodzieńczo gibka i złotowłosa, lecz twarz miała cokolwiek nieświeżą, a szerokie, o cienkich wargach usta Poleskich zaostrzały jej wyraz. Pani Barbara mimo swych ciągłych zmartwień wyglądała o wiele młodziej. Rejentowa niosła w ręku dopiero co wykończony artykulik, w którego treść zaczęła wtajemniczać Bogumiła, nim zdążył się odezwać. Rozpoczynała wielką akcję higieny ludowej, zaś na razie walczyła o wprowadzenie karawaników dla dzieci. Do czego to podobne, żeby trumienki dzieci były wożone w karetach i na furmankach, często na kolanach rodziny i pozostałego rodzeństwa. Dzieci umierają przeważnie na choroby zakaźne i tego rodzaju zwyczaje sprzyjają tylko roznoszeniu zarazków. - Bo czy, proszę kochanego pana, ze złem nie trzeba walczyć na każdym kroku, w najdrobniejszych przejawach? Właśnie w tym duchu zakończyłam swoje bazgrotki - rzekła ze skromnym lekceważeniem. - Może pan posłucha? Ciekawa byłabym pańskiego zdania. Pan jako człowiek praktyki. O, proszę... I przeczytała to zakończenie, nadawszy swemu nieco chropawemu szczebiotowi uroczyste i grubsze brzmienie: "Wiem, o wiem, jak ciężką jest walka z uświęconymi zwyczajami, lecz czyż nie powinny one ustąpić wobec wyższych wymagań postępu i higieny?" - Może to brzmi trochę zanadto rewolucyjnie? - stropiła się. - Jak pan myśli? Niech pan posłucha. I przeczytała raz jeszcze: "Wiem, o wiem ... - Bardzo ładne - chwalił Bogumił. - Bardzo ładne. Śpieszyło mu się, żeby przejść do sprawy Chrobotówny. Opowiedział pokrótce jej historię i natknął się na nieprzewidziane trudności. Pani Holszańska nazwała Katelbę uwodzicielem i ofiarowywała się skłonić go, żeby się z Olesią ożenił. Na próżno Niechcic starał się wyjaśnić, że w danym wypadku rzeczy nie wyglądają tak prosto. Snuła z oburzeniem swoje, a on był nie dość wygadany, aby za nią nadążyć. Rzekł więc wreszcie westchnąwszy: - Tylko w takim razie co robić, bo przecież Katelba jest zaręczony z panną Mroczkówną i pierwsze zapowiedzi już wyszły. Pani Holszańska nie pamiętała o tym w czasie rozmowy. Zamyśliła się, gdyż to miało również swoje społeczne znaczenie. Oto młoda pracująca dziewczyna dobrego rodu oddaje rękę człowiekowi z ludu, pragnie go podnieść na wyższy szczebel życia duchowego. To też jest pouczające i piękne. Mimo woli zaczęła sobie obmyślać artykuł, jaki by można z powodu tego ślubu napisać pod tytułem: "Zbliżenie warstw społecznych przez miłość" albo "Piękny krok nowoczesnej kobiety". I po niejakim czasie przechyliła się na stronę małżeństwa Katelby z panną Mroczkówną. - Ma pan rację - przyznała. - Tych rzeczy nie można rozstrzygać teoretycznie. Ja miałam zawsze wysokie wyobrażenie o pana doświadczeniu życiowym. Niechcic zląkł się, że znów teraz Olesia zostanie zapomniana, i zaczął prosić, aby się nią koniecznie zająć. Ależ naturalnie. Pannę Celinę uświadomi się co do jej przyszłych obowiązków społecznych w nowym środowisku, do którego ma wejść, a Olesię rejentowa weźmie na razie po prostu do siebie do domu. A gdy biedne dziecko już odetchnie po swoich ciężkich przejściach i rozgrzeje się w czystej atmosferze domu rodzinnego, wyszuka jej się jakąś pracę, zbadawszy, do czego jest zdolna. Bogumił oznajmił Olesi o tych postanowieniach spotkawszy ją w Nieznanowie, dokąd jeździł konno wprost z pola, żeby zamówić sobie rymarza. Chrobotówna słuchała z uwagą jego poleceń przyrzekając, że natychmiast jutro rzuci miejsce w szynku, gdzie jej i tak nie płacą, i uda się do pani rejentowej. Patrzyła przy tym na Niechcica z uległą nieśmiałością. Jednak było w jego zachowaniu coś, co jej się tym razem nie podobało, co nie odpowiadało widać żywionym przez nią nadziejom, bo gdy już kłusem odjeżdżał, zaśmiała się dziwacznie, pokazała język i zagrała palcami na nosie. Na tydzień przed ślubem Katelby okazało się, że los jakby się uwziął, aby mu z lichwą nagrodzić wszystkie przeżyte utrapienia. Pewnego dnia zjawił się Szymszel i przyniósł osobliwą nowinę. Oto w Czałbowie, dokąd zapędzał się w swym niestrudzonym poszukiwaniu zarobku, dowiedział się, że leżący niedaleko tego miasta folwark Jastrzębice jest do wzięcia w administrację, i to natychmiast. Właściciel nagle umarł, została bezdzietna wdowa, która sama nie umiała i nie chciała prowadzić gospodarstwa. Bogumił Niechcic zaraz tam z Katelbą pojechał i osobiście go wdowie polecił jako odpowiedzialnego pracownika. Zabawili dwa dni, gdyż to było dosyć daleko, i wrócili z jak najpomyślniejszym rezultatem. Państwo młodzi już od pierwszego marca, a więc wkrótce po ślubie, mieli się do tych Jastrzębic przeprowadzić. Katelba miał w związku z tym jeszcze jedną złą chwilę. Podobał się wdowie z Jastrzębic, obudził w niej zaufanie, poznał, że od razu miała ochotę go zgodzić. Wobec tego pomyślał, że gdyby był sam pojechał, osiągnąłby to samo. Był zirytowany, że musiał i to jeszcze panu Niechcicowi zawdzięczać. Że w ogóle niepotrzebnie w taką się od niego podał zależność, tak się przed nim ze wszystkiego wywnętrzył. Piękne uniesienia, co go do tego pchnęły, przyćmiły się, a z praktycznego punktu widzenia wszystko, co był wyrabiał tej jesieni, wydawało mu się teraz bynajmniej niekonieczne. Trzeba było nie pić, spokojnie znosić przeciwności losu, a wszystko by się i tak na dobre obróciło. I myślał, a nawet nie myślał, a tak zjawiło się to w nim niby cudze podszepty, że lepiej, aby pana Niechcica, co tyle o nim wiedział, nie było już wcale na świecie. Lecz radość, której był pełen, zniosła to w nim i zmyła, jak bujny potok, obcą, plugawą pianę. Był zakochany, żenił się, a oprócz tego wiedział już teraz na pewno, że dojdzie do dobrobytu. Ta nadzieja czyniła go szlachetnym i wspaniałomyślnym, chciał coraz bardziej być godnym szacunku człowiekiem. Gdyż dobre strony rozwijają się w ludziach na tak przeróżnym gruncie. U jednych śród wyrzeczeń i klęsk, u drugich śród widoków na zapewniony byt i powodzenie. Jeden w każdym stanie, na każdym szczeblu, śród złych czy dobrych warunków dokona rzeczy ponad miarę człowieka, drugi musi wszystko stracić, a inny - zdobyć niejakie dobra materialne, wyjść z poniżenia - aby się poczuć człowiekiem. Panna Celina też promieniała jak nigdy. Nie myślała już o zerwaniu ślubu i z większą szczerością grała rolę szczęśliwej oblubienicy. - Tacy ludzie jak mój narzeczony - mówiła - silni i wybijający się bez względu na pochodzenie, są bohaterami epoki. Zawsze marzyłam, żeby za kogoś takiego wyjść za mąż. Ślub odbył się w Małocinie pewnej soboty po południu, na krótko przed Wielkim Postem. Wybrano sobotę, aby i Agnisia mogła być na weselu swej dawnej nauczycielki. Stary małociński kościół był zatłoczony ludźmi z Serbinowa i miejscowymi, chcącymi także zobaczyć to widowisko. Pani Ostrzeńska przyjechała wprost do kościoła. Spóźniła się, gdyż miała scenę z mężem. Wuj Daniel nie chciał jechać i w ogóle twierdził, że jeżdżenie na czyjeś śluby, zwłaszcza w zdradziecką przedwiosenną pogodę, jest wariactwem. Z kościoła najłatwiej przywieźć zaziębienie albo jaką zarazę, na wsi wiecznie panują epidemie. Wobec tego pani Michalina postanowiła jechać z Januszem, który przybył właśnie do domu w przerwie między dwoma semestrami (teraz już na pewno ostatnimi) swych studiów. To wprawiło Daniela Ostrzeńskiego w jeszcze gorsze zdenerwowanie. Był o starszych synów zazdrosny. Twierdził, że matka zawsze tak kręci, aby z nimi jeździć, z nimi sam na sam chodzić. Żeby mówiono, że wygląda z każdym z nich nie jak z synem, ale jak z mężem. - No, więc, Daniusiu, ubieraj się i jedź. Będę z tobą szła pod rękę, o tak! - I pani Michalina chwyciła go zamaszyście za ramię, wpół zła, wpół rozśmieszona. - Kpić zawsze najłatwiej - gniewał się Daniel. - Teraz "jedź". A czy nie urządziłaś wszystkiego tak, żebym się nie zdążył ani ubrać, ani ogolić? W ostateczności wuj Daniel oświadczył, że całe zainteresowanie się Michasi tym chłystkiem Katelbiakiem jest czymś w najwyższym stopniu dla szanującej się kobiety niewłaściwym. - Ależ ja jadę ze względu na pannę Mroczkównę, która była moją sklepową. Nie mówże takich głupstw przy Bodziu, dziecko się z ciebie śmieje. - Nie z panną Mroczkówną chodziłaś godzinami po sklepach kupując jakieś graty, tylko z Katelbą. Ciągle widziałem koło ciebie tę głupią baranią gębę w ostatnich czasach. Pani Michalina wzruszyła ramionami i pojechała z Januszem. W progu świątyni zetknęła się z panną młodą. Nie mogła się powstrzymać, aby jej nie uściskać, przy czym nienaumyślnie wytrąciła jej z ręki wiązankę kwiatów. Janusz schylił się, podniósł i podał. Panna Celina nie znała średniego Ostrzeńskiego przedtem, a nie poznała go również ostatnio, gdyż od tygodnia bawiła z matką w Serbinowie, jako gość pani Barbary. Zobaczyła przed sobą młodzieńca o szczupłej, śniadej twarzy, małych ustach i turkusowobłękitnych oczach, nieco zmrużonych czy też wydających się takimi z powodu bujności czarnych rzęs. Wzdrygnęła się i zachwiała. Pan młody miał też zmienioną twarz i rozglądał się niespokojnie dokoła. Drżał, czy jednak Olesia Chrobotówna nie zjawi się nagle w kościele i nie pokaże jakiej sztuki. Bogumił Niechcic przypatrywał mu się trochę złośliwie i nic nie mówił. On był pewien, że się Olesia nie zjawi. Przed samym wyjazdem do kościoła otrzymał od pani Holszańskiej list, w którym rejentowa donosiła, że Olesi długo u siebie trzymać nie mogła, gdyż dziewczyna okazała się zupełnie insociable. Wyrobiło jej się natomiast świetne miejsce w fabryce, do której Olesia wprawdzie chodziła, ale jednocześnie wdała się w konszachty z bandą przemytników; w tych dniach została na czymś przychwycona i osadzona w więzieniu. Robi się starania, żeby ją wydostać. Bogumił był z tego powodu zły na siebie i na Katelbę. Chciał był mu to powiedzieć żeby zatruć trochę wyrzutami sumienia jego szczęśliwość, która mu się wydała nagle zdrożną. Ale gdy spostrzegł po rozglądaniu się Katelby, że ta wiadomość może by ucieszyła pana młodego, zmilczał i myślał tylko nieżyczliwie: - Niech się trochę gałgan poboi. Po ślubie wszyscy wyruszyli do Serbinowa na weselne przyjęcie. Dzieci uprosiły, żeby Janusz pojechał z nimi bryczką. Anzelma znały mało, lecz Janusz bywał od czasu do czasu w Serbinowie i umiał się z nimi bawić, a raczej pozwalał im bawić się sobą. Teraz też chętnie wdrapał się na wysoką bryczkę, umieściwszy matkę w karecie państwa młodych, która ruszyła pierwsza. Trochę zamieszania wprowadziła Agnisia, gdyż nagle oświadczyła, że woli pojechać z rodzicami. Już u drzwiczek karety rozmyśliła się i wróciła do bryczki, ale nie chciała wejść, twierdziła, że ma ochotę pójść pieszo. - Na takie błoto? - zakrzyczeli ją Emilka i Tomaszek. W końcu pojechała bryczką. Janusz objął ją i trzymał mocno, żeby nie wypadła na dołach, przez które powożący Tomaszek leciał jak wariat. Bogumił i pani Barbara jechali karetą pożyczoną z Pamiętowa. Byli małomówni, trochę zmęczeni, radzi, że się ta cała komedia ma wreszcie ku końcowi. Pani Barbara prócz tego niepokoiła się o dzieci. - Jeżeli Janusz z nimi jedzie - mówiła - to będzie takie dokazywanie, że się nie obejdzie bez jakiego wypadku. On sam jest cichy i apatyczny, ale dzieci, jak go tylko mają pomiędzy sobą, zaraz zaczynają wariować. Mogły się też pozaziębiać. Pogoda była dziko burzliwa. Na pstrych polach śnieg leżał już nieszczelnie, wszystkie obnażone z niego, wystające grudki ziemi czerniały i świeciły wilgocią. Rwący wiatr szamotał nagimi drzewami i huczał tak, że słychać go było mimo kołatania pojazdów. Po niebie leciały cwałem szarogranatowe chmury o białych, spienionych brzegach, a nad ich śpiesznym przepływem - fiołkowe, jasnoróżowe i żółte smugi obłoków tkwiły nieruchomo na bezwietrznej wyżynie. Między obłokami czyste niebo mieniło się wszystkimi odcieniami błękitu, krajobraz ciemniał i rozbłyskał na przemian od nagłego krycia i wychylania się nisko już stojącego słońca. Pani Barbara spoglądała na kolebiące się drzewa, usiłując wzrokiem zatrzymać pęd wichury. - Po co oni jadą bryczką na taki wiatr? - martwiła się. - Przecież od biedy mogli byli wszyscy się tutaj pomieścić. I jeszcze na pewno zgrzani, porozpinani. A ja mówiłam: dajcie mnie jechać bryczką! Bogumił nie odpowiadał. Myślał o nowym rządcy, którego mu polecił Walenty Przybylak ze Środy. I wewnątrz siebie kłócił się z Dalenieckim. Napisze do niego, postawi na ostrzu noża kwestię zaufania pomiędzy nimi. Ale wysiadając przed domem, raptem zmienił zdanie. Wcale nawet nie doniesie Dalenieckiemu, że Katelba odchodzi. Sam tu będzie na własną odpowiedzialność decydował te rzeczy. 11 Wróciwszy ze ślubu panny Celiny Agnisia trafiła w szkole na awanturę. Oczywiście, jak zawsze z powodu Heleny. Wrońska, Hilchenówna i Dziewońska pobiegły za Niechcicówną na górę, wiedzione zarówno nieposkromioną potrzebą zdania z wszystkiego sprawy, jak zapachem domowych pączków z Serbinowa. Przysiadły na ziemi nad koszykiem wydzielającym swoistą woń cukru, wiśniowych konfitur i ciasta smażonego na smalcu, topiąc zęby w chrupiącej, brunatnej skórce i puszystym cieście pączków. I opowiadały zapchanymi ustami przebieg zdarzenia, z którego Agnisia zrozumiała przede wszystkim to, że Helena skazana została na zamknięcie aż do nocy w pustej klasie - kara, która się jeszcze na pensji nie zdarzyła. Poszło o to, że Helena nie chciała słuchać czytania przełożonej. Pani Wenordenowa nie tylko popierała na lekcjach czytanie dzieł wielkiej literatury, ale i sama czytywała pensjonarkom głośno, bądź po obiedzie w czasie wielkiej pauzy, bądź niedzielnymi popołudniami na dole w klasie. Czyniła to z prawdziwą namiętnością, bo najpierw szalenie lubiła głośno czytać, a potem przypisywała literaturze wielki wpływ na kształcenie umysłów, smaku i charakteru. Czytywała to, co sama najwięcej lubiła: Dickensa, Wiktora Hugo, Ibsena, Mickiewicza, Orzeszkową i najczęściej Szekspira. Słuchanie było dobrze widziane, ale nie obowiązujące; kto chciał, mógł się od niego z łatwością uchylić pod pozorem, że jeszcze nie umie lekcyj albo że się źle czuje. Przełożona nie robiła z tego powodu żadnej kwestii, chociaż w jednym wypadku okazywała zawsze nieznaczną irytację, mianowicie kiedy Helena Filińska nie przychodziła na czytanie. Dziś właśnie miało to miejsce - Helena nie chciała słuchać. Ale dlaczego przełożona tym razem nie poprzestała na zwykłej, żartobliwie złośliwej uwadze pod jej adresem, tylko wpadła w niebywałą u niej pasję, tego doprawdy nie mogły dziewczęta zrozumieć. Była taka zirytowana, że, jak opowiadały, przestała nagle czytać i pobiegła szukać Heleny. Co prawda, znalazła ją czytającą na własną rękę, pogrążoną w obiegającym właśnie wszystkie sypialnie, sensacyjnym, dość nudnym powieścidle pod tytułem "Lamparcie życie. Wyrwała Filińskiej książkę wołając: - Nie pozwolę wam zatruwać sobie wyobraźni! - i natychmiast wydała wyrok skazujący Helenę na zamknięcie. To już było chyba zbytnią surowością, a nawet ciężką niesprawiedliwością, zwłaszcza że wiele innych czytało owo "Lamparcie życie". Pensjonarki chodziły z powyciąganymi twarzami, ale nie śmiały nic przedsięwziąć, gdyż przełożonej strach się było nawinąć na oczy. Zdawała się być nie tylko wzburzona, ale jakby do głębi nieszczęśliwa, prawie chora. Dziewczęta miały wrażenie, że tai się tu coś, czego nie rozumiały, I tak było. Do szkoły pani Wenordenowej niemało uczennic chodziło za połowę wpisu, a nie brakło i takich, co się uczyły darmo. Niektóre z nich same o tym nie wiedziały, bo pani Wenordenowa trzymała tę swoją szczodrość w głębokiej tajemnicy, do której zobowiązywała nawet rodziców. Szło jej zarówno o to, by nie dawać uczennicom sposobności do postrzegania między sobą różnicy, jak i o względy praktyczne - nie chciała mnożyć bez koniecznej potrzeby uroszczeń w tym kierunku. Helena Filińska też uczyła się i mieszkała u pani Wenordenowej za darmo. Nie tylko dlatego, że matka jej była w Czałbowie praczką z sześciorgiem dzieci, ale i dlatego, że pani Wenordenowa szczególnie sobie Helenę upodobała. Helena miała charakter i pojętność, ale nie była niczym niezwykłym, a jeśli miała w każdej rzeczy swoje własne, odrębne zdanie, to wynikało to raczej z pewnego braku wyobraźni i wrażliwości na otoczenie niż z niepospolitości ducha. Ale miała harde spojrzenie i wielkie, jasne czoło, które pewnego dnia wydało się pani Wenordenowej siedzibą najpiękniejszych nadziei. Uwzięła się, że dziewczyna z tymi śmiałymi oczami i z tym pięknym czołem będzie najwspanialszym plonem jej trudów pedagogicznych. Nie mając dotąd własnych dzieci pokochała Helenę, uważała ją za swoje dzieło, a czując się skłonną do słabości w stosunku do niej, była dla niej tym bardziej wymagająca i surowa. Wprost bała się okazywać jej łagodność, ponieważ jej źródłem byłoby uczucie osobiste, niedopuszczalne, jak myślała, gdy się kieruje zbiorowością, choćby tak małą, jak szkoła. Fakt, że łożyła na Helenę, wzmagał jeszcze jej wymagania. I tak, mając Helenę zanadto w swych ambicjach i w swoim sercu, chciała widzieć to swoje dzieło skończonym i doskonałym i wszystko, co tym jej marzeniom przeczyło, wytrącało ją burzliwie z równowagi. Wobec Heleny zawodziły ją zwykle jej wychowawcze zasady, występowała sama tylko nieposkromiona, gorzka namiętność, by postawić na swoim. Zaś tym razem rozjątrzenie doszło do tego stopnia, że przełożona zaczęła się zwierzać pani Barbarze, która odwiozła Agnisię. - Gotowa jestem dla tego dziecka do nie wiem jakich ofiar, a ona daje tylko zły przykład - skarżyła się wyznawszy, że kształci i żywi Helenę na własny koszt. Pani Barbara słuchała zrazu przez grzeczność i patrząc na makatkę ze smokiem zastanawiała się machinalnie, dlaczego ten smok wydawał jej się w pamięci złoty, kiedy był srebrny. Ale nagle coś jej się przy tej rozmowie przypomniało, o czym wracając do domu rozmyślała. - A ja kiedyś - wyrzucała sobie - podejrzewałam prawie Wenordenową o interesowność. Tak - myślała - było to wtedy, kiedy żałowałam, że nie pchnęłam Agnisi od razu do trzeciej klasy. I wspomniała, że mówiła o tym Bogumiłowi, posądzając Wenordenową o chęć trzymania dziecka dłużej w szkole. By to naprawić, powtórzyła mu zaraz po przyjeździe, czego się dowiedziała, chwaląc dobroć i bezinteresowność przełożonej. Ale Bogumił nie pamiętał tamtej rozmowy, co panią Barbarę trochę zdenerwowało, jak zwykle gniewa nas czyjaś niepamięć. Potem wróciła jeszcze poszukującą myślą do tej sprawy. - Skąd mi się to wzięło - myślała - czyżbym sama była interesowna? - I na dnie tej myśli pojawił się raptem Józef Toliboski we własnej osobie. On się okazał człowiekiem interesownym i przez to, przez to tylko ona to widzi w innych. Agnisia tymczasem na swój sposób dręczyła się sprawą Heleny. Zaraz po odjeździe matki postanowiła się z uwięzioną zobaczyć, cokolwiek by ją to miało kosztować. Podeszła najpierw ciemnym korytarzem do jej drzwi i zobaczyła przez szparę i pustą dziurkę od klucza światło. Chwała Bogu, nie siedzi przynajmniej po ciemku. Postawszy chwilę usłyszała, że Helena uderza czymś rytmicznie w ławkę i śpiewa: Młody rotmistrz mi uwłaczał więc mu pięścią dałem buzi. Sąd wojenny nie przebacza, stary kapral umrzeć musi... Wróciła do gwarnej wstępnej klasy, gdzie uczennice w niedzielę miały przywilej siedzieć bez dozoru nauczycielek, napisała na kartce: "Stary kapralu, otwórz okno. A.N." - i wsunęła kartkę przez szparę pod drzwiami więzienia Heleny Filińskiej. Helena siedziała w ich własnej, drugiej klasie wychodzącej na ogród i Agnieszka przez chwilę namyślała się, czy wyleźć do tego ogrodu przez podwórze furtką między wychodkami a szczytem domu. Ale furtka mogła być już o tej porze zamknięta. Lepiej przez kancelarię, położoną tak samo od ogrodu. Psiakość, kancelaria również zamknięta! Zatem naokoło przez trzecią klasę - do czwartej. Przedtem pomknęła jeszcze możliwie jak najciszej na górę i nabrała w gazetę pączków. Okna klas wychodzących na ogród były zabezpieczone zamiast okiennic równoległymi pionowymi prętami. Szczupłość Agnisi pozwoliła jej się między nimi z łatwością przecisnąć. Zsunęła się w mokre zarośla i upadła pośliznąwszy się na zbłoconym gruncie. Ogarnęła ją mglista, sina wilgoć, śród której szczekał pies. Helena stała już przy uchylonym oknie i wciągnęła ją przez takie same żelazne pręty do wnętrza. - Co ty robisz, wariatko! - zgromiła ją ze zmarszczką na czole i śmiechem w oczach. - Cicho! Masz pączki! Ale jeden upadł mi w błoto. Ojej! - przeraziła się Agnisia. - Patrz, co z moimi butami! Były obłożone skibami tłustego błota. - Czekaj, zdejmę je i oskrobię. Masz jaki patyk? - Nie. Ale zaraz... Jest pałeczka do pokazywania na mapie. Agnisia oskrobała za otwartym oknem buciki, postawiła je na podłodze, zamknęła okno i usiadła w pończochach na ławce. Była przejęta nie tyle losem Heleny, ile tym, co zrobiła przełożona. - To jest niesprawiedliwość - srożyła się po cichu. - Przecież tyle uczennic nie chodzi na czytanie. A że cię złapała z "Lamparcim życiem", to przecież mogła przypuszczać, że nie ty jedna to czytasz. Żałuję, że ją lubiłam. - Ja ci już dawno mówiłam, że ona jest do mnie uprzedzona - potwierdziła Helena. - Ale teraz koniec. Po tym, co mi zrobiła, nie mogę tu być dłużej. Jak mnie tylko wypuszczą, ucieknę. Ale przedtem narobię starej takiego bigosu, że mnie popamięta. Jeszcze nie wiecie, do czego jestem zdolna - odgrażała się. W Agnisi powstał na te słowa raptowny sprzeciw. Pragnęła od Filińskiej raczej poczuwania się do jakiejś winy, chciała może nawet usłyszeć obronę przełożonej. - Helena! - rzekła ponuro - daj spokój. Musisz przyznać, że ty lubisz jej specjalnie robić na złość. - Jeżeli przyszłaś, żeby mi mówić takie rzeczy, to się wynoś. Ja nie robię na złość, tylko nie chcę, żeby mnie ugniatali jak ciasto. Ja chcę być sobą. - Nie rozumiesz mnie - zaprzeczyła Agnisia. - Owszem, rozumiem. Ja cię już dawno przejrzałam. Ty się zawsze lubisz do wszystkiego przystosować. Dopiero wtedy jesteś szczęśliwa. - Nic podobnego. Ale owszem tak, tylko że... Zaczęły się obie przekrzykiwać szeptem. Agnisi stanął nagle w oczach zielony parawan, a za nim Berta z Alicją. - Przecież one ciągle przychodzą do siebie, a mnie się zdaje, że to było tak dawno - pomyślała raptem, gubiąc wątek sprzeczki. I ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie Joasię Przyjemską. - Ja się wcale nie przystosowuję tak, żeby aż przestać być sobą - podjęła blado. - Mnie się zdaje... czekaj, bo mi się pomyli! Jednym słowem! To najłatwiej sprzeciwianiem się pokazywać, że to ja... Możesz mi nie wierzyć, jak chcesz, ale ja się czuję sobą, chociaż się nie sprzeciwiam... choć się zgadzam... - Żeby cię prowadzili na pasku - tak? - Słuchaj, ty mnie łapiesz za słowa. Mnie wcale nie prowadzą na pasku. W szkole muszą być jakieś zwyczaje, porządki... A ja i tak, co trzeba, to zrobię podług siebie. - To ci się tylko tak zdaje. - Nie! Zresztą sama kiedyś mówiłaś, że jestem inna od wszystkich, chociaż się o to nie staram. - A to może nie jest łapanie za słówka? - Więc dobrze, wszystko jedno, ale to nieprawda, żeby stara chciała naszego zła. Wirowało w niej mnóstwo myśli, którym rada była dać wyraz, ale nie czuła się do tego na siłach. Miała niejasne przeświadczenie, że jeśli w szkole są jakie złe rzeczy, to na pewno takie, których one może nie są w stanie nawet spostrzec, a cóż dopiero mówić o tym i sądzić. Myśli te ginęły, nim się zdołały sformować, tak że w końcu rzekła tylko: - Moja kochana! My powinnyśmy być dla nich też trochę wyrozumiałe. Przecież oni, dorośli, nie mogą nas tak całkiem zrozumieć. No więc trudno! Nie mogą! - Co ty tam wiesz - rozgniewała się Helena. - Chcesz, to ci powiem, jaka jest stara. Ona mnie trzyma za darmo! Rozumiesz? No! I wyobraża sobie, że ma dlatego nade mną Bóg wie nie jakie prawa. Dlatego mnie prześladuje. A ja nie mogę tego uznać! Agnisię to zaskoczyło i strasznie zabolało. Z gniewną żałością odstąpiła od swoich racji. - To co innego! - zaczęła krzyczeć. - To jest po prostu okropne! Ja jej to w oczy powiem. My zbierzemy pieniądze i zapłacimy za ciebie w takim razie. Ja pierwsza... ja pierwsza... - Agnicha, nie wrzeszcz! Słuchaj, przecież ona nie wie, że ja wiem. Niepotrzebnie mi się wyrwało. A ty zaraz taki hałas podnosisz! Właściwie wrzeszczały już obie, zapomniawszy o wszelkich ostrożnościach. Raptem zamilkły, gdyż usłyszały, że gwar w sąsiedniej klasie, gdzie gromadziły się pensjonarki, ucichł. Jednocześnie ktoś uderzył pięścią w ich drzwi. Markotny głos Dziewońskiej sarknął półgłosem w szparę. - Nie ryczcie tak, idiotki! Przecież stara usłyszy. Idziemy do was! Helena i Agnisia zagapiły się czekając, co dalej będzie. Niebawem do szyby zaczęły przywierać twarze. W ogrodzie wszczął się ruch, tłumiony szczebiot i śmiech. Przy drugim oknie to samo. Pies szczekał z rosnącą zajadłością. - Otwierajcie! Najpierw chude! Klara, przełaź! Ale Kosteckie się nie zmieszczą! Za grube! Wracajcie! Czekajcie tu głupie, tu jeden pręt się wyjmuje! Do góry go! Nie tak! Nie tak! Podnieś! Pociągnij! Trzymaj! O już! Lola! Wlewaj się, galareto! Wnet z piętnaście dziewcząt - wszystkie, które nie miały wychodnego do krewnych na miasto - zaroiło się w klasie. Helena taczała się ze śmiechu. - A to bycze facetki! Którędyście polazły do ogrodu? - Przez furtkę koło pewniaków! Była otwarta. Gdzie chałwa? Dawać chałwę! A reszta pomarańcz? Pogubiły, zwierzęta, w ogrodzie! Panny! Zatkajcie twarz Klarze. Już się nadyma. Zaraz zacznie kwiczeć jak zarzynane prosię. A kto ma czekoladę? Ale Kosteckie zuchy, co? Przetarabaniły się! Siostry Kosteckie, jedna z trzeciej, druga z czwartej klasy, były nadzwyczajnie do siebie podobne i takie grube, że gdy raz siadły w ławce, długo trzeba było czekać, żeby ruszyły z miejsca. Trudno im było wydostać się spoza pulpitów. Jeżeli się jednak na koniec wydostały, widać było, że są między nimi duże różnice. Lola poruszała się ociężale, z trudem zachowując jaki taki kształt ludzki. Marta mimo tuszy była sprężysta i lotna, jakby ją całą wypełniało powietrze. Gdy tylko stanęła na nogach, wnet zaczynała skakać, wirować jak bąk i pląsać jak balonik w powietrzu. I teraz odtańczyła swoje pomyślne wepchnięcie się przez okno, po czym zabrano się gromadnie do pożerania chałwy, czekolady i pomarańcz. - Marta, "czynię cię uważną", że nie jesteś tu sama do tej chałwy! - To ci fajności agapa! - krzyknęła Klara, dumna ze świeżo zdobytej możności użycia takiego słowa. - Agapa! Agapa! Agapa! - jęły powtarzać wszystkie wijąc się ze śmiechu z powodu tego wyrazu. - Teraz tańce. Marta uczy nas pas d'Espagne. Ram-pam-pam! Rram-tara-ra-ra! Cicho! Panny! Przysięgałyście, że będziecie cicho! Ściągniecie starych! Starych nie ma, nie wiecie? Poszli chłodzić gniew na deszczyku. Lolka, ty gałganico! Czemuś wcześniej nie powiedziała?! Nie ma żadnego Cerbera-bera-bera! A Tabaczka? Tabaczka płacze w swoim pokoju nad losami ojczyzny. Ty, głupia, nie kpij z tego! W takim razie - para za parą! Ram-pam-pam. Rram... Nagle wszystko znieruchomiało. Klucz zgrzytnął - w drzwiach stanęła pani Wenordenowa. Dziewczęta skamieniały, niektóre tylko, wyciągając nieznacznie ręce za siebie, zrzucały z pulpitów w mrok między ławki papier z resztkami uczty. Pani Wenordenowa stała chwilę tak zamyślona, jakby zapomniała, po co przyszła. Następnie puściła się przed siebie obiegając dokoła klasę. Pod szczytową ścianą przecisnęła się z trudem przez wąską przestrzeń za ławkami i żwawo mknęła dalej. Wreszcie, okrążywszy kilkakroć jakby wrosłe w ziemię dziewczęta, stanęła koło katedry. - No? - spytała zatrważająco spokojnie swoim ciepłym i miękkim głosem. - Może się teraz dowiem, co tu właściwie robicie? Po chwili zrozpaczonego milczenia Zośka Dziewońska jęknęła: - Siedzi... siedzimy w kozie, proszę pani. - Bo my wszystkie... - bąknęła Joasia Przyjemska. - Bo my wszystkie... - podchwyciła natychmiast reszta. - Cii!... - zgromiła je pani Wenordenowa, jakby mimo zadanego pytania w gruncie rzeczy nie chciała odpowiedzi: ...czyta... - Tsss - powtórzyła przełożona groźnie. - ...czytałyśmy "Lamparcie..." - brnęła mimo to Joasia Przyjemska. - Nie macie nic do gadania - przerwała pani Wenordenowa. Okrążyła znów pokój, stanęła przy uchylonych oknach, zamknęła je i chwilę im się przypatrywała. Następnie, potknąwszy się o buciki Niechcicówny, podniosła je, a spojrzawszy na usiłujące skryć się nogi Agnisi, a następnie na trzymane w ręku obuwie, rzekła: - Dziurawe. Katar pewny. Dziewczęta westchnęły z ulgą i poczuły skłonność do śmiechu. Pani Wenordenowa założyła ręce na piersiach i spoglądając to na siostry Kosteckie, to na okno spytała: - Bardzo dobrze, ale w jaki sposób przedostały się tu Marta i Lola?! Teraz już śmiechy zaczęły parskać śród przestraszonej gromadki. Marta wystąpiła naprzód i objaśniła trochę drżącym głosem: - Jeden pręt wyjmuje się, proszę pani. W tamtym oknie. O, ten. - Aha! Bardzo dobrze! Zajmiecie się tym, żeby stróż to jutro naprawił. Świetnie umiecie pokazywać drogę złodziejom. I podłoga - cacy! Żeby mi tego błota nie było na jutro rano śladu. Stała i długo kiwała głową, aż im się w końcu znów zrobiło nieswojo. Naraz jej macierzyńskie oblicze przybrało srogi wyraz. - A teraz marsz stąd! - rzekła ostro. - Idziemy do teatru. Mam trzy loże. Dają "Halkę". Między pensjonarkami wszczął się radosny rozruch: - Co? Jak? Naprawdę? Wiwat! Dziękujemy - zagwarzyły i raptem przycichły. - A Helena? - krzyknęła Agnisia. - Helena pójdzie? Pani Wenordenowa rozgniewała się. - A cóż wy myślicie? Że ja dla niej będę robiła jakieś wyjątki? Może mam ją samą, osobno... Nie dano jej skończyć. - Hura! Niech żyje pani! - Krzyki przeszły znienacka w zbiorowy krzyk: Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! a śpiew znów rozpadł się w krzyki: - Do góry! Do góry panią! Do góry! - Dosyć! Udusicie mnie! Wy, smarkate! Co wyprawiacie! Puszczajcie! I śpieszcie się, za pół godziny wychodzimy. Prędko! Już was tu nie ma! - No, Helena - drażniła się Agnisia. - Może ty wolisz nie iść? Przecież chciałaś uciekać. Chcesz, odprowadzę cię na szosę? - Agnicha, ty ode mnie jeszcze dzisiaj dostaniesz! I nie mówiłam ci, że stara jest fajna facetka? A ty już jej chciałaś do oczów skakać! Drugie piętro zawrzało od ruchu i nawoływań. - Marta! Słuchaj, ty jesteś najśmielsza do kucharki! Zagrzej mi szczypce w kuchni! A w cylindrze od lampy nie łaska? Nie waż się, ty! Szkło pęknie i przy czym się będziesz ubierać? To idź tak! Nie, ja z takimi włosami nie pójdę. Słuchajcie! Czy możemy iść w białych bluzkach? A coś ty myślała! Naturalnie! Jeszcze by też! Dziewice! Ale nam się dziś upiekło! Chwat z naszej starej! Morowy chłop z niej. Oho, ho! zobaczycie! Będzie jej się trzeba mocno za to wysłużyć. Dobra sobie! A ty coś chciała? Bo to nie warto? Ojej! Gdzie ja sobie uprasuję wstążkę do włosów? Gdzie ja sobie?!... Na kloszu od lampy. Nie potrafisz? Dawaj, ty niedołęgo! Prędzej! "Szumią jodły na gór szczycie, szumią sobie w dal!" Tam są podobno cudowne tańce góralskie. O Jezu, ja oszaleję ze szczęścia! Na dole pan Wenorden próbował skrzypiec. Zadźwięczały ckliwe tony piosenki: Jako od wichrów krzew połamany tak się duszyczka stargała... Pani Wenordenowa w czarnej jedwabnej sukni biegała po jadalni, dotykała przelotnie mijanych sprzętów i powtarzała półgłosem: - Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam? Pokpiłam sprawę? Czy nie pokpiłam sprawy. 12 Przyszła na dobre wiosna, a wiosną spacery przestały być kręceniem się w kółko po parku i po mieście. Zwłaszcza panna Berta lubiła dalekie wyprawy. Rano, przed śniadaniem, kiedy spacer nie mógł trwać długo, poprzestawało się i z nią na obejściu wałów nad rzeką, ale po obiedzie wyprowadzała zawsze dziewczęta na pola i łąki, a czasem docierała z nimi aż do miejskiego lasu. Raz wywiodła je na łęgi podmiejskie i stamtąd postanowiła wrócić kładką przez rzekę. Rzeka rozlewała się tu dosyć szeroko, a jej nurt ciemny i wezbrany, jak to bywa na wiosnę, mknął burzliwie i rączo. Kładka była wąska i bez poręczy, podtrzymywana jedynie w połowie drogi wbitymi w dno palami. Panna Berta wstąpiła na nią pierwsza i z łatwością znalazła się na przeciwległym brzegu. Niechcicówna skoczyła beztrosko jej śladem, ale gdy się znalazła już dobrze nad wodą, przeszło ją mrowie. Spojrzała w kłębiący się pod nią nurt i nie mogła od niego oderwać oczu, doznając zarazem strasznego uczucia, że coś ją unieruchamia i ciągnie z niepohamowaną siłą wstecz, w głąb i w bok. Wtem usłyszała wołanie panny Berty. Wpadły jej w ucho słowa: - Nicht ins Wasser schauen! Kopf hoch halten! Nicht stehen bleiben! Rasch vorwarts gehn! Aber dali! Dali! Z wysiłkiem oderwała wzrok od wody, patrząc przed siebie, a na dół tylko o tyle, by widzieć kładkę. Poczuła całą sobą, że tylko rozpaczliwe "naprzód!" może ją uratować od strachu, i przywoławszy na pomoc rodzaj zbawczej bezmyślności, w której tylko mięśnie zachowywały czujną przytomność - przeszła. Po niej przeszła Klara wymachując rękami i krzycząc. Z innymi było gorzej. Większość po pierwszym kroku cofnęła się na powrót. Śmielsze doszedłszy do połowy posiadały na kładce bokiem lub oklep. Niemka musiała po każdą z nich wracać i przeprowadzać za rękę. Helena przeczołgała się na czworakach. Ostatnią z tych, które siadły, była Joasia Przyjemska. Agnisia, spostrzegłszy ją, wyprzedziła pannę Bertę i bez namysłu wbiegła z powrotem na kładkę. Na szczęście Joasia nie siedziała daleko. Gdy się wydostały na pewny grunt, Agnisia rzekła ze śmiechem: - Najadłyśmy się strachu - i nagle poczuła, że się nie śmieje, lecz płacze. Odwróciła głowę, usiłując wykręcić rękę, którą Joasia kurczowo trzymała powtarzając: - Moja droga, moja najdroższa! Panna Berta krzyczała do pozostałych, żeby wracały tamtym brzegiem i że się spotkają przy moście na Dziadowym Przedmieściu. Wieczorem tego dnia Joasia przyszła do Agnisinej sypialni i przypadła do Niechcicówny w taki sposób, jak to czynią dzieci, kiedy się wstydzą. - Ładnie się popisałam - rzekła po chwili, odsunąwszy się i zacierając ręce. Miała zwyczaj śmiejąc się otwierać okrągło usta i zanosić się zabawnie w głąb siebie. - Jaka ta Joasia ładna - pomyślała Agnisia i, jakby nie rozumiejąc jej słów, spytała: - Bo co takiego? - Nie będziesz chciała ze mną rozmawiać. Z takim tchórzem. Nie patrz na mnie tak surowo. - Właściwie myśmy i tak nigdy ze sobą nie rozmawiały - zdziwiła się Agnisia z nieoczekiwaną dla samej siebie wymówką w głosie. - Bo ty nigdy nie chciałaś. Ja lubiłam ciebie od pierwszego wejrzenia. - Od jakiego pierwszego wejrzenia? - nasrożyła się Niechcicówna i nagle przypomniała sobie, jak chodziły z Wrońską na drugą stronę korytarza po walizkę. - Ja ciebie też - mruknęła patrząc w przestrzeń, jakby oznajmiała to komuś stojącemu pod przeciwległą ścianą. - Ty myślisz, że ja się nie bałam? - dodała szorstko. - Tam na kładce? Jeszcze jak! A czy ty jesteś odważna, to już ja wiem najlepiej. - Z czego ty wiesz? Skąd wiesz? Powiedz. Powiedz zaraz - domagała się zalotnie Joasia. - Już ty nie udawaj. - Kiedy ja naprawdę nie wiem, o czym ty myślisz. - I Joasia pokiwała żałośnie głową. - Ja jestem we wszystkim sławny tchórz. - Tamto... - rzekła Niechcicówna nie wyjaśniając bliżej. - Na tamto trzeba było więcej odwagi. - Powiedz, powiedz pierwszą sylabę - wdzięczyła się Joasia. - "Lam..." "Lam..." - poddawała jej. - "Lamparcie"? Nie! - zaniosła się śmiechem. - Przełożona to w każdym razie nie rzeka. - Widzisz, że wiesz. Wybuchnęły powtórnie śmiechem i uściskały się już bez słowa. - Słuchaj - poprosiła Joasia na odchodnym. - Jutro po spacerze - dobrze? Zejdziemy się i pogadamy. - Miła jest bardzo - myślała potem Agnisia - tylko o czym ja z nią będę rozmawiać? - Ale już po chwili zaroiło się w niej od myśli i uczuć, nigdy nikomu dotąd nie wypowiadanych, a które na gwałt chciały stać się wiadomymi Joasi. I odtąd tak było już co dzień. Dość było pomyśleć o Joasi, aby zjawiało się wnet mnóstwo niebywałych dotąd rzeczy do powiedzenia. Najbłahsze wydarzenia dnia i najzwyklejsze przedmioty nabierały raptem szczególniejszego znaczenia, które chciały za pośrednictwem Agnisi ujawić się przed Joasią Przyjemską. Czasem nic z tego nie wychodziło, nic naprawdę koniecznego nie dało się wzajem sobie powiedzieć, wtedy obie miały uczucie, że strwoniły ze sobą czas, i tym bardziej chciały znów jak najprędzej się spotkać. Kiedy indziej mówiły i mówiły, zwierzyły sobie więcej, niż chciały, zdawało się, że już wszystko jest między nimi wiadome, a nazajutrz Agnisia miała znów moc nowin i przeżyć, o których Przyjemska musiała bezwzględnie się dowiedzieć. I znów aż trudno było doczekać się chwili, kiedy będą się mogły zejść i gawędzić, i szeptać bez końca. Bo przecież nie były w jednej klasie i zawsze im było za mało tych godzin, w które mogły się widzieć. W tym, że napotykały trudności pod tym względem, był co prawda może nawet i urok. Nie łączyły ich żadne sprawy praktyczne ani lekcje, ani potoczne życie klasy, ani wspólne rozbieranie się, ubieranie i dokazywanie w sypialni, łączyło je samo tylko czyste uczucie i porozumienie myśli. Agnisia po dawnemu lubiła Zośkę, Helenę, a nawet Ninę i Klarę, może nawet lubiła je teraz więcej. Bo gdy przedtem szukała w stosunkach z nimi czegoś, czego nie mogła znaleźć i czego brak uczynił te przyjaźnie bardzo niewystarczającymi, teraz miała to w Joasi i z tamtymi mogła się zadowolić wesołą wspólnością koleżeńskich interesów czy przekomarzań. Ale żyła naprawdę tylko z Joasią, tęskniła tylko do niej, szczęśliwą do ostatka czuła się tylko z nią. Jednakże pod koniec szkolnego roku ten czar przyjaźni wciąż rozłączanej to przez lekcje, to przez wieczorne rozejście się w dwie strony korytarza - przestał wystarczać. Agnisia chciała już i na spacery chodzić w parze z Joasią, i w sypialni mieć ją bliżej przy sobie. Przed spaniem snują się zawsze najładniejsze marzenia i pomysły do zwierzeń. Lecz nie śmiała tak na dobre porzucić Niny. Ich zażyłość, chociaż niby zerwana, wciąż je omotywała, przełożona też przy każdej sposobności dawała wesoło poznać, że uważa ją nadal za obowiązującą. Agnisia nie wiedziała już w końcu, czy idzie jej o Ninę, czy o to, żeby nie zrobić przykrości pani Wenordenowej, gdyby na przykład poprosiła o przeniesienie do Joasinej sypialni. Rozstrzygnął wszystko, ale przyprawił ją o jeszcze większe zagmatwanie uczuć list ojca Niny, donoszący, że pan Wroński przyjeżdża aż z Kaługi, by zabrać córkę już na stałe do siebie. Stęsknił się do niej przez dwa lata rozłąki, a ufał, że została już dosyć ugruntowana w polskości. Tak więc przed samym rozjechaniem się na wakacje Agnisia pożegnała się ostatecznie z Niną. Kolej do Warszawy nie była wciąż jeszcze gotowa, chodziły dopiero pociągi służbowe i próbne, więc przełożona i Agnisia odprowadziły Ninę do starej karetki pocztowej, w której głębi mościł się już brodaty i wąsaty pan Wroński. Gdy pocztylion zatrąbił i konie ruszyły, Agnisia uczyniła ruch, jakby chciała ciężki, objuczony tobołami pojazd zatrzymać. Przełożona chwyciła ją pod rękę - zajrzała w oczy. - Płaczesz? - spytała. - Ach, ta przyjaźń! Agnisia zaprzeczyła porywczo: - Nie. Nawet mi się nie śni. Ale całe popołudnie było jej ciężko na sercu. - Nina odjechała przekonana, że z nią byłam w przyjaźni. Czy to dobrze, czy źle? - troskała się markotnie. A potem przychodziło jej do głowy coś całkiem przeciwnego; Wrońska pojechała, na pewno dobrze pamiętając, że ona z nią wtedy po Wszystkich Świętych zerwała i że ich przyjaźń była potem już tylko taka łatana. I znów - czy to dobrze, czy źle? Do niczego nie doszła. Pragnęła tylko niejasno, żeby już nigdy nie być w tym położeniu. Lecz i to zmieniło się niebawem w chęć, żeby, przeciwnie, coś podobnego zdarzyło się raz jeszcze i żeby wtedy umiała lepiej temu sprostać. Mój Boże, czemu z jednymi wie się od razu, jak postępować, a z innymi człowiek jest jak po ciemku. I z takimi właśnie najczęściej trzeba przestawać. A na przykład Joasia Przyjemska - ile to czasu były koło siebie i ledwo że się znały, choć potem wyszło na to, że są dla siebie stworzone. Przypomnienie Joasi rozpędziło chmurne myśli. Ona też już pojechała, kołacze się tam gdzieś po szosie kurierką w stronę Czałbowa - lecz ona wróci. Zresztą z nią nawet rozstanie jest radością. Będzie się tęsknić, pisać, wspominać, marzyć. Ale teraz nie było już na rozmyślanie czasu. Za jaką godzinę konie z domu nadejdą. Agnisia skoczyła się pakować. Te pierwsze wakacje szkolne były dla niej przyjemne, ale nie w tym znaczeniu, w jakim chcieliby się nimi cieszyć rodzice. Oni myśleli, że po rozłące Agnisia będzie się więcej do nich garnąć, a ona tymczasem prawie jakby od nich i od rodzeństwa stroniła, błąkając się samotnie po polach i ogrodzie albo przesiadując w kącie nad książkami czy też pisaniem listów. - Szkoła źle na nią wpłynęła - narzekała z tego powodu pani Barbara - zrobiła ją odludkiem. Albo może odzwyczaiła się od rodziny? Jak to dawniej wszędzie jej było pełno, a dziś? Nie widać jej, nie słychać między nami. Za wcześnie, widać, dom stał się jej niepotrzebny. Tymczasem dom był dla Agnisi w te wakacje, owszem, bardzo potrzebny, ale właśnie jako miejsce, gdzie mogła zażywać samotności, myśleć, patrzeć i o wszystkim donosić Joasi. Opisywała jej przeczytane książki, oglądane krajobrazy, domową krzątaninę, zabawy młodszych dzieci. I nie wiedziała w ostateczności, czy pragnie pisać, aby się z nią dzielić przeżywanymi wrażeniami, czy chce doznawać wrażeń, aby mieć z czego zdawać sprawę Joasi. Poza tym rozpamiętywała życie w szkole. Takie było jeszcze świeże, takie nowe i już je musiała na tak długo porzucić. Zdawało jej się, że jeżeli go nie będzie ścigać myślami, to cała ta ledwo przyswojona rzeczywistość rozwieje się, zaginie. Pani Barbara wyprowadzała z tego stanu rzeczy daleko idące wnioski. - Młodszych - mówiła Bogumiłowi - nie oddam już tak wcześnie z domu. Teraz dopiero widzę, jakie to konieczne, żebym zamieszkiwała z dziećmi w Kalińcu. Rodzice nie powinni zostawać w tyle. Powinni iść razem z dziećmi. Do szkoły, to do szkoły. Mnie nie o to idzie, proszę cię, żeby dzieci zatrzymać przy sobie, ale żeby samej od nich nie odstać. I coraz częściej rozpatrywała myśl przeprowadzenia się z dziećmi od wakacji do miasta, zwłaszcza jeśli Agnisia za dużo, to młodsze dzieci za mało były podług niej między ludźmi, po prostu mówiąc, zupełnie na wsi zdziczały. - A i ja sama w mieście odżyję, zobaczę trochę świata - mówiła. Dumała o tym pewnego dnia siedząc na nowym ganku, który stelmach pod kierownictwem Bogumiła wybudował tego roku od strony wjazdu, gdyż stary był już taki zmurszały, że groził zawaleniem. Nowy ganek był znacznie obszerniejszy, można było na nim nawet jadać. Pani Barbara obsadziła go po dawnemu powojem, który tego roku tak się wspaniale rozrósł, że skryły się pod nim i słupki i balustrada, i nawet, częściowo, daszek. I kwitł przy tym cudownie, tak że ganek z zewnątrz stanowił ulewę skropionej błękitnymi i różowymi kwiatami zieleni, a wewnątrz rodzaj cienistej altany. Pani Barbara w chwilach wolnych od zmartwień rozkoszowała się nowym gankiem. Czasem już od rana cieszyła się myślą, że jeśli znajdzie jaką swobodną godzinę, to sobie tam posiedzi. Tym razem jednak nie było jej dane długo spoczywać, bo zaledwie usiadła, w bramę skręcił obcego wyglądu wózek i hałaśliwie zbliżał się ku dworowi. Niebawem chłop w kaszkiecie i katance zatrzymał przed gankiem drobnego, ale dosyć spaśnego konia, a z wiejskiego półkoszka wygramoliła się szczupła dama w żółtym płaszczu od kurzu, w sztywnym słomkowym kapeluszu i tak samo sztywnym kołnierzyku z krawatem. Dama niepewnie badała przed sobą grunt stopą i parasolką, potknęła się o schodki ganku i nagle pani Barbara zobaczyła w niezwykłej od siebie bliskości suchą, niemłodą twarz, orli nos i szczere, szeroko roześmiane usta. - Hłasko jestem - wyrzekła nieznajoma głosem nieco chropowatym, lecz nabrzmiałym szczególniejszą uciechą. Wyciągnęła rękę, zminęła się z ręką pani Barbary mrużąc przy tym i wytrzeszczając na przemian wypukłe, czarne oczy. - Zaraz, przepraszam - tłumaczyła się zawstydzona i rozśmieszona - ale ja nic nie widzę. Nie wiem, gdzie mi się podziały moje oczy. - Zaczęła szperać w torebce. - Binokle? Są tutaj, proszę pani. O, tu - pośpieszyła z pomocą pani Barbara ujrzawszy je przewieszone przez guzik płaszcza. Nieznajoma wybuchnęła nieoczekiwanym wysokim, donośnym śmiechem. - Zawsze tak - pokiwała zgorszona głową. - No, ale teraz widzę wreszcie, gdzie jestem. I szanowną panią poznaję z fotografii. Mam szczęście mówić z panią Barbarą Niechcicową, prawda? Ależ tu ślicznie! - krzyknęła, na nic jednak nie patrząc. - Boże, jak ja szalenie dawno nie byłam na wsi! - Proszę, niech pani spocznie. - Pani Barbara nic jeszcze nie rozumiała, lecz impetyczne zachowanie się przeciągającej nieco z litewska nieznajomej wzbudziło w niej rozbawioną życzliwość. - Czym można pani służyć? - Mnie? Służyć? - dama znów się hałaśliwie, a mimo to sympatycznie zaśmiała. - Ale, zaraz... Mój gospodarzu! Poczekajcie jeszcze, bo ja będę was potrzebowała. Odwieziecie mnie. - Co znowu! - zawołała pani Barbara, powodowana odruchową chęcią zatrzymania przyjezdnej. - Odeślemy panią. I nagle zmieszała się, przypomniawszy sobie, że to są przecie żniwa. A przybyła już ściągała walizkę. - W każdym razie muszę wyjąć podarunki dla dzieci. Czy walizka może postać tu trochę? - Niech pani się sama nie męczy. Felicja pani pomoże. Felicja!!... Podarunki dla dzieci? - zdziwiła się po chwili pani Barbara. - Pani pewno myśli, że to jakaś wariatka przyjechała. Nie, tak źle jeszcze nie jest. Tylko widzi pani, ja znam brata pani, pana Juliana Ostrzeńskiego. A że jadę z Petersburga, więc prosił, żebym wzięła podarunki dla dzieci. Pani Barbara klasnęła w ręce. - Pani - mojego brata? No, więc tym bardziej proszę się rozgościć. Nie widziałam go już chyba dwadzieścia lat. W ciągu godziny wszystko się wyjaśniło. Najęty chłopek odjechał, a gdy dzieci i Bogumił przybyli na podwieczorek, uważano już pannę Marię Hłasko za domownicę, która po długiej nieobecności wróciła w rodzinne progi. Bywała ona od dwudziestu pięciu lat nauczycielką po różnych domach, ostatnie osiem lat spędziła w polskim domu, lecz w Petersburgu. - No, i w tym domu spotykałam prezesa Ostrzeńskiego. - Prezesa? Inżyniera - poprawiła pani Barbara. - Prezesa klubu inżynierów - objaśniała panna Maria. - A wracając do mnie, proszę najmilszej pani, to teraz moje dzieci pozdawały do gimnazjów, panna do siódmej, chłopak do ósmej, a ja myślę sobie tak: - ha! cóż, przyjaciół mam w Petersburgu dużo, do każdego mnie ciągnie, ale nie mam znów nikogo, kto by mnie specjalnie wiązał. Szalenie przy tym zatęskniłam do kraju. - No i tak! - I zaraz... I słyszę, że pan Ostrzeński ma w tych stronach rodzinę. Więc dalej, wio! na pociąg i przyjechałam! - Tu panna Hłasko wykonała taki podskok na krześle, jakby odbyła tę całą podróż konno. - Panią profesorową Ostrzeńską też widziałam raz w Petersburgu - ciągnęła następnie - więc prosto do nich. U nich nocowałam dzisiaj - u państwa Ostrzeńskich, znaczy się. I tak w ogóle, myślę sobie: ludzie są wszędzie, niepodobna, żeby czy w Kalińcu czy w okolicy nikt nie potrzebował nauczycielki do dzieci. - I nie omyliła się pani - zawołał ochoczo Bogumił - bo właśnie my potrzebujemy! Pani Barbara zgromiła go wzrokiem, gdyż uważała takie stawianie sprawy za przedwczesne. Bogumił usprawiedliwił się z prostodusznością, która ją jeszcze bardziej rozdrażniła. - Przecież mówiłaś, że tylko w takim razie nie przeniosłabyś się jeszcze w tym roku do miasta, o ile byś cudem trafiła na dobrą nauczycielkę. Więc masz cud! Panna Hłasko spojrzała na jedno i na drugie, po czym złożywszy ręce zwróciła się prosząco do pani Barbary. - Niech mnie pani weźmie! Ja rozumiem, pani się boi ryzyka, ale co szkodzi spróbować. Ja mogę nawet pierwszy miesiąc pracować bez wynagrodzenia. A potem, niech Emilka i Tomaszek - dodała, już zorientowana w imionach dzieci - sami powiedzą, czy mnie chcą, czy nie, bo ta panna - wskazała śmiejącą się twarzą na Agnisię - to wiem, że już jest w szkole. - Chcemy, chcemy! - krzyczały błaznując dzieci. - Oho! nie tak skoro, będziecie jeszcze na mnie płakać - zagroziła im panna Hłasko zanosząc się od śmiechu. - Ja, broń Boże, nie chcę się państwu narzucać, i nie żebym się bała nie dostać innego miejsca. Ja już nieraz jechałam tak na oślep, to tu, to tam, nie miałam nic zapewnionego, nikogo nie znałam i zawsze coś dla siebie znalazłam. Tylko że mnie się tu szalenie podoba. I państwo tacy sympatyczni, i dzieci. Ale zresztą, później o tym. - Pokażcież mi teraz te psy - zmieniła temat, nawiązując do poprzedniej rozmowy z dziećmi. Bogumił nie mógł, niestety, zostać w domu, ale pani Barbara i dzieci do wieczora pokazywały pannie Marii psy, koty, chlewy, kurniki, ogród, inspekty. Nic z tego wszystkiego nie widziała, wciąż gubiła binokle, a nawet i w binoklach patrzyła raczej ciągle na panią Barbarę i na dzieci. Zdaje się, że obchodzili ją głównie ludzie; jednak i wszystko inne, chociaż ledwo dostrzegane krótkowzrocznym, wypukłym okiem, też ją "szalenie" uszczęśliwiało. Po kolacji nie było już mowy o tym, aby panna Maria miała na noc odjechać. Gdy jednak przyszło do zastanowienia się nad zatrzymaniem jej na stałe, pani Barbara nie mogła się opędzić wątpliwościom i, jak zwykle, pragnęła, żeby je Bogumił rozstrzygnął. - Ona mi się podoba - mówiła. - Najpierw jest już niemłoda, była długo nauczycielką, więc ma doświadczenie. Przy tym nie wygląda na nudziarę, pełno w niej życia. Ale zdaje mi się, że jest łatwowierna i roztargniona. Wątpię, żeby sobie dała radę z Tomaszkiem. Bogumił nie odpowiedział na to od razu. Mocując się z butami, które ściągał, zagadnął o podarunki przywiezione z Petersburga. Podarunki, których zresztą wuj nie przysyłał od szeregu lat, były tym razem bardzo skromne. Tomaszek dostał domino, a Emilka i Agnisia koronkowe kołnierzyki i piłki. Pani Barbara nie miała o to pretensji, zastanawiała się tylko, czy Julian zbiedniał, czy stał się skąpy na starość. Pisywał bardzo rzadko, raz na jakie dwa lata, i niewiele się o nim wiedziało. - Muszę się o niego wypytać - rzekła. - I patrz - dodała z żalem - jak to tej pannie Hłasko łatwo było siąść i przyjechać tu tak z daleka. A on nie może i nie może się wybrać. Co prawda, nawet mi już do niego nigdy nie tęskno. I znów po chwili westchnęła. - Ja w ostateczności nie wiem, co robić. Czy ugodzić się z nią, czy nie? - A ja ci mówię - zawyrokował teraz Bogumił bez wahania - zostaw ją. O ile, naturalnie, ona się sama nie rozmyśli. Po tych słowach pani Barbara zlękła się i długo w nocy nie spała. Może panna Hłasko w istocie się rozmyśli, pewno się obraziła, że nie umówili się z nią od razu. To byłoby okropne, trzeba ją za wszelką cenę zatrzymać. Wniosła ze sobą tyle wesołości i zachwytu nad ich domem, że wszystkie spowszedniałe kąty nabrały od tego świeżej wartości. Pani Barbara poczuła się jakby na nowo obdarzona swym skromnym losem i, jak zdarza się to w stosunku do nowych rzeczy, ujrzała w nim znamiona szczęścia, którego już się nie spodziewała doznać. Wszak dom wydawał jej się przeważnie zamknięciem pomiędzy oborą i stodołą, ogrodem i kurnikiem. Czymś stawiającym nieprzebyte granice pomiędzy nią a światem. Ot, urządził się człowiek raz na zawsze i koniec. Czy tu, czy tam, będą to już jednako cztery zamknięte ściany. Dzieci? Tak. One wyjdą z domu w inne życie. Zwinna młodość wyprowadzi je, nie wiadomo ani kiedy, ani którędy. Ale oni, jak stare myszy w pułapce, wejść weszli, a wyjść - to już nie wyjdą. Teraz jednak, podobnie jak to się zdarzyło raz na chwilę, kiedy Agnisię oddawała do szkoły, Serbinów zdawał jej się znów nie pułapką, lecz ożywczą oazą, co chociaż donikąd nie wiedzie, leży przecie na jakichś drogach i może się okazać rajem dla wędrownego człowieka ze świata. Zapragnęła namiętnie uczynić dom swój otwartym dla każdego, cieszyła się na myśl o tym, co tu się będzie działo za sprawą jakichś ludzi, którzy skądciś przybędą; panna Maria była niby początkiem, zapowiedzią dalszych tego rodzaju przygód zespalających to miejsce z całym światem. Więc jakże? Miałaby zniknąć, miałoby to wszystko z nią razem przepaść, okazać się majakiem? Nie, nie można jej puścić. I pani Barbara ledwo mogła doczekać ranka. Ale Maria Hłasko nie rozmyśliła się, nie obraziła i została. 13 Agnisia, która w pierwszej chwili zlękła się, że przybycie nowej osoby zamąci jej zamyślone wywczasy, też nie mogła się oprzeć urokowi Marii Hłasko. - Mamusiu, nie trzeba się wahać - podtrzymywała matkę w jej postanowieniu. - Przecież ona uczyła takich, co już kończą gimnazjum. Ona jest właściwie za dobra dla naszych dzieci. Panna Maria okazała się w istocie nauczycielką umiejącą znacznie więcej, niż było potrzeba dla Tomaszka i Emilki, ale zachęcić ich do książki i ona nie potrafiła. Brała to jednak z dobrej strony, a dzieci, chociaż uczyły się tępo, ale bawiły się z nią świetnie. Była komicznie nerwowa, drgała, podskakiwała i pokrzykiwała za każdym niespodzianym odgłosem życia domu, gubiła binokle, nic nie widziała, wynikało stąd mnóstwo zabawnych scen, z których sama pierwsza się zaśmiewała. Emilce i Tomaszkowi tego było potrzeba, gdyż świat, poza uciechami bezpośredniego używania, był dla nich jedynie przedmiotem śmiechu lub strachu. Panna Hłasko usposabiała ich do śmiechu, więc lubili ją, czynili dla niej ustępstwo w postaci jakiego takiego przysposabiania lekcyj, ale poza tym zmykali przed nią i nie pozwalali jej się przynajmniej wychowywać. Panna Maria zresztą dała pod tym względem dość prędko za wygraną, sama więcej pochłonięta życiem folwarku i domem niż dziećmi. Dla pani Barbary było to pewnego rodzaju rozczarowaniem, czasami wtedy wzdychała, ale raczej nad dziećmi niż nad nauczycielką, gdyż zanadto lubiła towarzystwo panny Hłasko, aby ją krytykować. Każda rozmowa z tą niebywałą osobą stanowiła pokrzepiające wyjście z deptaka codziennych kłopotów na urozmaicone, szerokie szlaki życia i już dla tego samego dobrze ją było mieć w domu. Panna Hłasko znała wybornie Rosję i miała w Petersburgu stosunki w różnych sferach, przynajmniej tak to wyglądało. Całymi godzinami opowiadała o aresztowaniach politycznych, sądach, wyrokach śmierci, o zakulisowych tajemnicach polityki despotycznego rządu, o intrygach, a także zabawach i zbytkach cesarskiego dworu. O balach, tańcach, grach towarzyskich, ślizgawkach, strojach, paradach, przejażdżkach autem lub jachtem i wszelakich, nie mających granic, radościach ludzi, w których ręku jest władza. Pani Barbara słuchała z namiętną ciekawością i obie ubolewały nad głupim, chytrym cesarzem, nad jego nikczemnymi doradcami, nad nieszczęsnym narodem rosyjskim i przytroczonym do tego nieszczęścia narodem polskim, a właściwie jego ochłapem, pozostałym z rozdarcia na trzy części. Dziwiły się, jak ci ludzie tam, u góry, nie zdają sobie sprawy, że choćby dla zatajenia swoich sprawek tysiące skazańców zamknęli w więzieniach albo wywieźli na Sybir, zawsze jeszcze zostaną drugie tysiące oczu - oczu, które patrzą i wszystko widzą, mózgów, które myślą i wszystko zapamiętają, serc, które czują i, doprowadzone do szaleństwa, wszystko pomszczą. Przepowiadały rewolucję, wielkie nieszczęście, dopust Boży, który jednak wyjdzie Rosji na dobre, no, a przede wszystkim wyjdzie na dobre Polsce. - Rewolucja to straszna rzecz - wzdychała pani Barbara - ale jeżeli nie ma innego wyjścia... Po chwili pełnego strasznych przeczuć zamyślenia panna Hłasko zaczynała znów z uniesieniem, tym razem o rosyjskim ruchu wyzwoleńczym, o socjalizmie, o rozruchach, zamachach i ofiarnych działaczach, o świętym gniewie płonącym wewnątrz ciemnych, gnębionych mas. Panna Hłasko uważała się za socjalistkę, ale sprzyjała nie tyle programowi socjalizmu, który bodaj czy kiedy zagościł w jej pamięci, ile tej protestującej przeciw uciskowi postawie, jakiej wyraz dawali jego przywódcy. Sympatyzowała raczej z moralną stroną socjalizmu, zgodną, na oko przynajmniej, z jej pełnym współczucia dla wszystkich cierpiących usposobieniem. Zaś co do pani Barbary, to żyła ona w tych rozmowach epoką, nabrała w związku z nimi gustu do czytania gazet i na razie taki udział w toczących się lub grożących wypadkach w zupełności jej wystarczał. Ale na myśl o przebywającym w Petersburgu bracie, Julianie Ostrzeńskim, zaczynała widzieć jakby możność bardziej bezpośredniego uczestnictwa w tych, raptem wyrosłych przed nią, dziejowych sprawach i to wzniecało w niej niejasną a gorączkową ku czemuś ochotę. Właściwa sercu ludzkiemu wobec każdego, kogo się kiedyś kochało, gotowość do wzbudzenia na nowo dawno wygasłych uczuć odzywała się w niej wtedy gwałtownie w stosunku do przepadłego z oczu rodziny brata. Były czasy, kiedy Michasia opowiadała o nim cuda. Więc niepodobna przecie, aby nie grał roli w rzeczach, o których gawędzi Maria Hłasko. Jeśli się zaczną przewroty, które obejmą i Polskę, to może on wróci i rozpocznie jaką wielką działalność? Kto tak dobrze jak on poznał ciemięzców ojczyzny w samym ich gnieździe, ten umiałby na pewno pokierować polityką narodu, poprowadzić go do wolności. Płodziła mętne, podniecające obrazy tego, co mógłby dokonać on, Julian, a więc ich rodzina, więc może i ona sama, wpleciona wreszcie między wiekopomne zdarzenia. I wszczynał się w niej radosny trzepot wyczekiwania, gorący rozruch w całym jestestwie, jak przed zaznaniem szczęścia. Dziwne tylko, że Maria Hłasko miała tak mało do powiedzenia o Julianie Ostrzeńskim. Pani Barbara musiała z niej wiadomości o bracie prawie wyciągać. I najczęściej potem była zła, gdyż to, co usłyszała, nie było po jej myśli. - O, pan Julian - mówiła na przykład Maria Hłasko - to dusza-człowiek. Wszyscy szalenie go lubią. Ale dla niego nie ma nic poza klubem. Klub i klub. Nie wychodzi stamtąd. Mówią, że nawet sypia w klubie. Żadne przyjęcie, żadne karty nie mogą się tam nigdy bez niego obejść. - A koleje? Przecież budował koleje? - pytała pani Barbara stropiona. - Bratowa nieraz mówiła... - Koleje? Nie wiem. To może kiedyś. Ale odkąd ja go znam, był zawsze gospodarzem klubu inżynierów. Nasi mówią do niego "prezesie", a Moskale "batiuszka". Szalenie jest przez wszystkich lubiany. I gdzież od niego wymagać, przecież to już taki niemłody człowiek, słaby na serce, na nogi, i źle, że się nie ożenił, ot co. Człowiek samotny na obczyźnie zawsze się trochę wykoleja. Miał podobno kiedyś szalone dochody, ale tak... lubił zjeść, wypić... dobre serce, ludzie go nabierali, przegrywał w karty... No, zabawić się lubi jeszcze i dzisiaj: bilard, operetka, Cyganie, zawsze sobie podśpiewuje takie wesołe aryjki, cygańskie romanse... Pani Barbara słuchała uderzając się leciutko w usta zwiniętą dłonią, w którą zarazem dmuchała pogwizdująco odruchem niedowierzającego zawstydzenia, gotowa niby to złośliwie pannie Marii zaprzeczyć, niby to brata potępić. I potępiła wreszcie Rosję oraz Petersburg. - Podłe miasto - rzekła. - Okropny kraj, w którym wszystko się wyradza i nikczemnieje. - Ach, proszę pani - broniła Maria Hłasko. - On dobry człowiek, niemłody już, samotny. Ten klub to jego cała rodzina. - Nie winszuję mu takiej rodziny ani sobie takiego brata - orzekła pani Barbara, ale to jej nie wystarczyło. - Hm - otrząsnęła się gniewnie - ja już dawniej, pamiętam, uważałam, że to się źle skończy, jak bratowa opowiadała z zachwytem o tych bankietach, salonach, na których Julian bywał. Ale co tu się dziwić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Czy to nasz ojciec był inny? Też tylko jeść, pić, hulać, a i my też nielepsi. Do czego ja na przykład jestem? Do niczego. Medytuję, nie hulam, ale żyć też nie umiem. A Daniel? Przecież to zmarnowany człowiek. A bo Tomaszek zapowiada się lepiej? Albo ten Bodzio? Anzelm żyć może umie, ale on znów nad niczym nie medytuje. Żadnego zastanowienia się nad światem. I też ciągnie do Petersburga, pewno z nim będzie to samo. Ten drugi, Janusz, ładny i miły, ale z tego, co słyszę, to on jest jakiś nienormalny i sobą wiecznie zajęty. Miałam jeszcze siostrę, no, to jej córki zeszły mi całkiem z oczu, nie wiem, jakie tam one. Ale też pewno tylko tak tupczą w kółko. A moje dziewczynki, czy ja wiem, co z nich będzie? Cała nasza rodzina, a może w ogóle Polacy tak już schodzą na marne. Wszystko to licha warte i nic z tego wszystkiego nie będzie - zawyrokowała srogo, jakby mszcząc się za to, że przez chwilę żywiła co do swojej rodziny i co do Polski jakiekolwiek nadzieje. Panna Hłasko nie zdążyła na ten domagający się zaprzeczenia wniosek nic odpowiedzieć, gdyż rozmowę przerwała Felicja oznajmieniem, że przyszła dziewczyna od Łuczaków. Fornal Łuczak, zwany przez ludzi dla prawie białych włosów i wąsów "Śmietana", miał siedem córek w wieku od lat osiemnastu do sześciu i czteroletniego chłopca. Łuczakowie nastali do Serbinowa niedawno i nie byli w czworakach lubiani z powodu kłótliwości, którą odznaczały się zarówno Łuczaczka jak ich najstarsza córka, Stacha. Sam Łuczak za to był spokojnego usposobienia i wszystkie wolne chwile poświęcał dzieciom, mył je, czesał, bawił, wyręczając w tym nie bardzo robotną żonę. Dziewczyna, czekająca tym razem w kuchni, miała lat czternaście. Prosiła, czyby państwo nie mogli posłać po felczera do jej siostry Zuzi, która leży już tydzień i nic jej nie pomaga; tata mówią, że bańki by może pomogły. Panna Hłasko, mająca już znajomości w czworakach, zaczęła natychmiast wdziewać barankowy serdak, jakby przyniesiona wiadomość oznaczała nie cierpiące zwłoki wezwanie. - Panno Mario! Niech pani weźmie co na głowę - upominała ją pani Barbara. - Dnie są już chłodne. Po chwili namysłu chwyciwszy włóczkową czapkę owinęła się grubą wełnianą chustką i pomknęła sama za wychodzącą, w niejasnym poczuciu, że trzeba iść za osobą, z którą tylko co tak źle skończyły rozmowę. Łuczakowie zajmowali ze względu na swą liczną rodzinę jedną z większych izb folwarcznych, mającą dwa okienka. Izba nie zdawała się zatłoczona mimo swych dziesięciorga mieszkańców, gdyż posiadała bardzo niewiele sprzętów. Stały w niej tylko trzy łóżka, skrzynka, ława, stół, krzesło i stołek, na którym w tej chwili jedna ze starszych dziewcząt prała szare szmaty w niedużej balii o zjedzonych przez rdzę obręczach. Drobne dzieci, zdaje się że i cudze, bo byli tam jacyś chłopcy, raz po raz wchodziły i wybiegały z izby tupiąc drewnianymi trepami. W kącie między statkami przy kuchni chłopczyk, mający mokro i brudno pod nosem, sapał zakatarzonym oddechem i majstrował sobie zabawkę z patyków. Powietrze było zasnute ciepłą parą, odorem łupin kartoflanych i mydła. Na jednym z łóżek leżała w kraciastej pościeli rozogniona dziewczynka. Łuczaczka, otyła baba o nieruchawej postaci, lecz energicznej twarzy, karmiła ją smażoną kiełbasą. - Co my się już na to dziecko nawydawali - ubolewała po wstępnych objaśnieniach i przywitaniach. - Ja już ani jajka nie sprzedam, już i kiełbasę dla niej u Mielzackiego kupuję, żeby ją jako odkarmić, a to chore i chore. I wódkę z miętą piła, i okrasy jej nie żałuję - skarżyła się w przekonaniu, że co na ogół dobre jest dla człowieka i takie pożądane, i takie zawsze niedostateczne, musi być dla niego dobre i pomocne w każdym wypadku. - A czy kaszle? - pytała panna Hłasko - że bańki chcecie stawiać? - Zrazu to nie kaszlała, tylko na głowę płakała i na brzucho, ale tera to już i kaszle, i mówi, że w boku ją boli. Widać jej się przerzuciło na piersi. - Czegoście wcześniej nie dali znać - dziwiła się pani Barbara, zdjęta osobliwym, rozdrażnionym skrępowaniem, które ją zawsze ogarniało, gdy się znalazła w czworakach. - Byłoby się posłało po doktora. Tak zawsze robicie... Łuczaczka zbyła to milczeniem, a panna Hłasko przystąpiła do badania małej. Było to dwunastoletnie chuchro, które kwiliło przestraszone czy też zbolałe, kiedy go dotykała. - Toć też tak cięgiem płacze - objaśniała matka. - Aż już te drugie dzieci nie chcą z nią w łóżku spać, bo mówią, że się rzuca i jęczy. - Jakże to je możecie kłaść z chorą spać do łóżka?! - zgorszyła się pani Barbara. - A kajże je, proszę wielmożnej pani, układę? - spytała uśmiechając się Łuczaczka. - Toć na dwór ich nie wygonię, bo to już tera i zimno. - Wzięłoby się je do dworu, jak byście dali znać. Ale wy tak zawsze... Maria Hłasko zwierzyła się pani Barbarze po cichu, że podejrzewa tyfus. Zaczęły pytać, czy we wsi kto więcej nie choruje. - Toć na Starym Serbinowie chorują - była odpowiedź - tak samo jak i Zuzia, na brzuchy i głowy. Była to rzeczywiście epidemia tyfusu brzusznego, która wnet ogarnęła i czworaki. Zrazu chciano ją przytłumić na miejscu. Doktór Wettler przyjeżdżał, radził, nadrabiał miną, zwożono w ogromnych ilościach kalomel, sublimat i karbol, z kuchni dworskiej wydawano dla chorych rosół, mleko, maślankę i białe mięso. Bogumił kazał wyczyścić i wapnować wychodki, pani Barbara przysposabiała z Felicją ze starzyzny i leżących zapasów płótna bieliznę, żeby ludzie czyściej leżeli. Wzięła się do tego wszystkiego ze spokojem i pewnego rodzaju twardością, jakby zetknięcie się z nieszczęściem dodawało jej odporności. Nie zdawała się być zbytnio przejęta, lecz tylko wedle potrzeby, w miarę i bez pośpiechu czynna. Żadne wyrazy współczucia nie postały jej w tym czasie na ustach, a i drugim nie dała sobie ulżyć lamentami nad grozą szerzącej się zarazy. - Cóż to pomoże biadać i biadać - przerywała wszelkie skargi rubasznie. - No, tyfus - wielkie rzeczy! A bo to życie tyle warte, żeby nad nim płakać? Można by ją, tak przesadnie zazwyczaj wrażliwą, pomówić o cokolwiek oschłości, lecz Bogumił zatroskany poza wszystkimi kosztami i szczerbami w robociźnie, często całował jej skrzętne ręce i mówił: - Tyś lepsza na złe czasy niźli na dobre, ale ja to wolę - a ona odpowiadała wzruszając ramionami: - Nie wiem, czego znów chcecie ode mnie. I czasem tylko wymyślała na serbinowskie stawy, na wilgoć panującą tu wszędzie, na to, że osiedli w niezdrowej okolicy, w której nie ma się co dziwić, jeśli wszyscy powymierają. Swoją drogą miała niejaki kłopot z tym, jak utrzymać Tomaszka i Emilkę przy domu, żeby gdzie między ludźmi nie złapali tyfusu. Było to tym bardziej trudne, że coś ich gnało ku oglądaniu tych urozmaicających życie zdarzeń i że panna Hłasko nie mogła się już wcale nimi zajmować, gdyż prawie zamieszkała w czworakach. Całe dnie, a nawet i nocami przesiadywała przy chorych, a w domu wszystko przeszło zapachem karbolu, którego roztworem ciągle się myła. Nie traciła przy tym humoru, ale schudła jeszcze bardziej, sczerniała, przestała spać i jeść. Naganiana, żeby trochę spoczęła, odpowiadała, że nie umie nic robić przez pół, że człowiek i tak mało co może zdziałać na świecie, a jeżeli co może, to już tylko wtedy, kiedy się weźmie do rzeczy, nie żałując ni dni swoich, ni nocy. Pani Barbara myślała, że w obowiązkach wobec dzieci panna Maria nie była taka bezwarunkowa, ale tłumaczyła sobie, że nikt nie może być jednakowo zażarty na wszystko, pewno każdemu przeznaczony jest jakiś ograniczony wybór i wymiar spraw, którym się potrafi oddać duszą i ciałem, bez reszty. Panna Maria nie miała w sobie co prawda opanowania i spokoju urodzonej pielęgniarki, ale chodziła koło chorych z pewnego rodzaju natchnioną zaciekłością, i o tyle umiejętnie, że doktór Wettler miał z niej nieocenioną pomoc. Niektórych zdołali też wyleczyć, jednak z Zuzią Łuczaków było coraz gorzej, nadto zapadających na tyfus mimo wszelkie starania wciąż przybywało, tak że pewnego dnia, po krótkiej naradzie w pokoju Bogumiła, doktór Wettler zawiadomił powiatowego lekarza. Zjechała komisja z Kalińca, w czworakach i w Starym Serbinowie powstał płacz, leżących w gorączce wynoszono do stodółek i obór, żeby ich uchronić przed wzięciem do szpitala, którego się bali gorzej niż śmierci. Lżej chorzy popowstawali z łóżek i udawali zdrowych. W czworakach na nic to się nie zdało, gdyż dwór i doktór Wettler znali za dobrze stan rzeczy, ale w Starym Serbinowie przytaiło się kilkoro tyfusowych i ci rozwłóczyli zarazę jeszcze jakiś czas potem, kiedy podwody wywiozły najgorzej chorych do szpitala Świętej Trójcy w Kalińcu. Tak że wciąż jeszcze tu i ówdzie ludzie kładli się, a nawet marli. Proboszcz z Małocina coraz to przyjeżdżał z Panem Bogiem do konających, a Niechcicowie na prośbę swoich ludzi zakupili mszę na intencję odwrócenia zarazy. Pojechali nawet wtedy razem z dziećmi do kościoła, do którego ludność Serbinowa ciągnęła tłumnie śród wilgotnego mroku listopadowego poranka, śpiewając "Święty Boże". Komisja pozamykała wszystkie studnie we wsi, nie zakażona okazała się tylko pompa w dworskim podwórzu i tylko stamtąd wolno było brać wodę. Następnie przeprowadzono dezynfekcję, przed którą jednak baby pochowały co mogły po kartoflanych dołach - bo jak zaczną tym kwasem pryskać - mówiły - to się nam wszystko wyniszczy. W szpitalu zmarło kilkoro ludzi z wsi włościańskiej, a z czworaków - synowa pierwszego włódarza Mikołajczyka i mała Zuzia Łuczaków. Na miejscu w Serbinowie umarło kilkoro spośród młodzieży i dzieci oraz troje starców. Koło Bożego Narodzenia epidemia zaczęła wygasać, mrozy i śniegi wygryzły ją szczęśliwie spomiędzy ludzi. Chorzy wracali pomału ze szpitala, wychudzeni i słabi, ale żywi. Niechcicowie cieszyli się, że Agnisia będzie mogła jednak na święta przybyć do domu. Serbinów opłakawszy zmarłych sposobił się do ostatecznego zimowego żywota. Tylko że dla Marii Hłasko nie skończyło się na tyfusie. Raz wszedłszy między czworaki, nie mogła stamtąd wybrnąć, bo choć zaraza minęła, chorób jakoś w tym roku dalej nie brakowało, a jak nie chorób, to kłopotów, którym starała się zaradzić. Niebawem poczęła prócz tego czytywać ludziom głośno popularne wydawnictwa, które specjalnie sprowadzała, lub dostępniejsze książki z biblioteki Niechciców. Uczyła też gromadkę młodzieży czytać i pisać, gdyż spośród dzieci służby tylko kilkoro chodziło do szkoły w Pamiętowie. Wszedłszy w ten rodzaj działalności miewała niekiedy pokusę, aby zacząć szerzyć śród serbinowskich ludzi swoje socjalistyczne poglądy, ale niewytłumaczone hamulce wstrzymywały ją przed tym. Bo choć już od dawna uboga i niczym przed żadną niedolą życia nie zabezpieczona, czuła się zawsze jeszcze w jakiś sposób należącą do świata uprzywilejowanych, który potępiała i przeciw któremu chciała podżegać. Dużo przeszła, bywała w skrajnej biedzie, jednak daleko jej było do tych młyńskich kamieni życia, śród których przy zupełnym braku nadziei na polepszenie człowiek ściera się do krwi, a z krwią i skórą pospołu ściera się z niego znamię przywileju. Ona czuła wciąż jeszcze na sobie to znamię w swych upodobaniach, w swych zasobach umysłowych, w swych stosunkach towarzyskich, w swych możliwościach życiowych, które były nieomal żadne, ale zawsze wydawały się jej wspaniałe w porównaniu z tym, czego mógł się od przyszłości spodziewać taki Łuczak albo Klimecki. Owa góra przywilejów, którą była w swym przekonaniu obarczona, zobowiązywała do ofiar, kazała coś ze siebie dawać, ale zarazem stawiała tej dążności nieprzebyte granice. Bo wspomagać, służyć w duchu swoich przekonań - owszem, to panna Maria mogła, ale głosić wśród prostaków hasła przewrotu z jego nieuniknionymi skutkami - do tego nie czuła się w prawie, to przekraczało jej poczucie odpowiedzialności. Sądziła, że taką rzecz może brać na siebie jedynie ktoś, kto wyjdzie spośród świata biedoty, jak Chrystus wyszedł spośród nędzarzy. Tak, tylko człowiek z ludu mógłby ludowi przynieść nowy zakon. Aby przemóc tego rodzaju obawy i zastrzeżenia, trzeba by wielkiej ambicji albo tego ślepego porywu, który daje praca ideowa w gromadzie. Lecz panna Maria Hłasko ambicji życiowych nie miała żadnych, a towarzyszy, których współdziałanie wytworzyłoby żar topiący wątpliwości - tym bardziej nie było dokoła. Niechcicowie odnosili się oczywiście bardzo przyjaźnie do jej miłosiernych i oświatowych poczynań. Byli oni, poza przelotnymi nieporozumieniami, na ogół dobrze ze swoją służbą, a włościan, o ile się z nimi zetknęli, nazywali sąsiadami, traktowali ich uprzejmie i serio, nigdy też nikomu nie odmawiali pomocy, jeżeli się o nią kto zwrócił. Jednak żeby czemuś w tych sprawach wychodzić naprzeciw, tego w sobie oboje nie mieli. Dla Bogumiła ludzie folwarczni, tak samo zresztą jak i on, byli częścią warsztatu pracy, o którą dbał tyle, co i o wszystko inne. Miał do nich serce po swojemu, jak miał je dla wszelkiego stworzenia, ale nie wchodził w ich potrzeby więcej niż w swoje własne, a te były bardzo niewielkie. Teraz co prawda, od kiedy panna Hłasko zaczęła chodzić po ludziach, Bogumił czuł w sobie to miejsce folwarku, gdzie wzdłuż topolowej drogi stały rzędem czworaki, jak coś, co go uwierało na duchu. I gdy wiedział, że nauczycielka tam poszła, było mu i przyjemnie, że wyręcza ich w czymś, na co nie mieli czasu, i przykro, jakby mu się gość zapuszczał w nie zamiecione kąty domu, szukał czegoś na spodzie, nie będącym ku oglądaniu. Rozumiał, że każda rzecz na tym świecie, czy to człowiek, czy bodaj kamień w polu, ma też i swój spód stargany, chropawy czy omszony, którym w mroku i śmieciach przywiera do reszty świata. Ale tego spodu może być tyle, ile koniecznie potrzeba, może być go za dużo. I teraz, co wspominał o czworakach, to mu go było czegoś diablo za dużo. I choć wglądał w to, żeby gnojówki przed chałupami czyścić i co się bardziej zużyło reperować - wciąż mu go było za dużo. Pani Barbara też była nieswoja, kiedy z konieczności ujawniło się przed panną Marią, że sama osobiście nigdy prawie ani do czworaków, ani na Stary Serbinów nie chodziła. Ale mimo to nie dała się i teraz wciągnąć w dobroczynne wędrówki po chałupach. Bo u niej te hamulce, które powstrzymywały pannę Marię dopiero przed szerzeniem haseł rewolucyjnych, zaczynały działać o wiele wcześniej. Tam gdzie Maria Hłasko cofała się, dajmy na to, przy czwartym kroku, pani Barbara nie mogła zrobić pierwszego. Swojego stanowiska nie uważała za zbawczy posterunek, upoważniający do wtrącania się w życie niżej postawionych. Czuła potrzebę ofiarności, ale nie śmiała z tym iść do ludzi, aby ich nie upokorzyć, że przychodzi z racji swego, nieznacznego co prawda, lecz zawsze wywyższenia. Skoro z jakichś nieznanych i może osobiście nie zasłużonych powodów nie żyje tak jak oni, to już lepiej w ogóle nie pokazywać im się na oczy. Z tymi ze służby, których widywała u siebie w domu lub w ogrodzie, lubiła i umiała rozmawiać. Ale gdy się znalazła na ich własnym gruncie, traciła wątek i w dodatku padała ofiarą dziwacznego uczucia przekory, które sprawiało, że nie śmiąc się prawie odezwać, jeśli się już przezwyciężyła, mówiła ludziom raczej rzeczy niemiłe w rodzaju tego, że kiedy im źle, to sami najczęściej są winni. Pani Barbara była demokratką wobec wyżej od siebie postawionych i paru bogatym ziemianom, których zdarzyło jej się spotkać, mówiła bez ogródek, co myśli o strupieszałej warstwie szlacheckiej. Natomiast rozmawiając ze służbą lub chłopami wyrzucała im brak zaufania do dworu i choć nie atakowana od tej strony, broniła wciąż przed nimi ziemiaństwa. W gruncie rzeczy i w jednych, i w drugich denerwowała ją niewzruszona pewność słuszności wyznawanych zasad czy też przesądów stanowych, niemożność wyjścia poza nie, co ją obu tym światom czyniło po trosze niechętną. Pannie Marii ułatwiała obcowanie z żywiołem chłopskim czynna życzliwość do ludzi, pozwalająca jej wczuwać się z namiętną siłą w kłopoty i przejścia niemal każdego z bliźnich. Pani Barbara nie miała tego przewodnika, była chłodniejsza czy też bardziej zamknięta uczuciowo, przejmowały ją tylko przeżycia osób, do których była szczególnie przywiązana. Poza tym wżywała się częściej wyobraźnią w zdarzenia i poglądy niż sercem - w drugich ludzi. Za to posiadała brakującą Marii Hłasko ambicję. Lecz ambicja może pomagać albo przeszkadzać do podjęcia nęcącej działalności. Ambicja pani Barbary była tak wielka i zapalczywa, że nie mogła obstać jej umiejętności przedsiębrania czegokolwiek, i wychodziło na to samo, co jak żeby jej wcale nie miała. A Maria Hłasko tymczasem ujście dla hamowanej potrzeby szerzenia ideałów socjalistycznych znalazła niespodzianie w rozmowach z rządcą, panem Stefanem Olczakiem. Był to krępy, rumiany i okrągły na twarzy młodzieniec o czarnych oczach i wesołym prawie sposobie bycia. Urodzony i wychowany w przemysłowej części kraju, wcześnie popadł pod wpływy agitacji socjalistycznej, której też miał zamiar się poświęcić. Ale wybywszy stamtąd w okolice Kalińca, utracił całkowicie łączność z partią, gdyż jej wpływy nie sięgały w te strony. Polubił swoje zajęcie, wciągnął się w nie i pracował tak żarliwie, jakby zapomniał, że świat jest zbiorowiskiem nikczemnych urządzeń, godnych jedynie zburzenia. Lecz gdy w domu Niechciców nastała Maria Hłasko i gdy zaczęło się o tego rodzaju rzeczach mówić jawnie przy stole, to nie mógł się powstrzymać, by nie zaznaczyć, zrazu ostrożnie, a potem już i śmiało, że i on jest człowiekiem należycie w sprawach społecznych uświadomionym. Panna Maria z początku cieszyła się z jego poglądów, które spodziewała się jeszcze umocnić i pogłębić. Niebawem jednak wynikły pomiędzy nimi spory, gdyż okazało się, że to on raczej czuł się powołany do udzielania jej wskazówek, jak ma pojmować socjalizm. Zwłaszcza nie chciało mu się dopuścić do tego, żeby pani nauczycielka uważała swoją dobroczynną działalność we wsi za służbę w duchu ideałów socjalistycznych. Z wielkimi grzecznościami, ale stanowczo dawał do zrozumienia, że uważa to tylko za łaskę pańską, przez którą lud się bałamuci, bo jak widzi, że się może i tak wspomóc, no to po co ma dążyć do rewolucji. - Co mi pan opowiada? - oburzała się panna Maria, mierząc go swym niewidzącym, wypukłym spojrzeniem. - Według pana socjalista ma patrzeć z założonymi rękoma na ludzką biedę i niczym jej nie pomóc? - Nie z założonymi rękami, proszę szanownej pani - zastrzegał się Olczak. - Socjalista powinien, że tak się wyrażę, uświadamiać proletariat, skąd się ta jego nędza bezwzględnie bierze, aby te ofiary wyzysku zrozumiały, że nie ma innej drogi, tylko rewolucja i konsekwentne objęcie władzy przez klasę pracującą. - Ale nim klasa pracująca tę władzę obejmie, to niech wymiera tymczasem z chorób, z ciemnoty, z brudu? - Klasa pracująca jest twarda, nie wymrze tak prędko - utrzymywał Olczak - a jak będzie jej źle, to się bezwzględnie nauczy, że w tym ustroju kapitalistycznym nie ma dla niej nadziei. Tu wtrącił się do rozmowy Bogumił. - Takiś pan srogi - mówił - a niby to nie wiadomo, jak mi pan po piętach depcze o ludzi. A ten chory, a temu dach załatać, a temu krowa padła. Olczak czerwieniał, ale nie mógł skryć ukontentowania słysząc te słowa, gdyż przyjemnie jest być chwalonym przez porządnego człowieka odmiennych przekonań. - Bo proszę pana - tłumaczył się - człowiek ma bezwzględnie miękkie serce. Ale ja się staram o ludzi nie jako socjalista, tylko, że się tak wyrażę, prywatnie. - Widzi pan - tryumfowała panna Maria i dowodziła, że do lepszych czasów trzeba dążyć wszelkimi drogami, nie omijając żadnej sposobności, by ludziom ulżyć w złej doli. Wtedy spór zażegał się na nowo. - Jak socjalizm - twierdził Olczak - to bezwzględnie socjalizm, a jak dobroczynność, to dobroczynność. Podług Marksa... Panna Maria nie dawała mu skończyć, rzucała się na niego od innej strony, stawiając mu bolesny zarzut, że on nie wie chyba, jak rzeczy stoją pod tym względem na świecie. I pouczała go, jak to socjaliści innych krajów dbają o to, aby fabrykanci już teraz polepszali byt robotników. Stefan Olczak obrażał się, że on jest świetnie z tym wszystkim obznajmiony, ale że na to muszą być prawa i związki robotnicze, jak to już o tym pisał taki a taki autor. Tu przytaczał zawiły, długi tytuł, pod którym kryła się jedna z przytaczanych ongi drobnych broszurek. I wadzili się coraz to bardziej zajadle, gdyż nic tak nie roznamiętnia sporu, jak gdy ludzie podobnych przekonań znajdą między sobą różnice. Chwilami zdawało się, że Maria Hłasko i Olczak skoczą sobie do oczu. Pani Barbara usiłowała ich miarkować, ale w końcu stawała po stronie panny Hłasko i ostatecznie wychodziło na to, że nie tylko broniły bardziej swobodnego pojmowania socjalizmu, ale występowały jakby przeciw socjalizmowi. W pannie Marii wszystko się przy tym wywracało na opak. Gdyż oto miała przed sobą człowieka z ludu, jednego z tych, których uważała za jedynie powołanych do głoszenia przewrotu i rewolucji. I właśnie słuchając go denerwowała się, jakby wygłaszał coś zdrożnego. I skłonna była w takie chwile mniemać, że socjalizm jest czymś odpowiednim jedynie dla ludzi z tradycją, kulturalnych i wyrobionych, którzy potrafią się zawsze utrzymać w granicach ludzkości i rozsądku. Spory te rzadko dochodziły do swego najwyższego napięcia w obecności Bogumiła; jeśli się to jednak zdarzyło, to zwykle po długim i milczącym przysłuchiwaniu się stawiał im kres. - No, panie Stefanie - mówił - nim nas pan powyrzyna, chodź no pan, zobaczymy, co tam na spichrzu. - Ja nie żaden zbój, abym ludzi miał rżnąć - odpowiadał pan Olczak rozżalony, kłaniał się i szedł do roboty. Jak bywa z ludźmi łagodnego usposobienia i małej wyobraźni, potrafił on roztaczać przed słuchaczami najskrajniejsze obrazy rewolucji, ale urażało go przypuszczenie, że mógłby sam brać w jakichś gwałtach udział. Zniszczenie starego świata, które przepowiadał, miało się dokonać jakoś bezosobiście. Nie wiedział o tym, że kiedy się zapędził, to coś z tego bezosobistego, nieobliczalnego żywiołu powlekało mu rysy obcym wyrazem fanatycznego rozjuszenia i że to właśnie wywoływało w paniach tak gwałtowne sprzeciwy. Ale to były mgnienia, i może im się tylko zdawało. Bogumił traktował poglądy swego rządcy wyrozumiale, jako nie mające na razie praktycznego zastosowania. Toczonych rozmów słuchał cierpliwie, dziwiąc się męczącej, a czczej przyjemności snucia bez końca mało przydatnych myśli. Miał i on różne ogólniejsze poglądy, wynikłe z bezpośrednich doświadczeń życia, lecz wygłaszał je tylko, jeżeli zaszła tego nagląca potrzeba. Pani Barbara choć nie we wszystkim zgadzała się z Olczakiem, ale do Bogumiła nieraz się odzywała, że woli rządcę z takimi przekonaniami, niż gdyby był pochlebiający panom, a w gruncie rzeczy może fałszywy służalec, jakim, kto wie, czy nie był na przykład Katelba. Zaś co do wpływu tych różnego rodzaju dociekań, jakie dawały się tej zimy słyszeć w domu Niechciców, to uległa im w pewnym stopniu Agnisia. Przyjeżdżając w niektóre niedziele, przysłuchiwała się rozmowom, patrzyła, milczała i myślała. Prawdę mówiąc, świat przedstawiał jej się jako nieprzebrany zdrój cudów i budził jedynie troskę, żeby od udziału w tych cudach nie odstać. Teraz jednak zaczynała widzieć, że stoi on zarazem na jakiejś przerażającej i czymś grożącej rozterce. To w niej budziło męczące uczucia, które już znała. Były podobne do tego, co nią wstrząsało dawniej, w pierwszym dzieciństwie, wobec niektórych zgrzytów domowego pożycia wywoływanych czasem przez Tomaszka, a czasem takich, które odczuwała tylko sama jedna jako dające się we znaki. Zatruwało ją wówczas niejasne poczucie winy nie popełnionej, a jednak ciążącej. Obecnie działo się z nią to samo. Przenikały ją żal i bunt, a potem szczególne uniesienie, podobne do szczęścia. Tylko że to było szczęście innego, nowego dla niej rodzaju. Nie polegało na radowaniu się życiem, ale na chęci, by co w nim zmieniać i przeinaczać. Wróciwszy jednak do szkoły zapominała po trosze o tych sprawach, gdyż tam wypełniało ją tyle innych. 14 Drugi rok pobytu Agnisi w szkole był przyjemniejszy i zupełnie inny niż pierwszy, mimo że, właściwie mówiąc, wszystko toczyło się tak samo. Ale tak właśnie było dobrze, Agnisia lubiła, gdy się coś powtarzało. Znała już na pamięć każdy kąt obszernego domostwa szkoły i przyswoiła sobie tutejszy tryb życia tak, że mogła brać w nim udział prawie odruchowo. Nie musiała już uważać na siebie drżąc, czy temu lub owemu nie chybi, mogła się napawać niewyczerpanym bogactwem wciąż nowej treści, przepełniającej wciąż te same noce i dnie. Zima tego roku zaczęła się na dobre koło Bożego Narodzenia, a do tego czasu panowała sucha, bezśnieżna i bezwietrzna pogoda, ledwo trochę przymrozkowata. Dziewczęta sarkały na to, gdyż chciały, żeby zima była zimą jak się należy. Niechcicówna też czekała mrozów i śniegów, ale swoją drogą przechadzając się z pensją po parku wpadała w zachwyt. Lekko zmarznięta ziemia była zadziwiająco jasna i po nierównościach - tu przybielona śladem ni to śniegu, co ją nie wiadomo kiedy zaprószył, ni to szronu - tam szkląca się rozpryśniętą w drzazgi troszeczką lodu. Trawa jeszcze nie przemrożona wyglądała wobec braku innej zieloności osobliwie jaskrawo. Drzewa, nie zamazane listowiem, dawały widzieć ze szczególną ostrością kształty gnących się rozmaicie konarów i rozpostarty na konarach, rozesnuty po niebie śliczny wzór, dziergany i upleciony z najwątlejszych gałązek, jak z nici o ciepłych, przyćmionych barwach. Teraz, po wyjeździe Niny Wrońskiej, Agnisia i Joasia chodziły na spacery ze sobą w parze. A gdy tylko znalazły się za miastem albo w parku, wymykały się z szeregu, odchodziły daleko i były same. - Patrz, patrz, jak ślicznie - podżegały się wzajem. - Jeszcze więcej kolorów niż latem - prawda? Słuchaj! Słyszysz? I pokazywały sobie dzięcioła, który po kilku donośnych stuknięciach odchylał głowę w tył, by dziobem nie zaczepić o pień, i oglądał się za siebie raz w lewo, raz w prawo. A teraz coś przeleciało między gałęźmi. To nie dzięcioł, to kawka. Cień skrzydeł przemknął po zimnej trawie. - Cień ptaka - szepnęła Agnisia - widziałaś? A patrz na cienie gałęzi. Jakie wyraźne. Zupełnie jakby naprawdę jakie sznury. Rozejrzała się oszołomiona. - To coś znaczy. To przecież znaczy coś więcej, niż ja widzę. Co to znaczy? - My w tym roku na fizyce uczymy się o cieniach i o świetle - oznajmiła rzeczowo Joasia. - Ja wiem. Ale nie. To jeszcze coś znaczy. No co? - nalegała Niechcicówna ze swym ukośnym, na pół figlarnym, na pół żałosnym uśmiechem. I po namyśle, jak gdyby odgadując, rzekła z wahaniem: - To znaczy... że ja cię kocham. Joasia lubiła o tym słuchać i mówić. - I za co? - pytała. - Bo ja to wiem, co mi się w tobie podoba. Tu wyliczała rozmaite zalety Agnisinego charakteru i właściwości jej usposobienia. - No i twój uśmiech - dodawała - taki dziwny, do serca idący, strasznie lubię. I ty w ogóle nie wiesz chyba, jaka ty jesteś miła. Na to ostatnie Agnisia mogła się jeszcze zgodzić, ale wyliczania swych zalet słuchała z nieznacznym rozczarowaniem. Nikt nie chce, żeby go kochano za coś, lecz raczej pomimo wszystko. Toteż zaprzeczała skwapliwie i oczerniała się przydając sobie nawet jeszcze zmyślonych przywar. I dopiero kiedy Joasia, niezrażona, spoglądała na nią z tym gorętszym zachwytem i tym silniej przyciskała do siebie jej ramię, uspokajała się i myślała: - No widzisz, że to wszystko nieprawda. Lubisz mnie, bo mnie lubisz. I tak wypróbowywały różnie siłę i niezawodność swych uczuć, ale kiedy były już o nich najbardziej przekonane, Agnisia raptem ostrzegała ponuro: - Nie przejmuj się tym, że ja cię lubię. Ja już kochałam różne osoby i każda pewnego dnia stawała mi się obca. Jestem zdradliwa i zmienna. - Nie - przeczyła Joasia - mnie musisz zawsze kochać. Agnisia wzruszyła ramionami. - To, co ja kocham - ciągnęła swoje - pokazuje mi się widać coraz w czym innym. Jeżeli długo kogoś lubię, przestaję w nim to widzieć i odchodzę. Joasia, zaskoczona, otwierała szeroko swe wielkie szare oczy i wołała: - Ja nie wierzę! Ach, ty! Zastukaj trzy razy, bo jeszcze powiesz w złą godzinę. Lecz Agnisia w istocie mówiła to więcej, żeby ją straszyć, gdyż była pewna trwałości swych uczuć. Była jej pewna jeszcze nawet i wtedy, kiedy zaczęła Joasię po trosze zaniedbywać. Bo niebawem zaprzątnęło ją znowu dokazywanie z Klarą, które doprowadziło pewnego dnia do zbicia szyby i wylania atramentu na ścianę klasy. Musiały to w przepisany rygorami szkolnymi sposób odcierpieć, a następnie miały rozmowę z przełożoną, która im powiedziała między innymi, że zamiast się łobuzować mogłyby pomagać w odrabianiu lekcji słabszym koleżankom. I zaraz potem jedna z "tępaczek" zwróciła się do Agnisi. Dotąd, idąc za przykładem Klary, Niechcicówna miała zwyczaj głośnego podpowiadania, gdy która z koleżanek przy tablicy jąkała się i nie umiała. Nie było to właściwie podpowiadanie z chęci pomocy, lecz wyrywanie się, głównie, żeby pokazać, że się wie lepiej. Tym przy tablicy przeszkadzało to tylko, a nauczyciele gniewali się, jednak więcej dla formy, w gruncie rzeczy pobłażliwi wobec uczennic, które grzeszyły w ich oczach tym tylko, że tak dobrze umiały. Bardziej surowo patrzyły na to Filińska i Zośka Dziewońska. Helena mówiła nawet Agnisi bez ogródek: - Ty nie rób tego, Agnicha. Nie naśladuj w tym Klary. Stajesz się złą koleżanką. Zobaczysz, klasa przestanie cię lubić. Agnisia mrużyła swoje życzliwe oczy i uśmiechała się znacząco. Nie wierzyła już teraz, że można przestać ją lubić. I jak bywa, gdy ktoś zasmakuje w bezkarnym złem, po cichu mówiła sobie, że gdyby inne umiały tak jak ona, toby robiły to samo. Ale od czasu pomagania tępaczkom, które zaczęły niebawem przychodzić do niej nawet z miasta, te rzeczy uległy raptownie zmianie. W każdej ze źle odpowiadających czuła po trosze siebie, męczyła się i cierpiała z nią razem. Nauczyła się nawet sztuki niepostrzeżonego podpowiadania i cieszyła się, gdy to naprawdę pomogło, gdy dzięki w porę podsuniętemu słowu dalszy ciąg toczył się już gładko i samodzielnie. Na takim właśnie ofiarnym podpowiadaniu została przyłapana i zgromiona przez pannę Bertę. Trafiła nim widocznie w jej zły humor, bo dlaczego dostało jej się właśnie teraz, gdy dawniej patrzano raczej przez palce na jej wyrywanie się dla popisu. Uczuła się boleśnie dotknięta, zwłaszcza że spotkało ją to od panny Berty, po której mogła się spodziewać lepszego rozumienia tych rzeczy. Była więc struta i szkoła zaczęła jej się wydawać miejscem nieco posępnym, ale na krótko, gdyż niebawem zaprzątnęła ją nowa przyjemność - ślizgawka. Łyżwy dostała na gwiazdkę, a zaraz po Bożym Narodzeniu lód w parku, na stawie zwanym Kogutek, okazał się gotowy i pewnego dnia dziewczęta wyruszyły pod przewodnictwem panny Berty. Ślizgawka odłączyła znów Agnisię od Joasi, która nie mogła się ślizgać, gdyż przechodziła była latem zapalenie ślepej kiszki i doktór nie pozwolił jej używać zbyt forsownego ruchu. Ale Agnisi było to raczej na rękę, nie będzie musiała przed nią obnażać niezręczności swych pierwszych prób. I tak bała się trochę, a gdy stanęła na śliskiej powierzchni z nogami jak spętanymi i przykutymi do miejsca, gotowa była dać spokój, umknąć i nie ośmieszać się w oczach patrzących. Jednak nie pozwoliła sobie pomóc i opędzając się okrzykom: - Daj rękę! Chodź we dwie! Śmiało! Śmiało! - powtarzała rozdrażniona: - Ja sama. Czekajcie, nie patrzcie się! Ja sama! I nagle przyszło natchnienie. Chwiejąc się, łamiąc wpół i rozstawiając ręce, zaczęła ze siebie się wyśmiewać. Śród żartów, które jakby usunęły najprzykrzejszą przeszkodę, udało jej się w końcu o tyle o ile posuwać naprzód. Trzeba było jednak jeszcze dużego wysiłku, żeby zachować równowagę, a dla nadania sobie rozpędu musiała się też nogą mocno ze zgrzytem odpychać, przy czym w lodzie robiły się wyrwy, a ślady łyżew tworzyły wciąż dwie równoległe, proste rysy. To jej się nie podobało i przyczajała się w sobie, żeby pochwycić sekret właściwszego układania i puszczania w ruch mięśni. Wkrótce łyżwy przestały zgrzytać przy przechodzeniu z nogi na nogę, a ich ślady nabrały kształtu rozwianych łagodnie w dwie strony, mijających się łuków. Zaś pewnego iskrzącego się dnia Agnisia spostrzegła, że aby wprawić nogi w posuwisty rytm, nie potrzeba żadnego wysiłku. Sama myśl, sama chęć swoim czysto duchowym tchnieniem zdawała się nieść w lewo i w prawo, jakby to już nie ciało, którego prawie nie czuła, ale dusza kierowała zataczaniem przejrzystych kręgów. Zaczęła tedy próbować coraz trudniejszych biegów i skrętów pyszniąc się tym, że bardzo rzadko padała. Czuła w sobie szczególniejsze połączenie odwagi z ostrożną przytomnością, co jej pozwalało zawsze w ostatniej chwili utrzymać się, przeskoczyć lub ominąć niespodziewaną przeszkodę. Raz jednak Agnisia upadła na lodzie tak, że się potłukła. Miało to związek z chłopcami. Na Kogutku ślizgali się też uczniowie i większość pensjonarek ich, zdaje się, miała głównie na myśli, biegnąc z łyżwami do parku. Gdyż każda miała wśród nich braci albo znajomych, których przedstawiała koleżankom, a oni zapraszali panienki do ślizgania się w parę lub wozili je na saneczkowych fotelikach. Później w klasach i sypialniach szły o tym rozmowy, szepty, zwierzenia, śmiechy, płacze. Agnisia nie brała w nich udziału. Chłopcy nie byli dla niej na czasie. Widziała w nich istoty gruboskórne i ograniczone, które nie wiadomo dlaczego czuły się w prawie do wyrażania swego niewyszukanego sądu o każdym obcym przechodniu, goniąc go uwagami złośliwymi albo pochlebnymi. Ale nawet jeżeli pochlebnymi, to brzmiącymi obraźliwie i wywołującymi śród nich prostackie śmiechy. Takich spotykała na ulicach miasta i nie przypuszczała, żeby ci tutaj na ślizgawce okazali się lepsi. Unikała ich też i omijała z daleka. Tymczasem właśnie jeden z chłopców raz, gdy stanęła, by wytchnąć, podjechał do niej, ukłonił się nisko czapką i zapytał: - Czy można się z panią poślizgać? Agnisia zobaczyła wewnątrz czapki szafirowe denko, na którym był wyszyty złoty monogram. Wstrząśnięta czymś w rodzaju przerażonego zachwytu, cofnęła się i upadła tak niepomyślnie, że nadwerężyła sobie nogę w kostce. Jakiś czas nie mogła chodzić na lód, a koleżanki opowiadały jej, że nieznajomy chłopiec nazywa się Kryś Łaski, że prawie płakał z powodu jej przygody, dowiadywał się o nią, ale potem zakochał się w Klarze Hilchen. I rzeczywiście, gdy wróciła znów na ślizgawkę, zobaczyła go podbiegającego do Klary, z którą wnet zaczął się ślizgać. Był bardzo ładny, krótko ostrzyżone włosy okrywały mu zgrabną głowę jakby futerkiem, szczupła twarz bez rumieńca miała ciepłą kremową barwę, piwne oczy o niebieskawych białkach czarowały tkliwym spojrzeniem. Pewno też był inny od swych kolegów, wyglądał na inteligentnego i "głębokiego", którym to słowem dziewczęta oznaczały wszystkie wewnętrzne zalety. Agnisia patrzyła na niego z daleka, połykając łzy, i myślała: - Żebym to miała na pamiątkę od niego tę czapkę albo chociaż to niebieskie denko ze złotymi literami. - Czapeczko moja - modliła się próbując holendrować - czapeczko moja kochana. Ale kiedy podjechał pytając o zdrowie, odwróciła się i pomknęła w przeciwną stronę. W pomieszaniu uczuć, które nią owładnęły, uprzytomniła sobie nagle, że strasznie zaniedbała Joasię i że ona coś za cierpliwie znosi to jej odstępstwo. Spłoszona, wymówiła się bólem stopy i wróciła sama do domu. Odnalazła Joasię uczącą się lekcyj z paru innymi, które nie chodziły na lód. - Wróciłam - oznajmiła hałasując łyżwami po ławce - bo mi było tęskno do ciebie. - Serio? - ucieszyła się Przyjemska - jakaś ty dobra. Agnisia czekała z zapartym tchem, czy Joasia zrobi jej wymówkę. Nie - żadnej. Poczuła niby zazdrość o to, że Joasia nie jest o nią zazdrosna. I raptem sama wystąpiła z pretensją: - Nie myślałaś o mnie przez cały czas - szepnęła. - Wystarczy odejść, żebyś zaraz przestała pamiętać. - Nieprawda - tłumaczyła się Joasia - tylko widziałam, że mnie nie potrzebujesz. Tak się dobrze bawiłaś. Nie chciałam ci przeszkadzać. Agnisia głaskała ciemne włosy Joasi i myślała, o ile ona jest lepsza od niej. - Nie zna zazdrości, nic nie chce zatrzymać wyłącznie dla siebie. Jest właśnie taka, jak ja bym chciała być. Bo co do mnie - stwierdzała zawstydzona - to ja właśnie nie lubię, kiedy jej jest dobrze beze mnie. I zamiast sama je dać, wymogła na Joasi przyrzeczenie, że teraz nigdy się już nie będą ze sobą dla niczego rozłączać. Ale niebawem zaczęły się tańce i tym razem Joasia odstała od Agnisi. Lekcje tańca miały się odbywać w mieście w sali Cypcera, wspólnie z uczniami gimnazjów. Pani Wenordenowa wprowadzała to w tym roku po raz pierwszy, ale nim się zdobyła na decyzję, nabiegała się dobrze po jadalni powtarzając zakłopotana: - Czy ja też dobrze robię? Czy to właściwa droga? Bo co innego spotykać się w szkole przy pracy... Ale tak... dzieci mi się rozbałamucą. Jednak postanowienie zapadło i dziewczęta szalały z radości. To zarządzenie przełożonej nie spotkało się między nimi z żadną krytyką. Większość marzyła o tym, by najprędzej dorosnąć, bywać na balach, mieć narzeczonych, lekcje tańca zdawały się je zbliżać do tego wyśnionego kiedyś... później... Agnisia przyjęła wiadomość o tańcach trochę markotnie. - No dobrze - myślała - skoro ma to być kiedyś później, to po co to ściągać na teraz? Ono (to znaczy chłopcy) samo będzie wiedziało, kiedy ma się stać ważne. Miała wrażenie, że zająwszy się chłopcami traciłaby coś z obecnego życia, którego każda chwila domagała się od niej tylu wysiłków, myśli i uczuć. Chętnie' wymówiłaby się od lekcyj tańców, ale, z drugiej strony, jakże było temu także nie sprostać! Teraz już we wszystkim, co nadchodziło, pragnęła nie tylko ostać się, ale żyć, coś osiągać, zdobywać, przezwyciężać. Właściwie było jej prawie wszystko jedno, do czego się zabiera, byle tylko wykonywać to dobrze, opanować to, wydoskonalić, tak żeby być gotową... Gotową do czego? Bo jednak powstawało to pytanie i zjawiały się nieokreślone marzenia, w których majaczyła i wielka miłość, i wybawienie Polski, i jakaś bliżej nieokreślona sława, i na końcu wszystkiego mrożąca krew konieczność śmierci za coś. A gdy majaczenia się rozpraszały, zostawała ciemna luka, w którą Agnisia patrzyła zatrwożona, jakby w przeczuciu czyhającej na nią zasadzki. - Bo przecież i złe rzeczy można chcieć robić dobrze - myślała. - I może to jest tak samo przyjemnie? - Szła opowiedzieć te wątpliwości Joasi, ale z Joasią trudno było teraz rozmawiać, była zanadto przejęta lekcjami tańca. Sala Cypcera znajdowała się w wąskiej uliczce za kościołem ewangelickim. Ciemna sień woniała śledziami, cebulą i stęchlizną, czerwony przedpokój miał z obu stron wieszadła, pod którymi ściany były napęczniałe i miękkie od ponawieszanych jedno na drugie palt. Sama sala była raczej ponura, wielka i źle oświetlona dwiema naftowymi lampami. Pary stawały rzędem i frontem do nauczyciela, który pokazywał "pas" hasając jak na sprężynach. Potem biegło się za nim szeregiem otwartych par, a on, sunąc samotnie przodem, wybijał takt głosem i wzniesionymi półokrągło rękami, aż nagle odskakiwał w bok i balansując na miejscu krzyczał rytmicznie na melodię granego tańca: - Paa-luszki na zewnątrz, pięta do środka! Ta pięta powinna przemawiać. O tak, i tak! I jeszcze tak! I raz dwa trzy! I jeszcze lżej! Korpusik mięciutko, rączka luźno! I raz dwa trzy! I raz, i dwa! Następnie znów biegł przodem i pokazywał, jak pięta powinna przemawiać. Po prostu pieścił podłogę, głaskał ją stopą i oglądał przez ramię swoją piętę, jakby sam chciał jej wymowę podziwiać. Po właściwej lekcji i chwili wypoczynku wolno było młodzieży tańczyć, co chciała. Chudy grajek o siwych włosach wstawał, wycierał czoło i nos chustką, którą następnie chował do tylnej kieszeni surduta, podbijając kilkakroć jego połę, nim trafił, wreszcie siadał z powrotem do fortepianu. Zaczynano od kontredansa, potem szły walce, polka, mazur, oberek i galopada. Tego już Agnisia nie lubiła. Póki w szkolnym ordynku ćwiczyli "pas", czuła się na swym gruncie. Ale taka towarzyska zabawa należała do innego porządku rzeczy przerastała jej siły. Chłopcy nadal zdawali się jej ciężcy, odzywali się niemądrze, byli o wiele mniej zabawni i dowcipni od dziewcząt. Od dziewcząt, gdy były same, bo już i na ślizgawce, a teraz na tańcach tym bardziej, zauważyła, że panny zupełnie się zmieniają na widok chłopców. Czasem aż wstydziła się patrzeć. Gdyż stroiły takie miny i mówiły takimi głosami, jakby dawały przedstawienie. Strasznie im z tym było w jej oczach nie do twarzy, nie rozumiała, dlaczego, skoro tak lubią chłopców, pokazują im się w tak niekorzystnym świetle. Z nią samą działo się coś innego, ale też coś, czego nie rozumiała. Mimo swych niepochlebnych sądów o uczniach, truchlała wprost, gdy który do niej się zbliżył, i zaraz czuła się jakby czegoś niegodna, niezgrabna, niemądra i brzydka. I nie tylko gdy to był delikatny Krysio Łaski; każdy pucołowaty wyrostek mówiący skrzeczącym basem, przechodzącym w niespodziewany pisk, sprawiał na niej to samo piorunujące wrażenie. Jednak nie to było najgorsze, ale to, że Joasia tak bardzo w towarzystwie chłopców zasmakowała. I oni też za nią przepadali. Doktór pozwolił jej tańczyć bardzo w miarę, często więc spoczywała, lecz i wtedy bywała otoczona takimi, którzy woleli z nią rozmawiać niż z innymi tańczyć. Nie przestawali jej towarzyszyć, nawet kiedy już pensja wracała parami do domu. Agnisię tak to męczyło, że pewnego wieczora, w zamieszaniu ustawiania się par, rzuciła Joasię i odtąd chodziła na tańce z Heleną. Joasia poczuła się winna i w końcu doszło pomiędzy nimi do rozmowy o zmroku w pustej sypialni. - Masz mi za złe, że flirtuję? - pytała Joasia. - Przyznaj się, jest ci przykro. Agnisia milczała zmieszana. Nie, właściwie tego dnia właśnie przestało jej być przykro. Myślała nie o Joasi, tylko o Krysiu Łaskim, który dziś akurat widząc, że ona jak zawsze kryje się, boczy i nikogo nie wybiera do białego mazura, sam ją wybrał pytając: - Czy ja mogę być do tego białego mazura za panienkę? - A potem już w tańcu: - Czemu pani żadnego z nas nigdy nie wybierze? Panno Agnisiu? Co można w takim wypadku odpowiedzieć? Nic nie odrzekła. Było jej słabo, ledwo dotańczyła do końca i zaraz uciekła na korytarz, między palta, znad których, gdy się oparła, posypały się gradem uczniowskie czapki. Dopiero teraz roiło się w niej tysiące odpowiedzi, jedna wspanialsza od drugiej. - Co on chciał? - myślała nadto w popłochu. - Dlaczego Klara go nie wybrała? Może się pogniewali? Pewno chciał mi tylko wynagrodzić, że przez niego upadłam na lodzie! Żeby choć nie był taki śliczny... Z trudem oderwała się od tych myśli. - To wszystko takie głupstwa - rzekła schrypniętym głosem. - I mnie to nic a nic nie obchodzi. - Co głupstwa? - trwożyła się Joasia. - Ja - dla ciebie? Czy tańce? - Nie... tak - plątała się Agnisia - nie ty... jednym słowem, są ważniejsze rzeczy. Patrz, na przykład - czy myślisz kiedy o tym? I pociągnęła Joasię w stronę okna. - Patrz, jakie gwiazdy - szepnęła. - Pomyśl, to przecież światy. Całe światy! I powtórzyła swoje: - To przecież coś znaczy. To wszechświat! A ty mi tam o tańcach... Joasia przyznała, że w istocie lekcje tańca są niczym wobec wszechświata. Niechcicówną owładnęła znienacka trwoga. - Co noc... wszędzie naokoło widać gwiazdy - rzekła szczękając zębami. I pomyślała bliska płaczu: - Po co ja to mówię. Ja się boję. Co mnie jest? Co się ze mną dzieje? Cokolwiek z nią się działo, lekcje tańców, jak wszystko, dobiegły swego końca, a wiążące się z nimi sprawy przepadły wkrótce jak nietrwałe kwiaty przedwiośnia. Nadszedł czas rekolekcyj, spowiedź, wreszcie Wielkanoc i rozjazdy do domu. Agnisi zdawało się, że nie lubi już Joasi tak wyłącznie jak dawniej. Na jej pytania, dlaczego się zmieniła, miała chęć przypomnieć jej, że ostrzegała ją przecież. Ale nie mogła się na to zdobyć, gdyż tylko wielkie uczucia lub zupełna obojętność usposabiają do mówienia gorzkich rzeczy. Uczucie minęło, a obojętność nie leżała w naturze Agnisi. Pocieszała się więc tym, że Joasia nie stała jej się niemiłą, ceniła ją nawet jakby więcej, ale cieszyła się, że nie musi kochać ją tylko jedną, aby czuć, że wszystko jest warte kochania. Serbinów powitał Agnisię cały w baziach kurzących śniadym pyłem. Blady księżyc w pełni świecił długo rankami na niebie koloru bzów kwitnących. Śród wezbranych sokami gałęzi wysokich drzew pogwizdywały szpaki. I noce już nie straszyły, gdyż gwiazdy nie światami się wydawały, ale wiosenną stokrocią okrywającą wilgotny, ciemny lazur. Pani Barbara nie miała tym razem powodu narzekać, że córka stroni od swoich. Dom, który Agnisia płacząc utraciła, kiedy poszła do szkoły, i którego potem było jej znów ciągle za dużo - znalazł teraz w jej sercu właściwe sobie miejsce. Bo teraz w ogóle na wszystko było dość miejsca i dość czasu. 15 Zaraz po Wielkanocy pogoda się zmieniła, dzieci Niechciców pozaziębiały się i leżały, w domu był istny szpital. Kiedy zaś to minęło i Agnisia odjechała, Marię Hłasko wywołano pewnego dnia późno wieczorem do czworaków. Łuczaczka rodziła swoje dwunaste dziecko, bo ci siedmioro, co żyli, zostali jej z jedenaściorga. Ale tego ostatniego nie mogła już urodzić, doktór Wettler wyjął płód kawałkami, jako źle położony. Dwórki pomstowały na Łuczaczkę, że ma już pod pięćdziesiątkę i zapasiona, ledwo chodzi, a jeszcze jej się dzieci zachciewa, to znów ozorowały na doktora, co on za taki jeden, tyle nauki ma i takiego ładnego, tłustego chłopca popsuł, kiedy pierwsza lepsza baba dziecko w całości i żywe od matki przyjmie. Po tym nieszczęśliwym porodzie Łuczaczka ciężko zaniemogła, wszystko miała w sobie poprzerywane. Maria Hłasko wszczęła gwałt, że trzeba ją zawieźć do szpitala, na co Bogumił trochę się zafrasował, gdyż majątek sporo już tymi czasy na leczenie ludzi wyłożył. Ale pani Barbara nie dała mu się wahać: - Cóż ty - rzekła - ludzkie życie będziesz na siebie brał? Przecież ona w domu z tego się nie wyliże. Tak, że w końcu nie dwór, a rodzina Łuczaczki najmocniej sprzeciwiała się wywiezieniu chorej. Łuczak wreszcie się zgodził, ale z rozpaczą, gdyż mówił, że i kobieta umrze, i z torbami przez te wydatki pójdą. Dwór ich zapomógł, to prawda, ale w chorobie, gdzie się biedny człowiek obróci, już coś wydał i stracił. Chwała choć Bogu, że baba wróciła po dwu tygodniach ku podziwieniu wszystkich zdrowa, no, to się sama nawet nie bardzo tym cieszyła, bo ciągle we troje ze Stachą rachowali, co na to poszło, i nie mogli się swego doliczyć. Na dobitek nowa bieda wkrótce ich przycisnęła, którą już dawno czuli na siebie idącą, ale myśleli, że się to lepiej skończy. Rzecz w tym, że dla młodych zima nie była zimą, a zaraza nie była zarazą, oni znali jedną tylko zarazę, a tą była miłość; im gorzej było na świecie, tym się lepiej do siebie garnęli. Łuczaków pierworodna Stasia była nie tylko w języku popędliwa, lecz i krew miała ostrą, a że w ostatnią czarną jesień, kiedy ludzie żyli płakaniem i modłami, nikt nie miał na nią oka, zeszła się z niejakim Adamem, synem dworskiej oprzętki. Ojciec z matką, jak tylko zmiarkowali, co się święci, parli do ślubu, ale ów Adam z wiosną zabrał się raptem do Prus, obiecując, że jak wróci, to się ożeni. Stasia tymczasem w maju powiła mu dziewczynkę, a tak w tej kołyseczce, którą Łuczak własnoręcznie dla swego zmarnowanego synka uszykował, miało się co kołysać, jeno że się to wstyd kołysał, i nawet nie bardzo żałowali, kiedy dziecko, przed czasem urodzone i słabe, niebawem zmarło. Tyle tylko, że znów grosz wybył z domu, a na domiar złego Stasia dobre parę tygodni chorowała na wrzody w piersiach i dniówki jej przepadły. Jedyna pociecha, że zaczął ku niej chodzić fornal Michał Tyżyk, dziobaty, ale chłop co się zowie, przyjemny w obejściu i świata za Stasią nie widzący. Tedy byli radzi, że ją, choć naruszoną, ładnie za mąż wydadzą, ale ona o Michale nie chciała słyszeć. - Toć niech pani do niej przemówi, żeby nie była głupia - prosiła Łuczaczka pannę Marię Hłasko, leczącą Stasine piersi maściami i okładami. - I czemu Stasia za Tyżyka nie pójdzie? Przecież Stasia sama powiada, że Adam nie był dobry? - spełniała Maria Hłasko prośbę Łuczaczki, zdjęta bezwiednym podziwem dla dziewczyny wzgardzającej z taką łatwością bezcennym darem ofiarowanych sobie uczuć. - Bo ja Michała nie lubię. Nic a nic go nie lubię - odpowiadała Stacha przeciągle, zaś w głosie jej brzmiało niby gruchanie turkawki. - I mnie Adam powiedział, żebym na niego czekała, bo jak nie - to będę płakać. - Tata mnie tyż każą iść za dziobatego - rzekła po chwili, uśmiechając się czarnymi oczami i pulchnymi ustami. - Takiego, mówią, masz, co o cię dba, to go szanuj. Toć prawda, że Michał gdzie lepiej o mnie dba. Ale ja do niego serca dobrego nie mam. A do Adama to ja mam takie dobre serce, o ile lepszejsze, takie jakieś... ojej... W związku z chorobą Stasi wynikła zwada między Łuczakami a Klimeckimi, siedzącymi po drugiej stronie tego samego czworaka. Klimeccy pamiętali jeszcze dziedzica Mioduskiego, była coś mowa między ludźmi, jakoby Klimecki miał być z niego zrodzony. To pewne, że tu przeżył całe swoje sześćdziesiąt lat życia, najpierw jako foryś, a potem jako wieczysty furman. Więc mu się przez te czasy majątek zrósł ze sercem tak, że go miał w sobie prawie jakby za swój. Kiedy się co w Serbinowie zmieniało bez jego wiedzy lub nie po jego myśli, to sarkał, że pójdzie precz, ale że na taki wypadek dużo mu się będzie ode dworu należeć, gdyż miał w młodości poczynione obietnice, o które poradzi się upomnieć. Ale nie odchodził i do każdej zmiany się przyzwyczajał. Także i kiedy Łuczakowie się sprowadzili, Klimeccy mieli pretensję, że pan dał ich do izby, którą sobie upatrzyli dla jednej z córek. Stąd zaczęła się od razu niezgoda i obzywanie Łuczaków przybłędami, co brudno chodzą, miejsca w żadnym majątku nie zagrzeją, statków nawet jak się należy nie mają i tym podobnie. Łuczak znosił to milcząc i ruszając ramionami, ale Łuczaczka i Stasia nie były takimi, co sobie pozwolą w kaszę dmuchać, i na każde słowo trzema się dawały we znaki. I gdy Klimecka zaczęła im tej wiosny dogryzać, że krew mają widać w sobie zepsutą, bo kto to widział, żeby tak chorować po dzieciach, jak one chorowały, wnet jej rzekły, że gorszą krew miała ich Magda, którą po słabości paraliż tknął. Maria Hłasko trafiwszy na te spory próbowała je godzić, ale dobiła się tylko tego, że obywszy się z nią, brali ją we wszystkim na świadka i jeszcze się lepiej kłócili. Córka Magda była w samej rzeczy wielką bolączką Klimeckich i chyba licho ich podkusiło, żeby wszczynać z Łuczakami sprawy, które się za przyczyną tej nieszczęśliwej łatwo przeciw nim obracały. Mieli oni dwie starsze córki za dwoma fornalami Kałużnymi, będące już na swoim i mieszkające osobno; syn Jędrzej miał na żniwa powrócić z wojska, zaś Magda z dziećmi oraz mężem Jamrozem, służącym u Klimeckiego za posyłkę, siedziała w domu. Owa Magda na licach została urodziwa, jak byli wszyscy Klimeccy, ale po pierwszym dziecku pokręciło ją, nie władała ni nogami, ni prawą ręką, skrzywiło jej biodro i szyję. Mimo to urodziła znów, jedno po drugim, dwoje dzieci. Klimecka hodowała te wnuki, ale przykrzyła to sobie, bo musiała Jamrozowej niemowlęta przy piersi przytrzymywać, a i ją samą wypadało karmić, gdyż łyżki strawy do gęby nie doniosła. Więc gdy tej wiosny urodziła jeszcze chłopaka, babę diabli wzięli i wygnała zięcia spać gdzie łaska, żeby więcej dzieci z tą kaleką nie płodził. Maria Hłasko próbowała na Jamrozowej różnych nacierań i pocieszała ją, że będzie jeszcze zdrowa, ale ona kręciła na to głową. - Nie, pani, mnie już nic nie pomoże. Toć ja byłam pół roku w szpitalu; i Kolanicha mnie już ten urok odczyniała, tom potem z jaki miesiąc była władniejsza, a zaś wszystko się nazad wróciło. Tera już i kartofli oskrobać nie poradzę. Tyle aby, że tych dzieci mam, choć ta przy nich nie zrobię, to się ucieszę, jak się na nich popatrzę, to sobie wspomnę, że się mnie mój nie brzydził, że mnie lubiał... - i zalała się łzami ubolewając, że i ta troszka z woli matki została jej odjęta. Jamroza nazywali głupim, choć głupim nie był, tylko że się zawsze na wszystko potulnie godził i do wszystkiego się śmiał. Wyrzucony przez starą z łóżka swojej kobiety, poszedł spać po stogach, gdzie się wnet zetknął z dziewczyną, Andzią Torbkówną, nie mogąc wyżyć bez jakiej takiej osłody marnego swego losu. Jamrozowa, do której zaraz to doszło, znów płakała i wyzywała swojego chłopa, kiedy przyszedł na obiad, że do takiej szpetnej nabrał po nocach zwyczaju. Andzia w samej rzeczy nie była urodziwa, kusa w sobie, szeroka i świecąca na gębie, nogi miała ropiejące, ludzie ją nazywali kulfon i fluksowata. Ale była wesoła i skora do rzeczy, którymi chłopcy nie wzgardzają. Nie była ona taka, by za jednym, jak Stasia Łuczaków, przepadać. Może i miłości w niej było nie tyle co strachu, że jak się nie będzie ostro zwijała, by każdemu dogodzić, to się chętni rozmyślą. I na małżeństwo nie miała takich widoków jak drugie, więc się tylko użyczała, by choć nie zostać bez tego jedynego, co jej życie czyniło uciesznym. Ojciec Andzi, pastuch od ludzkich krów, kiedyś miał się niezgorzej, ale zmarniał po śmierci żony. Chodził żółty i zgięty, z rękami skrzyżowanymi na wiecznie zbolałym brzuchu i skarżył się, że Andzia, choć wpadnie z roboty, żeby obiad uwarzyć, to niczego nie dogotuje, kluski brudnymi pazurami zagniata, strawa po niej kamieniem w żywocie leży. Maria Hłasko przyrządzała staremu Torbce ziółka, chciała też leczyć Andzię, ale nigdy nie mogła jej zastać, a jak zastała, to się z nią nie umiała dogadać. Bo Andzia żyła jak nieprzytomna, czekając tylko nocy i chwaląc się, że żadnej w domu ni sama nie przespała. Nóg swoich nie chciała wiele pokazywać, obrażała się na panią nauczycielkę, że jej to przypomina, o czym człek rad nie pamiętać. - Bo to mi czego brak? - pytała biorąc się do rozpalania ognia lub mycia nieletnich braci. - Jak sobie zaśpiewam a swoje zrobię, tom taka pani jak i ta, co na kanapie leży i kawę sobie pije. A czy to mnie kawalery nie chcą? - krzyczała prawie, jak tylko pani nauczycielka wyszła z chałupy, i krzycząc jeszcze drzwi otwierała, żeby te słowa nie przepadły. - A drugie - dodawała - chociaż panie, to takie bywają, że i pies się za nimi nie obejrzy. Maria Hłasko odchodziła zatruta jadem tych słów i czadem tych wszystkich przygód miłosnych. Było jej tak, jakby śród tego życia, wobec którego wstydziła się, że czysto chodzi, ładnie mieszka i smacznie jada, zobaczyła pleniące się szczęście dzikie i nieokrzesane, ale takie, którego sama nigdy nie spodziewała się zaznać. I choćby tym ludziom wszystko ofiarowała i wszystko dla nich utraciła, czym się czuła ponad nich wyniesiona, oni zawsze jeszcze coś lepszego mieli do utracenia. Jak na przykład owa Jamrózka nie swój bezwład opłakująca, lecz radość nocom swym odebraną. Opętana przez takie myśli, Maria Hłasko traciła swobodę ducha i było jej źle, jak bywa człowiekowi, gdy spojrzy na swoje życie nie od strony tego, co może czynić, a czynić można zawsze więcej, niż się pragnie, ale od strony tego, co mógłby mieć i zaznać - a mieć i zaznać rzadko można tak wiele, jak by się chciało. Zamykała się u siebie i płakała, że całe jej życie niewiele było warte, bo wszystko, co w nim było myślą o drugich, a zapomnieniem o sobie, płynęło na pewno z rezygnacji, z gorzkiego poczucia, że inaczej żyć nie mogła. Niechajby spróbowała, wnet by się okazało, że dla niej nie zostało przewidziane to trochę szczęścia, którym życie każdą dziewkę od gnoju hojnie może obdarzyć. Tego daru dla niej nie wystarczyło, musi obejść się smakiem. I któż to tak, stwarzając ją, osądził, że żaden mężczyzna nie zapłonie do niej miłością? Gdzie ten duch złośliwy i okrutny, którego trzeba za taki wyrok przeklinać? Odpychała nawijające się wspomnienie, że kiedyś w młodości była wszak prawie zaręczona, coś kroiło się także i dla niej. Ach, to był wybryk, nigdy potem przez nikogo nie potwierdzony i rychło rozpoznany jako nieporozumienie, podkreślające tylko jej niedolę! A że maj był teraz na świecie, świat za oknem zielenił się i kwitnął, tedy mówiła sobie, że w niej nigdy nic nie kwitło i kwitnąć nie będzie, życie jej to sama tylko zieleń bezpłodna, a wnet - sucha skostniałość. Nie była już młoda i nie przystało jej uczuwać żaru tęskniącej krwi, a jednak czuła go w sobie, odzywający się buntem za wszystkie minione lata. Na próżno szukała ratunku to w książkach, to w pracy, to w obcowaniu z domownikami - nic jej nie pomagało, chodziła jak pod pręgierzem, ciężko upokorzona i zdenerwowana do granic wytrzymałości. Aż raz, gdy cierpiała mocniej niż kiedykolwiek, posłyszała ostrożne pukanie do drzwi swojego pokoju. Felicja przyniosła jej list z Warszawy. Jedna ze znajomych donosiła, że odziedziczywszy mały zasób gotówki pragnie założyć biuro pośrednictwa pracy dla nauczycieli i nauczycielek domowych. Namawiała pannę Marię, żeby przystąpiła do spółki jako osoba znająca się na rzeczy i na ludziach, mogąca bardzo się przydać pod względem fachowym. List zawierał nadto, w umówionych, na pozór obojętnych terminach, wiadomości o rozwijającym się ruchu spiskowo-rewolucyjnym, o towarzyszach idei nie mających często dachu nad głową, potrzebujących to noclegu, to miejsca, gdzie by mogli się spotykać, i tym podobnie. Marię Hłasko ten list chwilowo podniecił, zbudził w niej chęć ruszenia na nowo w świat. Wszak zawsze pchało ją coś z miejsca na miejsce, nie żeby szukała coraz to nowych wrażeń lub aby myślała, że tam gdzie jej nie ma, będzie lepiej, ale ponieważ zdawało jej się, że nie można się nigdzie zasiadywać, gdy w tylu miejscach ludzie może właśnie wyglądają pomocy. Tym razem konieczność ruszenia w drogę przedstawiała jej się tym bardziej nagląco, że to mogło, jak sądziła, położyć kres niewczesnym żalom i manowcom, na które zeszła. Lecz żale nie chciały jej porzucić, dręczyły i zniechęcały do tak, zdawało się, pociągających projektów. Aby otrząsnąć się i zebrać myśli, Maria Hłasko wyszła się przejść w pole i tam dopiero w ciągu niedługiej chwili odmieniło się nękające ją zabójcze usposobienie. Skowronki szczebiotały na wysokościach, słońce skryte za gruszą polną igrało i szperało blaskami pośród listowia, młode zboże zieleniało soczyście. I wszystko to działo się jakby dla niej, udzielało jej swojego powabu szczodrze i bez zastrzeżeń. Może za sprawą otrzymanego listu, a może niezależnie od tego trudno było nie uczuć błogości tych łask wiosennych. - Ziemia i słońce czynią tak, jakby mnie kochały - myślała Maria Hłasko - a czyż w miłości męskiej pragnie się czego innego, jak doznania w sobie tej właśnie bezosobistej siły żywiołu? Wszystko inne miała przecież i tak; czyż gdziekolwiek się znalazła, ręce się do niej nie wyciągały, serca się do niej nie garnęły jak do rodzonej? A jeśli nawet służyła ludziom z rezygnacji, to stało się to już jej drugą naturą, przenikało ją aż do dna, sięgało zwycięsko nawet i do tej skrytki, gdzie zamknięte gnieździły się i kłębiły jadowite żmije udręczeń. I skłonna była wierzyć, że skrytki tej nie ma w niej wcale; tak, tamte głupie rozpacze były nawiane z powietrza, nie były nią. To co się łączy ze światem i doznaje świata poprzez czynne współczucie, to jest prawdziwą Marią Hłasko. - Może z rezygnacji powstają właśnie największe rzeczy - myślała z uniesieniem. - Kto wie, czy nie ona tylko ukształca nas na człowieka. Coś jej mąciło radość, niby szepcząc: - Tak, ale to musi być rezygnacja dobrowolna, nie z musu... - na co zaczęła krzyczeć w duchu: - Nie, nie, to wszystko jedno! I nikt nie może powiedzieć, że prawdziwszym życiem jest żyć z łaski losu niż z jego niełaski. A gdy tak prawie niechcący zeszła z powrotem na właściwą dla siebie drogę, raptem, nie proszona już i nie szukana, wywinęła się skądciś w naddatku jeszcze jedna pociecha. No bo pomyśleć choćby o tej Andzi Torbkównie, przecież ona już chyba nad nikim nie góruje urodą! - Nad nikim - powtórzyła Maria Hłasko nie śmiąc wyznać, że i siebie ma tu na myśli. - A to jej nie przeszkadza... Otóż to właśnie - odkryła tryumfalnie - to, co tu przeszkadza, to może nie brak urody, ale świadomość tego braku. Kto tej świadomości nie ma, ten żyje szczęśliwy. Ale za to... ale ta świadomość to mój skarb, to właśnie ja! I jakąkolwiek cenę musiałam za nią zapłacić, nie wyrzekłabym się jej nigdy! Znowu coś w niej westchnęło, że na tym jednym punkcie świadomość mogłaby się okazać trochę stępiona, nie działać tak złowrogo. I że nie wyrzekłaby się jej, bo nie może, bo i na tę świadomość jest bezlitośnie skazana. Ale radość z uczynionego odkrycia zagłuszyła piekący szept zgryzoty. - Nie, nie wyrzekłabym się jej w żadnym wypadku - rzekła głośno, uszczęśliwiona, że jednak nadała swojej porażce jakby cechę rzeczy nie całkiem przymusowej, trochę także spowodowanej przez nią samą. - Niech będzie pochwalony - rozległ się koło niej gruby, a zarazem płaczliwy babski głos. Maria Hłasko krzyknęła, potknęła się i odruchowo nadstawiła ramiona i ręce pod spadłe z nosa binokle. Drogą szła żebraczka, podpierająca się kijem stawianym daleko przed sobą. Wróciwszy ze spaceru Maria Hłasko zastała ją jeszcze przede dworem, klęczącą koło klombu wśród krążących nad samą ziemią jaskółek, i to śpiewającą, to modlącą się głośno. Baba miała spojrzenie uciekające na boki, a słowa zdrowaśki przeplatała różnego rodzaju własnymi wynurzeniami. - Zdrowaś Maria - postękiwała - Pan z Tobą - jakie to też to państwo dobre bywa na świecie - błogosławionaś Ty między niewiastami - i wspomogą, i dobre słowo dadzą - i błogosławion owoc żywota Twego, Jezus... Będąc u siebie Maria Hłasko przeczytała jeszcze raz list z Warszawy i dopiero teraz uprzytomniła sobie szczegół przedtem nie zauważony, mianowicie, że list był naglący. O ile chciałaby się zająć tą sprawą, musiałaby niezwłocznie wyjechać. Pobiegła do pani Barbary, żeby się z nią naradzić. Pani Barbara zmartwiła się, ale nie chciała stawać na zawadzie projektom, które uważała za nadzwyczaj obiecujące. - Moja droga pani - rzekła prawie wzruszona - przecież ja pani życzę jakby rodzonej siostrze, a to może być dla pani kawałek chleba do końca życia. I zyska pani samodzielność, która się pani należy. Niech pani jedzie, moje dziecko, bobym sobie nie wiem jak wyrzucała, żeby panią to miało przeze mnie ominąć. Ja już tu sobie z dziećmi do czerwca dam radę, a w czerwcu pozdają do szkół. I muszę pani powiedzieć, że co do mnie, to będę strasznie rada, że będę miała kogoś takiego jak pani w Warszawie - dodała, jakby Warszawa była dla niej miejscem rozległych planów na przyszłość. - Pani jest szalenie dobra, że tak to wszystko uwzględnia - rzekła Maria Hłasko wstydząc się i bojąc, czy pani Barbara po tym, co usłyszy, nie cofnie swojej gotowości pójścia jej na rękę. - Ale, prawdę mówiąc, to mnie idzie nie tak o chleb do końca życia, jak, wie pani, o nasz ruch. Pani to mogę oczywiście powiedzieć... Przecież nasi chłopcy i te kobieciny wiecznie objuczone bibułą, ach, gdyby pani ich wszystkich znała, co to za ludzie... Oni muszą też czasem lepiej zjeść, wygodniej się przespać. No i w ogóle mieszkanie może być im potrzebne do wielu rzeczy. Pani Barbary takie postawienie sprawy nie tylko nie zraziło, ale jeszcze lepiej usposobiło do projektu. Rzekła jednak: - Będę się tylko ciągle bała, że pani się tak naraża. - Ale kiedy to są właśnie pyszne warunki dla konspiracji. Niech pani sama powie: biuro, do którego z natury rzeczy wciąż wchodzi mnóstwo osób... Nic lepszego nie można sobie wymarzyć - zapalała się Maria Hłasko. - Tylko co do prawnej strony, to trzeba się będzie naradzić z panem Ładą. - Z kim? Z kim? Okazało się, że Maria Hłasko znała Kazimierza Ładę, który po powrocie z zesłania osiadł jako prawnik w Warszawie. Poznała go w Petersburgu przed kilku laty, na przyjęciu urządzonym dla wracających do ojczyzny zesłańców. - Ale nie znałam jeszcze wtedy pana Ostrzeńskiego i nie zgadało się, że państwo są krewni. Pan Ostrzeński nie bywał na tego rodzaju uroczystościach. - Pani zna po prostu całą moją rodzinę - zdumiewała się pani Barbara nad dziwnym zbiegiem okoliczności. - Ktoś mi mówił, że matka tego Kazia już nie żyje, ale kiedyś w Borku... Melodia starej piosenki: - "a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz" - zadzwoniła jej w uchu. Rozmowom o tych znienacka przywołanych na pamięć dawnych czasach mogłoby nie być końca, gdyby nie to, że dzień odjazdu Marii Hłasko zbliżał się i zaprzątał uwagę. Pewnej niedzieli Agnisia przyjechała, żeby się z nią pożegnać, a wkrótce potem dzieci służby umaiły zielenią wolant, którym pani nauczycielka odjeżdżała. Ze dworu wszyscy, nawet Żarnecka, wyszli się żegnać przed ganek, a po drodze do bramy tu i ówdzie stał ktoś z ludzi chcących powiedzieć swoje: z Bogiem. - Klimecki, bo to wy pierwszy raz jedziecie na pociąg do Kalińca. Czy aby wiecie dobrze, którędy jechać na dworzec? - troskała się pani Barbara. - Co bym ja był za furman, żebym takiej rzeczy nie wiedział? - obraził się Klimecki. - No, to uważnie jechać - przykazywał Bogumił zapinając skórzany fartuch wolanta. - Proszę dać jeszcze rączkę, do widzenia, szczęśliwej drogi. - Do widzenia! Niech się pani do nas powróci! - wołały Felicja i Żarnecka. - Do widzenia! Niech pani nie zapomni wziąć do wagonu koszyczka z jedzeniem. I, mój Klimecki, nie spóźnijcie się, dowieźcie panią na czas! - upominała pani Barbara. - Niech pani nam napisze, jak się jechało koleją- błagali Tomaszek i Emilka. - Panno Mario! Maria Hłasko ściskała wyciągające się ręce i odpowiadała na wszystko bezładnymi zwrotami, pełnymi dziękczynień i życzeń. Śmiała się, żeby nie płakać. - Co by to ja był za furman - dąsał się Klimecki marudząc, rozglądając się i wciąż jeszcze nie jadąc. - A dy zdążę - odpowiadał, gdy go pani Barbara nagliła, ogarnięta gorączką podróży. W końcu zaczął pomału ruszać. - Jamróz leci! - zawołała nagle Felicja. - A dy stańta, bo na was kiwa! Od bramy biegł zięć Klimeckiego, Jamróz, z koszykiem w obu rękach. Tomaszek i Emilka puścili się ku niemu i wnet wrócili krzycząc: - Pies! Psa niesie! Pieska niesie małego! - Psa przynieśli - zaśmiała się pani Barbara. - Panno Mario, to pewno dla pani. Klimecki obrócił się na koźle. - My chcieli panią prosić - rzekł zakłopotany - żeby pani sobie od nas pieska wzięła do chowu. Bo pani się tak przy naszej Magdzie starała, a to Jamrozów piesek, od jeich suki. - Woła się Filut - objaśnił zdyszany Jamróz. Na dnie koszyka ruszał się niemrawo żółty szczeniak, usiłując wyleźć i kwiląc słabym głosem. - Dziękuję, moi złoci, kochani. Czym ja się wam kiedy odwdzięczę? Ile mnie tu spotkało dobrego - rozczuliła się panna Maria. - Piesiu, ach, jaki śliczny! I tak w zieleni, z pieskiem w koszyku na kolanach odjechała, a pani Barbara wołała w ślad za wolantem: - Mój Klimecki! Jakbyście widzieli, że już późno, to jedźcie krótszą drogą! Na Oczków! 16 Już dawno, po niczyim wyjeździe, chyba może po pierwszym Agnisinym, nie zrobiło się w Serbinowie tak pusto, jak po wyjeździe Marii Hłasko. Nim jednak zdążono się tym na dobre zasmucić, nieoczekiwane zdarzenie odwiodło wszystkie myśli w innym kierunku. Zaraz bowiem tej samej nocy panią Barbarę zbudziło stukanie w okno u Bogumiła. Zrazu myślała, że to poranne stukanie włódarzy albo mleczarza, i zdziwiła się, dlaczego budzi ją kołatanie, do którego tak już przywykła, że je zazwyczaj przesypiała. Raptem spostrzegła, że jeszcze daleko do świtu, zegar bił północ. Wtedy zerwała się i pobiegła do męża. Pukał stróż, wołając, że z fornalskiej stajni złodzieje wyprowadzili konie. - Gdzie żeście, psiakrew, byli - wściekał się Bogumił idąc z nim i świecąc sobie latarką - żeście, do stu diabłów, nic nie słyszeli. - A dy mnie, proszę wielmożnego pana, psy zwiedły, bo mi ze szczekaniem poleciały aż pod ludzką oborę. I jak tam wzieny w krzach od pola kichać i szukać, tom ja za nimi poszedł, bo mi się zdawało, że tam ktoś jest. A te złe krwie choroby bez ten czas przy stajniach z koniami się uwinęły. Bogumił kazał zbudzić Olczaka i paru ludzi. Drugie wrota stajni były na rozcież otwarte i choć to nie do wiary, aby tyle złego mogło w takim niedługim czasie spaść na jednego człowieka, faktem było, że ukradzione zostały dyszlowe z fornalki Łuczaka. - Pójdźta, pójdźta! - wołali ku niemu ci, którzy przyszli pierwsi. - Wasze konie ukradli! Łuczak aż się zatoczył i choć łagodny z natury, skoczył z pięściami do stróża. - Gdzieśta moje konie zadzieli?! - wygrażał. - Gdzieśta mi je dali zagubić! Czyśta ślepi! Czyśta głusi! O moje konie! Moje konie! Najlepsze wałachy na całą stajnię! - Rozpaczał jak za swoimi, gdyż człowiek tak się wzwyczai do tego, czym robi, że w taką godzinę nie pamięta, czy strata jego, czy cudza. Klął więc na czym świat stoi, zarówno stróża, jak zwłaszcza Klimeckiego, gdyż zostało stwierdzone, że Klimecki tego wieczora, jako mający dyżur, sztabował stajnie. Sztabował i nie widział, że skobel w murze musiał być zawczasu obruszany. Toćby choroby złodzieje na poczekaniu takiego żelaza, prawie durch przez cegły wbitego, nie wyrwali. Próżno było tych rzeczy dochodzić. Bogumił powsadzał ludzi na konie i rozesłał szukać, sam pojechał linijką z Olczakiem w stronę granicy, gdyż przypuszczał, że złodzieje tam się najprędzej skierowali. Wszyscy popowracali o świcie z niczym. Bogumił zastał w domu panią Barbarę ubraną, ale taki był zły, że nie chciał nawet rozmawiać. Nazajutrz przywrócił dawny zwyczaj, żeby fornale sypiali na zmianę w stajni, czynił sobie gorzkie wyrzuty, że tego w ostatnich czasach zaniedbał przestrzegać. Wszelako następnego dnia rano konie się znalazły. Przyprowadzili je fornale ze Środy, napotkane w środzkim lesie, ciągnącym się aż popod pruską granicę. Konie były zaprzężone do wozu i widać porzucone. Ktoś musiał złodziei nastraszyć, bo ziemia koło wozu była w różne strony skopana śladami jakby uciekających. Serbinów odetchnął i już z lżejszym sercem opowiadano sobie po wiele razy przebieg wypadku. Najwięcej musiał znieść stróż, gdy śmiano się, że go złodzieje zgłupili, naumyślnie hałasami w drugą stronę odwiedli. - Toć to każdy mądry, jak się już stało - bronił się Ciechan. - Mnie się należy iść za psami, to ja idę za psami. Co dużo gadać! Następnie dochodzono, kto wyprowadził konie, i co do tego wszyscy byli w zgodzie, że nikt inny, tylko złodzieje z Kurzy. Kurza była wszak pełna koniokradów i przemytników, a nie brakło tam i łasych na jakiekolwiek cudze dobro. Warto by było raz kiedy porządek z takimi ludźmi zrobić. Z kolei przypominała się wszystkim żebraczka, zwana świętą babą, która na niewiele czasu przed kradzieżą przychodziła do Serbinowa po prośbie. Niektórzy przysięgali, że i w ten sam dzień widzieli ją utykającą z kijaszkiem po podwórzu. Toć i ona była z Kurzy, a choć się modliła pod figurą, to diabła miała widać za skórą i ludzie powiadali, że chodząc po żebrach przepatruje kąty a szpieguje, gdzie warto iść na złodziejską robotę. U Niechciców też się dużo o tym przy stole mówiło powtarzając, co ludzie wiedzieli. Pani Barbara wzdychała: - Jak to mieszka się niby w spokojnej okolicy, a w gruncie rzeczy siedzi się jak na wulkanie, z którego Bóg wie co może w każdej chwili wybuchnąć. I wypytywała Szymszela z Kurzy o złodziei, których miał tam tak blisko, ale on o niczym nie wiedział lub nie chciał mówić. - Nu - stwierdził tylko - ludzie są rozmaite. W końcu czerwca Emilka zdała słabo do pierwszej klasy u pani Wenordenowej, a Tomaszek nieźle do wstępnej w rządowej szkole realnej. Dostał zaraz czapkę uczniowską, w której wciąż chodził, tak że ją niebawem bardzo wybrudził i zniszczył. Po egzaminie przeprowadzka pani Barbary na rok szkolny do miasta została postanowiona i mieszkanie dla niej na Raciborskim Przedmieściu zadatkowane - a wnet potem nadeszła wiadomość, że pan Daleniecki przyjeżdża do Serbinowa. Bogumił Niechcic oczekiwał tego przyjazdu, kontent, że się konie znalazły, ale poza tym niespokojny zarówno z powodu poniesionych tego roku wielkich wydatków na ludzi, jak w związku ze zmianą rządcy, o której uwziął się, by Dalenieckiemu nie donosić. Cała sprawa z Katelbą stawała mu teraz na oczach i burzył się w sobie, gotów rozprawić się z Dalenieckim, choć dobrze nie wiedział, o co: czy o brak zaufania jemu okazany, czy o nadanie takiej dwuznacznej roli młodemu chłopakowi, o znieprawianie mu duszy. W salonie tymczasem stelmach z Felicją zestawiali zniesione z góry mahoniowe łóżko dla pana dziedzica. - Bokiem! - wołali wzajem do siebie i do łóżka. - Bokiem! - Wyżej z tej strony. A dy zaraz! Nie tak! I nie mogąc dać rady przystawali na chwilę, stękali, ocierali pot z czoła, a potem znów się szamotali z oporną, lśniącą poręczą. Młodsze dzieci przyjęły wiadomość o przyjeździe pana Dalenieckiego bardzo radośnie. Chciały brać udział we wszystkich przygotowaniach i teraz właśnie, kiedy były najmniej potrzebne, nie można się ich było pozbyć z domu. Daleniecki nie był prawie dwa lata, co w życiu dzieci jest wielkim okresem czasu. Jednak pamiętały dobrze, z ilu przyjemnościami ten przyjazd był połączony. Najpierw pan Daleniecki przywoził zawsze z Paryża wielkie pudło zabawek, a następnie wywoływał bardzo zajmujący przewrót w trybie życia. Drzwi od zajętej przez niego połowy domu zostawały zamknięte i zastawione szafą, a okna w jego pokojach założone od much granatowymi siatkami. Obiad jadało się w sypialni albo na ganku, zaś potem, co za komiczna rzecz! już nad wieczorem przyrządzano w kuchni drugi obiad dla pana Dalenieckiego. Od wszystkich tych rzeczy Serbinów nabierał innego wyglądu, stawał się niemal nowym miejscem pobytu. Była to odmiana, którą dzieci się napawały nie doznając przy tym strachu ani smutku zetknięcia się z obcością. Wszystko było nowe i jednocześnie swojskie, nie trzeba było po niczym płakać, z niczym się żegnać, a widziało się wszystko jak gdyby po raz pierwszy. Sam pan Daleniecki nie odgrywał w tych rzeczach zbyt wielkiej roli. Działo się to wszystko za jego sprawą, ale zupełnie poza nim. Dzieci nie widywały go prawie, a do jego pokoi wpadały tylko, kiedy Felicja w nich sprzątała, i pociągając nosami mówiły, że pachnie panem Dalenieckim. Dla pani Barbary Daleniecki zawsze siedział za długo i zawsze "mógłby już sobie jechać" - dzieci jednak żałowały za każdym razem, kiedy po kilku dniach pobytu odjeżdżał. Agnisia dawniej podlegała też tym urokom, ale tego lata już jej to nie bawiło. Miała dosyć innych rozmaitości życia, zresztą pan Daleniecki zaczął w niej budzić pewnego rodzaju nieprzychylne wątpliwości. Przyjeżdżał nie będąc właściwie ich znajomym, a wszystko schodziło wobec niego na drugi plan. Korzystał z jakichś szczególnych praw, nie wiadomo z czego płynących. No, prawda, był właścicielem, ale przecież nic tu nie znał, nie wiedział, o wszystko musiał się pytać, gdy oni znajdowali się tu w całym znaczeniu tego słowa u siebie. To tylko jedno, że był taki piękny, aż rumieniła się dygając przed nim z daleka i aż traciła śmiałość, gdy z nią zaczął rozmawiać. Daleniecki od razu na pierwszym spacerze w pole spostrzegł Olczaka i rzekł potem do Bogumiła: - Zmienił pan rządcę! Bardzo dobrze. - Katelba ożenił się - oznajmił Niechcic patrząc zimno w oczy swojego chlebodawcy. Nieznaczna łuna zabarwiła na mgnienie gładkie policzki Dalenieckiego. - Proszę - rzekł ze słodyczą. - Nie dał mi nawet znać, chociaż zawdzięczał mi tak wiele. Daleniecki kłamał, gdyż Katelba pisał do niego dziękczynny list donosząc o ślubie i o swym wyjściu z Serbinowa. Zapadło milczenie, w czasie którego obaj panowie pasowali się ze sobą. Daleniecki zakazywał sobie w tej sprawie bodaj słowa, mógł to potraktować jedynie z wyniosłym lekceważeniem. Bogumił czuł, że wzbiera w nim dawna krewkość i że jeżeli zacznie mówić, to może doprowadzić do zerwania kontraktu. Myśl, że musiałby wtedy opuścić Serbinów, odebrała mu siły. Odejść z miejsca, gdzie czuł już siebie w każdej grudeczce ziemi? Nie - raczej cierpieć nad sobą tego franta, do którego stracił zupełnie serce. Tedy zmilczał obiecując sobie, że jakby doszło do czego przy kontroli ksiąg, wtedy może wystąpi. Przy kontroli ksiąg do niczego nie doszło. Daleniecki skrzywił się stwierdzając pozycje wydatków na doktora i aptekę, ale rzekł: - Tyfus, szczególnie ciężki wypadek porodu - no tak, to są siły wyższe. Idźmy dalej, kochany panie Bogumile. Również następnie, już w prywatnej rozmowie przy papierosie, pochwalił zamiar przeniesienia się pani Barbary z dziećmi do miasta. - Ma się rozumieć - rzekł przypatrując się swym lśniącym i nieco zgiętym jak szpony paznokciom. - Jeśli już dzieci mają się uczyć, to tak będzie na pewno oszczędniej. To wcale rozsądna myśl. Zresztą wszakże pana w tym głowa, żeby to pomieścić w granicach jego dochodów. Tak się rozstali, a Daleniecki ulżył sobie dopiero pisząc do pani Mioduskiej: "Nie wyobrażasz sobie, jacy ci ludzie są kosztowni - donosił. - Każdy z nich znajdzie zawsze mnóstwo "koniecznych" wydatków, które my musimy dla ich pięknych oczu pokrywać. Ale cóż robić. Trzeba do czasu cierpieć tego Niechcica, ostatecznie jest uczciwszy od innych i nic lepszego w tym opłakanym kraju nie mógłbym chyba znaleźć". Daleniecki zabawił cztery dni i odjechał, jak miał zwyczaj, do Petersburga. Wieczorem po jego wyjeździe rządca Olczak stał na schodach ganku i nieśmiało, ale ciekawie wypytywał panią Barbarę o dziedzica, którego dotąd nie znał. Pani Barbara paliła papierosa i opowiadała mu, co jej było wiadomo o pani Mioduskiej i o przeszłości Serbinowa. Potem nastało milczenie, w nocnej upalnej ciszy dygotało tylko cykanie świerszczy, a po chwili pani Barbara zmieniła temat rozmowy. Zaczęła o tym, jak oni się tu z panem będą musieli urządzić, kiedy ona odjedzie do miasta. Bogumił pogodził się zupełnie z myślą o rozdwojeniu domu. Byli już tak zżyci ze sobą, że nie obawiał się, aby to mogło mieć jakie niepomyślne znaczenie. Więcej oporną w stosunku do tej sprawy okazała się ku zdziwieniu rodziców Agnisia. Grymasiła mówiąc, że nie wyobraża sobie życia inaczej niż jako stała pensjonarka u pani Wenordenowej. Dawała matce jeden po drugim przykłady świadczące o tym, że tylko jako stała pensjonarka może prawdziwie korzystać z dobrodziejstw szkoły. W gruncie rzeczy szło jej o te przyjaźnie i te serdeczne związki, śród których żyła na pensji. Wprawdzie Joasi już od wakacji nie będzie, lecz Agnisia znalazła nową nadzwyczajną sympatię w młodszej od siebie dziewczynce, tej samej, która kiedyś, pierwszego dnia pobytu w szkole, spytała ją, gdzie jest umywalnia. Agnisia aż się sama dziwiła, czym to się dzieje, że coraz to kto inny rozbłyska dla niej gwałtownym i niepowszednim światłem, które następnie gaśnie pogrążając daną osobę w poprzednim przyjaznym cieniu. Ale czuła, że tak będzie i nadal, i cieszyła ją nadzieja przeżyć z tym związanych, i bała się, że w zmienionych warunkach to się nie będzie działo. Tego jednak nie mogła i nie chciała powiedzieć rodzicom. Pragnęła, żeby argumenty, które przytaczała, wystarczyły do wywołania chociaż współczucia dla jej losu. Pani Barbara w końcu się tym przejęła i porozpaczawszy chwilę zaczęła wbijać zmartwione dziecko w ambicję. - Ja przecież wiem, córeczko, że dla ciebie to nie jest konieczne. Ty sobie wszędzie w życiu dasz radę, ale dla Tomaszka i Emilki nie widzę innej rady, jak żeby z nimi zamieszkać. Tak, że już pogódź się z tym i niech ci nie będzie smutno. I patrzyła na córkę swymi prawdomównymi, srebrzystymi oczami, w których na dnie spojrzenia migotało nieco strachu i niepewności. Agnisię wzruszyło to spojrzenie, a zarazem poznała, że, prawdę mówiąc, i ją nęcił zapowiadający się nowy tryb życia. Nie chciała się jednak od razu do tego przyznać. Położyła głowę na kolanach matki i gładząc sobie włosy jej ręką zapewniała: - Ale kiedy to nic nie szkodzi. Ja lubię, jak mi jest smutno. Ja wtedy też się cieszę. I mnie będzie bardzo przyjemnie, jak już będziemy razem. Będę mogła pomagać Emilce i Tomaszkowi w lekcjach. Prawda? Tomaszek i Emilka byli wielką troską pani Barbary. W niepoddawaniu się obojga jakimkolwiek wpływom z zewnątrz rada była upatrywać zapowiedzi samodzielnych usposobień, bogactwa natur, ale coś jej mówiło niewyraźnie i trwożnie, że to jest raczej niepodatność i sztywność duchowa, zdolna iść jedynie za głosem najprostszych, mimowolnych odruchów. Nie umiała dać temu wyrazu w słowach, zwłaszcza kiedy chodziło o Emilkę, i mówiła tylko wciąż o tym, że Tomaszka musi trzymać bardziej przy sobie i że to będzie możebne tylko w mieście. - Beze mnie - tak. Beze mnie między obcymi tym bardziej by się w mieście rozbałamucił - mówiła - ale ja właśnie na to będę potrzebna, żeby w tych zapędach od razu położyć rękę. I jak zwykle bywa, gdy nas w czymś własne wewnętrzne siły i środki zawiodą, całą nadzieję pokładała w zmianie zewnętrznych warunków. Była wprost pewna, że przeniesienie się do miasta wyposaży ją w nowe uzdolnienia wychowawcze. - Żeby tylko ta dziewczyna, co mi ją Arkuszowa naraiła, okazała się zdatna. Bo jak dostanę służącą do niczego, to wszystko się o nią rozbije - wyrażała jedynie obawę. Jednak przygotowana już przeprowadzka musiała ulec zwłoce, gdyż w ostatnich dniach sierpnia dzieci dostały odry. Tomaszek przyniósł ją z czworaków, gdzie zaczęła grasować, i położył się pierwszy. Na drugi dzień leżała już Agnisia, tego samego zaś wieczora i Emilka miała gorączkę. Pani Barbara narzekała, że już chyba w tym roku z chorób się nie wylezie, i najwięcej bała się o Agnisię, bo, jak mówiła, w jej wieku odra może być niebezpieczna. Cięższy przebieg jednak mieli Tomaszek i Emilka. Agnisię już w końcu września wysłano do Kalińca, gdzie zamieszkała na razie u Holszańskich (wuj Daniel bał się o Bodzia), w październiku zaś została przeniesiona do pani Wenordenowej, by tam pozostać aż do przybycia matki. Tomaszek i Emilka dopiero w październiku wygrzebali się z trapiącego ich po odrze bronchitu i w drugiej połowie października pani Barbara zdezynfekowawszy i odnowiwszy zakażone mieszkanie mogła wreszcie rozpocząć przenosiny. Była przemęczona wielu bezsennymi nocami, zdenerwowana opóźnieniem się dzieci do szkoły, a w dodatku więcej wytrącona z równowagi samą przeprowadzką, niż się mogła tego spodziewać. Raz chciała odwlec chwilę rozstania z domem, to znów przebyć ją jak najprędzej, miotana wieczną niedolą serca ludzkiego, które nuży się trwaniem, żąda zmian, drży przed nimi i modli się o niewzruszoną stałość wszystkiego. Zaś ostatniego dnia było im obojgu ciężko na sercu. Rzeczy i meble, które pani Barbara miała użytkować w Kalińcu, zostały już wyprawione, w domu zapanowała niemiła tymczasowość. Stare życie było naruszone w podstawach, nowe jeszcze się nie zaczęło. Wszystkie przełomowe chwile dwudziestu lat - Krępa, śmierć Piotrusia, przybycie do Serbinowa, śmierć Teresy, śmierć matki - stawały im kolejno przed oczyma pamięci. I znowu tedy siedzieli przed kominkiem i palili niepotrzebne papiery, tylko że teraz ona miała odjeżdżać sama. Zrobiło jej się strasznie żal, poczuła się nie do zniesienia winną, pragnęła zostawić dobre wspomnienie. Klęcząc nad dolną szufladą komody, z której podawała Bogumiłowi stare szpargały do zniszczenia, nagle objęła go rękoma za nogi. - Bogumił... - rzekła. Chciała powiedzieć: - Kocham ciebie - lecz nie zdołała. - Było nam przecież dobrze razem? - szepnęła pytająco. - Ach, co ty robisz - jęknął zmieszany dźwigając ją ku sobie. Porzucili szpargały, kuferki i zostali ze sobą całą noc. I dla pani Barbary była to pierwszy raz nie rozkosz i nie przykrość, wycierpiana z zaciśniętymi zębami - dwa uczucia, których doznawała w zbliżeniu z Bogumiłem, tylko słodycz niewysłowiona uczynienia najbliższego człowieka szczęśliwym. Bogumił nie oczekiwał czegoś podobnego. - Gdybym wiedział, że odjeżdżając będziesz dla mnie taka dobra, tobym chciał, żebyś wciąż odjeżdżała - zażartował nazajutrz rano, kiedy po śniadaniu zeszli się, aby omówić ostatnie przedwyjezdne drobiazgi. Pani Barbara zawstydziła się i odwróciła głowę. - Kto tam chodzi? - spytała w stronę sypialni. - Czy to Felicja? Co to? Józefat już przyjechał? - zdziwiła się usłyszawszy za oknem znajomy turkot. - Czy to Felicja? - powtórzyła. - Tak - odparła Felicja raźno i śpiewnie, jak się mówi, gdy się jest w dobrym humorze. - Poczta. - Moja Felicjo kochana - rzekła pani Barbara odbierając gazety i listy. - Gdzie te dzieci latają? Gotowe mi znowu przed samą drogą złapać jaką chorobę. I czy moje palto i moje kalosze oczyszczone? - Co to za listy? To od Daniela - zdziwiła się spojrzawszy na kopertę. - Czegóż on może chcieć? A ten drugi, to nawet nie wiem od kogo... Pismo jakby mi dobrze znajome... zaraz... Częstochowa. To chyba od Lucjana. - Jezus Maria! - krzyknęła otworzywszy list brata. - Bogumił! Wiesz, co się stało? Julian umarł! - W imię Ojca i Syna. Ostrzeński?! - Julian umarł - powtórzyła pani Barbara z bezgranicznym zdziwieniem. - "Kochana Basiu - czytała - przedwczoraj otrzymaliśmy od bawiącego w Petersburgu Anzelma depeszę, donoszącą o śmierci naszego brata Juliana. Michasia wczoraj pojechała na pogrzeb. Julian umarł nagle, zdaje się na anewryzm serca"... Tomaszek wpadł krzycząc: - Tatusiu! Klimecki pyta, czy ma zaraz po obiedzie zakładać. - Uspokój się! - zgromił go ojciec. - Wujek Julian umarł. Ten z Petersburga. Tomaszek wycofał się stropiony. - Wujek Julian umarł - oznajmił nadbiegającej Emilce. - Ten z Petersburga. - Brat naszej pani umarł - powiadomiła Felicja Żarnecką. - Laboga, rety! Który?! Pan Daniel? - Nie. Ten, co był kajś tam w Rosji. Niżynier. - No, Basineczko, trudno - rzekł nieśmiało Bogumił. - Nie przejmuj się. - Toż ja wiem, że trudno - żachnęła się pani Barbara. - Ale tak dziwnie. Dla nas właściwie on już od dawna tak, jakby nie żył. A przecież jednak żył. A teraz umarł. - A co Kociełł pisze? Pani Barbara wzięła machinalnie do ręki kopertę z Częstochowy. Z rodziną Kociełłów korespondowała bardzo rzadko. Raz na rok lub rzadziej pisywały do siebie z osiadłą w Piotrkowie Oktawią. Sabina odzywała się jeszcze rzadziej. Lucjan przysyłał zwykle odkrytki z życzeniami na święta. - Ale taki długi list? Od niego? Nie wiem, co to ma znaczyć. I jak jemu się strasznie zmienił charakter pisma. - On też mi donosi o śmierci Juliana - rzekła po chwili zacząwszy czytać. - Pisze w godzinę po otrzymaniu depeszy - oznajmiła po chwili. - Nie wiem, dlaczego myśmy nie otrzymali - zastanawiała się z żalem. - Anzelm zawsze traktuje nas jak obcych. I wiesz, co jeszcze Lucjan pisze? - ożywiła się. - Że Julian musiał widać czuć zbliżanie się śmierci, bo niedawno przysłał mu swój pamiętnik. Widzisz, pisał pamiętnik - zwróciła się do męża z wymówką w głosie, jakby stwierdzając zasługę kogoś niesprawiedliwie sądzonego. - Ale dlaczego posłał go Lucjanowi? Zaraz... jest i o tym. "Przysłał mi go, jako mężowi Teresy, do której miał szczególniejszy sentyment, i ponieważ mam dorosłe córki. Był zdania, że kobiety są jedyne do przechowywania takich pamiątek. Prosił, żeby zrobić odpisy dla ciebie i dla Ostrzeńskich". Pani Barbara nie doczytała listu, gdyż odwołano ją do kurników, gdzie miała wydać oprzętce ostatnie rozporządzenia. Wracając myślała podniecona: - Jezus, Maria, nie mam nawet czasu i głowy, żeby się nad tym wszystkim zastanowić. I jak się te rodzinne węzły między nami rozpadły. Powtarzam: - Brat mi umarł - i nie czuję, żebym straciła kogo... Zostawił pamiętnik. A więc może nie był takim, jakim go widziała Maria Hłasko. Bibosze i klubiarze nie piszą pamiętników. Musiał on widać mieć coś do powiedzenia. Ach, żebym ja mogła jak najprędzej ten pamiętnik przeczytać - zapragnęła w nadziei, że jedynie w ten sposób mogłaby odzyskać brata i razem poczuć jego stratę. Wyjmując potem, już w domu, klucze z kieszeni, trafiła na list Lucjana. - A może Lucjan coś więcej pisze mi o tym pamiętniku? Dobyła list i odnalazłszy miejsce, gdzie przerwała, zaczęła czytać dalej. - "A teraz, Baszko, i ja już niedługo się skończę. Kiedyśmy się widzieli dwa lata temu w Kalińcu, pamiętasz, przy tym spadku, byłem chory, ale to nie był rak, jak się bałem, tylko wrzód w żołądku. No, wylizałem się z tego. I dopiero teraz to już jest ze mną źle, źle na dobre. Teraz czuję, że to już finita la commedia! Tak, moja kochana Baszko, nie wiem, czy z miesiąc pożyję!" - Cóż to za dzień okropnych wiadomości! - przeraziła się pani Barbara. I znów czytała, z trudem odcyfrowując niewyraźne, rozpierzchające się znaki. "Obiecałaś do mnie przyjechać, Baszko, ale nie przyjechałaś. Miałem ci tyle do powiedzenia, miałem takie różne myśli... Teraz to już nie ma znaczenia. Bo właściwie nie dowiedziałem się, co to znaczy być całkowitym człowiekiem. Czy to znaczy wszystkiego, co jest dostępne naszym zmysłom i naszej duszy, doznać, czy wszystko, czego wola zapragnie, móc uczynić, czy wszystko wiedzieć? Czy to może znaczy zaznawać czegokolwiek, wiedzieć cokolwiek, robić coniebądź i tylko uważać, żeby w każdej godzinie życia niebo i ziemia spotykały się w naszym sercu. Widzisz, jakie to ja mam teraz myśli. Górnolotne. Teresa by się cieszyła. Ona, która znała mnie tylko jako pospolitego hulakę i była o tyle więcej wykształcona niż ja, i lubiła filozofować z innymi raczej niż ze mną. Ale ja od jej śmierci dużo myślałem, czytałem. I żyłem też. Wiem, że pisujecie do siebie z Oktawią. Donosiła ci pewno, że oprócz cementowni mieliśmy przez parę lat majątek ziemski pod Częstochową. Potem sprzedałem, wydałem córki za mąż, prowadziłem różne przedsiębiorstwa, robiłem interesy, zakładałem towarzystwa, bawiłem się, i nie wiem, kim ja jestem. Niczym chyba. Każda z tych rzeczy miała ze mnie swoją cząsteczkę, ale gdzie jestem ja, cały, pełny człowiek? Przeraża mnie myśl, że nadejdą czasy, które będą człowieka jeszcze bardziej rozdrabniać, rozkruszać na kawałki. Wy tam tego w waszym zakątku nie czujecie, ale mnie się zdaje, że idzie na świat coś nieludzkiego, co zaleje człowieka, nie wiem, co to jest, co to będzie, ale to nadciąga, nadciąga. Władza, interes, maszyna. - Znam to wszystko. - Czułem to na sobie i powtarzam ciągle te słowa: interes, władza, maszyna - te rzeczy nie widzą człowieka, potrzebują tylko masy. A może to jest budowanie jakiegoś innego człowieka? Może jednostka nie będzie już człowiekiem, tylko ułamkiem, a z tych ułamków dopiero się będzie składać jakiś masowy człowiek, ale to już nie dla mnie. Chciałem się bronić. Marzyłem o pełni harmonijnego życia. A może nie było warto bronić, szukać tej trochy nicości, która się nazywa człowiekiem? Teraz to już wszystko nieważne. Stoję w obliczu śmierci. To jest jedyny fakt, przed którym każdy musi się pozbierać i stanąć w swojej całości. Ani odrobina z tego, co stanowi naszą istotę, nie da się tu uratować, nie może się od tego wykupić, wykręcić. Myślałem nieraz dawniej, czy możliwa jest taka chwila, kiedy człowiek cieleśnie naprawdę się godzi ze śmiercią. Otóż jest możliwa. Bo jak wszystko boli, tak jak mnie boli, to się chce tylko, żeby przestało boleć. A gdy się wie, jak ja wiem, że tu na ziemi nic już nie może przynieść nawet ulgi, to się chce przestać istnieć. I nawet nie wiem, czy się chce, żeby potem, po śmierci jeszcze coś było. Właściwie to jest się nawet gotowym umrzeć na dobre, ostatecznie. Jasne - nie? Zapytasz, dlaczego ja, taki niepiśmienny, piszę ci tyle smutnych rzeczy? Piszę, bo po śmierci Teresy ty jedna byłaś mi bliska, Baszko, bliska jak nikt. A ja nigdy nie obchodziłem ciebie tak, żebym się bał, że się tym gadaniem zanadto przejmiesz. Chociaż co prawda, byłaś zawsze taka przeczulona, więc przebacz staremu i ciężko choremu, że cię męczy przez egoizm, by sobie ulżyć. To głupstwo, co minutę tyle ludzi umiera. Kiedyśmy z Michasią sprowadzili was do Serbinowa, byłaś taka nie do życia, ale potem było ci tam dobrze. Więc cieszyłem się zawsze, że się do tego przyczyniłem. A kiedy zostałem sam na świecie, uciekłem od was, od ciebie, Baszko, tyś o tym nie wiedziała... Myślałem, że jesteś szczęśliwa, bo jak byś nie była szczęśliwa... ale ty byłaś szczęśliwa, Baszko? Masz podobno takie ładne i miłe dzieci. Ot, rozpisałem się, a właściwie to miałem prośbę. Przyjedźcie do mnie oboje tej zimy. Ja dopiero teraz polikwidowałem wszystkie dawniejsze interesy i wykańczam tę moją chałupę na dziewięciu morgach. Obecnie bawię tutaj chwilowo, za parę dni mam jechać do Wrocławia do jakiegoś cudotwórcy od raka. Będę tam jaki miesiąc w klinice, a potem, jeśli przeżyję, wracam i wtedy przyjeżdżajcie! Dom jest obszerny, będziemy sobie gadać, wspominać, śpiewać - odetchniecie od waszych codziennych trosk. Może i moje dziewuszyska przyjadą. Napisz do mnie do kliniki uniwersyteckiej we Wrocławiu. Pani Barbarze łzy przesłoniły oczy. - Cóż to za człowiek, cóż to za list szalony. - "Byłaś mi bliska jak nikt... Uciekłem od ciebie..." Wielki Boże! Przypomniała sobie, że po śmierci Teresy był czas, kiedy Lucjan budził w niej zachwyt i podziw. - Może to była miłość, ten zachwyt? - myślała. - Może ja nawet nie umiałam poznać tej chwili, kiedy miłość się rodzi? - I tak minęliśmy się... - Basiu! - wołał Bogumił. - Basieczko! Już obiad! Dzieci, gdzie się mamusia podziała? - Jestem tu, zaraz idę! Siadajcie i zaczynajcie. Odruchowo schowała list za stanik. Bogumił spotkał ją w progu jadalni. - Basinko... Co ty jesteś taka zmieniona? Co ci, niedobrze? Takaś blada. - Nie, tylko wiesz... Lucjan donosi, że jest bardzo ciężko chory. Cały list jest o śmierci. - Na litość boską - zmartwił się szczerze Bogumił. - Cóż to za wiadomości spotykają cię akurat w sam dzień wyjazdu. Ale skąd? Może on trochę przesadza? Pokaż. - Zaraz, nie wiem... Gdzieś mi się podział ten list - zmieszała się pani Barbara. - Tak - rzekła - on chyba sam w to nie wierzy. Bo pisze na przykład, że nie przeżyje miesiąca, i w końcu zaprasza nas, żebyśmy zimą do niego przyjechali. - No, widzisz, nie przejmujże się, moje dziecko. Już i tak z tym Julianem takie nieszczęście. Klimecki zajechał przede dwór, nim zdążyli zjeść obiad. - Dzieci, kładźcie płaszczyki. Niech Felicja wynosi walizki, mój Bogumile. Ja zaraz zejdę. Bogumił pośpieszył do karety upakować podręczne toboły. Sam nie mógł jechać, gdyż czekał na mechanika, mającego przybyć do zepsutej lokomobili. Mechanik mógł zjawić się tylko dziś, a Bogumił chciał być przy reperacji, gdyż lokomobila była cudza, pożyczona z sąsiedniego majątku. Posyłał pani Barbarze do pomocy Olczaka. Pani Barbara została jeszcze chwilę w opustoszałej sypialni. Rozejrzała się i stanęła przy oknie. Machinalnie zaczęła powtarzać półgłosem: Bo na tym świecie śmierć wszystko zmiecie, robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. - Ach - myślała - deklamowaliśmy to kiedyś za młodu. I Lucjan deklamował. Takim basem. Tyle było przy tym śmiechu, krzyku. - Mamusiu! Basiu! - wołano ją ze dworu. Pośpieszyła na ganek. Dzień był zimny i ciemny. Tylko za bramą wjazdową od południa, między horyzontem a nisko nawisającymi chmurami, świeciło przejrzyste niebo, tak pełne życia i blasku, jak gdyby lato całej ziemi uciekło w to ciepłe pasmo błękitu. - Felicjo, weź Tatara, zamknij Tatara, bo za nami poleci! - wołała pani Barbara. - Uważajcie na drzwiczki, żeby się nie otworzyły, bo widzę, że tu klamka trochę obluzowana - ostrzegł Bogumił. - Dzieci, pilnujcie mamusi, żeby jadła i nie paliła za dużo papierosów. No, do widzenia, Basiu. Nie martw się, moja złota. Cóż robić, kto umarł, ten umarł, a my musimy tymczasem jeszcze żyć. Tomaszek, ucz się i słuchaj, Emiluchna, pocałujże jeszcze tatusia. No i jazda - z Bogiem! Klimecki, a nie zapomnijcie wstąpić do syndykatu! 17 Nie czekając, aż wyjadą za bramę - Bogumił poszedł w podwórze. Zrazu szedł prędko, następnie zwolnił kroku i stanąwszy między stawem, gdzie w lecie prano owce, a szopą z narzędziami, zaczął nabijać na ostry koniec swego kija zmoczone liście klonów, które wczorajszy wiatr przywiał tu aż z ogrodu. Gdy już miał ich na tym ostrzu niemało, strząsnął je z powrotem na ziemię. - Basia - pomyślał - nawet się nie zdziwiła, że ich nie odprowadzam. No tak... Ta śmierć... Brat... Uszedł znów parę kroków i znów przystanąwszy dziurawił laską liście. - Szkoda - żałował - że nie pojechałem. Byłbym z nimi jeszcze choć do wieczora. Może im tam zapomnieli w piecach napalić, a tu takie zimno, taka wilgoć na dworze. Zrobiło mu się żal i siebie samego. - Ciężką - pomyślał - ciężką będę miał zimę w tym roku. Uporawszy się z reperacją maszyny, powrócił do domu, zapalił lampę i zabrał się do gazet. Wszak co dzień o tej porze czynił właściwie to samo. Nigdy z pola nie szedł zaraz do żony ani do dzieci. Tyle tylko, że siedząc u siebie słyszał zawsze gwar domowy za ścianą. W życiu mężczyzny nie zmienia się tak wiele, gdy rodzina wyjedzie. Po niejakim czasie, gdy, jak mu się zdawało, przeczytał już gazetę, zakrzątnął się, wziął lampę i poszedł zobaczyć, co się właściwie dzieje w opustoszałym domu. Przeszedł przez sypialnię, z której wywieziono do Kalińca łóżka, szafę i stół. W kącie piętrzyły się szczątki starych zabawek, na środku stało krzesło, a na nim leżała rękawiczka Emilki. Bogumił podjął ją i schował do kieszeni. W szczytowym oknie naprzeciwko zobaczył swoje odbicie śród zygzaków światła, które się miotało po nierównościach szyby. Zazwyczaj, gdy szedł tak od siebie, widział w tym oknie odbicie bawiących się dzieci... Zbliżył się aż do szyby, jakby w nadziei, że je dogoni. Lecz zobaczył tylko noc rozpostartą na dworze. Zawrócił. W pokojach było ciepło, gdyż dzisiaj rano palono jeszcze w piecach jak zawsze. To ciepło śród pustki, w której kroki budziły dźwięczny odgłos, było czymś przykrym, a nawet zatrważającym, prawie jak ciepło pościeli po umarłym. Od jutra będzie się tylko przepalało, aby nie zapuścić wilgoci. Błąkając się po kątach, jak gdyby czegoś szukał, Niechcic usłyszał po drugiej stronie domu w salonie znajomy odgłos zamykania okiennic. - Felicja?! - zawołał. - Ja - odparła i wnet zjawiła się w drzwiach. Bogumił miał ochotę porozmawiać o sprawach związanych z wyjazdem pani, ale Felicja była taka jakaś wesoła, że nie potrafił zacząć. Widać nic się tą przeprowadzką nie przejęła. A taka miała być niby to przywiązana do Basi i do dzieci. Natomiast pomogła Bogumiłowi stara Żarnecka, która też wnet nadeszła. Chciała zapytać, co panu zrobić na kolację, ale w gruncie rzeczy i ją przywiodła ciekawość, jak też tu jest, gdy wszyscy wyjechali. Rozglądała się z rękami założonymi na pokaźnym żywocie. Nie miała już nic zębów i usta jej zwarte były w półkole. - O, Ty Matko, Ty Boska - rzekła - jak też to smutno bez pani i bez dzieci. Bogumił uczuł po tych jej słowach, że coś mu w gardle przeszkadza. Stara pijaczka powiedziała to samo, co stojąc tu cały czas myślał. Nie wiedział tylko, czy mu więcej smutno bez Basi, czy bez dzieci. A może nie chodziło o nikogo z nich poszczególnie, może nie o nich samych, tylko o to życie, które tutaj zasnuli. Może to tego brak, co się tu dzieje, kiedy są wszyscy razem. Nie chciał tego dociekać. I gdzież zresztą biedny człowiek dociecze, co jest na spodzie jego uczuć. - Ja w przyszłą sobotę - rzekł - pojadę do Kalińca do pani. Pani mówiła, żebym zabrał do prania bieliznę. Jak to z tą bielizną? Czy będziecie ją miały gotową? Felicja posmutniała teraz na twarzy, jakby przyjście Żarneckiej i ta rozmowa odzierały ją z jakiejś nadziei. - Toć - rzekła z wzgardliwym żalem - jeszcze do tej soboty prawie że dwa tygodnie. Bogumił jednak uważał, że już zaraz trzeba o wszystkim zacząć myśleć. Chodził tam i z powrotem. Ożywił się i rozweselił. - A żeby nie zapomnieć - mówił - że mam wziąć jabłka dla dzieci. Trzeba będzie jutro za pamięci znieść ze strychu ten zamykany koszyk. I tak już ciągle coś kazał szykować, a myśl o tych przygotowaniach łagodziła rozłąkę. Po kilku dniach takiego bytowania, jadąc konno koło granicy Pamiętowa, Bogumił spotkał dawno nie widzianego Leona Woynarowskiego, zdążającego dokądś na obitej skórą linijce. Pan Woynarowski przywitał się z właściwą sobie roztargnioną tkliwością: - Dzień dobry kochanemu sąsiadowi. Jeżdżę, patrzę i obliczam swoje straty - dodał z uroczym uśmiechem. - A ja jestem słomianym wdowcem - pośpieszył oznajmić Niechcic. - Żona mi się ostatecznie przeniosła z dziećmi do miasta. I jakby w obawie, że to nie zostanie właściwie zrozumiane, zaczął nie pytany objaśniać. - Długo zastanawialiśmy się - mówił - ale ja ostatecznie zdecydowałem, że dla dzieci tak będzie lepiej. Są razem z matką i zawsze to mniej kosztuje, niż kiedy by się je trzymało na stancji. A i ja też... Chciał powiedzieć coś w rodzaju "baba z woza, koniom lżej", ale to mu już przez usta nie przeszło. Zawsze sobie wyrzucał, że nie potrafi żartować z żony, tak jak to czynią wszyscy, ale nie mógł pod tym względem natury swojej zmienić. Powtórzył tylko raz jeszcze: - Tak więc postanowiłem, by zamieszkała w mieście. Na Woynarowskim, który całe życie przeżył w rozłące z żoną, ta wiadomość nie zrobiła wrażenia. Nie znał też prawie wcale pani Barbary. - Jeżeli tak - zaszemrał tylko serdecznie - to niech sąsiad przyjedzie jutro na winta. Skleimy jakoś partię, zrobimy małego robra. A jak się nie da, to jest teraz u mnie najmłodsza córka. Taki z niej gracz, co prawda, jak ze mnie panna, ale to nic, zagramy we troje "z dziadkiem". Lecz Bogumiłowi wydało się, że każdy krok, uczyniony w kierunku życia na własną rękę, odwleka tę sobotę, w którą miał jechać do Kalińca. Podziękował, przeprosił, wymówił się jakimiś terminami i obiecał na przyszłość. Przyśpieszana wszelkimi sposobami owa sobota zdawała się coraz dalsza, jak wszystko, na co się czeka. W poniedziałek było do niej niezmiernie blisko, a w czwartek zrobiło się znowu jakby daleko. Mimo że Bogumił miał już przez mleczarza wiadomości od rodziny, niepokoił się i myślał, co też tam u swej Barbary zastanie. Stworzy ona tam pewno świat, w którym jemu będzie obco i ciężko. Tak pragnęła się przeprowadzić, tyle się namarzyła o tym życiu w mieście. - No więc ma wreszcie, czego chciała - myślał. - Chyba się czuje szczęśliwsza? Może to ją uczyni weselszą, pogodniejszą? Może czulszą? Co do tej soboty również nie był zbyt pewny siebie. Umówił się był, że przyjedzie w niedzielę rano. Chciał wcześniejszym przybyciem zrobić niespodziankę i nie wiedział, jak będzie przyjęta. Gdy o zmroku wysiadał z naładowanej bryczki przed żółtą kamienicą na Raciborskim Przedmieściu, serce mu biło. - Może zastanę gości - myślał idąc po schodach. - A może wszyscy wyszli? Może Basia zabrała dzieci do cukierni albo na jaką wizytę. Nie. Pani Barbara była w domu i była sama. - Jak to? - zapytał zdziwiony. - Dzieci nie ma? A gdzie one po ciemku biegają? Na taki deszcz, na taką niepogodę? - Nie wiem - odparła. - Cóż ty myślisz, że ja mogę je upilnować? I zresztą trudno, żeby takie duże dzieci wciąż trzymać w domu. Przecież mają kolegów, koleżanki. Bogumił zdziwił się tylko, że pani Barbara, która do niedawna w Serbinowie odchodziła prawie od przytomności, kiedy dzieci zniknęły jej z oczu, tutaj się o nie jakoś nie boi. - Mój kochany - rzekła cokolwiek urażona. - Jeżeli się mieszka prawie na pustkowiu, jeżeli wkoło nie ma żywego ducha i jeżeli w dodatku wszędzie są stawy - to w takich warunkach nic dziwnego, że się wciąż bałam. Bogumił chciał powiedzieć, że w Kalińcu po całym mieście snuje się przecież rzeka, lecz dał spokój. Nawet przeciwnie, poparł wywód pani Barbary dodawszy: - No, oczywiście. I zresztą dzieci są coraz starsze. Ale po chwili wrócił do poprzedniego tonu i rozglądając się spytał: - Emilka także nie wiadomo gdzie poszła? - Emilka wiem, gdzie poszła - odpowiedziała pani Barbara dobitnie i rzeczowo. - Emilkę sama posłałam do sąsiadów, żeby się bawiła z jedną małą. Bo o ile jest w domu, to ciągle nudzi, żeby wracać do Serbinowa. I już milcząc usiedli po obu stronach stołu. Niechcic zapalił. Natomiast pani Barbara nie chciała palić, co było niedobrym znakiem. Siedziała z brodą wspartą na dłoni i spod schylonego czoła spoglądała na Bogumiła wzrokiem żałośnie szyderczym. Po pewnym czasie rzekła: - Ja Tomaszka i Agnisi to właściwie wcale nie widuję. Ich nigdy w domu nie ma. W połowie tego zdania jej niski głos załamał się i zabrzmiał cienko jak skarga. Wstała porywczo i chodząc po pokoju dodała: - Tomaszkowi trzeba męskiej ręki, ręki ojca. Albo w ogóle obcej. Ja nie wiem, czy dam sobie z nim rady. Niechcic walczył przez chwilę z pokusą, żeby przypomnieć żonie, jak mu tłumaczyła blisko przez rok, że Tomaszek bez matki i śród obcych zupełnie się w mieście rozpuści. Ale wiedział, że jeżeli to powie, pani Barbara uzasadni swoją nową opinię tak samo przekonywająco i nieodparcie, jak potrafiła uzasadnić tę dawną. Milczał też i dlatego, że był zmartwiony. Tak więc wygląda przeniesienie się matki do miasta dla dobra dzieci. Co gorsza, pani Barbara tak mówiła i tak patrzyła, jakby to on był winien. Zaczynał niemal wierzyć, że prawdą było to, co mówił Woynarowskiemu, zaczynał czuć się odpowiedzialny za całą tę przeprowadzkę. Co prawda sprawa z dziećmi nie wydawała mu się taka bardzo okropna. Uważał, że dzieci powinny ciągnąć dokądkolwiek, byle do świata i do ludzi. Jeżeli się smucił, to ze względu na panią Barbarę, że ich znowu nie ma przy sobie. Bo widział, że chociaż o nie się już nie trwoży, ale cierpi. A może tylko udaje, że się nie trwoży. Zapragnął się dowiedzieć, czy przynajmniej sama dla siebie rada jest z pobytu w Kalińcu. - Zawsze - powiedział - tu wam lepiej. W Serbinowie już taka czarna jesień. Takie błoto... - A cóż takiego błoto? Jeżeli ma się dobre całe kalosze, to cóż mnie może to szkodzić. - No... rozumie się, że nic - zgodził się śpiesznie Bogumił, a gdy mu podano herbatę, przypatrzył się służącej, która ją wniosła, i powiedział: - Ale dziewczynę przynajmniej masz miłą i zdaje się na miejscu. - Owszem - przyznała pani Barbara z przymusem - dziewczynę znalazłam wcale niezłą. - Widzisz. A to jedno właśnie cię niepokoiło, że się wszystko rozbije o brak dobrej służącej. Pani Barbara tym razem nie uważała, żeby o to się mogło coś rozbić. - Służąca - rzekła niewesoło - to rzecz najmniejsza. - Bardzo dobra herbata - pochwalił wobec tego Bogumił. - Masz więc chociaż przynajmniej tę wodę od pomnika. Pani Barbara aż w ręce zaklaskała i aż się nawet roześmiała. - Nie - wykrzyknęła - co ty jesteś za człowiek, przecież ty nic nie czujesz! Nie czujesz, że pijesz świństwo? Studnia koło pomnika nie działa. Tam przerabiają skwer czy coś, jednym słowem, że już dawno zamknięta, a my musimy używać okropnej wody ze studni w drugim podwórzu. Bogumiłowi zrobiło się żal, że Basi wszystko, czego najbardziej pragnie, wszystko, na co się cieszy, obraca się zawsze w niepowodzenie. Może jednak nie wszystko. I chcąc to jeszcze sprawdzić zapytał: - Ale nie siedzisz przecież tak zawsze sama? Widujesz przecież ludzi? Nie siedzisz - powtórzył - zawsze sama? - Owszem - stwierdziła pani Barbara wyniośle. - Siedzę tak zwykle sama. I wcale do tego nie dążę, żeby kto u mnie bywał. Byli u mnie Ostrzeńscy i Holszańscy. Owszem, bardzo dobrze. Ale wcale do tego nie dążę. Zwłaszcza teraz, kiedy wciąż myślę o Julianie i o tym biednym Lucjanie. A Michasia, wiesz, co opowiada? Że Julian umarł w nędzy. Pochowali go na koszt klubu. - No tak - westchnął Bogumił. - Ja zawsze - oświadczyła pani Barbara - lubiłam samotność i ciszę. Czy możesz powiedzieć, że się kiedy w domu rwałam gdzie z wizytami? O ile miałam czas wolny po południu czy kiedy, to przecież najchętniej przesiadywałam w domu albo czytałam, albo robiłam ząbki... Tak, to prawda, że w żadne określone miejsce, na żadną zaproponowaną wizytę pani Barbara nie chciała nigdy jechać. Bogumił pomyślał to, a głośno rzekł: - Ale było ci ciągle przykro. Mówiłaś, że się u nas świata nie widzi... Że w mieście jest się więcej pomiędzy ludźmi. - Kiedy my się nigdy nie zrozumiemy - rzekła z pobłażaniem, ale i niecierpliwie. - Toteż jestem - dodała - pomiędzy ludźmi. Mówiłam, że lubię, jak ludzie są naokoło, ale nie żebym ja komu albo ktoś mnie miał wciąż deptać po piętach. - A oprócz tego - snuła dalej swoją myśl - ja bym, owszem, nieraz i wyszła dokąd, ale tu się trzeba zaraz a to ubierać, a to mieszkanie zamykać. Nie to co na wsi, gdzie biorę chustkę i już jestem na dworze. - Ja rozumiem, rozumiem - zapewnił skwapliwie Bogumił powściągając się z całej siły, aby nie powiedzieć, że dotąd słyszał zawsze tylko: "nie to co w mieście". Zrozumiał w istocie jedno: że jakieś rachuby i nadzieje zawiodły panią Barbarę i że znów nie znalazła ona warunków, w których mogłaby czuć się dobrze. Chociaż ciągle mówiła "owszem" i "tak" i chociaż stosunek do świata, jaki tu wykładała, zdawał się Bogumiłowi rozumny i bliski jego własnym poglądom - to jednak widać było, że się czuje bardziej poszkodowana niż zwykle. Tym razem jednak Bogumił nie był skłonny uważać tego za okoliczność niepomyślną dla ich pożycia ani nawet za objaw ogólnego usposobienia pani Barbary. Tym razem tłumaczył sobie to wszystko na dobre. Myślał, że jeżeli jej się życie w mieście nie spodobało, to zatęskni do domu, a może i do niego. Na razie jednak siedział, pił herbatę, palił i sam tęsknił. Tęsknił, żeby powiedzieć: "Powróć do Serbinowa. Ja tam bez ciebie uschnę". Dopiero jednakże kiedy dzieci nadeszły, kiedy się zrobiło i głośno, i wesoło i kiedy nie było już więcej mowy o niczym innym, jak o tym, co słychać w Serbinowie, odważył się coś w tym rodzaju powiedzieć: - Mamusia - oświadczył - jest bardzo ładna. W gruncie rzeczy nie wiedział, czy ona ładna, ale jemu tak się wciąż podobała. Oczy jej tak się srebrzyły, nosek był taki hardy, jasne usta w nasrożonym obliczu wyglądały tak czysto i niewinnie, w niskim głosie coś tak chrzęściło przejmująco niby w dojrzałym zbożu. Nie był nigdy, nawet za młodu, skłonny do czułych porównań, ale gdy patrzył na panią Barbarę, przeobrażał się duchem niby w pieśniarza układającego zwrotki na swoją ukochaną. Tyle rzeczy było w tej Basi, które mogą uprzykrzyć człowiekowi urodę najpiękniejszej kobiety. Tymczasem, co na nią spojrzał, to wszystko to zdawało mu się omyłką. Prawdą była tylko ta twarz i te w niej zapowiedzi, które się nigdy nie spełniały. Nie wierzył ni słowom, ni uczynkom. Wierzył tej twarzy, wierzył tej gorzkiej urodzie. Doszło jednak do tego, że jeśli jej chciał coś o tym wszystkim powiedzieć, to nie wprost mówił, tylko niby do dzieci. Zauważył, że ona w tej postaci milej to przyjmowała, niż gdy mówił na osobności. W tej chwili przecież nie mógł poznać, czy było jej przyjemnie, bo dzieci właśnie zaprzątnęły ich na całą resztę wieczoru. Po kolacji Agnisia zamyśliwszy się oświadczyła, że właściwie powinna by iść jeszcze do jednej koleżanki, gdyż spostrzegła, że nie wie, co zadane z historii. Koleżanka ta mieszka daleko, aż na pensji u pani Wenordenowej. Ale idąc prędko można być za godzinę z powrotem. - Ciągle chodzisz do tej pani Wenordenowej - westchnęła pani Barbara. - Ty pewno znowu się martwisz, że już nie jesteś u niej, tylko w domu. Agnisia odpowiedziała zniechęcona: "Już nie pójdę, nie pójdę". Lecz gdy to zostało zażegnane, okazało się, że Tomaszek nic jeszcze na jutro nie przygotował, a chce iść na podwórze zobaczyć Klimeckiego, który tam z końmi nocuje. Poskromiony, siadł ponuro do lekcyj, a niebawem wstawszy oznajmił, że już. Dużo czasu upłynęło, nim się dał przekonać, że jeszcze nic nie umie. Na koniec dzieci zaczęły się zbierać do snu, tylko Emilka ociągała się, chciała jeszcze posiedzieć przy ojcu. Bogumił całował ją i mówił: - No, przecież nie mogę ci już opowiadać bajek do snu, jak wtedy, kiedy byłaś małą dziewczynką. Mimo to, gdy dzieci już leżały, poszedł do ich pokoju i przechadzając się zagadywał: - No, więc jakże to: był pasterz, który mieszkał w górach... A one zaśmiewały się z tego wspomnienia dzieciństwa. Potem Bogumił przeszedł do pokoju zwanego gabinecikiem, gdzie mu pościelono na otomanie. Pani Barbara przyszła także, żeby, jak mówiła, zobaczyć, czy dobrze pościelone. I w istocie okazało się, że po to jedynie przyszła. Nie chciała też o niczym innym rozmawiać, tylko o dzieciach. Bogumił, ożywiony niedawno tak ładnie zbudzonymi nadziejami co do ich pożycia, o mało się na nią straszliwie nie rozgniewał, o mało nie odwrócił się i nie powiedział: - Jeżeli nie chcesz mnie, to w takim razie idź sobie, niech cię na oczy nie widzę. Ale tak może bezkarnie zrobić tylko ten, kto już wypróbował w kochaniu swoją najmilszą, kto zaznał jej pokory, kto ją miał proszącą pieszczotami o przebaczenie za chwilę obojętności. On jednak wciąż jeszcze bał się ją zrazić, wciąż ją jeszcze oszczędzał, wciąż jeszcze się spodziewał jakiejś najważniejszej, nigdy nie uiszczonej daniny. Wrócili łagodnie do rozmowy o dzieciach. Pani Barbara skarżyła się: - One właściwie kochają nas tylko w Serbinowie - mówiła. - Poza Serbinowem możemy dla nich nie istnieć. Przynajmniej ja. - Tak źle nie jest - zaprzeczył - a zresztą - cóż. Są przywiązane do warunków, w których się urodziły i wychowały. Rzadko się zdarza, żeby ktoś inaczej kochał rodziców. - A przy tym - dodał smutno - jakże nas mają kochać, kiedy i my się nie kochamy. - Jak to? - zlękła się pani Barbara. - Przecież ty zawsze mówisz, że mnie kochasz. Bogumił roześmiał się boleśnie. Oto jak wyglądała jej troska o ich miłość! - Kocham, kocham - powiedział niby do dziecka. - I dobranoc, bo już bardzo chcę spać. Odeszła z żalem, że z nią nie chce dłużej rozmawiać. - Trudno - pomyślał - trudno. Tak więc pozostał prawie równie samotny jak wczoraj w Serbinowie. Jednak nazajutrz wstał całkiem dobrej myśli. W gruncie rzeczy zżył się już ze swoim prawie że ciągłym celibatem. Jeżeli co mu robiło różnicę, to to, że się czasami wstydził, bo mu się wydawało, że wszyscy inni są pod tym względem z żonami swymi szczęśliwi, a tylko on jeden jakiś upośledzony. Nie był wszelako żadnym zwierzem ani dzikusem, żeby nie umiał powściągać swych pożądań, żeby myślał, że wiecznie się w to wdawać jest najważniejszą sprawą w życiu mężczyzny. Teraz, kiedy przespał wczorajszy żal cielesny, oceniał to, że Basia tak długo z nim rozmawiała, że się jej nie chciało od niego odejść. A jeszcze i przez całą niedzielę była także i dobra, i wesoła. I naprawdę tym tylko zdawała się być zmartwiona, że on po południu odjeżdża. Mówiła kilkakrotnie do dzieci: - Bądźcie grzeczne, ojciec niedługo odjedzie i znów będzie tak smutno. - Przy obiedzie też uważała ze zdenerwowaniem, czy nie wziął czasem "złego kawałka". Więc jednak, jednak, jeśli było jej źle w mieście, to widać źle bez niego. Taki był z tego powodu uradowany, że nawet się nie smucił przy pożegnaniu. I gdy ruszył w drogę do Serbinowa, myślał tylko, czy jutro będzie padało i kiedy można będzie młócić stogi. Dojeżdżali do krańców miasta zdążając ku szosie boczną, nie brukowaną uliczką. Pod kołami od czasu do czasu rozlegał się szelest kałuży. Krzywe, brunatne domki zbiegały się ku sobie, a w wylocie pomiędzy nimi widać było jaskrawozieloną oziminę, nad którą świeciło jako metal - blade pasmo przedwieczornego nieba. Nad uliczką kłębiły się płowe i sine chmury, faliste jak na wiosnę. Deszcz chwilowo nie padał, lecz świat cały był mokry. W uliczce było pusto. Tylko dziewczyna w chustce skakała przez kałuże, a przed końmi szedł człowiek niosący szatkownicę do krajania kapusty. Zdawał się być raczej kanciastym, sunącym w dal przedmiotem niż człowiekiem. Ogromna deska sprzętu zakrywała go z jednej strony, stercząc ukosem nad głową, z drugiej strony pod pachą tkwił drewniany ubijacz. Słysząc za sobą konie, człowiek ów zeszedł na bok, stanął i dał się wyminąć. Niebawem wolant Niechcica zadźwięczał ostro na szosie. Świecące pasmo nieba skryło się na powrót pod chmurami. Nastawał zmierzch. Zawiało mgłą i polem. Przesunął się sztywny budynek, potem dwa ciche rozcapierzone drzewa. Gdy już Niechcic był prawie w połowie drogi, naprzeciwko rozległ się posuwisty bełkot długiego szeregu wozów. Klimecki zjechał na stronę i wlókł się z wolna złym i wyboistym brzegiem szosy. Zaczepiał ze zgrzytem o pryzmy kamieni. Wozy mijały ich. Były to drewniane hele naładowane burakami. Każda miała do boku przymocowaną latarkę w drucianej klatce. Cienie drutów i brudnożółte światła latarń błąkały się niemrawo po polu i szosie, wyjawiając spośrodka nocy to lśnienie błota, to drzewo, to buty woźniców, gdyż ludzie wiozący buraki szli przeważnie przy koniach. - Skąd te buraki? - zaciekawił się Niechcic. Uważali widać to nawiązanie rozmowy za pożądane, bo aż kilku z nich odpowiedziało razem jak chór: - Z Gawlic! Gdy już wyminęli buraki, Bogumił się wyprostował, ocknął się całkiem z drzemki, która nim była owładnęła. Miał ochotę powtórzyć usłyszaną odpowiedź, i to powtórzyć na melodię jakiejś piosenki. "Z Gawlic, z Gawlic - z tych Gawlic" nuciły jego myśli. Było mu tak, jakby na świecie nie było słów i mowy, lecz tylko śpiew. Szerzyła się w nim niebywała radość i przeświadczenie, że nie posiada żadnych a żadnych zmartwień. Mokra noc naokoło zdała mu się nagle pełna zapowiedzi i obietnic, i woni, prawie jak noc wiosenna. Czuł się tak, jak musi czuć się niemowlę, kiedy po raz pierwszy pobiegnie własnym krokiem, szczęśliwe, że biegnie i że żyje. Został zaraz obdarzony taką nadzieją wszystkiego najlepszego, takim weselem, że był w stanie dokonać niepodobnego - obdzielić tą radością Basiunię. Bo gdy usiłował zrozumieć, co znaczy ten przypływ szczęśliwości, to łączył go tylko z Barbarą, brał go za dobrą wróżbę na resztę ich życia razem. W odblaskach tego usposobienia przybył do Serbinowa i dowiedział się od Felicji, że pan Woynarowski przysyłał wczoraj prosić, aby pan dziś wieczór przyjechał do Pamiętowa. Na razie wydało się to Bogumiłowi prawie że niemożliwe. Dzisiaj? Skądże? Tak zaraz po powrocie z Kalińca? I znowu pewno chodzi o tego winta. Bogumił kart nie lubił, rzadko grywał, uważał, że to dobre dla próżniaków, dla panów, jak nazywał wzgardliwie swą dawną sferę, on, człowiek podupadły i nie mający majątku. Zresztą chyba już za późno - zawsze to blisko dwie wiorsty. Lecz w gruncie rzeczy zaproszenie to trafiło na chwilę, w której nie znalazł w sobie prawdziwego sprzeciwu. Tak że, niby to nie chcąc, kazał sobie jednak podać swoją bryczuszkę i nie biorąc człowieka - pojechał. Po drodze przypomniał sobie, że Woynarowski tamtym razem wspominał coś o córce. Nie myśląc o niej, Niechcic wyobrażał sobie, że to będzie taka mniej więcej dziewczynka jak Agnisia. Spodziewał się, że może z jej powodu da się pomówić o sprawach kształcenia dzieci. Już zajeżdżając przede dwór w Pamiętowie, uprzytomnił sobie, że jednak ta córka musi już być chyba dorosła, bo Woynarowski mówił, że grywa w karty. Zaś gdy się znalazł w salonie, zobaczył, że w istocie nie była to już dziewczynka jak Agnisia - że była to już panna. 18 Od owego wieczora Bogumił zaczął często bywać w Pamiętowie. Przyzwyczaił się do gry w winta i chociaż w dalszym ciągu nie znajdował w niej szczególnego upodobania, uważał ją z jakichś niejasnych dla siebie samego powodów za odpowiedni obecnie sposób spędzania czasu. Grali zazwyczaj ze starym księdzem z Małocina i z jego gospodynią, prostą, a mającą pretensje, niemiłą osobą, którą tylko namiętność do kart pozwalała cierpieć przy wspólnym stole. Grała jak na złość dobrze, tak że była nawet pożądana. Panna Ksawera mówiła, że ma karty w pogardzie. Z uwag jednakże, które czyniła, wszedłszy czasami do salonu i zbliżywszy się ku grającym, widać było, że zna się, owszem, na wincie i że musiała się tylko zniechęcić do tej rozrywki z jakichś ubocznych względów. Czasami przychodziła, nie żeby popatrzyć, ale aby zamienić z ojcem kilka słów, najczęściej w jakiejś domowej sprawie. Mówiąc do ojca patrzyła zwykle na Bogumiła i uśmiechała się, jakby chciała go udobruchać za przerywanie partii, chociaż właśnie jemu ta przerwa nie czyniła różnicy. Natomiast proboszcz zżymał się wtedy gniewnie i pierwszy przywoływał grających do porządku. - No, moi państwo - wołał - prędzej, prędzej! Kończmy tour. - Ksiądz grał w ogóle z irytacją, nie pozwalał na żadne uboczne pogawędki. - Tu trzeba - narzekał - uważać, a nie rozmowy toczyć. Zwykle jednak panna Ksawunia dawała się słyszeć tylko z daleka, ze stołowego pokoju, gdzie krzątała się ze służącym Aleksandrem koło kolacji. - Niech Aleksander otworzy butelkę - dobiegał czasem jej głos, a najczęściej nuciła coś śród brzęku szklanek i kieliszków. Nuciła, zdaje się, po francusku, zawsze prawie na jedną i tę samą melodię. Bogumiłowi Ksawunia z początku jakby zawadzała. Czuł się skrępowany obecnością tej młodej panny, której w żaden sposób nie mógł uważać za dziecko, gdyż mimo młodego wieku wyglądała na bujną, rozwiniętą kobietę. Męczyło go też to uparte przypatrywanie mu się. Nie czuł się już na wysokości tych młodzieńczych spojrzeń, a nie był jeszcze tak stary, aby mu to nie robiło różnicy. Po pewnym czasie powiedział sobie jednak, że to jest właśnie u niej oznaka dziecinnego usposobienia, jak to bywa, że dzieci wszystkiemu się ciekawie przypatrują. I w ogóle doszedł do przekonania, że pomimo dorosłego wyglądu była jeszcze dziecinna i zachowywała się w sposób swobodnie naiwny, tak że się z nią w końcu oswoił. Uroda Ksawuni zdawała mu się nie bardzo harmonijna: czoło było za wysokie, nos niezbyt foremny, broda trochę za krzepka, ale głowa czarownie mieściła się na powabnej szyi, włosy wdzięcznie się rozwiewały, a cała postać była gibka i smukła. Myślał jednak, że Agnisia za jakie cztery, pięć lat będzie tak samo przystojna, a może nawet ładniejsza, bo ma drobniejsze rysy, co wolał. Czasami Bogumił nudził się przy grze w karty. - Już więcej tam jeździć nie będę - postanawiał wróciwszy do domu. - Te późne kolacje, to wysiadywanie po nocach, to nie dla mnie, co muszę wstawać ze świtem. Jednakże gdy Wojnarowski znów przysłał zaproszenie, Bogumiłowi nigdy nie brakło ochoty, żeby pojechać. Pewnego dnia partia się nie skleiła, ksiądz dał znać w ostatniej chwili, że nie przyjedzie, Bogumił spędził parę godzin z Ksawunią i Woynarowskim. Najpierw chodzili we troje na spacer, a reszta czasu zeszła na rozmowie, a właściwie na tym, że Woynarowski mówił, a Bogumił go słuchał. Pod tym względem pan Woynarowski też nie zmienił się od tamtych czasów, kiedy go po nastaniu do Serbinowa poznali. Mówił zawsze z wielkim upodobaniem i do kogokolwiek bądź. Dzielenie się z drugimi swym stanem posiadania umysłowego zdawało się być dla niego największą przyjemnością, było też jedynym objawem jego życzliwości do ludzi. Jeżeli w czyimś towarzystwie milczał, to znaczyło, że mu się dana osoba wyjątkowo nie podobała. I z wyglądu też się pan Woynarowski nie bardzo zmienił, chociaż miał już lat około sześćdziesięciu pięciu. Był siwy i poważnie chory na serce, ale jego podłużna, wygolona twarz, pieszczotliwy uśmiech, błękitne oczy i szczupła postać zachowały w sobie coś młodzieńczego. Nie był w niczym podobny do ogorzałej szlachty, zajętej przysparzaniem bogactw albo robotą w polu. Cerę miał nieopaloną, chorobliwie delikatną, uścisk ręki długi, znaczący i ciepły. Zdawał się należeć do tych wytwornych panów, których życie upływa aż do końca na czułych sentymentach. Tak jednak nie było. Zajmowały go głównie sprawy ogólne, oderwane, a z ludźmi obcował najchętniej za pomocą rozmowy, a raczej za pomocą wykładania im swych poglądów i myśli oraz swej wiedzy o świecie. Zdawał się nie mieć ni stosunków, ni potrzeb osobistych, a może ta dziedzina stanowiła wstydliwą stronę jego życia. Z żoną, z którą dawno się rozszedł, miał oprócz Ksawuni dwoje dużo starszych od niej dzieci, syna i córkę. Dzieci te nie żyły z nim w przyjaźni, trzymały stronę matki i w związku z tym, ku podziwieniu sąsiadów, z których każdy postąpiłby w danym wypadku całkiem przeciwnie, pan Woynarowski, jak tylko dorosły, wypłacił im przypadającą na nie część dziedzictwa. To oraz sumy płacone żonie, z którą nie uzyskał rozwodu, lecz tylko separację, było jednym z powodów obdłużenia Pamiętowa i związanych z tym, wciąż jeszcze nie zrealizowanych zamiarów parcelacyjnych. Kłopotów zresztą i poza tym było niemało, gdyż pan Woynarowski gospodarstwem się nie zajmował, chociaż nie brakowało mu i wiedzy rolniczej; mógł godzinami mówić na każdy poruszony przez Bogumiła temat, dotyczący hodowli czy uprawy. Owe starsze dzieci żyły już w stadłach małżeńskich, gdzieś w Rosji, bodaj że nawet azjatyckiej - i oto było niemal wszystko, co na ogół wiedziano o życiu osobistym pamiętowskiego dziedzica. Raz jednak zdarzyło się słyszeć Bogumiłowi, że w młodszych latach trafiały mu się nieodpowiedzialne i kłopotliwe przygody. Mogło to być prawdą, gdyż nie było, jak się zdaje, harmonii między życiem jego ducha i ciała. Ciało wiodło samopas niewybredny swój żywot, gdy dusza przebywała ciągle śród wyszukanych myśli. Obecnie jednak pan Woynarowski utrzymywał jedynie związek przyjaźni z niejaką panią Wandą Bronimską, osobą młodszą od niego, ale także już siwą. Była to znana Niechcicom z widzenia, poważna, piękna dama, wdowa po sławnym niegdyś w stolicy uczonym prawniku, która, jak mówiono, właśnie dla pana Woynarowskiego zamieszkała po śmierci męża w Kalińcu. Dom jej, pełen przedmiotów sztuki i książek, był miejscem, gdzie pan Woynarowski miał podobno na piętrze swój stały gościnny pokój i gdzie często całymi tygodniami przebywał. Bogumiłowi kiedyś dawniej pan Woynarowski wydawał się ze swej uczoności podobnym do Daniela Ostrzeńskiego, lecz teraz, poznawszy go bliżej, uważał, że jest on jednak inny. Daniel był kopalnią liczb i dat, znał dzieje świata jakby od strony faktycznej; Woynarowski miał i pod tym względem niemało wiadomości, ale był raczej studnią rozmaitych idei, badał psychologiczne, społeczne, duchowe oblicze każdego zjawiska. A odkąd zeszli na te tory i okazało się, że Bogumił jest podatny do słuchania, karty usunęły się na drugi plan, zwłaszcza że proboszcz zaczął niedomagać i nie przyjeżdżał, tak że czas upływał na mówieniu. Bogumił nie był przyzwyczajony do filozofowania, toteż choć słuchał z zajęciem, prędko się jednak nużył. Wytężał wtedy wszystkie siły, aby podążać za biegiem trudnych myśli pana Woynarowskiego i aby nie uronić ani słowa. A czasem dawał za wygraną i wypoczywał po prostu wśród szmeru zawiłych wywodów. Zawsze jednak była w nim jakaś dobra wola słuchania, która sprawiała, że pan Woynarowski, mimo wszystko, lubił się przed nim wypowiadać. Bogumił miał nieraz chęć zagadnąć sąsiada o jego stosunki rodzinne, bo chociaż nie odznaczał się ciekawością w tym kierunku, ale z jego natury wynikało, że takie jakieś konkretne sprawy najbardziej zbliżały go z ludźmi. Ale pan Woynarowski tak nigdy nie objawiał chęci do poruszania tego przedmiotu, że Bogumiłowi było o tym równie trudno mówić, jak kiedy by miał uczynić wyznanie miłosne komuś nie dzielącemu jego uczuć. Raz jednak, przybywszy do Pamiętowa, Bogumił natrafił na chwilę, gdy panna Ksawera wybierała się jechać do miasta. Stali przez chwilę we troje w przedpokoju, a Woynarowski zaczął mówić, że pragnie zorganizować jakieś życie towarzyskie dla córki, gdyż musi ona się nudzić na wsi. Wtedy to pierwszy raz mówił do Bogumiła o córce. Dotąd Bogumił wiedział o niej tylko jeszcze z dawniejszych lat, że się wychowywała u matki, a teraz z ubocznych napomknień wnioskował, że niedawno skończyła w Warszawie pensję. W jakim celu i na jak długo przybyła do ojca i co ma dalej robić, o tym się nie mówiło, jakby sprawy, którymi inne rodziny zajmują się rade nawet przy gościach, tu zgoła nie istniały. Wątpił, aby na tym pustkowiu zamierzano wydać ją za mąż i aby po to wysłano ją tu ze stolicy. Panna Ksawunia też widać nie była spragniona uciech, które do tego wiodą, bo na słowa ojca odpowiedziała: - Tusio najlepiej wie, że ja mam zabaw i towarzystwa dosyć. Ja - dodała z ożywieniem - jestem bardzo kontenta z tu obecnego towarzystwa. - Bagatela - westchnął pan Woynarowski - my jesteśmy dla ciebie za starzy. - Nie - odparła z urazą i spojrzała ostro na Bogumiła. - Ja tego nie uważam. Kiedy potem panna Ksawunia odjechała, Bogumił pomyślał, że ona często powtarza - ja - nawet tam, gdzie by się bez tego słówka obeszło. Bogumił zanotował to sobie w pamięci, choć w ogóle nie miał zwyczaju zapamiętywania, jak kto mówi. Pomyślał jeszcze, że przed chwilą rozmawiała z nim jak światowa dama. - Nie zawsze - rozważał - przemawia takim tonem. Czasem odzywa się, jakby była małą, dziką dziewczynką. Następnym razem, kiedy Bogumił zjawił się w Pamiętowie, pan domu powiedział: - Chodźmy do żółtego pokoju. Żółty pokój był znacznie mniejszy od szafirowego, w którym zazwyczaj grywali w karty. Ściany były tu zawieszone starą, srebrzącą się czerwienią wschodnich makat i szalów, na których połyskiwała kosztowna broń po pradziadkach. Pan Leon zaczął tę broń pokazywać, zdjął ze ściany karabelę oprawną w czarny jaszczur z misternie cyzelowaną, złoconą w ogniu rękojeścią - i opowiadał jej dzieje. Była już od XV wieku w rodzie Woynarowskich i przechodziła zawsze na drugiego syna. Wkrótce, powiesiwszy ją z powrotem, pan Leon zaczął wykładać dzieje broni siecznej, potem dzieje uzbrojenia w ogóle, w związku z rozwojem lub upadkiem instynktów wojowniczych; następnie, chodząc po pokoju i na nikogo nie patrząc, jął rozpatrywać, czym się różni wojowniczość od rycerskości, jak dawno te pojęcia istnieją i kiedy które czemu odpowiadało. Bogumił nie mógł uważać, ponieważ dręczyło go pytanie, na kogo przechodziła karabela, jeżeli nie było drugiego syna. Nim jednak zdołał się o to zapytać, pan Woynarowski przeszedł do innych zagadnień. W jakimś miejscu jego wywodów Bogumił nagle usłyszał coś, co go zajęło, i zaczął na powrót uważać. Odeszli od ścian i usiedli. Panna Ksawunia przyniosła wino i papierosy i pozostała przy rozmowie, jakby chciała zaświadczyć o prawdzie tego, co była powiedziała, że jest z ich towarzystwa kontenta. Pan Woynarowski mówił: ...bo my jesteśmy, nieprawdaż, starym rodem, ale chylimy się pomału do ruiny i ja bardzo żałuję, że pan wtedy nie kupił Pamiętowa, gdyż przy nas to się już nie ostoi. Żadne z moich dzieci tu nie osiądzie i ten Pamiętów traci wciąż na wartości. Jesteśmy rodziną, w której rękach już prawie od trzech pokoleń, jak by powiedzieć, dobra doczesne topnieją. Nie przez katastrofy, ale wskutek tego, że za zdobytą przez wieki posiadania tak zwaną kulturę duchową i umysłową płaci się utratą instynktów posiadania. I utratą tego, co bym nazwał, jak by powiedzieć, instynktem gniazda. My już chcemy oprzeć swoje stosunki ze światem nie na tej podstawie, nieprawdaż, którą daje święte posiadanie i węzły familijne. Żyjemy niby na skraju między klasą ziemiańską a czymś, czego ciągle szukamy, a nigdy nie możemy znaleźć. Ja też szukałem sobie jakiegoś innego środowiska, innego świata, ale nigdy w żadnym nie czułem się dosyć u siebie. Przekonałem się, że wyjść ze swojej sfery jest łatwiej, niż wejść do jakiej bądź innej albo niż jaką nową stworzyć. Bogumił słuchał ożywiony. Nie było to dla niego całkiem jasne, ale czuł, że zostały potrącone sprawy, które go obchodziły. W tym, co pan Woynarowski mówił, było coś bliskiego dziejom jego własnego rodu. Nie potrafił należycie podjąć tego tematu, ale zamyśliwszy się rzekł: - Bo wyjść ze swojej sfery tylko duchem to jeszcze nic nie pomoże. Świat już jest taki... Dopiero widzi, że się coś stało, jak się stało w tym, co dotyczy ciała. Jak człowiek wszystko utraci, jak zostanie w jednej koszuli, jak go z domu wygnają... - Jak go z domu - powtórzył po chwili - wygnają, to wtedy dużo rzeczy przed nim niby to się zamknie, ale jeżeli go gdzie przyjmą, to już przyjmą naprawdę. Panna Ksawunia podniosła głowę, spojrzała na Niechcica, a potem odwróciła się w stronę okna i już do końca nie patrzyła na mówiących. Woynarowski, który tak rzadko zwracał uwagę na słowa swoich słuchaczy, przejął się nagle tym, co Niechcic powiedział. - Wiem - zawołał - kogo pan ma na myśli - siebie! Wiadomo, gdzie pana nie ma. Że nie ma pana śród ziemian. O tak, śród nich zostali tylko ci o najgrubszych instynktach, okrytych wzniosłą ideologią religijną i patriotyczną. Ten Krępski, o którym pan mnie opowiadał, to był może ostatni, co jeszcze serio brał to wszystko. Ale wracając do pana, gdzie pan jest? Czy należy pan na przykład do jakiego związku oficjalistów folwarcznych? Czy czuje się pan związany z tą, jakby powiedzieć, sferą ludzi? Widzi pan. Nie, kochany panie Bogumile. My jesteśmy napiętnowani, trędowaci wobec nowego świata, który nadejdzie z dołu i dla którego wszystkie nasze cechy, a nawet zalety, będą kamieniem śmiertelnej, nie do darowania obrazy. Już prędzej darują nam nasze błędy i nawet sami chętnie je powtórzą. Tak że, nieprawdaż, jedynym rozsądnym wyjściem jest pozostać samotnym w sensie życia doczesnego, a obcować z tą stroną ludzkości, która jest jedynie prawdziwym człowieczeństwem - z dorobkiem ducha i myśli. - Ale kiedy i to nie jest wyjście - zaczął się po chwili kłócić sam ze sobą. - Bo przychodzi mi na myśl, że to nasze bogactwo ducha, to też tylko stan posiadania i przywilej. Chcieć przewodzić z tego tytułu narodowi? Żyć tą całą kulturą, książkami, naukami - to jakby chcieć przewodzić i żyć z renty, co nam ją dały nasze majątki i nasze stanowiska. Nie - dodał prawie z rozpaczą - o ile się nie jest genialnym uczonym, nieprawdaż, czy poetą, to najlepiej chyba iść rąbać drwa albo zostać jakim wędrownym nauczycielem... Sam się roześmiał z tego pomysłu, a potem dodał: - I o ile pan nie został na spodzie, tam gdzie pan zapadł w młodości, to pan nie ma dziś żadnej swojej sfery. Bogumił, jak zwykle bywa w rozmowie, myślał o swoim i snuł swoje, powierzchownie tylko nawiązując do słów Woynarowskiego. - Mnie to nie przeszkadza - mówił. - Ja uważam, że nawet na najwięcej nieokreślonym stanowisku można pracować i być pożytecznym. Ja rzeczywiście dużo w życiu przeszedłem, ale może dlatego... może właśnie dlatego... - mówił, z trudem łowiąc wymykające się myśli - odzwyczaiłem się od uważania na te podziały ludzi według bogactwa czy tam, jak to się mówi, środowiska, czy nawet mądrości. Ja, będąc nieraz w niedoli, dzieliłem sobie ludzi na takich, co są gotowi do pomocy drugiemu, i na takich, co nie są do tego skłonni. A potem nie miałem nigdy czasu się zastanawiać, i tak zostało. Bo nieraz... Woynarowski znienacka przerwał: - To jest bardzo ważne. Ważniejsze, niż pan myśli. Może od tego zależy przyszłość świata. Znaleźć inną płaszczyznę podziału ludzi i łączenia ludzi. Właściwie zrobił to już raz chrystianizm... I rozpoczął historię wierzeń. Gdy wreszcie żegnali się już w przedpokoju, Woynarowski rzekł: - Pan ma śród swoich krewnych jednego, który jest pana gorącym wielbicielem. Może nie tyle pana, ile pańskiego ojca. Zbierał wiadomości o jego wygnaniu, a przy okazji doszło go to i owo o panu. Nazywa się Tytus Jerzy Niechcic. - To z podolskich Niechciców - rzekł Bogumił. - Ja ich nawet nie znam, tak że nie wiem, skąd on mógł o mnie co wiedzieć. A gdzie się pan z nim spotkał? - Spotkałem się z nim parę lat temu w Paryżu i przypadliśmy sobie do smaku. Mimo różnicy wieku, bo to młody człowiek, lat około trzydziestu. Zaraz... Mam nawet jego fotografię. Niech pan poczeka... I Woynarowski wrócił do pokoju, a po chwili zawołał stamtąd: - Aleksander! Proszę mi dać klucze od sekretery. Są na stoliku przy łóżku! Sztywny, o nieprzychylnym wyrazie twarzy Aleksander złożył futro, które miał podać Niechcicowi, i poszedł. Bogumił i panna Ksawunia stali w milczeniu. Bogumił wyjął i zapalił papierosa. Panna Ksawunia rzekła: - Pan świetnie ojcu powiedział. Świetnie. Ja też tak myślę. - Ja sądziłem... Sądziłem, że pani nas wcale nie słuchała. - Owszem. Ja słuchałam. Podeszła do Bogumiła i dotknąwszy rękawa jego grubej kurtki spytała: - Do czego ten guzik? - Do zapięcia paska, o, tak, żeby nie wiało w rękawy, jak jest wiatr - objaśnił rozbawiony. - Ja wiem - odparła, a Bogumił zapytał: - Dlaczego pani nie chce osiąść na wsi? Zamyśliwszy się oznajmiła: - Ja mam jechać na uniwersytet. Na medycynę. Pan Woynarowski wrócił do sieni z Aleksandrem. Nie znaleźli tej fotografii. Wobec tego sztywny Aleksander podał futro Niechcicowi, co uczynił zgrabnie i pieczołowicie, ale z tak wrogim wyrazem bladej, karawaniarskiej twarzy, jakby je nie podawał, ale zdzierał. Bogumił zdziwił się mimo woli, że sam nie włożył dawno tego futra, on, który tak nie znosił, by mu posługiwano. W ostatniej chwili, gdy siedział już na bryczce, zaproszono go na niedzielę na obiad. Bogumił przyjął zaproszenie, gdyż nie wybierał się w tę niedzielę do Kalińca. Obiad zjedzono wcześnie i po czarnej kawie panna Ksawunia wyciągnęła obu panów na spacer. Pan Woynarowski doszedł jednak tylko do końca ogrodu, gdyż od jakiegoś czasu czuł się znów gorzej na serce i dostawał duszności. - Nie, nie, proszę iść dalej - bronił się, gdy chcieli wrócić z nim razem. - Ja mam właściwie nakazane, by po obiedzie leżeć. - Bo zanadto się męczysz tym mówieniem! - zawołała za nim córka, gdy już odchodził. Bogumił i Ksawunia przy trzecich osobach często ze sobą rozmawiali, szło im zawsze miło i składnie. Bogumił był najpewniejszy, że tym razem pójdzie tak samo. Tymczasem, gdy się znaleźli sami na drodze, poczuli się tak, jakby im kto właśnie teraz dopiero kazał toczyć rozmowę przed tłumem widzów. Bogumił uganiał się myślą po wszelkich możliwych tematach, od których można by zacząć, ale żaden nie wydawał mu się odpowiedni. Z przerażeniem słuchał, jak, podmarzając, gruda chruści w ciszy pod ich nogami. Ksawunia zatrzymała oczy na psie, który im towarzyszył. - Ile - spytała - pies może przebiec wiorst na sekundę? - Pies? Na sekundę? - Na godzinę, chciałam powiedzieć - poprawiła się i przyśpieszyła kroku. - Pani dobrze chodzi - rzekł po chwili Bogumił. - Kobiety rzadko dobrze chodzą. Gdy panna Ksawunia usłyszała od Bogumiła, że dobrze chodzi, wnet zaczęła swobodnie i z łatwością rozmawiać. Pytała o to i owo z rzeczy spotykanych na drodze, o sterty, o to, co jest na tym albo na tamtym polu. Słuchała objaśnień patrząc uważnie na Bogumiła, który się dziwił, że za chwilę, mimo to, potrafiła zapytać o to samo. Niepostrzeżenie dotarli aż pod Serbinów. Stanęli nad wielkim stawem, jednym z tych, których pani Barbara tak nie lubiła. Za gładką, ciemną wodą bielały przez przejrzystą zasłonę nagich gałęzi ściany dworu. Częściowo odbijały się aż tu w stawie. Panna Ksawunia powiedziała, że kiedyś we wczesnym dzieciństwie jeździła tędy z rodzicami do Kalińca, lecz że pamięta to tylko niby przez sen. - Tu jest dziwnie uroczo - rzekła nagle po cichu. - Jakie to musi być szczęście mieszkać tu... nad tym stawem - dokończyła takim znaczącym tonem, jakby pod tymi słowami kryły się inne. Inne, które Bogumił raptem z całą pewnością w głębi siebie usłyszał. Nie uwierzył jednak, że je słyszał, przestraszył się i odepchnął to urojenie. - W Pamiętowie - rzekł - przecież daleko ładniej. - Nie - zaprzeczyła porywczo. - Wracajmy - zaproponował Bogumił - bo nie zdążymy przed zmrokiem. Dnie były krótkie i przeważnie pochmurne. Ale nie było prawie mrozów, a koło południa zawsze się na parę godzin wypogadzało. I tym razem niebo było zielonawobłękitne, a ogołocony z zieleni krajobraz rumienił się i złocił w słabym grudniowym słońcu. - Zupełna wiosna - rzekła rozglądając się panna Ksawunia. - Prawda? - Tak, bardzo ładny czas - potwierdził z przekonaniem Bogumił. Ksawunia raptem stanęła i kazała mu pokazać rękę. Nie chciał mówiąc, że na jego ręce nie ma nic ciekawego. - Prędzej - nalegała - bo się ściemni i nic już nie zobaczę. Pokazał tedy. Przypatrywała się to dłoni, to palcom, które zginała i rozginała. - I cóż tam pani wyczytała? - pytał zażenowany. - Ot, sobie ręka sterana życiem i pracą. - Potwierdziło się to, co przypuszczałam - odparła grobowym głosem. - Pan musi być szalenie szczęśliwy - dodała. Zdziwił się temu wnioskowi, gdyż z tonu, jakim mówiła, wyobraził sobie, że wyczytała w liniach jego ręki coś bardzo niedobrego. - Już to pani - rzekł - nie potrzebuje chyba nikomu szczęścia zazdrościć. - Bo co? - spytała zaczepnie. - No, bo... ma pani osiemnaście lat, piękność i... całe życie przed sobą. - Dziewiętnaście... a nawet właściwie już dwadzieścia - dodawała sobie ze złością. A po chwili urwała z mijanego krzewu gałązkę, połamała ją, rzuciła na ziemię, podeptała i rzekła: - O, to jest moje życie i moje szczęście. Bogumił o mało się nie roześmiał i nie powiedział: - Przepraszam, w to - to już nigdy nie uwierzę. Powściągnął się i rzekł ostrożnie: - Pani wszystko wywraca na opak. To ja, stary, powinienem tak łamać gałązki i mówić, że to jest moje życie. - Nie ja wywróciłam wszystko na opak - mruknęła szorstko. Bogumił wytężył myśl, żeby zrozumieć, co te słowa znaczą. Chciał spytać, ale już wchodzili do sieni, przed którą witał ich kręcąc ogonem wyżeł, co ich dawno wyprzedził i już tu na nich czekał. Cierpki i sztywny Aleksander oznajmił ponuro: - Podwieczorek na stole - co brzmiało tak, jakby ich zapraszał do spożycia trucizny. Bogumił nie chciał zostać na podwieczorku, chociaż go bardzo proszono. Obiecał, że przyjedzie niebawem. To niebawem nastąpiło dopiero w końcu tygodnia. Wsiadłszy na konia bez zamiaru jechania do Pamiętowa, gdyż właściwie znowu postanowił sobie tam rzadziej bywać, nagle przypomniał sobie, że chce zasięgnąć od Woynarowskiego wiadomości o nowym kupcu zbożowym, którego nie znał, a z którym w Pamiętowie mieli już do czynienia. Tedy pojechał. Pan Woynarowski był sam i ku zdziwieniu Bogumiła znów zaczął mówić o córce. - Namyślam się - rozważał - co mam Ksawuni radzić. Czy się zgodzić na ten wyjazd do Szwajcarii? Ja jestem, nieprawdaż, za tym, żeby każdy sam o sobie stanowił, ale mam powody obawiać się, że u Ksawuni to jest, jakże powiedzieć, przelotna fantazja, wywołana tym, że pewne okoliczności wytrąciły ją ze świata, w którym żyła. I może ona byłaby szczęśliwsza, gdyby po prostu wydać ją za mąż i osadzić w Pamiętowie? To mu przypomniało dzieje małżeństwa w jednym z plemion środkowoazjatyckich i zaczął o tym mówić. - A cóż na to matka panny Ksawery? - zapytał Niechcic, gdy opowiadanie wydało mu się skończone. Wyraz błogości, który towarzyszył zawsze wypowiedziom pana Woynarowskiego, znikł raptownie z jego twarzy, rysy się zaostrzyły, niebieskie oczy stały się wąskie jak szparki. - Głos mojej dawnej żony - powiedział - nie jest tym, który by tu należało brać pod uwagę. Pani Woynarowska jest światową kobietą i widać jej życie towarzyskie nie było zdrowe dla Ksawuni, skoro powzięła ona zbyt radykalne kroki, aby się oderwać od tego środowiska. I pan Woynarowski zamyślił się w taki sposób, że Bogumił nie śmiał nic wtrącić. - Zbyt radykalne - powtórzył raz jeszcze z naciskiem. - Tak, że musiałem ją prędko stamtąd zabrać. I właśnie w związku z tym wszystkim sądzę, że może najlepiej byłoby wydać ją za mąż. Znam nawet człowieka młodego, przystojnego i niebiednego, który mi się o nią oświadcza. Jest to niejaki Ostrzeński z Siąszyc, ale cóż, kiedy Ksawunia nie chce o nim słyszeć. Nie jest to co prawda żaden orzeł... - Ja go znam - rzekł Bogumił. - On jest z tych samych Ostrzeńskich, co moja żona. Ich było dwóch. - Jeden już się ożenił. Ale, niech pan powie, czy pan nie uważa tego za dobrą myśl? Panie Bogumile?... - No cóż - panna Ksawera wróciłaby wtedy do swej sfery... - I to do takiej typowej, szlagońskiej - podchwycił Woynarowski z błyskiem smutnego żartu w oczach. - Ano tak - dodał westchnąwszy. - Ale na to, nieprawdaż, by żyć samemu poza swą klasą, poza klanem, trzeba nie takich sił. Ksawunia jest... jak by powiedzieć... krew nią włada. Trzeba jej mocnych tam, jakie daje życie zorganizowane. Każdy potrzebuje czego innego... - Krew nią włada? Co to znaczy? I po co ja się w to wdałem? - dumał apatycznie Bogumił. Tu właśnie panna Ksawunia przerwała sama ich rozmowę. Przyszła z dworu w kożuszku i czapce, ale miała widać nie dosyć powietrza, gdyż powiedziała, że na dworze cudowny czas, mróz bierze i jest księżyc. Warto się przejść. Ojciec zapytał, komu to ona proponuje, bo nie jest to pomysł odpowiedni dla nich, dla dwu starszych panów, którzy woleliby spokojnie posiedzieć w domu. - Proponuję - rzekła panna Ksawera - panu Bogumiłowi. - I spojrzała z wyrzutem na ojca. - To idźcie - zgodził się Woynarowski - a mnie dajcie przed kolacją poleżeć. Bogumił podniósł się upokorzony i smutny. Nie każda życzliwość liczy się w tym niematerialnym dorobku, który stanowi podnietę życia, ale to, że panna Ksawunia była mu przyjazna - miało dla Niechcica znaczenie. Czasami myślał nawet, że dobrze byłoby, aby ona już sobie pojechała, zostawiwszy mu orzeźwiające wspomnienie chwil, gdy była w pobliżu. Bał się, że dalszy bieg rzeczy może to wszystko tylko popsuć. Dawno minęły czasy, kiedy szukał zażyłości z pannami, ale gdy się zdarzyła taka, która z nim rada rozmawiała, nie chciał, ażeby przyszła godzina, kiedy to się okaże jakim fałszem. Tymczasem godzina taka przyszła, bo po rozmowie z Woynarowskim wydał się sobie szalenie śmieszny i nie dopasowany do roli prowadzającego pannę Ksawunię na spacer. Chciał się znaleźć w położeniu bardziej dla siebie właściwym i pomówić z nią rozsądnie jako przyjaciel ojca. Lecz nim zdążył zacząć, panna Ksawunia powiedziała mocno nieswoim głosem: - A ja tu chodziłam i myślałam o panu... - Że jestem nudny, stary jegomość, którego towarzystwo musi pani znosić w tak piękny wieczór? Mnie bardzo przykro, że nie mam dwudziestu lat - rzekł Bogumił i natychmiast skarcił się w myśli: - Co ja też wygaduję?! - Że co znowu - zganiła go Ksawunia. I wnet dodała: - Nie. Że pan jest taki... surowy jak jakie przykazanie. - Pani pierwsza mówi mi takie rzeczy - zaśmiał się zdziwiony. - Wszyscy zawsze uważają mnie za łagodnego człowieka. - Bo widać pana nie znają - osądziła. Nie wiedział, co powiedzieć. Chciał jakoś zmienić temat i zapytał na oślep: - Jakie są słowa tej piosenki, co pani czasem nuci, jak się nakrywa do kolacji?... - Której? Tej? - zapytała i zanuciła bez słów. - Tak. Bardzo mi się podoba ta melodia. - Słowa są takie - rzekła i zaśpiewała półgłosem, ale wyraźnie: Si tu m'aimais, si l'ombre de ma vie d'un doux rayon s'eclairait un beau jour... - Niech pani na mrozie nie śpiewa. Pani się zaziębi. I proszę zapiąć kołnierz. - Po co? Na co komu moje zdrowie, życie?... - Masz tobie. - Ale ta piosenka - rzekła odtrącając rękę, którą chciał zapiąć jej kołnierz futrzany - ta piosenka nie ma żadnego znaczenia. Nucę ją sobie bez myśli. Śpiewali ją w świecie, z którym zerwałam na zawsze... W świecie, gdzie się pięknie śpiewa i podle postępuje. Bogumił rzekł po długiej chwili milczenia: - Wspomniała pani, że się pani ze mną dobrze rozmawia, a okazuje się, że nie powiedziała mi pani nic z tego, co panią naprawdę obchodzi. - Co się "okazuje"? Z czego się okazuje? - pytała podejrzliwie. - Pani sama przed chwilą napomknęła o jakimś świecie, z którym pani zerwała na zawsze. Wzruszyła ramionami i poszła nieco naprzód. - Niech mi pani wybaczy - powiedział śpiesząc za nią. - Możem był niedelikatny? Już o nic nie zapytam. Panna Ksawunia obróciła się ku niemu znienacka. - Co ja mogę panu powiedzieć? - spytała hardo. - Mężczyzna żonaty wszystko powtórzy swej żonie. Bogumił na chwilę oniemiał. - Nie, nie wszystko - zaprzeczył wreszcie machinalnie. - Zwłaszcza - dodała z gniewem - kiedy ją kocha. Znów poszła naprzód, mówiąc w przestrzeń: - Mnie już pana ręka akuratnie powiedziała, jakie pan ma małżeństwo. Że bardzo szczęśliwe. Bogumił nie czuł się na siłach, żeby podtrzymywać tę niesłychaną rozmowę. Szli długo w milczeniu, mijając drzewa, zarośla i otwarte przestrzenie. Wreszcie zapytał: - Pani chce już prędko wyjechać na ten uniwersytet? Do Szwajcarii, o ile pamiętam? - Nigdzie już nie chcę stąd jechać - wybuchnęła z żałością. - Nigdzie już nie chcę... - Raptem rozpłakała się i wśród płaczu dodała: - Ale to wszystko na nic... na nic... - Co na nic? Co pani takiego mówi? - pytał spłoszony. - Co się stało? Wielki Boże, i to możem ja do tego panią przywiódł? Jakimiś głupimi słowami? Stary jestem. Zapomniałem już, jak się rozmawia z młodymi. - Stary... stary... - wyjąkała wciąż płacząc. I coś jeszcze w chusteczkę powiedziała, czego już nie zrozumiał. - Co, proszę pani? Co, dziecino? - pytał. Wziął ją mocno pod rękę i schylił się, żeby lepiej usłyszeć. Natychmiast uspokoiła się i jakby otrzeźwiała. - Mówię - powtórzyła wyraźniej i odjąwszy od ust chusteczkę - że co ja jestem winna, że jestem młoda? - Gdzie my jesteśmy? - szepnęła po chwili grymaśnie. - Myśmy źle poszli. To jest droga do Gawlic. Musimy wrócić tędy. Teraz Bogumił zdawał się tracić przytomność. Zdjął czapkę, przeciągnął ręką po czole i po twarzy, rozejrzał się wokoło. Byli w polu. Potykając się po przemarzniętej grudzie i trzymając się wciąż mocno pod rękę, doszli do mostku na rowie i do bocznej furtki ogrodu. Gdy już byli na ganku, panna Ksawunia westchnęła. - Cóż to za bieda... - Nie ma żadnej biedy - rzekł surowo i przycisnął jej dłoń do swej piersi. I zaraz pożałował, że to powiedział. Wkrótce potem zjedli we troje kolację i Bogumił jeszcze z godzinę grał z Woynarowskim w karty. Po powrocie do domu rozebrał się i, majacząc niby w lekkiej gorączce, zaczął zasypiać. Nagle drgnął silnie, otrzeźwiał i wybity ze snu, pełen wzniosłego zdziwienia przeleżał z otwartymi oczami całą noc. 19 Przed świtem wydało się Bogumiłowi, że cisza nocy stała się głębsza, niż była. Uprzytomnił sobie, że kiedy wracał z Pamiętowa do domu, widział nad zachodem osrebrzone przez księżyc chmury. Pomyślał, że pewno pada śnieg. Byłoby to dobrze, dobrze na oziminy, które od długotrwałego ciepła zaczynały zbyt rosnąć. Niebawem rozjaśniło się i po ostrym blasku w szparach okiennic Bogumił poznał, że w istocie spadł śnieg. Wstał i odemknął jedną z okiennic. Powiało chłodem i w pokoju zapanowało przenikliwe zimowe światło. Śnieg leżał jeszcze na klombie i na dziedzińcu, ale niebo było pochmurne, a szyby zroszone. Mróz przepadł, zaczynała się odwilż. Była to niedziela, i w godzinę potem Bogumił pojechał do Kalińca. Po drodze widział jeszcze pola cokolwiek zaśnieżone, ale w mieście nie było już śladu z przelotnego pojawienia się zimy. Dzieci wróciły ze szkolnego nabożeństwa i, ulegając potrzebie odtwarzania przeżytych chwil, omawiały szczegółowo drobne wydarzenia spędzonego za domem poranka. Wśród tych opowiadań wzięto się do obiadu. Bogumił zauważył, że i przy stole, i potem pani Barbara była na ogół wesoła i spokojna. Widać teraz już czuła się w mieście dobrze, a jej początkowe zdenerwowanie wynikało tylko z nieobycia się z nowymi warunkami. Nawet i wyglądała lepiej. Oczy miała bardziej mieniące się niż zwykle, twarz gładszą i jaśniejszą. Patrząc na to Bogumił trochę się cieszył, a trochę chciał się martwić, że jej dobrze bez niego. Nie martwił się jednak, a i radość jego dziwnie się objawiała. Nie była to radość, lecz jakby kojąca ulga. Czuł się niby winowajca, który patrzy na swą mimowolną ofiarę i widząc, że jej się nic nie stało, mówi: - Chwała ci, Boże. Pani Barbara tymczasem była nie tyle w dobrym humorze, ile miała też coś na myśli patrząc na Bogumiła. Widziała go zawsze tak spokojnym i wobec wszystkiego cierpliwym, że to ją podżegało do martwienia się i cierpienia za dwoje. Dziś jednak Bogumił wydał jej się czymś skłopotany, co natychmiast powściągnęło jej zwykłe usposobienie. - Ja wiem - zaczęła mówić - że zimowe wieczory na wsi, kiedy się jest samemu, nie należą do przyjemności, ale ja też przecież nie stąpam tu po różach, i to chyba rozumiesz, że się przeniosłam tylko dla dobra dzieci. Wszystko to minie, kiedy one podrosną, wtedy dopiero nastanie radość i spokój. Zresztą Boże Narodzenie za pasem i wkrótce przyjedziemy na całe dwa tygodnie. - A nie otrzymawszy na to odpowiedzi dodała: - Na twoim miejscu pojechałabym raz i drugi do Pamiętowa. To tak blisko. Woynarowski teraz podobno tam jest, a on przecież jeszcze dawniej okazywał nam zawsze życzliwość. Bogumił wstał i zaczął sobie szukać popielniczki. - Na komodzie za fotografią- objaśniła pani Barbara. Znalazłszy ją Bogumił wrócił do stołu i powiedział: - Toteż czasami jeżdżę do Pamiętowa. Na wiadomość, że sam wpadł na to, co mu chciała doradzić, pani Barbara zmarkotniała. - Woynarowski - rzekła - lepszy jest od innych ze swej sfery pod tym względem, że jest człowiekiem wykształconym, o szerszych horyzontach. Ale o ile pamiętam, to z niego dziwak, a podobno i karciarz. - Nie. Gramy czasami w winta, ale najczęściej rozmawiamy. - Ach, rozmawiacie - rzekła pani Barbara przeciągle i nagle życie w Kalińcu wydało jej się czymś szarym, wręcz beznadziejnym w porównaniu z tym wszystkim, co się działo między Pamiętowem i Serbinowem. - I zdaje mi się - ciągnął Bogumił - że Woynarowski mówił ze mną niedawno o różnych takich rzeczach, co i ciebie obchodzą. On ma zawsze o wszystkim dużo do powiedzenia, a jak zacznie mówić, to nigdy by nie skończył. Ciekawy z niego człowiek. - Mój Boże - westchnęła pani Barbara - a ja tak marzę o tym, żeby z kimś móc rozumnie i ciekawie rozmawiać. Szczęśliwy jesteś, że na niego trafiłeś. Czemuż dawniej - żałowała - nie bywaliśmy u tego Woynarowskiego, nie prosiliśmy go częściej do siebie. To ty byłeś zawsze odludkiem, ale teraz, jak widzę, to się zmieniło. - Ja myślałem, że to ty się do niego zniechęciłaś. Pani Barbara przypomniała sobie tymczasem spadek po radcy Joachimie i dodała: - Trzeba nam było wtedy kupić ten Pamiętów, kiedy tam tak przyjemnie. - No, to nie byłoby Woynarowskiego i znów nie miałabyś z kim rozmawiać. - Ach - odparła pochmurnie - jakie to wszystko smutne. - Ale to przecie chyba nie smutne - roześmiał się Bogumił i zawołał: - Hop! - do dzieci, które jakiś czas przebywały niegłośno w drugim pokoju, a teraz wpadły z hałasem: Emilka - ojcu wprost na kolana, Tomaszek i Agnisia - w gonitwie dokoła stołu. Pani Barbara zapaliła lampę, Bogumił spojrzał w okna, które zbłękitniały, i oznajmił, że już musi odjeżdżać. - Włóż szal, bo się zaziębisz - prosiła pani Barbara. - Włóż szal! W drodze Bogumił uprzytomnił sobie nagle, że nie powiedział Basi o obecności Ksawuni w Pamiętowie. - Czemuż - myślał zgryziony - Basia o to nie zapytała? Gdy koło ósmej dojeżdżał do domu, zobaczył w oknach światło. Okazało się, że państwo Woynarowscy, ojciec i córka, przyjechali z niespodziewaną wizytą, a dowiedziawszy się, że Niechcic obiecał wrócić na ósmą, postanowili czekać. Felicja oznajmiła mu o tym w sieni, dodawszy przy tym: - Najgorzej będzie z kolacją. Żarnecka się upiła i ani jej się dobudzić. - To proszę podać cokolwiek. A zresztą trudno - rzekł nieuważnie Bogumił i poszedł do salonu. - To mój pomysł - tłumaczył pan Woynarowski. - Ksawunia mi była dzisiaj taka jakaś melancholiczna, że powiadam: jedziemy, nieprawdaż, powiadam, do pana Niechcica, zaskoczymy go znienacka na kawalerskim gospodarstwie. Bogumił był zakłopotany, że dotąd sam nie wpadł na myśl, by ich kiedy zaprosić, i że zastali dom nie dosyć przygotowany na takich gości. Na szczęście tego dnia przepalało się akurat w piecach, Felicja pootwierała drzwi między pokojami, pozapalała światła, a na koniec stanęła do tego stopnia na wysokości zadania, że podała nawet kolację. Goście się wymawiali, że to pierwsza wizyta, ale w końcu zasiedli do stołu. Bogumiłowi przypomniało się nagle, że wczoraj nie załatwił był tego, po co pojechał do Pamiętowa, nie zapytał o kupca zbożowego. Od tego więc zaczął rozmowę, z której pan Woynarowski przeszedł z łatwością na historię handlu zbożem w ogóle, tym razem jednak panna Ksawera nie dała mu długo mówić, gdyż była sama niezwykle ożywiona. Bogumił patrzył na nią spod oka i przejęty niejasnym zatrwożeniem widział, że ciągle śmiała się i coś mówiła, nic natomiast nie jadła. Felicja sprzątała jej talerze nietknięte, za każdym razem spoglądając przy tym na Bogumiła, co go szalenie drażniło. Gdy już niespodziewani goście ubierali się w sieni, panna Ksawunia wróciła jeszcze na chwilę do pokoju po zapomnianą torebkę. Tak długo nie wracała, że przeprosiwszy pana Woynarowskiego, który nieświadom tego, że czeka, najspokojniej palił papierosa i coś mówił, Bogumił poszedł po nią. Mijając Felicję zobaczył, że trzyma krzywo świecznik. - Uważaj - powiedział - stearyna kapie na podłogę. Ksawunia stała w salonie, zapatrzona w wiszącą nad pianinem wielką fotografię pani Barbary. - To pana żona? - zapytała, kiedy Bogumił podszedł. - Tak - odparł. Trzymał w ręku futro Ksawuni i patrzył w milczeniu, jak jej oczy napełniają się łzami. - Taka piękna... taka szlachetna twarz... - wyjąkała panna Ksawunia z pełnym cierpienia zachwytem. Niechcic rzucił przelotne wejrzenie na fotografię. Chciał powiedzieć: - To fotografia sprzed dwudziestu lat - lecz powściągnął tę chęć. Czy zresztą Basia nie wydawała mu się dzisiaj tak samo ładna, może nawet ładniejsza? Powiedział: - Nie trzeba płakać. - I położył rękę na ramieniu Ksawuni. - Tusio - szepnęła ostrzegawczo Ksawunia i zwróciła się znowu ku portretowi na ścianie. Pan Woynarowski rzeczywiście przyszedł po nich, a właściwie przyszedł, żeby dokończyć rzeczy wszczętej w sieni na temat nowojorskiej giełdy zbożowej. Gdy goście na koniec odjechali, Bogumił stał długo pośrodku salonu. Czuł w sobie spazmatyczną potrzebę wydania krzyku. Zapiania czy zaskowyczenia w jakiś nieludzki sposób. Przemógł tę dziwaczną ochotę i ochłonąwszy powiedział tylko głośno: - To niemożliwe. To przecież niemożliwe. Minął tydzień, w ciągu którego z Pamiętowa nie było wiadomości, i Bogumił starał się zapomnieć o zamęcie, jaki ogarnął jego życie. Przychodziło mu to nietrudno. Ład nie został do tego stopnia naruszony, żeby nie było do czego wracać. Nagle śród, zdawałoby się, zupełnego już otrzeźwienia zaczął się jakby oglądać i czekać, a potem zaczął się niepokoić. Wreszcie wsiadłszy na konia - pojechał. W miarę jak wysokie topole, osłaniające ogród pamiętowski, były coraz to bliżej - niepokój wzrastał. Bogumił nie wiedział przy tym, o co mu idzie. Czy bał się, że panna Ksawunia o nim zapomniała, czy że pamięta i cierpi - czy że się w ogóle z całym tym domem coś stało. Z domem nic się nie stało, lecz chwilowe przerwanie się łączności z Serbinowem miało swoje przyczyny. Panna Ksawunia była przeziębiona i kilka dni leżała, a pan Woynarowski wyjechał do Kalińca. Bogumił został przyjęty w szafirowym salonie, dokąd Ksawunia zeszła z góry ze swojego pokoju. Była ubrana w białą domową suknię, związaną w pasie sznurem. Wyglądała w tym trochę na mniszkę i była mizerna. Bogumił poczuł się onieśmielony i obcy. Myślał z wstydliwym żalem, że uległ w związku z siedzącą przed nim skromną, młodą osobą pewnym bezpodstawnym i niewłaściwym złudzeniom. Powtarzał sobie, że rozwianie się tych złudzeń było rzeczą naturalną i słuszną, nie wiedział tylko, jak się ma w tych nowych warunkach zachować. Z początku rozmowa obracała się koło sprawy zaziębienia panny Ksawuni i wyjazdu jej ojca. - Ja bardzo rzadko się zaziębiam. Ostatni raz miałam grypę w drugiej klasie - mówiła panna Ksawunia. - A ojciec dawno wyjechał? - Wczoraj. O, póki leżałam, chodził koło mnie jak siostra miłosierdzia, ojciec jest dobry w takich razach. Ojciec jest w ogóle dobry, ale jeśli się od niego nic nie wymaga. Wtedy jest gotów na wszystko. A jak tylko chcieć go do czego zobowiązać, to już go nie ma. Ja myślałam - dodała tym samym tonem - że pan już więcej nie przyjedzie. - Bo co? - zapytał. - Dlaczego? - Bo tak... patrzył wtedy... tak mówił... surowo. - Co surowo?... Jak surowo? - pytał zmienionym głosem. - Jak można było nie dać znać, że jest chora? Ton, jakim zabrzmiały te słowa, sprawił, że Ksawunia zamknęła nagle oczy, jakby ją oślepiło gwałtowne światło. Wstała. Oboje wstali. Pochwyciła trwożnie rękę Bogumiła w swe dłonie, przycisnęła ją do piersi i przemknęła po niej nieznacznie gorącymi ustami. Tak nieznacznie, że bał się sprzeciwić, niepewny, czy mu się nie śni. Stał z ręką uwięzioną w jej rozpalonych młodzieńczych dłoniach i wiedział całym swoim jestestwem, co by powinien zrobić, lecz miał uczucie, że ważyć się na cokolwiek - byłoby to, jakby korzystał z nieprzytomności pijanego. - Zaraz - powiedział tedy z wysiłkiem - porozmawiajmy spokojnie. - Dobrze - odparła gniewnie. Uśmiech niewysłowionej prośby znikł z jej ust, pociemniała na twarzy i odsunąwszy się usiadła z daleka. - Czemuż pan za mną idzie? - spytała widząc, że zbliża się do niej. - Rozmawiać możemy i tak. Usiadł mimo to przy niej na rozległej tureckiej sofie, ale Ksawunia nie zwróciła się w jego stronę. Siedziała zgięta we dwoje z rękami złożonymi na kolanach, z dłońmi bezwładnie z kolan zwisającymi, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tak siedząc zaczęła mówić: - Ja nie dałam znać o mojej chorobie... bo ja sama uważam, że lepiej, byśmy się przestali widywać. Właściwie to ja niegodna jestem nawet przyjaźni z takim człowiekiem jak pan. I jeżeli tak się ucieszyłam... teraz... to proszę mi wybaczyć... nie mogłam zapanować nad sobą. Ale mówię, że w gruncie rzeczy nie jestem godna, i niech pan się nie boi, ja zejdę panu z drogi... - Co takiego?... Co tam znów się przyśniło? - dopytywał się usiłując dźwignąć jej głowę do góry i obrócić to wszystko w śmiech. Ale ona odchyliła się, zakryła twarz rękoma i jeszcze bardziej się zgięła, kiwając się i kołysząc. - Na Boga! - rzekł Bogumił z wymówką. - Jak można coś takiego wyprawiać... mówić takie rzeczy. Odsłoniła twarz i rzuciła na niego niecierpliwe, zdesperowane wejrzenie. - Ja się trułam - oznajmiła posępnie. - Kiedy? - szepnął, naprawdę przerażony. - Nie teraz - uspokoiła go drwiąco. - I nie z twego powodu. Tam... w Warszawie. A przyczyna? Nastąpiło długie, naprężone milczenie, po którym Ksawunia prędko i cicho zaczęła mówić, jakby sama dziwiąc się każdemu słowu, jakby wciąż tylko pytając. - A przyczyna? Uwiedzenie?... Porzucenie?... I w dodatku obgadanie. Tak zwane podanie na pośmiewisko. A to wszystko śród panów w ślicznych frakach, pań w balowych toaletach. Och, gdyby ci, co są przeciw bogatym i próżnującym, wiedzieli, jaki jest ten świat naprawdę, naprawdę. Ale oni tego nie wiedzą. Po cichu myślą, że to jest jednak dobrze mieć to wszystko... Zazdroszczą... Ale to nie o to... Tylko że teraz pan już wie, kto się w panu zakochał. Może pan sobie odejść taki szlachetny... cnotliwy... - prowokowała - odejść z całym spokojem. A nawet z pogardą. - Cicho - powiedział schrypniętym głosem Bogumił. - Wszystko, co mówisz przeciw sobie, to tak, jakbyś mnie biła w twarz... w serce... Przestań. - Dlaczego? - pytała wzruszywszy ramionami. - Nie rozumiem. - Lecz widać rozumiała, gdyż położyła mu głowę na kolanach. - Wstydzę się - szeptała przy tym. - Ja się wstydzę. Wśród zasobów bezwiednie gromadzonej przez długie lata wiedzy o życiu błąkało się w Bogumile jakby niejasne poczucie, że ma tu do czynienia z wzniosłym wyrachowaniem instynktów, ale było w nim też coś, co chciało klęknąć wobec tej rozpaczliwej i wstydliwej gry miłosnych wybiegów. Zresztą nad wszystkie te błyski sądów silniejsze było wzruszenie, które go ogarnęło. Przyciągnął Ksawunię do siebie, otoczył ją ramionami, wciągnął jej nogi na kanapę, trzymał ją w bezpiecznym objęciu i mówił: - Głowina moja skołatana, dziecko moje skrzywdzone. Tak przygarnięta Ksawunia zaczęła opowiadać, jak pustym życiem żyła u matki, jak się tylko bawiła i bywała, jak tam wszyscy o tym tylko myśleli, czego by jeszcze spróbować, czego zaznać! Tańce, polowanie, karty. Operetka, restauracja, intrygi, plotki, anegdotki. I znowu tańce, polowanie, karty... A przecież - przerwała sobie zdziwiona - czasy są podobno złe... kraj w niewoli. - Cóż - uśmiechnął się Bogumił ze smutnym pobłażaniem. - Pobity też chce żyć. A nawet nigdy nie cieszy się życiem tak jak wtedy, gdy to jedno mu pozostaje. - Pobici? Czy to oni są pobici? - westchnęła Ksawunia. - Świetnie się wszyscy zawsze mieli. I był między nimi jeden taki, co mnie skusił. "Vous etes une petite femme tragique" - mówił, a potem się okazało... - Że? ...że się o to założył, że mnie skusi... a potem... była tam jedna taka, z którą śmieli się ze mnie... nie! Po co ja to mówię?! - I jednak, pomilczawszy chwilę, opowiadała jeszcze, jak do matki przyszedł o niej anonim, jak cierpiała, jak się truła i jak ją odratowali. - Ojciec mnie odratował - szepnęła z niewymowną tkliwością. - Wtedy właśnie dowiedziałam się, że mam ojca. I takiego dobrego. A potem poznałam pana i zobaczyłam, jacy mogą być ludzie na świecie. Wydało mi się, że pan mnie uratuje, pomoże mi na nowo żyć... że się znów zacznę od nowa... Aż tu mi się przypomniało, że ja jestem już taka zepsuta, raz na zawsze zgubiona... i już naprawdę nie wiem, co ze mną będzie. Pan musi ode mnie odejść, ja wiem, niech pan to zrobi prędzej, niech pan się ode mnie odwróci i niech się ze mną dzieje, co chce. I to mówiąc tarła sobie w pomieszaniu twarz. Bogumił wstał i zaczął z wolna chodzić. Był cały wewnętrznie jak rozniesiony. Tętna jego szalały. Czuł się jakby zamknięty w czarownej dolinie bez wyjścia. Co robić, żeby tej Ksawuni na nowo w biedę nie wplątać i by nie wyszło na to, że się okazuje wzgardę jej nieopatrznym postępkom. Był zdumiony, że młodzież żyje tak bez ładu. Przemknęła mu myśl, co czeka jego dzieci. - Ach, wy młodzi - powtarzał roztargniony. - Marnujecie życie na takie próżne troski. Widząc, że Ksawunia popada jakby w coraz to większą rozpacz, stanął przy niej i rzekł: - Jakże ja mogę się od pani odwrócić. Nie trzeba się nade mną takimi słowami znęcać. Ale na miłość boską, dziecino, co ja ci mogę ofiarować? Nową, jeszcze gorszą niedolę. Cóżeś ty, biedna, wybrała? Dokądże się chcesz schronić? Ksawunia, nie wstając z sofy, objęła go ramionami za nogi. - Do ciebie - szepnęła z błagalną słodyczą. - Do ciebie - powtórzył. Dźwignął ją ku sobie. - Do ciebie - powtórzył znowu z namiętną pogróżką w głosie. - Jestem szczęśliwa - szeptała, gdy ją całował - jestem szczęśliwa. - Już? - zażartował z czułością. - Ach, to prędko. Nagle zesztywnieli i powstrzymali oddech. Ktoś chodził po domu. - To Aleksander - rzekła Ksawunia. - Będzie zaraz zapalał lampy. Rozeszli się. - Nie lubię tego Aleksandra - oznajmił Niechcic. - Gębę ma taką ponurą, jakby chciał kogo zamordować. I mówi jak brzuchomówca. - To tylko tak - rzekła blado panna Ksawunia. - Ale on jest oddany. Bogumił podszedł do okna, spojrzał w nie, wyjął papierośnicę, zapalił i rozejrzał się po pokoju. - Jak tu ładnie - pomyślał i zrobiło mu się żal, że ma zaraz odjeżdżać. Zagrażający im Aleksander wszedł na koniec, wniósł lampę, a następnie przyniósł na tacce herbatę, tocząc dokoła, zawodowo nic nie widzącym, nasępionym spojrzeniem. - Czy on sobie czerni wąsy? - spytał Bogumił, gdy znów zostali sami. - Nie. Zresztą nie wiem. Przecież jest jeszcze młody - rzekła nieuważnie i stanęła w płomieniach. - Dobrze - powiedział Bogumił zamyśliwszy się. - Będziemy tedy radzić, jak na to wszystko pomóc. Mimo te słowa, powróciwszy do domu, postanowił, że nie zrobi teraz pierwszy żadnego dalszego kroku. Nie można - myślał - dopuścić, ażeby to się działo. Z postanowieniem tym chodził do południa, jakby z tkwiącym w organizmie ciężkim niedomaganiem. Po obiedzie, gdy się wybierał na podwórze, panna Ksawunia przyjechała na koniu do Serbinowa. Nie zdziwiony, a tylko jakby nagle czymś ogłuszony, pomógł jej przywiązać wierzchowca i razem wrócili do pokojów. - Tak świeżo po chorobie? To może zaszkodzić - strofował ją łagodnie. - Nic mi nie będzie. A tym pan nie jest zgorszony, że sama tu do pana przyjechałam? Że popełniłam taką szaloną niewłaściwość. - Rzeczywiście - zmartwił się - po co to pani zrobiła? Lepiej być, póki można, w zgodzie z przyjętymi zwyczajami. Jest w tym więcej dobrego, niżby się mogło zdawać. - A my z nimi - zadrwiła - byliśmy dotąd w wielkiej zgodzie? Milczał. - A jeśli - spytała z buntem - prawdziwe życie nie może się w nich pomieścić? W tych zwyczajach? To co? Poświęcić swoje prawdziwe życie? - Nie - odparł z namysłem. - Życie jest ważniejsze. Tylko żeby wiedzieć na pewno, co jest tym prawdziwym... Usiadła na brzegu krzesła. Rękawiczki i szpicruta spadły z jej kolan na ziemię. - Ja nie wiem - rzekła dobitnie - co mam robić! Bogumił podnosił upuszczone przedmioty i składał je na stoliku. Długo był zajęty tą drobną czynnością - wreszcie przysunął sobie krzesło i usiadł blisko, naprzeciwko Ksawuni. Jej ręka znalazła natychmiast jego rękę, z którą się zaczęła, przeplótłszy palce przez palce, w pomieszaniu mocować. - Więc ja ci powiem, co robić - rzekł Bogumił ściskając w dłoni jej dłoń. Sądził, że jest uspokojony i dostatecznie włada sobą, ale raptem na to, by dalej mówić, zabrakło mu tchu. Poczuł, że nie wie, co Ksawunia ma dalej robić. Ona zaś pochyliła się i oparła mu głowę na piersiach. - Serce twoje - szepnęła - tak bije. - Bije - powtórzył, a potem rzekł z pośpiechem: - Trzeba wyjść za mąż za pana Ostrzeńskiego. - Widzisz, jakiś ty zły. Jak możesz, jak możesz tak mówić. - Myślę, że to dla ciebie będzie najpiękniejszy, najstosowniejszy ratunek. I twój ojciec w to wierzy - dodał czując nieprzepartą potrzebę uczynienia w jakiś sposób zadość przyjaźni z Woynarowskim. - Ojciec? Więc ojciec mówił to panu? Więc to tak? Dobrze. Skoroście się tak na mnie sprzysięgli, to wyjdę za Ostrzeńskiego. Ale pod jednym warunkiem. Powiem mu wszystko o sobie. Zobaczymy potem, co ten wzorowy młody ziemianin zrobi, kiedy usłyszy prawdę. Bogumił przypomniał sobie ufność, z jaką młody Ostrzeński z Siąszyc zwrócił się był do niego parę lat temu w związku ze sprawą spadku. Co prawda Niechcic wyrzucał sobie, że wtedy zawiódł jakby oczekiwania tego młodego człowieka. Są jednak wyrazy twarzy, które wiążą ludzi mocniej niż słowa i niż wspólne przeżycia. - Jeśli o to idzie - rzekł z przymusem - i jeżeli pani będzie obstawać przy tej "prawdzie", to ja i w tych warunkach podejmuję się zrobić zgodę pomiędzy wami. - Niezwykła łaska - odparła z odpychającą wyniosłością. - Straszne jedno słowo przyszło mi na myśl. - Oczywiście - rzekł pobladłszy - oczywiście... - Nie gniewaj się - jęknęła i przypadła mu do kolan, do rąk. - Ach, czemuż ty mnie nie lubisz? - Jakże nie lubię? Jakże - pytał - nie lubię? Są w życiu - rzekł po cichu, gdy rozłączyli usta - są w życiu chwile, bardzo rzadko, kiedy serce człowieka tak spocznie, czy się tak wypełni, że za niczym nie goni, przed niczym nie ucieka. Tak mi jest, kiedy ciebie... panienko, moja złota pa-nien-ko, trzymam w ramionach. - No widzisz - westchnęła, jakby przecież nie dosyć tym wyznaniem wzmocniona. - Więc dlaczego przede mną uciekasz? I nie każ mi wychodzić za Ostrzeńskiego. Błagam cię, nie każ. Ja jego nie kocham. I nigdy nie pokocham. Gdybyś wiedział, co to za prostak. On nic nie wie, nie czyta. On jest z tych, co to ojciec mówił, pamiętasz? - Nie - zaprzeczył Bogumił, a spojrzawszy uważnie, zawołał: - Prostak? Chciał powiedzieć: - Ten z Warszawy, któremu złorzeczysz, nie był za to prostakiem. Lecz zaniechał tego. Spytał natomiast: - A ty wiesz, kto ja jestem? - Bo co? Wiem. Tusio mi opowiadał. Ty i twój ojciec byliście w powstaniu. Utraciliście wszystko. Byłeś ranny. Bogumił poczerwieniał. - Nie o tym chcę mówić - rzekł z szorstką wstydliwością. - Aha! - dodał. - To ten mój nieznany kuzyn Tytus Jerzy wam tak naopowiadał? Ale ja chciałem tobie powiedzieć, że ja też mało czytam. Cóż stąd, że byłem w powstaniu? Wiesz, ile wtedy miałem lat? Piętnaście. A i przedtem nie bardzo się uczyłem. A potem nie można było tym bardziej myśleć o jakiejkolwiek nauce. Majątek nam zabrali, ojca wywieźli, matka pojechała za nim. Ja zostałem u jednych bogatych krewnych. Ale po co ja to wszystko opowiadam. - Opowiadaj - prosiła. - I co? - Nic. Byłem u nich. Ale słyszałem tylko ciągle o szaleństwie mojego ojca i moim, o naszym zwariowanym domu. Mieszkaliśmy w Warszawie. Bardzo się tam wtedy bawiono u generał-gubernatora na Zamku, wszędzie. Ale ja byłem hardy. Uciekłem na wieś, tak jak stałem. I wiesz, czym bywałem? Stelmachem, pisarzem, kowalem. I tak w ogóle zdziczałem. Ale mi się to przykrzyło. Przyszło mi do głowy za jednego tam na wsi, co los wyciągnął, iść do wojska. Po prostu mówiąc do rosyjskiego wojska. Ci tam jedni, biedacy, co syna przeze mnie w domu zachowali, to mnie błogosławili, ale jam to zrobił, prawdę mówiąc, bo myślałem, że mnie powiodą gdzie ku Syberii, w te strony, gdzie był ojciec. A zresztą, czy ja wiem, czy mnie chodziło o to miejsce, gdzie ojciec był zesłany? Może trochę, a najwięcej to pewno chciałem zobaczyć obce strony. A mnie tymczasem kazali służyć w Warszawie. Zacząłem z nudy hulać. Przyszło raz do awantury z oficerem, z moim dowódcą, z którym się spotkałem na takiej "Srebrnej sali", w ordynarnej tancbudzie, mówiąc po prostu. Wyrżnąłem wtedy tego majora, wiesz, wazą ponczu w łeb. Byłem prędki za młodu. Groził mi sąd wojenny, tak że zaraz, prosto z tej sali, przyjaciele powieźli mnie saniami w świat. Dostałem się za granicę, a tam tak jakoś wszystko poszło, żem popadł w nędzę, w poniewierkę. W Kotbus budowałem nasyp kolejowy, we Frankfurcie nad Menem sprzedawałem pieczone kasztany. Byłem tragarzem i górnikiem, pracowałem u fotografa i fryzjera, trwało to lata, lata... Wreszcie... ale może już dosyć? - Nie. Jeszcze. - Wreszcie spotkałem raz damę. Nie wiem nawet, jak się nazywała. Było to w oberży. Przejeżdżałem tamtędy. Ona też. Wyglądałem wtedy strasznie... jak włóczęga i zbój. Ale ona jakoś nie wzięła mnie za zbója i roz... rozmawialiśmy. No, może przestać? - Nie - mruknęła Ksawunia ściskając zęby. - No i, jednym słowem, poznała moje losy i tak mnie jakoś zaklęła, bym się dobywał z dna. I zaraz tam w tej oberży, jak dziś pamiętam, przy świeczce napisała list do jednego właściciela różnych majątków, swojego krewnego. Przyjąłem tę pomoc, bo mi już było bardzo ciężko. To była niezwykła kobieta, taka, jakie jeśli się w życiu spotyka, to tylko na chwilę. - Dobrze, dobrze, a cóż u tego krewnego? - zniecierpliwiła się Ksawunia. - Nie widzę - dodała - w tym nic niezwykłego. Każda by tak zrobiła. - U tego krewnego, zacząwszy prawie od parobka, doszedłem do stanowiska zarządcy wielkiego folwarku. Tam nauczyłem się wszystkiego, co umiem. To było w Czechach, a stamtąd dostałem się w Poznańskie. I na koniec po latach tak się złożyło, że można było wrócić. To wszystko. A prawda, zapomniałem jeszcze dodać, że jakem wtedy uciekając przekroczył granicę, to siedziałem rok w Poznaniu w więzieniu. W forcie Winiary. Jako podejrzany przestępca polityczny. Mieli mnie wydać Rosji, ale się jakoś upiekło. Zresztą nie o to idzie, tylko, patrz, jakie jest moje życie. A ty, nierozumne dziecko, mając do wyboru dwóch prostaków, wybrałaś z nich starego. - Ty to nazywasz prostactwem? - Zdziwiła się namiętnie. - To jest życie jak w bajce! - Ja - rzekł Bogumił - w dzieciństwie uczyłem się po francusku, ale potem i tego, com umiał, zapomniałem. Tak że nie rozumiem nawet dobrze tej piosenki, którą ty śpiewasz... - "Si tu m'aimais"? - zapytała i jakby w nadziei, że to pomoże, przetłumaczyła błagalnie: - "Ach, gdybyś kochał mnie", "ach, gdyby cień mojego życia..." nie: "gdyby cichy blask... rozjaśnił pewnego dnia cienie mojego życia. - Ty dziecko szalone - szepnął całując ją - darzysz mnie cudem, którego nie mogę przyjąć. - Ja darzę? - zasmuciła się. - A ty? I dlaczego nie możesz przyjąć? - Wciąż tylko pytasz - skarcił ją pieszczotliwie. - Więc jeśli nie obliczyłaś jeszcze, ile mam lat, to zapamiętajże sobie, że mam ich... - zatchnął się - pięćdziesiąt pięć. Ja już jestem, dziecko, popiołem tylko po dawno wygasłym ognisku. Jakże zaczynać życie z popiołem? - Nie - zaprzeczyła. - Co za popiół! Co mnie obchodzą lata. Czy tobie nikt nie mówił, jak wyglądasz? Cały jesteś taki brązowy i błękitny, jak granit, jak powietrze, jak nie wiem co. I głos twój taki jest przejmujący. Jak tylko usłyszę z daleka ten głos... - Głos ten - przerwał nielitościwie - niedługo już się zmieni. Stanie się głuchy jak głos z grobu. A wtedy sama się przerazisz tym, coś zrobiła. - Przestań! - krzyknęła, jakby przerażona. Usłyszawszy ten okrzyk Bogumił zdrętwiał na myśl, że mogła naprawdę uwierzyć w jego starość. - Już przestałem - zgodził się śpiesznie. - I nie mówmy więcej ani o tym Ostrzeńskim, ani o twoim wieku - prosiła objąwszy go za szyję. - Dobrze - odparł. - Zwyciężasz mnie - powtarzał - zwyciężasz. I jakby na przekór tym słowom on właśnie był zwycięzcą, stał się nakazujący w pieszczotach. - Co za pokusa - myślał ledwo się dzierżąc na wodzy. - Co za straszliwa pokusa. - Niechże więc... się to dzieje... Nagle rozbiegli się. I tu ktoś chodził po domu. - To Felicja - rzekł Bogumił. Felicja niebawem weszła. Przyniosła listy. Oddając je spojrzała na Ksawunię, na czapkę i laskę pana, spoczywające na stoliku, na kożuszek, którego Bogumił ze siebie nie zdjął. Spytała, czy podać podwieczorek, i wyszła. - Ta Felicja - rzekła marszcząc brew panna Ksawunia - kocha się w tobie. - Wam - odparł Niechcic - to tylko zawsze na myśli. - Niechże pan przejrzy listy, proszę - zezwoliła światowo Ksawunia widząc, że je odłożył. Podeszła do stolika i jeden z listów sama ku niemu popchnęła. - To od żony? - Skąd wy to zawsze wiecie - westchnął. - Proszę zaraz przeczytać. Pani Barbara donosiła, że za trzy dni przyjedzie z dziećmi na święta. Bogumił po chwili wahania zawiadomił o tym Ksawunię. - Co teraz będzie? - szepnęła. - Nic - odparł. - Święta. A widząc rozpacz w jej oczach dodał: - Wszystko będzie dobrze. 20 Dwa dni następne zabrało Bogumiłowi przygotowanie domu na przyjazd żony i dzieci. Młodzież, jak tylko konie stanęły przed gankiem, rozpierzchła się od razu niby wypuszczone z zamknięcia ptaki. Agnisia pomknęła do ogrodu. Tomaszek w podwórze do ludzi, Emilka - do psów i kotów. Pani Barbara wypiła parę szklanek herbaty, obeszła pokoje, wypaliła z błogością papierosa, postała w kuchni i wysłuchała nowin o zaszłych między ludźmi zdarzeniach. Była w dobrym humorze, gdy jednak powychodziły na jaw różne zaniedbania, wynikłe z długiej nieobecności w domu, popadła w smutek. Zaczęło się od tego, że szperając w zwojach robionych przez długie lata ząbków spostrzegła brak jakiejś najładniejszej koroneczki, którą właśnie chciała obszyć Emilczyną bieliznę. - Nie wiem - powtarzała - czy jej komu nie dałam albo czy nią już kiedy czego nie obszyłam. Ale czyżbym tak już traciła pamięć? Mnie się zdaje, że ja jej nie ruszałam, a boję się kogo posądzić. Potem w spiżarni w mące znalazła się mysz, firanki okazały się nie doprane, szczury zjadły pęcherze na słoikach z konfiturami. Wynikły stąd wiorstowe rozmowy, przy czym w końcu oboje nie mogli sobie uprzytomnić, o co im poszło. - Ja już wiem, o co ty masz do mnie pretensję - rzekł Bogumił. - O to chyba, że jestem. - Nie - objaśniła - ja mam do siebie pretensję, że dom zostawiłam na Boskiej Opatrzności i teraz pewno niczego się nie doliczę. I że w ogóle wyszłam za mąż. Nie jestem stworzona do kierowania domem, do małżeństwa. - Na moje szczęście przyszło ci to do głowy prawie o dwadzieścia lat za późno. - Przychodzi mi to do głowy ciągle. - Ach, mój Boże. Jesteśmy do wszystkiego po trosze stworzeni. W każdym losie jest trochę tego, co chcemy, i trochę tego, co nam się przykrzy... Już taka nasza dola - westchnął zasmucony Bogumił. - Widzisz, sam przyznajesz, że ci się przykrzy. - Nic podobnego. - Kiedy ja wiem, że ty ze mną nie możesz być szczęśliwy. Z każdą inną byłbyś szczęśliwszy. - Nie - odparł i zaczerwienił się, gdyż po raz pierwszy nie był tego pewien. Ogarnęło go niespokojne zdziwienie, że pani Barbara właśnie teraz porusza takie dawno nie dotykane tematy. Przez pierwszy tydzień świąteczny łączność z Pamiętowem była przerwana. Raz tylko, nazajutrz po świętach, Niechcic spotkał Woynarowskiego na drodze i chwilę ze sobą rozmawiali. Właściciel Pamiętowa jechał znów do Kalińca. Pani Bronimska była poważnie chora. Jakaś ciężka historia z nerkami, kto wie, czy nie okaże się potrzeba operacji. - Tak, że muszę tam jakiś czas być - mówił i prosił, żeby państwo Niechcicowie zajęli się przez ten czas po sąsiedzku Ksawunią. - Wciągnijcie ją, państwo, jakoś do swego domu. Teraz jest przecież pani Niechcicowa. Ja zaraz, jak tylko wrócę, będę sam w Serbinowie. Bogumił napomknął był jeszcze przedtem pani Barbarze o wizytach Ksawuni i pana Woynarowskiego i o konieczności nawiązania towarzyskich stosunków z Pamiętowem, ale w gruncie rzeczy rad był, że się to odwlekało. Teraz jednak widział, że się tego nie da uniknąć, i usiłował przekonać siebie samego, że to nawet będzie najlepiej. Może kiedy się te panie poznają, uda się całą sprawę, jak pas w młockarni, przełożyć na inne tryby. Przecież Ksawunia mogłaby być ich córką. Może też ona sama, biedna, opamiętała się trochę przez te dnie, w które się nie widzieli. Gdy pełen tych zacnych myśli wchodził z podwórza w ogród, przy furtce zdybał go lokaj Aleksander i doręczył mu list od jaśnie panienki. Bogumiłowi zrobiło się przykro, że już ten Aleksander pomiędzy nimi pośredniczy. List był krótki. "Będę panu bardzo zobowiązana - pisała Ksawunia - jeżeli Pan zechce wpaść na chwilę jutro o jakiejkolwiek porze". Bogumił spalił tę kartkę i wymyślając sobie po cichu od brutalów - nie pojechał. Jakież było jego przerażenie, kiedy następnego dnia panna Woynarowska sama we własnej osobie zjawiła się w ich domu. Nie tylko się zjawiła, ale w czasie swej krótkiej bytności zdołała oczarować rodzinę Bogumiła. Na wilię Nowego Roku wszyscy pojechali do Pamiętowa, a w Trzech Króli zebrano się w Serbinowie na śpiewanie kolęd przy zapalonej choince. Bogumił tak znał surowość sądów i wymagania pani Barbary, zwłaszcza w stosunku do kobiet, że nie przypuszczał, aby Ksawunia mogła się jej podobać. Tymczasem spodobała się, nawet gorzej - pani Barbara doszła do przekonania, że Ksawunia jest tą jedyną kobietą, która Bogumiłowi dałaby szczęście prawdziwe. - Takie jak ona - rzekła - zawsze ci się, o ile pamiętam, podobały. - Lepiej pamiętasz, co mi się podobało, niż ja sam. - I gdyby ona tylko zechciała na ciebie zerknąć - ciągnęła pani Barbara - tobyś się w niej natychmiast zakochał. - Natychmiast? - powtórzył zmieszany. - Na szczęście - dodał - ma ona coś lepszego do roboty niż zerkać na kogoś, kto by mógł być jej ojcem, a nawet - przesadzał - bez mała dziadkiem. - A jeżeli? - nalegała pani Barbara. - Co jeżeli? Zakochać można się zawsze. Cóż wart człowiek, co się nie może zakochać? To już chyba tylko do trumny. - Co też ty mówisz, mój Boże! A ja? Czyż ja się w kim kocham? - Dlatego jesteś taka smutna i nieszczęśliwa. Pani Barbara uśmiechnęła się w przestrzeń szyderczo i ze wzburzeniem. Długo milczała, jakby mocując się z sobą. Na koniec powiedziała bezosobiście: - A może bywa się nieszczęśliwym właśnie przez to, że się raz kiedyś, jak kto głupi, zakochało. Bogumił stropił się. Dawne wspomnienie sprzed jedenastu lat uderzyło w niego tak mocno, że aż poczuł w nozdrzach zapach owych jaśminów, o które wtedy poszło. - Nie wierzę - odparł - abyś jeszcze pamiętała o tym człowieku. - Zapewne. Ty byś tak długo nie pamiętał. Nie, to głupstwo - otrząsnęła się nagle - mówię, żeby cię drażnić. Nie myśl o tym. Z tymi słowy odeszła. Bogumiłowi to nie ulżyło - cóż miał robić. Starał się rzeczywiście nie myśleć. Jeżeli się czymś zająć i zapomnieć, to pociecha sama się z ubocza nawinie. Jakoż nawinęła się, gdyż przyszło mu na myśl, że nie straszy się męża kimś, kto nas naprawdę obchodzi. Z panną Ksawunią Bogumił raz tylko sam na sam rozmawiał w ciągu całego tego czasu. Trwało to chwilę, w przejściu z pokoju do pokoju, i zdążyła go zapytać: - Cóż, zadowolony pan ze mnie? - Bardzo dziękuję - odparł wtedy niezgrabnie, ale złowrogi wyraz jej twarzy powiedział mu, że nic dobrego nie może się spodziewać. Jakoż kilka dni po odjeździe pani Barbary z dziećmi do Kalińca otrzymał tą samą niemiłą drogą, przez czyhającego o zmierzchu Aleksandra - list, który go zupełnie wytrącił z równowagi. "Nie wiem, jakimi słowy do Ciebie mówić - pisała Ksawunia. - Wiem tylko, że tak dłużej nie mogę, chodzę jak nieprzytomna. Sam widziałeś, że chciałam, próbowałam, ale już dłużej nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Wciąż Cię słyszę, wciąż widzę bez ustanku. Gdybyś Ty mógł zrozumieć, co się ze mną dzieje... Ciągle wołam: wróć się, zostań ze mną... I ciągle powtarzam - było, nie wróci - nigdy nie będzie. - Nie, to niemożebne. Daruj, nie wiem, co piszę, przyjedź jeszcze. Wszystko bez Ciebie wydaje mi się nie życiem, a nędzną wegetacją. Choć jeden raz jeszcze bądź przy mnie, a potem zrobię, co każesz, ale przyjdź... nie możemy tak się rozstać bez żadnego objaśnienia... Nie bój się, ja zrobię, co Ty każesz..." Bogumił przesiedział po tym liście nieruchomo przy biurku z jaką godzinę, usiłując coś myśleć. - Nikt nie wie - majaczył - kiedy się gubi człowieka, a kiedy się go ratuje... No, tak... Ale nie będę przecież uwodził dzieci... Cokolwiek z nią było, to to jeszcze nie człowiek... Co my byśmy ze sobą robili?... Lecz wszystkie myśli niebawem przepadły i Bogumił trwał w zawieszeniu, jakby przed wyrokiem, który miał wydać czy otrzymać. Na koniec wstał, schował list Ksawuni do pugilaresu, odział się w kożuszek i zobaczył, która godzina. Była siódma, na dworze ciemna noc. Poszedł do Pamiętowa piechotą na przełaj, łąkami. Idąc zapadał kiedy niekiedy w śnieg. Noc była cicha i zimna. Zdawało mu się, że wszystko dokoła wstrzymało dech dziwiąc się, co on wyprawia, dokąd to dąży? Nie zastanawiał się nad tym, co i kogo w Pamiętowie zastanie. Ksawunia nie podawała żadnych danych, żadnych terminów. Drzwi wejściowe z ganku znalazł zamknięte. Światło było tylko w oknach na górze. Zadzwonił i słuchał z wściekłością, jak dzwonek, raz pociągnięty, chwilę jeszcze sam ruszał się i pobrzękiwał w ciszy. Długo stał wśród bladej śnieżnej nocy, zanim mu otworzono. Słyszał, jak wewnątrz domu ktoś idzie po schodach z góry. Otworzyła mu panna Ksawunia. - Cóż słychać? - zapytał nienaturalnie swobodnym głosem. - Nic - odparła tak samo. - Ojciec znowu w Kalińcu. Aleksander został widać u waszej Felicji, bo dotąd nie wrócił z Serbinowa. Z kuchni wszyscy wyszli. Tego domu dziwnie się ludzie nie trzymają. I nagle, jakby jej siły zupełnie się po tych słowach wyczerpały, przypadła do jego piersi. - Czy mamy tu pozostać? - zapytał przygarnąwszy ją z ostrożną czułością. - Nie - szepnęła i zaczęła go prowadzić schodami prosto na górę. Znaleźli się wnet w wiejskim panieńskim pokoju. Lampa była przyciemniona abażurem z koronki na żółtym jedwabiu. Bogumił chciał coś sobie uprzytomnić ostatkami rozwagi - lecz czuł w sobie jedynie na nowo dawne dwadzieścia lat, kiedy miotając się na samym dnie życia ufał tylko swojej sile i swym instynktom. Nagle, gdy się zapamiętał w pocałunkach, poczuł, że Ksawunia w jakiś nieuchwytny sposób miała się na baczności. Uchylała się i czuwała! Wbrew odwiecznym instynktom natychmiast ochłonął. Ochłonął tak dalece, że o mały włos nie zapytał: - Czego ty właściwie, dziecko, ode mnie chcesz? - gdy ona mu raptem to sama powiedziała. Położyła mu dłoń na ręce szepcząc: - Rozejdź się z żoną. Jak się zmieni wyznanie, to można. Ja pójdę za tobą wszędzie, jak pies. Albo chcesz, weźmiemy od ojca Pamiętów. Będę pracowała. Słuchaj... W takim szczęściu, w takiej miłości. Niech będzie raz koniec tej męce... Bogumił przez długą chwilę nie był w stanie przemówić. Bywały takie chwile, że i jemu przemykała myśl, by rzucić wszystko, pojechać z Ksawunią bodaj do Ameryki. Dlaczegóż te jej słowa tak go ogłuszyły, takim się wydały czymś potwornym i tak zarazem wyraźnie postawiły mu przed oczy niemożliwość związania się z Ksawunią? - Nie mogę - rzekł - nie mogę tego zrobić. - Dlaczego? - zapytała. - Czy nie możesz mnie kochać? - Owszem. To, niestety, bardzo mogę. - Więc dlaczego nie możesz tego zrobić? - Nie mogę... bo nie mogę... bo mogę... - rzekł idiotycznie i zaśmiał się. Ścisnął ją rękami za ramiona. - Nie mogę wiązać cię ze sobą - a mego życia z twoim. - Tak bardzo kochasz swoją żonę? - Nie wiem. - Wciąż tylko: nie wiem... nie wiem... - A więc przypuszczam, że także i dlatego - przyznał lojalnie. - A jeszcze? - pytała. - Tamte inne powody mówiłem już nieraz - odparł niegrzecznie. - To wszystko nieprawda! - zawołała namiętnie. - Muszą być inne! - Może. Ale nie potrafię powiedzieć. Spróbował jednak. Chodząc po pokoju i paląc papierosa rzekł: - Ja życie kończę. Ty je zaczynasz. Nic prócz szaleństwa nie może nas połączyć. Nic prócz chwili szaleństwa, którą ja będę błogosławił, a ty przeklinała i wstydziła się. Nic, prócz chwili szaleństwa. Zaczęła płakać. - Ja tylko tego wstydzę się - szlochała - że się tak tobie narzucam. Zrobiło mu się strasznie żal, strasznie smutno. - Nie mów tak, dziecko - prosił całując ją i kołysząc w ramionach. - To ja nie mam wstydu, żem śmiał korzystać choć tak trochę z twoich uczuć, co tylko przez pomyłkę, tylko przez pomyłkę, mogły się do mnie zwrócić. Że nie mogę znaleźć sposobu, żeby nas uszczęśliwić. Żyj lepiej, kochanie, jakby mnie na świecie nie było. - Jakże to jest możliwe? Jak to mam zrobić? - skarżyła się łagodnie. - Zrobisz - powiedział, nie bez goryczy przyjmując tę jej nieoczekiwaną potulność. - W każdych warunkach żyć można, a cóż dopiero młodemu. Jeżeli nie możesz wyjść za Ostrzeńskiego z Siąszyc - to jedź na ten uniwersytet. Wszystkie teraz do tego dążycie. Może w tym jest naprawdę co dobrego. A jak nie, to zajmij się w istocie Pamiętowem. Widzisz chyba, że ten majątek przepada. Chociaż... może lepiej wyjedź! Stare, zmącone serce niełatwo przychodzi do równowagi. Może lepiej, żebyś nie była tak blisko, ty moja śliczna... śliczna... ostatnia. Odpowiedziała natychmiast z żarem na to zadrganie głosu. - No widzisz... Przecież kochasz. Dlaczego się tak dręczyć? - Obiecałaś, że zrobisz, co każę - szepnął odrywając jej ręce od swej szyi. - A jednak... wtedy jak byłam chora... sam przyjechałeś. Sam wtedy przyjechałeś do mnie. Dlaczego? Bogumił czuł się jakby śród pustki, w której już nie ma czym oddychać. - Za dużo pytań - pomyślał. - Moja wina - rzekł głośno. - Sam przyjechałem. Mimo to - jedź do Szwajcarii. I zrozum, że mimo wszystko ty mnie odrzucasz, a nie ja ciebie. W głębi domu zaczęły się rozlegać zgrzytania kluczami w zamkach, kroki. - Aleksander wraca - rzekł Bogumił. - I na mnie czas. A więc, ostatni raz... do widzenia. I wierz mi... wierz. Zaufaj. Tak lepiej. Dla ciebie lepiej. Bądź mocna. Za mnie i za siebie. - Czy zobaczę cię jeszcze? - Naturalnie. To jest... ja myślę. Jak zdecydujesz wyjechać, daj znać. Gdy już zamykał drzwi, zobaczył, jak wróciła do sofy, na której dopiero co siedzieli, a potem prawie leżeli wśród pocałunków, i zakryła rękami twarz. Potem stał przez chwilę przed gankiem w strasznej rozterce. - Jeszcze sobie co zrobi - myślał. - Taka szalona. Nagle owładnęło nim uczucie gnuśnej pustki. Nie była to rozpacz z powodu rozstania, ale jakby nieusprawiedliwione rozgoryczenie. Idąc i potykając się jak pijany, odtwarzał gorączkowo wszystko, co było przed chwilą, i zawsze z tym samym bólem zatrzymywał się w miejscu, kiedy był rzekł: - Nic prócz szaleństwa nie może nas połączyć. - Tu zaczynała się luka, tu Ksawunia miała jakoby coś zrobić, coś powiedzieć, czego nie zrobiła, nie powiedziała. Ale czegóż, on, wariat, chce? Czyż wszystko, co mówiła, co czyniła, nie było największą łaską, jaką człowiek może wyświadczyć człowiekowi? Jakiegoż więc chciał jeszcze dowodu, że była tą miłośnicą, do której tęsknił w ciszy swojego życia? A jednak nie była nią, nie! I całą siłą przebudzonej nie w czas tęsknoty wołał teraz: - Gdzie jesteś ty, której miłość nie stawia pytań, nie żąda, nie zna warunków ni granic? - Lecz potem westchnął, że nie ma takiej na świecie, i przestał o tym myśleć, a gdy zasypiał, łzy wybiegły mu z oczu i potoczyły się łaskocząc po obu skroniach - pierwsze łzy od czasu, gdy płakał od śmierci syna. Ksawunię zobaczył potem jeszcze raz, w dniu, gdy wyjeżdżała do Szwajcarii. Pan Woynarowski czuł się w owym czasie o tyle gorzej na serce, że musiał leżeć. Nie mógł odwieźć Ksawuni, a wyjazdu nie dało się odwlec, gdyż był połączony z wyjazdem dalekiej krewnej, sąsiadki, która jechała odwiedzić przebywającą w Lozannie córkę - i miała być towarzyszką Ksawuni. Woynarowski napisał sam do Bogumiła prosząc go o odwiezienie córki do Witoszyc, gdyż bał się, aby nie miała jakich trudności na granicy. Bogumił stawił się w oznaczonym dniu i serbinowskimi końmi odwiózł pannę Ksawerę do pierwszej zagranicznej stacji Witoszyce, skąd odchodziły wieczorne pociągi na Frankfurt, Wrocław, Bazyleję. Drogę odbyli prawie w zupełnym milczeniu. Pogoda była mokra, ale łagodna, mimo że był dopiero luty. Wyjechawszy z obrębu Kalińca na witoszycką szosę, zaczęli mijać długi szereg wozów ze słomą. Jechały noga za nogą, kołacząc opieszale, z trudem zjeżdżały na bok, słoma jaśniała i szeleściła w półmroku. Bogumiła mijanie tych wozów zaczęło drażnić. - Jednak jestem zdenerwowany - pomyślał, a głośno rzekł: - Już rok temu mieli otworzyć tę linię kolejową z Kalińca do Witoszyc i wciąż nic z tego. - Jak z wszystkiego na świecie - mruknęła. - Podobno - rzekł przeczekawszy chwilę - to względy wojenne nie pozwalają na przeprowadzenie tych paru wiorst kolei do granicy. - Doprawdy? - zdziwiła się uprzejmie. Niebawem stanęli przed kordonem granicznym jednym, a potem drugim. - Już widać dworzec - rzekł Bogumił, gdy uporawszy się ze strażą i celnikami ruszyli dalej. Ciężkie mury witoszyckiego dworca czerniały w ostrych promieniach elektrycznego światła. Flegmatyczny tragarz pozdejmował walizki i wskazawszy Bogumiłowi wejście do poczekalni sam z bagażem poszedł w przeciwną stronę. Bogumił i Ksawunia znaleźli się w sali z bufetem, na którym piętrzyły się stosy pomarańcz i chleba z wędlinami. Sala była ogromna, sklepiona, prawie pusta. Przy kilku tylko stolikach siedzieli sennie pasażerowie. Do pociągu było jeszcze dość czasu i Bogumił zapytał pannę Ksawerę, czyby czego nie zjadła. - Nie - odparła, a potem dodała: - Wam zawsze to na myśli. W każdej okoliczności życia możecie jeść i palić. Niechcic poszedł wobec tego kupić bilet i wyprawić bagaż. Wróciwszy położył rękę na dłoni panny Ksawery i rzekł ze słabym uśmiechem: - Tak więc córeczka moja odjeżdża w świat - wypływa na wielkie wody, wróci znakomitym lekarzem. - Córeczka - szepnęła z niewymowną goryczą. Nagle odrzuciwszy w tył głowę rzekła z błyskiem w oczach: - Chodź tam na chwilę - i pociągnęła go do bocznego pokoju, gdzie stało wielkie lustro i aksamitne kanapki. - To jest pokój dla pań - ociągał się Bogumił przeczytawszy napis na drzwiach. - Mnie stąd zaraz wyproszą. - Nie wyproszą, przecież nikogo nie ma - szepnęła niecierpliwie. A potem zaczęła pytać z bezgranicznym zdumieniem: - Słuchaj - wytłumacz mi to jakoś. Niech ja tak nie odjeżdżam. Niech ja zrozumiem... Co się tobie we mnie nie podoba? Przecież ja czuję, że mnie kochasz, więc co? Twoja żona... ja widziałam... patrzyłam. Ona ciebie nie kocha. Zresztą... zresztą... jest już... Jakieś słowa nie chciały jej przejść przez gardło. - Więc co, na Boga, pomiędzy nami stoi? - wybuchnęła wreszcie wśród potoku niejasnych zdań. Bogumiłowi było więcej niż przykro. - Co stoi? Nie wiem. Czasem... każda rzecz sprzyja, a wszystko razem nie układa się. - To czemu tak... było... że nie mogę zapomnieć? - Zapomnisz - powiedział z pieszczotliwą żałością. - Zresztą... czy to źle, że skoro nie możemy być razem, były pomiędzy nami chociaż te dobre chwile? Nie żegnajmy się wymówkami. - Za co takie upokorzenie? - wyjąkała już jakby raczej z gniewem. - Upokorzenie? - powtórzył Bogumił zniechęcony. - Pani sama nie wie, co mówi. Nie trzeba nadawać rzeczom znaczenia, którego nie mają. Ja tylko mogę czuć się upokorzony, że nie jestem odpowiednim... Spojrzał jej w oczy i zobaczył rosnącą w nich z chwili na chwilę pasję. To mu przywróciło siły. - Nie żegnajmy się wymówkami - powtórzył. Milczała i ściskała zęby tak, że to widział po ruchu mięśni na twarzy. - Proszę odejść - rzekła patrząc w okno, jakby oknu wydawała ten rozkaz. - Zaraz? - próbował się uśmiechnąć. - Zaraz. W tej chwili. Nie chcę pana widzieć! - Pani żartuje? Mam nie poczekać do odjazdu pociągu? - Nie. Proszę odejść natychmiast. Proszę mi zejść z oczu. - Ksawuniu - przeraził się. W tejże chwili za drzwiami rozległy się dwa głosy. - Gdzie są? Tu? Dobrze - mówił damski. - Pociąg już podstawiony. Można siadać - oznajmił głos tragarza. Weszła krewna Ksawuni, okazała ziemianka, cała w futrzanych ogonach. Po zaznajomieniu się z Bogumiłem powiedziała do niego: - Niech pan powie, kto by pomyślał, że będziemy w takiej chwili wyjeżdżać. Ale jak pan się na to zapatruje? Podług mnie, ze strony Japończyków to to jest jednak czysto wschodnia chytrość, żeby wypowiedzieć wojnę przed nadejściem odpowiedzi na notę. Przecież oni nie poczekali na odpowiedź z Petersburga. - Nie poczekali - powtórzył Niechcic automatycznie. - Chodźmy, Ksawciu, chodźmy - nagliła teraz dama. - Miejsca kazałam zająć. Wyszli na peron i śpiesząc mijali oświetlone, podsnute parą wagony. Bogumił pomógł paniom wejść na stopnie, a potem stał chwilę przed ich oknem, w którym jednak ukazała się już tylko futrzana dama. W pobliżu lokomotywy zawołano: - fertig - i zanim dał się słyszeć jakikolwiek odgłos ruszenia z miejsca, Bogumił zauważył, że pociąg idzie. Dopiero po chwili rozległo się i rozbiło echem po urządzeniach dworca pierwsze sapnięcie maszyny. Bogumił zaczął iść w przeciwnym kierunku i niebawem znalazł się wśród przestronnej ciszy pustych torów. Zeszedł wprost z peronu na podjazd i zawołał na Klimeckiego. - Tak - myślał potem jadąc - tak być powinno. Ona mnie tedy odepchnęła. Przywrócony został naturalny porządek rzeczy. Sam kierował ku temu, ale nie miał teraz żadnej pociechy ze swego gorzkiego triumfu. I siła, którą okazał, wydała mu się raptem niezaszczytną słabością, która go powaliła w proch na progu tak szalonej radości. Powaliła i obróciła twarzą na zawsze w stronę cienia. - Na czyje siły, na czyj rozum obliczone jest życie? - myślał, gdyż wydało mu się o tyle za ciężkie na siły i rozum człowieka. Z oddali czasów przybłąkała mu się do pamięci znana kiedyś piosenka: "...A kiedy odjeżdżasz... a kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów". Dźwięczała piskliwie między węgłami podmiejskich domków, między szprychami kół, w skrzypieniu pojazdu, w uszach, w sercu... Ocknął się, gdy stanęli na Raciborskim Przedmieściu przed mieszkaniem pani Barbary, gdzie miał nocować. Pani Barbara była uprzedzona o jego przyjeździe i czekała z herbatą. Była w niewesołym humorze. - Ci-icho - szeptała, kiedy Bogumił przysuwał sobie krzesło. - Dzieci już śpią, a muszą wstawać o szóstej. Po chwili wyjaśniło się, że miała żal o odwiezienie panny Woynarowskiej. - Wiem - rzekła - że to nic złego, ale muszę się przyznać, że ona jest jakaś taka dziwna, trochę rzucająca się. Jeszcze kto pomyśli, że cię bałamuci, a to byłoby takie... śmieszne. - Pewno - zgodził się. - Gdybym wiedział, że ci będzie przykro, tobym się był wymówił. Woynarowski mnie prosił. Wierz mi - dodał szczerze - że i dla mnie to nie było przyjemne. - Ja ci przecież nie wymawiam - rozjaśniła się pani Barbara. - Tylko że zawsze jesteś taki nie zastanawiający się. Przecież mogliśmy ją odwieźć razem. - Prawda - przyznał i patrzył na nią tak długo, aż spytała: - Co tak patrzysz? A on patrzył, bo pomyślał, że ta sroga, markotna kobieta o srebrzystych oczach, że ona byłaby dopiero miłośnicą, gdyby kochała. Zrobiło mu się strasznie żal, że w niej tego nie wzbudził. Obdarzywszy ją wszystkim, co miał najwspanialszego w swym sercu, nie obdarzył jej niczym. A jednak to nic, ten nigdy w pełni nie przyjęty i nie odwzajemniony dar jego uczuć był jedyną rzeczą, która ją podtrzymywała na siłach. Na niewzruszonej trwałości jego serca wspierała się - i poznawszy to nagłym błyskiem jakby wyższego rozumu, Bogumił uczuł się pocieszony. - Dobrze zrobiłem, że tak pokierowałem tamtą sprawą - stwierdził z przekonaniem. I znów dodał w myśli: - Za dużo tam było pytań. Pani Barbara, uspokojona w swej trosce, zaczęła nagle mówić o tym, co było dnia tego na wszystkich ustach. - Czy ty nie zastanawiasz się - pytała - co z nami teraz będzie? - Wobec czego? - No, wobec tej wojny. Przecież została wypowiedziana wojna między Japonią i Rosją. Dziś widziałam Ostrzeńskich i Holszańskich. Cuda mówią o Japończykach. Kto wie, czy to nie będzie, wiesz, jak walka Dawida z Goliatem. I kto wie, czy to się nie skończy rewolucją w Rosji. Przecież tam i tak wre. Bogumił zawstydził się, że wcale go nie zaciekawiły doniosłe wypadki, których gazety już od paru dni kazały się spodziewać. Zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, a potem leżąc już i paląc papierosa rzekł: - Jeżeliby mobilizacja doszła do nas, to z Serbinowa musiałoby pójść... zaraz... jeden, dwu... Klimecczak trzeci... Biedak, dopiero co wrócił z wojska. Wiesz, poszłoby chyba z jakich pięciu czy sześciu ludzi. Nie licząc Starego Serbinowa... A tu jeszcze akurat zaczynają się wiosenne roboty... 21 Pani Barbara na swój list, wysłany do kliniki we Wrocławiu, nie otrzymała od Lucjana Kociełła żadnej odpowiedzi. Czasem wracała do tego myślą lub słowem, powtarzając: - Nie rozumiem, co się tam u nich dzieje, że nikt nic nie napisze. Dopiero w lutym, wkrótce po wybuchu wojny japońsko-rosyjskiej, Oktawia Przemyska doniosła, że ojciec jest od kilku tygodni w swym nowym domu pod Częstochową i że jest bez nadziei. "My obie z Sabiną - pisała - siedzimy tu i też ledwo żyjemy. Żeby to cioteczka mogła do nas przyjechać. Ojciec jest przytomny, i często ciocię wspomina"... - Ba, żeby to było możebne, zaraz bym pojechała, ale o tym przecie nie ma nawet co marzyć - westchnęła pani Barbara opowiadając to służącej do wszystkiego, Julce, życzliwej współuczestniczce codziennych domowych spraw. - Czemu? - spytała Julka. - Czy to ja bym się nie mogła z dziećmi na jaki tydzień pozostać? - Jak to czemu? Co też ty, moja kochana, wygadujesz? - przeraziła się pani Barbara. - Jechać? Pod Częstochowę? Ja? - zdumiewała się, jakby jej przypisywano możliwość podjęcia wędrówki na księżyc. Nazajutrz jednak po obiedzie odezwała się raptem do dzieci: - Cóżem to chciała powiedzieć? Czy dalibyście tu sobie radę beze mnie? Bo ja pewno będę musiała na jakiś czas wyjechać. Do wuja Lucjana. Wuj Lucjan bardzo chory. - Ja pamiętam wuja Lucjana - oświadczyła Agnisia. - Pamiętam, jak wuj był na pogrzebie babci. - A ja nie pamiętam - zagrymasiła Emilka. - Dlaczego ja nie pamiętam? - Ja pamiętam nawet, jak był na chrzcinach Tomaszka - chwaliła się Agnisia. - Tego nie możesz pamiętać - zdziwiła się pani Barbara. - A pamiętam! Mamusia leżała, a wuj Lucjan stał w nogach łóżka i mówił: ha! - Tak, tak. Mówił: ha! - potwierdził Tomaszek odrywając się od procy, którą sobie sporządzał pod oknem. - No, ty go nie możesz pamiętać - zaśmiała się pani Barbara. - To twój ojciec chrzestny - objaśniła. Bogumił dowiedziawszy się przez mleczarza o zamiarze podróży, przybył i chciał z panią Barbarą jechać, ale ona stanowczo się temu oparła. - Jeżeli zdecydowałam się - rzekła - to w tej nadziei, że ty zostaniesz. Że się tu na te kilka dni przeniesiesz i będziesz z dziećmi. - Ale jakże ty sama?... W taką drogę? Z twoim usposobieniem? Przecież to się trzeba coś dwa razy przesiadać. - Czy to ja się mało najeździłam i naprzesiadałam w młodości sama? - spytała zdjęta rozpaczliwą odwagą, o której rozmiarach nikt nie miał nawet pojęcia. Gdyż bała się zarówno tego, ku czemu jechała, jak o to, co miała zostawić, jak samej wreszcie drogi. Ale potrzeba zobaczenia Lucjana była silna jak potrzeba rozwikłania dręczącej zagadki. Jego list i list jej własny, o którego losach nic nie wiedziała i którego wylewną serdeczność wyrzucała sobie niekiedy, i pamiętnik Juliana znajdujący się u Kociełłów, wszystko to paliło i zaprzątało ją tak, że od wielu lat po raz pierwszy nie mogła niczym się zająć. Aż Bogumił widząc to prosił: - Nie gorączkuj się tak, do złego zawsze zdążysz. Na pociąg przybyli o wiele za wcześnie, gdyż pani Barbara nie dowierzała żadnemu zegarowi. - Przecież pociąg już odszedł! - krzyknęła ujrzawszy snujące się w pobliżu dworca kłęby pary. - Klimecki! Prędzej! - nagliła, jakby to w danym wypadku mogło co pomóc. Klimecki zaciął konie i opryskani błotem zajechali galopem jak na pożar. Stojąc następnie w oknie wagonu pani Barbara dziwiła się z kolei, dlaczego pociąg nie rusza. - Już jest chyba dawno po tej godzinie - mówiła patrząc nieufnie na wysterczający z peronowej ściany dworca wielki czasomierz. - Ten zegar widać się spóźnia. Skończy się na tym, że nie zdążę się przesiąść w Łodzi. - Idźcie już, moi drodzy - błagała dzieci i męża, którzy stali koło wagonu. - Idźcie, bo się poprzeziębiacie. Nie czekajcie! Bogumił, przecież te dzieci marzną! - Nic im nie będzie - uśmiechnął się Bogumił zapalając nowego papierosa. Kiedy na koniec pociąg ruszył, a dzieci biegnąc przesłały jej ostatnie pocałunki, kiedy następnie rozejrzała się po ładnym przedziale wagonu, zrobiło jej się nagle dosyć przyjemnie. Wagon był trzeciej klasy, ale nowy i lśniący, nic nie turkotał, niósł prawie niby kołyska. - Pociągi są teraz o wiele porządniejsze niż za czasów mojej młodości - pomyślała i podzieliła się tą uwagą z towarzyszem podróży. Był to, jak osądziła, kupczyk albo komiwojażer żydowski ubrany w marynarkę, który natychmiast, gdy ruszono z miejsca, rozłożył sobie na ławce jajka na twardo i obłupywał je palcami, zostawiającymi na śnieżnym białku bure ślady. - Rosja - rzekł spożywając ze smakiem - ona ma najlepsze pociągi. Ja znam różne. Niemcy. Berlin, Frankfurt am Main, Kóln. Potem Belgia, Brussel, Paris. Nigdzie nie ma takie wagony jak w Rosji. - No to chyba to jedno tylko Rosja ma dobre - nasrożyła się pani Barbara i ucięła. - Może to jaki szpieg - pomyślała. Młody człowiek wrzucił gazetę ze skorupami pod ławkę, poszperał chwilę między swoimi pakunkami, następnie wyszedł nucąc na korytarz i stał tam w niedbałej pozie bywałego światowca i podróżnika. Zostawszy sama pani Barbara zapaliła papierosa i wpatrzyła się w mijające za oknem krajobrazy. Owładnęło nią nadzwyczajne wprost uczucie bezpieczeństwa, wygody i spoczynku. Na ogół niedostępne jej było to najcenniejsze źródło męstwa, pociechy i spokoju, które płynie z przyjęcia groźnej prawdy, że istnienie jest i może być jedynie tragedią. I jeśli drżała tak ustawicznie i martwiła się, to z lęku, że wszystko może w każdej chwili ujawnić swoje tragiczne oblicze. Teraz jednak i poczucie czyhającej zewsząd straszności życia, i lęk opuściły ją znienacka zupełnie. Pierwsze od czasu ich narodzin większe rozstanie z dziećmi było czymś tak niezwykłym, że nie docierało chwilowo do jej świadomości. Małe, nagrzane, ruchome wnętrze, sunące przez na poły zaśnieżoną, na poły czarniawą mglistość pól, było tak niepodobne do żadnego z tych miejsc, śród których przywykła troskać się i kłopotać, że zmartwienia wprost nie miały w nim gdzie się zagnieździć. Mnóstwo nowych wrażeń, nasycających spragnioną i wrażliwą ciekawość, wzniecało spokojne rozradowanie. Zapomniała prawie o smutnym celu podróży, rada by jechać tak wiecznie. Ten stan ducha trwał mniej więcej do trzeciej stacji. Gdy do niej dojeżdżano, w panią Barbarę jak piorun strzeliła myśl, że zapomniała zapytać Bogumiła, czy przenosząc się do dzieci zostawił w Serbinowie polecenie, jak mają palić w piecach. Gorączkowo dobyła z torebki zaadresowaną na Raciborskie Przedmieście pocztówkę, którą miała napisać pod koniec podróży i wrzucić na dworcu w Częstochowie jako dowód, że szczęśliwie przybyła na miejsce. - Tam na dworcu dostanę chyba drugą - pomyślała - a tę muszę wysłać zaraz z następnej stacji. Poproszę jakiego tragarza, to mi ją wrzuci. Parając się z ruchem wagonu zaczęła pisać ołówkiem na przyokiennym stoliku: "Drogi Bogumile! Daj natychmiast znać do Serbinowa, żeby Felicja napaliła w sobotę w jadalnym i w salonie albo nawet jeżeliby było zimno, to we wszystkich czterech piecach. W poniedziałek napalić tylko w salonie, a w środę dobrze we wszystkich. W niedzielę, to znaczy przed poniedziałkiem, napalić lub nie, stosownie do pogody, we wtorek można nie palić wcale. Jeżeli zapomniałeś o tym powiedzieć, a czuję, że zapomniałeś, to nie dogrzejesz domu po powrocie, a kwiaty zmarzną i Ty się jeszcze przeziębisz. W Kalińcu w mieszkaniu również uważaj, żeby było jak się należy palone co dzień wszędzie, chyba że będzie wyżej zera, to można dwa dni palić, a jeden nie, dla pewności jednak najlepiej palić we wszystkich co dzień. Dzieci niech nie wychodzą bez kaloszy!!!" Przeczytawszy tę kartkę z pięć razy i za każdym razem podkreślając coraz to nowe słowa, oddała ją na stacji przez okno przywołanemu rozpaczliwymi okrzykami tragarzowi, ale pociąg stał tak krótko, że nie zdążyła stwierdzić naocznie, czy kartka została wrzucona. Martwiła się, że może dała tragarzowi za mały napiwek. - Nie, taki by chyba nie był - pocieszała się - żeby miał tej drobnostki nawet i bez napiwku nie zrobić. Tymczasem zbliżał się czas przesiadania. Pani Barbara, przewidując najrozmaitsze trudności, już na dwie stacje naprzód ubrała się i ściągnęła z półki walizkę przy pomocy naszłych w ciągu drogi do przedziału podróżnych. Oba przesiadania odbyły się jednak bez żadnych powikłań i panią Barbarę ogarnęło znów błogie zdziwienie, że wszystko poszło tak zgodnie z rozkładem kolejowym. Dojeżdżając niepokoiła się wszakże, czy aby depesza doszła i czy konie będą na stacji. - Może tam u nich nie ma w ogóle koni - zatrwożyła się. - No, to wezmę dorożkę. Chyba dorożki są tam w tej Częstochowie. Żeby mi się tylko, Jezus Maria, nie porozjeżdżały, jak będę szukać koni. - Przypuszczam, że tu można będzie dostać dorożkę? - zwróciła się do zakutanego w szale jegomościa, który z nią razem stał na wyziębionej platforemce wagonu śród stłoczonych przy drzwiczkach walizek. Jegomość nie uważał za stosowne udzielić odpowiedzi. - Nie wiem, z której strony jest stacja! - krzyknęła jeszcze pani Barbara miotając się po platforemce i przyciskając twarz do tej szyby, to do tej. Obie były mokre i ciemne, w obie wpadał od czasu do czasu przeszywający blask elektrycznych latarń. Pociąg chwiał się i szarpał na zwrotnicach, korytarzyk wagonu wypełnił się ludźmi i tobołami. Na koniec razem ze stanięciem pociągu drzwiczki zaczęły się otwierać, wychodzący zderzali się z usiłującymi co prędzej wtargnąć do wnętrza. Na peronie zadźwięczały okrzyki: - Tragarz! Numerowy! Tragarz! Tutaj! Tutaj! Pani Barbara wybiegła dźwigając sama swoją walizkę, gdyż zdawało jej się, że tak będzie prędzej. - Konie od pana Kociełła! Konie z Jawornika! - wołała po chwili w poznaczoną rozmazanymi przez mgłę światłami zimną ciemność. Ktoś zaczął jej wydzierać walizkę. - Pani życzy jechać? Na Jawornik? Mam dorożkę! - nagabywał żydowskim szwargotem stroskany głos. - Zanieść? Ja zaniosę. Paniusia da zarobić - odezwał się prosząco ktoś drugi. - Z Jawornika! - krzyczała pani Barbara nie puszczając walizki. - Jezdem! Z Jawornika? Jezdem - odkrzyknął jej tym razem wysoki chłop i zabrawszy walizkę wskazał stojący na uboczu powóz. Pani Barbara z trudem wpełzła na siedzenie zawalone futrami i pledami. - Jakże pan? - spytała z bijącym sercem. - Pan chory - odparł stangret zapinając fartuch i sadowiąc się pomału na koźle. Pani Barbarze wydało się pomyślną zapowiedzią, że Lucjan ma taki powóz, derki, konie, może nie jest z nim jeszcze tak źle? Jadąc po kiepskim bruku przez miasto, wychylała się spod budy i rozglądała w nadziei, że może zobaczy tę sławną Jasną Górę z cudowną Matką Boską. Lecz nic nie wskazywało na to, żeby ją miała ujrzeć, tak że przez chwilę doznała nawet spłoszonej wątpliwości, czy aby wysiadła w Częstochowie. Może to inne miasto i jakiś inny Jawornik, do którego także ktoś miał dzisiaj przyjechać? Po chwili jednak nieznane miasto, choć ledwie widoczne śród nocy, zaczęło pochłaniać jej uwagę. Z jednej strony widać było drzewa i ciemną aleję, z drugiej - sklepy, niektóre jeszcze pootwierane. Wąskim trotuarem snuli się dosyć liczni przechodnie, w oknach tu i ówdzie świeciło się wesoło. - Jak to ludzie wszędzie żyją, starają się, krzątają - myślała pani Barbara z przychylną ciekawością. Konie skręciły w lewo, zaczęło się przedmieście, niskie domki, małe okna, za jednym z nich pani Barbara zdążyła spostrzec ludzi schylonych ponad stołem. Potem brzegiem ulicy jęły sunąć płoty, mury, długie, ciemne budowle, wreszcie w mglistym, zabarwionym różowo zmroku zamajaczyło coś niby olbrzymie, krągłe, zwężające się i ścięte u góry gmachy. - Może to się zaczyna Jasna Góra? Nie, to chyba fabryka czy jakieś piece - objaśniła sobie, zoczywszy smugi niebotycznych kominów. - A gdzież jest Jasna Góra?! - krzyknęła niecierpliwie ku furmanowi. Nie dosłyszał, a zrozumiawszy w końcu wskazał batem na prawo i odpowiedział coś, czego znów pani Barbara nie dosłyszała. Ale było jej nadal raczej dobrze w tej obcej stronie. Dokoła snuło się po ciemku życie, które nie było na tyle jej życiem, aby musiała drżeć, że coś z niego utraci, ale do którego czuła się w jakiś sposób życzliwie i ufnie przynależna. - Może nie trzeba wcale mieć domu, rodziny, aby czuć się szczęśliwą - myślała zachwycona, że w takich przecie dosyć ponurych warunkach ma w sobie tyle swobody i siły. Wystarczyłoby pewno gdziekolwiek stanąć, wysiąść i wszędzie byłoby się u siebie. Ale nie, gdyby nie miała domu i rodziny, jak miała, może to wszystko inaczej by się jej przedstawiało. Gdyby musiała wszystkiego szukać śród obcości, nic by w niej nie znalazła. A jeśliby znalazła, jeśliby swoim uczyniła to nieznajome życie wszystkich, tak podobnie na przykład jak Maria Hłasko, to może te jakieś sprawy powszechne stałyby się dla niej wnet przedmiotem takiej samej udręki i złych przeczuć jak obecne życie prywatne? Może to trzeba mieć we świecie kilka punktów oparcia? A może nie we świecie je trzeba mieć, ale ze siebie stwarzać, snuć jak nić ku różnym sprawom bytu. - Jakie to mnie myśli przychodzą do głowy - ucieszyła się nagle i podniecona powtórzyła je sobie raz jeszcze, by ich nie zapomnieć, kiedy zacznie z Lucjanem rozmawiać o tych nadzwyczajnościach, o których pisał w swym liście, o tym całkowitym człowieku! Nagle dreszcz ją przeszedł: - A może Lucjan tymczasem kona lub skonał? Nie, to niemożliwe. Wszak właśnie tej zimy obiecali sobie tyle się ze sobą nagadać. Boże wszechmogący, niechże ten człowiek jeszcze pożyje na świecie! Powóz wytoczył się z miasta i skrzypiał grzęznąc w rozmiękłej drodze. - W Kalińcu rano jeszcze marzło - myślała pani Barbara - ale tu już widać odwilż zupełna. Pola były jednakże zaśnieżone i bielały po nocy smutną, siwą bladością. Nade drogą stały gdzieniegdzie brzozy. Przy jeszcze jednym skręcie stangret odwrócił się i oznajmił: - Jawornik. Dom, który Lucjan Kociełł dla siebie świeżo na Jaworniku wykończył, stał w czystym polu. Był wysoki, piętrowy i ciemny, chyba że światło paliło się w pokojach od drugiej strony albo może okiennice były tak szczelnie zamknięte? Obok widniał niższy budynek, zapewne gospodarski. Powóz wjechał w bramę, która zdawała się stać samotnie bez płota. Dopiero wytężywszy wzrok pani Barbara dojrzała w odstępach słupki, między którymi snuły się na ukos - niby to po powietrzu, białe smużki śniegu. Raczej domyśliła się, niż zobaczyła, że to miejsce jest ogrodzone siatką. Gdy okrążano zajazd, spostrzegła tu i owdzie wątłe, niedawno widać posadzone drzewka i krzewy. Konie wreszcie stanęły, pani Barbara usłyszała śród ciszy dźwięk spadających z dachu kropel. Stangret zlazł z kozła i ściągał walizkę, podczas gdy pani Barbara wydobywała się z okryć i pledów. Stali chwilę na ganku pod ciężkimi, grubymi kolumnami, stangret pukał do drzwi i ruszał ostrożnie klamką. - Nie słyszą - stwierdziła pani Barbara, teraz dopiero na dobre przygnębiona. - Otwooorzą - uspokajał ją stangret. Na koniec we wnętrzu domu ktoś zaczął mówić i chodzić, w drzwiach dało się słyszeć zgrzytanie zatrzasku i przekręcanie klucza. Zobaczenie kogoś, zrośniętego z naszą młodością, po wielu latach rozłąki, zwłaszcza gdy się to zdarzy w smutnych okolicznościach, nie jest możliwe do przeżycia bez płaczu. Z płaczem też, zaledwie się poznając w półmroku sieni, Oktawia Przemyska i pani Barbara padły sobie w objęcia. Pani Barbara pierwsza przyszła do siebie. - Moje dziecko drogie. Czy naprawdę jest aż tak źle?! - Ach! - jęknęła spazmatycznym szeptem Oktawia. - Straszne. Bo w dodatku... Ale ja cioci wszystko po kolei opowiem. Bartłomieju - zwróciła się zbolałym tonem do stangreta. - A pledy? I kożuch? Proszę to dać tu zaraz do przedpokoju. Czy to znowu śnieg pada? - zainteresowała się. - Będzie jutro błoto po kolana. - Moja ciociu - westchnęła następnie, pomagając pani Barbarze zdejmować futro. - No? Kto by się spodziewał! Po tylu latach... w takiej chwili... A ten dom? Ciocia widziała? Przecież to szubienica na pustyni. Pies by tu zawył. Ale ojciec nie dał mi się stąd zabrać. Przecież ciocia wie, jaki ojciec był zawsze. Straszne... Co? W głębi domu rozległ się głos, od którego pani Barbarze zrobiło się gorąco - głos nieżyjącej Teresy, mówiący bardzo głośno: - Maciejowa poda herbatę. Pani Niechcicowa już jest. - Ale ja ciocię tak tu trzymam - spostrzegła się Oktawia. - Chodźmy do pokoju. Moja ciotuchno - uścisnęła nagle znowu panią Barbarę. - Chociaż tak się nie widujemy, ciocia nam jest zawsze najbliższa z rodziny mamy. W progu spotkała je Sabina Jerzmanowska, której uścisk powitalny był powściągliwy i krótki. - Ciocia zmarzła? - rzekła tylko, ale jej głos miał ciepło i serdeczność pocałunków. I brzmiał teraz o wiele ciszej niż przedtem. Zadźwięczały łyżeczki, pani Barbara mimo wszystko poczuła rozkosz zadomowienia ujrzawszy przed sobą szklankę z ognistą, parującą herbatą. Sięgnęła po papierosa i raptem przypomniała sobie, że nie kupiła i nie napisała na dworcu pocztówki do domu. To jej chwilę przeszkadzało słuchać Oktawii, która wciąż mówiła z wypiekami na twarzy. - Ja nie wiem - wracała do sprawy domu - co to był za sens budować tutaj ten dom, to więzienie. Bo co to jest? Wilegiatura? Folwark? Ni pies, ni wydra, co? Przecież, Boże broń, w razie czego, nikt by tutaj nie wyżył. To trzeba będzie sprzedać. Tylko ciekawa jestem, kto teraz taką rzecz kupi? A jeżeli ojcu się, co daj Boże, polepszy - no... ciociu, cuda się dzieją... to też nie będzie go tu można zostawić. Bo z kim? Z tą głuchą Maciejową? Z tym Bartłomiejem, który wszystko rozkrada? To banda, ciociu, ciocia nie ma pojęcia! I to przedmieście pod bokiem! Ten cały Stradom! Co noc napady, bójki, pełno pijanych! A ojciec nie da się stąd wywieźć. Ciocia musi pamiętać, jaki był zawsze uparty. I nas ma przecież za nic. Chyba cioci dałby się może namówić, co? - A czy będzie się można z ojcem dzisiaj zobaczyć? Oktawia zrobiła taki gest, jakby spytano ją o niemożliwą do przewidzenia przyszłość globu ziemskiego. - A czy ja wiem? Takiej rzeczy z ojcem nigdy się nie wie. Ciocia go zna. Uparty. Arbitralny. Fantasta. No, a teraz w czasie choroby stał się biedak po prostu niemożliwy. Mówię cioci, że my się boimy nieraz do niego wejść. Ja się żegnam, kiedy do niego idę. Straszne, co? Spytam się, ale za nic nie ręczę. Ojcu czasem nie można się na oczy pokazać. I rzeczywiście, wychodząc przeżegnała się: "W Imię Ojca i Syna..." Pani Barbara i Sabina siedziały chwilę naprzeciw siebie w milczeniu, gdy Oktawia wpadła nagle krzycząc szeptem: - Spinki! Gdzie spinki ojca? Prędzej! Sabina bez pośpiechu obróciła się ku niej. - Spinki są tam gdzie zawsze. W muszelce pod lustrem. - Przepraszam ciocię - rzekła po chwili namysłu i podążyła za siostrą. Oktawia wróciła niebawem, bliska płaczu. - Ciociu! Jakiż ten ojciec biedny. Męczennik! Święty za życia. I za co on tak cierpi? Najlepszy, najwartościowszy człowiek na świecie. A jeszcze w tej chorobie zrobił się taki dobry. I taki przywiązany do nas. Maciejowa to mówi, że ona jak żyje nie widziała, żeby ojciec tak córki kochał. Jednej chwili obejść się bez nas nie może. Uspokoiwszy się wytarła nos i łzy i rzekła spłakanym jeszcze głosem: - Ja mówię, moja ciociu, co to za szczęście, że ojciec sobie jeszcze chociaż ten dom zbudował. Prawda? Co? Bo tak w interesach, to nie jest wcale świetnych. W ostatnich czasach na wszystkim tracił. Dobrze, że ma choć ten dom... Bo żeby nie to pustkowie, to tu jest ostatecznie bardzo miło, co, nie? Prawda? Ten pokój na przykład jest zupełnie sympatyczny, co? A jak się jeszcze urządzi ogród... I ten pokój na przykład jest bardzo miły, co? - Bardzo - potwierdziła pani Barbara oszołomiona i miała wrażenie, że słyszy teraz o jakimś innym chorym i o jakimś innym domu. - A jakże ojciec w tej chwili? - zagadnęła. - Chodźmy, czeka - porwała się Oktawia. - Tak się, biedaczysko, ucieszył. Kazał sobie dać czystą koszulę, zapiąć mankiety. Zawsze był taki czuły na punkcie elegancji. Tędy, ciociu, tutaj. Lucjan Kociełł spoczywał, wsparty o wysoko wzniesione poduszki. Wysunięte na pokój łóżko przytykało wezgłowiem do ściany. W słabym świetle okrytej zielonym kloszem lampy pani Barbara zobaczyła bujny, stargany zarost, zapadłą, zmalałą twarz i silnie błyszczące oczy. Najbardziej zmienione było dawne niskie czoło z gęstą nad nim czupryną. Lucjan prawie zupełnie wyłysiał. W pokoju panował mdlący zaduch, pomieszany z rozesnutą po całym domu ostrą wonią lakieru, farby i wapna. - Cóż ty też myślisz, Lucjanie, żeby nam tak chorować - rzekła pani Barbara usiłując się zaśmiać. - Ano widzisz, Hioba ze mnie zrobili. Siadajże, moja kochana Baszko, siadaj - rzekł Lucjan dość mocnym, tylko nieco schrypniętym głosem. - Ładnie wyglądam, co? Łysy dziad! Ha! 22 Pani Barbara dopiero nazajutrz rano wysłała do domu list, który sama oddała Bartłomiejowi jadącemu do miasta po doktora. Następnie obeszła posiadłość Lucjana. Dzień był pogodny, śnieg topniał, wszystkimi szparami żółtej, piaszczystej ziemi ciekły dźwięczne strumyki. Miasto widać stąd było jak na dłoni, w postaci rozrzuconego szeroko nieładu różnobarwnych murów i kominów. Od południowej strony wybiegało spomiędzy domów nieznaczne wzgórze, spływające ku polom i zakończone wysoką, cienką wieżą. - To Jasna Góra? - spytała pani Barbara zakutanej w chustkę baby, która wyszła z gospodarskiego budynku i wychlustywała przed sień brudną wodę z wiaderka. - Tak - odparła baba nie patrząc jednak w stronę miasta, tylko przyglądając się z zajęciem pytającej. Pani Barbara pomyślała, że musi być na Jasnej Górze, obejrzeć tę historyczną pamiątkę, a może i pomodlić się przed cudownym obrazem. Resztka uczuciowej wiary nurtuje zazwyczaj ludzi, którzy dawno zwątpili o rzeczywistości dogmatów. Powodowana tym religijnym sentymentem, wzmożonym jeszcze przez szczególniejsze okoliczności, pani Barbara pogrążyła się raptem w śpiewne wspomnienie obrzędów związanych z Matką Boską. Po chwili zadumy widząc, że baba wciąż jej się przypatruje, spytała nieco zmieszana: - A te pola za siatką to też jeszcze pana Kociełła? Gdyż zauważyła, że siatką odgrodzona była tylko nieduża przestrzeń, zapoczątkowana jako ogród. - Ano! Toć do tej strugi, co tę łozinę tam widać, i aż do tego dębu to się liczy pana Kociełła - objaśniła baba. - Tylko że tu grunty okropnie liche. A tam skąd pani jest - zaciekawiła się - to ziemia jaka tam, lepsza? - Tam lepsza, czarna - rzekła pani Barbara zawracając od bramy ku domowi. - Rozmawiałam z jakąś kobietą, to pewno Bartłomiejowa - opowiadała potem Oktawii. - Na dworze ogromnie czuć już wiosnę. I to miejsce nie jest wcale takie ponure, owszem - ładne. Wszędzie pagórki, gaiki... - Prawda? Co? Prawda? - cieszyła się Oktawia bawiąc się nerwowo pierścionkiem i obrączką, które wciąż sobie zesuwała i wciągała na palce. Lucjan przez pierwsze dni pobytu pani Barbary był cokolwiek raźniejszy. Wypytywał o Serbinów, o Kaliniec i o to, po co Michalina Ostrzeńska pojechała znowu do Petersburga; kazał sobie podawać albo czytać gazetę, interesował się wojną na Dalekim Wschodzie. Bywał nawet żartobliwie podniecony, przekomarzał się z córkami, że zięciowie lepiej by koło niego chodzili, kazał sobie z albumu przynosić ich fotografie. - Dzielne chłopy, co? - mówił pokazując je pani Barbarze. - Ha! Marzyłem właśnie zawsze o takich synach. A żebyście wiedziały, moje panny, że ich mam za synów, a wy to tylko synowe. Patrz no, Baszko, na Zygmunta, na Przemyskiego, co za oczy! Prowadziłem z nim różne sprawy. Bankowe. Świetnie chodzi koło cudzych interesów, ale sam nie zrobi nigdy żadnego. Bezinteresowny dżentelmen w sprawach finansowych. Rzadkość, jak na dzisiejsze czasy. A Wiktor? Jaka rasowa gęba, co? Mam do niego słabość. I dając palcami szczutka którejś z odbitych na brunatnym papierze fizjonomij przemawiał do nich: - Wnuka! Wnuka mi dawać prędzej! Widziałaś, Baszko, jakie to teraz małżeństwa. Oktawia trzeci rok nosi obrączkę i ani śladu dziecka. - Teraz to już dla mnie nieważne - dodawał - bo i tak nie doczekam. Śmierć idzie, idzie, idzie... - Ale cóż znowu, kto tu mówi o śmierci - protestowały wszystkie trzy panie, a Kociełł wpatrywał się bacznie w ich twarze, gdy to mówiły. Oktawia i Sabina, chociaż stan ojca usposabiał je raczej do godzenia się z jego śmiercią, jako z kresem ciężkiej męczarni, cieszyły się znikomymi oznakami polepszenia i snuły plany dalszej kuracji, wyjazdu za granicę. Lucjan Kociełł, zbolały z powodu odleżyn, jedynie pani Barbarze dawał się teraz namówić na zastrzyk, mierzenie temperatury i tym podobne zabiegi. Córki, zepchnięte na drugi plan i w chwilach gorszego humoru odpędzane grymaśnie, były mimo to rade. Oktawia coraz to przywoływała ciotkę, pochlebiając jej z gorączkową uciechą: - Moja cioteczko, niechże ciocia idzie do ojca. Myśmy już teraz poszły w kąt. On bez cioci nic sobie nie da zrobić. Ach, ci chorzy, moja ciociu, co? I znosiła to wyróżnienie świeżo przybyłej osoby jako nieusprawiedliwiony, ale na razie wybaczalny i pocieszający kaprys chorego, któremu, chwała Bogu, że coś bodaj robi przyjemność. Żywotny organizm Lucjana zdołał się jednak tylko na krótko dźwignąć pod wpływem nowego wrażenia. Trzeciego dnia, po paru minutach zaczętej z panią Barbarą rozmowy, przy słowach: - Bo widzisz, moja Baszko, muszę tobie wyjaśnić - chory zaciął się, oczy rozszerzyły mu się i znieruchomiały, a na szarej twarzy wyraziło się pełne strachu i odrazy naprężone oczekiwanie. - Kubeł! - zawołał niewyraźnie przez zaciśnięte zęby. - Ku-ubeł! - i słabą ręką dawał pani Barbarze niepewne i rozpaczliwe znaki, żeby wyszła. Dostał wymiotów, a potem bólów, na które jęczał blisko dwanaście godzin. Odtąd pogarszało mu się z dnia na dzień, a nie mogąc zapanować nad przykrymi objawami swych cierpień coraz niechętniej widział koło siebie panią Barbarę i odwracał głowę, kiedy wchodziła. Czując się niepotrzebną, chciała wyjechać, ale siostrzenice prosiły, żeby ich nie zostawiała tak samych. Spędzała tedy długie godziny w przyległym do pokoju Lucjana gabinecie, przeglądając gazety i książki. Były tam pomieszane ze sobą: ilustrowane prospekty oraz cenniki rolnicze, ogrodnicze i przemysłowe, Biblia, encyklopedia Orgelbranda, rocznik "Ogniwa" i trochę dzieł treści naukowej, takich jak: F.A. Langego "Historia filozofii materialistycznej", Eleonory Buttler "Mój pochód krzyżowy", Ribota "Filozofia Schopenhauera", Miecznikowa "O naturze ludzkiej", Renana Życie Jezusa", Seneki "O krótkości życia i o życiu szczęśliwym", a także parę powieści Rodziewiczówny i "Lalka" Prusa. Panią Barbarę zaciekawił Seneka, gdyż było to niezmiernie stare wydanie, oprawne w zniszczony półskórek i noszące na karcie tytułowej napis położony wyblakłym, pożółkłym atramentem: Księgozbiór Kamila i Zuzanny Kociełłów. Za drugim razem, gdy wyjmowała z półki tę książkę, na podłogę wypadł spoza niej zeszyt w ceratowej okładce. Podniosła go i zobaczyła, że to był pamiętnik Juliana Ostrzeńskiego. - To on się tak tutaj poniewiera - szepnęła zgorszona i czując się do tego w najzupełniejszym prawie, zaczęła chciwie czytać. Pismo było bardzo wyraźne, prawie kaligraficzne i zaczynało się w następujące słowa: "Kreślę ten pobieżny rys genealogiczny naszej rodziny dla wiadomości dzieci Daniela Ostrzeńskiego, Teresy Kociełłowej i Barbary Niechcicowej, gdyż jak się przekonałem z rozmowy z najstarszym synowcem moim, Anzelmem, dzieci te nic prawie o przodkach naszych nie słyszały. Wpierw nim podam rys bliższy naszej linii, muszę kilka słów powiedzieć o rodzinie Ostrzeńskich w ogóle. Jakowe wiadomości zaczerpnąłem od stryja Wojciecha, z kilku herbarzy, a głównie z heraldycznej monografii, zatytułowanej: "O najszlachetniejszym klejnocie rycerskim Wadwicz, nadanym przez potomków Bolesława Krzywoustego rodzinom Ostrzeńskich i Darzyńskich". Dalej następowała historia rodu z wyliczeniem różnego rodzaju świeckich i duchownych godności, które ci i owi z Ostrzeńskich w ciągu mijających stuleci piastowali. - "Bliższa nasza genealogia - czytała pani Barbara - zaczyna się od Stanisława Ostrzeńskiego, dziedzica dóbr Piekary Wielkie pod Czałbowem, który to Stanisław z żoną swą Radolińską miał sześciu synów i dwie córki, a mianowicie..." Pani Barbara uczuła w twarzy ciągnienie mięśni. Ziewnęła i ze słabnącym zajęciem brnęła przez szczegółowe dane, dotyczące potomstwa owego Stanisława. Po kilkunastu stronicach natrafiła na swój bezpośredni rodowód. - "Wnuk tedy Kacpra, Jan Chryzostom, dziedzic majątku Lorenki, liczy się naszym dziadem. Z żoną swoją Pułaską zrodził czterech synów: Jakuba, Wojciecha, Macieja oraz Adama, naszego ojca, ożenionego z Jadwigą Jaraczewską, dziedziczką folwarków Iwanowice i Barłogi, naszą matką". Tu zaczynała się genealogia rodziny Jaraczewskich. Pani Barbara z niepokojem widziała, że w zeszycie zostało już tylko parę stron. Przerzuciła je i przeczytała ostatnie słowa - pamiętnik Juliana urywał się nieodwołalnie na wyliczeniu jej własnych dzieci. - Abraham spłodził Izaaka, Izaak spłodził Jakuba - pomyślała rozczarowana. - Ale na co to komu? I gdzie jest pamiętnik jego życia, jego petersburskiego życia? Co mi po wiadomości, jak się nazywał nasz herb? Pani Barbara nie przywiązywała żadnej wagi do swego pochodzenia, choć może nie lubiłaby, żeby mu kto zaprzeczał. Kiedyś gniewało ją, gdy Hipolit Niechcic chwalił się przed nimi swoim rodem, jak irytuje nas, gdy ktoś chwali się tym, co i my posiadamy nic sobie z tego nie robiąc. Ale od tego czasu nie mówiło się w ogóle o tych rzeczach; życie budowało się na czym innym - skąd Julianowi przyszło do głowy grzebać się w tych niepotrzebnych głupstwach? Drzwi pokoju Lucjana otwarły się nagle, odlepiając się z klaskiem od niedawnego pomalowania framug. Weszła Oktawia. - Czytam tu - rzekła pani Barbara nieco spłoszona - pamiętnik Juliana. Ale to tylko nasza genealogia. Nie wiesz, czy nie ma czasem dalszego ciągu? - Nie wiem, zdaje się, że było tylko to - odparła z roztargnieniem Oktawia. - Ach, moja ciociu, czy ten biedny ojciec może się jeszcze długo tak męczyć? Człowiek już nie wie sam, czego ma chcieć, na co czekać. Ale jaki ojciec jest jeszcze silny. Jak mnie odepchnął, to myślałam, że się przewrócę. A może to ja tak zesłabłam. Ja już nóg pod sobą nie czuję. Z pokoju chorego rozległ się znowu zduszony krzyk przez zęby: - Ku-u-u-beł!! Lucjan miewał teraz często wymioty, oddając coś w rodzaju fusów od kawy. Raz tylko w czarnej ziarnistej posoce ukazało się nieco świeżej, różowej krwi. To go przeraziło do tego stopnia, że wezwał panią Barbarę, gdyż od córek nie spodziewał się należytego wyświetlenia tego faktu. Leżał na wznak i rzęził, patrząc szklistymi oczyma w sufit. Nie poruszając głowy obrócił ku pani Barbarze zasępione źrenice i rzekł, nie krępując się już przed nią: - Rzygam krwią. To z płuc. Ha! musiały mnie zaziębić. Wciąż mi tu otwierają okna. Jeszcze tego potrzeba, żebym dostał gruźlicy. Bo skąd ta krew? Skąd ta krew, pytam? - powtórzył z gniewem. - To pewno jakieś naczynko pękło z wysiłku przy wymiotach - pośpieszyła objaśnić pani Barbara. - Nic wielkiego. Lucjan słuchał uważnie, zdawało się, że wstrzymał nawet oddech. - Naczynko? - zapytał wreszcie z trwożną nadzieją, ale po chwili zaczął znowu narzekać: - Ale kiedy ja całą noc kaszlałem. Nie dość, że mi to kawsko dają, chociaż je ciągle zrzucam, jeszcze mnie zaziębiły. To są córki! I przez kilka godzin marudził, zamęczał się ową krwią nie wiedząc, o czym doktór powiedział paniom, że domniemane "kawsko" było produktem rozkładu chorych tkanek ścianki żołądka, zaś żywa krew - jedyną jeszcze nie zepsutą odrobiną jego wnętrza. Na koniec zamilkł i raptem przypomniał sobie z rozpaczą: - Ale ja przecież nie piłem dzisiaj kawy! Więc skąd takie czarne wymioty? Czy ja mogłem zwymiotować wczorajszą kawę? Pani Barbara zbliżyła się do łóżka i machinalnie cofnęła głowę, owionięta przykrym odorem jakby zgniłego mięsa. - Ma się rozumieć, że mogłeś - uspokajała go. - Przy niestrawności to czasem coś kilka dni leży w żołądku. Jak będziesz zdrów... - Zdrów? - zirytował się. - Ja umieram, a one mi gadają o zdrowiu. Oktawia błagała go, żeby się uspokoił. Sabina i pani Barbara słuchały milcząc, z bezradnym przerażeniem. Wreszcie Sabina położyła temu stanowczy koniec. - Wcale ojciec nie umiera - rzekła ostro. - Czy to człowiek może tak hałasować, kiedy umiera? Proszę się natychmiast uspokoić! Sabina była w ogóle wobec chorego spokojna i chłodno zrównoważona, co jednak na niego lepiej działało niż napady czułości lub zrozpaczone gderanie Oktawii. Teraz też przycichł momentalnie, jakby w poczuciu, że w ten sposób nie gromi się przecież umierającego. - Idźcie sobie - rzekł tylko pochmurnie. - Ale ty, Baszko, zostań - przywracał ją do łaski. - Niech ja choć przez chwilę czuję, że mam przy sobie człowieka. Jak cię widzę, to mi się zdaje, że może mi jest lepiej - szepnął. Pani Barbara obcierała mu chusteczką zroszone lepkim potem czoło, a głowa chorego poruszała się za każdym dotknięciem tak automatycznie, jak potrącany przedmiot. Raptem spod zamkniętych powiek Lucjana zaczęły płynąć łzy. - Jak ja mogę być zdrów - poskarżył się - kiedy nikt nie wie, co mi jest. Ja czuję, że ja mam w środku ranę. To nie rak. To jest rana. Głupcy ci doktorzy. Żebym ja mógł mieć tego z Wilna, co nas leczył, jak byliśmy dziećmi. To był doktór! - Baszko - westchnął po chwili. - Nie daj mi tu otwierać okien. Przecież to mnie zabija. Za-bi-ja. Zabija - powtórzył kilka razy, jakby dziwiąc się temu słowu. Przez mgnienie zdawało się że zasypia, lecz wnet zaczął mlaskać ustami. Następnie rzekł wyraźnie i z obrzydzeniem. - Nie umiem... - Czego nie umiesz, kochany? - spytała pani Barbara, z trudem wstrzymując łzy. - Nie umiem umrzeć - oznajmił szorstko. Myśl jego chwilę pracowała, czoło marszczyło się, otwierał coraz szerzej powieki, jakby usiłując dojrzeć coś ginącego mu z oczu. - Teraz to chcę powiedzieć - rzekł prędko. - Teraz to chcę powiedzieć... Nagle twarz wyprężyła mu się i zakwilił: - Zróbcie mi coś takiego, żebym ja mógł to zjeść. Jak ja mam ci przyjść do siebie, kiedy ja się nic nie odżywiam. Przyniesiono mu natychmiast filiżankę herbaty ze śmietanką i sucharek. Przygotowywał się do spożycia tego jak do obrzędu, ale przełknąwszy łyżeczkę zapłakał prawie, że mu dali kwaśną śmietankę. Zażądał rosołu, który także natychmiast odrzucił, jako niesłony. - Moja córeczko - błagał Oktawię składając ręce. - Daj soli. Moje dziecko! Nie żałuj soli. Oktawia w drugim pokoju spróbowała rosołu, kiwając z ubolewaniem głową ku pani Barbarze. Rosół był w miarę osolony, więc postawszy chwilę wróciła z nim i zachwalała: - No, teraz już świetny, dosolony. Ach, jaki dobry! - Przesoliłaś, do licha ciężkiego! - zawył prawie Lucjan. - Znęcacie się tylko nade mną! Niedobre dzieci! Niedobre, niedobre dzieci! Zrzucił wszystko na ziemię i jęcząc patrzył z wrogą satysfakcją, jak głucha Maciejowa zbierała skorupy i ścierała podłogę. Jeszcze większa męczarnia była z wypróżnieniami. Każdy basen uwierał wychudzone i odleżałe ciało i Lucjan temu przypisywał dręczącą niemożliwość załatwienia się. Gdy jednak pewnego dnia wypróżnienie odbyło się i miało wygląd nieco bardziej normalny, chory przypatrzywszy się rezultatowi doznał wielkiej ulgi i ufności do życia. Poweselał, pozwolił sobie nasmarować i poowijać watą odleżałe pięty, a potem zasnął bez morfiny i przespał sapiąc prawie że całe popołudnie. Panie siedziały w jadalni, od czasu do czasu któraś wstawała, zaglądała do niego i wracała na palcach, by snuć dalej przerwaną rozmowę. Lepsze usposobienie chorego udzieliło im się z taką siłą, że przytaczały zasłyszane przykłady nawrotu zdrowia u ludzi już konających na raka lub na inną równie groźną chorobę. Oktawia twierdziła, że dla ich babki, matki Lucjana, chorej w siedemdziesiątym roku życia na zapalenie płuc, robili już trumnę, a ona wygrzebała się i żyła jeszcze dwa lata. - Może Bóg da, że i ojczysko tak się jeszcze wygrzebie - wzdychała, lecz po chwili mówiła, że to byłoby straszne, bo chociażby wyżył, to byłby pewno zupełnie zniedołężniały. I wspomniawszy, jak to on był dawniej pełny życia, jęła opowiadać o latach swojego panieństwa, zwłaszcza o czasach, kiedy posiadały z ojcem jakiś czas folwark Wydrzyn, położony w tych stronach, niedaleko Jawornika. Sabina z rzadka tylko wtrącała dwa lub trzy słowa. Obie Kociełłówny były na pierwszy rzut oka bardzo do siebie podobne, krępe, tęgawe, czarnowłose i czarnookie. Lecz Sabina miała miękkość ruchów, głos, uśmiech i spojrzenie Teresy, gdy w bystrych, skośnych oczach, w gwałtowności mowy i w energicznej zamaszystości poruszeń Oktawii pani Barbara poznawała dawnego, zdrowego Lucjana. Oktawia była przystępniejsza od siostry w obcowaniu, chociaż trzeba się z nią było mieć na baczności, gdyż z powodu błyskawicznych zmian w poglądzie na rzeczy nie zawsze było wiadomo, jakim słowem się jej dogodzi, a jakim wywoła się sprzeciw. Czyniła wrażenie osoby mówiącej bezpośrednio wszystko, co jej przemknie przez myśl, własne wrażenia zdawały się być też jedyną miarą wszystkich jej sądów. Jednakże jej wyłączające się wzajemnie relacje z jednych i tych samych wydarzeń składały się na jaskrawy obraz malowniczej, swoistej rzeczywistości. Nerwowością usposobienia Oktawia przypominała może cokolwiek panią Barbarę - lecz w przeciwieństwie do niej zdawała się ufać mocno i sobie, i życiu. Na męża narzekała, że jest nieuczuciowy i przykry, po chwili jednak unosiła się nad jego niezwykłością i chwaliła się swym losem. Pani Barbara widziała w tym zauważoną kiedyś u Oktawii skłonność, aby się czuć szczęśliwą mimo wszystko. I patrząc na nią myślała, że jest to osoba trochę dziwna, lecz zajmująca. Sabina przy żywiołowo skrzętnej, wciąż o coś zabiegającej siostrze zdawała się cokolwiek flegmatyczna. Wolała słuchać niż mówić, i siedzieć albo leżeć raczej niż biegać. Potrzebowała też zdaje się dużo spać i czuwanie przy ojcu, choć o tym nic nie mówiła, męczyło ją, o ile można było zauważyć, więcej niż Oktawię, z natury już bezsenną. Ale spod chłodu Sabiny bił żar, który się dawał uczuć, mimo że go starannie taiła. Z mężem, szlachcicem dobrego rodu, jak i Przemyski, a obecnie urzędnikiem kolejowym na małej stacji w Lubelszczyźnie, żyła dwa lata i nic o nim jakoś nie mówiła. Zapytana o niego, poczerwieniała, stając się w tym rumieńcu prawie piękną. Pani Barbara poczuła wtedy, że to dla niej przedmiot albo drażliwy, albo tak wyjątkowo miły, że ta zamknięta w sobie kobieta nie może o tym rozmawiać. Gdy tak wspominały, gawędziły i poznawały się na nowo ze sobą, rozdzierające stękanie Lucjana przerwało im wywczasy. Jednocześnie z kuchni doszedł do nich zgiełk jakby namiętnej kłótni. Pani Barbara i Sabina podążyły do chorego. Oktawia wypadła uciszać kuchnię. - Czego tatuś tak jęczy? - pytała Sabina. - Co boli? Może ja zrobię zastrzyk? Lucjan przestał jęczeć i rozkazał gniewnie: - Niech Maciejowa przestanie smażyć jaja! Żadnych jaj smażonych jeść nie będę! - Ale, tatku, Maciejowa nie smaży wcale jaj! - Nie smaży, kiedy ja czuję aż tutaj! Smaży, i w dodatku na starym smalcu. Fe! - krzyknął ze wstrętem. Sabina dotknęła czoła chorego. Było spocone i zimne. - Nie każ jej smażyć tych jaj, słyszysz? Jak umrę, to możecie sobie kazać smażyć nawet łajno, rozumiesz?! Pani Barbara załamała ręce i pomyślała: - Boże, co się z tym człowiekiem zrobiło! - Uprzytomniła sobie z żalem, że przyjechała tu po to, aby zniszczyć na zawsze obraz tego Lucjana, którego kiedyś znała, którego może... którego może... Sabina rzekła spiesznie: - Dobrze, zaraz pójdę do kuchni i powiem, żeby nic nie smażyli. Lucjan Kociełł jednakże nie dowierzał i na własną rękę porywczo wołał: - Maćjowa! Maćjowa! W jadalni Sabina zetknęła się z Oktawią, która zaczęła gwałtownie szeptać: - No wiesz, to jest po prostu Sodoma i Gomora! Co za ludźmi ten ojciec się otoczył! Oni już teraz gryzą się o wszystko jak o swoje. Maciejowa wpadła na Bartłomieja, że mu się za dużo wydaje ze spiżarni, a on do niej, że kartofle pobiera z piwnicy, ona znów, że jego dzieci chodzą kraść węgiel ze stacji, i tak w kółko. Myślałam, że się pobiją. Nie wiem, po co ojciec trzyma tego Bartłomieja z rodziną i na życiu. Tu by wystarczył chłopak, a do pola można by najmować za dniówkę. Co? Nie? No, czy ja nie mam racji? Przecież przy takich rządach to można zmysły stracić! A jak ojciec? - Ojciec bredzi - oznajmiła Sabina z niespokojnym zdziwieniem. Doktór, suchy, siwy staruszek, po którego posłano jeszcze tego wieczora, stwierdził anemię mózgu z wycieńczenia i zatrucia organizmu toksynami raka. To powodowało stan częściowej niepoczytalności. Nazajutrz był na Jaworniku sądny dzień, jak mówiła Oktawia. Wciąż przyjeżdżano z miasta. Najpierw znajomi - dowiedzieć się o zdrowie; potem ktoś z zarządu pewnej spółki handlowej, wyobrażający sobie, że będzie mógł pomówić z Kociełłem o interesach, wreszcie Żyd z plikiem rachunków i weksli. Gości Oktawia wystraszyła, powtarzając z nerwowym przekładaniem pierścionków z palca na palec: - Gangrena. Początek agonii. Żyda przepędziła, po trosze oburzona, po trosze rada, że groza położenia pozwalała wymówić się chwilowo od płacenia, nawet w ogóle od gadania o takich rzeczach. Wróciwszy potem do pani Barbary zawołała: - Ach, ciociu, ciociu! Głowa - taka! - I pokazała rękoma, jaką ma już głowę od nacisku tych spraw i tego nieszczęścia. W ciągu następnego dnia Lucjan prawie nie rozmawiał, i jeśli mówił coś, to do nieobecnych osób czy też widziadeł. Spał po morfinie najwyżej pół godziny, poza tym jęczał miarowo i bez ustanku, podnosząc nieco głos, gdy go poprawiano lub dokonywano przy nim tego czy innego zabiegu. Mdłości i wymioty ustały, natomiast pojawił się obrzęk na twarzy, rękach i stopach. Lucjan nie groził już śmiercią, ale i zobojętniał całkiem na otoczenie. Ani razu nie zapytał o zięciów, było mu wszystko jedno, kto się do niego zbliża. Oczy miał ciągle otwarte i patrzył się uparcie wciąż w jeden róg sufitu. Raz tylko, w południe, gdy raźne słońce wpłynęło do pokoju, zwrócił spojrzenie w stronę okna i oczy jego odzyskały na chwilę dawną bystrość. - Co tam stoi na oknie? - zapytał. Wszystkie trzy panie pośpieszyły odpowiedzieć jedna przez drugą: - To butelka. To woda kolońska. Dać trochę wody kolońskiej? Chory pokręcił ostrożnie głową. - Nie - zaprzeczył pomału - nie woda kolońska... ss.. - Ss - powtórzył z wysiłkiem. - Sssłoń-ce. Panie spojrzały i zobaczyły, że w szkle butelki przełamuje się blask słońca migocąc niby oślepiająca gwiazda. Na wynędzniałej, obrzękłej twarzy Lucjana powstało z trudem coś podobnego do uśmiechu. Obie córki odpowiedziały mu też uśmiechem i natychmiast odwróciły twarze, nie mogąc powstrzymać łez. - Ja jeszcze lubię... - szepnął chory. - Co lubisz, Lucjaneczku? - spytała pani Barbara schyliwszy się nad nim. Lucjan podniósł pomału rękę i chciał panią Barbarę zdaje się pogłaskać po twarzy, ale nie dosięgnął, pogłaskał tylko powietrze około jej policzka. - Jeszcze lu-bię... żyć - rzekł rozwlekle, szeptem przerywanym przez wewnętrzne drganie, które przeobraziło się w czkawkę. Czkawka trwała przez kilka godzin i przybyły niebawem lekarz nie mógł jej niczym powstrzymać. Oktawia i Sabina wysłały depesze do mężów. Nad wieczorem czkawka ustała, Lucjan usnął na chwilę. Gdy z daleka trzasnęły jakieś drzwi, a Oktawia syknęła, otworzył oczy i powiedział z żalem: - Po coście mnie zbudziły? Mnie się tak ładnie śniło. Niebawem zaczął dygotać i kamionki z gorącą wodą, przyłożone do szarych, zimnych nóg i do boków, nic na to nie pomagały. Brzuch w ostatnich dniach szarosiny i tak zaklęśnięty, że widać było przez skórę kiszki, wzdął się zatrważająco. Po jakimś czasie dreszcze osłabły, twarz rozprężała się i wypogadzała, oczy przymykały się nieszczelnie i uciekały w głąb, tak że między górną i dolną powieką widać było jedynie skrawki białka. Po zastrzyku zrobionym przez doktora oczy jeszcze raz się otwarły szeroko jak u człowieka gwałtem ocuconego. W szklistym spojrzeniu dał się widzieć nieludzki przestrach, który jednak wnet ustąpił miejsca surowej zadumie. Głowa, jakby stawszy się cięższą, zapadła głębiej w poduszki. W tejże chwili koło ścian domu rozległy się stąpania - to Bartłomiej chodził i zamykał okiennice. Jeszcze tylko za jednym oknem widać było złotawy zmierzch i blade śniegi. Gdy głucha Maciejowa nadeszła z lampą, okno zgranatowiało, a niebawem zakryła je skrzypiąca okiennica. Maciejowa spojrzawszy na pana uklękła i zaczęła półgłosem odmawiać litanię. Pani Barbara stała w progu zaciskając zęby tak, że trzeszczały, i rozkazując sobie w myśli: - Ja nie wyjdę. Nie wyjdę. Nie wyjdę. Po chwili czuła już to w sobie tylko jako nakaz wyprężonych mięśni. Myśli znikły, szumiało jej w uszach i przez ten szum zdawało jej się, że słyszy, jak Lucjan się krztusi, a Sabina mówi czy woła: - Tatuchnu! Oktawia gładziła ramię doktora i błagała go drżąc: - Zastrzyk - mój drogi - mój kochany panie - zastrzyk! Potem pani Barbara znalazła się ni stąd, ni zowąd w drugim pokoju z płaczącą w jej objęciach Oktawią, do której przemawiała: - Cicho, Okciu, cicho. No, już go nie ma. Trudno. Przestał cierpieć. Nazajutrz przyjechali Zygmunt Przemyski i Wiktor Jerzmanowski. Pani Barbara depeszowała do Bogumiła, ale teraz modliła się, by nie przyjechał, gdyż bała się o dzieci. Bogumił jednak przyjechał. Pamiętał, że z pomocą Lucjana dostał się był na Serbinów i że Lucjan również przyjeżdżał do nich na pogrzeb i na chrzciny. Z Bogumiłem przybyła i pani Michalina Ostrzeńska, mimo że dopiero co wróciła do domu z Petersburga. Formalnościami pogrzebu zajęli się zięciowie Kociełła, którym pani Barbara, krzątając się koło żałobnych sukien dla siostrzenic, ciekawie się przyglądała. Odznaczali się obaj niepospolitym urokiem osobistym. Bogumił, któremu najłatwiej nasuwały się porównania ze świata zwierząt, mówił, że Przemyski wygląda jak chudy, rasowy wyżeł, a Jerzmanowski - jak piękny źrebiec pełnej krwi. W stosunku do żon byli uprzedzająco grzeczni, z odcieniem pobłażliwego lekceważenia. Jednak w oczach Jerzmanowskiego pani Barbara zauważyła coś więcej, gdy zwracał się do Sabiny. Była w nich niekłamana zmysłowa tkliwość człowieka, który, nie spodziewając się tego, znalazł w pożyciu z żoną szczęście miłosne. Sabina też, mimo smutku, nie mogła skryć upojenia, jakim napełniała ją obecność męża. Patrząc na nią miało się wrażenie, że jeśli się nakłania do uczestniczenia w smutkach i przygodach reszty świata, to jedynie dlatego, że ostatecznie ten świat złożył się cały na to, by wydać ze siebie Wiktora Jerzmanowskiego. Oktawia za to była blada i zdenerwowana, wciąż zesuwała i wciągała na palec pierścionek i obrączkę, zaprzątnięta tym lub owym szczegółem obrzędu. - Widziała ciocia coś podobnego - rzekła do przechodzącej mimo pani Barbary. - Księża robią trudności... Nim pani Barbara zdążyła się zorientować, o co idzie, usłyszała Michalinę Ostrzeńską mówiącą: - Ależ ja to załatwię. Ja umiem z księżmi. A po chwili Sabinę przekładającą szwagrowi: - Ojciec nie żądał księdza. Nigdy nie praktykował, chociaż miał jakąś swoją religię. Zresztą był w takim stanie... Ktoś z nieznajomych przybyłych mówił drugiemu: - Ach! Księża dadzą to sobie wyperswadować. Kociełł był zanadto znaną i zasłużoną osobistością w mieście... - Doktór mówi - objaśniała jakiejś damie Oktawia - że śmierć musiała nastąpić wskutek pęknięcia ścianki żołądka i krwotoku wewnętrznego. - Czy bardzo cierpiał? - zapytywała dama. Michalina Ostrzeńska i Jerzmanowski odjechali tymczasem dorożką ku miastu. Chowano Lucjana Kociełła z kościółka Świętej Barbary pod Jasną Górą, przy pięknej, ale na powrót zimowej pogodzie. Po roztopach spadły ponownie śniegi, a potem wziął i mróz. Świat iskrzył się niepokalanym blaskiem i dźwięczał wiosennym już świergotem wróbli. Jadąc do kościoła swojej patronki, pani Barbara widziała z bliska mury jasnogórskiego klasztoru. Ale po pogrzebie nie wstąpiła tam, gdyż nie mogła już myśleć o niczym, jak tylko żeby jak najprędzej wracać do domu. Tak że zjadłszy na Jaworniku obiad Niechcicowie zaraz pożegnali się i wyjechali na kolej. Pani Barbara nie zabrała ze sobą pamiętnika Juliana. W drodze też dopiero przypomniała sobie, że nie wie nic o swym liście, pisanym do Wrocławia. Ale zatarła tę myśl jakby duchowym wzruszeniem ramion. Czuła się rozbita, lecz i spokojna. Aż dziwiła się, skąd w niej ten spokój wobec takich przygnębiających zdarzeń. Jechała tu w nadziei, że pomówi z Lucjanem o nękających go zagadnieniach, które wydały jej się raptem także jej własnymi zagadnieniami. Lecz wyjeżdżała z czym innym. Wyjeżdżała jak człowiek, co przeżył ciężką próbę, złożył daninę powinności, wziął udział w przebiegu nieszczęścia. I może wykupił się tym od wszelkich dalszych nieszczęść? Tak czy owak chciała być stąd daleko, pocieszyć się dziećmi, doznać zasłużonego spoczynku. Kiedy potem, już w Kalińcu, przy herbacie opowiadali sobie wzajemnie, co przez czas rozłąki przeżyli, Bogumił rzekł ze śmiechem: - Ale coś ty za kartę napisała z drogi, Basinko? Myśmy tu o mało nie poszaleli z tymi piecami. Pani Barbara obraziła się trochę i rzekła: - Cóż to wszystko znaczy wobec śmierci Lucjana. Niechcący wywołała tymi słowy wspomnienie rozkładu ciała i ducha, jakiemu podległ bez ratunku ten tak pełny wszelkiej energii człowiek. I ulękła się w sobie, gdyż poznała, że to wspomnienie, i to całe przeżycie przed niczym jej nie zabezpiecza. Bo wszystko zło, którego się wiecznie spodziewała, może się stać lub nie. Ale to jedno czeka na pewno i ją, i tych czworo, siedzących wesoło przy stole. Nieunikniony rozpad i rozkład, choroba, męka i śmierć. - Czym się od tego losu wyprosić? - myślała. - Jak się z tym losem pogodzić? Dokądkolwiek się wyjdzie, dokądkolwiek pośpieszy, zawsze wyjdzie się i pośpieszy ku śmierci. Więc może pozostaje tylko zamknąć się jak najszczelniej w domu, do którego śmierć i tak aż nadto wcześnie sama przybędzie. 23 A jednak pani Barbara nie zamknęła się po powrocie z Jawornika w domu, jak to mówiła sobie, że najchętniej by uczyniła. U Ostrzeńskich i Holszańskich zbierało się teraz liczniejsze towarzystwo dla ożywionych rozmów, do których usposabiały polityczne wypadki. Panią Barbarę wciągnięto do tego grona, odzyskiwała w nim coś z dawnych umysłowych i towarzyskich przyjemności, rozruszała się i odmłodniała. Nabrawszy zaś od czasów Marii Hłasko zwyczaju wertowania gazet, zadziwiała panów dokładną znajomością przebiegu działań wojennych i związanych z nimi powikłań wewnątrz Rosji. O spodziewanej mobilizacji wciąż jeszcze nie było słychać. Na razie odbywała się tylko co pewien czas w cesarstwie, a niektórzy twierdzili, że nim do niej dojdzie na gruncie Polski - wojna się skończy. Ludwik Ceglarski, właściciel Oczkowa i kaliniecki przemysłowiec, którego pani Barbara poznała u Ostrzeńskich, był jednak o tym innego zdania. Twierdził, że prędzej niż końca wojny można się spodziewać w Rosji wybuchu rewolucji, która na pewno ogarnie również rosyjski zabór Polski. Pani Barbara uważała Ceglarskiego za światłego, trafnie przewidującego człowieka i chętnie potakiwała jego wywodom. Gdy jednak rewolucja nie nadciągała, zaprzestano pomału herbatek i proszonych obiadów, poświęconych gorączkowym rozprawom o grozie położenia. Wszyscy poczuli się jak widzowie, co się byli zeszli na tragiczne przedstawienie i nie doczekawszy się go muszą wracać do domów. Gotowi byli wysłuchać zapowiadającej się sceny dziejów z całym przejęciem, gotowi byli, owszem, zgodzić się z tym, że widowisko może przekroczyć granice sceny. Z drżeniem i niewyraźnie, ale zdawali sobie sprawę, że może trzeba będzie tak czy owak przycierpieć, nawet chcieli tego, jak bywa, że człowiekowi zachciewa się różnorodności losu. Gdy jednak rzecz się odwlokła, to z pewnego rodzaju dziękczynieniem wracali do nie przestających się nigdy toczyć codziennych spraw. Dla pani Holszańskiej i dla pani Michaliny nie były to zresztą wyłącznie sprawy prywatne. Ich publiczna działalność zataczała coraz to szersze kręgi służąc miłosierdziu, postępowi oraz wszelkiego rodzaju nowościom kulturalnym. Pani Stefania urządziła na przykład między innymi szereg odczytów o trawieniu, odżywianiu, zgubnych wpływach alkoholu, a nawet o chorobach wenerycznych, higienie kobiety i podwójnej moralności. Jej też pomysłem była ankieta sanitarna podwórz i suteren, którą przeprowadziły pod jej kierunkiem panie ze związku postępowych kobiet i która dała początek cyklowi płomiennych artykułów rejentowej o tym, że kiedy my zabiegamy o marne zbytki, inni tymczasem żyją życiem Hioba. Przy tym w oczach pani Holszańskiej nawet jej drobne kulturalne i humanitarne zabiegi nabierały wielkiego znaczenia. Może widziała w nich rzeczywiście tę wielkość, którą dojrzysz w najmniejszej kruszynie bytu, gdy się do niej weźmiesz z należytą pokorą, a może wielkimi zdawały jej się już przez to, że ona się nimi zajmowała. Pani Barbara skłaniała się przynajmniej do takiego mniemania. - Holszańska - mówiła - rozdmuchuje każdą rzecz, którą robi, do nie wiem jakich rozmiarów, dlatego że to ona. Ale pani Holszańska też źle się wyrażała o pani Barbarze nazywając ją dziwaczką, nienormalną, zasklepioną jak ślimak w domowej skorupie, niezdolną oddać się niczemu wielkiemu, a czyż pani Barbary nie obchodziły tylko rzeczy wielkie? Te dwie panie miały coś, jak to mówią, do siebie, chociaż, owszem, rade ze sobą przestawały. Pani Michalina nie mogła się poświęcać działalności publicznej tak całkowicie jak jej siostra, gdyż własne interesy finansowe zajmowały jej dużo czasu. Miała go jednak jeszcze dość, aby gdy pani Holszańska stwarzała i przerabiała instytucje - samej przerabiać ludzi. Przerobiła już na przykład kierownika szkoły rzemiosł, który pod jej wpływem zreformował przestarzałą uczelnię. A teraz przerabiała księży. Uczyła ich, jak mają mówić kazania. Jeden z kalinieckich kaznodziejów podobno aż rozpłakał się raz po takiej rozmowie. - Ja patrzę - opowiadała potem pani Ostrzeńska - a jemu łzy ciurkiem płyną z oczu i "pani - woła - czemuż pani się nie urodziła mężczyzną i kapłanem?!" Ambicją pani Michaliny było dokonywać wielkich rzeczy za pomocą wpływu osobistego. - Trzeba - mawiała - po prostu z człowiekiem bezpośrednio się zetknąć, spojrzeć mu w oczy, przemówić do rozumu, do serca. Jakże nie przyznać, że to jest właściwe i dorzeczne pojmowanie sprawy? A jednak coś w nim szwankowało. Może to, że gdy pani Michalina mówiła "wpływ osobisty", brzmiało to, jakby wołała: "Patrzcie, jaki potężny jest mój wpływ osobisty". Ale czy nie miała prawa dawać tego ludziom poznać? Jużcić nie każdy może się pokusić o wywieranie wpływu osobistego. Trzeba na to być właśnie taką jak pani Michalina! Mieć taką postawę królewską, taki głos, taką wymowę, taki ujmujący, życzliwy humor. Ludwik Ceglarski odwiedził kiedyś panią Barbarę i mówił z nią o tych sprawach. Twierdził, że postępowa i nowatorska działalność pani Michaliny i pani Holszańskiej płynie z ambicji bardzo właściwej młodemu żywiołowi miejskiemu szlacheckiego wiejskiego pochodzenia. Szersze horyzonty, śmiała przedsiębiorczość, łamanie zastarzałych przesądów towarzyszą zawsze wyjściu ze swojej sfery. Czasem bywają powodem tego wyjścia, czasem wynikają z niego jako skutek. A rzeczy te są zwłaszcza potrzebne przy zagnieżdżaniu się w nowym środowisku. Pielęgnowanie nowych tradycji nie byłoby w danym wypadku na miejscu, zepchnęłoby obie te panie do poziomu zasiedziałego, odwiecznego drobnomieszczaństwa, nie pozwalałoby wybić się, zabłysnąć, przodować, a może się i wzbogacić. Gdy jednak tego pokroju ludzie zdobędą na nowym terenie ugruntowane stanowiska, nagromadzą odpowiednich dóbr, poglądy ich staną się - mówił - bardziej umiarkowane, zachowawcze, a nawet skostniałe. Aż póki jakiś ich potomek nie zacznie znów procesu odwrotnego. Pani Barbara lubiła to zastanawianie się nad życiowymi sprawami, pełne odkryć, na które by sama nigdy nie wpadła. Ale swoją drogą w chwilach większej pobłażliwości mówiła sobie, że takie wyjaśnienie skrzętnych zabiegów rejentowej czy też Michasinych nie wystarcza. Czuła, że do pracy publicznej może pchać człowieka wiele powodów: i okoliczności, i współczucie dla drugich, i żądza władzy albo znaczenia, i chęć zużycia energii, i potrzeba mocniejszego poczucia się sobą. A niedużo bywa ludzi, co by się kierowali tylko jedną z tych licznych pobudek. Działalność pani Holszańskiej i pani Michaliny była tego rodzaju, że szły za nią nie miłość i nie cześć, ale poklask i rozgłos, a przeciw sobie miały nie jakąś odmienną prawdę, ale tych, co im podstawiali nogę, aby zająć ich miejsca na towarzyskim i społecznikowskim świeczniku. Ktoś, pragnący utrącić rejentową przy wyborach do pewnego zarządu, mawiał podobno o niej: - Holszańska jest niezłą kobietą, ale myśli, że wszystko się koło niej obraca. - Lecz powtarzając tę plotkę śmiano się, że ów jegomość dopowiada zaraz w myśli: - a tymczasem wszystko się obraca koło mnie. Zaś rzesze ludności miasta, którym obie panie służyły albo którymi się nie wiedząc o tym posługiwały, różni biedacy ze schronisk, pogadanek i stowarzyszeń - jak pani Barbara mogła sądzić z opowiadań znającej tę sferę Julki - mieli tymczasem swoje sprawy i nie dbali o to, czy poddając się lub nie poddając zabiegom dobroczynnym pani Holszańskiej i pani Michaliny idą na rękę uczuciom lub rachubom swych dobrodziejek. Całowali ich ręce, płakali i błogosławili, gdy tak wypadło z ich życiowej potrzeby, złorzeczyli, gdy ich uszczęśliwiano nie tak, jak sobie umyślili. A czas toczył się w niezbadaną przyszłość, która miała na swój nieprzewidziany sposób zużytkować zdarzenia i ludzi, pobudki i uczynki. Gdy pani Holszańska zaczęła raz namawiać panią Barbarę Niechcicową, by się wzięła do pracy społecznej i obeszła z nią na przykład podlegające ankiecie sanitarnej mieszkania nędzarzy, pani Barbara odpowiedziała swoim zwyczajem: - Chybabym wstydu nie miała, żeby chodzić i przyglądać się takiej nędzy. Nie wiem, z jakim czołem wróciłabym potem do siebie. Pani Barbara turbowała się teraz inną sprawą: nie wiedziała dobrze, co zrobić z Agnisią na przyszły rok szkolny. Pensja pani Wenordenowej miała tylko cztery klasy, więc gdzie dalej to dziecko kształcić? Bogumił napomknął, żeby może posłać Agnisię na jaką warszawską pensję. Ku jego zdziwieniu pani Barbara nie znalazła nic pociągającego w tym projekcie. - Przecież w każdej chwili - rzekła - może wybuchnąć rewolucja. W takich czasach lepiej się z dziećmi nie rozłączać. - No, Agnieszka jest dosyć odważna i samodzielna. Zresztą byłaby pod opieką i ręczę, że nic by jej się w Warszawie nie stało. I to jest konieczność życiowa, trudno dziecko trzymać w domu dlatego, że ma być rewolucja. Pani Barbara westchnęła. Tak, Agnieszka jest odważna. To jest nie to, żeby odważna, ale ma w sobie coś takiego, że jak jest blisko, matka czuje się raźniej na duchu. - To nie jest konieczność życiowa, bo przecież mogłaby chodzić tu do rządowego gimnazjum - rzekła tedy zdenerwowana, że Bogumił sam jakoś na to nie wpada, co sam przecie dawniej doradzał. Bogumił na chwilę oniemiał. - Teraz będziesz dziecko oddawać do rosyjskiej szkoły? - spytał dziwnie zasępiony, gdyż nigdy nie słyszał od pani Barbary tylu wymysłów na Rosję, co w tym okresie. - Chętnie tego nie czynię - zirytowała się. - Chociaż kto wie, czy teraz to nie będzie mniej niebezpieczne niż kiedykolwiek. Ostatecznie, jak Moskale przegrają wojnę, a przecie do tego idzie, jak się ta cała Rosja zacznie burzyć, to rząd musi dać jakieś ulgi. Może niedługo w gimnazjach zaczną uczyć po polsku? Bogumił nie sprzeciwiał się więcej. Nieraz przecie mówi się jedno, a potem czyni drugie i nie zawsze to wychodzi na złe. Pójście Agnieszki do gimnazjum będzie taniej kosztowało, a jeżeli co, to takie rzeczy należało brać pod uwagę w niepewnych czasach. Ano więc sprawa została prawie postanowiona. Z Agnieszką jednak jeszcze się o tym nie mówiło, rodzice nie chcieli jej przeszkadzać w zakończeniu roku szkolnego. Pani Barbara nie wiedziała, jak Agnieszka ich projekt przyjmie, i nawet stanęło na tym, że o ile będzie chciała, to się pomyśli o czymś innym. Agnieszka była tymczasem pochłonięta szkołą, a dla domu tak prawie jak nieobecna. Przed otrzymaniem świadectw z ukończenia kursu czwarta klasa odbywała repetycje z najważniejszych przedmiotów. Klara Hilchen i Niechcicówna spodziewały się obie pierwszej nagrody, a ponieważ miały w ciągu roku jednakowe stopnie, sądziły, że od wyniku repetycyj będzie zależało, która z nich ją dostanie. Dotąd nie zajmowały się tą sprawą, ale ponieważ w klasie zaczęło się o tym gadać, w końcu się tym przejęły. Agnieszka przestawała obecnie z Klarą więcej niż kiedykolwiek. Nie naśladowała co prawda jej figlów, ponieważ miała już własny sposób weselenia się i dokazywania; żywiła natomiast gorącą chęć, żeby Klarę zmienić na lepsze, wpłynąć na jej charakter. Ale taka rzecz była trudna, i teraz, wobec bliskiej sprawy nagrody, wszystkie tego rodzaju zamiary zbladły albo zdawały się niewykonalne, a na pierwszy plan wystąpiła stara, łatwiejsza chęć, żeby nie dać się Klarze zwyciężyć. - Gdyby Zośka albo Helena - tłumaczyła sobie Agnieszka - tobym nic nie mówiła. Jeszcze bym się cieszyła. Bo one mają porządny charakter. I jakby na dowód, że istotnie gotowa jest tym dwóm ustąpić pierwszeństwa, Agnieszka z nimi się właśnie uczyła, podciągała je z tego, w czym były słabe. Ale przecież w gruncie rzeczy wiedziała, że nie ma żadnych widoków, aby która z nich zdobyła nagrodę. Może dlatego tak pochopnie im jej życzyła? Agnieszka zaledwie była w stanie powziąć tego rodzaju myśl, istniała ona jednak w postaci dokuczliwego niezadowolenia ze siebie. I skąd na przykład brała się ta zostawiająca niesmak pokusa, żeby każde wspólne powtarzanie programu kończyć rozmowami o Klarze? Zośka i Helena dawały się z łatwością w to wciągnąć. Klara zresztą dostarczała im każdego dnia argumentów przeciwko sobie. - Co wy się tak przejmujecie? - szydziła na przykład raz w czasie rozmowy o bliskich repetycjach. - Ja to wszystko mam gdzieś, wiecie teraz? Uczę się, bo co mam tymczasem robić? Ale ja na to gwiżdżę. Na mnie już teraz chłopcy tylko czekają. Jak będę chciała, to wyjdę za mąż za nie wiem jakiego bogacza. A jak będę chciała, to zostanę sławną tancerką, jak Cleo de Merode. Puszczać się, szaleć, podróżować, pić szampana, mieć każdego, kogo się chce, u swoich nóg, to mi dopiero życie, nie tam gnić nad książkami czy jakim innym nudziarstwem. To dobre dla tych, co nie mogą inaczej. Dla biednych, kulawych, garbatych, brzydkich. Ale kto się zanosi na taką boską kobietę jak ja - powtarzała słowa jednego z pracowników ojcowskiej garbarni w Czałbowie - no to proszę! Dziewońska nie mogła ścierpieć takiego gadania. Helena, nie tak bezwzględna w sądach, wyśmiewała w każdym razie tego rodzaju przechwałki, Agnieszkę zaś opinie przyjaciółek więcej wzburzały przeciw Klarze niż mądrzenie się samej Klary. Bo i co do siebie Agnieszka nie była pewna, czy jej też nie nęcą rozmaite zdrożne szaleństwa życia. I że Klara przechwalała się swoimi złymi skłonnościami, to jeszcze nie zdawało się w niej najgorsze. Agnieszka wolała to niż ukrywanie się z przywarami, jak to niektóre potrafią. Zresztą mówiła sobie, że Klara ma trochę brutalną i rozwydrzoną naturę, ale może w tym, co plecie o sobie, było trochę przesady? Gdy jednak Helena wyraziła podobne przypuszczenie wołając: - Ale! Klara tylko pozuje na taką. Więcej gada, niźli co warte - Agnieszka zamiast ucieszyć się spochmurniała. - Nie, nie - rzekła - w niej to wszystko naprawdę jest. I nagle, zapomniawszy po trosze, do czego zmierza, zaczęła rozważać: - Tylko, że ja ci powiem, wiesz, Helena, ja nie to w niej potępiam. Bo ja rozumiem, że można chcieć popróbować rozmaitego używania i tam takich... Ja też mam takie różne chęci - wyznała ulegając potrzebie oskarżenia się. - Ale mnie się zdaje, że w człowieku powinno być coś więcej. - Coś takiego, żeby sobą kierować i... i... i... - No, cóż tak "iczysz". Powiedzże prędzej. - Czekaj, bo mi się pomyli. No i wiesz, coś takiego, czym by można te różne głupstwa czy tam grzechy okupić. A w Klarze tego nie ma. O widzisz - wybrnęła wreszcie Agnisia zorientowawszy się, że idzie jej nie tak o wady Klary, jak o jej stosunek do życia. Dziewońska i Helena zgadzały się z tym, że Klarze brak lepszych dążeń. Ale i wad jej nie uważały za błahostkę. Klara jest zarozumiała, intrygantka, niezdolna do prawdziwej przyjaźni. Będzie z kimś niby dobrze, ale jak tylko o nią samą pójdzie, to nigdy nie wiadomo, jaką grę poprowadzi, kiedy z czego skorzysta, żeby komu zaszkodzić, a siebie wysunąć. Agnieszka słuchała i znowu rozjątrzała się, że sukces Klary byłby czymś bardzo niesłusznym. Pod każdym względem. Bo czyż Helena nie twierdziła nawet, że Klara i program klasy umie tylko na efekt, bez gruntownego zrozumienia? Ale choć wszystko to było prawdą, Agnieszka źle się czuła ze swym pożądaniem własnego tryumfu i cudzego upokorzenia. Chciała być wyższa nad to, męczyła się i wstydziła, i tak ciągle miała te rzeczy na myśli, że kiedy przyszło do repetycji z botaniki, ni stąd, ni zowąd zaczęła wpadać z jednej omyłki w drugą. Wzbudziła zdumienie klasy i nauczyciela, pan Ojcewicz okazał wiele dobrej woli, że jej postawił czwórkę. Inne przedmioty poszły gładko, ale ta jedna czwórka rozstrzygnęła chyba sprawę pierwszej nagrody. Klara miała ze wszystkiego celująco prócz matematyki - z której, zdaniem pana Topolskiego, piątkę mógł mieć jedynie Bóg. Po ostatnim dzwonku wnętrze szkoły zahuczało jak ul i jak pszczoły zaroiły się na podwórzu wybiegające uczennice. Żegnano się, śpiewano. Przepychając się przez tłum dziewcząt do szatni Agnieszka usłyszała, jak Tabaczka pociesza jedną z małych, której nie udało się czegoś poprawić. Jednocześnie zobaczyła - pobladłą i przestraszoną twarz Emilki. - Nie przeszła - zadrgało w niej współczucie. Chciała podbiec do siostry, zażartować i podnieść ją na duchu. Ale nagle uczuła, że nie może się na to zdobyć. Och, jakżeby umiała pocieszać i wykazywać błahość podobnie drobnych niepowodzeń, gdyby sama uzyskała to, ku czemu dążyła. Ale teraz przeciwnie, - chciała być jak najdalej od tych, którym się nie powiodło. Broń Boże nie podkreślać, że ma z nimi cośkolwiek wspólnego. Wyminęła siostrę, cofnęła się od szatni i, wróciwszy do pustej klasy, nalała sobie wody ze stojącej na katedrze karafki. - Jak one będą żyć, czym się podtrzymywać na duchu? - myślała o tych, które pozostały na drugi rok. - Czy one są już takie na wszystko zrezygnowane, obojętne, czy mają jaki sekret na to, jak żyć, kiedy je spotka coś takiego nie do zniesienia? Przeniknęło ją niejasne poczucie, że ona właśnie ma ten sekret. Czyż nie umie się cieszyć życiem bez względu na to, co jej ono przynosi? Lecz gdy pomącone uczucia stały się myślami, myśli szły w innym kierunku. - Ba, czy to Klarze na przykład byłoby trudno żyć bez pierwszej nagrody? - rozgoryczyła się. - Nie wiem, po co ona się o nią stara? Czuła teraz już nie chęć poprawienia lub zwalczenia Klary, ale chęć posiadania tego, co ona posiadała: piękności, która nie nastręcza powątpiewań, bogactwa pozwalającego zaspokajać wszystkie zachcianki. I Agnieszka cierpiała, jak cierpi się w złej chwili, spostrzegłszy, że inni tyle darów życia otrzymali, gdy my tylko coś czynimy, czymś chcemy być, ze wszystkim się uniesieniami serca, nie dbając o korzyści, zespalać. Gdy tak stała pijąc wodę i parając się ze sobą, raptem Klara wpadła do klasy. - Co tu robisz?! - krzyknęła. - Jeszcze nie poszłaś do domu? Beczysz? No, wiesz, nie wszyscy przecież muszą być pierwszymi. Ktoś zawsze musi przegrać. Agnieszka zesztywniała nie tylko ciałem, ale jakby i duchem: - Przegrać? - spytała wyniośle. - To jeszcze zobaczymy, kto przegra. Życie długie. I moja wygrana będzie lepsza niż twoja! - A to ci heca! - Klara nie posiadała się z uciechy. - Ażeś pobladła z tej zazdrości. To komedia, niech mnie gęś kopnie! Ale nie wściekaj się, wiesz? Złość piękności szkodzi! W Agnieszce zawrzało. - Zazdrościć? Ja? Tobie? Czego? Tego życia, które chcesz prowadzić? Na twoim miejscu strzeliłabym sobie od razu w łeb! Klara nie przestała się śmiać. - Nie bój się. Dla mnie inni będą sobie strzelali w łeb! Z tym wyszła. Agnieszka stała chwilę dziwiąc się temu, co zaszło. Poznała doskonale, że teraz dopiero poniosła rzeczywistą porażkę. Zapragnęła uciec z miejsca, w którym brzmiała dopiero co ta okropna rozmowa. W sieni spotkała Zośkę Dziewońską i Helenę. - Patrzcie - ucieszyły się - ona jeszcze tu jest! Myślałyśmy że poszłaś z Emilką. - Coś ci powiem - oznajmiła z pośpiechem Helena. - Nie martw się! Tylko co słyszałam, jak Ojcewicz mówił do starej: "Jeżeli kto, to ona - to znaczy ty - umie coś niecoś z botaniki". A stara wiesz co na to? "Więc widzi pan - powiada - do czego doprowadzają te wasze egzaminy, te wszystkie nagrody. To im tylko - mówi - psuje charakter. Dziewczyna - to znaczy ty - straciła po prostu głowę". I ja ci mówię, zobaczysz, nie wlepią ci tej czwóry na cenzurę. - Owszem, wlepią, ale to nic - odparła Niechcicówna z odzyskaną raptem wielkodusznością. Nie mogła nic poradzić na to, że poczuła się wzmocniona tym, co rzekły. W domu zastała matkę skłopotaną zostaniem Emilki na drugi rok, a zwłaszcza jej zmartwieniem z tego powodu. - Ona jest taka wrażliwa, jeszcze się rozchoruje - narzekała pani Barbara. - I Tomaszek ma dwie poprawki - dodała. - Ale on nic sobie z tego nie robi. Już gdzieś przepadł. Agnieszka próbowała rozbawić siostrę, ale czuła, że śród śmiechu sama gotowa jest wybuchnąć płaczem. - A ty, moje dziecko? - spytała ją pani Barbara - Jakże z końcem roku? - Nic. Dobrze. Nam dopiero jutro dadzą świadectwa. Pani Barbara nie śmiała więcej pytać. Agnieszka miała przelotną pokusę, żeby zwierzyć się matce ze swych smutków. Ale nie. Z matką jest przyjemnie być, jak wszystko dobrze idzie, rozpraszać wtedy jej wieczne strachy, przyprowadzać ją do wesołości; ale iść do niej z taką rozterką w duszy? - Nie. A gdyby ojciec? Westchnęło w niej coś w rodzaju tęsknoty za ojcem. Ale ojca tak się jakoś niewiele znało. Ostatecznie poszła sama do parku. Spoczęła na ustronnej ławeczce nad stawem i patrzyła, jak po jego gładkich, czarnozielonych wodach płyną dwa zjeżone łabędzie. W pobliżu nie było żywego ducha, tylko daleko na wale nadrzecznym widać było, jak pod zasłoną nisko zwieszonych liści poruszają się nogi, laski i parasolki przechodniów. Miało się ku zachodowi. Niebo powlokło się pozłotą, kolory ziemi łagodniały i upodabniały się do siebie. Daleki turkot miasta zadźwięczał jak pieśń. Agnieszka przymknęła oczy i niespostrzeżenie popadła w ten powierzchowny sen, którego majaczenia pozostają w związku ze zbyt mocno udręczającą nas rzeczywistością. Śniło jej się, że idzie po trawniku zarośniętym krzaczkami geranium. Czuła wyraźnie mocny zapach liści geranium, widziała bladofiołkowe kwiaty. Nagle wynikła stąd niby karteczka, z której rozległo się zdanie: "Zbankrutowałam, Agnieszko. Ty miałaś rację. Klara". Agnieszka drgnęła, zbudziła się i usiłowała przez chwilę zrozumieć, co znaczyły te słowa, od których wiało i radością, i smutkiem. Następnie schyliła się i podjąwszy z ziemi patyczek napisała na piasku: "Śp. Agnieszka Teresa Niechcicówna, zmarła dnia 24 czerwca 1904 roku". Zostawiła ten napis odchodząc, ale po chwili wróciła i zadeptała go nogą. Nazajutrz okazało się, że w istocie nie wzięto pod uwagę jej pomyłek na repetycji z botaniki. W drodze wyjątku przyznano dwie pierwsze nagrody. Po zamęcie ostatecznych pożegnań ze szkołą Agnieszka wracała bez humoru do domu. - Ach! - myślała. - Co ja też wczoraj wyprawiałam. Przecież można było przypuszczać, że się tak skończy. Temu niedoskonałemu żalowi zaczął towarzyszyć wnet inny. Nie, bo jak mogła okazywać w ostatnich czasach tyle wrogich uczuć wobec Klary? Teraz wierzyła na powrót, że Klarę można zmienić. Poczuła spazmatyczną radość całego jestestwa na myśl o tej zbawczej przemianie. Tak, ale teraz to już nie sztuka tak myśleć, tego pragnąć! Być takim - nie po tryumfie, ale kiedy się z kimś idzie w zawody - oto wygrana! Lecz ona się o taką wygraną nie pokusiła. Ostatecznie przeciwstawiła się nie temu złemu, co tkwiło w Klarze, ale temu dobremu, co ją mogło spotkać! - Będzie mi się to ciągle przypominało - myślała czując dotkliwą potrzebę zadośćuczynienia; ale gdzie, kiedy, komu? - Będę miała zatrute wakacje - westchnęła. Nie miała ich zatrutych. Gdy zjechano całym domem w rodzimą zieleń Serbinowa, wszystko poszło w niepamięć. Jednak nie tak doszczętnie, aby na dnie samopoczucia nie pozostało coś niby blizna, miejsce omijane, nie dotykane, ale wiadomo, że uraźliwe. Jak to bywa, że jednemu dolega, co kiedy złego doznał, a drugiemu - co kiedy złego zrobił. 24 Agnieszka przyjęła spokojnie i prawie z zadowoleniem wiadomość, że ma iść do gimnazjum. Panią Barbarę to strapiło. Liczyła trochę na opór córki, a wtedy trudno, dziecko wzięłoby poniekąd na siebie swój wyjazd w dalekie strony, a ona nie gryzłaby się, że je oddaje do niecierpianej szkoły. Choć z drugiej strony, skoro dziecko zdecydowało się na gimnazjum, to znaczy, że będzie razem z nimi ponosić odpowiedzialność, zawsze to lżej. Agnieszka ma samodzielny sposób myślenia, wie już niezgorzej, co robi, więc nie ma się czym trapić. Trapiła się jednak myśląc, jak Agnieszka może mieć na to gimnazjum ochotę. I w ogóle tak jakoś bez żalu porzuca szkołę, gdzie jej było pod każdym względem idealnie. Pani Barbara znów, jak niegdyś w czasie dzieciństwa Agnieszki, mówiła o jej braku uczuciowości. Bogumił gniewał się. - I tak - mówił - nie wszystko z dziećmi idzie, jak by się chciało, a ty jeszcze szukasz złego tam, gdzie go najmniej. Dlatego ma być nieuczuciowa, że nie robi o każdą rzecz histerii? O brak uczuć mogłabyś ją prędzej pomówić, jakby chciała z domu wyjechać. Pani Barbara westchnęła i pokręciła głową. Nie miała złudzeń co do tego, że Agnieszka dla pozostania w domu pragnie iść do gimnazjum. Ona musi mieć w tym jakąś myśl matce nie znaną. I chcąc się czegoś dowiedzieć, starała się ostrożnie uprzytomnić Agnieszce, że w gimnazjum nic ją dobrego nie czeka. - Moje dziecko - mówiła - muszę cię uprzedzić, że będziesz tam u obcych, między wrogami. Agnieszka uśmiechała się tylko w milczeniu. Gdyż to ją właśnie nęciło. Chciała się, owszem, zetknąć z tym obcym środowiskiem, chciała wziąć udział w tym, co cierpi większość młodzieży. Uprzywilejowani tego świata należą do dwu rodzajów. Jedni są dumni ze swego jakiegokolwiek przywileju, drudzy wstydzą się go i chcą go tak czy owak okupić; i te rzeczy zaznaczają się już w najmłodszych latach. Agnieszka roiła sobie przy tym, że pójście do gimnazjum będzie dla niej okazją do przeciwstawienia się wrogowi, dania mu odporu, okazania patriotyzmu. W szkole pani Wenordenowej nie uczono patriotyzmu pojętego jako nienawiść, nie odczuwało się tam zresztą prawie niewoli, żaden ucisk bowiem nie jest w stanie przeniknąć do wszystkich bez wyjątku środowisk. Korzystając ze skromnej na krótką metę swobody hodowano też tam raczej życzliwość i zrozumienie dla ludzi, narodów, światów. Nie przygotowywano zapewne w ten sposób do bezpośredniej walki czy buntu, ale gromadzono skarb uczuć, bez których żadna walka nie miałaby pod co burzyć, oczyszczać pola. Jednakże tak czy owak, świadomość niewoli przenikała do serc i umysłów z lekcyj Tabaczki, z pokazywanych przez nią reprodukcyj Grottgera, z opowiadań pani Wenordenowej o widzianym w Krakowie przedstawieniu "Wesela" Wyspiańskiego, z historii własnych rodzin. Przenikała i wzniecała zarzewie, które sprawiło, że Agnieszka marzyła teraz o pójściu do gimnazjum prawie jak o czekającym ją boju. W jaki sposób miała go stoczyć, tego jeszcze tak dobrze nie wiedziała. Przedstawiało jej się to mniej więcej w postaci osiągnięcia różnego rodzaju znanych z dotychczasowego życia szkolnego tryumfów, które potem rzuci się w twarz zachwyconym nią wrogom. Na razie ochoczo przygotowywała się do egzaminu, bo do tego gimnazjum trzeba było w dodatku zdawać egzamin. Panią Barbarę widok Agnieszki wertującej z godnym lepszej sprawy zapałem rosyjskie podręczniki przejmował żałością. - Nie ślęcz tak nad tą moskiewszczyzną - mówiła. - Używaj lata. Baw się! A lato było tego roku w istocie nadzwyczajne. Słońce od wschodu do zachodu jaśniało na nieskalanym niebie, od paru tygodni najlżejszy wiatr nie poruszał listowiem. Gorące, ciche dnie i gorące, ciche noce zdawały się nie toczyć, a trwać nieruchomo nad Serbinowem. Woda w stawach opadła, ptaki zamilkły, świerszcze tylko dźwięczały bez przerwy, a ludzie brązowieli od słońca. Wszyscy wiedzieli kładąc się spać, że nazajutrz i co dzień powita ich ten sam błękit oślepiający, ten sam upał i blask. Tylko wuj Daniel nie dowierzał pogodzie. I kiedy na ostatnią niedzielę sierpnia Ostrzeńscy mieli jechać do Serbinowa, zapowiedział listem, jak zawsze, żeby przysłać po nich o tyle, o ile pogoda będzie pewna i nie grożąca burzą. Ostrzeńscy zapowiedzieli się z wszystkimi trzema synami, prócz nich mieli też przybyć Holszańscy. Bogumił wysłał Banasiaka w spokojne fornalskie konie karetą po Ostrzeńskich, a Klimeckiego wolantem cuglowym po rejentostwo. Pani Barbara krzątała się z ożywieniem koło przygotowania obiadu, i rada, i od czasu do czasu dogadująca sobie, że czasy nie są po temu, żeby urządzać przyjęcia. Zabiegała jednak, aby wszystko wypadło jak najpomyślniej, i dziękowała też Bogu, że ma do pomocy Julkę Kaczmarkównę, swoją służącą z Kalińca. Felicji nie można nic przyganić, dałaby radę wszystkiemu, ale zawsze we dwie sprawniej obsłużą gości. Chwała przy tym Bogu, że się ze sobą nie kłócą, miały obie zgodne usposobienia, życzliwe sobie wzajem i światu. Gorzej było z Żarnecką, bo ze strachu, żeby się nie upiła przed proszonym obiadem, Julka i Felicja wypatrzywszy, gdzie trzyma swą buteleczkę, wykradły ją i schowały. To Żarnecką wprawiło w taką złość, że zaczęła zwłóczyć z robotą, stękać i narzekać mówiąc: - To ta nie moja substancja gotować takie obiady. - Ostatecznie pani Barbara wyniosła jej kielich wódki z pokoju, na co Żarnecka obraziła się. - Czy to ja za tym tak patrzę - rzekła ze wzgardą. Zostawszy jednak sama w kuchni wypiła i zaraz wzięła się raźno do rzeczy. Kiedy dzieci przybiegły pod okno z krzykiem, że goście jadą, pani Barbara zdejmowała dopiero fartuch i myła ręce. Wuj Daniel wydobywał się z karety kontent, że przebyli bez szwanku osiem wiorst dzielących Kaliniec od Serbinowa. Wujenka Michalina była zgrzana i umęczona powolnym truchtem spracowanych wałachów. Pani Barbara pośpieszywszy na ganek zobaczyła, że prócz Ostrzeńskich, Bodzia i pani Holszańskiej z karety wysiadł jeszcze słusznego wzrostu szatyn o ujmującej pociągłej twarzy i ładnych, piwnych oczach, z ciemnym piętnem pod prawą dolną powieką. - Ceglarski - szepnęła czerwieniąc się z wrażenia na widok niespodziewanego przybysza. - No, więc chwała Bogu jesteśmy! - wybuchnęły obustronne okrzyki. - Co tak późno? - Szosa pewno zła? - Ach, ci panowie takie marudy, wiecznie się na nich czeka. - A pan rejent? - Jedzie z chłopcami wolantem. - A może się tam jeszcze stroją w domu. - Ależ państwu musiało być ciasno! - Gdybym był wiedział! - Nie, kiedy doskonaleśmy się zmieścili. - Niechcic. - Ceglarski. - Panowie się nie znają? - zdumiewała się wujenka Michalina. - Pan Ceglarski, ozdoba naszego przemysłu. Wyobraź sobie, Basiu, musiałam tego człowieka zabrać siłą! - Pani szanowna pomyśli, co za natręt - usprawiedliwiał się Ceglarski całując po kilkakroć rękę pani Barbary - Ale miałem taką pokusę... - Proszę pana - zapewniała pani Barbara. - Możemy być tylko nie wiem jacy szczęśliwi... - Pan Ludwik dopiero co przyjechał z Petersburga - oznajmiła Holszańska. - Są nadzwyczajne wiadomości. Książę Światopełk-Mirski ma podobno zostać ministrem spraw wewnętrznych. Basiuchno, czy te psy nie pogryzą mi Pufcia? Czy ja mogę go puścić, żeby pobiegał? Pufciunio pójdzie na spacerek. Pójdzie Pufciunio, pójdzie. Rejentowa trzymała pod pachą swego pinczera, który warczał ze strachu. - Dzieci! Zabrać psy! Zawołajcie je tam gdzie dalej - rozkazał Niechcic. - Jak się macie, dzieciarnia. Patrz, Bodziu! Tomcio już pierwszoklasista, a ty wciąż nosisz długie włosy. Cóż Agnisia? Pewno przeszła z nagrodą. Do której klasy? Do czwartej? Już skończyła cztery? Prawda! Prawda! Jak ten czas leci! A Emileczka? Boże, jak się to dziecko rumieni! Dajże pysia i masz tu trochę słodyczy. Pani Michalina wpychała zmieszanej Emilce owiązane sznurkiem pudełko. - Ach, nie, przepraszam - spostrzegła się. - To jest mięsko dla Pufcia. Holszańska! Weź to świństwo ode mnie! A gdzie czekoladki? Daniel! Bodziu! Kto ma pudełko z czekoladkami? Czy nie zostało w karecie? - Basiu, kto ci szył sukienki dla dziewczynek? Jakie ładne! - zachwycała się rejentowa. Wuj Daniel wrócił od karety. - Nie ma tam żadnych czekoladek - oznajmił. - Ach wy! - fuknęła wujenka Michalina. - Czy nie mówiłam, żeby pamiętać o czekoladkach!!! Może chłopcy przywiozą! Czekajcie - wołała na Banasiaka. - Nie odjeżdżać! Poszukajcie no jeszcze! - Nie można znaleźć rzeczy w danym miejscu nie istniejącej - gniewał się wuj Daniel. - Michasiu, daj sobie spokój - prosiła pani Barbara. - Dla dzieci wcale niezdrowo zajadać się czekoladkami. Tomaszek i Emilka byli jednak innego zdania. Na własną rękę przeszukali karetę i nic nie znalazłszy pomknęli w ogród, wybuchając po drodze tłumionym śmiechem. Psy, kręcące się powitalnie między gośćmi, pognały za dziećmi. Pufcio rwał się jak oszalały z rąk swojej pani. - Piesuniu! Pufciu, nie rwij się tak! To są niedobre psy! Niedobre, duże psy! One by Pufciunia rozszarpały. Pufcio mądry piesek! Nadjechał wolant, z którego zeskakiwali młodzi Ostrzeńscy i wychodził pomału Holszański wtykając Klimeckiemu napiwek. - Anzelm bardzo utył, a Janusz jeszcze wyładniał - pomyślała pani Barbara musnąwszy ustami włosy uroczego bratanka, który całował ją w rękę. - A ty, Janusz - uśmiechnęła się - jako dziecko miałeś złote kędziory, a teraz to się zrobiłeś prawie czarny. I cóż, podobno jesteś na stałe w Kalińcu? - Na stałe od tygodnia - odpowiedział za syna wuj Daniel. - Otworzył, wystaw sobie, gabinet lekarski w naszym mieszkaniu. Jeszcze tego nam właśnie do szczęścia rodzinnego brakowało. - Tylko że ojciec wyprasza mi z poczekalni pacjentów - rzekł Janusz mało donośnym, ale przyjemnym głosem. - Od jutra - uśmiechnął się czarownie - będę od tatusia pobierał honorarium za każdą wyrzuconą Żydówkę. - Nie, bo uważasz, przychodzi jakaś parszywa Żydówka z dzieckiem chorym na koklusz. Żeby jeszcze chociaż była przystojna - pokpiwał sam ze siebie wuj Daniel. - Ale to tymczasowe - śpieszyła powiadomić wujenka Michalina. - Janusz ma objąć miejsce lekarza więziennego. Nie wiecie? Małygin... wiesz, który to? Ten z brodą... Bardzo przyzwoity człowiek. Wczoraj u niego byłam. Bo Janusz to taki fajtłapa, że sam kroku nie zrobi, żeby się o coś postarać. Przyznaj - pociągnęła urodziwego syna za ucho - że jakby matka nie wychodziła, nie wydeptała... - Zginąłbym - dokończył Janusz łagodnie. - Wpadłbym pod pierwsze lepsze konie dorożkarskie. - A ten wałach z lewej, to nowy? - zaciekawił się wuj Daniel. - Nie widziałem go jeszcze. Bojąc się koni, był jednocześnie wielkim ich miłośnikiem i znał na pamięć wszystkie serbinowskie fornalki. - A tak - ucieszył się Bogumił. - Dobrałem go niedawno Banasiakowi do tej szronki, co chodzi w dyszlu. Ma teraz całą czwórkę szpaków. Dobry koń. Tylko bardzo łasy na cukier - dodał śmiejąc się. - Chłopcy, a czekoladki? - przypomniała sobie wujenka. - Czy przywieźliście czekoladki? - Jakie czekoladki? - Co za gapy! Stały przecież w jadalni pod lustrem. No, nic, przyślę jutro przez Józefata. Bogumił zwrócił się do milczącego Anzelma: - W Kalińcu pewno tylko chwilowo? - zagadnął obchodząc formę "ty", do której go ten chłodny, prawie obcy bratanek żony nie usposabiał. - Tak jest - odparł Anzelm dobitnym głosem. - We czwartek muszę być w Warszawie na posiedzeniu naszej nowej spółki. - Ale teraz czasy nie są chyba dobre dla interesów? - Najlepsze nie są, ale coś zawsze zrobić można - odparł Anzelm tonem człowieka, który już wie, jak sobie radzić z niedobrymi czasami. Zaczęli mówić o wojnie. Anzelm twierdził, że Japończycy mimo wszystkie zwycięstwa nie pokonają Rosji. Było to zdanie ludzi przemysłu, którzy biorąc wzrost własnych fortun, spowodowany korzystnymi wschodnimi rynkami zbytu, za wzrost pomyślności kraju doszli do przekonania, że tej pomyślności nie ma co szukać w czym innym jak w łączności z Rosją. Uwierzyli tedy w potęgę tego państwa i na niej oparłszy swoje życiowe nadzieje pragnęli wszystkiego, co by tę potęgę utrwalało i potwierdzało. Anzelm nazywał to u siebie wyzbyciem się jałowego, nierealnego romantyzmu i nie wiedział, że to było tylko wyzbycie się chęci sprostania trudniejszej rzeczywistości. Pan Ceglarski, chociaż jako właściciel fabryki włókienniczej korzystał również z dobrych stron związku z Rosją, nie uważał tego za powód do życzenia porażki Japończykom, której się też bynajmniej nie spodziewał. Zresztą czyż fakty nie mówią same za siebie? Przejście przez Jalu sforsowane, Port Artura oblężony i mało jest nadziei, żeby się mógł utrzymać; flota Oceanu Spokojnego przestała prawie istnieć, bitwa pod Laojanem zaczyna się olbrzymimi stratami Rosji. - A co do rynków zbytu, kto wie, czy bez względu na wyniki wojny nie będziemy musieli szukać innych. Rosja wyjdzie z tej awantury tak osłabiona, że długo nie podźwignie się do dawnego poziomu zapotrzebowań. Wchodzimy pod znak kryzysu. Pod znak kryzysu - powtórzył. - Szalony kryzys - wtrąciła pani Michalina szeptem wtajemniczonej, marszcząc czoło i wznosząc ramiona. - Ale, panie Ludwiku, niech no pan powie, jak wy sobie z tym świetnie radzicie. Pan Ceglarski - zwróciła się do Niechcica - przerobił warsztaty i tka brezenty dla wojska, Anzelm wyrobił dostawy. I założyli, niech pan sobie wyobrazi, spółkę do wyrobu tygli. Wie pan, kuchnie polowe czy tam coś. Takie tygle amuniliowe. - Aluminiowe, Michasiu - poprawił ją wuj Daniel. - Robię brezenty - rzekł czerwieniąc się pan Ceglarski - żeby nie być zmuszonym do zamknięcia fabryki i wyrzucenia ludzi na bruk. - No, rzecz prosta... Właśnie w tej myśli... - Mnie już bezrobotni ciągle nachodzą - wmieszała się pani Holszańska. - Zaczęliśmy wydawać bezpłatne obiady. W Kalińcu cztery fabryki już stanęły. - Co ty mówisz?! - krzyknęła pani Barbara i przelękniona, i rada, że sprawy nie pójdą takim spokojnym trybem, jak już wszyscy myśleli. - N-ho! - wygłosiła rejentowa tonem, który mówił: - Tylko ja mogę coś o tym wiedzieć. Obie przybyłe panie zaczęły mówić jedna przez drugą, śpiesząc się, aby wypowiedzieć wszystko, co im było wiadome i co przedsięwzięły w Kalińcu, aby zapobiec klęskom. - Chodźcie państwo na tamtę stronę domu - poprosiła pani Barbara. - Tam jest chłodniej. Agnisiu, idź, powiedz Julce, żeby wystawiła krzesełka na werandę. Agnieszka czuła się trochę nieswojo, nie bardzo chcąc już być z dziećmi, a nie śmiąc wdać się w rozmowę starszych. Była rada, że wyznaczono jej jakąś rolę w tym, co się dzieje, i ochoczo pośpieszyła w głąb domu. Goście okrążali pomału dwór postając co parę kroków, gdy rozmowa się ożywiała. Bogumił widział przed sobą Janusza idącego z wdziękiem, lecz nieco gnuśnie, jakby przezwyciężał większy niż inny opór powietrza. Błądząc wzrokiem po jego ładnej postaci Bogumił myślał: - On mi coś nie wygląda na zdrowego. Pani Barbara rzekła do bratowej wskazując ruchem głowy przywiezionego gościa: - Co za sympatyczny i przystojny mężczyzna ten Ceglarski. I wnet myśl jej poszybowała w innym kierunku. - Ja nie wiem, czy pan jada chłodnik - zatroskała się o Holszańskiego. - Ale dla Daniela jest i tak rosół, więc może... - Jadam wszystko, droga pani - zapewniał rejent, który nie lubił, gdy mu przypominano jego katar kiszek. - A jeśli nawet kurs rządowy się zmieni - powrócił do rozmowy toczonej z Ceglarskim - to już będzie za późno. Nic nie wstrzyma wybuchu rewolucji. Nienawidzę wszelkiego gwałtu, ale właśnie dlatego... W tejże chwili nieoczekiwany turkot wdał się w tok rozmowy. Goście nie zwrócili na to uwagi, ale domowi zaczęli się oglądać. - Pójdę zobaczyć - rzekł Bogumił do żony. - To chyba ktoś z interesem do ciebie. Wypraw go prędko. Zaraz siadamy do obiadu. Bogumił wrócił niebawem przed werandę prowadząc pana Woynarowskiego i jeszcze kogoś - Stanisława Ostrzeńskiego z Siąszyc, jak się wnet okazało. Nastąpiły prezentacje. - Państwo mnie pewno nie pamiętają... - Ale jakże... trzy lata temu... I przecież my jesteśmy kuzyni... Ja i szanownego pana znam doskonale. - Skąd? - Ze sklepu. I kto by w ogóle nie znał dziedzica z Pamiętowa. Ludzi tej wiedzy nie liczy się na tuziny. - Bardzo dziękuję... Dziękuję... Pani bardzo uprzejma... - powtarzał z roztargnioną słodyczą Woynarowski. - I nie, nie... Proszę sobie nie przeszkadzać... Nie zatrzymujcie nas, sąsiedzie - zwrócił się do Bogumiła. - Jedziemy na zebranie Towarzystwa Rolniczego do Kalińca i chcieliśmy się tylko w jednej sprawie z sąsiadem naradzić. Bardzo przepraszamy, żeśmy tak nie w porę wtargnęli. Zaraz jedziemy. - Niech no nam panowie tego nie robią. Panowie i tak muszą zjeść obiad w Kalińcu, zebrania zaczynają się dopiero o czwartej... Basiu, panowie chcą pogardzić naszym obiadem. Czy to się godzi? - Ale, oczywiście, nie mogą panowie odjechać przed obiadem. Zaraz siadamy. - Nie, nie, za nic nie zrobimy państwu tego kłopotu. - Co za kłopot? Panowie chyba żartują. Obiad jest skromny, ale głodni panowie nie będą. I pani Barbara, cokolwiek spłoszona, korzystając z powstałego zamieszania pobiegła, żeby wydać rozporządzenia. Ku swej radości zobaczyła, że Julka już dostawiła dwa nakrycia. Felicja zaś krajała śpiesznie na kredensie jeszcze jedną porcję domowych wędlin. - Państwo mogą już siadać do przekąsek - rzekła przy tym, oblizując sobie duży palec. - Więc prosimy. Panowie sami widzą. Obiad na stole. Proszę tutaj. Michasieńko, zajmij miejsce na szczycie. Anzelmie, bądź łaskawy koło Agnisi. Janusz naprzeciwko. A panowie jak wolą - tu albo tu... o tak.. dziękuję. Tomaszek i Emilka siedzieli przy drugim szczycie, oboje razem, trochę ciasno, naprzeciwko wujenki Michaliny. Pan Olczak był na niedzielnym urlopie w Nieznanowie. Bogumił zaczął nalewać kieliszki. - Pan, sąsiedzie, koniak, to już wiem. A Janusz? Anzelm? Panie - słodką. Pani rejentowa nie pije? Odkąd to? - Zdrowie gospodarzy! - Zdrowie gości! - No, niechże Pan Bóg da wszystko dobre Japończykom - zawołał rejent, który nie mógł znieść, żeby rozmowa w tych czasach schodziła na tory wyłącznie prywatne. - Ale rejent coś nieszczerze im życzy. Kieliszek, widzę, pełny. - Na szczęście obejdą się bez moich życzeń - cieszył się rejent. Stanisław Ostrzeński z Siąszyc zaśmiał się: - Ho-ho-ho! - O, zdrowo grzeją, zdrowo grzeją - powiedział następnie i zatarłszy ręce wychylił raźno kieliszek złotego koniaku. 25 - A co to za zebranie? - pytał Bogumił Woynarowskiego. - Nic o nim nie wiedziałem. Nie miało to być właściwie zebranie, lecz nieoficjalna konferencja bardziej czynnych publicznie ziemian. Znacznej liczbie majątków groził brak paszy z powodu suszy i należało wszcząć starania o dowóz paszy z cesarstwa, a w związku z tym o wyjednanie odpowiednich ulg taryfowych. Woynarowski, tak mało zajmujący się na ogół sprawami folwarcznymi, jechał tym razem głównie ze względu na Stanisława Ostrzeńskiego, którego Siąszyce, mając lekkie, przepuszczalne grunty, ucierpiały mocno od suszy. Sprawa paszy leżała mu więc na sercu, chciał, żeby znalazła należyte poparcie i oświetlenie, a że sobie pod tym względem nie ufał, prosił o pomoc Woynarowskiego, z którym pozostawał w dobrych stosunkach mimo niedojścia na razie do skutku małżeństwa z panną Ksawerą. Tu jednak przy stole i kieliszku Ostrzeński z Siąszyc potrafił i sam z werwą wyjaśnić, na czym polega interes rolników, czyli całego kraju w sprawie paszy. - A na dobrą sprawę - dodał następnie - to trzeba by się zająć i gorzelniami. Mówią, że rząd chce obniżyć ceny spirytusu. Ja nie wiem, co ja w takim wypadku zrobię. To by było, słowo daję, fatalne. Ja zamknę gorzelnię! Ja zamknę! - oświadczył gładząc opaloną ręką lewego wąsa i tocząc dokoła niebieskimi oczyma z jasną rzęsą w taki sposób, jakby pragnął uprzedzić wszystkich o groźnym niebezpieczeństwie. - Ceny spirytusu - ciągnął - są i tak, jak Boga kocham, za niskie. Ja nie jestem żaden polityk, ale ja bym chciał wiedzieć, co rząd sobie w ogóle myśli. Że my co? Jak Boga kocham, człowiek musi w końcu być rad, że te Japończyki Moskalom skórę trochę złoją - zaśmiał się. - Przecież spirytus nie może potanieć, bo my nie damy rady z pijaństwem - zaniepokoiła się pani Holszańska, usiłując posadzić przy sobie Pufcia, który nie wiedział, czego jego pani sobie życzy, i co chwilę zaczynał służyć. - Przecież my zakładamy towarzystwo wstrzemięźliwości. Rząd je nawet popiera. Więc jakże to? Ja bym jeszcze podniosła te ceny spirytusu tak, żeby ludzie musieli przestać pić. - No właśnie - rzekł bez zapału Ostrzeński, zbity z tropu, gdyż tego nie miał na myśli, żeby ludzie przestali pić. Pani Michalina klasnęła w dłonie: - A, moi państwo! Przecież wystarczyłoby chyba iść do gubernatora! To jest taki człowiek! On by na pewno zaraz obniżył te ceny. - To, Michasiu, nie zależy od gubernatora, pomimo że ty go znasz - objaśnił z naciskiem wuj Daniel. - To jest... pani chciała powiedzieć, że gubernator utrzymałby dotychczasowe ceny - poprawił swym zbliżonym do szeptu głosem Woynarowski. - Ale to, proszę pani, zależy w istocie od Petersburga i nie od interwencji osobistej, choć i takie uboczne względy mogą mieć, nieprawdaż, swoje znaczenie... - Ale kiedy właśnie gubernator ma olbrzymie stosunki w Petersburgu - olbrzymie - upierała się wujenka Michalina. - A jak nie gubernator, to nasz kochany pan Ludwik jest w Petersburgu jak w domu. Ludwik Ceglarski przyglądał się z daleka Januszowi. Znał go mało, a ile razy go widział, zastanawiał się, co to za człowiek. W rozmowach ogólnych nie brał prawie udziału, najwyżej podżartowywał czasem z tego, co zajmowało innych. Ale w imię czego podżartowywał? Ceglarski próbował raz czy dwa razy wdać się z nim w rozmowę osobistą, która jednak nie wyszła poza zdawkową, prawie nudną informacyjną wymianę zdań. Nie mógł nawet zdać sobie sprawy, czy Janusz jest inteligentny. Co więc oznacza ta twarz i ta czarowna postać? Wyrwany z zamyślenia przez panią Michalinę, młody przemysłowiec pochylił się w jej stronę, usiłując zebrać uwagę, żeby coś odpowiedzieć. Ostrzeński z Siąszyc, kontent, że mówią o rzeczach, które go obchodziły, rąbał swoje: - Bo my rolnicy nie możemy tak jak panowie fabrykanci. Oni to, jak Boga kocham, umieją nawet z tej wojny grosz pociągnąć. Słyszałem o jednym, co miał fabrykę siatek, a teraz robi druty kolczaste. Podobno wojsko tego najwięcej potrzebuje. O, przemysł to chytra rzecz - rzekł z uznaniem. Zapadło nagle milczenie. Ceglarski poczerwieniał, lecz nie podjął tej sprawy. Natomiast Anzelm odpowiedział dobitnie: - Zakład przemysłowy raz puszczony w ruch musi rentować się i produkować, bądź stwarzając, bądź wykorzystując koniunkturę. Takie jest żelazne prawo życia. - Życia pieniędzy czy życia ludzi? - wołał przez stół rejent, zawsze gotów zaczepiać Anzelma. - Ludzi, oczywiście ludzi - zażegnywała spór pani Michalina. - Ludzi nie można wyrzucać na bruk. Udajesz, Waciu, czy nie wiesz? Tysiące ludzi na bruku. Tysiące głodnych. Anzelm to właśnie miał na myśli. - To się tak mówi - galopował Ostrzeński z Siąszyc. - Ale idzie o interes. I ja to uznaję. Bogumił ratując sytuację zwrócił się głośno do Ceglarskiego: - A pan jakiego wina pozwoli: domowe z porzeczek czy czerwone? A jak tam na Oczkowie? Powódź w zeszłym roku dała się panu we znaki? A w tym znów susza? Pan to ma też na głowie: i fabryka, i majątek. Ale placów pan więcej z majątku nie sprzedaje? - Nie, nie sprzedaję. Czerwone, jeśli łaska - uśmiechnął się Ceglarski prawie swawolnie na znak, że nie czuje się wcale opiniami pana z Siąszyc dotknięty. Jakoś nikomu nie przyszło na myśl, że dotknięty mógł się czuć także i Anzelm. Stanisław Ostrzeński spostrzegł się, przestał gładzić lewego wąsa i zmieszany schylił się nad kurczakiem. Ceglarski myślał jednak o jego wywodach. - Czy ja w istocie mam na względzie interes? - zastanawiał się. - A zdawało mi się, że już jestem od tego niezależny! Czyżbym się łudził i okłamywał? A może takie okłamywanie się jest również rodzajem prawdy. Prawdy chcianej... I czy taka prawda może mieć jakieś rzeczowe znaczenie? Pani Barbarze zrobiło się żal Ostrzeńskiego z Siąszyc i aby pomówić o czymś, co go zajmuje, na wzmiankę o placach oczkowskich zwróciła się do Anzelma. - A cóż nasze place? - Place - podchwyciła pani Holszańska - stoją wciąż jeszcze dobrze. - Właśnie, właśnie - dał się zaraz wciągnąć Ostrzeński z Siąszyc. - Może te place warto by wreszcie sprzedać? Pani Barbara już teraz dla siebie samej nasłuchiwała wiadomości o placach. Czuła, że i czasy, i może jeszcze jakieś inne okoliczności pracują na to, by ją ciągnąć ku sprawom innej miary i wagi, bardziej duchowym i ogólnym. Skłaniała się ku temu, ale resztkami praktyczności myślała, że jakby się jaki dorobek nadarzył, dobrze byłoby go nie przeoczyć, bo to może być ostatnia pora na takie rzeczy. - Place trzymają się w cenie teoretycznie - rzekł sucho Anzelm. - Ale wobec niepewności położenia o żadnych aktach kupna-sprzedaży nie może być teraz mowy. I zwrócił się w stronę drugiego końca stołu, dając poznać, że woli słuchać, co tam się mówi. - Kupna? Sprzedaży? - myślała pani Barbara spłoszona. - Czyż ja musiałabym jeszcze raz te place kupować? Uczuła nagle, że się Anzelma boi. - Skąd on ma takie wąskie, zacięte usta - dziwiła się. Pani Michalina zasłyszała rozmowę o placach i zdawała się nią być zgorszona. Gdyż ona, przeciwnie, z każdym dniem coraz bardziej zaprzątana interesami materialnymi, chwytała się jak mogła resztek życia duchowego i ogólnego, rozdmuchiwanych w płomień przez nadchodzące wypadki. - Co wy tam z placami! - wołała ku pani Barbarze. - Słuchajcie! Tu się mówi o takich ważnych rzeczach. Mówiło się właśnie o kryształowym charakterze znanego osobiście Ceglarskiemu księcia Światopełk-Mirskiego, o tym, jakby to było cudownie, gdyby ten niezwykły, liberalny człowiek doszedł do władzy, zwłaszcza że jest podobno polskiego pochodzenia. - Ach, te panie - drwił wuj Daniel zamykając przekornie prawe oko. - Pochodzi z Polaków, odbuduje Polskę. Panie Ludwiku, może obiecał już panu Polskę od morza do morza? - A jeżeli ten Światopełk-Mirski zostanie ministrem, to czy on potrafi zatrzymać rewolucję? - interesowała się pani Barbara. - Bo przecież już dwóch przed nim zabili... Plewe... i jak to się nazywał ten drugi - Sipiagin, zdaje się. Ceglarski jeszcze po trosze się spodziewał, a nade wszystko chciał zapobieżenia rewolucji. - Wrzenie w Rosji - twierdził - ma swoje podstawy. Ma swoje podstawy - powtarzał z namysłem ostatnie słowa. - Ale oczywiście, jak każdej klęsce żywiołowej, należy mu zapobiec. Tylko że to jest możliwe jedynie na drodze reform. Zasadniczych reform i swobód, bez których żadne społeczeństwo nie może się rozwijać. Się roz-wi-jać. I ja widzę dwu ludzi, którzy mogliby tego dokonać. Jeden to Mirski, drugi - Witte. Zwłaszcza Witte. - Witte... Witte... Coś o nim słyszałem - zastanowił się otworzywszy usta i mrugając oczyma Ostrzeński z Siąszyc. Bogumił spojrzał na niego i uczuł w sobie słowa panny Ksawuni: "Przecież to taki prostak". - Może on i prostak - pomyślał śmiejąc się w duchu. - Nie wiem, co Woynarowski może mieć z nim wspólnego. Ale on taki miękki, że byle kto się go czepia. Rejent Holszański obciągnął białą kamizelkę, od której powabnie odbijał ciemny jeszcze zarost. Na śniadej twarzy miał wypieki, w oczach rozpaczliwą decyzję człowieka, co godzi się na budzącą w nim strach i odrazę, ale konieczną operację. - A ja mówię, że rewolucja w Rosji jest nieunikniona i że nic jej nie wstrzyma. Ani siła, ani połowiczne reformy, ani żadna zbawcza jednostka. Bo tylko wielki przewrót... - Jak to, chciałby pan tego, co się działo na ulicach Baku?... - Wacusiu, bój się Boga - przeraziła się pani rejentowa. - Pufciu! Grzecznie! - zgromiła psa. Wszyscy zagadali o rewolucji. Jedni, że ona chce za pomocą martwych doktryn rozumu przerabiać świat nie licząc się z realnymi faktami, drudzy, że chce rozpętać najniższe instynkty ciemnych żywiołów, nie liczące się ze wskazaniami rozumu. - Rewolucja, nieprawdaż, jako zjawisko, jak by powiedzieć, wielostronne... - usiłował objąć całość zagadnienia Woynarowski. - No, przecież porządek musi być. Porządek musi być. Bez porządku świat zginie - zwrócił się Ostrzeński z Siąszyc do pani Barbary z tak zrozpaczonym błaganiem, jakby ona chciała właśnie ten porządek zakłócić. - Czy to pan Woynarowski także chce rewolucji? - pytał zmartwiony. - Najwięcej rząd jej chce, proszę pana. Bo tak postępuje, że do niej doprowadza - rzekła szorstko pani Barbara. Była podniecona, walczyła z chęcią utrzymania się w toku rozmowy i z lękiem, że zaniedba się jako gospodyni. Denerwowało ją, że Julka rozstawia stare, poszczerbione talerzyki deserowe zamiast nowych. - Nie te przecież... Nie te... - szepnęła, gdy dziewczyna podeszła do niej. - To mam zabrać? - No, nie. Teraz za późno. Zostaw już, ale ja mówiłam wyraźnie. Dobrze, już dobrze. Nie róbże zamieszania. - Może państwo pozwolą ciasteczek do galaretki. Domowe - zwróciła się ku gościom. Anzelm głosił dobitnie po drugiej stronie stołu: - Reformy są konieczne, ale normalny bieg interesów i życia każdego obywatela musi być zabezpieczony. - Brawo! To się nazywa mieć sposób na zrobienie jajecznicy nie tłukąc jaj - dogryzł mu natychmiast Holszański. - Nie ma co tak zabiegać o swoje życie - odezwał się spomiędzy dzieci Janusz, zyskując za te słowa przychylny uśmiech Ceglarskiego. Wuj Daniel napił się dużo czerwonego wina i ogarnęło go niezmiernie uszczęśliwione poczucie wyższości ponad te sprawy. Czyż nie miał w pobliżu siebie Michasi i Bodzia, a przed sobą długiego popołudnia, w które żona nie umknie mu ani do sklepu, ani na żadne zebranie? Dał wyraz temu stanowi ducha mówiąc, że Europie nic już historycznego nie grozi. Wojny i rewolucje mogą się jeszcze odbywać gdzieś w Azji czy w Afryce. - A nam pozostaje rozpatrywać wypadki z historycznego, a przynajmniej geograficznego oddalenia. I nie wywoływać wilka z lasu. Julka i Felicja roznosiły kawę. Bogumił rozstawiał papierosy i szukał po kątach popielniczek. Był rozochocony alkoholem i gośćmi. Pomimo to przeważnie milczał, nie żeby się z tym, co słyszał, zgadzał lub nie, ale że o polityce nie miał wiele do powiedzenia. Posłyszawszy jednak wywody wuja Daniela poczuł namiętną chęć ujawnienia i swojego poglądu na rzeczy. Zaczął mówić, a potem prawie wołać: - No, zdarzyć, to się może zawsze wszystko. Ale czy to potrzeba wojny albo rewolucji, żeby się coś działo na świecie? Ja to powiem, że takie spokojne czasy, kiedy każdy robi swoje, to są też historyczne. Zobaczcie państwo, że jeszcze ktoś kiedyś napisze historię takich spokojnych, pracowitych czasów i to dopiero będzie prawdziwa historia. No bo co? Z pola żem sprzątnął, pogodę mamy piękną, gości mam przy stole, potem będę siać, a jak sumienie - o ile to możebne dla człowieka - spokojne, to czy ja nie pan? I że tylu ludzi na tym poprzestaje, nie prze do wojen tam, do rewolucji, no to coś musi w tym być. Coś ważnego musi w tym być! Spojrzał na wszystkich z naiwną pychą, która zdawała się mówić: - Ja tu robię historię! Pani Barbara patrzyła na niego z gniewem, ale wujenka Michalina przyklasnęła mu, a resztę towarzystwa ogarnął jego wesoły humor. Poddawali się z rozkoszą temu doznawaniu życia, które polega nie na twórczej walce o coś dla drugich i nie na chęci zagarniania czegoś dla siebie, ale na zespalaniu się ze sobą i roztapianiu się w żywiole biesiady i zabawy. Zwrócono się do dzieci, których obecność najlepiej wyrażała takie usposobienie ducha. Dzieci przerzucały się właśnie z Januszem gałkami chleba, tak że jedna zatoczyła się aż do rejenta Holszańskiego. Niechcicowie, którzy ciągle czuli w sobie szary koniec stołu, to spodziewając się stamtąd miłego urozmaicenia dla gości, to drżąc, żeby się nie musieli wstydzić, spojrzeli z niepokojem. - Dzieci, nie bawić się chlebem - rzekł Bogumił, ale spostrzegłszy, że Holszański odrzuca gałkę prosto w całą już w pąsach twarz Emilki, poprawił się. - Nie dokazujcie. - Kiedyż mają dokazywać, jak nie teraz - ujęła się wujenka Michalina. - W co się tam bawicie, moi państwo? - Nie, bo jak tak przełożyć palec przez palec i toczyć gałkę, to zupełnie jakby się miało nie jedną, tylko dwie - objaśniła Agnieszka, którą dziś wszystko cieszyło. I goście, i pogoda, i to, że gdzieś jest wojna i że będzie rewolucja, i że ona ma za sobą skończone cztery klasy, a na sobie nie mundurek, tylko białą sukienkę, i że Janusz do niej właśnie pierwszy potoczył gałkę z chleba. Tomaszek wciąż pochodził do Janusza i prosił po cichu, żeby mu dolać wina. Był od tego wina nie czerwony, tylko coraz to bledszy. Bodzio usiłował zaskoczyć Emilkę różnego rodzaju słownymi igraszkami, w których nie mogła się połapać. Nieposkromione śmiechy towarzyszyły jej pomyłkom. Zaraz po obiedzie całe towarzystwo wysypało się na werandę i pomiędzy kwietniki. Woynarowski i Stanisław Ostrzeński pogadawszy chwilę z Niechcicem zaczęli się zbierać do drogi, śpiesząc, gdyż byli mocno spóźnieni. Bogumił podszedł do znajdującego się od tej strony dworu okna kuchni i zawołał: - Julka! Jest tu Julka? Skocz no, moje dziecko, do stajni, żeby pana dziedzica Woynarowskiego konie zakładali. A czy ten furman dostał obiad? - Był i zjadł - oznajmiła Felicja. - Pani kazała go zaraz wołać, jak tylko przyjechali. - A Felicja żałowała, że to nie ten czarny Aleksander - zażartował Bogumił i natychmiast pomyślał: - Po co ja jej to mówię? - Mnie tam za nikim nie żal - odparła mrukliwie. Bogumił złączył się z panami, chodzącymi po alei nad stawem. - Piękny starodrzew - mówił Ostrzeński z Siąszyc przypatrując się lipom, akacjom i grabom. - A ryby pan tu ma? - dodał stanąwszy nad wodą. - Tak dla domu zawsze się parę razy do roku złapie. Czasem i Żyd weźmie do miasta. Ale mi zwyrodniały, psiakrew, bo żem wpuścił karasie do karpi. - Pan by tu i rybne gospodarstwo mógł założyć. Wody naokoło widziałem wszędzie dosyć. - Myślałem o tym - rzekł Bogumił, chociaż właściwie nie myślał, i nagle zasępił się, że nie dosyć jednak wykorzystuje powierzony mu warsztat pracy. - To duże koszty - tłumaczył się. - Dochód z majątku jest, ale idzie do Paryża, a właściciele o inwestycje nie stoją. Tutaj - opowiadał wskazując kępę na stawie - była kiedyś herbaciarnia, łódki. Pani Mioduska, piękna kobieta, potrzebowała rozrywek, to sobie różne figle urządzała. - Kto piękna kobieta? - pytała wujenka Michalina podchodząc z bratową i siostrą. - Mioduska? Ba, ba. Ja ją jeszcze pamiętam, jak tu mieszkała. Serbinów był wtedy sławny z zabaw, z przyjęć. Pani Holszańska była nierada, że mówią przy Ceglarskim o właścicielach Serbinowa, który wolała w danej chwili uważać za należący do Niechciców. Zwróciła uwagę na dzieci, jak malowniczo uwijają się z piłką po trawniku. - Mój panie Bogumile - pytał wuj Daniel - czy pan widzi tam Bodzia? A co to znowu za pies? - wskazał podejrzliwie wylegującego się na trawie dropiatego wyżła. - Poszoł wont! Bogumił wyjaśnił, że to spokojny Ram (Tatar już nie żył), który jeszcze nikogo nie ugryzł. Ram czując zwróconą na siebie uwagę nastawił uszy i uderzał w trawę ogonem, okazując bez wielkiego jednak zapału gotowość wstania i podbiegnięcia, jeśli koniecznie potrzeba. Bodzio był między dziećmi, ale nieswobodny w swym śnieżnym ubraniu marynarza, nie mógł sprostać ich gonitwom i skokom. Tedy w końcu oświadczywszy, że jakby chciał, przerzuciłby piłkę przez najwyższą topolę, tylko że nie chce, wrócił do ojca. - Bodziuś, nie wołaj do siebie tego psa i nie dotknij go czasem! Były wypadki - uprzytamniał Daniel Bogumiłowi - że taki pies obwąchał tylko człowieka i dostawało się od tego najzłośliwszej formy solitera. Taenia Echinococcus. Rozwija się w mózgu. Mój chłopcze - prosił nadbiegającego Tomaszka, uważając go widać za odpowiednio zabezpieczonego przed możliwością dostania solitera mózgu - złap tego psa i uwiąż! Bogumił słuchał i snuło mu się po głowie: - No i kto by to powiedział, że Daniel był kiedyś w powstaniu. Co to czasy robią z człowieka. Wnet jednak powiedział sobie, że to nic nie stanowi o rzeczy. Bywa, że komuś starcza odwagi w wyjątkowych okolicznościach, a nie starcza na co dzień. Kto zresztą wie, co Daniela wtedy popchnęło. Wszak poszedł podobno z całą stancją uczniowską swej matki. Może i to zrobił ze strachu, który w takich wypadkach nazywa się poczuciem honoru i ambicji. Panie znowu odstały. Wujenka Michalina, wspomniawszy piękną Mioduską, zeszła niebawem na wdowę po radcy Joachimie Ostrzeńskim. - Ta już w końcu doszła do tego, że wyszła niedawno za Moskala. Za pułkownika żandarmów. Tfu! - i pani Michalina aż poczerwieniała z irytacji. - To nie wiedziałaś o tym? Ale co przedtem ludzi namarnowała. Jeżeli jest na świecie hetera - to ona. Ja się cała trzęsę, jak ją wspomnę. - A taka była niepokaźna i nawet, zdaje się, chromała - dziwiła się pani Barbara. - Chociaż, owszem, słyszałam... - Niepokaźna! Niepokaźna! Ty wiesz, co ona mnie zrobiła z Januszem? - Z Januszem? - pani Barbara zrobiła wielkie oczy. - A tak - wybuchnęła wujenka Michalina szeptem, ze zgrozą i tryumfem, jakiego się doświadcza odsłaniając przed kimś długo skrywaną tajemnicę. - Jakieś siedem lat temu - jeszcze za życia starego. Pamiętasz, co to ja się tak gryzłam. Jeździłam za nimi do Odessy, do Wrocławia. Nic nie mówiłam, bo mi było po prostu wstyd. Janusz nie miał wtedy dwudziestu lat. Uczepiła go się jak kleszcz! Stara baba! Ledwo go z tego wyciągnęłam. Pani Barbara słuchała przejęta i zdumiona, że nic o tym nie wiedziała, chociaż o wybrykach Joachimowej Ostrzeńskiej bywała nieraz mowa. - A cóż radca na to? - zapytała z wahaniem. - Radca nie wiedział. A może i wiedział... Tam w ogóle panowały stosunki w tych Piekarach... wariackie. Pani Barbarze przemknęły w pamięci czarowne wakacje w Piekarach... spadek po radcy... place na Oczkowie. Zrobiło jej się nieswojo. - To chyba potem - uspokajała nieokreślone skrupuły. - Ja radcę pamiętam jako dziwaka, ale porządnego człowieka. Zresztą w tych rzeczach tak trudno sądzić... - Wracając do Janusza - westchnęła wujenka Michalina - od tego czasu ja jego nie poznaję. On był taki rumiany, wesoły, szczęśliwy chłopiec. Taki do życia. A teraz? - Taki bardzo do życia to nie był nigdy - prostowała pani Barbara. - Ale dobrze wyglądającym i w humorze widziałam go jeszcze u was trzy lata temu. - Gdzie tam! On już o wiele dawniej się zmienił. I tylko przez to babsko. Tylko przez nią - twierdziła pani Michalina z uporem. - Ale moja droga, tylko ani słowa o tym nikomu - zastrzegła się widząc zbliżających się panów. - Pani Michalino! Basiu! Panowie chcą się pożegnać. 26 Po odjeździe Woynarowskiego i Ostrzeńskiego z Siąszyc okazało się niebawem, że już czas siadać do podwieczorku. W jadalni, z której po raz drugi tego dnia wielkimi gałęźmi lipy wygnano muchy, nad stołem zastawionym owocami, serami, wiejskim pieczywem i miodem uwijały się za to osy. Odpędzane, miotały się z irytacją i obijały o ręce lub rzucały do twarzy, wirując po coraz to mniejszej spirali, jakby się chciały z gniewnym, basowym brzękiem wświdrować w oko. Tym razem goście rozmieścili się, jak kto chciał, panie skupiły się razem. Wujenka Michalina przyglądała się Julce. - Jak ty zawsze dobrze trafiasz ze służącymi - rzekła. - Widzę, że z Julki masz i tu na wsi pociechę. - Jest bardzo młoda i może trochę zanadto wygadana - uśmiechnęła się pani Barbara - ale rzeczywiście rozgarnięta i chętna, i taka życzliwa dla wszystkich. Życie ją też wcześnie zaczęło uczyć. Jej rodzicom nigdzie się jakoś nie wiodło. Sługiwali po dworach i ostatecznie, zdaje się, że w Rusocinie przy jej ojcu, jak był polowym, zboże się na polu spaliło. Musieli odejść i przenieśli się na dobre do miasta. - Janusz - wołała półgłosem Agnieszka - weź ciastko. Bardzo świetne. - Tak mówisz? Zaraz się przekonamy. Rzeczywiście wyborne - przyznał Janusz strojąc do Agnieszki powabne miny. - Wyborne - dodał ni stąd, ni zowąd - dlatego, że tobie smakuje. Agnieszka wyprowadziła stąd nagły wniosek. - Wiesz? Chodźmy już do ogrodu. Co tu będziemy siedzieć. - Takich gruszek, jakie pamiętam u rodziców w Jarostach... opowiadał Bogumił zbierając swe rzadko poruszane wspomnienia dzieciństwa. Ceglarski, Anzelm i Holszański rozmawiali znów o bliskiej rewolucji. Emilka podeszła do pani Barbary i szepnęła czerwieniąc się: - Mamusiu, my nie mieliśmy renklod. - Renklod nie dostało biedactwo - wzruszyła się wujenka Michalina. - Panowie, dajcie no tu renklody. Tomaszek i Emilka wybiegli z garściami owoców przed werandę. - Jak ta Emilka cudownie się rumieni. I to co chwilę. Jak tylko na nią spojrzeć. Prześliczne dziecko - zachwycała się pani Holszańska. - A ty dokąd, Agnisiu? Też do ogrodu? Ale, wiesz - zwróciła się ponownie ku pani Barbarze - Agnisia ma także dużo wdzięku. I co za uśmiech. Będzie tym uśmiechem czarować, zobaczysz. - Co znowu! Nie jest wcale ładna - zastrzegała się pani Barbara. - Tyle tylko, że owszem, życia ma w sobie dużo. - Agnisia nieładna? Agnisia będzie urocza - oświadczył Janusz podążając bez pośpiechu za dziećmi. - Patrzcie go - zaśmiała się wujenka Michalina. - Znalazł się rycerz! Pani Barbara była wciąż pod wrażeniem zwierzeń bratowej i czuła potrzebę mówienia o Januszu. - On mi ogromnie przypomina z urody wiesz kogo? Teresę - rzekła. - Ale ty spojrzyj na Anzelma - nalegała pani Ostrzeńska. - Patrz, jaki on jest przystojny. I to jest człowiek! Pani Michalina nie znała właściwej tylu matkom słabości do dzieci zawodzących nadzieje. Piękność Janusza, nie poparta życiową sprężystością, nie przemawiała do niej. Pani Barbara myślała jednak dalej, że Janusz wygląda raczej na syna Teresy, a Oktawia i Sabina mogłyby być córkami Daniela i Michasi. Tylko że w Teresie istniało to wszystko, co przyobiecywał jej wygląd, a Janusz był jakiś omylny. Patrzyło się na niego z zachwytem, ale jak z nim zacząć rozmowę, to nigdy się nic ciekawego nie usłyszy. Po podwieczorku rejentowa zasiadła do pianina i rozbawiona zaśpiewała: Szynkareczko, szafareczko, bój się Boga, stój... Pani Barbara kiwała głową w takt pieśni. - Jak by to było dobrze - zatęskniła raptem - być tu teraz nie na cudzym, ale u siebie, śród takich samych jak my sąsiadów, należeć do jakiegoś mocno osadzonego świata, zamkniętego, pewnego, choćby pospolitego. I wiedzieć, że i dzieci też tak samo żyć będą. Jaki by to był spokój! Co ty robisz, Bogumił? - spytała widząc męża zestawiającego drobiazgi ze stolika do kart. - Po co to? Po co zaraz karty? Nagle przemknęło jej przez myśl, że karty są konieczne w tym porządku rzeczy, który jej się tylko co wydał taki powabny. - Zresztą, jak chcesz - wzruszyła ramionami. Panią Michalinę na widok stolika natychmiast opanowała gorączka winta. - Prędzej! - wołała. - Siadajcie, państwo, siadajcie, bo już mamy niewiele czasu. Zasiedli z nią Anzelm, Holszański i Ceglarski. Rejentowa grała walca. Stolik z partią winta usunięto pod okno. Julka zwijała dywan, gdyż młodzież, przywabiona muzyką z ogrodu, zaczęła tańczyć. Janusz poprosił Agnieszkę. - Będzie ci ze mną niewygodnie - wzdragała się. - Ja źle tańczę. Najlepiej umiem za mężczyznę albo sama. - Nic podobnego - odparł. - Widzę, że lubisz się obgadywać. Nieszczerze - dodał przekomarzając się. Janusz wyglądał tak chłopięco i był jej od tak dawna pamiętny, że Agnieszka nie uczuwała ogromnej pomiędzy nimi różnicy wieku. Ale tańczyła z nim po raz pierwszy i gdy stopy ich splątały się zrazu niezręcznie, zlękła się, że może nie da rady. Przymknęła oczy starając się nic nie myśleć, tylko czuć w sobie grane tony i raptem odzyskała swobodę. Janusz przeszedł na jedno pas. Poddała mu się z łatwością, przebalansowali wzdłuż pokoju, zawrócili w lewo, zmienili krok, pomknęli w szybszym tempie i znów przeszli w senne kołysanie się z nogi na nogę. - A Emilka co? Dąsa się koło mamusi? - wołał Bogumił. - O, jest pan Olczak. Panie Stefanie, tańczymy. Pokaż, córuchno, co umiesz. Julka zaglądała co chwilę z jadalni, gdzie sprzątała. - Ale pan Janusz! - pokrzykiwała. - Pan Janusz! Jak to idzie! A panience, panience, jak to z nim zgrabnie! Bo Emileczki to prawie nie widać za tym panem Olczakiem. Tomaszek zaczął sam wirować i przytupywać pokazując, jak tańczą chłopi. Pani Barbara ujrzała nagle przed sobą kominek, na nim ogień, a przed ogniem dziecko pląsające w nocnej koszulce. Serce się w niej szarpnęło. - Wszyscy bawią się, tańczą, a ty gdzie się, synu, obracasz - zaszlochało całe jej wnętrze. - Lata mijają i ja nie wiem, czy ja od ciebie coraz dalej odchodzę, czy ja do ciebie idę... Bogumił, wuj Daniel i Bodzio wyszli przed werandę, gdzie wuj Daniel zapalił cygaro. Na jasnym, lśniącym błękicie rozciągały się ukośnymi smugami obłoki przejrzyste niby przędza. - Pierzaki - ucieszył się Bogumił. - Będzie zmiana. Deszcz szalenie potrzebny. - Co pan mówi - zaniepokoił się wuj Daniel. - Ale chyba jeszcze dzisiaj nie będzie padać. - No nie, dzisiaj wytrzyma. Wuj Daniel wrócił mimo to do salonu i zaczął naglić. - Michasiu, jedziemy. Pan Bogumił mówi, że może być burza. - Ja pas. A pan Ludwik co nam powie? Daniu, dajże nam skończyć! Panie Ludwiku - budzę pana! - Leżę bez dwóch. Ceglarski grał źle, jakby myśli jego krążyły koło całkiem innego przedmiotu. I chcąc przebłagać panią Michalinę za roztargnienie, pochylił się ku niej z czarownym uśmiechem. - Czego on się tak do niej pochyla? Na co ona tego człowieka przywiozła? - przestraszył się wuj Daniel. - No, jechać, jechać - marudził. - Na nas już czas. Ale grający nie dali się ruszyć z miejsca przed końcem partii. Było już ciemno, kiedy zaczęli wreszcie odsuwać krzesła i wstawać. Konie stały przed gankiem, zbierano laski, płaszcze i kapelusze, ale wujenka Michalina kręciła się i jakby czegoś szukała. - Czy mamuchna co zgubiła? - pytał Anzelm. - Bo torebkę ja mam. Pani Michalina nie chciała zrazu powiedzieć, wreszcie wyznała, że miała zawinięte w chusteczce trzy półrublówki dla służby, które trzymała w ręku, by nie zapomnieć. - Gdzieś je musiałam położyć i nie wiem, gdzie. - Kto słyszał, żeby taka elegancka dama nosiła pieniądze w chusteczce - strofował ją wuj Daniel. - Już wiem - przypomniała sobie pani Ostrzeńska. - zostawiłam je na stole pod kasztanami, tam, gdzieśmy siedzieli po obiedzie. Wszyscy podążyli ze światłem na dwór, ale chusteczki z pieniędzmi nie było pod kasztanami. - Michasieńko, czy jesteś pewna, żeś je tu zostawiła? - pytała pani Barbara i serce tłukło jej się w piersiach. - Co za szalona przykrość. Dzieci! Idźcie szukać jeszcze w pokojach. - Czy tu kto chodził? - badał Niechcic. - W niedzielę ludzie się tu czasami włóczą. - Zaś by się kto łaszczył na chusteczkę - obraziła się za ludzi Felicja. - No już nic! Nie szukajcie! Wszystko jedno! Po dniu się znajdzie! Głupstwo! - wołała wujenka Michalina, zawstydzona, że wszczęła sprawę, która nabierała niemiłego posmaku. Janusz nie brał udziału w poszukiwaniach. Stał z płaszczem matki na złożonych rękach, zagapiony i jakby doszczętnie wyczerpany niewielu słowy, które był wypowiedział, i paru kręgami walca, które odtańczył. Agnieszka spoglądała na niego niespokojnie, bo ponieważ z nią prawie wyłącznie przestawał, myślała, że może zrobiła mu jaką przykrość. Wuj Daniel wołał: - Michasiu, nie zatrzymuj nas! Na pewno zdawało się jej tylko, że miała te pieniądze w chusteczce. Rejentowa, czy ja znowu muszę jechać z tym psem? - grymasił. - Nie można dać go na wolant?! - Do widzenia! Więc, Basiu! Zobaczymy się wkrótce w Kalińcu! - A pan Ceglarski może znów kiedy... Bardzo, bardzo prosimy! - Tomaszek, nie wieszaj się! Taki duży chłopak! Uczeń! I nie umie się zachowywać! Jazda! Jazda! Tomaszek zeskoczył z tylnych resorów karety, potknął się i wpadł na Rama, który zaskowyczał. - Co robisz psu?! - krzyknęła na niego Emilka. - Ty gałganie! Tomaszek zniknął w krzakach. Pani Barbara patrzyła na męża, który śmiał się przy żegnaniu gości tylko ustami, a w oczach miał zgryzotę. Zaraz też odszedł do siebie. Podążyła za nim i zastała go nad księgą rachunków. - Cożem to chciała powiedzieć - rzekła najniższym tonem podniesionego głosu. - Słuchaj, kogo widziałeś, że się tu kręcił koło domu? - Nikogo nie widziałem - odparł szorstko. - I musiałem połknąć to, com usłyszał od prostej dziewki. Od Felicji. Czy to my mamy prawo kogo podejrzewać, kiedy już tyle razy... Zerwał się nagle od biurka. - Gdzie on jest! Ja go zakatuję! Muszę temu położyć jakiś koniec. - Błagam cię, uspokój się. Nic jeszcze nie wiadomo. Ja go znajdę. Ja go wypytam! - Ty go wypytasz! Ty boisz się własnych dzieci. Pani Barbara wycofała się powtarzając półgłosem: - Co za wstyd. Co za rozpacz. Wyszła przed sień. W ciemności słychać było z daleka gnuśne dźwięki harmonii. Zaczęła się skradać ku oficynie, gdzie za czeladną kuchnią tańczono w izbie bandosów. Ktoś szedł. Przystanęła w zaroślach. Olczak minął ją gwiżdżąc. Przeczekała i wyszła przez nie domkniętą furtkę na małe podwórko. Pod ścianą kurników usłyszała zduszone dziecinne śmiechy. Zobaczyła ogniki papierosów. - Tomaszek - powiedziała ostrożnie i wyraźnie. Dwa małe cienie zaczęły zmykać, trzeci podszedł niepewnie i stanął. - Natychmiast mi do domu! - krzyknęła. - Gdzie się włóczysz? - Ojej! Nigdzie. Czego mamusia na mnie krzyczy! Przecież idę. - Oddaj zaraz pieniądze wujenki. Oddaj matce w tej chwili. - Jakie pieniądze? Co mamusia? Co ja zrobiłem? Ja nic nie zrobiłem. Zawsze wszystko na mnie - bronił się niepewnie Tomaszek. - Nie okłamuj matki! Matka wie wszystko. Oddawaj prędko. - Ojej! Co ja mam oddać? - Nie udawaj! Wyrośniesz na łotra! Jak sobie chcesz; ale w takim razie nie wracaj wcale do domu. Nocuj sobie gdzie w rowie ze złodziejami. Nie pokazuj się nam na oczy. Tomaszek przestraszył się. - Niech mamusia nie odchodzi - błagał płaczliwie. - Ja mamusi coś powiem. - Co mi powiesz?! Chodź do domu. Chodź zaraz. Ciągnęła go za sobą, opierającego się i powtarzającego: - Ale kiedy, co ja zrobiłem? W jadalni potrząsnęła go za ramiona. - Patrz mi w oczy! Ty wyrodne dziecko! Przyznaj się żywo, bo tu zaraz przyjdą nakrywać do kolacji. - Do czego się mam przyznać! Ja nie wziąłem żadnych pieniędzy. Daję słowo. Pani Barbara zaczęła płakać. - Mamusiu... niech mamusia nie płacze. Ojej... bo tatuś usłyszy. Mamusiu, cicho - błagał. Jego wielkie, szare, z lekka pozłocone źrenice przybrały tępy, roztargniony wyraz. Twarz miał zwróconą ku matce, ale cała postać podała się bezwiednie na bok, jak czynią zwierzęta, jeszcze gotowe pozostać i już zbierające się do ucieczki. - Nie będę cicho! Będę krzyczeć na cały dom! Tomaszek zatrząsł się ze wstydu i złości. - Już oddaję... oddaję... - sarknął. Wyjął z kieszeni białe zawiniątko i rzucił na stół. - Takie głupstwo... a mamusia zaraz... Pani Barbara mimo całą swą pewność dokonanego przestępstwa osłupiała. - I ty miałeś czoło? Z tymi kradzionymi pieniędzmi? Chodziłeś, tańczyłeś - przed nami. Ty! - Z jakimi kradzionymi? Ja myślałem, że to Agnisia zostawiła. Ja naumyślnie schowałem. Ojej... tatuś. Bogumił nie był u siebie. Szukał syna, wracał przez werandę i słyszał, co mówili. Nim się spostrzegli, wszedł ze zmienioną twarzą, chwycił Tomaszka za ubranie na plecach i pchnął go przed sobą do sieni. - Bogumił - wołała za nim pani Barbara - Bogumił! Bogumił! Chwilę stała, trzymając się za serce i nagle usłyszawszy krzyk Tomaszka, wpadła przez sień do pokoju Bogumiła. - Przecież przyznał się! - krzyknęła wyrywając szpicrutę, którą bił syna. - Przecież oddał! Ty zbóju! Bogumił popatrzył nieprzytomnie. - Zejdźcie mi z oczu! - rozkazał schrypniętym głosem. - Oboje! Oboje! Precz! W progu sypialni spotkała matkę i brata Emilka. - Co to, mamusiu? Ja się boję. - Idź sobie - wygnała ją pani Barbara. - Idź do Agnieszki. Emilka ledwo żywa skoczyła na górę; gdzie teraz razem z siostrą sypiały. - Agnisia - oznajmiła zdyszana. - Tam taka awantura. Ten Tomaszek to taki podły. Nadepnął Rama. I jeszcze pewno wziął pieniądze wujenki. Na pewno wziął. Co ty siedzisz po ciemku? Zapal. Agnieszka, rozpamiętująca z upojeniem i niepokojem przeżyte wrażenia, drżącymi rękoma zaczęła zapalać lampę. - Boże, Boże - myślała. - Taka hańba - hańba na całe życie. Miała wrażenie, że cały dzień uczestniczyła w oszustwie, dokonanym na zaproszonych do domu gościach. W sypialni na dole Tomaszek i pani Barbara płakali trzymając się w objęciach. - Ja na ciebie powiedziałam "ty zbóju" - szepnęła pani Barbara, szarpana ciężkimi wyrzutami. - Bo postępujesz jak zbój. Tak nie można. Nie wolno. Gdzie masz sumienie? Dlaczego to robisz? Czy nie możesz... Nie możesz się powstrzymać? - Ja przysięgam - szlochał Tomaszek - że ja nie wiedziałem, czyje to. - Jak to nie wiedziałeś? Nie widziałeś, nie słyszałeś, jak wszyscyśmy szukali? - Słyszałem, ale ja się wstydziłem powiedzieć. Mamusia nie rozumie. Wstydziłem się. - Ja wiem... Ja rozumiem... Ale teraz już nigdy... nigdy, syneczku. I na co ci były te pieniądze? - Bo ja obiecałem chłopcom, że im kupię... że im kupię... - Ja wiem. Ty nie dla siebie - podchwytywała skwapliwie. - Ty chciałeś dzieciom kupić cukierków. Prawda? U Mielzackiego. I pierników. No widzisz. Powiedz mi zawsze, jak ci coś takiego potrzeba. Przyrzeknij. No już dobrze. Jutro przeprosisz ojca. W Kalińcu pójdziemy do wujenki. Pójdziemy zaraz, jak tylko przyjedziemy. Tomaszek obtarł oczy. - Dobrze. Ale mamusia jej powie, że myśmy... że ja znalazłem, jak oni już odjechali. - Synu! Synu! - załamała pani Barbara ręce. - Nie zabijaj ty matki. Przecież ja bym za ciebie żyły sobie wypruła, a ty mnie znów tak martwisz. Powiesz sam wszystko, jak było. - No, jak to? - żachnął się niecierpliwie. - Przecież ja naprawdę znalazłem tę chusteczkę, jak oni odjechali. Ja właśnie miałem przyjść i powiedzieć, a wyście się na mnie rzucili - bredził z żarem zupełnego przeświadczenia, że tak było w istocie. Pani Barbara patrzyła na niego otumaniona. - Ty tego nie myślisz, ty tego nie mówisz. Ty jesteś dobry - powtarzała z rozpaczą. Zaledwie, ochłonąwszy, usiedli bez Bogumiła do ponurej, spóźnionej kolacji, stróż dał znać, że widać jakiś pożar. Paliło się na zachodzie w stronie Pamiętowa. Niebo z tej strony było zaróżowione aż wysoko ponad drzewami, pogrążonymi w ciszy i mroku. Bogumił wyszedł również przede dwór. - Cicho - rzekł do rozgwarzonych domowników. - Zdaje mi się, że dzwonią. - Dzwonią - potwierdziła pani Barbara. Dzwonić mogli tylko w kościele w Małocinie - zatem pożar musiał być niedaleko. - Pojadę - oświadczył Niechcic i zaczął wydawać stróżowi rozporządzenia. Zanim jednak podano mu linijkę i przygotowano furę z narzędziami ratunku, łuna zaczęła blednąć i maleć - a niebawem znikła bez śladu. - W taką suszę - rzekł stróż - co ma pogorzeć, to w okamgnieniu na popiół się obróci. Pani Barbara, korzystając z nawiązanej przez wypadek rozmowy, ponownie weszła do Bogumiła. Niechcic porządkował papiery i udawał zrazu, że nie spostrzega jej obecności. Nagle rzucił wszystko, podszedł i porywczo ścisnął jej rękę. - Nie gniewaj się - rzekł. - Byłem w rozpaczy. - Ja nie o to. I to ja ciebie przepraszam - westchnęła stojąc wciąż przy drzwiach. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że on nie dla siebie wziął te pieniądze. On strasznie lubi fundować, częstować. Jemu trzeba coś na to zawsze dawać. Bogumił na przekór wszystkiemu chwycił się tej wątłej niteczki pocieszenia. - Myślisz - zapytał zgnębiony - że wtedy by nie brał? Ale ja mu przecież i tak daję po parę groszy. Mój Boże, ja nie wiem, co z nim robić. - Ja też nie wiem, ale co ja pocznę, kiedy ja w niego wierzę - zawołała pani Barbara tak namiętnie, jakby to niewątpliwe zło było właśnie jedyną rzeczą mogącą podtrzymywać w niej nadzieję, że wszystko będzie dobrze. 27 Agnieszkę zbudziło brzęczenie much i gwałtowne, domagające się ruchu ożywienie w całym jestestwie. Rozejrzała się. Emilki już nie było, w pokoju panowało ciepłe światło białego dnia. Zerwała się z piersią jak u ptaka skłonną do śpiewu. - Poszedł Józio w pole orać... - zanuciła - ma koo-niki ostre... Nagle przypomniała sobie, że ma jutro egzamin i że wczoraj w domu zaszło coś niemiłego. Zamilkła i spochmurniała. Jednocześnie usłyszała w głębi domu głos matki, który wołał: - Trzeba zbudzić Agnisię! Ona też na pewno będzie chciała pojechać. - Dokąd? - zdziwiła się myjąc się i ubierając z pośpiechem. Ktoś biegł pędem po schodach z towarzyszeniem jakby drapania pazurami o drewno. Drzwi zatrzęsły się pod ciężkim uderzeniem, wpadli Tomaszek i Ram, który ziając skoczył na Agnieszkę, obiegł pokój, wspiął się na okno i szczeknął. - Agnisia! - wołał Tomaszek. - Jedziemy do Kurzy! Prędko! Już wiemy, gdzie się paliło! U Szymszela! Aj waj! - Nie krzycz tak! Po coś tu wszedł! Przecież ja się ubieram. O świcie, jak tylko ludzie zwiedzieli się, że pogorzał Żyd Szymszel, Bogumił pojechał konno do Kurzy, a wróciwszy zarządził, żeby rodzinę Szymszela przewieźć do Serbinowa. - Musimy wziąć ich do nas - oświadczył. - Oni mówią, że ich ktoś spalił i że w ogóle nie mają się tam gdzie podziać czy coś... - Zaraz... Powoli. Jak to do nas? - usiłowała zrozumieć pani Barbara. - No, tymczasem... Olczak już wie, gdzie ich ma ulokować. Ale mnie to przyszło do głowy dopiero, jak wracałem - opowiadał Bogumił - i, moja kochana, byłbym ci wdzięczny, żebyś tam do nich pojechała. Ja poślę za wami wóz. Oni się, wiesz, zupełnie spalili. Dom był drewniany. Mieli w nim sklepik. Szymszelowa go prowadziła. Nic z tego nie zostało. - Dobrze, ale ja nie widzę jeszcze potrzeby, żebym ja miała jechać. - Moja złota, zrób to dla mnie. Tam się trzeba na miejscu zorientować, co i jak. Oni mają tam jakichś wrogów, a głowy tak potracili, że nie chcą się ruszyć od zgliszcz. Ja się nie zdążyłem wszystkiego dobrze wywiedzieć. - Jedziemy, mamusiu, jedziemy - prosiły dzieci. Bogumił spojrzał na syna i rzekł ostro: - Ty byś powinien zostać w domu. Tomaszek stropił się, ale po jego zdumionej twarzy widać było, że nie wie, o co chodzi. Niepamięć samego siebie zdawała się być głównym źródłem jego uchybień i pobłądzeń. Zresztą noc, będąca w życiu dzieci niezmierzonym okresem, oddaliła go dokładnie od wczorajszych wypadków. - Emileczko - prosiła pani Barbara sadowiąc się na bryczce - usiądź tu może lepiej pomiędzy nami, bo mi jeszcze z tej ławeczki wylecisz. Co, Tomaszek powozi? To na pewno będziemy leżeli w rowie. Mój Klimecki, nie dawajcie mu chociaż bata. - Dlaczego? - irytował się Tomaszek. - Ja pełnym wozem czwórką przez rów umiem przejechać. Mamusia mi nigdy nie wierzy. - Agnisiu, a ty? nie siadasz? Agnieszka patrzyła wrogo na brata i wahała się. Chciała mu jakoś dać poznać, jak dalece potępia go za wczoraj. Może powiedzieć, że z nim nie życzy sobie jechać? Ale to na nic. On i tak nie zejdzie już z kozła. Nie ma żadnej ambicji. I w dodatku myśl, że mógłby nie jechać albo zostać tu bez nich, też ją drażniła. Chciała, żeby był z nimi, chciała mieć go przy sobie. - Co on takiego sobie myśli - dociekała wchodząc na bryczkę. - No to w imię Ojca i Syna, jedziemy - ogłosiła pani Barbara. - Chwała Bogu, że nie ma wiatru. W podwórzu przyłączył się do nich wóz pod rodzinę Szymszela, a kiedy wyjechali za Pamiętów, pani Barbara zaczęła się z ożywieniem rozglądać. Bywała tu przed jakimiś pięciu czy sześciu laty, kiedy dzieci chorowały na koklusz i doktór Wettler kazał je wywozić w suche miejsce na piaski. Ale to było tak dawno, wszystko wydawało jej się teraz ciekawe i nowe. Twarda, ubita droga skończyła się niebawem, koła zaczęły grzęznąć w głębokim pokładzie najpierw jakby szarego pyłu, a potem czystego żółtego piasku. Między zżętymi polami, gdzie, jak zauważył Klimecki, od ździebła do ździebła ściernia można było końmi zawrócić, rozciągały się coraz częściej nieużytki, porośnięte macierzanką albo dziewanną. Resory bryczki skrzypiały, za bryczką kołatał opieszale wóz, konie brnęły prężąc mięśnie i zaczynały lśnić od potu. Pani Barbara wydała nagle okrzyk radości. - Dzieci! Patrzajcie! Dzieci! Podjechano pod górę i spoza wydm ukazał się zakręt rzeki. Jej nurt, ginący między sypkimi wzgórzami, zdawał się od blasku żółtych piasków ciemny, niemal fioletowy. Na przeciwległym brzegu rumieniły się pnie i czerniały postrzępione korony sosen. - Ach - zachwycała się pani Barbara - jak tu inaczej niż u nas! Jak ładnie! Żebyśmy to tutaj mieszkali w takim słońcu, nad taką rzeką, a nie w tej naszej ciemnej, błotnistej dziurze. Czujecie, jak sosny pachną? Aż tutaj pachną! Nie żałuję, że pojechałam. Dzieci węszyły, śmiały się i cieszyły, że widzą matkę wesołą. - Tu naokoło fort były kiejsi okropne bory - objaśnił Klimecki z kozła. - To jak je potem Żydzi kupili i jak je wzieni ciąć, to ludzie mieli ładny zarobek przy tych borach. Ale to było dawno. - Dzieci, patrzycie? Zachwycacie się? - wołała pani Barbara gromiąc zarazem syna. - Tomaszek! Nie oglądaj się, kiedy powozisz! Uważaj! Dół przed nami! - Tam za rzeką - wskazał batem Klimecki - to już Prusy. - Prusy! - oburzyła się pani Barbara. - Nie wstydzicie się mówić takich rzeczy? A po jakiemu tam ludzie gadają za rzeką? Nie po naszemu? Tam tylko rządy pruskie. - No, ja nie wiem - tłumaczył się Klimecki. - Ludzie tak nazywają. Prusy i Prusy. Kurza leżała na skrzyżowaniu dwu traktów, prowadzących od Kalińca i Czałbowa do dalszych miast Wielkopolski. Kiedy granica zaborów przecięła te drogi, a lasy wytrzebiono, ustał ruch towarów po suszy i spław drzewa po rzece, a wieś mająca liche grunty zbiedniała i częściowo zaczęła się trudnić przemytnictwem, a częściowo też i zwyczajną grabieżą. - Tu z tej strony - powiadomił Klimecki, gdy wjechano między pierwsze chałupy - siedzą same największe przemytniki. I złodziejów też dość - dodał spiskowo. Na bryczce przycichło, pani Barbara przypatrzyła się schludnym chatom z oknami w kwiatach. - Bardzo ładnie sobie mieszkają - stwierdziła. - A bo tu mają źle? Oni sobie tu tłustości do jadła nie żałują - rzekł Klimecki z zazdrosnym zgorszeniem. - Ludzką krzywdą to się każdy upasie. Tu do nich to i objeszczyki, i wachmistrze przychodzą na wódkę. Dalej wieś miała wygląd znacznie gorszy. Ani drzew, ani kwiatów. Rzadkie chałupy stały krzywo na gołym wydmuchu, w niektórych pobite okienka zatknięte były szmatami. Ludzi też mało było widać. Kilkoro zamorusanych dzieci biegło tylko za bryczką. Wynędzniała kobieta z wiadrami na nosidłach przystanęła i wniebogłosy krzyczała gdzieś przed siebie. - Maaańka! Mańkaaa! Ady się wróć, kiej wołam! Chłop w czapce, zesuniętej na tył głowy, stał przy płocie i, oparłszy grabie o przęsło między wyłamanymi kołkami, wbijał w poprzeczkę nowe drewniane zęby. Koza, uwiązana u płota, wyjadłszy dokoła siebie nędzną paszę, naciągała sznur usiłując dosięgnąć dalszych kępek mizernej trawy. - A gdzież tu się paliło? - przypomniała sobie pani Barbara - gdzież ten Szymszel? - A toć będzie chyba jego baba, ta co idzie przed nami - powiedział Klimecki. - Niech no Tomaszek tu stanie. Kupcowaaaa! Nieduża, chuda jak wiórek Żydówka obróciła na jadących twarz z pięknymi, czarnymi oczyma w sieci drobniutkich zmarszczek. - Czy to żona Szymszela? - spytała pani Barbara. - My z Serbinowa. - To wielmożna pani Niechcic jedzie? Tak, tak, ja, Majerowa, żona Szymszela. Pan Niechcic też był u nas. Państwo przyjadą do takie żydowskie nieszczęście, co każdy od nie ucieka. Daj Boże zdrowie państwu. - Ano nieszczęście - zgodziła się pani Barbara. - Myśmy was przyjechali zabrać. Bo podobno nie macie się gdzie podziać. - Ani podziać, ani czym jechać. Półkoszek nam się też spalił. Agnisia i Emilka przyglądały się Szymszelowej ze współczującą ciekawością. Tomaszek zeskoczył z bryczki, a ujrzawszy brzuchate dziecko, z palcem w ustach, gapiące się na konie, przestraszył je tupiąc i krzycząc: - A ty tu co robisz? Uciekaj, bo cię gonię! Dziecko umknęło kołysząc się na krzywych nogach i zanosząc od płaczu. - Tomaszek! - skarciły go jednocześnie Agnieszka i pani Barbara. - Chodź tu zaraz. Śmiał się, zdziwiony, czego od niego chcą. - Co za chłopak! Wstyd mi robisz na każdym kroku. - Bo co? Ojej, mamusia to zaraz... Dzieci bardzo lubią, jak je tak straszyć. Pani Barbara z wypiekami na twarzy zwróciła się do Szymszelowej: - A gdzież wy teraz jesteście? - Tu niedaleko. Gotujemy sobie śniadanie na polu. - To my pójdziemy tam do was. Zeszła z bryczki, rada się wyprostować. Konie ruszyły pomału w ślad idących. Młodsze dzieci, które pobiegły naprzód, wołały z daleka: - Tutaj! Tutaj! My już widzimy. Pani Barbara, Szymszelowa i Agnieszka brnęły po piasku przez skrzyżowanie traktów rozległe niby rynek. Niewiele chałup otaczało to miejsce, przy jednym ze skrętów rozstaju widać było murowany dom z rozłożystą bramą wjazdową, kiedyś służący zapewne jako gospoda. Fasada tej rudery prócz bramy miała jeszcze i drzwi, nad którymi wisiał nowy jaskrawy szyld z dwujęzycznym napisem: "Sklep tytoniowy. Towary kolonialne". W progu stał tłusty, rudy Żyd w brudnej koszuli i w połatanych spodniach. - To wasz krewny? - spytała pani Barbara, przywykła uważać wszystkich Żydów za spokrewnionych między sobą. - Krewny? - zgorszyła się zawzięcie Szymszelowa. - Ten Abram? On krewny, ale nie nasz. Przez to, że on krewny, to my się musieli spalić. Pomilczała chwilę i oznajmiła półgłosem: - Nas, wielmożna pani, spalili. Zły człowiek nas podpalił. Nikt nie widział, ale ja wiem. Tu moje serce wie, kto podpalił - uderzyła się w pierś suchą niby deszczułka. - Ale to strach mówić, bo to kryminał. I mimo to szeptała, śpiesząc się, dalej: - Nas Piekut spalił. Przemytnik. Ale Piekut za darmo nic nie zrobi. No to musiał być taki, co on za jego pieniądze to zrobił. Wielmożna pani zna w Kalińcu sklep Nussen? Taki handel z futrami, z ubraniem, damskie bielizne. Wielki interes. Wielkie pieniądze. Pani wie, jakie to są ludzie? Oni mają dzieci na uniwerzyded. No to oni potrzebują duży przemyt. Jedwabie, skórki, koronki. Pani Barbara słuchała i nie mogła zrozumieć, co tu Nussenowie mają do rzeczy. Z roztargnieniem patrzyła na Tomaszka, który nadbiegł wołając: - Mamusiu! My już tam jesteśmy. Tam gotują na polu. W piecu! I zawrócił pędem na powrót, nie chcąc tracić nic z tego, na co patrzył. Nadciągnął także i Szymszel. Witał się jak zawsze z uśmiechem, o wiele jednak żałośniejszym niż zwykle. - Dzień dobry Szymszelowi. Cóż, nieszczęście. No, trudno. Szymszel był też do tego stopnia przejęty nawiedzinami Niechciców, że zapomniał na chwilę o swoim strapieniu. - Wielmożna pani sama się do nas fatygowała. Niech Pan Bóg nagrodzi zdrowiem, bogactwem, pociechą z dzieci. Na pustym wygonie koło drogi rodzina Szymszelów koczowała dokoła naprędce z gliny ulepionego pieca, na którym warzyły się kartofle w czarnym żelaznym garnku. Kilkunastoletni wyrostek łamał chrust, dwoje drobnych dzieci wtykało gałązki w otwór pieca. Dorosła, bardzo ładna dziewczyna siedziała trochę na uboczu. Trzymała na kolanach najmłodsze, może dwuletnie dziecko, które spało. Zdawała się tylko do pewnego stopnia obecna, kiwała się i śpiewała przejmująco smutną żydowską pieśń. - Sara - rzekł Szymszel z łagodnym wyrzutem. - Ty wstań, ty przywitaj panią. Sara przestała śpiewać, ale nie wstała. - Dziecko śpi - rzekła tylko. - No, ty je obudź. Ona cały rozum straciła przez ten pożar. Szymszelowa pokazała pani Barbarze garść brudnej odzieży, stołek i poduszkę. - To wszystko - ubolewała - co my z ognia wynieśli. My spali, jak się zapaliło. I towar przepadł. Bóg łaskaw, że my konia wyprowadzili. Sara wyprowadziła. Chuda, gniada szkapa ze spętanymi nogami pasła się obok, wyszczypując spomiędzy piasku niedostrzegalną trawę. Pociągnęli do miejsca klęski. Dom Szymszela stał był samotnie o parę kroków dalej. Teraz widać tu było tylko wypalony plac z garścią popiołów i resztką komina. Trochę sczerniałych cegieł leżało pośród perzyny, od której biło jeszcze suche gorąco. Z dwu drzew, stojących opodal, jedno było zwęglone, drugie nie straciło nawet liści, tylko pożółkło, jakby nagle zwarzone przez jesień. Postali chwilę w milczeniu jak nad grobem i pani Barbara rzekła: - No to cóż, moi złoci. Zbierajmy się i jedźmy. Co się stało, to się już nie odstanie. W Serbinowie rozejrzycie się i obmyślicie, co dalej robić. Szymszelowie ociągali się i oglądali nie mogąc oderwać oczu od miejsca po swoim domu. Potem zaczęli się naradzać. - To my pojedziemy, kiedy taka łaska wielmożnych państwa. Dla nas tu nie ma ani miejsca, ani powrotu. My się chcemy wynieść do Nieznanowa - westchnął na koniec Szymszel. - Syn się nauczy za krawca. A my ze żoną to tak. Worek na plecy i pójdziemy po ludziach targować. Na piechotę można targować też. - Bryczka stała na dworze - przypomniała sobie Szymszelowa - i spaliła się też. Mówią, od iskry, od iskry. A ja mówię, że była podpalona. - A cóż to za ludzie tacy - pytała pani Barbara - że was spalili, i nie opatrzyli, nie wspomogli. - No, ludzie wspomogli. Dali gliny, kartofli, garnczek, chrustu na ogień. Ale tu dobre ludzie to są biedne i bojące się. Boją się Piekuta. Zbója. W Serbinowie umieszczono Szymszelów nad kurnikami w pustej teraz suszarni chmielu. Wieczorem Szymszelowa przyszła na ganek dworu i snuła dalej swe podejrzenia i żale. Wynikało z jej skarg, że Nussenowie dla konszachtów z przemytnikami potrzebowali mieć w Kurzy zaufanego człowieka. Szymszel się do tego nie nadawał czy też miał z rodziną Nussenów jakieś dawne porachunki osobiste, w tym już pani Barbara z trudem się mogła połapać. Dość, że Nussenowie osadzili w Kurzy swojego krewniaka, tłustego Abrama. Z mnóstwa powodów, do których należał i ten, że dwa sklepy nie miały z czego w Kurzy ciągnąć zysku, między Abramem i Szymszelem powstała zażarta nienawiść. Abram przez Nussenów, przez faktorów próbował różnymi sposobami Szymszelowi szkodzić po dworach, ale Szymszela znali tu wszyscy od lat, nie dało go się samym językiem wygryźć. - No to nas ogniem wygryźli, czarny rok na nich - zacietrzewiła się Szymszelowa. I twierdziła, że mogli to zrobić tylko rękami Piekuta, który nieraz się na nich odgrażał za to, że go nie dopuścili do Sary. A Sara nie dla takiego do popsucia. - No to on miał złość i on dostał pieniądze. To czemu on nie miał podpalić? On podpalił, dlaczego nie? Pani Barbarze nie mieściło się to wszystko w głowie. - Kiedy bo Nussenowie to są porządni, uczciwi ludzie - mówiła. - Przemyt, no to jeszcze mogę zrozumieć, ale żeby... - Ja do nich nic nie mówię - zastrzegła się Szymszelowa - każdy jest uczciwy dla siebie. Panią Barbarę co innego jeszcze nękało. Zawsze słyszała, że Żydzi są tacy solidarni. - Ale że to wasi współwyznawcy, wasi rodacy tak wam dogodzili - zdumiewała się. - Rodak? - rzekła na to Szymszelowa. - Czy to bogaty jest rodak dla biednego? Rodak to jest dobry człowiek dla dobrego człowieka, a zły - dla złego. A głupi jest rodak dla głupiego, a mądry - dla mądrego. Szymszel nadszedł i przerwał to wyliczanie. - Ty nie mów takie rzeczy - gniewał się. - Ludzie to jest ludzie. Gdzie interes - to się lubią, a gdzie nie ma interes, to się gubią. Ty idź do dzieci. Niechcicowie napomknęli, że może to by trzeba dać znać policji. Szymszelowie bardzo się przestraszyli. Policja i tak swój protokół napisze, ale ona trzyma z przemytnikami, ze złodziejami, którzy jak by wiedzieli, że było dawane znać, toby się mścili. Pani Barbara długo w nocy nie mogła przyjść do siebie. Wreszcie wstała i poszła do Bogumiła. - Czy ty śpisz, mój kochany? - zbudziła go. - Bo widzisz, jak to tak, to może ten Piekut za to samo, żeśmy wzięli Szymszelów, napadnie na nas albo podpali? I czy ty zauważyłeś, co Szymszelowa mówiła, że ich Nussenowie językiem chcieli wygryźć? Że im po dworach szkodzili. Może to Arkuszowa dlatego wtedy kiedyś takie rzeczy o Szymszelu mówiła! Może ona wysługuje się Nussenom? Jak myślisz? - Możebne - odparł sennie Bogumił. - Jak to, możebne? W to przecież niepodobna uwierzyć, żeby Arkuszowa była wmieszana w takie brudy. Chyba, że oni korzystali z jej życzliwości dla nas. Przecież wiadomo było - komponowała - że jak coś takiego usłyszy, to nam z samego przywiązania zaraz powtórzy. - Oczywiście - rzekł niewyraźnie Bogumił. - Mój Boże! Jak tylko coś ważnego się dzieje, ty zawsze śpisz - zniechęciła się pani Barbara. Wróciła do siebie i, kręcąc się po posłaniu, majaczyła. - Ile to między tymi Żydami nienawiści. Ale jeżeli nie język, nie rasa, nie wyznanie, to co jest wreszcie tą siłą, co by mogła ludzi ze sobą zjednoczyć! Nie tak, żeby gromadami, jednych przeciwko drugim, ale trwale, wszystkich ze wszystkimi, na zawsze... Raptem nasunął jej się przed oczy papieros, po który sięgały w ciemności jakieś ręce. Po chwili ujrzała pana Woynarowskiego, który stał pochylony w jedną stronę, a w drugą, nie patrząc, kopał nogą zwijający się dywan. Ktoś wołał: - Podkurka! Podkurka! - i dało się słyszeć jakby gdakanie kury, które przeobraziło się w tętent. Nadbiegł spocony koń, na którym jechał stojąco Tomaszek. Ale wnet już nie jechał, tylko zesuwał się ze szczytu białej góry po śniegu czy po piasku. Zesuwał się w dodatku głową na dół i oto głowa zaryła mu się w to coś białego i widać było, jak on dalej, pod spodem, sunie, aż powierzchnia sypkiej bieli faluje; nagle głowa Tomaszka wynurzyła się u stóp góry, gdy nogi sterczały ciągle u szczytu. Pani Barbara zbudziła się krzycząc, a oprzytomniawszy zobaczyła, że jest już jasno. Zdziwiła się, że ten krótki, straszny sen trwał całą noc. Tomaszek, już na pół ubrany, stał nad nią i pytał: - Czy mamusię co zabolało? Mamusia tak jęczała? - To tak, przez sen - odparła. - Bójcie się Boga - przypomniała sobie. - Przecież ja dziś mam jechać z Agnisią na egzamin. Agnieszka zdała egzamin, ale ku swojemu zdziwieniu, chociaż odpowiedziała dobrze na wszystkie pytania, zdała ledwo na trójki. Nie martwiła się tym razem, tylko zaczęła się mieć na baczności. Gimnazjum było widać miejscem niespodziewanych zasadzek. Wróciły jeszcze z matką na wieś, by dzieci nie straciły ni dnia wakacji, i dopiero nazajutrz wyjechali wszyscy do miasta. Szymszelowie zostali po wyjeździe pani Barbary dwa dni, a potem wyprowadzili się do Nieznanowa, ze swą szkapą uwiązaną za serbinowskim wozem. 28 Wbrew swym nadziejom Agnieszka nie mogła w żaden sposób trafić w gimnazjum na stosowne dla siebie miejsce. Co więcej, nie znajdowała w sobie spodziewanej ochoty do podejmowania wysiłków, aby się zżyć z nową szkołą. Wyszedłszy od pani Wenordenowej była pewna, że wszędzie, gdziekolwiek się znajdzie, potrafi ustanowić stosunki z otoczeniem i będzie się czuła jak w domu. Teraz jednak powstawało w niej niejasne podejrzenie, że może są takie miejsca i tacy ludzie na świecie, wśród których pozostanie, musi pozostać zawsze obca. Nie mówiąc o jej obecnych nauczycielach, dotyczyło to nawet koleżanek. W klasie było kilkanaście Rosjanek, strojnych, wesołych i śmiałych, córek miejscowych dygnitarzy. Jak na złość one właśnie pociągały Agnieszkę swobodnym sposobem bycia, dowcipem, żywością usposobień i szczególniejszą, pełną humoru inteligencją. Ale godność klasy nie pozwalała na zbliżenie się do nich. Polki trzymały się osobno i Agnieszka przystała do nich machinalnie, w poczuciu, że inaczej być nie może; z żadną jednak nie zeszła się bliżej. One też nie garnęły się zbytnio do nowej, zajęte swoimi, obcymi jej sprawami, często szepczące między sobą i milknące, gdy się zbliżała. Wykładane przedmioty nie były trudne, ale trzeba było odpowiadać i pisać zadania po rosyjsku i Agnieszka miała przykrości za każdy nie dość poprawny zwrot językowy. Spostrzegła, że nieznaczna omyłka ortograficzna w ćwiczeniu piśmiennym albo akcent nieprawidłowo użyty przy tablicy powodowały obniżenie stopnia, a nawet po prostu dwójki w dzienniku, nawet jeżeli co do treści wszystko było jak się należy. Nieliczni nauczyciele Polacy byliby może pod tym względem pobłażliwsi, ale i oni musieli się pilnować, bo tuż koło katedry siedziała sztywna, wygorsetowana dama klasowa, na pozór obojętna, lecz podnosząca bacznie głowę, kiedy nadeszła chwila, w której nauczyciel powinien był zwrócić uwagę, że tak się po rosyjsku nie mówi. Z opowiadań Agnieszki o zachowaniu się jej nowych wychowawców pani Barbara wywnioskowała, że są to ludzie podupadli moralnie, a nawet poniekąd zwyrodniali w swej chęci szykanowania i wywierania władzy nad bezbronnymi dziećmi. A w najlepszym razie ograniczeni umysłowo i fanatycznie wierzący, że interesy państwa rosyjskiego wymagają upokarzania jego poddanych innej narodowości. Byli widać przekonani, że moralność nakazywanych metod nie może podlegać najmniejszej wątpliwości, gdyż źródłem wszelkiej moralności był dla nich carski rząd. - Ten przeklęty moskiewski rząd - mówiła pani Barbara nie wyobrażając sobie, aby jakikolwiek inny rząd na świecie mógł żywić podobne dążności, ani że wszędzie są ludzie, którzy nawet zbrodni, nakazywanej przez państwo, potrafią służyć z dobrą wiarą. Agnieszka nie zagłębiała się w tego rodzaju dociekania, ale rychło pojęła, że w gimnazjum nie idzie o to, żeby ją uczyć, ale o to, żeby ją upokarzać i łamać. O żadnych spodziewanych tryumfach nie było mowy. Weszła tu jako pokonana i miała znosić los pokonanych. Dotychczas pojęcia godności i wolności istniały w niej bezwiednie i, nigdy nie zadraśnięte, nie dawały się uczuć, jak nie czuje się w sobie własnego zdrowia. Teraz, urażane co chwilę, doszły do świadomości, budząc ku sobie żądną walki miłość, jaką obdarzamy zwykle zagrożone skarby duchowe życia. I już nie szykany ją bolały i nie dwójki otrzymywane za akcent. Bolał ją wstyd, że chodzi do szkoły, która zrodziła w niej nienawiść i pogardę. Pani Barbara już dawno ubolewała, że Agnieszka, która zawsze tak prędko odrabiała swe lekcje, teraz siedzi nad książką prawie do północy. Zaś Agnieszka nie tylko nad lekcjami siedziała późno w noc, ale i nad czytaniem. Przekorna, chorobliwa ciekawość pchała ją do dzieł rosyjskiej literatury, które brała z czytelni gimnazjalnej. Jakby na większą jeszcze udrękę z książek tych sączył się nieprzeparty czar, w którym żyła jak urzeczona. Postacie z ukraińskich opowiadań Gogola, z powieści Gonczarowa i Turgieniewa, z opowiadań Puszkina i Lermontowa były tak żywe i wzruszające, że otaczały ją niby grono bliskich znajomych, którzy zdawali się pytać: - Za co nas nienawidzisz? A ona, to drzemiąc, to majacząc niby w gorączce, wołała do nich: - A za co wy nas gnębicie, kiedy jesteście tacy, kiedy jesteście tacy?! - I rzucała tymi książkami, szepcząc: - Wszystko to kłamstwo, podłe kłamstwo! - I znów sięgała po nie jak pijak i myślała: - A może to jest jedyna prawda o nich, a gimnazjum, prześladowanie - to kłamstwo, zmowa okrutników nie mogących znieść, aby ludzie się ze sobą porozumieli! I szeroko rozwartymi, zdumionymi oczyma patrzyła w straszną, ciemną tragedię rozbratu pomiędzy narodami. Pani Barbara niekiedy budząc się z pierwszego snu i widząc światło w pokoju dziewczynek, wstawała, wchodziła i łamiąc ręce błagała: - Agnisiu, dziecko moje, idź już spać. Przecież ty oczy popsujesz, zdrowie stracisz na tej moskiewszczyźnie. Agnieszka chowała wtedy prędko książkę, udawała, że się uczy, i mówiła mściwie: - No to stracę, trudno, samiście chcieli! - A po odejściu matki rzucała się na łóżko i płakała, że musi żyć w takim trującym czadzie wstrętów i upodobań, w takim fałszu i wstydzie. W pierwszej połowie grudnia, kiedy Bogumił przyjechał na niedzielę, pani Barbara zaczęła przed nim ubolewać na ciężki los Agnieszki. - Jaka ja wyrodna matka jestem - obwiniała się - na co ja skazałam tę dziewczynę. Bo ostatecznie Tomaszek... trudno. Innych szkół nie ma dla chłopców. Bogumił zmartwił się, że Agnieszce źle idzie w gimnazjum i że się przemęcza lekcjami. - Ale przecież nie ma powodu zaraz rozpaczać - uspokajał. - Ona taka zdolna, da sobie w końcu radę, przyzwyczai się... - Przyzwyczai się?! - krzyknęła pani Barbara. - To znaczy, że co? Że zmoskiewszczeje! I ty byś tego chciał?! Wiesz, czego ją tam uczą? Cerkiewno-słowiańskiego! Czy ona ma zostać popem?! Bogumił stropił się. Nie, oczywiście, popem jego córka w żadnym razie nie może zostać. Ale próbował to zbagatelizować. - No - rzekł - mnie, jak miałem dziesięć lat, zaczęli uczyć łaciny. Też nie rozumiałem, po co. Tak chciałaś wiedzy dla dzieci. Co to szkodzi, że Agnisia będzie znała ten cerkiewno-słowiański. Może... - Wiesz - przerwała pani Barbara - że ja po prostu nie mogę słuchać takich rzeczy. Ale cóż, ty jesteś naturalnie zadowolony, bo zawsze parłeś do tego, żeby dzieci uczyć w byle jakich szkołach. A ja się przejęłam twoim duchem... Bogumił rozgniewał się. - A Bóg was tam zrozumie! - zawołał. - No, więc pójdę, odbiorę ją, i koniec. Niech wraca na wieś i zajmie mi się domem. - Oczywiście. Ty tylko to jesteś w stanie wymyślić. Jakby nie było tysiąca innych sposobów. - Więc wybierz z tego tysiąca jeden i wtedy pogadamy. Agnisia weszła z drugiego pokoju. - Niepotrzebnie się tak denerwujecie - rzekła wyniośle - bo mnie jest wszystko jedno. Mogę chodzić do gimnazjum. Mogę jechać na wieś. Mogę się zabić. Z tym wycofała się. - Masz tobie - rzekł Bogumił. Stanął w progu ciemnego pokoju dziewczynek (Emilka była u przyjaciółki) i, nie śmiąc wejść dalej, zaczął prosić: - Agniśka, nie gniewaj się ty na starych rodziców. Ja muszę już jechać, ale na przyszłą niedzielę zastanowimy się, co dalej robić, i zobaczysz, wszystko się dobrze ułoży. Agnieszka nie odwróciła się od okna, przy którym stała po ciemku, i nie pożegnała się z ojcem. Pani Barbara siedziała z rękami zatopionymi we włosach i powtarzała: - Jestem do niczego. Jako matka, jako żona, jako wszystko. Bogumił odjechał, a właściwie odszedł, rozdrażniony. Miał tym razem konie w hotelu i, czekając, aż mu zaprzęgną, zobaczył niespodzianie Romana Katelbę. Zdziwił się i ucieszył, gdyż nie widział go od czasu jego ślubu. - Co pan tu robi w Kalińcu? - Przyjechałem targować lokomobilę dla majątku. Pan administrator Katelba zrazu jakby się stropił, ale w końcu był także rad spotkaniu. Wstąpili do restauracji hotelowej i napili się piwa. Bogumił przypatrywał się ciekawie swemu dawnemu rządcy. Na ile można było stwierdzić w świetle źle palącej się gazowej lampy, Katelba nabrał iście szlagońskiego, okazałego wyglądu. - A jak tam żona? Dzieci państwo macie? - Mamy synka. Żona mi trochę przytyła i taka gospodarna, że się tego nigdy nie spodziewałem. Choćbym chciał, to nie mogę nic złego powiedzieć. Bardzo jestem szczęśliwy, bardzo. Zaczęli mówić o widokach na urodzaje, a potem o polityce. - Czy to prawda, proszę pana, że w Warszawie podobno policja ludzi natłukła? - pytał Katelba. - A słyszałem, że była tam jakaś manifestacja i wojsko strzelało czy coś. Ale to już kilka tygodni temu. - Żeby to, na rany Boskie, do nas te niepokoje nie chciały przyjść - westchnął Katelba. - To by było nieszczęście, o, to by było nieszczęście. - Zapasowych ma pan dużo? - zagadnął Bogumił - bo to zaczynają już i z Polski brać w niektórych okręgach. - Mam ich dość. Ja sam jako jedynak byłem zwolniony od wojska, ale jak się ta wojna przeciągnie, to może zaczną brać i wszystkich. Niech Pan Bóg broni, co się to na świecie wyrabia. W bramie zadudniły stąpania koni. Bogumił zerwał się. - Do widzenia. Na mnie czas. Proszę się kłaniać żonie. Pożegnali się i wolant serbinowski wytoczył się niebawem z miasta na ciemną szosę. Dął wiatr i padał mokry śnieg. 29 Bogumił Niechcic był ostatnimi czasy bardzo przedsiębiorczo i pracowicie usposobiony. Czuł się, jakby go coś na nowo zasiliło do życia. Nie aby miał być przedtem podupadły na siłach, ale dawno nie doświadczał z taką mocą uczucia, że potrafi wszystkiemu podołać; chwilami tak go to weseliło, jakby to była jedyna i największa pomyślność dostępna człowiekowi na ziemi. Ten stan ducha miał też związek ze sprawą panny Ksawuni i choć Bogumił prawie o tym nie myślał, coś w nim za niego wiedziało, że bez tego, co przeżył w zeszłym roku, nie byłby teraz tak dobrze usposobiony. Wprawdzie go ta miłość ominęła, ale nie darmo ludzie mówią, że powściągnięte żądze nie giną, a obracają się w człowieku na innego rodzaju moce, też potrzebne do życia. Niekiedy zapytywał siebie, czy tak samo bywa z kobietami, i troskał się, gdyż miał zwyczaj troskać się o los drugiego człowieka, czy panna Ksawera nie wyszła z tej przygody więcej poszkodowana niż on, ale wnet się zaczynał śmiać z takiej myśli. Jej dwadzieścia lat zdawały mu się najlepszym, niezawodnym ratunkiem na wszystkie tego rodzaju cierpienia. Tedy uspokajał się i w tym względzie i pracował, starał się, niby młody. A że czas zimą nie był na wsi gorący, tedy wszystkie wolne chwile, w które przedtem gdzieś jechał albo grał w szachy z Olczakiem, albo drzemał, poświęcał teraz rozpatrywaniu różnych planów gospodarczych, jakie pragnął wprowadzić w życie. Najwięcej, i to już od dawna, leżało mu na sercu wydrenowanie Serbinowa. Doszło do tego, że nie mógł patrzeć spokojnie, kiedy przejazdem zobaczył gdzie u sąsiadów leżące na polu stosy drenów i rozpoczęte roboty. Druga rzecz, która mu spać nie dawała, to remont, a może przebudowa czworaków. Robił coś niecoś, żeby je utrzymać w możebnym stanie, ale taka dorywcza latanina po prostu się nie opłacała, gdyż wszystko się niebawem na powrót psuło - czworaki były, po prostu mówiąc, pod psem. Chcąc Dalenieckiemu przedstawić dokładne projekty i kosztorysy zarówno co do drenowania, jak i co do czworaków, obszedł pewnego dnia z Olczakiem wszystkie ludzkie mieszkania. Właściwie z czworakami nie można było czekać na drenowanie ani tym bardziej na amortyzację. Wybudowanie nowych domów lub w najgorszym razie gruntowna przebudowa starych przedstawiała się jako rzecz nie cierpiąca zwłoki. Dalsze połowiczne remonty opłakanych i o wiele za ciasnych ruder byłyby tylko wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Zaczął szperać w książkach, których dosyć sobie w ciągu lat nasprowadzał, ale których prawie że nie miał czasu czytać. I teraz też właściwie nie czytał, a szukał rady i wskazówki w zajmującej go kwestii. W encyklopedii rolniczej znalazł doskonałe artykuły o budowie tanich, racjonalnych pomieszkań i na osobnej kartce papieru wypisywał sobie stamtąd potrzebne dane. Ale natrafił również na niezmiernie zachęcające opisy drenowania, które go tak rozpaliły, że zapomniał o czworakach i ludziach. Ostatecznie jednak opracował rzetelnie obydwie sprawy i jakiś czas rozmyślał, z którą z nich zwrócić się najpierw do Dalenieckiego. Miał nieprzepartą ochotę zacząć od drenowania i wynajdywał coraz to nowe racje przemawiające za tym. Co do ludzi, mówił sobie, że przecież się nie buntują, więc może jeszcze jakiś czas wytrzymają, mają takie małe potrzeby, a przy tym żeby widzieli, że gdzie w pobliżu jest inaczej, ale wszędzie było tak samo. A gdy czuł w tym rozumowaniu jakiś brak, coś niesłusznego, niby krzywa orka, na którą zamyka się oczy, myśląc "jakoś to będzie" - walczył z tym uczuciem i powtarzał: - A ile to lat ja sam wytrzymałem w mało co lepszych warunkach i żyję. Na to przypominały mu się dzieci ordynariuszy i złościł się: - Tych dzieci, psiakrew, napłodzili do licha i siedzi tam to wszystko w takiej wilgoci. - Tak, ale on ma nie dzieci sobie powierzone, tylko majątek. I tak wahał się i właśnie w stanie tej rozterki był ostatnio u żony, a tam w dodatku jeszcze znękano go sprawą gimnazjum. Ilu to ludzi Bogu by dziękowało, żeby się móc uczyć gdziekolwiek, choćby u diabła! Zirytował się trochę, bo myślał, że może się z Basią o swych gospodarskich zamiarach naradzi. Kiedy w grę wchodziło jakieś takie wahanie sumienia, ona miała zwykle dobre wyczucie co do tego, jak przystoi postąpić. Sama potem, co prawda, podawała swoje zdanie w wątpliwość, ale on już wtedy wiedział, czego się trzymać. Jednak nie udało się tym razem porozmawiać! Trudno, mimo to trzeba sprawę doprowadzić do końca. Siedział już przy biurku i trzymał pióro w ręku, lecz wciąż jeszcze nie wiedział, czy napisze o drenowaniu, czy o czworakach. Miał przed sobą obydwa projekty, ale myślą nie mógł się oderwać od drenowania. Przeglądał kosztorys, roznamiętniał się, wreszcie powiedział głośno: - Nie ma co się namyślać. Będę drenował. Przystąpił do pisania. Po pierwszych ogólnikowych słowach listu odłożył nagle pióro, zapalił papierosa i zapatrzył się w ciemne okno, którego szyby drgały niekiedy od gwałtownych podmuchów zimowego wiatru. Nic właściwie nie myślał, tylko wydawał się jakby na działanie tego czegoś niewiadomego, co niosła ze sobą spokojnie przemijająca chwila. Skończywszy papierosa wziął pióro i napisał szeroko i przekonywająco o konieczności przebudowy czworaków. Po wysłaniu tego listu odrobinę żałował i jakby nawet liczył na to, że Daleniecki się nie zgodzi. Ale jeśli nie zgodzi się na czworaki, to nie zechce też i drenować. Nie, na to prędzej da się go namówić, bo jest chciwy, skusi go nadzieja na większy dochód z majątku. Po raz pierwszy Bogumił skłonny był wykorzystać złe strony charakteru swojego pryncypała. - Zresztą - myślał - co będzie, to będzie. Wkrótce potem, na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy szykowali z Olczakiem plan roboty na jutro, wpadła Felicja z wiadomością, że do gminy przyszło wezwanie dla zapasowych. Sołtys przyniósł już przykazy dla każdego imiennie. Więc jednak - mobilizacja. - Gdzież ten sołtys, czy przyszedł? - A on jeszcze pewno jest u siebie we wsi doma, bo ledwo przywlókł się z gminy, ale ludzie już się zwiedzieli i strach, co się wyprawia. I w Starym Serbinowie, i u nas w czworakach taki płacz, taki lament! Bo, proszę pana, podobno biorą i Łuczaka, i Banasiaka, i Klimecczaka, i obydwu Kałużnych, i Tyżyka. - Co za gadanie! Banasiak i Kałużni mają niebieskie bilety, a jeszcze przecież z czerwonymi nie brali. - Kiedy mówią, że i niebieskie bilety, i czerwone, wszyscy mają się stawić. Olczak zmienił się nieco na twarzy, gdyż miał także niebieski bilet. - Ale bajki - żachnął się Niechcic. - To niemożliwe. W tejże chwili ktoś zapukał do okna. Olczak otworzył lufcik. - Co tam? Kto? Sołtys? Sołtys przyszedł - oznajmił zwracając się na pokój. Felicja chwyciła po drodze zabłocone buty pana i, porzuciwszy je w pokoju służby, podążyła raz jeszcze do czworaków, żeby dać znać, że sołtys już przyszedł do dworu z nakazem dla zapasowych. Sołtysem był gospodarz ze Starego Serbinowa, Alojzy Witczak, przezwiskiem Wolny, dobry znajomy, któremu Bogumił podawał nawet syna do chrztu. Stary, piękny chłop, usta miał okryte białym, spadającym wąsem, a siwe włosy przystrzyżone. Wyglądał raczej na podżyłego szlachcica, gdyż włościanie w tych stronach golili twarze, a włosy nosili długie. Siedział teraz na podanym mu przez Olczaka krześle i, oparłszy ciemne, sękate ręce na rozstawionych kolanach, mówił pomału: - Tak - tak. - To nie żarty, nie śmiechy. To wojna, panie - wojna. Bogumił przeglądał otrzymane papiery. Oczywiście miały iść tylko czerwone bilety. Ludzie zaraz tak wszystko przesadzą, przeinaczą. Ale wezwań i tak było więcej, niż się spodziewał. - Może by ta, proszę łaski pana, kto ze dworu obniósł to po ludziach, bo ja jeszcze muszę iść na Serbinowską Kolonię - zwrócił się z prośbą Witczak. - A jakże tam pszczoły, sąsiedzie, nie spadną nam tej zimy? - zagadnął go Bogumił. Sołtys kochał się w pszczołach, a z amatorstwa opatrywał też i dworską pasiekę. - Co mają spaść - odparł zadowolony z napomknienia o ulubionym przedmiocie. - Miodu im ostawiłem dość, a może zima latoś nie będzie ciężka. Jeden rój był słaby, ten koło gruszki, to ta kiej wolnym czasem przyńdę do niego zajrzeć. One ta robaczki dobrze mają pod boską opieką. - A co tam na wsi, podobno gwałt się podniósł? - Ano. Toć nie żarty, nie śmiechy, toć wojna. Każdy płacze, każdy wyrabia, jak ma na wojnę iść. A jeszcze w taki świat. Podobno to miesiącami trzeba jechać a jechać. Od nas pięcioro chłopa bierom. Olczak ofiarował się iść do czworaków, ale Niechcic, zapaliwszy od niechcenia latarkę, powiedział, jakby się namyślając: - Pójdę z panem. Właściwie nie wiedział, po co, ale coś mu kazało być z ludźmi w tę ciężką dla nich godzinę. Wyszli. Noc była czarna i mokra. Wątłe światło latarki pląsało przed nimi wydobywając z ciemności grudy błota rumieniące się i błyskające, i znów zapadające w mrok. - Gdzie to ta wojna - rzekł Bogumił - a jak to się tu aż u nas odezwała. W bramie natknęli się na kogoś. Stali chwilę, rozpoznając się wzajem, wreszcie poznali Felicję, która powiadomiła ich, że dwórki o mało nie poszaleją. - Wszystko się wparło na wieś do Mielzackiego kupować chleb i kiełbasę dla tych, co mają iść. Taki tam krzyk, biją się chyba, czy co... Ledwo weszli na drogę, minęła ich pędem nieduża dziewczynina. - Co tak lecisz, tee! - krzyknął za nią Bogumił. Stanęli i obejrzeli się. Dziecko się z ojcem widać spotkało, bo nagle zaczęło zawodzić w ciemności: - Tata, wy idziecie, a nie wicie, że was na wojnę wołają. Tata, mama mówi, że na zabicie was bierom, tataaa!... - To będzie Antka Łuczaków - poznał po głosie Olczak. Dziecko głośno płakało, a gruby głos mówił do niego: - Co ty, córuchno, powiadasz? Co ci nabajdurzyli? Co za wojna? Bogumił oświetlił Łuczaka, a gdy się z nim zrównali, wyjaśnił uspokajająco. - Nie becz, ty mała. Taty nie biorą na wojnę. Przyszło z gminy wezwanie, ale tylko na czerwone bilety. - Wezwanie? Z gminy? - pytał stropiony Łuczak. - A ja idę ze stajni i nic nie wiem. Mama w domu? - Mama polecieli do sklepu kupować la taty jadło na drogę. - Dyć słyszysz, że mnie nie biorą. Za co mama poszła to jadło kupować? Jużci znów na borg nabierze... Od czworaków nadszedł fornal Banasiak, ten, którego posyłano zawsze po wuja Daniela, gdyż miał najspokojniejszą fornalkę. - To wielmożny pan? Proszę pana, czy to może być prawda, że niebieskie bilety? - Nie biorą, nie biorą - śpieszył go upewnić Bogumił. - Tylko czerwone bilety mają się stawić w Kalińcu. - Laboga - rzekł nagle Łuczak. - To pewnikiem Klimecczak pójdzie! Andrzej, syn Klimeckiego, zadał się tymi czasy z jego najstarszą córką, Stachą, i miał się z nią żenić, o co Łuczakom bardzo szło, bo tę Stachę po jej nieszczęśliwych przygodach z Adamem i Tyżykiem tak już oplotkowali po wsi, że ciężko ją było wydać. - Toć jak pójdzie, to wróci - rzekł Olczak. - I na wojnie śmierć nie każdemu się trafia. Ale Łuczakowi nie tak o śmierć szło, jak o ten czas, przez który Stacha znów im się z kim gotowa zaszargać. Aż nie wiadomo skąd im się taka niepowstrzymana wzięła, że musieli za nią oczyma przed ludźmi świecić. W izbie u Łuczaków młodsze dzieci rzuciły się do ojca, będącego w rodzinie prawie za matkę. On to przecież do nich po nocach wstawał i dzieci na niego, nie na matkę wołały, jak im czego było potrzeba. Bogumił i Olczak stali na drodze i patrzyli ku wsi włościańskiej w miejsce, gdzie widać było światło i słychać hałas. - To koło sklepu Mielzackiego - odgadywał rządca - ale o co oni się tam tak drą? - Tam, gdzie krzyczą, tam i moja być musi - osądził, wychodząc z izby Łuczak. Wieś ciągnęła się wzdłuż drogi, tuż za zagonkami dworskich ludzi. Łuczak przykazał dzieciom cicho siedzieć, a sam poszedł z panem i rządcą bruzdami ku Staremu Serbinowu. Zmrożone badyle, pożółkłe resztki chwastów i obmokłe, gnijące nacie kartoflane wyskakiwały przed nimi na światło latarki i ginęły. Wbrew przewidywaniom Łuczaka spotkali jego brzuchatą żonę po drodze. Wracała czymś obładowana i szła pospołu z Klimecką. Coś do siebie bolejącymi głosami gadały całkiem zgodnie, co wprawiło w podziw i Bogumiła, i rządcę, gdyż wiedzieli, że te dwie matki patrzeć na siebie nie mogły. Od czasu jak ich dzieci, Jędrek i Stacha, zeszły się z sobą, nie było dnia, żeby się wzajem nie nawyzywały od ostatnich, a bywało, że się i biły. Stara Klimecka zaprzysięgała się, że nie da się żenić synowi z dziewuchą, co już nie z jednym swoją cnotę straciła, a Łuczakowa odgrażała się, że Jędrkowi ślepia wrzątkiem wyparzy, jeżeliby miał Stachę porzucić i do ołtarza z nią nie iść. Teraz jednak, zastraszone tą samą niedolą, zapomniały o swych porachunkach i już z daleka słychać było, jak razem utyskiwały: - Wasz się chociaż nażył - biadała Klimecka - a mój synek - jak ten kwiat na ścięcie. - A dzieci? Przecie u mnie drobne dzieci ostanom się bez ojca. O wy rany Pana Jezusa naszego, o mój Boże, mój Boże! - Gdzie się włóczysz? - napadł swoją kobietę Łuczak. - Kolacjom byś lepiej uwarzyła, dzieci pokładła. A dyć ja nie idę na wojnę! Nie mogłaś to poczekać, aż wielmożny pan dadzą znać? - Wicuś, laboga! Nie idziesz? To wielmożny pan tutaj stoi? Prawdę on gada, proszę pana, że nie idzie? O, chwała Bogu najwyższemu na niebie! - Tymczasem jeszcze nie idzie - potwierdził Niechcic. - O Matko, to może i Jędrusia nie biorą? - ucieszyła się Klimecka. - Jędrka biorą. Macie tu dla niego wezwanie - rzekł Bogumił sprawdzając przy latarce papiery. Łuczaczka nagle krzyknęła popędliwie: - To na cożem ja tyle wszystkiego nakupiła! Na cożem się tak natraciła! Jeszczeżem się, mój Boże, z drugimi za łby darła, żeby dla ciebie nie zbrakło. - Kto ci winien, żeś taka nieupamiętana. A na święta za co teraz co kupisz? - Jak to Pan Bóg nad drugimi ma zmiłowanie, a nas tym czerwonym biletem pokarał - lamentowała Klimecka. - Kaj ten Jędrek się zadział! Nie może to się z matką ostatni wieczór nacieszyć! Jędreek! Już go, musi, gdzieś w krzach ta cholera Stacha zdybała! - Nie pyskujcie, nie wyzywajcie od choler, bo go moi Stasi żałujecie, a tam go w Japoniei... Bogumił i Olczak zostawili te głosy oddalające się w mrok, a sami poszli ku wsi potykając się w bruzdach. Kiedy mijali zarośla nad rowem, usłyszeli rozmowę, jakby krzaki po nocy skarżyły się na coś, wzdychały i szeptały: ...Jędruś, toć ty o mnie zabaczysz na wojnie - zaszlochał głos kobiecy. - Ty siebie pilnuj - odparł męski. - Mało to już na ciebie ludzie... Z drugiej strony wietrzna ciemność śpiewała niepewnym, na próżno starającym się utrzymać melodię krzykiem: Jest tam wojna wydana, hu ha ha! od samego cesarza hu... - Monopolka odchodzi - zauważył Niechcic. - Zawsze jej hultaje skądś zdobędą. Sprzed chałupy, gdzie znajdował się sklepik Mielzackiego, ludzie rozchodzili się w różne strony po kilkoro. W słabym świetle z okienka ujadał pies, tańcząc i miotając się dookoła łańcucha. Przez otwarte drzwi słychać było, jak wewnątrz baby użerają się jeszcze ze sobą czy też ze sklepikarzem. Bogumił potknął się o rozbitą butelkę. - Psiakrew - mruknął - ten też zawsze ma wódkę. Wódkę wolno było sprzedawać tylko w specjalnych sklepach monopolowych, ale mimo to nigdy jej we wsi nie brakło. Weszli do środka. Niechcic zobaczył jeszcze paru ze swoich dworskich ludzi. Zaczęto się na niego oglądać i na mgnienie przycichło, ale gwar wnet się podniósł na nowo, jakby ludzie, poddani wyższej niż folwarczna konieczności, nie dbali w tej godzinie o powszednią służbistość. Bogumił wdał się z tym i z owym w rozmowę. Cały gwałt wyniknął ze strachu, że w sklepie wszystkiego zabraknie. Rodziny zapasowych rzuciły się takim szturmem na kiełbasę, miejskie bułki i machorkę, jakby los wojenny ich ojców, mężów i braci zależał wyłącznie od zaopatrzenia ich w jadło i paliwo na drogę. Dwórki wiedziały już jednak od włościan, że niebieskie bilety nie idą, i rwetes, wszczęty przez nie, znacznie osłabł. Kobiety skupiły się koło Niechcica i Olczaka, skarżąc się pytająco, że co dziś jednym, jutro drugim, i że tych, co dzisiaj nie wzięci, może to jeszcze nie minie. Jedna z dwu starszych Klimecczanek, które były obie za dwoma Kałużnymi, obcierała niepotrzebne już łzy i mówiła: - Ja bym i tak mojego nie dała na wojnę. A żeby się tak wszyscy ze wszystkich wsiów zmówili i nie poszli, to co by im kto powiedział? Całego narodu by do kryminału nie wzięli, bo kto by robił w polu? - Jak to się... jak to się mądrzysz - przygadywał jej mąż. Druga Kałużna nie zdawała się tak zanadto kontenta, że jej mąż ocalał od branki. Spoglądała ukradkiem ku panu Olczakowi, który zrobił się niewyraźny na twarzy. Ludzie w czworakach mówili, że ci dwoje mieli ze sobą porozumienie. Bogumił, zoczywszy obu Kałużnych, podobnych do siebie, jasnowłosych fornali o mało rozgarniętych twarzach i mocno teraz maślanych oczach, kazał im wracać do stajni, bo tam, zdaje się, został tylko Klimecki i w tym zamęcie złodzieje gotowi znów jak niegdyś konie po nocy wyprowadzić. - Pośpią się - rzekł zatroskany, gdy wyszli - tak że ich i na sąd ostateczny nikt nie obudzi. Bo widzę, że nietrzeźwi. Sklep opróżnił się, został tylko na ławce pod ścianą stary Kolański, ojciec Tomka "Małego", codzienny tu o tej porze bywalec. Bogumił, rozglądnąwszy się po pustych półkach i zalanej piwem podłodze, pogadał jeszcze z Mielzackim. Był to rumiany, krągły na twarzy, pogodny człowiek o małych niebieskich oczkach. Uważał się za coś lepszego od innych, dobrze mu się wiodło i był stale zadowolony z życia. Zawsze sobie coś pośpiewywał i tak to miał w zwyczaju, że nawet w kościele, jak się podczas kazania zasłuchał i zagapił, ludzie go musieli trącać, żeby pod nosem nie mruczał jakiej śpiewki. Stał teraz za ladą i grzebał w szufladzie z pieniędzmi, a obok słaniała się jego mizerna żona sprzątając okrawki wędlin i butelki po piwie. - Piwo piwem - rzekł Niechcic podejrzliwie - ale i wódki się ludzie nażłopali, bo widzę, że się pijani po wsi włóczą. Wszyscy jak w ukropie, jeszcze z tego będzie jakie nieszczęście. Jeśliście mieli wódkę w domu, to trzeba było nie dawać. - A czy to ja tu dziś rządzę? - ubolewał Mielzacki. - Pozbadli mnie tak, że ani się obejrzałem, jak mi sklep z towaru wymietli. Wódki miałem trochę dla siebie na przypadek choroby, to weszli do mieszkania i wzięli. Ja się ani połowy dochodu z tego, co rozdrapali, nie doliczę. To jest ewentualnie rabunek, a nie handel. Narzekał, ale widać było, że jest rad z tego najścia i że się spodziewa niezgorzej wyjść na swoje. - I czego ludzie tak potracili głowy? - dziwił się. - Czy to nie wiedzieli, że są w zapasie? I że jest wojna Rosiei z Japonieją? To kto ma iść na wojnę, jak nie ludzie? - Ba - rzekł Niechcic - rozum powiada swoje, a serce chce żyć, chce się weselić. Mielzacki mógł sobie zresztą tak mówić, gdyż miał same córki i był wolny od wojska. I jak bywa z ludźmi w podobnych okolicznościach, nagle przejął się i wzruszył na myśl o chwale wojennej. - A o tę chwałę, o tę bohaterską zasługę - popisywał się słowami, których ponauczał się był w mieście, gdy terminował u rzeźnika - to się nie warto starać? Taki, co z wojny przyjdzie, jak zacznie opowiadać, każdy go słucha, każdy uważa, a on prawi, jak to szli do ataku, jak generały sołdatom dziękują, medale przypinają, muzyka gra. Niech stary Kolan powie, czy na wojnie źle mają? Szak on był na tureckiej, krzyż dostał i jeszcze za niego do dziś trzy ruble z cesarskiej kasy odbiera. I Mielzacki zakrzątnął się z milczącą żoną koło butelek, nucąc już po swojemu: ... n-n-n-y, wydana, hu ha ha! mmm-nn-hu!... Stary Kolan ani drgnął, jakby słowa sklepikarza nie do niego się wcale zwracały. Zdawał się drzemać z rękami na grubej lasce domowej roboty. Dopiero po chwili obrócił ku ladzie suchą ciemną twarz, zarośniętą jak gdyby siwym ścierniem. Długo kręcił przecząco głową, wreszcie zaskrzypiał wątłym głosem: - Rozmaicie tam ludzie będą mieli. Raz będą mieli wszystkiego dość, raz będą mieli głód i zimno. Śmierć tam na nich tyż już wygląda... o-o-o - zaśpiewał - wygląda! Ale toć i doma, bez wojny biedy się dość najedzą, a jak się popiją, to mało się niejeden raz nakaleczą? A bywa, że i który z którego duszę nożem wywlecze. - Człowiek się może dać i zabić - odezwał się Olczak - ale musi wiedzieć, że się tak wyrażę, za co ginie. A na Japończyków za co my mamy nastawać? Czy ich kto tu kiedy widział na oczy? Bogumił oddał resztę wezwań Olczakowi, który zaraz poszedł na powrót ku czworakom, żeby je ludziom doręczyć, a sam wracał do domu wsią. Natknął się jeszcze po drodze na dwa-trzy cienie wśród cieniów i jego latarka oświeciła nogi w zataczających się butach. Wieś nie spała. Przy furtkach stały tu i owdzie gromadki ludzi rozprawiając leniwie lub gorączkowo. Milkli na jego widok i patrzyli, kto idzie. Koło stawu latarka mu zgasła i musiał zwolnić kroku, nim się oswoił z ciemnością. Razem z latarką zgasło jakby mnóstwo lat jego życia i w pamięci wskrzesła dawno w niej pogrzebana godzina. Ujrzał, jak w podobną zimową noc matka ładuje mu do torby ciepłą bieliznę, a ojciec upycha w swoje sakwy chleb, kiełbasę i rum na drogę do powstania. Usiłował przytrzymać to wspomnienie, znaleźć związek czy różnicę między nim a tym, co się działo dzisiejszego wieczora, chciał wysnuć z tego jakieś wnioski. Lecz wspomnienie przepadło, gdyż musiał uważać na drogę, wciąż mu ginącą w mroku. Patrzył z wytężeniem, gdzie się zaczyna bladawa powierzchnia stawu, i orientował się podług wierzb, które szumiały i skrzypiały na wietrze. Od wycia tego wiatru i skrzeku drzew zrobiło mu się nieraźno. Wydało mu się, że na zawsze utracił, czymś tak od jakiegoś czasu spotęgowane, wesele życia. I nie wtedy, kiedy stał we wsi otoczony pozlękanymi ludźmi, a teraz dopiero uczuł w sobie ich troskę, jakby to jego samego wiedli pospołu z zapasowymi na wojnę. Słyszał dookoła siebie te wtóre, skłócone, niewiadomej natury podźwięki, które brzmią w szumie wiatru, ale jakby do wiatru nie należą, niesione tylko przezeń skądciś, chyba z samego piekła. Wydały mu się muzyką, pod którą wiodą go w chwackich szeregach. Ale muzyką straszną, niby stękanie złego psa, co rzuca ludzi na ludzi, raz o to, raz o tamto, i każe się im nieszczęsnym kłopotać o jedno tylko, na co mogą poradzić - żeby jadło było na drogę. Na drogę chwały czy klęski, czy niesławy, czy śmierci. 30 W dzień przyjazdu pani Barbary z dziećmi na święta Bożego Narodzenia zaczęło się po południu błyskać i grzmieć, rozszalała się burza jak w lecie, tylko że padał przy tym obfity śnieg. Ludzie z tego wybryku natury wróżyli jak najgorzej, przepowiadali klęski i wzdychali nad tymi, którzy poszli na wojnę. Pani Barbara przyjechała jednak tym razem ożywiona i przywiozła różnego rodzaju wiadomości. Najpierw o Januszu Ostrzeńskim, który objąwszy wychodzone przez matkę miejsce lekarza więziennego, zaraz po wstąpieniu na służbę wykrył grube nadużycia w kuchni więziennej. Zrobił o tym raport, a gdy sprawę zatuszowano, podał się do dymisji. - Dziwny to chłopak - mówiła pani Barbara - może i niedołęga, ale w gruncie rzeczy ogromnie widać szlachetny. Lecz większej wagi sprawami były nadzieje polityczne. W mieście na wszystkich ustach był nowy kurs polityki rządowej, oparty na zaufaniu do społeczeństwa, haśle rzuconym przez księcia Światopełk-Mirskiego. Już wyszły manifesty z zapowiedzią życzliwego rozpatrywania potrzeb najszerszych warstw ludności. Pani Barbara wygłaszała na ten temat całe mowy, to snując własne myśli, to powtarzając zasłyszane od Ceglarskiego. Była w ogóle oczarowana Ceglarskim. Bogumił śmiał się, że się w nim zakochała. - Nie, ale zaufanie rządu do społeczeństwa - lubowała się puszczając jego uwagi mimo uszu - to dopiero rozumiem. Co za ożywienie nastąpi, jak się ludzie zaczną brać do roboty, niech im się tylko dadzą swobodniej ruszać. I nagle zdejmował ją strach, że zbytnie nadzieje zepsują pomyślnie się zapowiadający bieg rzeczy: - E, gdzie tam komu co dadzą - powątpiewała. - To wszystko na wodzie pisane. Spuścili z tonu, bo biorą w skórę na wojnie i boją się rewolucji. Niech się trochę opatrzą, zaraz się wyprą wszystkiego i jeszcze lepiej przycisną. Świąteczne uciechy odwiodły myśl od tych trwóg i nadziei. Weselono się przy kolędach, smakołykach i drzewku, a zaraz po świętach i po wyjeździe rodziny Bogumił dostał list z Paryża w sprawie czworaków. Daleniecki wyrażał chłodną radość z powodu troski Bogumiła o ludzi, pragnął jednak, żeby kochany pan Niechcic wszedł w jego położenie, a także uwzględnił ogólną sytuację polityczną, która wcale nie sprzyja proponowanym nakładom. On sam jest chwilowo w kłopotach na skutek spadku francuskich papierów wartościowych w związku z klęskami wojennymi Rosji. Sprawę czworaków należy odłożyć do pomyślniejszych okoliczności. Czasy są niepewne i ciężkie, a mogą przyjść jeszcze cięższe. Ostatecznie, jeżeli ludziom jest ciasno, to można by tych, co mają liczniejsze rodziny, odprawiać i przejść na robotnika dziennego, który jest droższy, ale za to nie potrzeba go cały rok trzymać. Przy tak intensywnej gospodarce, jaką się Serbinów dzięki kochanemu panu Niechcicowi odznacza, dzienny robotnik powinien się opłacić. Pod zakończeniem listu znajdował się dopisek: - "Dowiaduję się, że w kalinieckiej guberni została już przeprowadzona mobilizacja, więc sprawa oddalenia części ordynariuszy może być nieaktualna. Proszę mi donieść, ilu pan ludzi stracił, proszę również o takie uregulowanie sprawy ich rodzin, żeby to nie obciążało majątku". Bogumił zgniótł ze złością ten list i wrzucił go do kosza, ale po chwili wydobył go na powrót, rozprostował i przeczytał po raz drugi, kłócąc się w duchu z Dalenieckim. - Okoliczności, okoliczności - powtarzał. - Czy to człowiek ma się już zawsze do okoliczności tylko stosować? Jak ja chcę co zrobić, to są także okoliczności i może do nich też się ktoś powinien stosować, taki chociażby nie znający stosunków mydłek z Paryża. - Czasy - drwił - a sam pisze, że czasy mogą przyjść jeszcze cięższe. Może ja to właśnie przewidziałem, czułem, że to ostatnia chwila, kiedy można coś zrobić. Czekać! Czego czekać? Aż mi się czworaki zawalą? I jak bywa, gdy człowiekowi się sprzeciwiają, nie myślał już o drenowaniu, tylko o czworakach i o czworakach. Nie ustąpił, napisał do Dalenieckiego po raz drugi, nalegając w duchu swoich rozmyślań. Na ten list przyszła odpowiedź w paru innych sprawach ubocznie przez Niechcica poruszonych, a o czworakach już ani słowa. Bogumił był taki zły, że nagle wyciągnął z biurka ofiarowaną mu niegdyś fotografię Dalenieckiego i podarł ją na kawałki. Myślał z goryczą, że oto co znaczy, gdy się nie jest na swoim. Nie ma się nawet prawa być człowiekiem dla ludzi. Potem ogarnęło go ogólne rozgoryczenie na wszystkich, łącznie ze sobą. - Diabli wiedzą - myślał zdenerwowany - może jakbym tu był na swoim, tobym się też zrobił taki chytry jak Daleniecki. Majątek psuje ludzi, a kto żyje z pieniądza, sam się robi twardy i zimny jak pieniądz. Jeszcze się jednak upierał, przychodziły mu na myśl nowe racje, które może przekonają Dalenieckiego, zbierał się napisać po raz trzeci, ale już nie napisał. Widać zapał do tego dzieła był kruchy jak to wszystko - myślał - jest kruche w starym człowieku. Zaczęło się w nim dziać coś niedobrego, zniechęcił się, zmarniał na duchu. Miał wrażenie, że to źródło, co go ostatnimi czasy podtrzymywało, wyschło na dobre. Tęsknił po tym źródle, chciał, żeby znów bić zaczęło, i powracał myślami do Ksawuni. I on, któremu zawsze starczało cierpliwości, by żyć kroplami dni powszednich, i starczało wiary, że w tych kroplach tak samo jak i w morzu całe niebo można zobaczyć, teraz nudził się swoim życiem. Dnie mu się zdawały za długie, a lata, które widział jeszcze przed sobą, za krótkie; wciąż czegoś szukał i na coś jakby czekał. Było w tym stanie ducha podobieństwo do dawnych młodych czasów, ten sam głupi niepokój, bicie serca, bezsensowne pokusy i pomysły. - Widać koniec - myślał raz, uprzytomniwszy to sobie - bywa podobny do początku, jak zachód słońca do wschodu. Miał w tym czasie niebywałą u siebie skłonność do bezczynnego postawania to tu, to tam, najczęściej przy oknie, z papierosem w zębach, z rękami w kieszeniach, bujając się na stopach i nic nie myśląc. I dziwna rzecz, te chwile zastoju były jeszcze dla niego najbardziej pełne życia, jakby stać go było już tylko na to, by tak nieczłowieczym sposobem współistnieć z gnuśnym toczeniem się godzin. Zaś gdy tylko wziął się do pracy, wszystko mu było dęte, puste, niewarte zachodu. Pewnego dnia, gdy tak trwał właśnie przy oknie, jakby topiąc się duszą w sinym, śnieżnym zmierzchu, Felicja przybiegła do niego zatrwożona. - Proszę pana, niech pan idzie, z Żarnecką się coś zrobiło, chyba kona! Bogumił ocknął się i pośpieszył. - Zemdlała? - pytał po drodze. - Nieprzytomna? - Nie wiem. Tak rzęzi, stęka, oczy jej w słup stanęły, palce jej zesiniały. Żarnecka miała jakiś atak. Ratowali ją, przykładając to zimne, to gorące, i czy pomogli, czy się samo przesiliło, ale w końcu przyszła do siebie. Jednak nie było mowy, ażeby mogła chodzić, nogi jej się trzęsły i co się ruszyła, dostawała duszności. Bogumił posłał po doktora Wettlera, który stwierdził sklerozę serca. Znalazł Żarnecką bardzo źle, dziwił się, że dotychczas chodziła, pytał, czy nie miała przedtem takich napadów. Bogumił nie wiedział, słyszał czasami, jak mówiono w domu, że stara kwęka, ale nie miała teraz wiele roboty, więc myślało się, że pomału przyjdzie do siebie. Felicja mogła o tym nieco więcej powiedzieć. - Na duszności - objaśniła doktora, już w pokoju Bogumiła - to się skarżyła nieraz i że jej nogi odejmuje, a w piersiach piecze jak ogniem. Ale dużo piła, więc my mówili, że to z tego. Doktór oczywiście zabronił pić, przepisał lekarstwo, kazał leżeć, niczym się nie zajmować, jeść lekkie, strawne rzeczy. Mimo to Żarnecka zaraz nazajutrz wstała, napiła się wódki i ugotowała sobie kapusty ze szperką, utrzymując, że tłustość najlepiej dopomoże. Atak się powtórzył i potem spadła z sił tak, że już nie próbowała wstawać. Bogumił i Felicja przygotowali dla niej dawny pokoik pani starszej, koło piekarnika, gdzie też leżała swego czasu i obecna pani Katelbina. W domowym gospodarstwie choroba Żarneckiej nie przyniosła uszczerbku; po zamieszkaniu pani Barbary w mieście trzymało się starą tylko dlatego, że zniedołężniała i trudno by jej było już starać się o nowe miejsce. Felicja umiała gotować i doskonale mogła sama obsłużyć Bogumiła i pana Olczaka, zwłaszcza że nie mieli wymagań. Bogumił i Felicja doglądali Żarneckiej razem, stosując w razie pogorszenia te lub owe zabiegi podług rady lekarza. Bogumił patrzył z przyjemnością, jak Felicja sprawnie się przy tym krząta, zawsze zbierała go tkliwość, o ile widział, że się ktoś dobrze bierze do rzeczy. Przy tym, kiedy Felicja poprawiała Żarneckiej poduszkę albo dawała lekarstwo, było mu jakby to nie Żarnecka, lecz on sam podlegał jej opiece, doznawał od niej pocieszenia w chorobie i strapieniu. I w istocie, stał się czegoś raźniejszy, a kiedy wracał z pola, śpieszył się, żeby zajść do Żarneckiej, tak jakby go tam coś dobrego czekało, a tam czekała go zawsze tylko Felicja. Po tygodniu stan chorej o tyle się ustalił, że ataki przestały grozić, mogli ją spokojnie zostawiać samą, gdyż całymi dniami drzemała albo odmawiała różaniec. Ale Bogumił nabrał już zwyczaju zaglądania to do chorej, to do kuchni albo służbowego pokoju, żeby o chorą wypytać. Przyzostawał nieco dłużej, niż tego wymagała konieczność, zasiadał się na skrzynce starej Żarneckiej, palił papierosy i wyciągał Felicję na rozmowę. Okazała się niezbyt chętna do tego i w ogóle raczej schodziła mu z oczu. Aż nawet dziwił się, że to on się stara teraz o jej życzliwość, bo przecież dawniej była mu zawsze rada, nie był ślepy, żeby tego nie widzieć. Wszakże panna Ksawunia mówiła nawet, że Felicja się w nim kocha. Były to rzeczy, którym współczuł pomimo woli, ale których nie uznawał, nie dopuszczał do siebie. Teraz wszelako, gdy wydało mu się, że Felicja od niego stroni, czuł się niby pozbawionym czegoś, co mu się należało i bez czego było mu przykro. Ale pewnego wieczora Felicja rozgadała się i jak rodzonemu zaczęła mu opowiadać swoje koleje życia. Niektóre szczegóły zdawały się Bogumiłowi znajome, pewno słyszał to i owo od żony, która więcej ze służbą przestawała. Felicja wcześnie żyć zaczęła na własną rękę. Była z półmorgowych gospodarzy spod Kielc. Rodzice odumarli ją dzieckiem, rodzeństwo pomarniało u ludzi, a i ona, mając ze siedem lat, służyła już u gospodarzy za niańkę i gęsiarkę. Cały dzień była w pracy i ani nawet polatać z drugimi dziećmi nie mogła, bo ją zaraz wołali ku zajęciu. Potem była u innych, którzy ją posyłali do szkoły. Potem jej rodzina pozbyła się chałupy i gruntu. Felicja długo i szczegółowo opowiadała, jak do tego przyszło, że jej się nic z ojcowizny nie dostało. A że już był czas robić kolację, przeszli do kuchni i ona łamała gałązki na ogień, a Niechcic stał i słuchał. Blaski ognia migotały czerwono, zza ściany dochodził kaszel i postękiwania Żarneckiej, za oknem była noc czarna, kot mruczał na murku nad kuchnią, przeciągając się od czasu do czasu to jedną łapą, to drugą, a Felicja snuła swoje dzieje. Kiedy miała szesnaście lat, poszła z drugimi do Prus. Bywała tam kilkoma nawrotami, powodziło jej się to kiepsko, to znów lepiej, zaznała różnego losu. - Ale mnie się to podobało - rzekła uśmiechając się do swoich dziejów. - Co się napatrzyłam: światów różnych i ludzi, jakie są rozmaite. Ja byłam taka nie bojąca się ludzi, szłam we wszystko, choć między obcych, z tej ciekawości, jak też tam jest u drugich. To nieraz ten obcy był lepszy jak ten swój. Ale i napoterałam się dosyć. Nieraz to mnie sponiewierali, bom sobie myślała, że z każdym dobrze się skończy, a to się i płakaniem kończyło. Kto się zdawał z pomocą idący, to się pokazywało, że szedł z interesem i oszukaństwem. A i w takich, głupia, patrzyłam jak w obraz, co mnie zwiedli gorzej od psów. I tak się musiałam różnie o swoje życie starać. Nauczyłam się! - pokiwała głową. Głos ją zawiódł i nagle obtarła łzy. Były to wszystko zwykłe i częste dzieje, ale Bogumiłowi wydały się one wyjątkowe i szczególnie szacowne, przy tym jakoś bardzo do jego własnych podobne. - Dzielna z ciebie niewiasta - powiedział - i chociaż, jak mówisz, poniewierali cię, szczęśliwy będzie ten, co będzie z tobą miał dzieci. Przechodząc koło szafki, żeby schować słoninę, przystanęła przy Bogumile i, wyskubując nitkę z jego rękawa, rzekła z nisko spuszczoną głową: - Toć je mieli. Miałam - poprawiła się - dziecko z tym, co mnie najgorzej obełgał. I nikt nie był z tego szczęśliwy, i utraciłam je. - Umarło? - Umarło. - A teraz - podjęła nagle, odsunąwszy się od niego - już będzie trzy, nie, cztery już będzie roki, jak mi wiadomo, że oprócz ta jakiej marnej uciechy z takim ta jakim, co ja o niego nie stoję - to nikt ze mną, ani ja z nikim szczęścia miała nie będę. - No? Czemuż ci to wiadomo - próbował zażartować, ale usta mu tylko drgnęły, nie mogąc się uśmiechnąć. - Bo - rzekła, z trudem oddychając - spodobał mi się jeden, który jest za wysoko, a po drugie... - A po drugie?... ...patrzeć on na mnie ani chce, ani może. Bogumiłowi zaczęło mocno bić serce. - Jak nie może - odparł - to marny jego los, a jak nie chce, to musi być głupiec, bo tak czyni, jakby od pszennego chleba oczy i gębę odwracał. Powiedzże mu to ode mnie. - A po drugie - powtórzyła już śmiało i zawzięcie - za pannami on patrzy, za takimi, co na koniu jeżdżają, co po francusku śpiewają. - A bodaj go... - mruknął Bogumił stropiony i szczęśliwy. Felicja nagle się rozgniewała. - Co to za gadanie takie - krzyknęła - bałamucenie takie. Niech pan już idzie na pokoje. Gniew to był, a i nazajutrz Felicja niecierpliwie była usposobiona, lecz Bogumił wiedział już swoje i nie zrażał się; zły humor Felicji radował go jak chmury, gdy deszcz potrzebny. Nie był on z tych, co gustują w prostaczkach, choć w młodości różnie pod tym względem bywało; ale wtedy sam żył życiem prostaka i nie był też udarowany miłością takiej kobiety jak Barbara, która tylko głupim, nie znającym człowieka i szukającym łatwego życia mogła się wydawać niewartą ukochania. Teraz jednak, czy sam na nowo sprościał w swym wiejskim bycie, czy działały tu inne przyczyny - Felicja nie zdawała mu się wcale prostaczką. Nawet i ze swej postaci. Tęgawa, lecz rosła i pysznie zbudowana, czoło miała niskie, a pod nim dużo twarzy o rysach trochę grubawych. Ale i ta twarz, i chód, i cała postawa tchnęły prawie pańskością, nie mówiąc o wdzięku promiennych oczu i niewieścim powabie uśmiechu. Bogumiłowi majaczyło się, że Felicja mu przypomina pewną damę, bodaj hrabinę, widywaną kiedyś w chłopięctwie. Tamta również nie była pięknością, a pamięta, że wszyscy się w niej kochali, nawet on jako dziecko był pod jej szczególnym urokiem. Tak myślał nie wiedząc, że i bez tego własne chęci ozdobiłyby mu ją zaletami godnymi najwybredniejszego smaku. Opamiętywał się przecie mówiąc sobie, że na stałe wiązać by się z nią nie mógł, wszak miał rodzinę i nie, nigdy nie wyrzeknie się Basi. Więc może nie zaczynać? A kosmata bestia o miękkiej łechczącej szerści wiła się w nim i pytała: - Jakże tu nie zaczynać, kiedym ja jej też miły. Żebym nie był jej miły, toby mi to i w głowie nie postało, boć już nie o to, że chłopka, ale zależna ode mnie, służąca. Ta myśl była mu ze wszystkich najprzykrzejsza, ale i ona wnet gasła. Gdzież tu służba, zależność? Potonęły między nimi inne różnice, potonęła i ta, zostało tylko wielkie, niepoczytalne wołanie ciemnych porywów. - A jeżelim jej miły, chociem stary - przekonywał sam siebie - toć ona się męczy i martwi, a cóż ja znów jestem za taki, żeby się przeze mnie kobiety miały męczyć. Dość tego było raz... I na wspomnienie Ksawuni znów się wzdragał, to że pamięć tej miłości poniewiera, to że kiedy tamtą dziewczynę uszanował, to tym bardziej... Ale był teraz tak odmieniony w sobie, że na takie myśli odpowiadał brutalnie: - Już by i tamta wolała, bym ją inaczej uszanował. Zresztą... tamta była dzieckiem, a Felicja jest dojrzałym człowiekiem i wie, co robi. I męczy się... Co prawda, dotychczas nie szło mu tak o tę mękę Felicji, nie wyobrażał też sobie, żeby ona była taka nie do zniesienia. Zdarza się, że dziewczyna służebna żywi upodobanie do swego pana i choć nic z tego nie ma, przecie nie ginie. Prędzej ginie, jak się ze sobą zejdą. Felicja nie mniszką też była, chociaż się w nim kochała, pewno tam za nim na sucho nie tęskniła. Nie był ciekaw tych rzeczy, więc nie wiedział, ale przecież i ten brzuchomówca Aleksander z Pamiętowa do niej chodził. Potem przestał, może go przepędziła, a może się nim i nacieszyła do woli. Ale te myśli wcale go teraz nie uspokajały, przeciwnie, wzbudzały zazdrosne lęki i nagliły, żeby się śpieszył. Jeszcze żeby Felicja stała się zalotna i natarczywa... lecz ona chodziła koło niego powściągliwie skromna, jakby sama pogrążona w zamysłach i wątpliwościach. To go jątrzyło i nareszcie, chcąc wiedzieć, co sobie tak w myślach przekłada, czy może boi się dziecka, czy jego niemłodych lat, czy ma jakie zgryzoty sumienia, których i jemu nie brakło, zaczął sam z nią rozmowę. Chciał coś rzec o swoich obowiązkach i że lepiej by od siebie odstali, jednak zaczął nie od tego, ale od swojej starości, nie mogącej być miłą żadnej kobiecie. Wtedy Felicja znienacka dała mu poznać spojrzeniem, jaki ogień w niej płonie, i rzekła nieosobiście: - Bo to nie bywa, że się kto po kim nie może wiele spodziewać, a tak się zapamięta, że sobie mówi: - A niechta choć te jedne parę tygodni, byle nie z drugim, a z tym. Tak tedy wszystko, ku czemu się zwrócili, przemawiało za jednym i tylko ciągle za jednym. Bogumił jeszcze się borykał z myślami, ale czuł, że to na nic. Gdyż w pięćdziesięciu sześciu latach przychodzi czas, że człowiek tak samo skory jest dać się uwieść nieobliczalnym szaleństwom jak w szesnastu. Miłość Część druga 1 W ciągu stycznia przestano mówić w Kalińcu o zaufaniu rządu do społeczeństwa. To hasło przeminęło, a minister, który je rzucił, popadł w niełaskę. Interesowano się natomiast próbą zamachu na cara w czasie święta Jordanu oraz masakrą bezbronnych tłumów przed Zimowym Pałacem w Petersburgu. "Między cesarzem a poddanymi mu narodami rozlało się morze krwi" - powtarzano w Rosji, w Warszawie, we świecie i powtarzano to również w Kalińcu. Rewolucja już nie groziła z daleka, już stała za progiem i pewnego dnia Julka przyniosła z targu wiadomość, że mają być rozruchy. - Może trzeba by wszystkiego więcej kupić? - pytała panią Barbarę - bo jak się zacznie ten sztrajk, to pewno zamkną sklepy. Ale pani Barbara spodziewała się od rewolucji samego tylko dobrego i nie chciała gromadzić zapasów na dnie, w które inni będą nie już chlebem, ale życiem nawet własnym szafować. - Po co mam kupować? - mówiła. - Żeby mi się wszystko psuło, kiedy tam niejeden może nie będzie miał co włożyć do gęby? Mąkę i kaszę jeszcze mam, to z głodu nie pomrzemy, a zresztą co będzie, to będzie. I snuła różnego rodzaju przewidywania dotyczące najbliższej przyszłości, dzieląc się nimi głównie z Julką, gdyż dzieci zajęte były swoim. Agnieszka po powrocie ze świąt wyrzucała sobie często, że swoim zachowaniem się skłopotała, a nawet poróżniła rodziców. Doprowadzać kogoś do rozpaczy nie było zgodne z jej usposobieniem. Zaś w danym wypadku poczucie winy wobec rodziców dokuczało Agnieszce tym silniej, że choć przebywanie w gimnazjum uważała za dramat, w gruncie rzeczy nie chciała się jeszcze z tego dramatu wycofać. Walka i opór w stosunkach z ludźmi przychodziły jej z trudnością, ale pozostać sobą, gdy nas chcą nagiąć ku czemuś obcemu, stanowiło próbę sił ducha, która ją podniecała. Nie przypuszczając, żeby rodzice mogli w pełni tę stronę rzeczy zrozumieć, napomknęła im jednak coś w tym rodzaju, a tak sprawa jej odebrania z gimnazjum rozeszła się na razie po kościach. Agnieszka zbliżyła się teraz nieco bardziej z gimnazjalnymi koleżankami, z których jedna, niejaka Władka Dunin, wciągnęła ją do tajnego patriotycznego kółka. Agnieszka, spragniona zawsze ściślejszego zespolenia się ze środowiskiem, śród którego przypadło jej żyć, uznała ten późny dowód zaufania koleżanek za wyróżnienie, a nawet niemal za łaskę. Co prawda, pierwsze zebranie owego tajnego kółka rozczarowało ją. Dziewczęta uczyły się tam historii Polski z popularnego, marnego podręcznika i czytały utwory literatury, które ona znała na pamięć. To było nudne, ale okazało się pod pewnym względem i nęcące. Agnieszka poczuła, że może byłoby tu dla niej coś do zrobienia, do zapoczątkowania. Czemuż by ona, choć ostatnia z wtajemniczonych, nie miała się pokusić o tchnięcie nowego ducha w pracę kółka - majaczyła. Jak to zwykle bywa, już i w tym wieku, że chce się i kroczyć w szeregu, związanym wspólnymi dążeniami, i odznaczyć się jako ktoś jedyny, niezastąpiony. Postanowiła przynieść na następne zebranie utwory Wyspiańskiego, z którymi zapoznała się na pobieranych prywatnie u panny Żmijewiczówny lekcjach literatury. Przeczyta je, omówi, wzbudzi dla nich entuzjazm. Lecz nim doszło do następnego zebrania, ta sama Władka Dunin, która wprowadziła Niechcicównę do kółka, szepnęła jej pewnego ranka przed samymi lekcjami: - Nie wyjmuj książek z troków. Robimy dzisiaj koniec z budą. No, tak - objaśniła widząc zdziwione spojrzenie Agnieszki. - Postanowiliśmy zastrajkować. Zobaczysz. Lekcje nie dobędą do końca. Agnieszka słuchała zmieszana. Nie postanowiono tego na kółku. Istniało więc jakieś inne tajne porozumienie, do którego nie była dopuszczona. Wstydziła się wspomniawszy swe nie na miejscu i nie na czasie marzenia o roli, jaką chciała odegrać. No, ale w każdym razie została jeszcze zawczasu powiadomiona o tym, co się ma stać. Więc nie była tak całkiem na boku, to ją cieszyło. Lekcje się zaczęły od francuskiego. W klasie panowała martwa i senna cisza, którą wzmagał jeszcze głos wydających zadane ćwiczenia uczennic. Agnieszka siedziała nie mogąc skupić uwagi, z sercem ostro bijącym, z ręką na ściągniętych w paski książkach niby na broni gotowej do użycia. Pauza przetoczyła się gnuśnie i bez wydarzeń. Do klasy wszedł teraz nauczyciel rosyjskiego, ogromny, tłusty blondyn. Stanął, jak miał w zwyczaju, koło katedry i, założywszy krótkie ręce za plecy, wywołał jedną z panien. Gdy wątła, blada dziewczyna w mocno wytartej sukni zaczęła nieśmiało czytać zadany tekst Karamzina, potężny grubas osadził się nieco w sobie i, zadarłszy do góry krwistą głowę, nastawił ucha, a wzrok utkwił w ścianę ponad ławkami. Niebawem podniósł głowę jeszcze wyżej, zmarszczył drobniutko czoło i patrzył w sufit, mrugając prędko mętnymi, łzawymi oczyma z białą rzęsą, jakby z trudem zmuszał się do słuchania czegoś, co mu sprawia dotkliwą przykrość. Kiedy czytanie dobiegło końca, nie zwrócił, a jakby przerzucił tłustą głowę w stronę wylęknionej gimnazistki i zamknąwszy oczy rzekł po cichutku: - A wy, gaspaża Swiontek, izwoltie połuczsze czitat'. Udaren'iszka to u was uch kak skwierny. Nu, saditieś - dodał z łagodną, złowrogą pieszczotliwością. - Budiet s was. Razskazywat' nie stoit. Schylił się nad dziennikiem, a dziewczęta wyciągnęły szyje usiłując z ruchu ręki rozpoznać stawiany stopień. Rozpoznały dwójkę. Następną wywołaną była jedna z Rosjanek. Stroiła kuszące miny do nauczyciela, a on wdzięczył się okazując zadowolenie w sposób, który Agnieszka określiła po cichu słowami: "merda ogonem". Sztywna dama klasowa, ze swą twarzą niezdolną do wyrażania jakichkolwiek uczuć, siedziała nieruchomo, wpatrzona we wszystkie naraz uczennice. Raptem w głębi gmachu huknęły drzwi budząc echo w sąsiadującej sali rekreacyjnej. Zarazem dała się słyszeć niewyraźna wrzawa, mnóstwo kroków biegło po schodach, jakby przedwcześnie zaczynała się pauza. W mgnienie potem wszystko wypadło tak nagle ze zwykłego porządku rzeczy, jak nagle jawa przeobraża się w sen. Drzwi klasy otwarły się gwałtownie i czy pchnięte, czy z rozmachu, zatrzasnęły się z powrotem. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i potężny, zbiorowy krzyk. Dziewczęta zerwały się z ławek. Nauczyciel spąsowiał i ni stąd, ni zowąd usiadł na stopniach katedry. Dama klasowa stała przy swym stoliku i powtarzała: - Nie bezpakojtieś, gaspada. Nie bezpakojtieś! Ktoś krzyknął cienkim głosem: - Spasajtieś! radi Boga! Nas ubjut! - Ktoś płakał histerycznie. Po chwili Agnieszka uczuła, że jest już w sali, naciskana ze wszystkich stron przez tłum chłopaków w szarych szynelach i zesuniętych z czoła czapkach. Zdyszani miotali się i krzyczeli: - Precz z moskiewską szkołą! Preecz! - Preecz! Agnieszka słyszała to już nie uszami, w których coś tylko cienko bzyczało, a całą sobą. Zdaje się, że sama też krzyczała, ale nie słyszała i swojego głosu, czuła tylko wysiłek w piersiach i suchość w otwartych ustach. Na ulicy spostrzegła, że nie ma kapelusza ani pasków z książkami. Jednak płaszczyk miała na sobie, ale kiedy go włożyła, z tego już nie mogła sobie zdać sprawy. Przystanąwszy na chwilę, uczuła zimne i ciężkie, choć bezbolesne uderzenie w głowę, coś mokrego ściekło jej po twarzy. To z dachu kapało. Była odwilż i zewsząd spływały strugi wody złocąc się w słońcu. Blask mokrej, pachnącej roztopami pogody ćmił oczy. Rozejrzała się, ale nie zobaczyła już koło siebie nikogo znajomego. Same obce postacie uczniów i dziewcząt biegły pędem, potykając się i wciąż krzycząc. Błoto prysnęło jej na rękę. Ktoś zawołał tuż nad jej uchem: - ...Nie! Do realnej szkoły! Minął ją wyrostek z czapką w rękach, od której usiłował oderwać metalowe litery gimnazjalne. Zwolnił biegu, potrącono go, upuścił czapkę i, podjąwszy ją zbłoconą z ziemi, popędził z krzykiem dalej. - Prędzej, prędzej! - usłyszała koło siebie znajomy głos. Władka Dunin chwyciła ją za rękę. - Prędzej! - wołała. - Wojsko idzie! Agnieszka pomknęła za nią krzycząc. W końcu zabrakło jej tchu. Przystanęła i odskoczyła spod konia dorożkarskiego, który spłoszył się i stawał dęba. Dorożkarz usiłował go poskromić i zjechać w boczną ulicę. Agnieszka obejrzała się i zobaczyła za sobą już nie młodzież, ale tłum burych postaci, nad którym zwijała się i rozwijała nieduża czerwona chorągiew. Tłum śpiewał: Nasz sztandar płynie ponad trony, niesie on zemsty grom, ludu gniew... Puściła się znów pędem, żeby dogonić swoich. Po chwili w oczach jej błysnęła rzeka, pod stopami zatętnił żelazny most. Przebyli już prawie całe miasto i znaleźli się na obszernym placu przed nowym gmachem szkoły realnej. Agnieszka otarła się o babę z koszem w ręku, która krzyknęła: - Panienko, panienko! Co to takiego się stało? Większość młodzieży wdarła się już do wnętrza gmachu. Agnieszka podbiegła ku parterowemu oknu, za którym była klasa Tomaszka. W tejże chwili okno otwarło się, wyskoczył przez nie rosły uczeń z szynelem i czapką pod pachą, zderzył się z Agnieszką, wrzasnął jej prosto w twarz: - Niech żyje polska szkoła! - i pobiegł przed siebie. Agnieszka zajrzała do klasy, w której kotłowali się przestraszeni malcy. Zobaczyła bladego, bliskiego płaczu Tomaszka. - Tomaszek! - zawołała. - Nie bój się! Chodź! Podbiegł i wyciągnął do niej ręce. - Tam biją! - wołał. - Co się stało?! Tam biją! - Głupi. Nikogo nie biją! Ubieraj się i chodź! Będziemy mieli polską szkołę! Śpiesz się, bo mamusia pewno już o nas niespokojna. Gdy niebawem szli oboje ku Raciborskiemu Przedmieściu, tłum cichł już i rozpraszał się. Naprzeciwko siebie ujrzeli natomiast jadący pomału oddział dragonów. To ich nieco stropiło, tak że przestali rozmawiać. Dragoni jechali stępa, rozglądając się. Pod jednym koń się kręcił, przysiadał na zadzie i nie chciał się utrzymać w szeregu. Żołnierz klął, klepał go i ściągał cugle. Wiadomość o wybuchu strajku szkolnego rozniosła się po mieście z błyskawiczną szybkością i Michalina Ostrzeńska dała o tym natychmiast znać na Raciborskie Przedmieście przez Bazylego ze sklepu. Pani Barbara chodziła po mieszkaniu tam i z powrotem, wyglądając przez okna, niepewna, co robić? Czy czekać, czy iść po dzieci? Ale gdzie ich ma szukać? Na szczęście dzieci nie dały na siebie długo czekać. Usłyszawszy je w przedpokoju, natychmiast uspokoiła się i wyszła im naprzeciw. - No - spytała ochoczo, jakby wracały z majówki: - I cóż? - Mamusiu... Nie ma już... nie ma już... - Agnieszka nie mogła nic więcej powiedzieć. Płacząc i całując się padły sobie z matką w objęcia. Niebawem, naopowiadawszy się o przeżytych wzruszeniach i wypiwszy herbatę, pojechali wszyscy troje do pani Wenordenowej po Emilkę. Pani Barbara drżała o nią, gdyż dla tego dziecka bała się takich nawet niebezpieczeństw, które mogły grozić jedynie innym. Na mieście było spokojnie. 2 Bogumił, dowiedziawszy się o strajku szkolnym i o rozruchach w mieście, kazał naładować kosz zapasów spiżarnianych i, nie czekając niedzieli, pojechał do Kalińca. Po drodze wyrzucał sobie zgnębiony, że nie był u rodziny w ciągu całego stycznia, dokuczało mu niedorzeczne poczucie, jakoby jego postępowanie na wsi miało związek z wybuchem zaburzeń. Był niespokojny i dziwił się zarazem, bo prędzej nie wiem czego by się spodziewał niż tego, że rewolucja w Kalińcu zacznie się jakby od jego dzieci. Dopiero gdy, wjechawszy do miasta, zobaczył, że sklepy są otwarte, a na ulicach panuje ruch jak zwykle - poczuł się lepiej na duchu. Zaś wstępując na schody był już całkiem spokojny, o wiele pewniejszy siebie niż na przykład w zeszłym roku w czasie sprawy z Ksawunią. Był nawet jakby szczególnie wszystkiemu rad, a do rodziny tak serdecznie usposobiony, jak nie był dawno. - Nie czynię chyba nic złego - myślał - kiedy odczuwam taki spokój. - Cóż, czy bardzoście się poprzelękali? - pytał witając się. - Nic podobnego! - wykrzyknęła pani Barbara. - Czegóż mielibyśmy się bać? Czy to my nie na swoim i nie o swoje się dopominamy? Kto inny drżeć tu będzie, mój drogi! - Przywiozłem zapasy - rzekł Bogumił widząc, że pani Barbara bada wnętrze koszyka - bo się bałem, że może nie macie co jeść. Ale właściwie to przyjechałem, żeby was zabrać. - Teraz, kiedy takie rzeczy się dzieją, mielibyśmy wyjeżdżać? - oburzyła się pani Barbara. Dzieci również tym razem wyjątkowo nie chciały skorzystać ze sposobności pojechania do Serbinowa. Słuchając ich bezładnych opowiadań o strajkach, pochodach i zbiegowiskach, rozbitych sklepach z monopolką, Bogumił chwilami jakby zaglądał do swego wnętrza lubując się panującą tam pogodą ducha. Może raz dokonane uczynki, dobre czy złe, dają zawsze takie poczucie, a może napór wypadków natury ogólnej osłabił ważność przeżyć osobistych? Jedno tylko widział teraz po sobie - nie czuł się w prawie do ostrego sądzenia nikogo i niczego. Prawdę mówiąc, nie podobało mu się to wystąpienie dzieci ze szkół. Co to takiego, żeby dzieci brały się do rzeczy, które nawet i dorosłych prowadzą na manowce. Ostrożnie wypowiedział coś w rodzaju takiego poglądu, na co pani Barbara rzekła: - Mój kochany, kiedy ci, co się powinni o coś starać i walczyć, siedzą z założonymi rękami, to w końcu zawsze drudzy muszą się za nich ruszać. Chociażby dzieci. Ja też tego nie pochwalam, ale cóż robić. - A Bolesław Krzywousty? - zauważyła Agnieszka. - Czy nie chodził na wojnę, kiedy miał dziewięć lat? A jak miał tyle co ja, to już był pasowany na rycerza. - Co my tam wiemy o tych zamierzchłych czasach - zaśmiał się Bogumił i nagle pomyślał, że Agnieszka nie potrzebowała właściwie szukać przykładu tak daleko, gdyż miała go przed sobą w jego własnej osobie. Wszak on sam jako nieletni poszedł się bić i cierpiał poniewierkę i rany. - A cóż ty, pasowany rycerzu, będziesz ze sobą teraz robić? - spytał zupełnie rozbrojony. - Ja? "Wracam na Liban, do mojego domu..." - zadeklamowała Agnieszka. Pani Barbara wyjaśniła, że u pani Wenordenowej zorganizowano już tajny kurs piątej klasy dla uczennic, które porzuciły gimnazjum. Pani Wenordenowa obiecała przyjąć Agnieszkę za połowę wpisu, a od wakacji, trudno, trzeba będzie wyprawić ją do Warszawy. Co do Tomaszka sprawa przedstawiała się prościej. W Kalińcu już dawno utworzyło się Towarzystwo mające założyć męską szkołę handlową. Pozwolenie, dzięki panu Ceglarskiemu, było dawno w Petersburgu uzyskane, ale Towarzystwo wegetowało, nie mogąc zebrać potrzebnych kapitałów. Strajk obudził je z drzemki. Potrzeba szkoły stała się dla wielu ojców palącą, odbyły się w tej sprawie dwa posiedzenia i zdobyto kredyty w miejscowych bankach. Już od Wielkanocy handlówka ma być prowizorycznie uruchomiona, zaś do tego czasu Tomaszek będzie się uczył z bardzo niedrogim korepetytorem, synem szewca, wynalezionym i narajonym przez Julkę. Zaczęli obliczać, ile to wszystko będzie musiało kosztować i jakie wydatki trzeba będzie ograniczyć, żeby podołać wymaganiom okoliczności. - W każdym razie dobędziemy już w mieście do lata - postanowiła pani Barbara - chyba żeby się wszystko miało przewrócić do góry nogami. Wszystko się do góry nogami nie przewróciło, ale zamęt w mieście trwał jeszcze jakiś czas. Nadeszły też wieści z Warszawy o zajściach przerastających wszystko, co się działo w Kalińcu, o wiecach, strzelaninach, zamknięciu uniwersytetu i szkół rządowych w całym kraju. Po ogłoszeniu stanu ochrony wzmocnionej zamieszki przycichły, ale życie nie wróciło już do dawnego ustalonego porządku. Robotnicy strajkowali prawie we wszystkich fabrykach, żądając podniesienia płac i skrócenia godzin pracy, a tak do bezrobocia przymusowego przyłączyło się dobrowolne. Wrzenie ogólnego niezadowolenia odpowiadało usposobieniu pani Barbary, gdyż czyniło ją mniej osamotnioną w jej ciągłym poczuciu nękającego ją samą braku czy też upośledzenia. Toteż każdego dnia wyczekiwała wiadomości o jakimś ruchu, a kiedy nic nie zaszło, czuła się zawiedziona i zniechęcona do życia. Pewnej niedzieli w marcu Niechcicowie znaleźli się oboje z Agnisią u Ostrzeńskich na podwieczorku urządzonym z powodu zamierzonego wyjazdu Janusza. Janusz po swojej przygodzie z kuchnią więzienną nie chciał już podejmować prywatnej praktyki w domu rodziców. Na założenie własnego gabinetu nie miał środków, a gdy matka i Anzelm chcieli mu to urządzić, odmówił niby przez dumę, a w gruncie rzeczy dlatego, że mu zawód lekarza zaczynał brzydnąć. Trzeba tu było ciągle myśleć o drugich, gdy on miał dosyć kłopotu z samym sobą. Postanowił tedy przenieść się do Warszawy, gdzie Anzelm zaofiarował mu posadę w biurze spółki, którą był świeżo założył i która miała na celu fabrykowanie mączki kostnej oraz przerobów z krwi bydlęcej. Z czasem, jak się to przedsiębiorstwo rozwinie - mówiono - Janusz będzie mógł w nim zostać lekarzem fabrycznym. - Janusz potakiwał, że tak, że o to mu właśnie idzie, jednak w gruncie rzeczy nikt w to serio nie wierzył. Główny pieniężny przedstawiciel nowego przedsiębiorstwa, poza tym właściciel małej huty szklanej w Pogórzu pod Kalińcem, niejaki pan Pawłowski, z którym Janusz miał nazajutrz wyjechać, znajdował się również w towarzystwie zebranym przy podwieczorku. Był to mocno okrągły jegomość o krótkich nogach, żwawy i energiczny. Bogumił Niechcic przyszedł do Ostrzeńskich raczej w interesie niż z ochoty. Chciał wziąć do Serbinowa partię bezrobotnych na wiosenne przerywki oraz pielonki i miał o tym pomówić z panią Stefanią Holszańską. Był już w różnych, powołanych do zajmowania się bezrobotnymi komitetach, ale zewsząd odsyłano go do rejentowej. Nie można jej było obejść, dosłownie trzymała rękę na wszystkim. I z nią jednak nie dało się od razu przystąpić do rzeczy, gdyż rozmowa toczyła się o zupełnie czym innym. Właściwie toczył ją pan Pawłowski. Niechcicowie zastali go rozprawiającego o konieczności rozpowszechnienia w społeczeństwie idei nabywania przerobów z krwi bydlęcej. Mówił, że obmyśla już z panem Anzelmem świetne reklamy, a także premiowanie szczególnie gorliwych nabywców. - Cała rzecz - twierdził - to umieć sobie stworzyć rynek zbytu. A ja to potrafię. Ja jestem do tego jedyny. Pan Pawłowski lubił, zdaje się, mówić tylko o przedmiocie swej bezpośredniej działalności, a właściwie działalności swoich pieniędzy. Ale pewność siebie, jaką mu dało powodzenie w interesach, czyniła go skłonnym do zabierania głosu także w sprawach ogólnych. Gdy zaczęto mówić o wybuchających wciąż strajkach, wygłosił natychmiast swój pogląd na tę sprawę. - To jest, panie, jedno wielkie złodziejstwo i bandytyzm. Figury spod ciemnej gwiazdy buntują ludzi, żeby ryby w mętnej wodzie łowić. Ja bym tych agitatorów i tych podżegaczy bez sumienia to siekł i siekł batami - mówił prędko i tak turkotał, jakby wszystkie jego słowa były naszpikowane gęsto literą "r. - Siekłbym i siekł - powtarzał wymawiając "siekrł". Publicznie bym siekł - zapewniał. - Wszyscy: rewolucja, rewolucja! Gdzie rewolucja? Co za rewolucja? Nikomu by się nie śniło, kiedy, przysięgam państwu, nikomu by się nie śniło o czymś podobnym. Już ja znam robotników! Spokojni ludzie! Chcą pracować! A my też nie ludożercy. Czy, proszę państwa, przemysłowiec może być wrogiem robotnika? Nie może! Z czego się składa fabryka? Z maszyny, prawda? Z robotnika? Z kapitału - wyliczał na krótkich, grubych palcach. - Czy ja nie dbam o maszynę? Czy ja nie dbam o kapitał? Dbam! A o robotnika miałbym nie dbać? Dbam! - krzyknął, aż pisnąwszy z wysiłku. - Tylko jak tak: pracujesz? Masz tu, synku, zapłatę, zaliczkę, wszystko. Nie chcesz robić? To fora ze dwora, moje uszanowanie państwu, i koniec. I robotnik tak samo rozumie. Niech mi państwo wierzą, tak samo, tylko że go agitatorzy bałamucą. Bez nich nic by, proszę państwa, nie było - bagatelizował wypadki, których sobie nie życzył. Ceglarski nie miał chęci sprzeczać się z tym jakby wciąż spoconym przedstawicielem swojej sfery. Ale gdy usłyszał go zaczynającego znowu turkotać, uczuł, że nie wytrzyma tego nerwowo, i rzekł swym niedonośnym, przyjemnym barytonem: - Agitator też by nic nie zrobił śród ludzi w dobrobycie, zadowolonych z losu. To są takie, zdawałoby się, oczywiste prawdy. Oczywiste prawdy. Pan dbasz o robotnika jako o swoją siłę pociągową, ale on chce, żeby o niego dbano jak o człowieka. Rewolucja jest chorobą wywołaną nadużyciami i jak wszelka choroba ma też objawy wstrętne, ale zarazem ostrzega nas... ostrzega nas. - Dobrze, proszę pana, dobrze, proszę pana - przerywał pan Pawłowski. - Dajmy na to, że robotnikom się może to i owo należy, ale kiedy gwałtami nic się nie zyska. Od rządu nic, bo co by to był za rząd, co by przed motłochem ustąpił, a od fabrykantów... chociaż między nami mówiąc, nie wiem, co by można z nas jeszcze wycisnąć, ale owszem, spokojnie można by jeszcze pogadać. Ale tak? Niee! Nikt sobie nie da we własnej fabryce w kaszę dmuchać. Ba, żeby to można tak nahałasować, narozbijać i dostać, co się chce! Toby każdy próbował. Ja też mam rozmaite potrzeby, a nie idę o to zaraz na noże. Ceglarski zdenerwował się. Brunatne znamię pod prawym okiem pociemniało mu, a policzek delikatnej, myślącej twarzy zaczynał drgać. - Wcale się nie rozumiemy, kochany panie. Rzecz nie w tym, czy gwałtami można doprowadzić do celu, czy nie. Jeżeli mówiłem, że rozumiem pojawienie się gwałtów, to nie znaczy, bym ich nie uważał za klęskę. Za klę-skę. - No więc się zgadzamy - zaturkotał z radością Pawłowski. - Szanowny pan, jako sam przemysłowiec, musi przyznać i wszyscy państwo muszą przyznać, że strajki są zbrodnią. - O, przepraszam - ośmieliła się zawołać pani Barbara nadając swemu głosowi niemal tubalne brzmienie. - Ja ich wcale nie uważam za zbrodnię. Za nieszczęście - tak. Ale nie za zbrodnię! Może i pan by strajkował, jakby tak jadł, tak żył, tak mieszkał jak oni. Janusz pochylił się do niej szepcząc: - Ciociu, nie warto go przekonywać. Przecież to gadająca kula bilardowa. - To prawda - rzekła głośno pani Barbara mierząc iskrzącym się wzrokiem przemysłowca. - A ty z nim jedziesz do Warszawy, z tą kulą bilardową - uśmiechnęła się żałośnie Agnieszka. - Dla chleba, panie, dla chleba - zanucił po cichu Janusz. Kula bilardowa usiłowała się tymczasem wytłumaczyć z postawionego strajkom zarzutu zbrodni. - Nie dobrze się wyraziłem? Za mocno? Więc powiedzmy, że strajki są rzeczą wysoce nieobywatelską. Tak? Teraz, kiedy są takie czasy, kiedy przemysłowi narodowemu grozi upadek, strajki są grzechem wobec społeczeństwa. Przyniosą wielkie straty ogółowi. Robotnik tego nie rozumie, bo jest ciemny, ale my musimy dbać za niego o pomyślność ogółu. Tak czy nie? Otóż, moim zdaniem, tak, moje uszanowanie państwu, i koniec. I my w interesie ogółu nie cofniemy się przed niczym, żeby strajki... Holszański, który już dawno niecierpliwił się, bębniąc palcami po stole, krzyknął: - To nadzwyczajne! Jakim prawem żąda pan od robotników idealizmu, który im nic nie przyniesie. Owszem, taki bezinteresowny idealizm jest jedynie prawdziwy, jedynie godny człowieka. Ale jak mogą żądać go ci, którym zaspokojenie troski obywatelskiej w postaci ruszenia fabryk przyniesie także, niechcący, wielkie prywatne zyski? Pan mówi: my nie cofniemy się przed niczym. To znaczy, przed użyciem wojska, represjami i tym podobnie. A gdyby tak wielki przemysł nie cofnął się przed podniesieniem płac? Uspokoił chęć służenia ogółowi obcięciem swoich dochodów? Fabryki zaraz pójdą! I ogół na tym nic nie straci. - Dochody? Jakie my mamy dochody? - rzucił się Pawłowski. - My mamy tylko koszty! Że też społeczeństwo nie może tego zrozumieć! Niech pan Ceglarski powie! On też jest przemysłowcem. U nas płace są wyższe niż w Rosji, a my musimy konkurować z przemysłem rosyjskim. Dla dobra kraju musimy z nim konkurować. Jak jeszcze podniesiemy płace - zginiemy! Ceglarski rozognił się. - Jako przemysłowiec muszę stwierdzić, kochany panie, że tak źle nie jest. Płace są wyższe, bo i koszty utrzymania są wyższe, gdyż jesteśmy dalej posunięci w rozwoju gospodarczym. Ale Rosja też będzie musiała teraz polepszyć warunki bytu robotników, a więc stosunek płac pozostanie ten sam. Ten sam. Zresztą - zniecierpliwił się - tu nie idzie tylko o zagadnienie gospodarcze, ale przede wszystkim o moralne. O zasadniczą przemianę stosunku człowieka do współbliźnich - zwrócił się w stronę pani Barbary i Janusza, jakby w nich tylko spodziewał się znaleźć jakie takie zrozumienie tych rzeczy. - I jeżeli przegra i rewolucja, i rząd, to dlatego, że nikt nie bierze pod uwagę jedynej mającej znaczenie rzeczy - zagadnienia moralnego. Żadna zmiana ustroju nie pomoże, jeżeli moralność... Holszański napadł na Ceglarskiego. - Moralność jest ściśle związana z ustrojem, bez zmian politycznych nie może być mowy o zmianie podstaw moralnych. Ceglarski odżegnał się od tej myśli odpychającym ruchem obu dłoni. - Ach, proszę pana, panie rejencie! Trzeba brać te rzeczy porównawczo. Nie było takiego ustroju, który by nie popełniał tych samych nadużyć, tych samych zbrodni co inne. Niech się pan tylko zagłębi w historię satrapów, w dzieje inkwizycji, a potem w nadużycia rewolucji francuskiej. Nie te, znane wszystkim, które usprawiedliwiała namiętność walki. Ale te późniejsze - te zdzierstwa, łupiestwa, oszustwa, chciwość, próżność jej przedstawicieli. Tylko tyle, że popełniała to większa ilość ludzi niż w ustrojach autokratycznych. Więc widać, że moralność opiera się na czym innym... Na czym innym... Na czym innym... Bogumił, który widział Ceglarskiego dopiero po raz drugi, schylił się do pani Barbary i zapytał po cichu: - Czy ten Ceglarski to się właściwie nazywa Braun? Bo ja myślałem, że on fabrykę Braunów kupił. Nie, Ceglarski był po prostu synem spolszczonego Niemca Brauna, po którym odziedziczył fabrykę włókienniczą: Hentzel i Braun. Ceglarska z domu była jego matka, córka bogatego białoskórnika, mieszczanina ożenionego z panną z wiejskiej, obywatelskiej rodziny Wężyków. Ludwik Braun przybrał nazwisko matki, którą podobno bardzo kochał. Dziwiono się temu, bo nazwisko było wulgarne, ale kto tam zrozumie ludzkie dziwactwa i sentymenty. Pani Barbara chciała jeszcze do tych objaśnień coś dodać, lecz zamilkła, bo spostrzegła, że młody przemysłowiec na nich patrzy. Patrzył, ale myślał nie o nich. Uprzytamniał sobie, że nie ma nic wspólnego z turkoczącym przedstawicielem wielkiego przemysłu. Nic w ogóle z większością ludzi swojej sfery. Wdał się był przed kilku laty w interesy z Anzelmem, a wprędce się okazało, że związani są ze sobą tylko mechanicznie. Ceglarski oddawał sprawiedliwość energii oraz pomysłowości starszego Ostrzeńskiego, jednak obcy mu był zupełnie ten doskonale wewnętrznie i zewnętrznie wykończony człowiek interesu nie zdający sobie sprawy ani z całokształtu zjawisk życia, ani z pobudek swoich czynów, zawsze zadowolony z tych, które sobie przypisywał. - Sto razy zazdroszczę takim ludziom - stwierdzał w myśli Ceglarski - i sto razy nie chciałbym być na ich miejscu. Nie, nie, moje uszanowanie państwu, i koniec - zadrwił słowami Pawłowskiego i poczuł się bezdomny, niby gość pośród życia, które pędził. Wtedy też zdał sobie sprawę, że patrzy na panią Barbarę, i uśmiechnął się do niej. Otoczony zazwyczaj ludźmi wspaniale zadowolonymi, czuł się dobrze w pobliżu tej nieradej sobie i życiu kobiety. Zaś ujrzawszy koło niej wdzięczną postać Janusza, pomyślał, czy też ten prześliczny chłopiec byłby go w stanie zrozumieć. Potakiwał często jego wywodom powtarzając od niechcenia: "tak, tak", ale prawdziwej rozmowy jakoś w dalszym ciągu nie można się było z nim dobić. Nie lubił się widocznie udzielać lub może nie było w nim nic do udzielenia drugim? Janusz i Agnieszka tymczasem komunikowali sobie ukradkowymi gestami i półsłówkami uwagi o rozmawiających, co ich w końcu tak rozbawiło, że poczerwienieli, pospuszczali nisko głowy i bali się spojrzeć na siebie, by nie wybuchnąć śmiechem. Wreszcie Agnieszka nie dała rady i, parsknąwszy w chusteczkę, wybiegła do dalszych ciemnych pokoi. Janusz pośpieszył za nią. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż rozmowa znowu zawrzała. Paniom Holszańskiej i Ostrzeńskiej udało się przerwać drażniącą mowność gościa z Pogórza i skierować sprawę na to, jak właściwie powinna się w obecnej ważnej chwili zachować Polska. - Polska - twierdził rejent - powinna być zawsze w pierwszym szeregu wszystkich walk o wolność i prawo. Z rozwagą, ale w pierwszym szeregu. - A może lepiej - zastanawiała się pani Michalina - byłoby czekać, aż się tam w Rosji wszystko wygotuje, a tu tylko organizować ludzi, którzy złapaliby stosowną chwilę... Bo to najważniejsze, żeby umieć złapać stosowną chwilę i wtedy wpływami osobistymi... - A, co znowu, moja kochana - gorączkował się rejent. - Co za wpływy osobiste. Jak my będziemy tylko czekać, to Moskale w stosownej chwili pokażą nam figę. Nie można chcieć wyciągać cudzymi rękami kasztanów z ognia. Tu rejent starł się na nowo z Ceglarskim o to, że jeśli ma już być rewolucja, to nie połowiczna, nie żadne "ostrzeżenie", "wskazówka" czy tam "bodziec", ale przewrót, jak się należy, który by przebudował Rosję na państwo konstytucyjne i demokratyczne. Rejent nie pochwalał nadużyć tłumu, ale wierzył, że się bez nich można obejść, o ile właśnie ludzie kulturalni, zamiast wahać się i mędrkować, staną na czele walki. (- Gdybym ja na przykład... - melancholizował czując, że się na to nigdy nie zdobędzie). Co do pewnych aktów zorganizowanego terroru pan Holszański był już bardziej niepewny, czy ma je chwalić, czy potępiać, gdyż niedawno rozmawiał z niejakim towarzyszem Sebastianem, bawiącym w Kalińcu młodym działaczem partii socjalistycznej, który przekonał go prawie, że akty terroru są jako środki walki z caratem nieuniknione. Pan Pawłowski, słuchając tych zadziwiających poglądów, zwiądł ostatecznie i siedział osowiały, z miną człowieka, który trafił między szalonych. Ceglarski tymczasem dowodził, że należy się przeciwstawić zarówno rządowi, jak dalszemu szerzeniu się rewolucji - za pomocą twórczej pracy oświatowej, społecznej i gospodarczej. Snuł projekty zakładania kooperatyw robotniczych i kursów oświatowych, wreszcie zeszedł na zaprzątającą go ostatnio sprawę regulacji Rośny. Wyjednał już był w Petersburgu solenną obietnicę pozwolenia na tego rodzaju przedsięwzięcie i można by wnet przystąpić do pracy. Rejent Holszański zaczął się zżymać i wołać: - Z uregulowaną rzeką życie może być tak samo nieznośne jak bez niej. Tu nie idzie o doraźne korzyści gospodarcze, nie o rzekę, drogi panie Ludwiku, ale o konstytuantę, o swobody i reformy, bez których, powtarzam, życie jest nie do zniesienia. - Każde życie - upierał się Ceglarski - trzeba znosić i każde cierpliwie ulepszać i przebudowywać. Nic nie wolno zostawiać odłogiem. Rozpoczęcie robót regulacyjnych między Kalińcem a Kurzą da możność zatrudnienia bezrobotnych. To chyba lepsze niż prosić gubernatorów o roboty publiczne w lasach rządowych, o zapomogi. Albo niż zakładanie sztucznych warsztatów zasilających swoimi wyrobami nieszczęsną wojnę. Nieszczęsną wojnę. - Ach, te zapomogi, ta pomoc rządowa - sarknęła pani Holszańska. - Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak to wygląda. Rządowi nasze warsztaty wcale nie są na rękę. Oni wolą mieć do czynienia z prywatnym przedsiębiorcą, od którego wzięliby tandetę, a pieniądze schowali do kieszeni. Bogumił skorzystał z obrotu rozmowy i omówił swój zamiar wzięcia do Serbinowa partii bezrobotnych. Rejentowa zaczęła go stawiać za przykład obecnym i nieobecnym. - To jest - mówiła - prawdziwie obywatelskie stanowisko. My o tym, panie Bogumile, napiszemy do Gazety Kalinieckiej, bo to zachęci innych. Bogumił zaczerwienił się. Nie lubił, kiedy mu chciano przypisywać intencje albo zasługi, do których się nie poczuwał. - To nie jest żadne obywatelskie stanowisko - zastrzegał się - tylko rzeczywiście robotnik sezonowy jest z powodu emigracji drogi. Trzeba go sprowadzać z daleka, płacić podróż. Mogę więc w taki sposób lepiej wyjść na swoje. Tak że niech pani o tym nic nie pisze, bardzo proszę. Powracał do tego kilkakrotnie i pani Holszańska nawet się zasępiła, jakby możność napisania artykułu w tej sprawie była głównym bodźcem jej zapału do projektów Niechcica. Janusz i Agnieszka, wyśmiawszy się do woli w ciemnym salonie, nabrali chęci do pozostania tam jeszcze. Trzymając się z całej siły za rękę, stali przy oknie w poczuciu, że mają sobie coś ważnego do powiedzenia. Agnieszka, coraz bardziej zmieszana, błądziła wzrokiem po zasypanym gwiazdami niebie. - Patrz, patrz - szepnęła raptem - gwiazda spadła. Może druga spadnie. Pomyśl sobie coś prędko. To się spełni. - Zdawało ci się. W marcu gwiazdy nie spadają. - Ale no, mówię ci! Pomyślże co!... - A co na przykład? Pomyśl ty za mnie. Zaśmiała się. - To musi być jakieś życzenie. Więc żeby co? - No... żebym żył. - Przecież żyjesz! Żebyś żył długo? - Nie. Krótko, ale żył. - Przecież żyjesz! Janusz! W jadalni odsunęło się jakieś krzesło i gwar przybrał na sile. Januszowi i Agnieszce wydało się, że ktoś idzie w ich stronę, i spłoszeni wrócili do towarzystwa. Rejent Holszański spojrzał na mijającą go zarumienioną Agnieszkę i nagle rozpromienił się. - Ależ to już nie Agnisia. To już panna Agnieszka - zawołał przychwyciwszy jej rękę, którą w przelocie pocałował. Ceglarski też wstał i, podszedłszy do Agnieszki, zaczął z nią się zalotnie przekomarzać. Był ciekaw tej dziewczynki, z którą jedną Janusz zdawał się lubić przestawać. Panowie zarzucili polityczne spory, ogarnięci weselem, jakie wzbudza widok rozkwitającej młodości. To nie uszło uwagi rejentowej. - Agnieszka wcześnie zaczyna się otaczać panami - rzekła z przekąsem. Wuj Daniel oderwał się od czarnej kawy, przy której razem z Bodziem zabawiał pana Pawłowskiego opowiadaniem szczegółów o klęsce rosyjskiej pod Mukdenem - i spojrzał ku Agnieszce. - A ona rzeczywiście na niebrzydką pannę wyrasta - rzekł przymrużywszy oko. - Taka jakaś gotycka twarzyczka sprzed czasów Rafaela. Pani Holszańska nigdy nie liczyła się ze zdaniem Daniela na tyle, żeby mu potakiwać czy przeczyć. Tym razem jednak oburzyła się półgłosem: - Ty chyba kpisz. Ona jest kompletnie brzydka. Wszyscy to mówią. Emilka, o, to będzie piękność. I zaczęła odwoływać męża do domu, zdjęta nagłym strachem o Pufcia, którego zostawili na tak długo samego. Pani Barbara też już się czuła zmęczona i zaczęła się zbierać ku wyjściu. Bogumił, odprowadziwszy pospołu z Januszem żonę i córkę, podwiózł następnie średniego Ostrzeńskiego do cukierni Kleszcza, po czym ruszył ku Serbinowu. W drodze myślał, jak mu pójdzie z bezrobotnymi i czy czasem te wszystkie rozruchy i strajki nie przeniosą się na wieś. 3 Niepokój co do bezrobotnych był słuszny, gdyż Bogumił się na nich zawiódł. Z początku brali się do pracy ochoczo, wnet jednak okazało się, że ją źle wytrzymują. Niektórzy pochorowali się od razu, ci z przejedzenia, owi ze schylania się i dźwigania. Innym brakło wytrzymałości ducha do tej nowej dla nich roboty. Bogumił, wdawszy się z nimi raz i drugi w rozmowę, dziwił się, że, łaknąc pracy, wszyscy prawie z wielkim przekąsem odzywali się o próbach dostarczenia im jakiego zajęcia. Najwięcej narzekali na komitet pomocy dla bezrobotnych i na warsztaty rządowe. - Każą szyć, każą bury robić - skarżył się jeden - mówią: w dzień się nauczysz. Ale przeciech nie szewcy, nie krawcy robotę potracili, tylko ludzie z fabryków. Ja jestem tkacz i ja żądam, niech puszczą warsztaty odpowiednie dla mojego fachu. Wtedy pierwszy polecę i będę robić. - Ba, no toć są, co i swojego fachu nie lubieją - dodawał inny, którego Bogumił leczył na biegunkę - ale jak go kto lubi, to go ta robota, co do niej serce ma, nad wszelkie nieba, światy podnosi. A jak nie w swojej robi, to się samemu sobie widzi niezdarzony, a w oczach ludzkich uniżony, czyste pośmiewisko. Bogumił pytał, czemu wobec tego zgodzili się przyjść na wieś. - Ba - tłumaczyli - toć tu między obcymi nie taki wstyd imać się czegoniebądź, a po drugie, za bardzo już ta bieda przycisła. Nasłuchawszy się takich rzeczy Niechcic mówił potem do żony w Kalińcu: - Przecież ja wiele razy widziałem, jak robotnicy sami rzucali swój fach i brali się do czego innego, i nie ganili sobie takiej zmiany. - Właśnie w tym rzecz, że sami - odpowiadała pani Barbara. - Człowiek lubi swobodę. I ty to kiedyś mówiłeś, jak odeszła od nas ta niańka, Józia. - Mówiłem? - Bogumił, jak zwykle, nie pamiętał. - Swoboda - przyznał jednak - jest rzecz konieczna, ale co mi to za swoboda tak się z jednym związać, że jak się warunki zmienią, to, już zdechł pies. Podług mnie swoboda - to jest mieć przy każdej robocie pogodną myśl każdą i chcieć, i starać się zrobić jak trzeba. - Ja to nazywam przystosowaniem się do byle czego, zatraceniem wszelkiej ambicji - osądziła pani Barbara. Bogumił umilkł, zaczerwienił się i zamyślił. Owszem, bywa takie przystosowanie się, godzenie na cokolwiek czy w robocie, czy w postępowaniu, kiedy człowiek jakby zrzeka się wszelkiej myśli, że może być warty czego lepszego. Albo kiedy, na odwrót, gotów na jakąkolwiek służbę dla swojego interesu. (Tu Katelba stanął mu znienacka w pamięci). Ale jest inne przystosowanie, kiedy człowiek jakby doszukuje się w każdym swoim losie, w każdej robocie czegoś dobrego; schodzi niby w jej głąb i tam znajduje te nici, co ją łączą ze wszystkim, o czym dusza zamarzy. Po dobre schodzi w głąb, a znów nad złe i marność takiego niemiłego losu podnosi się, ulata niby w górę. Coś w tym rodzaju majaczyło mu się w postaci różnego rodzaju obrazów z własnego życia, lecz nie umiał powiązać tego w słowa. Aż się tym zmartwił, bo mu przyszło do głowy, że jakby umiał się wypowiadać, to Basia inaczej by na niego patrzyła i lepiej by się ze sobą rozumieli. A dziwna rzecz, tego duchowego porozumienia pragnął teraz więcej niż kiedy. Zagościła w nim tymi czasy jakby przewrotność, która sprawiała, że kiedy byli z żoną chociaż myślami blisko, to czuł więcej prawa do tego, co się z nim i z Felicją działo. Ale mimo chęci nie mógł wysnuć z siebie w całości tego, co myślał, rzekł tylko: - Wiem ja, że naprawdę można w życiu lubić tylko jedno zajęcie. Toć i ja od dziecka miałem tęsknotę do roli. Ale wytrzymać musiałem cierpliwie niejedno, nim się do tego dowlokłem. Zresztą po pewnym czasie Bogumił przekonał się, że bezrobotni, choć tak chorobliwie drażliwi w sprawie wyboru pracy, wytrzymali poza tym niemało gorzkich rzeczy, którym ludzie i ludzkie urządzenia zdawały się być winne. A najcięższe jest znosić zło od ludzi. Na dopusty losu los też zsyła człowiekowi tajemne swoje siły, dużo pomagające przetrwać. Bezrobotni mieszkali w izbie, gdzie Niechcic trzymał zazwyczaj bandosów. Serbinowscy ludzie, którzy byli nauczeni przychodzić przed tę izbę na tańce, żeby się ze swoją bracią, z dalekich wsi przybyłą, nagadać - na ludzi z miasta zrazu się trochę boczyli, wyśmiewali ich, trzymali się z daleka. Lecz wiosna, co ciągnie człowieka do człowieka, a i ciekawość - zrobiły swoje. Pierwsze zaczęły się stowarzyszać serbinowskie dziewuchy z kalinieckimi chłopakami; wspólna robota w polu pobratała i starszych. Skrzypce i harmonia zaczęły znów co wieczór grać na izbie bandosów, a miastowi hasali z serbinowiakami, na ile im pozwalały zwątlone siły. Felicja przychodziła nierzadko na to granie, a potem opowiadała Bogumiłowi o niewesołym bycie miejskich biedaków. Chętnych do skarżenia się na swe życie nie było wielu, lecz Felicja tak ich usposabiała, że się rozgadywali. - Jakie to życie jest, że go nikt pojąć nie może - mówiła potem Felicja do Niechcica, wglądnąwszy w te ciężkie sprawy. - Choć człowiek do życia zrodzony, to nic go nie rozumie. Bo żeby to czego złego szukali i nie mogli dostać, no to jeszcze. Ale oni dobrego szukają, pożytek chcą przynosić... Stara Żarnecka natomiast, której się polepszyło, tak że wstała i pomału robiła swoje, nie miała życzliwości dla gadania miejskich przybyszów. - Toć to wszystko nicpote - mówiła. - Może i ja nicpote, ale czy ich kto zna? Gdzie oni roboty szukają! Im tylko do góry brzuchem leżeć a ozorami mleć. A jak zarobią, to wódki każą sobie nawieźć - popiją się i o świecie nie wiedzą, i chory, mówią, chory. Może on i chory, ale kto go tam wie. - Toć i wy tak potraficie. I popić, i poleżeć - ujmowała się Felicja. - Nie gadaj byle czego, jak nie rozumiesz - gniewała się Żarnecka. - Że ja się czasem położę, tom ja stara, lata swoje mam. I mnie płaneta nachodzi. Nie bójcie się, ja piśmienna, co wiem, to wiem. Są takie książki, gdzie pisze, że jak płaneta człowieka najdzie, to nie ma na niego rady, tylko w śpiku musi mu przejść, bo jakby nie usnął, to go ta płaneta udusi. Nie było prawdą, żeby bezrobotni przepijali, co zarobili, choć zdarzało się, że który czasem zaglądnął do kieliszka. Na ogół jednak mieli oni co innego na myśli, to mianowicie, co się działo na świecie, o czym wiadomości przychodziły z Kalińca. Rozmawiali o strajkach, których zrazu pojąć nie mogli, gdyż każdy mający pracę zdawał im się szczęśliwy, godny zazdrości. Ale pomału nabierali przekonania, że ci, co dobrowolnie robotę porzucali, starają się też i o ich los, o to, żeby nie było na przyszłość robotnika bez pracy, bez jutra. I coraz częściej z izby bandosów, zamiast śpiewów do tańca, rozlegała się pieśń: My nowe życie stworzym sami i nowy zaprowadzim ład. A z tego, jak śpiewali, odgrażali się i pomstowali, można było myśleć, że im o Bóg wie nie co chodzi, a im szło o tak mało. O to, żeby mieć czyste mieszkanie, parę groszy w zapasie, niegłodne dzieci i zawsze pewność roboty. Więcej nie widzieli przed sobą, może kiedyś zobaczą, jak im tej troszki świat przestanie gwałtem i zbrojnie odmawiać. Bogumił słuchał pieśni, którym wtórowały chóry żab i wiosenne szczebioty ptaków, i myślał, żeby mu to wszystko jednak strajku nie sprowadziło. Bo współczucie współczuciem, ale tego by już nie chciał. A tymczasem, spotykając się w mieście z tym i z owym, wiedział, że i na wsiach zaczyna się już ruch. Odganiał od siebie te słuchy, pocieszał się, że przeszedł mobilizację i tę historię z dziećmi, może go reszta ominie. Jednak swoją drogą przemyślał, w jaki sposób dałoby się złemu zapobiec. Chciał nawet jechać do Woynarowskiego, a może i paru innych sąsiadów zebrać, żeby się z nimi naradzić, czy ludziom zasług i ordynarii nie podnieść. Jakby obywatele to i owo postanowili, to Daleniecki też by się chyba nie opierał. Coś niecoś dałoby się niewielkim kosztem zrobić, a jeśli o niego idzie, to mógłby wreszcie te czworaki przebudować, do której myśli znów uparcie powracał. Lecz wiosenne roboty sprawiały, że odkładał ciągle projekt sąsiedzkiej narady. - No - myślał - żniwa się może przetrzyma, po żniwach łatwiej będzie o pieniądz, a jak jesień będzie ciepła, to i budować jeszcze by można zacząć. W maju musiał jednak częściowo zlikwidować bezrobotnych, gdyż i tak zwalniali się pod byle pozorem, jak tylko uśmiechnęła się któremu nadzieja, że dostanie robotę w mieście. Wielu przy tym wciąż chorowało i tylko paru, wydobrzawszy na powietrzu, pracowało na zabój. Bogumił miał kłopot, bo trzeba było co duch sprowadzać z daleka innych ludzi, a czas był już mocno spóźniony. Dostał ich jednak, zaś pozostali z bezrobotnych przystali do nowej umowy na żniwa i na kopaczki. Bogumił musiał nadto w tym gorącym czasie sam wszystkiemu w majątku sprostać, gdyż pod Olczakiem wierzchowiec się postraszył, poniósł go i zrzucił tak nieszczęśliwie, że go dobry kęs drogi wlókł za sobą po polach z jedną nogą w strzemieniu. Znaleziono go bez przytomności, szpetnie potłuczonego i zranionego na twarzy, tak że trzeba go było odwieźć do miasta do szpitala. Olczak źle jeździł konno, a upierał się przy tym. Dobrze choć, że pierwszy włódarz, Mikołajczyk, i drugi, będący mu do pomocy, dobrze obeznani z każdą robotą, starali się za siebie i za niego. Kiedy Bogumił uporał się z tym wszystkim i rozejrzał dokoła, spostrzegł, że między ludźmi wre. Sprawy zaszły dalej, niż się spodziewał. Po czworakach krążyły już podobno odezwy nawołujące bodaj że chyba do strajku. Żeby się ordynariusze sami z siebie bardzo do tego kwapili, tego nie można było powiedzieć. Wiosna dawała każdemu dość roboty, mieli też niemało swoich domowych frasunków, na które w odezwach i namowach, docierających do wsi, nie było wskazane żadnej dobrej ani prędkiej rady; musieli się z tym swoim rozumem i sumieniem borykać. Stacha Łuczaków żyła jakiś czas czekaniem na listy od Jędrzeja, który zrazu pisywał i do niej, i do starych Klimeckich, potem przestał, a wiosną przyszedł od niego list aż z Japonii, z niewoli. U Klimeckich była radość; że już syn życia choć nie postrada, lecz Łuczakowie wzdychali, bo ich Stasia nie tak sobie znów poczynała, jak chcieli. Do czworaków przybył w kwietniu Wawrzon Cierniak, starszy syn polowego, który dwa lata robił w Prusach przy dobywaniu węgla. Teraz wrócił w kapeluszu, w marynarce, przy zegarku ze złotą dewizką. Między dziewuchami zawrzało, a Stasia pierwsza bodaj głowę dla niego straciła. - Gdziem ja też oczy miała - czyniła sobie całkiem jawnie wyrzuty - żem na drugich patrzyła, kiedy ładniejszy od Wawrzona nie chodzi po tym świecie. Łuczakowie jak wprzód kiedyś nieradzi byli, gdy Stasia w swej miłości do Adama nie chciała się odmienić, i parli ją do Tyżyka, tak teraz, na odwrót, wymawiali jej, że przy Jędrzeju nie mogła wytrwać. Lecz Jędrzej był daleko, i kiedy on tam wróci, zaś Wawrzon z każdym dniem się bliżej pomykał i gdy zakwitły czeremchy i bezki stanęły w pąkach, już ci dwoje ni dniem, ni nocą nie mogli bez siebie wytrzymać. Klimecka drwiła, że patrzcie, ludzie, co to Stasia za narzeczona, pewno sobie wnet z drugim dobytku przysporzy, ale nie w komorze, tylko u siebie pod fartuszkiem. Łuczaczkę krew zalewała i już ani dbając, za kim słuszność, z samej złości z Klimecką się wadziła; a tak piekło się przez tę miłość zrobiło... Ledwo zaś te sprawki przycichły, gwałt się podniósł o starą Witkową Ciechanichę, matkę dworskiego stróża. Siedziała ona nie u stróża, ale u córki, którą miała niebiednie wydaną za mąż za niejakiego Grzegorka, posiadającego jeszcze z działów przy uwłaszczaniu pół chałupy i ze ćwierć morgi gruntu. Drugie pół chałupy było dworskie, ale na swojej stronie Grzegorkowie byli panami, jeśli nie nad kim, to nad starą macierzą. Nie byli dla Witkowej dobrzy, mocno kazali jej robić w domu i na pańskim, na które sami także chodzili. Starucha zwijała się, jak mogła, dniem na polu czy też we dworze u prania, rankami i w obiad bawiła wnuczki i dopatrywała córczynego gospodarstwa, wieczorami chodziła na Stary Serbinów, gdzie u Mielzackich to darła pierze, to posłużyła w sklepie. Dostawała za to jajka, słoninę i odpadki od wędlin i tym żyła, gdyż u Grzegorków było sześcioro dzieci, matkę od miski prawie że odganiali. Witkową można było i późno w noc zobaczyć to kopiącą przy księżycu kartofle u córki, to wracającą z roboty ze wsi, a i rano ją też pierwszą słychać było na długo przede dniem, jak ciągnęła wodę ze studni, rąbała drewka lub oprzątała świnie. Po żniwach zbierała prócz tego kłoski, chodziła za tym aż do drugich majątków, jednej godziny życia nie spędziła na wypoczynku. I nawet bardzo nie narzekała, zawsze jeszcze znajdowała dość takich, nad którymi się litowała, że gorzej są nieszczęśliwi. Ludzie się z Witkowej po trosze naśmiewali, że chodzi taka wysoka i koścista, w obszarpanych łachach, jak śmierć albo zaraza; na zaschłej twarzy tylko się w tych gnatach czarne oczy żywym ogniem paliły. Naśmiewali się, ale tak nie było, żeby w niej zasługi spracowanego żywota nie widzieli, ten i ów pozdrowił ją, a kto mógł, to i wspomógł. Tylko w domu słowa dobrego nie usłyszała. Grzegorkowa przeklinała matkę na czym świat stoi, że jej posagu nie dała, a kąty w domu zawala. Zięć był lepszy, lecz prędki; jak go żonine gadanie podbechtało, to i bił starą. Ludziom te rzeczy były wiadome, nuże więc pomstować, że Pan Bóg skarze Grzegorków za takie poniewieranie matki. A choć niejeden miał ciężki los własnych rodzicieli na sumieniu, przecie każdemu się zdawało, że on by do takiego poterania starości nie dopuścił. Namawiano Witkową, żeby się przeniosła do syna, stróża, ale jej żal było Grzegorkowych dzieci, z których najmłodsza dziewczynka lubiła babkę. Zresztą u stróżów była bieda, mieli sami dosyć drobiazgu i tak się bali, żeby się matka do nich nie sprowadziła, że jak przyszła czasem, to twardli na kamień, na żelazo, ani do niej nie zagadali. Stróżowi Ciechanowi serce się może krwawiło, żałował matki, ale i jego strach brał, żeby nie musieli jej żywić. Zaś jego baba, jak bywa z kobietami, tylko swoje dzieci miała na myśli, żeby dla nich nastarczyć, a reszta wszyscy byli dla niej jakby nie ludzie. Żeby jeszcze nadzieja, że Witkowa zarobi, jak dotąd zarabiała, to co innego, ale ona zaczynała tej wiosny siły tracić, nawet już leżała parę tygodni, bo jej nogi popuchły. Witkowa się też do syna nie wpraszała, wszak i dziedzictwa nie miała żadnego, co by jej ceny przydawało, tylko jedną pierzynę, a tę już obiecała najmłodszej Grzegorkównie na wiano. Tak więc wiodła swe życie, rwąc się do pomagania, do wyręczania, do zarobku, żeby za tę wielką winę niepotrzebnego żywota płacić i płacić. Nie mogła się tylko wydziwić i wymartwić, że ta jej robota coraz lichsza, że się jej ręce i kości ruszają tego roku niby cudze. Ludzie też uważali, że i rozum jej się jakby krzyneczkę popsuł, może od tego, że ją Grzegorek raz w głowę, bijąc, kopnął, a może i ze starości. Czasy jej się na przykład pomieszały, że nie wiedziała, co było wczoraj, a co dawnymi laty. Zaczęła też sobie, czego z nią nigdy nie bywało, nielitościwe serce córki przykrzyć i nieraz, siadłszy przy drodze, wołała głośno przed siebie: - Bodajem jej była nie rodziła, bodajem ją była świniom na pożarcie rzuciła, jak się ulęgła! A i bez tego wzbierało w niej sporo żalów nie tylko do dzieci, lecz do wszystkiego na świecie. Wywlekała jedno za drugim, co jej kiedy źle poszło, a strapienia sprzed wielu miesięcy bolały ją niby dzisiaj doznane. Tak dnia pewnego jesień jej się z wiosną zeszła i stara popłakiwała, że po żniwach na darmo za kłoskami chodziła. - Chodziłam, chodziłam - biadała - gówno znalazłam i z próżną płachtą żem się do dom wróciła. Tak już ten Niechcic wygrabił, że do cna. Przódzi to ludzie nie byli takie chytre. To on ni mo w stodołach pełno? To nie móg tego kłoska la mnie ostawić? Z ludzi jedni się śmieli słuchając. - Toć, matko - mówili - chyba wam się to kaj gdzie indziej zdarzyło, bo z naszego pola toście dobry snopek tamtego roku przynieśli. I co ta macie łońskie śniegi wspominać. Czasy jednak sprzyjały temu, żeby się taka rzecz nie byle czym, a wielką krzywdą zdawała, i drudzy przytakiwali Witkowej. - Prawda, prawda, że panowie po dworach okropnie się chytre zrobili. Ale przyjdzie pora, że wszystkie będą porównane. Góry się z dołami porównają, a ludzie z ludźmi. Jeszcze i on sam Niechcic za kłoskami będzie po polu chodził. Tak tedy różne powszednie bolączki zaczęły się jednakże przeplatać z tymi zapowiedziami, które nadchodziły ze świata. I w końcu o czym ludzie nie zagadali, wszystko im się ku temu obracało, że po stronach naród się rusza, nie chce robić za takie marne utrzymanie, jakie dostaje. I też, jak Witkowa, dawniejsze sprawki różne wspominali, w których przedtem nic osobliwego nie widzieli, a teraz je czuli niby krzywdę piekącą. Toć są na przykład, co pamiętają, że stary dziedzic Mioduski grunt i wiatrak na Klimeckiego zapisał, a potem jak się wdał z lafiryndą francuską, to tak schytrzał, wszystko mu było dla tej pani za mało, byle czego się czepił, żeby ten zapis cofnąć. Tego się czepił, że mu się raz Klimecki ostro postawił. Tacy to panowie są pamiętliwi i pomściwi. A prostemu narodowi się dziwią, że tam co jakie pamięta i że jak przyjdzie pora, to sobie wspomni i pazury go świerzbią. W tych rzeczach najwięcej do gadania miał Wawrzon Cierniak. On z miasta przywoził drukowane papierki, na których stało, że naród ma się o lepsze życie dopominać. Ludzie przytakiwali, że tak jest, trzeba się dopominać. Toć i kurczę z jaja by nigdy nie wyszło, żeby dziobem w skorupę nie stuknęło, tak i naród stuknąć musi po panach, po bogaczach. Cierniak rej wodził pomiędzy chłopakami, ozorował, że dziedzice to dranie, z chłopskiej krzywdy się pasą, żeby im bogactw ująć, zaraz by im te brzuchy pospadały. - Toć - mówili spokojniejsi - na Niechcicu brzucha nie widać. I nie dziedzic on, a służy jak i ludzie. - Ten, co dziedzicom służy, nad narodem za nich przewodzi, jeszcze gorszy od pana - dowodził Cierniak. - Mało to się ludzie od rządców, od pisarzów nacierpią. - Bywają dranie - bronił fornal Banasiak - ale Niechcic się na nich nie zapatruje. On jak pogada, pośmieje się z człowiekiem, to ci się widzi i pan honorowy, i swojak, jakby w chałupie się rodził. Co tam, pośmieje, pogada. Tu nie o to rzecz idzie. Podobno w rządowych dobrach ludzie już lasy tną, budynki rozbierają. A czy pańskie majątki świętsze, jeszcze one mniej święte od cesarskich. Cesarz może i sam pozwala, bo jakby tego nie chciał, toby w jedno mgnienie wszystko przytłumił. Ludzi w cierpliwym znoszeniu ciężkiego życia trzymają strach, niewiedza i ciemna wiara, że niepodobna, by im ta praca, to staranie same nie przyniosły lepszego losu. Gdy te hamulce pękną, a bywa, że wystarczy, aby jeden się obluzował, wszystko się rozprzęga i toczy choć na złamanie karku, byle ku jakiejś odmianie. Aż póki znów nieprzewidziane względy ruchu nie zatamują. Serbinowscy ludzie do niedawna jeszcze ani myśleli, że im "leworucja" na co pomoże. Teraz jednak chwytali się tego, że im na wszystko pomoże. I jak przedtem pewni byli, że komu źle się dzieje, to sam sobie winien, widać nie umie się rządzić - innych przyczyn złego nie dociekali - tak teraz tylko te inne widzieli. Nikt w niczym nie był już sobie winien, wszystkiemu owi drudzy, którzy majątki posiedli, potem ludzkim się zbogacili. Oglądano się po sobie, jak ten, co w wytartej odzieży lata chodził i nie wiedział, w czym chodzi, aż mu powiedzieli, i rozpacz go chwyciła, nic już nie widzi, tylko tę odzież wytartą, co duch pragnie ją zrzucić. Radzono tedy, czego by się domagać. Jużcić najpierw dniówek większych, podług tego, jak biorą bandosy. Pola pod kartofle są jakie takie, chociaż tym, co mają pod szosą, przydałyby się lepsze, a paszę dla krów to już wszystkim należy się poprawić. Posyłki też nie powinny być musowo żądane, a już najpierwsza rzecz to wołać o mieszkania. Ordynarii też by warto z korczyk, ze dwa przyrzucić. Wawrzon Cierniak obiecywał, że sam pierwszy gromadę do dworu poprowadzi i z tym, co uradzą, wystąpi, aż w Staśce serce rosło, jaki on śmiały, i o ludzi, i o siebie zadbać potrafi, nie to co Jędrzej, który się ani bić widać nie umiał, kiedy go do niewoli wzięli. Postanowiono, że jak będzie wypłata dniówek, pójdą przede dwór, nie tylko posyłki i rebiata, ale wszyscy. Żadnych strajków, nic, ale swego muszą zażądać. Niektórzy sprzeciwiali się temu, najwięcej Banasiak, mówiąc, że nie ma co do Niechcica jak do nieprzyjaciela z siłą chodzić, gdyż on zawsze był ludzki i sprawiedliwy. Ale w drugich myśl o tym nowym, co może nastać, była silniejsza od życzliwości do Niechcica. - Kiedy on sprawiedliwy - twierdzili - to jeszcze lepiej pojmie, czego ludzie upragną. I zakrzyczeli Banasiaka, że jak wszyscy, to wszyscy, tedy poszedł z drugimi. Szli, choć im dziwno było, co czynią. To im się zdawało niepodobnym, żeby pan zaraz we wszystkim nie ustąpił, i radość ich w piersiach ściskała, to strach ich oblatał, że i to, co mają, utracą; los jeszcze nie był taki najgorszy, a nuż dwory się zmówią i mścić się na nich będą. Dodawali sobie ducha, że i po drugich wsiach naród podobnie czyni, ale tych drugich wsiów tu nie było, nikt im nie towarzyszy, tylko serbinowskie pola nieme i puste leżą pod ciepłą nocą. To znów szarpała ich myśl, że może za mało chcą żądać. Jak ryzykować, to ryzykować. Może to naprawdę inne życie mogłoby się od tej godziny zacząć na świecie? Bogumił wiedział, że się ludzie zmawiają i mają swoje prośby przedstawić. Czekał, co z tego wyniknie, sam nie wiedząc, jak mu wypadnie postąpić. Ale Felicja zlękła się, kiedy usłyszała nadchodzących dworaków, i spłoszona wpadła do Bogumiła. - Jezu! - krzyknęła chwytając się za serce. - Dyć idą. Niechcic spojrzał pochmurnie. - Cóż to za takie strachy? Toć ludzie idą - nie wilcy. Twoi ludzie. Przeciw mnie powinnaś być z nimi - dodał ze smutną drwiną - a nie przeciw nim gwałt podnosić, że idą. Niech idą. - Ja przeciw ludziom nie jezdem - odparła zawstydzona. - Tylko przeciw temu nieszczęściu, co może na wszystkich spadnie. - Co za jakie nieszczęście? Z ludźmi pogadać - to ma być zaraz nieszczęście? 4 Bogumił czekał chwilę na włódarza Mikołajczyka, który mu zazwyczaj meldował o przyjściu ludzi na wypłatę. Przez ten czas namyślał się, czy ma przyjąć ludzi jak zawsze przez okno, czy wyjść do nich na ganek. Postanowił uprzedzić bieg rzeczy i spotkać nadchodzących, niby przypadkiem. Wyszedł prędko z domu i skierował się rzekomo ku oficynom. Usłyszał gromadę następującą tłumnie od bramy. Okrążali już trawnik na zajeździe. Bogumił przystanął i zakrzyknął: - Na wypłatę? Po mgnieniu ciszy kilka niepewnych głosów odpowiedziało: - Tak. Tak. Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, Bogumił widział teraz ludzi, rozpoznawał w tłumie i stare baby, które nie chodziły do robót. Widać bały się synów i mężów samych puścić, żeby czego głupiego nie narobili. - Cóż to was dziś tak dużo? - zapytał dobrodusznie Bogumił. - Ja zaraz będę. A gdzie Mikołajczyk? Włódarz Mikołajczyk nadchodził od strony podwórza. Był nieswój, bo choć lepiej płatny, sprzyjał przecie żądaniom gromady, większe zasługi przydałyby się i jemu, ale znów bał się narażać. I nijako mu było stawać na równi z robiącymi, on już przecie należał do tych, co ludzkiej roboty doglądają, co nią rządzą. Bogumił pogadał z Mikołajczykiem, że nic się nie ma na deszcz, i znów się zwrócił do ludzi. - A cóż was tak dużo? - powtórzył. - Przecie nie kwartał. Ordynariusze zagadali pomiędzy sobą. Szukali Wawrzona Cierniaka, który wciąż im gdzieś ginął i zapodziewał się w mroku. - Wawrzon! Gdzie Wawrzon? - dało się między nimi słyszeć. Zrobiło się zamieszanie, śród którego wystąpił nagle fornal Banasiak i skłoniwszy się rzekł: - Mamy życzenie, proszę wielmożnego pana, rozmówić się względem zasług i tego... - Zasług? A czy który swego w porę nie dostał? O co macie pretensje? Banasiak obejrzał się. - Dali, Wawrzon, wychodź - rozległo się znów za nim. - Gdzie Wawrzon? Banasiak wziął się na odwagę i zaczął mówić: - Pretenzyjów my żadnych nie mamy. Ino dopraszamy się... Chcieli my się rozmówić... Usiłował sobie przypomnieć po kolei, o co się mieli upomnieć, ale mu się splątało, a że mieszkał sam w najgorszej ze wszystkich izbie, więc się rozwiódł nad sprawą czworaków. Ludzie to zaraz podjęli i jedni przez drugich zaczęli się odzywać, że chlewy złe, a z dachów, choć były poprawiane, wciąż na łeb ciecze, podłóg nie ma, a gdzie są, to popróchniały, i tym podobnie. Bogumił stał i ognie na niego biły, bo uważał, że pod tym względem najmniej sobie na wymówki zasłużył. Przecież myślał o czworakach i pisał do Paryża, i planował. A gniew najwięcej chwyta człowieka, gdy mu wypomną, że nie pomyślał o czymś, o co się właśnie starał. Chciał wyjaśnić, że nie z jego winy z czworakami jest źle, ale dał spokój - czy poczuwszy w tej minucie nieprzyjemną solidarność z Dalenieckim, czy że w ogólności nie lubił na drugich zganiać. - Tocieście wiedzieli - rzekł tylko - żem czworaki zimą oglądał. Nie na darmo żem je przecie oglądał i dobrze wiem, co gdzie trzeba poprawić. - Dyć widzieliśmy, że je wielmożny pan oglądał. Ale nam od tego nie przestało się wszystko walić - zawołał głos kobiecy. - Stacha Łuczakówna? - poznał Niechcic. - A ty to akurat dużo wiesz, czego w czworakach brakuje. Toć cię w domu podobno nie poświeci. Ten i ów zaśmiał się w stronę dziewczyny. - A co więcej mieliście do mnie? - zapytał Niechcic donośnie. Po chwili milczenia zaczęli mówić o dniówkach, posyłkach, zasługach i ordynariach. Bogumił ruszył ku dworowi. Szli za nim, coraz śmielej wywodząc swoje żale. - Co do posyłek, tom niejednego trzymał i bez posyłki, aż póki sobie jakiej nie znalazł - odpowiadał im. - A dniówek to jakich byście chcieli? W krzakach zakląskał słowik i niebo nad drzewami pojaśniało od wschodzącego księżyca. Ludzie przymilkli, po czym Niechcic oświadczył z namysłem, wchodząc na ganek: - Ja sam od siebie nie zależę. Przedstawię dziedzicowi, coście mi rzekli, a o czworakach to wiecie, że tego z dnia na dzień się nie przerobi. Ale ja o tym pamiętam. Zobaczył nagle tuż koło siebie Cierniaka, o którym wiedział, że ludziom w gadaniu na dwór przewodzi. Chciał mu o tym powiedzieć słówko, lecz wydało mu się, że lepiej nie nadawać mu niczym znaczenia. Natomiast owładnęła nim chęć do żartów. - Toście przyszli, moi kochani, jakby na odpust. Żebym się był spodziewał, tobym wam choć piwa kazał wystawić, a tak, to musicie wracać na sucho. W gromadzie rozległy się tłumione niewieście śmiechy. - A stara Witkowa - zagadnął Niechcic wlepiając oczy w błękitniejący już od księżyca mrok - co się tak chowa za drugimi? Witkowa! - zawołał do niej - toć ja was i tak widzę, bo wam Pan Bóg wzrostu nie pożałował, choć i na stare lata jeszcze was w górę wyciąga. Wyście tu powinni stać pierwsza, bo wyście najwięcej potrzebująca. Tylko że wam swoi pewno więcej dokuczą jak dwór. Śmiechy i potakiwania zabrzmiały między ludźmi. - Pora kończyć - pomyślał Niechcic. - No, moi drodzy - zawołał - kto do wypłaty, to pod okno, a kto nie, to z Bogiem i z dobrą myślą do domu. Ja wam na zdradzie nie stanę. Co będę mógł, to zrobię. Włódarz!! - Jezdem. Weszli z Mikołajczykiem do sieni. - Czekaj tatka latka - usłyszał jeszcze Bogumił za sobą. Między ludźmi wszczął się półgłośny gwar. Postali chwilę za tymi, co się cisnęli do okna, i zaczęli się pomału rozchodzić. Jednym się zdawało, że coś wskórali, innym, że nic. Ci byli źli, owym lżej się zrobiło na duszy, a w końcu rozjedli się wszyscy na Wawrzona Cierniaka. Zaś wypłata u okna toczyła się zwyczajnym trybem. Bogumiłowi było jednak potem ciężko i niespokojnie na duszy. Znów rozmyślał i wściekał się po cichu na Dalenieckiego. Zawsze był skłonny wierzyć, że wszystko jest jakoś do czegoś na świecie potrzebne. Lecz zwątpił o tym, bo do czego na przykład potrzebny ten Daleniecki? Ma on dosyć pieniędzy i z pisania po bogatych gazetach, i z owych papierów, o których zawsze, gdy chcieć coś włożyć w majątek, wspomina, że źle stoją. I co komu z tego, co on ma, czym jest? - Bodaj to - wracał znów do tej myśli - być na swoim. Ale i w tej chęci coraz to mniej smakował. Przypominała się stara wątpliwość, że może by na swoim też się tak samo rządził, więcej siebie niż ziemię i ludzi miał na widoku. A jeśli nie, toby może, przeciwnie, zanadto sobie ufał, za duże robił nakłady, ażeby wszystko roztracił. Niektórzy giną i przez to. Majętność ma to widać do siebie, że coś w niej musi być złe i nieprawe, żeby mogła dawać ten dochód, co daje. Nie, nie miał w sobie stanowczo zbytniej ochoty na dziedzica. Cokolwiek by o tym kiedy myślał tak ze zwyczaju, wcale go do ciułania grosza czy ziemi nie ciągnęło. I nie widział też, aby na świecie tak urządzonym, jakim go znał, można było do majątku dojść całkiem zgodnie ze swym sumieniem, a był z tych, co pożądają zgody między swoim sumieniem a swoim interesem. I czyż nie myślał nieraz, że tych rzeczy najlepszych: serca, które nas kocha, słońca, które nam świeci, i tak na własność mieć niepodobna. A przecież człowiek napawa się nimi lepiej niż tym, co podług prawa posiada. - Jednak i praca na cudzym nie jest rzeczą dogodną - medytował. - Człowiek nie ma w niej ani pewności jutra, ani swobody, by działać, jak się uważa za konieczne. Błąkał się po tych myślach zły, że się nimi bawi, gdy tu idzie o rzeczy całkiem określone, że mianowicie ludziom trzeba warunki bytu polepszyć. Bo najpierw mają w swych prośbach i słuszność, a potem, jak się zwiedzieli, że może być inaczej, to nie będzie już między nimi spokoju. Trapił się, że, prawdę mówiąc, za lekko dał sobie choćby te czworaki wybić z głowy. Zapomniał o wszystkim pośród uciech osobistego rodzaju. Zamiast służbie przysporzyć dobrego, sobie go spośród służby przysporzył. Trzeba było bodaj Anzelma przycisnąć, żeby owe place im sprzedał, i te pieniądze włożyć w budowę czworaków. Basia na pewno chętnie by się zgodziła, a Daleniecki prędzej czy później musiałby koszty wrócić. Ale gdy wieczór nadszedł, Bogumił nie znajdował innej ucieczki przed tymi strapieniami, jak tylko w zapomnieniu z Felicją. A gdy i z tego coraz częściej czuł potrzebę usprawiedliwiać się przed sobą, dumał, że przecież wszystko wypadło ze swej kolei, więc jak by on miał się ostać. Czas i okoliczności się poplątały, co dziwnego, że plączą się uczucia ludzkich serc. Lecz wstawszy rano, nie czuł się mimo wszystko usprawiedliwiony i powtarzał sobie z niecierpliwą gorączką na wewnątrz, że tym bardziej trzeba o ludziach pomyśleć i coś dla nich bezwarunkowo zrobić. Żarnecka w tym czasie na nowo zaniemogła, trzeba się było na powrót przy niej starać i to odwiodło myśli w innym kierunku. Doktór Wettler nauczył Bogumiła rozeznawać tętno chorego serca, żeby wiedzieć, w jakim wypadku ratować. Sercu Żarneckiej daleko było już do zwykłego miarowego kołatania; to drobiło z pośpiechem i wątlutko, to przystanąwszy i jakby potknąwszy się zaczynało bić z gruba i twardo. Zdawało się poprawiać w piersiach, próbować to tego chodu, to innego, żeby jakoś jeszcze życiu podołać. Żarnecka mało co już kiedy mówiła, głównie spała lub jęczała i stękała, aż przykro było słuchać. Nigdy jednak nie chciała powiedzieć, co ją boli, a gdy raz bardzo nastawali, czemu jęczy, spojrzała z gniewem i nieomal krzyknęła: - Robię co mogę! No?! Ile razy Bogumił opowiadał o tym żonie w Kalińcu, musieli śmiać się oboje. Bo choć każdemu żal było Żarneckiej, to żal ten snuł się tylko krajami uczuć i myśli, i nikomu, we środku jego życia stojąc, nie przeszkadzał. Jednego dnia Bogumił siedział przy chorej trzymając ją za puls i aż mu się samemu straszno i niewygodnie robiło w piersiach od jej potykającego się tętna. Myśli jego biegały samopas, to tu, to tam, jak bywa zwykle, gdy się czuwa przy chorym, i nagle trafiły na coś, czym się martwił. Długo nie mógł sobie uprzytomnić, co by to było. Były to, ma się rozumieć, znowu sprawy służby, które wnet stanęły mu przed oczyma w całej swej zawiłości. - Woynarowski jest, zdaje się, w Pamiętowie. Pierwszego wolniejszego dnia pojadę się z nim zobaczyć - postanawiał. - Żeby tylko prędzej skończyć przerywanie buraków. Bo jakby roboty stanęły, to nie dogonię czasu. A widząc, że Żarnecka zasnęła i serce się znacznie wyrównało, złożył jej rękę na pierzynie i postawszy w sieni u drzwi pokoju służby, po chwili silnego wahania - poszedł do siebie. 5 Ruch zaczął się nie tylko między służbą folwarczną, lecz i po gminach. Zachęta do tego szła głównie z miast, ale gdzieniegdzie i dwory zaczynały się brać do pracy śród ludu. W jednych wypadkach działa tu ogólny prąd, żeby coś dla lepszej przyszłości robić, w innych - lęk, aby gdy się jakieś życie między chłopstwem zaczyna, nie zaczynało się bez udziału obywateli. W umysłach tkwiła jeszcze pamięć tej walki, jaką lepsza część szlachty stoczyła po powstaniach w interesie narodu o duszę chłopa z rządem rosyjskim. Walkę tę, jak również przedstawicielstwo narodu, dawno od tego czasu podjęli inni i na innych podstawach. Część jednak ziemian uważała sobie za punkt honoru zachować przynajmniej pozory swego dziejowego posłannictwa, jak to bywa, że czcze tytuły zostają, gdy związane z nimi godności i obowiązki dawno wygasły. Ci gorliwsi podejmowali tu i owdzie niejaką działalność po wsiach, ale bardzo ostrożnie, gdyż mimo najlepszych chęci i wielkich złudzeń co do siebie - bali się na ogół zarówno rządu, jak chłopów. Obie te potęgi straszno było rozpętać przeciw sobie, obie więc pragnęli jakoś ugłaskać, usposobić życzliwie. W stosunku do włościan kładli główny nacisk na oświatę rolniczą (koniecznie rolniczą, bez czczych frazesów i haseł), na zrzeszanie się ku podniesieniu gospodarstw, osiągnięciu większego dobrobytu. - Czyż nie tego domagały się racjonalne, pozytywne idee postępu, które nam tyle czasu kładziono w głowy? - pytali powołując się na kierunek umysłów, który przez wiele lat zwalczali jako sprzeczny z tradycją, nauką Kościoła i patriotyzmem. Teraz bowiem lękali się, na odwrót, niewczesnego romantyzmu narodowego, który mógł doprowadzić do ruchawek, zgubnych dla zaczynającego się dopiero dźwigać z tak wielu ruin kraju. Bogumił był raz, jeszcze wczesną wiosną, na zebraniu gminnym w Małocinie. Włościanie występowali na nim przeciw pisarzowi i wójtowi, że źle dzielą pieniądze z powiatu pomiędzy niezamożne rodziny rezerwistów. Że tymi pieniędzmi lepiej by rozporządzały gromady, każda wieś poszczególnie, gdyż tylko po wsiach wiedzą, kto jakiej pomocy potrzebuje, a w urzędzie za stołem nad papierkami dużo tam wiedzą. Kiedy pisarz nie chciał takiej uchwały wnosić do protokółu, d uparli się, że protokółu nie podpiszą nawet i krzyżykami. Następnie podnieśli sprawę szkoły, że niepodobna, aby tylko jedna była w gminie, i wszczęli skargi na szosę kaliniecką, że taka jest pod psem, ani po niej tych jajek cało na targ dowieźć nie można, choć przecie ludzie szarwark dają, kamienie wożą, więc czemu powiat nie naprawia. Bogumiłowi podobały się te obrady. Widział, że gospodarze, których znał tylko zajętych rodziną i robotą na swoim, potrafią niezgorzej rozprawiać i o czymś więcej. Nie zastanawiał się, ku czemu by to miało prowadzić, ale gdy się widzi iskry myśli i ożywienie ducha w ludziach, zawsze to dobrze działa. Nabrał chęci do uczestniczenia w życiu wsi, jak nabiera jej się do uprawiania pola, na którym nie miałeś już nadziei czego się ], aż tu patrzysz, a na nim się zieleni. Kiedy jednak potem w domu wypadły kłopoty z bezrobotnymi, z Olczakiem, z własnymi ludźmi, jakoś te chęci i zamiary spełzły na niczym. Nazajutrz po tym, gdy Niechcic siedząc koło Żarneckiej postanawiał przynajmniej w sprawach służby jechać do Pamiętowa, przyszły z Kalińca od Michaliny Ostrzeńskiej wiadomości, że Janusz nie zagrzał długo miejsca w Warszawie, ponieważ ledwo tam zdążył przyjechać, zachorował na tyfus brzuszny. Teraz wrócił do domu jako rekonwalescent i pani Michalina prosiła, czyby nie mógł jakich dwu tygodni spędzić u wuja w Serbinowie. Jednocześnie pisała o to samo również i pani Barbara. Od samego Janusza natomiast nie było ani słowa. Należał widocznie do ludzi, za których inni załatwiają ich życiowe sprawy. Bogumił natychmiast wysłał po niego konie, chociaż miał tym razem niejasną obawę przed przybyciem tego ładnego chłopca. Janusz przyjechał mizerny i jakiś nie do ludzi. Całe dnie leżał w ogrodzie pod drzewami albo przebywał u siebie na górze, w pokoju dziewcząt, który sam sobie obrał na mieszkanie. Schodził jedynie do Żarneckiej, a mimo że nie okazywał humoru, nawet i ona weselała, gdy nad nią pochylał swoją uroczą postać, na którą każdemu przyjemnie było patrzeć. W dniu kiedy Bogumił wybrał się na koniec do Woynarowskiego, w gminie wypadało znowu zebranie. Zjadłszy w Pamiętowie obiad i umówiwszy termin sąsiedzkiej narady Niechcic pojechał do leżącego o miedzę Małocina. Zebranie było znacznie burzliwsze od tego, w którym uczestniczył przed kilku tygodniami. Chłopi domagali się, żeby księgi gminne i protokóły były prowadzone po polsku. Na to im Pan Bóg dał własną mowę, żeby się nią rządzili, nie żeby się mieli cudzą posługiwać, tak że potem nawet piśmienni nic nie wiedzą, nie mogą sprawdzić, co tam pisarz po rusku namaże. W izbie, gdzie się zebranie odbywało, był zaduch i smród od machorki, tak że Bogumiła chwycił na koniec obrad kaszel, więc wyszedł przed sień, żeby na powietrzu zapalić. Tuż za nim wyszedł jego kum, sołtys ze Starego Serbinowa, Alojzy Witczak. Wdali się w rozmowę, z której Bogumił dowiedział się, że ludzie mają jeszcze coś innego na myśli, o czym nie było mowy na zebraniu. Chcą bić złodziei. Było ich dość, nie tylko w samej Kurzy. W Gawlicach siedzieli pobytowi, z których jedni może się i ustatkowali, drudzy jednak dawali się gospodarzom we znaki. Najgorszymi jednak widzieli się każdemu koniokrady. Włościaństwo w tych stronach pyszniło się dobrymi końmi, na które złodziejom nigdy nie brakło chętki. Koniokrady mieli podobno w środzkim lesie budę z chrustu, z której przemytnik Piekut kradzione konie za pruską granicę przeprowadzał. Niebawem gospodarze wysypali się wszyscy przed gminę i Niechcic, niedostrzeżony w nadciągającym już zmroku, miał możność usłyszeć, że wszyscy zagadywali nie o księgach, jak mają być pisane, lecz o złodziejach. Mało to się nasłuchali, że sprawiedliwość ma zapanować na świecie? Niejeden rozumiał to jako podział dworskiej ziemi pomiędzy naród, ale taką rzecz mógłby tylko cesarz nakazać, a o tym głucho, widać jeszcze nie pora. No, to można poczekać, ziemia nie zając, nie ucieknie, a dobytek ucieka, kiedy go złodziej kradnie. Więc w tym chociaż trzeba sobie sprawiedliwość uczynić, żeby kto nie chce robić, kradzionym się nie tuczył. Powiadają, że policja ze złodziejami trzyma, zaś dworom wielka tam szkoda, jak je trochę podbiorą. Tedy, kto się ma z tym gałgaństwem rozprawić, jak nie naród włościański? Bogumił frasował się wracając do domu. Czytał już i wiedział od Barbary, że i w Warszawie padły te same hasła. Tłumione wrzenie ludności znalazło sobie ujście w rozprawach z mętami miejskimi. Nie pochwalał tych gwałtów, które zdawały mu się mało co lepsze od tego, przeciw czemu się obracały. Zdrożności dużo się panoszy między ludźmi, ale jak wiele ich bywa, tak wiele też mają przyczyn, jak to widział nieraz w swym życiu, że nieprawość krzewiła się nie z samej tylko złości ludzkiej, ale z zastałych jak bagno stosunków, które wszelkim brudom sprzyjały. Kijem tej nieprawości nie wygubisz, jak nie wygubisz na przykład robactwa, póki domostwa ze śmieci po kątach nie oczyścisz. Ale skutki są łatwiej człowiekowi, zwłaszcza ciemnemu, widoczne niż przyczyny, więc trudno się dziwić, że jak się zło uprzykrzy, to dalejże kijem po skutkach. On i sam nieraz może tak czynił. Rzecz wydała mu się jednak o tyle ważna, że postanowił ją na umówionym zebraniu w Pamiętowie poruszyć. W sobotę przed niedzielą, w którą ów zjazd sąsiedzki miał się odbyć, najniespodziewaniej zjawił się w Serbinowie Roman Katelba z żoną, niańką i synkiem. Przyjechał opętane cztery mile drogi, by oznajmić, że ma już u siebie strajk prawie od tygodnia, dobrze jeszcze, że ludzie koło inwentarza chcą chodzić; po sąsiednich majątkach obywatele muszą sami bydło wyganiać i karmić. Zaś dalej, w stronę Kutna, były nawet i gwałty i napady na dwory; w jednym folwarku zamordowany został administrator z całą rodziną. Właścicielka Jastrzębic zemknęła do Warszawy, zaś Katelba przybył tu, gdyż wszystkie dwory koło niego potraciły zupełnie głowy, niektórzy obywatele wojsko na ludzi sprowadzają. Podobno w Kalińcu było w tych dniach zebranie Towarzystwa Rolniczego, chyba coś na nim uradzili, bo tak rzeczy zostawić nie można. Roman Katelba przyjechał, jak mówił, szukać u Niechcica rady i ostrzec go, ale po jego wyrazie twarzy widać było, że przygnał go także strach o siebie i o rodzinę. Bogumił, nakarmiwszy gości i dawszy im się umyć, zaczął namawiać Katelbę, żeby został do jutra i wziął z nim udział w naradzie u Woynarowskiego. Było mu na rękę mieć ze sobą człowieka, który mógł zaświadczyć, jak niebezpieczeństwo jest już bliskie i groźne. Katelba zrazu chciał natychmiast, jak tylko konie wypoczną, wracać, w końcu jednak zgodził się zostać, ale cały wieczór był zdenerwowany, że nie wie, co się tam w Jastrzębicach dzieje. Bogumił zrobił niedawno z dużej sypialni za pomocą przepierzenia dwa pokoje, tak aby pani Barbara i Tomaszek mieli każde osobny; te pokoje oddał teraz Katelbom. Janusz dowiedziawszy się, że ktoś przyjechał, nie chciał zejść na kolację i zobaczył przybyłych dopiero następnego dnia przy śniadaniu. Przypomniano sobie wzajemnie, że był na ślubie Katelbów; pana Romana zresztą Janusz znał jeszcze dawniej, z czasów, gdy był tu rządcą. - Nasza panna Celina - rzekł Bogumił, gdy zostali na chwilę z Ostrzeńskim sami - jakoś wyprzystojniała. A może nie tak wyprzystojniała, bo trochę zanadto utyła, ale za to nabrała życia. Pierwej była jak głaz. Janusz słuchał sennie, przechyliwszy głowę na ramię, jak gdyby mu ciążyła, i otwarłszy cokolwiek drobne usta, co mu nadawało dziecinnie zagapiony wyraz twarzy. Nic nie mówiąc poszedł na górę, palił i myślał, o ile to było w jego mocy. Myślał, jak zawsze, o sobie. Ludzie z różnych powodów, na różny sposób i z różnymi wynikami myślą o sobie. On myślał z powodu dręczącej niemożności przejęcia się czymkolwiek, a nawet jakby niedostateczności swego własnego istnienia. Mogło się nie wiem co dziać w jego życiu, i nigdy nic się nie działo. A może przeszkadzała mu właśnie łatwość, z jaką świat mu się ciągle nastręczał z wszelkiego rodzaju możliwościami życia i nawet użycia. Pierwsza próba poczucia się w swoim jestestwie, jaką dla młodego jest miłość, wypadła u niego tak, że nie dał mu się poznać żaden opór twardej rzeczywistości. Wszystko ofiarowywano się dla niego i za niego łamać i przezwyciężać. Nie spotkał kobiety, o którą musiałby się starać, która by o niego nie zabiegała, nie gotowa była z miejsca dla niego oszaleć. Tak nie mieć żadnych granic, znaczy to samo, co być więźniem zamkniętym w najciaśniejszych granicach; a gdy wszyscy nas podziwiają, czujemy się samotni, jakby nie podziwiał nas nikt. Wprawdzie Janusz mógłby poszukać brakujących mu przeszkód i popróbować wysiłku na innym polu życia. Lecz był sam za mało rzeczywisty, aby móc odczuć rzeczywistość i ważność czegokolwiek poza sobą. W dodatku ponieważ jakieś uczucie musi żyć widać w człowieku, żyły w nim tylko różnego rodzaju wstręty, gorycz i strach. Gdy miłości brak, strach w jakiejś postaci zawsze na to miejsce przychodzi, więc zagościł i w nim. Dziwny, drobniutki strach nie wiadomo przed czym, ciągłe nasłuchiwanie, drżenie, przykry stan wiecznego oczekiwania, coś w rodzaju obawy człowieka, który zabłądził, nie wie, gdzie jest i dokąd za chwilę trafi. Usłyszawszy od Niechcica pochwałę pani Celiny Janusz uprzytomnił sobie, od jak już dawna trzymał się z daleka od kobiet. Cierpiąc wyraźniej niż kiedykolwiek z powodu zupełnego braku pragnień, które by związały z bytem jego umysł czy serce, czy bodaj płeć, wsłuchiwał się w pustkę swojego wnętrza. Pustkę taką, że zdawał się słyszeć w niej echo tego, co dzieje się dokoła, niby w zimnej i ciemnej studni. Zwyczajne, martwę, na mocy praw fizyki odzywające się echo. W czasie obiadu przyjrzał się pani Celinie, stwierdził, że nie jest ona w jego guście, ale jego spojrzenie, całkiem niezależnie od jego woli, dzięki powabnym własnościom budowy i barwy oka, wyglądało na bezbrzeżny, nieśmiały zachwyt. Pani Katelbina zbladła i z kolei poczerwieniała spuściwszy oczy. To się Januszowi dopiero spodobało, bo jak to każdy ma w tych rzeczach swoje dziwactwa, lubił, gdy pod jego spojrzeniem czerwieniono się i spuszczano oczy. Poczuł nieznaczne zainteresowanie się życiem i ucieszył się tym, drżąc zarazem, żeby to nie przepadło, i śpiesząc myślą ku czemuś, co by ten stan ducha czy ciała bodaj na krótko utrwaliło. Bogumił tymczasem naglił Katelbę, żeby zaraz po obiedzie ruszać do Pamiętowa. Spośród zaproszonych panów przybyli tylko: Stanisław Ostrzeński z Siąszyc, jego brat ze Zborowa, Walenry Przybylak ze Środy i stary pan Bartołd z Gawlic. Zasiedli w żółtym pokoju z karabelą, z czego Niechcic był rad, gdyż nie byłby się czuł swojo w szafirowym salonie. Sztywny Aleksander rozstawił herbatę i domowe ciasto, a na stoliku w kącie umieścił omszone butelki wina i kieliszki. Nim przystąpiono do właściwej rozmowy, panowie z lubością dzielili się wiadomościami o stanie robót, urodzajach, jarmarkach, koniach, wreszcie o rozegranych ostatnio partiach winta. 6 Katelba i Przybylak nie brali udziału w gawędzie panów, czując się obco w towarzystwie, do którego nie byli przyzwyczajeni. Wkrótce zresztą Woynarowski, wyglądający ku zmartwieniu Bogumiła na zmęczonego i ledwo żywego, przerwał sąsiedzkie wynurzenia, zagaił rzecz i poprosił Katelbę, żeby opowiedział zajścia, których był świadkiem. Sprawy te były już obecnym po trosze ze słyszenia wiadome, ale ciężkawe sprawozdanie Katelby zrobiło wrażenie. Pan Bartołd z Gawlic zaczął wzdychać, zżymać się i narzekać, do czego to już, panie, na tym świecie dochodzi. Jego dobroduszna, pulchna twarz, ciemna, jakby wypieczona z doskonałego piernika, zdawała się być bliska płaczu. Siwy, cienki, wijący się srebrnym wężykiem wąs drgał mu ze wzruszenia, a błękitne oczy błagały o zaprzeczenie ponurym wiadomościom. Po chwilowej bezładnej wymianie zdań Stanisław Ostrzeński, muskając, jak miał zwyczaj, lewego wąsa, wygłosił dłuższe przemówienie. Jego zdaniem nie należało się na razie żadnymi obietnicami wobec służby wiązać, gdyż rok może być dla rolnictwa ciężki. - Strajki - mówił - do nas jeszcze nie doszły i, daj Boże, nie dojdą. A że u pana Niechcica czy u pana... Przybylaka ludzie stawiają żądania, to są, chwała Bogu, pojedyncze wypadki. Jeżelibyśmy przed tym ustąpili, to, jak Boga kocham, pokażemy tylko ludziom drogę do nie wiem jakich awantur. A o ile by nawet strajki się okazały, to ja uważam, że tym bardziej trzeba im się przeciwstawić solidarnie i twardo, bo jak damy ludziom poznać, że się ich boimy, to nam, jak Boga kocham, na głowę siądą. Bogumił wtrącił niecierpliwie, że tu nie idzie o strach, tylko o zastanowienie się, czy te bunty mają życiową przyczynę, a jeśli tak - a ja uważam - oświadczył - że mają, to czy ludziom nie należą się lepsze warunki, i w jakim stopniu majątki mogłyby temu podołać. - W żadnym - odparł stanowczo Ostrzeński. - W żadnym. Zresztą nie wiem. Panowie może stoicie tak, że możecie sobie na takie rzeczy pozwolić. Ja - nie. I jak na dłoni dowiódł, że robotnik ma tylko swój interes na widoku, a nie rozumie, nie może rozumieć, jakie ciężary, jakie wydatki ponosi właściciel majątku. Ponosi nie dla siebie przecież, tylko dla dobra ogółu. Majątki dają ludziom, co mogą, a jakby chciały dać więcej, to nie wytrzymają i po prostu upadną. Tu obaj Ostrzeńscy przedstawili tak wymownie stan ciężarów ponoszonych przez obywatelstwo, że zdawało się w istocie, iż niepodobna iść na żadne ustępstwa bez uszczerbku dla narodowego rolnictwa. Aż Bogumił myślał, stropiony: - Co u diabła, czy rzeczywiście interesów majątku nie można pogodzić z interesami służby? W takim razie położenie byłoby naprawdę bez wyjścia. Woynarowski zażartował, że socjaliści wpiszą pana Stanisława na czarną listę, przy czym dodał poważnie: - Otóż tedy, sąsiedzie, nie przesadzajmy. Nasze majątki mają swoje ciężary, a nasza służba ma znów swoje, nieprawdaż, kłopoty. I sądzę, że nadszedł czas, kiedy, jakże powiedzieć, wypadałoby te rzeczy uzgodnić. Bo jednak pomimo tylu ciężarów, kochany panie Stanisławie, nie zamieniłby się pan, jakże powiedzieć, na los którego ze swoich, dajmy na to, fornali. Na to Ostrzeński z zapałem, że, owszem, zamieniłby się. Taki fornal zrobi swoje, zje swoje, a jeść chyba mu nie brak i o nic go już głowa nie boli. Żyje z gotowego. - No, boli go choćby o to, że mieszkań jak się należy nie mają, dzieci z tego chorują. A też i kwestia posyłek, i ordynarie... Ostrzeński przerwał oburzony, że go nie rozumieją, mają go za jakiegoś wyzyskiwacza. Jeżeli przedstawił stan gospodarczy folwarku, to nie znaczy wcale, aby nie chciał wejrzeć w potrzeby służby. Tylko nie nagle, a stopniowo, pomału, w miarę jak środki pozwolą. I szczególniej nie pod naciskiem, żeby ci, co się buntują, co drugich namawiają, nie myśleli, że oni rządzą. Na zapytanie, jaki widzi inny sposób uspokojenia buntów, odparł mrukliwie, że chociażby wezwanie wojska czy też policji. Każdy myśli, że wojsko to zaraz strzelanina, zaraz bitwa. Wystarczy, żeby się pokazało, no a tam, gdzie, jak mówi pan... (wciąż zapominał jego nazwiska) Katelba, dochodzi już do gwałtów, to trudno. Gwałt musi iść przeciw gwałtowi, siła przeciw sile. - Są, kochany panie Stanisławie, różne rodzaje siły - zauważył pieszczotliwie Woynarowski, a inni, nawet Ostrzeński ze Zborowa, oburzyli się na projekt wzywania wojska. Wojsko we wsi to także plaga. Trzeba żywić, znosić sołdackie fochy. I kradną. Stanisław Ostrzeński znów zawołał, że go nikt nie rozumie, i zaczął wyliczać, ile on dobrego zrobił dla swoich ludzi i jakich rzeczy sam się wyrzekał z miłości do ziemi i do świętej pracy na roli. Mówił prawdę, gdyż w istocie pracował ofiarnie, dźwigając swój folwarczek z ruiny. Tak że w końcu rozrzewnił się nad sobą. - Mam takiego - mówił - który jeszcze pracował u mojego ojca. Trzymam go na łaskawym chlebie. Nie mam żadnego obowiązku, a trzymam, bo mam serce do ludzi. Wart tego. Całe życie pracował skromnie, cicho. Takich to lubię. Pan Bartołd również się bardzo rozczulił. Był on tkliwego serca, łatwo u niego było nawet o łzy, które i teraz ocierał kolorową chusteczką z błękitnych oczu. Ogromnie był tym całym zamętem zmartwiony. - Czyżby ludzie naprawdę nie mogli Bogu dziękować za to, że żyją, mają pracę, byt zapewniony - pytał cienkim, prawie że babskim głosem. I wespół z Ostrzeńskim rozwiódł się nad cnotą ludzi kochających pracę, zadowolonych z losu. Jeden z Ostrzeńskich miał stelmacha, drugi kowala, którzy nic a nic nie widzieli na świecie, tylko swój obowiązek. Nie oglądali się ani na zasługi, ani na pochwałę, nieraz drudzy dawno już w domu, a oni jeszcze coś narządzają, poprawiają, ładzą. I zawsze w dobrym humorze, każdemu chętni do pomocy, dla każdego życzliwi. Czy to nie jest życie godne człowieka? Dla takich każdy by nie wiem co zrobił. Opisywać by ich należało, ogłaszać jako przykład, medalami nagradzać. I czy to nieładnie byłoby, gdyby wszyscy tak żyli, tak rozumieli, o ile łatwiej byłoby wtedy do zgody, obywatel ziemski musiałby takiego pracownika ocenić i opłaciłoby mu się to, bo i majątki stałyby lepiej przy takiej wydajnej pracy. Taką ambicję, taką bezinteresowność trzeba by w ludziach rozwijać, a nie, jak chcą socjaliści i wywrotowcy, żeby tylko każdy miał tego rubla na myśli. Bogumił słuchał i myślał, że on sam też najwięcej takich ludzi lubi, czy w robocie, czy w życiu. Były pomiędzy nimi może i zwykłe woły robocze, niezdolne spojrzeć nieco dalej przed siebie czy w górę. Ale trafiali się i tacy, którzy z innych, lepszych powodów przyjmowali każde życie, jakie im przypadło w udziale. Coś mu jednak niewyraźnie mówiło, że są to wyjątki. I że nie podług nich trzeba regulować stosunki, a podług tych, którym trzeba dać jakieś warunki, żeby mogli poczuć się ludźmi, bo tych więcej. Wszelako nie odzywał się z tym, gdyż były to myśli niedokładne i potrafił je snuć tylko na wewnątrz siebie. W rozprawach z ludźmi posługiwał się łatwiejszymi, więcej zdatnymi jako wskazówki postępowania. Walenty Przybylak też słuchał milcząc, zafrasowany, choć miał ochotę wygarnąć, że dobrze byłoby, żeby służba tak mogła chwalić panów, podziwiać, jak to oni mają tylko pracę a dobro duchowe na myśli. Zaś by panowie za to mieli na uwadze więcej te doczesne korzyści i potrzeby służby niż tę ich cnotę duchową. Przybylak i Katelba czuli się w ogóle do głębi poruszeni. Z jednej strony mieli w pamięci los życia chłopskiego i służebnego, jako swój własny, z drugiej - bali się strajków i buntów jeszcze więcej niźli panowie. Wszak wyszli dopiero co z niskiego stanu, dochrapali się - jeden majątku, drugi poważnej administracji, wszystkie nadzieje życia związali z tym nowym położeniem, dzieci swoje chcieli już widzieć panami. A tu masz ci, ta ciemność, z której się wydarli, nasuwa się na miejsce, w którym ledwo się zagnieździli, może ich na powrót jeszcze w siebie zagarnie? Ze strachu o to gotowi byli iść na nie wiem jakie ustępstwa wobec służby. Ale znów nie śmieli z tym wystąpić, bo tu na wsi wszystko, co większe państwo wyznawało inne zasady, a oni chcieli zająć miejsce nie gorsze od drugich w tym stanie, do którego przystali. Jeszcze by ci panowie, słysząc ich odezwania, pomyśleli, że nic dziwnego, swój się za swego ujmuje, może wejrzeliby krzywym okiem na ich pochodzenie, o którym w tej minucie dobrze było zapomnieć. Przybylak co prawda często sam chwalił się swoim chłopstwem, ale czynił to wobec podupadłych szlachciców, jak na przykład Niechcice. Zresztą, co sam gadał, to gadał, ale nie lubił, żeby mu z tym drudzy leźli do oczu. Katelba był tym bardziej zbity z tropu, i obaj nabrali ducha, gdy wreszcie zaczął mówić Bogumił Niechcic. Bogumił był zanadto czynnej natury człowiekiem, za ściśle zespolonym z nieustannie coś budującą pracą, aby miał się krytycznie odnosić do urządzenia świata czy też pochwalać rewolucję. Ale uważał, że jeśli się stoi wobec oczywistych faktów, to trzeba nie oczy na nie zamykać, tylko, co można, poprawić, czemu się da - zapobiec. Gdzie jest jaki spór, muszą być do niego powody. Jużcić, jak to w kłótni, obu stronom wtenczas łatwo o niesłuszność, ale najpierw, nim się cudzą niesłuszność przykróci, trzeba swojej koniec położyć. I zaczął dowodzić, że majątki pewną podwyżkę warunków zniosą, a choć przedtem Ostrzeńscy zachwiali go w tym przekonaniu, teraz rozgorączkował się i wyliczył tak samo akuratnie jak oni, ile można ludziom bez szkody folwarków postąpić. - Jak mi się maszyna - mówił - zatnie i nie chce chodzić, to ja siłą jej do tego nie będę parł, tylko nowe tryby dokupić czy tam smaru jej dodać muszę i muszę się na to wykosztować, żeby gorszej straty nie ponieść. Strajk o tej porze roku będzie większą stratą, a co się włoży w ludzi, to się wróci, bo będą lepiej robić. Toć i uwłaszczenia miały majątki nie przetrzymać, a przetrzymały. W taki sposób mówił jeszcze przez chwilę, podżegany przez myśl, że zgoda tych ludzi jest mu koniecznie potrzebna jako argument wobec Dalenieckiego. - Ale pan Niechcic to dopiero czerwony - zaśmiał się cienko pan Bartołd wycierając chusteczką swe załzawione oczy. Zaś Ostrzeńscy myśleli, że cóż, Niechcic z cudzego może być sobie hojny. Teraz Bogumił z kolei zaklinał się i zarzekał, że nie jest wcale czerwony, przeciwnie, chce wszelkiej czerwoności zapobiec. Woynarowski wziąwszy ołówek zaczął formułować żądania ludzi, podkreślając punkty, które można było uwzględnić. Raptem Ostrzeński ze Zborowa zawołał, że on bardzo przeprasza, ale że na takim prywatnym zebraniu żadne obowiązujące postanowienia zapaść nie mogą. W Kalińcu miało być wczoraj zebranie Towarzystwa Rolniczego, podobno nie doszło do skutku z powodu małej liczby uczestników. Trzeba więc jak najprędzej zwołać nowe zebranie i dopiero jego uchwały przedstawić centrali w Warszawie. Inaczej to będzie zwyczajna polska niekarność i warcholstwo. Stanisław Ostrzeński poparł brata, przyłączył się do nich i Bartołd z Gawlic, jak to zwykle bywa, że gdy ludzie czego nie chcą i boją się, to zwalają to na drugiego. I nie można się było nawet z nimi sprzeczać, gdyż formalnie mieli rację, ale Bogumił zgryzł się takim wynikiem narady. Aby przytrzymać rwących się już do czego innego sąsiadów i nie mieć czasu za stracony, wspomniał o ruchu wśród włościan, których ciemnota może wiele biedy napytać. - No tak - potakiwano - oświaty, jak najwięcej oświaty. - Moja pani tam coś robi przecież między chłopkami. - Jak tylko wyjdzie odpowiednie rozporządzenie, zacznie się zakładać kółka, stowarzyszenia. Teraz, pan rozumie, ręce związane. - Koniec ze złodziejami? A niech im tam naleją sadła za skórę. - Niee, jak Boga kocham, na żadne samosądy nie można przecież pozwolić - mówili panowie, jeden przez drugiego, ale poglądali już ku stolikowi z winem, które Aleksander nalewał. Przybylak odjechał pierwszy. Ostrzeńskich i Bartołda Woynarowski zaprosił na winta. Bogumił i Katelba nie chcieli zostać i pośpieszyli do Serbinowa. Gdy wyjechali za bramę, Katelba rzekł: - Taki sam głupi jestem, proszę pana, jak byłem. Bogumił chwilę podumał i nagle oświadczył stanowczo: - Wszystko przeprowadzić według tego, jak Woynarowski mówił. Innej drogi nie widzę. I zaczął w myśli układać odpowiedni list do Paryża. 7 Na połowie drogi do Serbinowa Niechcic i Katelba spotkali coś ze dwudziestu chłopa, przeważnie młodych parobków, gwarnie dokądś dążących. - Zaczyna się - mruknął Bogumił. - Stańcie no! Klimecki nie bardzo skwapliwie zatrzymał konie. - A dokąd idzieta?! - krzyknął Bogumił. Gwar przycichł, ale gromada szła dalej. - Do Kurzy! Złodziejom żebra połamać - odkrzyknął ktoś z zapałem. Jeden z idących potknął się i oparł o skrzydło wolantu. Bogumił poznał starszego syna sołtysa, swego chrześniaka!... - Wojtek - zawołał - takich rzeczy nie można bez sądu!... Konie, zniecierpliwione zatrzymywaniem ich w drodze do stajni, nagle ruszyły. Klimecki jakby rad temu klasnął je lejcą. Zgraja chłopaków przeszła mimo. Bogumił chwilę się za nią oglądał, niepewny, czy tych ludzi usiłować zawrócić, czy zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. - Bo to złodzieje głupie, żeby na nich czekać - odezwał się z kozła Klimecki. - Toteż to - rzekł Bogumił - że nie będą czekali, a skrupi się na kimś niewinnym. Przed gankiem Bogumił, zobaczywszy światło w oknach, uczuł tęskniący żal, że nie przybywa do domu w dawniejszym, spokojnym czasie, że nie czekają na niego Basia, dzieci. Pod koniec kolacji Felicja oznajmiła z wahaniem, że przez okno w kuchni słychać na Starym Serbinowie jakiś gwałt. Rozmowa przerwała się i wszyscy zwrócili twarze w stronę otwartej werandy. Dał się słyszeć chóralny rechot żab i dalekie, niewyraźne krzyki ludzkie. - Zdaje się, że przeważnie kobiety - zauważył Katelba. Niechcic przeprosił gości i wyszedł, zaś oni po chwili namysłu podążyli za nim. Chwilę szli razem wśród ciemności ogrodu, lecz Bogumił zaczął niebawem towarzyszącą mu trójkę wyprzedzać. W końcu zniknął im w zaroślach wiodących ku drodze na wieś. Katelbowie i Janusz czekali chodząc po alei nad stawem. Janusz coraz to podsuwał ramię śpiesząc z pomocą potykającej się w mroku pani Celinie. Po pewnym czasie Katelba ruszył za Bogumiłem, poprosiwszy żonę, żeby wróciła. Janusz ofiarował się ją odprowadzić. - Uważaj na siebie, Roman! - zawołała pani Katelbina w stronę męża. Kiedy Bogumił i Katelba wrócili, Janusz chodził z papierosem po salonie, pani Celina była u dziecka. Za chwilę jednak przyszła i wrócili do nie dokończonej kolacji. Bogumił opowiadał o zajściu na wsi. O ile mógł wymiarkować, poszło o to, że kiedy młodzież powędrowała do Kurzy szukać złodziei, po wsi rozeszła się pogłoska, jakoby ktoś widział na Starym Serbinowie znanego w tych stronach koniokrada. Miał być podobno u Mielzackiego w sklepie czy też u starej Kolanichy, do której schodzili się różni, jak mówiono, światowce. W rezultacie ludzie o mało nie poturbowali Mielzackiego, który stanął w obronie napastowanej matki. - To chłopstwo takie ciemne - mówił Niechcic - leczyć leczą się u Kolanichy, uroki u niej odczyniają, a jak przyjdzie do czego, wszystkie biedy jej gotowi przypisać. A owego koniokrada, ma się rozumieć, nawet śladu nigdzie nie było. Pogadawszy jeszcze o niespokojności czasów zaczęto się zbierać do rozejścia. Katelbowie mieli nazajutrz wcześnie rano odjechać, ale w nocy synek Wacuś dostał gorączki, pani Celina bała się go brać w drogę. Katelba jednak nie chciał dłużej zostawiać majątku na Opatrzności Boskiej. Stanęło na tym, że pojedzie sam i wróci za kilka dni po rodzinę do Serbinowa. Pani Celina była niepewna siebie. To drżała o męża, to mówiła, że jeśli dziecko niezdrowe, to może właśnie czym prędzej wieźć je do domu. Gdy już w końcu nikt nie wiedział, co robić, nagle zdecydowała się zostać. Klimecki przyprowadził przede dwór jastrzębicką bryczkę, a Bogumił udzielał jeszcze ostatnich rad Katelbie. - Niech pan zachowa spokój - mówił. - Ja mam w gruncie rzeczy też przekonanie, że to się niegroźnie skończy. Przynajmniej na razie. Ale o służbie trzeba pomyśleć. Z samej ludzkości i żeby mieć zapewnionego robotnika. Przecież jak nie strajki nam go zabiorą, to Prusy. Każdego roku coraz ich więcej wychodzi na Saksy. Tak że co można, to zrobić. Tę swoją właścicielkę jako kobietę chyba pan jakoś prędzej przekona. Katelba nieznacznie się na te słowa uśmiechnął. - Dziedziczka - rzekł - owszem, okazuje mi dużo zaufania. Pani Celina, gdy mąż siedział na bryczce, znów zapragnęła jechać. Wacuś nie śpi, gorączka, zdaje się, spadła. - Już zostań - prosił Katelba - kiedy pan Niechcic taki łaskaw. Doktór Ostrzeński zawsze też ci przy Wacusiu doradzi, a ja przyjadę po was w czwartek. Myślał, że sam pojedzie znacznie prędzej i krótszą drogą, przez środzkie poręby, którędy by żony i dziecka nie chciał wieźć. A bardzo był już niespokojny, co w Jastrzębicach słychać. W podwórzu Bogumił dowiedział się o przebiegu wczorajszej wyprawy do Kurzy. Kogoś pobito, ale nie było pewne, kogo, podobno Żydka Abrama, posądzonego o pośredniczenie w handlu kradzionym. Chłopiec Katelbów tymczasem jeszcze w ciągu dnia grymasił i był na rosołku, ale we wtorek bawił się już przed domem. Bogumił nie miał czasu i był trochę zły, że Janusz wcale nie dotrzymuje pani Celinie towarzystwa. Widział ją parę razy z daleka, chodzącą samotnie po ogrodzie, jakby czymś skłopotaną. Wydało mu się nawet, że załamuje ręce i chwyta się za głowę. Osłupiał, kiedy się okazało, że Janusz w jakiś nie dający się zauważyć sposób miał jednak do czynienia z panią Celiną, i to tak decydująco, że w czwartek po przyjeździe Katelby, prawie na oczach Bogumiła, rozegrał się między tymi trojgiem niespodziewany dramat. Niechcic był w polu, kiedy Katelba nadjechał. Wracając na obiad zobaczył jego konie, tym razem już i z człowiekiem na koźle. Nie znalazłszy nikogo w domu wyszedł szukać do ogrodu i aż dopiero daleko za malinami usłyszał głośną rozmowę. - Żonie pana szczęścia zapewnić nie mogę - mówił matowy głos Janusza - ale jeśli pan sobie życzy, jestem gotów się z nią ożenić. - Ja sobie życzę, żeby pan po tym świecie nie chodził, panie Ostrzeński - mówił chrapliwie Katelba. - To znaczy pojedynek? - pytał ospale Janusz. - Proszę bardzo. Jeżeli pan uznaje takie szlacheckie przesądy... - A co mnie przyjdzie z pojedynku - chrapnął Katelba. - Czy się co przez to odstanie? Czy moja żona od tego nabędzie tej uczciwości, co ją straciła? Czy mnie się wróci jej serce? - A za to, to już nie odpowiadam. Bogumił chciał się cofnąć, ale obaj rozmawiający wyszli ścieżką na niego, ujrzeli go i zamilkli. Zażenowany, oznajmił, że ich szuka na obiad. Janusz mimo to zawrócił w głąb sadu. Katelba patrzył na Niechcica zaczerwienionymi oczyma z wyrazem jakby naraz wyszłej na jaw, odwiecznej nienawiści. Bogumił nie mógł nawet udawać, że nie słyszał, gdyż po wyrazach twarzy obu poznał, że się mieli za odkrytych. - Panie Romanie? Co się stało? - spytał po cichu, jakby się znalazł wobec ciężko chorego. - To się stało, że nie mam żony... W takim domu... Państwo, psiakrew... Na to ją tu przywiozłem... Ciarachy... Katelba rzucał te zwroty, każdy oddzielnie, w przestrzeń, idąc naprzód i nie oglądając się już na Bogumiła. Katelbina zamknęła się w pokoju pani Barbary. Wacuś nudził się i wodząc, zamyśloną o swoim, niańkę za rękę po salonie, powtarzał: - Aciu ce domu. Konikami domu ajti pa. Niebawem wszyscy, owładnąwszy sobą, zeszli się na koniec przy obiedzie, który minął w milczeniu przerywanym tylko wymuszonymi półsłówkami, kiedy wchodziła Felicja. Przy wstawaniu Katelba rzekł schrypniętym głosem do Bogumiła: - Proszę pana, jeśli łaska, na dwa słowa. I ukłonił się jakoś tak, jak miał w zwyczaju dawniej, kiedy był tu za rządcę. Czuł się widać zdegradowany i to mu powróciło bezwiednie dawne, służbiste gesty. Aby nie przechodzić pokojami, do których udała się blada, z nieprzytomnymi oczyma pani Celina, skierowali się w stronę sieni. Janusz otworzył im drzwi ruchem grzecznego pazia. Wchodząc następnie do siebie na górę rzekł ze schodów: - W razie potrzeby służę panu w każdej chwili, panie Katelba. Katelba nie obejrzał się nawet na niego. Znalazłszy się u siebie, Niechcic sprawdził, czy w sąsiednim pokoju nie ma Wacusia z niańką, a potem zaczął napychać papierosy. - Mówmy - ostrzegł - o ile możności niegłośno. Stałem się - dodał - niechcący świadkiem pana rozmowy z Ostrzeńskim. Nic jeszcze właściwie nie wiem, ale zaczynam się domyślać. Czy pan o tym chce ze mną mówić? - Tak - odparł ponuro Katelba. Siedział opuściwszy się ciężko i trąc pomału ręce, zupełnie jak niegdyś, gdy zwierzał się Bogumiłowi ze swych dawniejszych kłopotów. - Co ze mną teraz ma być? - pytał. - Co się w takich wypadkach robi? Zabić tego gagatka? I co? Iść do kryminału za to, że żona okazała się su... - Dajże pan spokój - przerwał szorstko Bogumił. - Za to, co ona zrobiła - ciągnął Katelba - ja mam gnić, przestępcą zostać, a ona co? Ona ma z gachem się cieszyć? A co z dzieckiem? Przecież my mamy dziecko. - Dobrze, ale czy pan jest pewien? - dochodził w zamyśleniu Bogumił. - Żonę pana widziałem tylko ciągle samą albo przy dziecku. Ostrzeński nawet się mało pokazywał. A trudno było mi dorosłych ludzi pilnować. - Pokazał on jej się dosyć. Tyle, ile potrzeba - warknął Katelba. - Ja - dodał - tego nie mówię, żeby pan miał jej pilnować. I przepraszam, że byłem niegrzeczny, ale taki jestem zdenerwowany. Jak ona sama honoru swego nie ma, to i święty by jej nie upilnował. Tylko co ja ze sobą zrobię? Gdzie ja pójdę? Jak ja ten wstyd po ludziach będę obnosił? - Jeżeli o to tylko idzie - rzekł Niechcic - to cóż, zdarza się, że żona męża opuszcza. Weźmiecie separację, a reszta już na głowie Janusza. - Nie! - krzyknął prawie Katelba, aż Bogumił zawołał: - Pss-t! - Nie o to tylko idzie - zniżył Katelba z trudem głos - ale o to, że ja ją kocham. Kocham ją - powtórzył z niemiłym piskiem w głosie. - Tylko że co? Tak jakbym rozwalisko jakie kochał, skorupy jakie. - I zatrząsł w powietrzu odwróconymi do góry dłońmi, trzymając w nich pogruchotane skorupy swego szczęścia. - Od takiej - biadał - zwolniłem się, com się mógł po niej złego spodziewać, a tamta może jeszcze lepsza była, bo się nie pokazywała za lepszą. Wziąłem panią, myślałem, że z nią godnie życie przeżyję, że dzieci mieć będę ślachetne, czyste jak szkło. A tu ładna ta pani, ta matka! Jakby kto człowiekowi w samo serce narzygał. A ja jej, podłej kobiecie, nogi z uszanowania całowałem. - Zaraz - przerwał Bogumił. - Nie można jej tak z błotem od razu mieszać. Może się nieboga tak zakochała, że straciła rozum. Jak się opatrzy... Katelba załamał ręce, aż zatrzeszczały w stawach. - A właśnie - jęknął - że się tak zakochała. Tak mi to właśnie powiedziała, że bez niego żyć nie chce. - A więc ona sama panu to wszystko powiedziała? - Ta-a-ak - zaśpiewał Katelba ze zgorszonym zdumieniem. - Ledwo żem tylko przyjechał, zaraz mnie tym dobrem poczęstowała. Pierwsze jej słowa do mnie: - Stało się - powiada - i prosto mówi, że była z tym człowiekiem. Kocham go - mówi - twoją już być nie mogę, pójdę za nim wszędzie. - Hm. A pan cóż na to? - pytał Niechcic myśląc jednocześnie: - Daleko ona chyba za tym Januszem nie zajdzie, bo nie widzi mi się, żeby on dokądś szedł. - Co ja na to? - Katelba wstał i podszedł machinalnie do okna, jakby w widoku ślicznej pogody szukał zaprzeczenia okropności wypadku. - Ja tam nie wiem, com jej na to powiedział, bo mnie dość zamroczyło. Dobregom jej nic nie powiedział, to trudno. Ale ja już wiem - ogłosił z raptowną energią. - Ja ją i tak zabiorę do domu. Zamknę ją, że jej świat nie zobaczy ni ona świata. Tylko że już panią u mnie nie będzie. Jak nie umie po tym świecie odpowiedzialnie chodzić, to niech ma taki los. Niech wie, co u mnie, prostaka, znaczy jej wielkopaństwo, którego się pokazała niewarta. Bogumił poczuł w sobie gwałtowny sprzeciw. Pani Celina zaimponowała mu wyznaniem mężowi swego uczynku. - O ile po to chcesz ją pan ze sobą zabierać, żeby ją dręczyć, to jej nie zabieraj - rzekł ostro. - Toć los człowieka, że błądzi. Sobie byś pan pewno taką rzecz łatwo darował, a ja tam nie uważam, żeby kobieta miała być w tym na innych prawach. - Kobieta? Matka dziecku? - przeraził się Katelba. - Toć ze mnie ludzie będą się tylko śmieli, jak bez niej wrócę. - Ba, toteż to - mruknął Bogumił. Choć mniej na to niż drudzy wrażliwy, nie lekceważył przecie potęgi ludzkiego śmiechu. Powtórzył jednak z przekonaniem: - Jak pan ma ją w takim usposobieniu zabierać, to lepiej dać spokój. Ale cóż ona? Przecież ona nie chce, zdaje się, z panem jechać. - Ona bez dziecka nie zostanie, a ja jej dziecka nie dam. - Dzieckiem gracie - wzruszył ramionami Bogumił. - To źle. Tak rzeczy stawiać nie można. - Co tu gadać - stęknął Katelba. - Ja bez niej nie wyjadę. Ja bez niej nie wyżyję! - To rozumiem - rozpromienił się Niechcic. - Pan ją kocha, to jasne. Więc cóż? Nie ma między wami sekretu. Wiecie wszyscy troje, coście warci. Mnie się zdaje, że ona się opamięta i będzie panu jeszcze lepsza, niż była. Znamy ją nie od dzisiaj i wiemy, że nie była nigdy zalotna. Po prostu szaleństwo na nią przyszło. Ten Ostrzeński ma to do siebie, że kobiety głupieją, jak na niego popatrzą, choć, dalibóg, ryba ma w sobie więcej ciepła od niego. Cóż robić. Źle się stało, że wtedy z panem nie odjechała, ale któż mógł przypuszczać, że się coś podobnego wydarzy. I mówiąc to Bogumił uczuł, zdziwiony, że pojawiło się w nim jakby uspokojenie, że to właśnie się wydarzyło, a nie co innego. Tak to człowiek z różnej strony ogląda rzeczy, choćby nie chciał. Nie dając w sobie zagościć czemuś, co mu się wydało niezbyt chwalebne, pośpieszył uspokajać Katelbę. - No, panie, głowa do góry. Przeszliśmy niejedno w swym życiu, trzeba być mężnym. Pewny jestem, że to się wyrówna i że będziecie jeszcze ze sobą szczęśliwi. - Oj, proszę pana! Czy ja się mogę tego spodziewać? - Ale oczywiście. Jeszcze dziesięć razy będzie wam tak i owak. Jeszcze i pan będzie miał ją za co przepraszać. I niech no pan lepiej powie, co tam w Jastrzębicach? Strajk trwa? Katelba cokolwiek pojaśniał, jak to bywa, że człowiek, strapiony osobiście, znajduje pociechę w rzeczach trzecich. - Skończył się wczoraj - oznajmił. - I właścicielka też już wróciła. Przy tych słowach Katelba zamyślił się, zamedytował, jakby mu się otwarły jakieś niespodziane widoki na przyszłość. Po chwili podjął: - Ludzie widać nie czuli mocnego oparcia, a może i patrzeć im było ciężko na te stojące roboty. Bo robota ma też, proszę pana, swój głos i woła do człowieka. Po korczyku ordynarii musiałem im dorzucić, a co do reszty, tom obiecał... I zagłębili się w omawianie tej sprawy. Katelba jednak ufał jeszcze żonie więcej, niż myślał, gdyż nawet w najpodejrzliwszych majaczeniach nie przyszło mu do głowy, żeby po tym, co zaszło, mogła się jeszcze teraz widzieć z Ostrzeńskim, żeby mogła nie znajdować się w pokoju pani Niechcicowej i nie opłakiwać swego błędu. Zaś ona tymczasem podlegała w tej chwili zrozpaczonej pewności, że jeśli nie zobaczy natychmiast Janusza, to zginie. To, co się stało, owładnęło nią tak nagle, że nim zdołała puścić w ruch paraliżującą wszystko ambicję i wyobraźnię, znalazła się w nowym dla siebie świecie, który wydał jej się od razu jedynym dla niej możliwym do istnienia. Znała dobrze rozkład mieszkania i, ledwo chwilę pobywszy w sypialni pani Barbary, wymknęła się do salonu, skąd wyprawiła Wacusia i niańkę na powietrze, a następnie wykradła się do sieni i na górę. Schody skrzypiały, ach, wszystko jedno, jeżeli tamci usłyszą i wybiegną, tym gorzej dla nich. Niech wiedzą, że stali się dla niej niczym. Tak jakby miały ją oglądać martwe ściany. Trąciła klamkę, nacisnęła. Janusz zamknął się na klucz! - Kto? - zabrzmiało z wnętrza. - Otwórz - mruknęła grubym ze zgrozy głosem. - Otwórz. Milczenie. Usiadła przy drzwiach na ziemi. - Otwórz - powtarzała w szparę. - Prędzej. Otwórz. Janusz stał pośrodku pokoju z rękami założonymi za plecy, z głową ciążącą w tył, z oczyma to przymykającymi się, to wyjawiającymi spod powiek niewysłowiony błękit źrenic. Przezwyciężając senność usiłował się rozpatrzyć w położeniu. Przy zwykłym u niego stanie ducha, kiedy jakieś podobieństwo uczucia w nim błysnęło, jakże się miał powstrzymać, jakże się miał tego nie chwycić? I to musiało mu się wydarzyć właśnie tu, w tym domu, w tych warunkach, stosunkach... W dodatku, żeby choć jeszcze coś wydarzyło się dla niego. Złamał, zdaje się, życie dwojga ludzi, i żeby choć miał poczucie, że coś uczynił, czegoś doznał. Nic. Nawet żadnego cielesnego dreszczu wspomnienia. Tak jakby to się stało przed wielu laty. Ale jeśli oszukał siebie, to nie oszukał tej Celiny. Nie powiedział jej ani jednego czulszego słowa, jak zresztą nie mówił go nikomu. Uprzedzał ją, a potem, gdy już było co prawda niewcześnie, starał się jej wytłumaczyć swoje nędzne usposobienie, prosił, żeby mu przebaczyła i zapomniała. I łudził się, że ją przekonał, tymczasem wszystko inaczej poszło, i teraz tak nieprzyjemnie. - Dlaczego ona powiedziała - irytował się, nie żeby mu było wygodniej użyć sobie pokątnie, ale że i tak nic z tego nie mogło być. Nic dla niej, nic dla niego. Po co było niszczyć spokój tego dobrodusznego prostaka i samej tak się gubić. I jakże to możliwe, żeby ludzie wyprawiali takie historie o coś, co było tak przerażająco niczym. Prawie że im zazdrościł tej żywości uczuć, prawie że sam siebie uważał za skrzywdzoną ofiarę. Chociaż nie. Może jednak było w tym coś i dla niego... Czyżby, czyżby?... A przecież... Bo nie mógł pani Celiny nie podziwiać. Z podobnie żywiołowym spaleniem za sobą mostów jeszcze się nigdy nie spotkał. Katelbina nie podobała mu się nadto. Zdawała mu się niemrawa i też tak tchnąca pustką jak on sam, pociągnęło go do niej prawie nie jak do człowieka, ale jak do miejsca, w którym zapragnął chwilę pobyć, rad, że go trochę zajęło. Tymczasem pustka ta zawrzała jak wulkan. A jeżeli czego szukał w drugich, to tej siły żywotnej, której mu brakło. Może ta ciężka, biała kobieta potrafi budzić śpiących? Gdy posłyszał za drzwiami: - Otwórz! Otwórz! - popadł w niebywałą jak na niego rozterkę. Poprawiał włosy, układał jakoś swą twarz, sam nie wiedząc, do czego, do surowości czy prośby, czy żelaznego milczenia. Nagle rzekł nie ruszając się z miejsca: - Proszę się uspokoić. Proszę zejść na dół. Ja tam przyjdę. Na to usłyszał: - Jeżeli nie otworzysz, zostanę do jutra, do śmierci... Wtedy przekręcił klucz i wstrząsnął się na widok tego swojego dzieła, jak szmat ludzki leżącego prawie u progu. Wciągnął panią Celinę do wnętrza, rozgniewany i mimo woli wzruszony. Chwyciła się go kurczowo, wpiwszy palce w jego ubranie, jak przestraszony kot. Podprowadził ją do umywalni i podał wody. Odtrąciła szklankę wylewając mu wodę na rękę. Janusz odstawił szklankę i głaskał panią Celinę po włosach, sztywno, bez upodobania, wiedząc, że tak potrzeba. - Proszę się uspokoić - prosił. - Nad czym płaczesz? Nad sobą? Nade mną raczej powinnaś płakać - szepnął, niezdolny pojąć, aby ktokolwiek mógł być przedmiotem współczucia poza nim. - Mokra - uśmiechnął się słabo, gdy go chciała całować w rękę. Skłonił ją, żeby usiadła, sam odszedł daleko pod okno. - Ja zaraz wszystko wyjaśnię - zapowiedział. Patrzyła na niego nieco wypukłymi, zdziczałymi teraz oczyma, ścierając z twarzy ślady łez. - Źle się stało - oznajmił twardo. - Nie przez to, cośmy uczynili, ale przez to, że na mnie pani trafiła. Ja nie umiem kochać. Nikogo. Ja jestem do niczego. - Ja także byłam do niczego - zaszeptała. - A teraz... Świat się zaczął na nowo. Nie czujesz tego? - Nn-nie! Zwierzęce przerażenie skaziło przystojne rysy pani Celiny. - Jak to?... Nie rozumiem... I nie ma żadnej możliwości, żebyś mnie... żeby pan mnie... - Żadnej. Wobec nikogo. Jeżeli to panią może pocieszyć... Żadnej możliwości wobec nikogo - powtórzył z naciskiem. Wydając ten niemiłosierny wyrok uczuł w sobie rzewność, jakiej doświadczał jedynie przy słuchaniu muzyki. Nie mógł jednak zdać sobie sprawy, co to uczucie oznacza ani do kogo się zwraca. Pani Celina zachowała się jak człowiek, co w ucieczce przed grozą nie do zniesienia rzuca się w przepaść czy w ogień. Upadła ciężko na ziemię, Januszowi do nóg. Poczuwszy przez skórę obuwia gorąco jej ust Janusz żachnął się i cmoknął niecierpliwie. Szorstko podniósł ją z ziemi i raptem... nie - czy to możebne! Został pociągnięty, porwany ku niej z siłą, której natychmiast się poddał. Pani Celina uczuła, jak się wstrząsnął, usłyszała spazmatyczne westchnienie tracących oddech ust i momentalnie owładnęła nią cisza pogodnej, triumfującej uległości. Ani jedno słowo, szept nawet nie mógł przejść przez ściśnięte zęby Janusza. Ale na cóż miał mówić słowa, którymi kochankowie usiłują wznieść się ponad żywioł i dopełnić duchem niedoskonałość swoich uniesień. On sam przerastał wszystkie słowa miłości, wszystkie były mętne i blade wobec jego niebiańskiej urody. Oto co stanowiło niewyraźną treść szczęścia pani Celiny w tę chwilę, która przeszalała w milczeniu, posępna niby koszmar. Niebawem Janusz, siedząc na krześle, przyglądał się sobie ukradkiem w wiszącym naprzeciw lustrze, jak człowiek badający, czy w twarzy jego nie zaszła czasem jakaś osobliwa zmiana. Pani Celina, pewna, że już teraz nic między nimi nie stoi, przypadła z wdzięcznością do jego kolan. - Powiedz co... miły, miły. Spojrzał na nią smutno i ze zdziwieniem. - Pojedziesz? - spytał. - Musisz jechać. Ze mną nigdy żadna kobieta nie była szczęśliwa. To jest... może. Ale nie... Żadna. - Będę z tobą nieszczęśliwa - ucieszyła się rozpaczliwie. - O, to się tak mówi, ale tego nie potraficie. I nie. Szkoda mi pani. Nie słuchając tego, co znów zaczęła szeptać, powtórzył z uporem: - Chcę, żebyś wróciła do niego. Żebyś z nim pojechała. - Dobrze - zgodziła się potulnie. - Pojadę. Dla dziecka. Ale dasz mi się ze sobą widywać? Choć czasem... - Wolę, żebyś mnie zapomniała. - Nigdy! Jeżeli nie mam cię widywać, to rzucę dom, syna, pójdę bodaj na ulicę. - Głupstwa pani mówi. - Tak zrobię, jak mówię. Ja od chwili, kiedy cię zobaczyłam pierwszy raz, jeszcze na moim ślubie... Janusz nie mógł powściągnąć uśmiechu zadowolenia. - Całe moje małżeństwo z tym... - chciała powiedzieć "chłopem", ale powściągnął ją gwałtowny odruch sumienia i próżności. - Moje małżeństwo było niecną komedią. Bo myślałam już w końcu, że prawdziwe życie, namiętność, to tylko w książkach... Czytałam takie... A tu przyszło na mnie naprawdę... Jak w "Dzieciach szatana", jak w "Śniegu". - Jak w czym? - spytał opryskliwie. Usłyszał z jej szeptów tylko ostatnie słowa, w których poznał tytuły utworów Przybyszewskiego. Sam czytywał te rzeczy przez całą wczesną młodość, a ponieważ wszystkiemu przypisywał winę swojego usposobienia, więc przypisywał ją i temu, że miał taką, a nie inną lekturę. Zraził się tym, że pani Celina czytała to samo, co on - szukał zupełnej od siebie odmienności. - A jednak musisz jechać - powtórzył bezbarwnie. - Ja nie widzę innego wyjścia. Gdybym był nie taki, jak jestem... - Tobym cię może nie kochała. Słuchaj. Pozwolisz mi się widywać? To tak mało. Dobrze? Choć popatrzeć czasem. To wystarczy. Och, powiedz, prędko... Nie ma czasu. - Dobrze - zgodził się machinalnie. - I niech pani już idzie - przeląkł się nagle. - Oni na pewno szukają. Idź już... dziecko - powiedział wstydząc się tego pieszczotliwego zwrotu. - Będzie, jak być musi. - Już idę. - Pani Celina oprzytomniała o tyle, że sama przestraszyła się tego, co ją czeka na dole. Po jej wyjściu Janusz stał chwilę przy drzwiach i nasłuchiwał. Skrzypiały schody, pisnęły jakieś drzwi. Cisza. Nie zeszedł już na dół. - Teraz wiać - rzekł półgłosem. - Wiać stąd na drugi koniec świata. To straszne. Katelbowie odjeżdżali w milczeniu, śród którego szczebiotało tylko dziecko i niańka przemawiała do niego. - Usiądź, Wacuś, bądź grzeczny. Tu, na kolanach u niani. Patrz, koniki już jadą. Het-ta, wio! Wacuś jedzie do domu. Do doo-mu. Bogumił wyszedł za nimi w podwórze i przy bramie spotkał strażnika. Widać niedzielne zajścia ściągnęły do wsi policję. - Czego pan szuka? - spytał nieuprzejmie. - Nic, nic, proszę wielmożnego pana - odparł strażnik po polsku. - Tak obchodzę rewir po służbie. - Tu u nas wszędzie spokój - oznajmił Niechcic. - No tak, chwała Bogu - westchnął policjant. - Ale gdzie indziej trzeba było ludzi pobrać. Naranili się, nakaleczyli. Po co to było panom dziedzicom do takich rzeczy prowadzić? Bogumił spojrzał zdziwiony. Widocznie w najniższych nawet sferach rządowych pokutowało jeszcze zastarzałe przekonanie, że podżegaczami wszelkiego ruchu w Polsce mogą być tylko panowie bracia szlachta. Zostawił stróża bezpieczeństwa publicznego bez odpowiedzi, śpiesząc się do roboty. Wieczorem Janusz poprosił wuja o konie na jutro do Oczkowa. Ceglarski nieraz go zapraszał. Pojedzie trochę do niego. Drugi koniec świata nie miał więc być daleko. Bogumił poczuł niejaką ulgę na wiadomość o wyjeździe Ostrzeńskiego. Nie zdobył się nawet na to, żeby go z grzeczności zatrzymywać. Rozstawszy się z nim poszedł na chwilę do kuchni zapytać o Żarnecką i zobaczył, że z kuchni ktoś wychodzi. - Kto tu był? - spytał tak, żeby spytać, gdyż myśl miał zajętą czym innym. - Syn włódarzów, Mikołajczyk - odparła Felicja patrząc na niego swymi rzetelnymi oczyma. I nagle rzekła: - Czy to pan Janusz wyjeżdża? To mu pewno trzeba na rano bieliznę wyprasować. Ja już wczoraj - dodała - po nich wszystko poznałam. Jaką to ta miłość ma siłę nad człowiekiem, jak nic na świecie. Bogumił położył palec na ustach. - Ni słowa o tym z nikim. Nawet ze mną. Wróciwszy do siebie myślał chwilę zdziwiony, jak to u innych podobne rzeczy nieprędko dochodzą do skutku, a ten ślamazarny Janusz tak w okamgnieniu się z Celiną uwinął. Następnie poczuł coś w rodzaju rozgrzeszenia ze swych własnych uczynków. Jeśli takie rzeczy mogą się dziać na świecie... Wtem przypomniało mu się, że tego młodego wdowca Mikołajczyka widział od jakiegoś czasu często około dworu. Zastanowiło go to. - Tak, tak - pomyślał westchnąwszy - wszystko się musi wyrównać i dojść do właściwego ładu. Nie wiedział dobrze, co chciał tą myślą wyrazić. Tylko serce drgnęło mu znów pełną skruchy tęsknotą do żony i do dzieci. 8 Dzieci Niechciców zamiast się uczyć lekcyj biegały teraz wciąż pod zamiejskie kapliczki, gdzie tłumy ludzi śpiewały przez cały maj, wespół z religijnymi, pieśni patriotyczne. Pani Barbara nie wzbraniała im tego, ale swoją drogą bała się, by nie padły ofiarą jakich zamieszek. Pewnego wieczora, gdy młodsi szczęśliwie byli już w domu, wyglądana z niepokojem Agnieszka wróciła od Ostrzeńskich i przyniosła wiadomość, że spotkała tam pana Toliboskiego z Borowna. - On zna mamusię z dawnych czasów - oznajmiła. - Tak się o nas wszystkich dopytywał. I wybiera się tu jutro po południu do mamusi z wizytą. Ja powiedziałam, że mamusia będzie bardzo rada. Nie wiem, czy dobrze powiedziałam. Chociaż pogoda była chłodna, pani Barbarze wydało się nagle, że w mieszkaniu panuje szalone gorąco, po prostu trudno oddychać. - Pan Toliboski? Z wizytą? Co też mu do głowy strzeliło? - spłoszyła się. - No, ale owszem, niech przyjdzie - dodała śpiesznie, jakby w strachu, że ktoś temu przeszkodzi. - Pogadamy sobie o starych dziejach. - Ma się rozumieć - dodała ochłonąwszy cokolwiek - że się znamy, chociaż nie widzieliśmy się już chyba ze dwadzieścia pięć lat. A po cóż on się zjawił w Kalińcu? - Zdaje się, że przyjechał na zebranie Towarzystwa Rolniczego. Zresztą nie wiem. - Na zebranie? A jakże on teraz wygląda? - pytała pani Barbara z rosnącym zaciekawieniem. - Bardzo przyjemny. Ma taką długą brodę jak pan Daleniecki. - Czarną... - Nie. Taką szpakowatą. - Prawda, prawda - uprzytomniła sobie pani Barbara. - Przecież on też musiał postarzeć. Czyż ja wam o nim - zdziwiła się - nigdy nie wspominałam? Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła nawet półgłosem pośpiewywać. Doznawała wesołej pokusy, żeby Agnieszce o tej swojej młodzieńczej miłości z humorem opowiedzieć. Teraz, kiedy tyle wody upłynęło od tamtych czasów, nadaje się to już tylko na opowiastkę dzieciom. Przyniosła sobie wazonik z majolikowym strzelcem i wzięła się do porzuconych już od dłuższego czasu ząbków. Zdawało jej się, że wnet z łatwością zacznie snuć lube wspomnienia, lecz, o dziwo - słowa nie chciały się z krtani wydobyć i ani się spostrzegła, jak porzuciła swój zamiar. Popadła natomiast w zadumę. Toliboski w ciągu tych kilkunastu lat bywał niekiedy w Kalińcu. Nigdy jednak nie słyszała, żeby przychodził do Ostrzeńskich. Dawne stosunki młodości rozprzęgły się od świętej pamięci, ale widać w tych niezwyczajnych czasach odżywają i stare uczucia, nawiązują się zaniedbane znajomości. W miarę jak myślała, dzieci już nie tylko coraz mniej nadawały się do zwierzeń, ale nawet ich obecność zaczynała przeszkadzać. Tomaszek i Emilka tak hałasowali w drugim pokoju, Agnieszka tak denerwująco obojętnie krzątała się koło swoich książek. Mieszkanie wydało się pani Barbarze napełnione nie dziećmi, bez których przecież nigdy nie mogła wyżyć, ale gromadą niesfornie się zachowujących, obcych ludzi. Chwała Bogu, że niebawem pójdzie się spać. Jednak położywszy się nie mogła zmrużyć oka, zasnęła dopiero nad ranem, a zbudziwszy się o zwykłej godzinie chwilę nie pamiętała o niczym, tylko myślała, czy Julka rozpala ogień w kuchni i że czas wołać na dzieci, żeby wstawały. Nagle wczorajsza rozmowa i zapowiedziana wizyta zjawiły się w jej świadomości i zerwała się, podniecona jak przed podróżą. Powszedni ranny gwałt prędko się uspokoił, dzieci wyruszyły na lekcje, Julka poszła do miasta, pani Barbara została sama. Chciała się zrazu czymś zająć, zajrzała do kuchni, wróciła, wzięła się do ząbków, do papierosa. Ale niebawem ręce jej opadły bezwładnie, papieros wygasł na popielniczce. Jedyne, co mogła czynić, to przygotowywać i siebie, i mieszkanie na przyjęcie mającego przyjść po południu gościa. Przestawiała krzesła, porządkowała drobiazgi na komodzie, odwracała kwiaty bujniejszym liściem na pokój. Następnie przebrała się w czarną suknię z koronkowym kołnierzykiem i mankiecikami, gdyż zdawało jej się, że jeśli tego nie uczyni zaraz, to potem nie zdąży. Drżała przy każdym odgłosie czyichś kroków na schodach, śpieszyła się, na próżno powtarzając sobie, że przecież do popołudnia jeszcze bardzo daleko. Lecz choć krzątając się miała wrażenie, że czas mknie jak na skrzydłach, wszystkie te zabiegi trwały niecałe pół godziny, natomiast gdy je ukończyła, minuty nawet zaczęły się dłużyć w nieskończoność. Chodziła jakiś czas w kółko, wreszcie ona, która nigdy w dzień się nie kładła, wyciągnęła się ociężale na kanapie, jakby w poczuciu, że tak może łatwiej będzie znieść nacisk wspomnień, przeczuć, oczekiwań. - Czy to możliwe - szepnęła - żebym go jeszcze kochała? Ciało już nie pamięta wcale tych pożądań i tęsknot, które nią niegdyś miotały, serce kocha już innych ludzi, męża, dzieci, jakim sposobem ta ponura namiętność jeszcze coś w niej, starzejącej się prawie kobiecie, porusza? Nigdy nie lubiła wspominać i nigdy, wspomniawszy to i owo z przeszłości, nie mogła w tym odnaleźć związku z obecną sobą. Nieraz ją to męczyło, pytała siebie: gdzie jest to, co łączy te różne okresy życia w jedną istotę, a tę istotę w jedno ze światem? I tej nici, na której oddzielne chwile życia winny być nanizane, nigdy nie mogła znaleźć w czym innym, jak tylko w Toliboskim. Tylko jego wspominając była zawsze tą samą, tylko ta rana bolała zawsze jedną osobę. Ma się rozumieć bolała coraz mniej, w końcu może już wcale, cóż stąd? Wystarczyła wiadomość, że ma go ujrzeć, aby stara blizna zaczęła krwawić. Czyżby na tym świecie jedynie miłość nieszczęśliwa była czymś trwałym, nie zamykającym się, nie kończącym się nigdy? A może ta miłość nie była taka nieszczęśliwa, tylko ona swoim usposobieniem przeobraziła ją w gorzkie niepowodzenie. Obległy ją wspomnienia dowodów, że Toliboski był jej przecież wzajemny. Czyż nie lubił jej towarzystwa, czyż nie szukał wiecznie jej dłoni, czyż nie umiał śród ogólnej towarzyskiej zabawy szepnąć jej zawsze słówko świadczące, że jednak coś między nimi się dzieje? A raz, czyż nie powiedział, tuląc do serca jej ręce: - W tych dłoniach liliowych jest szczęście mojego życia, niechże go nie uronią. - Prawda, powiedział jeszcze i to! Czemuż nie powołała się na te słowa, kiedy odszedł do innej, czemu nie wysłała żadnego z tych szaleńczych listów, które do niego pisała, kiedy zaręczył się, czemu nie zdobyła się na to, by zażądać widzenia, może byłby się opamiętał, zawrócił. Ale ona i przedtem, odkąd tylko wtedy nad rzeką ujawniła swoje uczucia, była już z nim zawsze taka skrępowana, osowiała, nękana uczuciem poniżenia, utraciła wobec niego całą zalotną wesołość, która mu się tak podobała. To go musiało do niej zrażać, brał to na pewno za obojętność, za wygaśnięcie uczuć! - On mnie kochał - rozpaczała - tak, on mnie kochał, tylko ja nie umiałam tej miłości zatrzymać, rozpalić, zachować. - I choć faktem było, że Józef Toliboski opuścił ją dla ożenienia się z inną - ona czuła się teraz winna. To nie on, to ona zaprzepaściła ich miłość! Raptem wszystko obróciło się na opak. Zaczęły ją nękać jaskrawe przypomnienia jego obojętności. Było ich tak wiele, że aż się przeraziła. Jakże mogła przypuszczać kiedykolwiek, aby te błahe uśmiechy, te powabne słowa, gesty, spojrzenia oznaczały miłość. Czyż jednocześnie, jak tylko poznał jej uczucia, a poznał je niestety, nie unikał każdego sam na sam? Czy nie tracił humoru, gdy tylko spostrzegł, co za ogień w niej płonie? Czyż nie odchodził wtedy do innych, weselszych, jakby mu nie dogadzało jej pokorne oddanie, jakby go nawet straszyło. I czyż dał jej kiedy uczuć, że obchodzi go w niej coś poza chwilami wspólnej zabawy - jej życie, troski, nawet zdrowie? Nie, na Boga, tam nie było żadnej miłości, a ona głupia opierała tyle nadziei na czymś tak strasznie znikomym. Ale może jednak te rzeczy nie były bardziej znikome niż wszystko, na czym się człowiek w swoim życiu opiera? Dobre wspomnienia stawały się znów żywsze, nie chciały dać za wygraną. Przecież nawet potem jeszcze mówił podobno do kogoś, że ją jedną kochał prawdziwie. Może po prostu nie umiał kochać inaczej. Lecz ona nie pojmowała znów takiej miłości, więc chyba trafiła na człowieka nieodpowiedniego dla siebie, omyliła się. Tylko w jaki sposób, dlaczego takie omyłki są możliwe? I czemu w tym jednym głupi człowiek czepia się tak uparcie popełnionej omyłki, czemu poraniony, pokaleczony, świadomy, że idzie złą drogą, brnie wciąż dalej, ciągle się łudząc, że to może nie była omyłka? I dlaczego wobec innych ostatecznie zdajemy sobie sprawę z ich wartości, a tylko wobec jednego jakiegoś człowieka jesteśmy ciągle jak zabłąkani w boru? Mój Boże, ile to razy myślała o Toliboskim, nie tylko z powodu jego ożenku, ale nawet i przedtem, że jest człowiekiem bez charakteru, płytkim, lubiącym tylko letnie uczucia, łatwe, wygodne życie. A gdy tylko zabłysła jej nadzieja, że on może ją kocha, natychmiast gotowa była godzić się z jego wadami, żyć z nim, choćby był jeszcze gorszy i pospolitszy; natychmiast zresztą wierzyła, że wszystko złe jest pozorne, a w gruncie rzeczy pełno w nim zalet, które wnet od ich szczęśliwej miłości rozkwitną, zniweczą wszelkie przywary. Któryż więc Toliboski był prawdziwy? Czy ten, co jej się wydawał marnym człowiekiem, bo żenił się z inną, czy ten, w którym widziała skarby ducha i umysłu na myśl, że mógłby ją pokochać? Tego już nigdy nie pojmie, ale czyż sama taka niemożność rozpoznania przedmiotu swych uczuć nie jest wskazówką, że nie powinna się była dać tak obłąkać? Poczuła się nagle na siłach, by sądzić swoją upartą nieszczęsną miłość czy też jej cienie, pokutujące po jej nocach i dniach z siłą większą niż dotykalna rzeczywistość. Może była w swoim uczuciu małoduszna, ale on nigdy nie uczynił ze swej strony nic, żeby ją pobudzić do wielkoduszności, nie dał jej nawet przedsmaku tego wzajemnego oddania, które pozwala zakochanym otwierać się wspaniałomyślnie dla drugich, dla świata. Ludzie muszą chyba w takich okolicznościach wzajemnie się wspomagać. Tak, nie była to żadna osobliwa klęska, tylko zwyczajne, częste między ludźmi nieporozumienie. Ale jeśli tak, to czemu nie mogła tego niczym wyrównać, zastąpić, wygładzić z życia; a jeśli mogła, to tak pozornie, że oto patrzcie, po tylu latach wszystko znowu się wali w gruzy. A jeśli to był obłęd, ciężka choroba, to czemu nie mogła z tej namiętności umrzeć albo przeobrazić jej w jakiś inny rodzaj energii życiowej? Tak jak to bywa z mężczyznami, którzy doznawszy zawodu miłosnego palą sobie w łeb lub odchodzą w inną stronę i dokonują wielkich czynów. Z zazdrością pomyślała, co też ratuje w takich wypadkach innych ludzi? Może w religii albo w oddaniu się jakiejś wielkiej idei znajdują tę łączność ze światem i z bytem, która przynosi spokój i siłę wobec niepowodzeń życia? Ale przecież i ona bywała w kościele, nie brakło jej też ideałów patriotycznych i społecznych. A jednak, pomimo to, organicznie, całą sobą nie czuła związku ani z bytem przyziemnym, w którym żyła, ani z bytem wzniosłym, do którego tęskniła. Świat był dla niej zbiorowiskiem ludzi i rzeczy potrącających się, rzadziej wspomagających się wzajem, ale nie mających ze sobą żadnej istotnej wspólności. Chaos i samotność czuła w sobie i koło siebie, a czyż może być coś budzącego większą trwogę niż poczucie chaosu i samotności?... Był czas, już po utracie Toliboskiego, kiedy myślała, że tylko jakieś nowe szczęście osobiste może dać jej poczucie ładu i spoistości bytu. I znalazła to szczęście w Piotrusiu, w miłości do tego dziecka. Po jego śmierci świat chyba już na zawsze był dla niej w gruzach i ona była już nie cegłą w budowie, ale szczątkiem rozsypujących się gruzów. Teraz na odwrót, nie wierząca już w szczęście, czuła się może najbardziej złączona ze światem, kiedy takie rozpaczliwe zmagania wstrząsały krajem, w drgawkach powszechnego niepokoju nieco bardziej wyraźnie czuła, o dziwo, ład i sensowność istnienia. Ale przecie niepodobna żyć wiecznie ekstazą szczęścia ani wojną czy rewolucją. Może tej niezwykłości wzruszeń, tej wyższej treści, religii czy idei należało szukać w powszednim toczeniu się nocy i dni? Poruszyła się niespokojnie i załamała ręce, a zrozpaczone pytanie zawirowało w jej wnętrzu. Czymkolwiek jest religia - czy objawioną łaską poznania Boga, czy władzą duszy pomagającą żyć, czemu we mnie tej łaski czy tej zdolności ducha brakuje? Lecz nie - może już nie brakuje, bo oto jakaś myśl wzmacniająca przedziera się przez ciemność. - Jedno jest serce wszechrzeczy - śpiewa prawie ta myśl - jedno jest serce wszechrzeczy, a więc i we mnie ono bije! O tak, tak! Już parę razy, pamięta, doznawała tej pewności, że każdy drobiazg, każdy człowiek może mieć wyjście na sprawy powszechne i wieczne i że to właśnie jedynie oznacza religię. Lecz nigdy nie doznawała tego z taką pocieszającą siłą, jak w tej chwili. Zerwała się i stała bez ruchu modląc się, żeby nie znikło to uczucie, że pławi się w świetle, że serce jej bije zgodnie z sercem nieba i ziemi, obcuje z Bogiem. - Tego właśnie chciał Lucjan - przemknęło jej przez głowę. - Lucjanie, Tereniu, czy to wyście mi tak pomogli? Nagle w świąteczną ciszę, która w niej zagościła, wdarło się melodyjne, basowe uderzenie zegara. Pani Barbara drgnęła i otrzeźwiała. - Jezus Maria! Pierwsza! Sobota! Dzieci zaraz przyjdą na obiad, a potem... popołudnie. I ten człowiek. Rzuciła się do lustra. - Czy to ja? - patrzyła zdumiona. - Jak ja jeszcze niestaro wyglądam. Te siwe włosy między czarnymi czasem znać, a czasem ich wcale nie widać. Dziś nie widać ich jakoś. I te usta, jakie rumiane. Więc może jednak... może jednak... Ach, czemu nie zaprosiłam Ceglarskiego. On tak dobrze na mnie działa, tak z nim ładnie umiem rozmawiać. Może tamten... może pomyślałby, że ktoś jest mną zajęty. Nie, co za niegodne chęci. Przecież stałam się przed chwilą inną kobietą. On zastanie już inną kobietę. Będziemy mogli pośmiać się nawet razem z dziecinnych sentymentów. Poszła do kuchni. Julka krzątała się pogodnie koło obiadu. - Zaglądałam do pokoju - oznajmiła - ale tak było cicho. Myślałam, że pani czyta, nie chciałam przeszkadzać. Schabu nie kupiłam, proszę pani, bo taki był nieładny. Robię befsztyki. - Tylko bez cebuli - przestraszyła się pani Barbara. - Potem czuć tak długo w całym mieszkaniu... Wzięła machinalnie do ręki gazetę porzuconą na ławce kuchennej. Była to gazeta sprzed kilku dni, ale pani Barbara tak dalece czuła potrzebę zajęcia myśli czymś obojętnym, że zaczęła czytać. Wzrok jej padł na rubrykę wiadomości, a w niej na słowa: - "Pod Czałbowem strajki rolne zmusiły niektórych właścicieli majątków do wezwania wojska w celu utrzymania porządku i bezpieczeństwa". Serce w niej zamarło, uczuła powstawanie znajomego popłochu, zapomniała o cebuli, o wszystkim. - Boże - zatroskała się - jeżeli u nas będzie strajk i jeżeli Bogumił coś podobnego by zrobił, to chyba się zapaść pod ziemię. Że też ja tej wiadomości przedtem nie zauważyłam. Byłabym do niego napisała. Co robić. Chyba jechać, chyba natychmiast jechać do Serbinowa. Pani Barbara wiedziała o postawieniu żądań przez serbinowskich ludzi i że się wszystko jako tako skończyło. Ale czyż te rzeczy nie mogą się powtórzyć? I w groźniejszej postaci? - Nie, co za szaleństwo - perswadowała sobie. - Józefat przecież wczoraj wstępował, więc byłby coś mówił o strajku. Józefat nie wstępował teraz codziennie, mleko dla pani zostawiał w sklepie, do którego dowoził cały serbinowski nabiał i skąd Julka zabierała je wracając z rynku. - Czy Józefat był dzisiaj w mieście z mlekiem? - spytała. - Był - odparła Julka - co miał nie być. Pani Barbara doznała nieznacznego uspokojenia, lecz nie na długo. Gdy jeden powód naglącego wyjazdu upadał, pojawiał się inny, niemożliwy do uchylenia, każący na oślep uciekać. Była nim absolutna niemożność zobaczenia się z Toliboskim. Kiedy dzieci przyszły na obiad, pogmatwane te chęci przeobraziły się w nieodwołalne postanowienie. - Wiecie, dzieci - oznajmiła - jedziemy zaraz po obiedzie do Serbinowa. Dowiedziałam się, że u tatusia grozi strajk. Strasznie jestem niespokojna. Muszę wiedzieć, co się tam dzieje, muszę widzieć się z ojcem. Tomaszek i Emilka strajk jakoś przeoczyli, a na wiadomość o wyjeździe zaczęli tańczyć. Kłopotali się tylko, czym pojadą. Przecież tatuś nie przysłał koni. - Trudno. Weźmiemy dorożkę. - Ale niech mamusia nie posyła Julki. Ja pójdę po dorożkę - porwał się Tomaszek. - Dobrze, dobrze. Tylko pamiętaj - zakryte lando. Agnieszka posmutniała, gdyż miała tego wieczora u pani Wenordenowej próbę przedstawienia, której nie mogła opuścić. - Skąd tak nagle ten wyjazd? Przecież tatuś donosił, że nie ma żadnego strajku. A pan Toliboski? - przypomniała matce. - Moja kochana - odparła wyniośle pani Barbara. - Pan Toliboski nie widział mnie dwadzieścia kilka lat. Może nie widzieć jeszcze kilka. I chyba nasze sprawy są dla mnie ważniejsze niż jakaś tam wizyta. Agnisia wahała się, bo jeśli w Serbinowie co zaszło, to chciała tam być razem z wszystkimi. I w Serbinowie był Janusz... Nie miało to wielkiego znaczenia, ale zawsze w jakiś sposób nęciło. Tylko jakże opuścić próbę, grała jedną z głównych ról, będą na nią czekali. Zamyśliła się i poprosiła, czy nie może przyjechać jutro rano z Józefatem. - Ale ja na pana Toliboskiego - rzekła prosząco - nie będę czekać. Bo mam jeszcze po południu dwie lekcje na pensji, a potem zaraz próbę. - Ja wcale nie uważam za konieczne, moje dziecko, żebyś na niego czekała. Julka przeprosi go, żeśmy musieli niespodzianie wyjechać. - Mamusiu! Jest dorożka - krzyknęła od okna Emilka. 9 Tomaszek przyprowadził lando mogące się dowolnie zamykać i otwierać, ale teraz naturalnie z powodu lata otwarte. - Zamknąć, zamknąć - rozkazała pani Barbara, zdenerwowana, że tracą czas. W starym pojeździe tymczasem coś widać było zepsute, nie chciał się zamknąć. Dorożkarz na próżno sapał, czerwienił się i wysilał szamocąc się z jego budą. - To dalejże! Jedziemy tak! - zawyrokowała pani Barbara. - Też i z dorożkami takimi. Może nas ten stary grat w ogóle nie dowiezie. Dorożkarz zaklinał się na wszystkie świętości, że dowiezie i że jeżeliby wielmożna pani chciała poczekać, to on i budę by podniósł. - Nie! Czekać? Mowy nie ma! Wielka rzecz! Pojadę odkrytym. Czy to ja się mało tak najeździłam? Ale dzień był, choć w czerwcu, wyjątkowo zimny, a ona, tak dbająca zawsze o ciepłą odzież, wybrała się tylko w cienkim płaszczyku. Julka i Agnisia błagały, żeby poczekała, aż przyniosą z mieszkania coś cieplejszego. - Tylko prędzej, moje kochane! A gdzie torba z rzeczami? Zdaje mi się, że zapomniałam nocnej koszuli. Wszystko jedno! Nie szukajcie już. Tam w domu Felicja musi mieć jakąś wypraną bieliznę. I pani Barbara zwróciła się z pretensją do Tomaszka. - Dlaczego nie poszukałeś innej dorożki? Przecież ta się wprost rozlatuje! Dorożkarz mruczał, że dorożka jest bardzo dobra, Tomaszek przysięgał, że innej w całym mieście nie było. - Kłamie jak zawsze - myślała z rozpaczą pani Barbara. - Siadajcie! - wołała. Emilka marudziła, ponieważ uśmiechało jej się jechać i na koźle z Tomaszkiem, i w środku z matką. Ale na koźle przez miasto wstydziła się i stanęło na tym, że się przesiądzie na szosie. Agnieszka wrzuciła do dorożki chustkę i okrycia, lecz pani Barbara zapomniała się w to przyodziać. Po raz pierwszy nie czuła chłodu ni wiatru. Zdawało jej się, że siedzi wewnątrz rozpalonego pieca. Jechała drżąc, czy Toliboski już czasem do nich nie idzie, czy jej gdzie po drodze nie zobaczy. Dorożka tak skrzypi i trzęsie. A nuż zepsuje się, będą musieli stanąć i on akurat wyjdzie z której ulicy. Gdy jednak pomyślnie wyjechano za miasto, wszystko się w niej obróciło ku tej drugiej trwodze, ku której podążała. Co też się tam zastanie w Serbinowie? Może tam już jest wojsko? Mogło przyjść nie wezwane, nie, Bogumił by tego nie zrobił! Ale słyszała, że wojsko samo wyjeżdża do miejsc, gdzie jest niepokój. Wszystkie stada krów brała z daleka za żołnierzy snujących się po polach. To znów porywał ją strach o dzieci. Bo to człowiek zajmuje się jednym, a tu z byle zapomnianego drobiazgu zmartwienie może wyskoczyć. Wychylała się spoza sterczącej pomiędzy nią a kozłem przedniej ściany landa i wołała raz po raz: - Czy wam tam nie jest ciasno? Czy wy nie pospadacie? Czy wam ciepło? Nie pozaziębiacie się na tym koźle? - Niee! - odkrzykiwali oboje na wszystko, nie odwracając głowy. Znalazłszy się w granicach Serbinowa pani Barbara oprzytomniała nieco i rozejrzała się wkoło. Na rowie koło buraczanego pola siedzieli gromadą ludzie i jedli skiby razowca. Prawda, przecież to godzina podwieczorku. Wszystko zatem w porządku. Jedzą, więc widać robią w polu. A może nie robią, tylko tak, jedzą, a poza tym strajkują. Niektórzy pokazywali sobie dorożkę i coś mówili, widać poznawszy swoich dziwili się, że pani jedzie miejskim pojazdem. Najprościej było stanąć i spytać, ale pani Barbarze zrobiło się wstyd, że się tak zerwała z powodu czegoś, co się może wylęgło tylko w jej wyobraźni. Rozgorączkowanie minęło, poczuła na całej sobie mokry i lodowaty chłód. Była zgrzana i wiatr ją nagle owiał. Przed ogrodową bramą dorożkarz stanął. - Mostku nie ma! - krzyknęły dzieci gramoląc się i zeskakując z kozła. Rzeczywiście, mostek na rowie opasującym ogród był zerwany, zapewne mieli robić nowy, bo na drodze leżały świeże deski. - Jedźcie naokoło przez podwórze - nakazywała pani Barbara. Ale dzieci przeskoczyły już rów i wołały, że pójdą pieszo. Pani Barbara wobec tego również się rozmyśliła. - To wracajcie do domu - rzekła płacąc dorożkarzowi. - Mamusia nie przeskoczy, mamusia upadnie! - zmartwiła się Emilka. - Najlepiej odejść trochę i rozpędzić się - uczył Tomaszek. - Albo niech mamusia złapie się za tę gałąź! Tu! Tu! Ja podaję! - Dajcież mi spokój, nie róbcie ze mnie błazna - rozgniewała się pani Barbara. - Po co mam skakać?! Zwyczajnie przejdę i koniec. Trzymajcie torbę! Trzymajcie, smarkacze, torbę! I okrycia! W rowie nie było wody. Pani Barbara przebrnęła go czepiając się zarośli. Kapelusz jej się przekrzywił i suknia zahaczyła o jakieś kolce. - No, wielkie rzeczy - irytowała się walcząc z cierniem. - Zaraz musicie o wszystko narobić takiego gwałtu. Dzieci, ujrzawszy matkę bezpieczną w alei, przebyły rów z powrotem i pobiegły do stelmacha po wiadomości o mostku. Pani Barbara szła z wolna ku domowi. - Gdzież ten Bogumił - myślała. - I Janusza nie widać nigdzie. Cisza taka, jakby tu nikt nie mieszkał. Nawet psy nie wybiegną. Obeszła zajazd. W bzach koło oficyny odzywała się rzewnie turkawka. Jaskółki, jak zwykle przy chmurnym dniu, latały nisko nad ziemią i obsiadały, szczebiocąc, podmurowanie domu. - Jaki tu błogi spokój - uśmiechnęła się pani Barbara, przekładając ciążącą jej torbę do drugiej ręki i podciągając przerzucone przez ramię chustkę i żakiet. Już kiedy miała wstąpić na ganek, spojrzała w okno Bogumiła i doznała wrażenia, że śni. Okno było otwarte, ujrzała przez nie Bogumiła i nie tylko Bogumiła, ale z Bogumiłem - Felicję! Stali oboje schyleni nad biurkiem, jakby się czemuś przypatrując, Felicja miała głowę i rękę opartą o ramię Bogumiła. Przywidzenie? Pani Barbara zamknęła i otwarła oczy. Nie. Widzi ciągle to samo. Zaczęła półprzytomnie iść w stronę kuchni omijając ze wstrętem ganek. Usłyszała czyjeś stękanie. Kto to? Żarnecka? Prawda, leży tu przecież w dawnym pokoju babci. Czegóż ona tak jęczy? Pani Barbara podeszła machinalnie do otwartego również okna Żarneckiej. Chwilę nic nie widziała. Potem zobaczyła pierzynę i łóżko. Stara obróciła głowę na poduszce ku oknu. Nie zdziwiła się wcale ujrzawszy panią. - Toć dajcie człowiekowi to picie - zaśpiewała słabym, skrzypiącym jękiem. - Dowołać się nikogo nie można. Już ta... już ta dziwka z tym panem przepadła. Tylko za nim się trzęsie. A ty, stara, zdychaj... zdychaj... zdychaj... - kwiliła coraz to cieńszym głosem. - Ja zaraz do was idę - rzekła pani Barbara. Wewnątrz domu coś widać usłyszano, bo zatrzask zgrzytnął, drzwi frontowe otwarły się i Niechcic wyszedł nagle przed ganek. Spostrzegł panią Barbarę i też zdawał się własnym oczom nie wierzyć. - Basia?! Ty? Skąd? Co się stało? - śpieszył do niej. Pociemniałe oczy pani Barbary zwróciły się na niego jakimś tak czarnym spojrzeniem, że stanął. - Wstyd! - zawołała niskim, prawie że męskim głosem. - Starej nie ma kto co podać! Wstyd! - Basiu! Co tobie! Komu? Żarneckiej? Ona zawsze tak jęczy. Basiu! Odpowiedz mi. Skąd się tu wzięłaś? - Proszę o konie! - krzyknęła. - Jakie konie? - Bogumił zdrętwiał. Zaczynał coś pojmować. - Proszę o konie - powtórzyła pani Barbara. - Odjeżdżam. Felicja, która wnętrzem domu przeszła do kuchni, ukazała się od drugiej strony z wiadrem w ręku. Ujrzawszy panią zachwiała się i po mgnieniu wahania, postawiwszy wiadro, podbiegła witać. Pani Barbara krzyknęła i rzuciła w jej stronę torbę, którą trzymała. Torba otwarła się, szczotki do zębów, grzebienie i ręczniki posypały się w piasek. Felicja w milczeniu, poznawszy skróconą drogą, jaką rzeczy dają nam znać o sobie, co się święci, schyliła się, by zebrać. - Basiu - rzekł Bogumił ciężkim szeptem - na litość boską, wszystko, tylko nie to. Czy przyjechałaś sama? - spytał głośno. - Czym? Wynajętymi końmi? Czy się co stało? A gdzie dzieci? Pani Barbara walczyła chwilę z potrzebą krzyczenia czy nawet bicia kogoś. Jednakże udało jej się owładnąć sobą. Zrobiła się jakaś wysoka i obrażająco uprzejma. - Przyjechaliśmy tak sobie, na niedzielę. Dzieci pobiegły, zdaje mi się, w podwórze. Przepraszam cię, moja Felicjo, ale już ledwo mogłam udźwignąć tę torbę. Niosłam ją od bramy. Weź ją, wyłóż z niej drobiazgi i zrób mi, z łaski swojej, herbaty. A gdzież Janusz? Bogumił stropił się do reszty. Nie mógł w takiej chwili opowiadać jeszcze o tej historii z Januszem. - Janusz czuł się tu źle, dostał zaproszenie od Ceglarskiego i wczoraj pojechał do Oczkowa. Na nieszczęście jechał nie przez miasto, tylko bocznymi drogami. Bo byłabyś mogła dać znać, że chcesz przyjechać, i... Pani Barbara, nie oglądając się i nie słuchając, weszła do sieni, a stamtąd do Żarneckiej. Dała jej się napić i chwilę słuchała jej skarg. - Najgorsze - postękiwała chora - że ja nic jeść nie mogę. A już... och... a już jak człowiek... och... jeść nie może... to i nie wie... ych... że żyje. Bogumił stał wciąż przed domem, słyszał, jak pani Barbara, pobywszy u Żarneckiej, wyszła stamtąd, jak drzwi do jadalnego pokoju otwarły się i zatrzasnęły. Nie śmiał iść za nią. Błąkał się niepewnie dookoła zajazdu, podnosił suche gałązki, odrzucał je z drogi, aż nagle jak podcięty zawrócił i pędem prawie przeskoczył schodki ganku. Znalazł panią Barbarę w salonie siedzącą bokiem na kanapie, bezwładnie wspartą o poręcz, w tak dziwnej pozie, że podbiegł i chwycił ją za ramię. Odwinęła się martwo na drugą stronę, głowa jej zemknęła się bezwładnie po aksamicie oparcia. Bogumił spostrzegł zamknięte oczy i twarz powleczoną jak gdyby szarym cieniem. - Basiu! - krzyknął. - Moje dziecko! Basiu! Potrząsnął ją, chwycił na ręce. Zwisła ciężko jak przedmiot. Była nieprzytomna. Bogumił musiał jeszcze coś wołać, gdyż nagle wpadła Felicja. - Nie rusz! - burknął na nią, lecz co miał robić. Zaczęli razem cucić panią Barbarę wodą, przenosić na łóżko. - Serca nie mogę się dosłuchać - wpadł w rozpacz Niechcic. - Serce nie bije. Nie bije! - Zdawało mu się, że sam chyba przypłaci życiem tę chwilę. - Bije! - krzyknęła szeptem Felicja. - Nie trzeba tak dokazować! Bije, ino że słabo. - Trzeba nogi pani rozetrzeć. Niech pan rozciera. Polecę po co gorącego. Bogumił zzuł pani Barbarze drżącymi rękoma obuwie. Rozcierał i całował jej zziębłe stopy i wreszcie uczuł, że się poruszyła. Niebawem otwarła oczy. Jej srebrzyste spojrzenie było zamglone. - Co mi się stało? - szepnęła. - Gdzie ja jestem? Czy dzieci w szkole? Nagle syknęła przeciągle i usta jej się skrzywiły po dziecinnemu do płaczu. - Nie płacz, kochanko. Złoto jedyne - nie płacz - prosił nakrywając ją chustką. - Już wszystko dobrze. - Zimno - westchnęła pani Barbara. Felicja wpadła z butelką gorącej wody, Bogumił dał jej znak ręką i głową, by nie wchodziła. Odebrał przy progu butelkę i kazał posłać po doktora. Butelkę położył w nogach pani Barbary, która przeciągnęła się i uśmiechnęła. - O, tak bardzo dobrze - pochwaliła. - Ciepło. Tylko tak boli. W piersiach... - Ale ty dygoczesz - zaniepokoił się Niechcic widząc, że szczęka zębami. Wybiegł, żeby zagrzać drugą butelkę. W sieni spotkał dzieci. Dowiedziały się o zasłabnięciu matki i dysząc z biegu pytały: - Mamusia? Co mamusia? - Nic. Już lepiej. Czy mamusia była chora w Kalińcu? Czy się tam u was co stało? - badał czepiając się nadziei, że jakaś nietutejsza przyczyna spowodowała ten stan. - Nie. My nie wiemy - odpowiadały przestraszone, że je może chcą pomówić o jakąś winę. Bogumił, wyprawiwszy Klimeckiego po doktora Wettlera, zgryzł się, że go nie wysłał do Kalińca. Trochę dalej, ale jest dużo doktorów, jak się jednego nie zastanie, można zabrać drugiego. Na Wettlera trzeba było czasem czekać i ze sześć godzin, gdyż jeździł po dworach i po chłopach. Tym razem jednak szczęśliwie przyjechał niedługo. Pani Barbara była o tyle przy siłach, że sama objaśniła go swoim zwykłym, dobitnym głosem: - Zdaje mi się, że zemdlałam. Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, a może najwyżej drugi. Ale to nic dziwnego. Ja jestem trochę wyczerpana, bo przecież z powodu strajków, z powodu rewolucji żyje się w ciągłym napięciu. Nieraz się nadenerwowałam, a jeszcze teraz ktoś mi powiedział, że tu na wsi wybuchły rozruchy. Więc niewiele myśląc najęłam konie i przyjechałam. Niepotrzebnie to zrobiłam, bo goniłam widać ostatkiem sił. W dodatku jechałam odkrytym i musiałam się chyba przeziębić. Ale to nic wielkiego, pewno małe zapalenie oskrzeli, bo bardzo kłuje w piersiach. Doktór Wettler cieszył się, gdyż zawód lekarza polega na okazywaniu dobrego humoru w obliczu ludzkich cierpień. - Wyborna diagnoza. Pani dobrodziejka przy trójce swoich baszybuzuków nabrała rutyny jak jaki lekarz. Tak jest! Zdenerwowanie wypadkami i przeziębienie. Boli gdzie? Tu, prawda? Niech no pani posłucha - opukiwał. - Słyszymy różnicę? Tu wlazło to zaziębienie. Jest i temperatura. Ślicznie. Gruźlicy nigdy w rodzinie państwa nie było? No! Cudownie. Za dziesięć dni będziemy tańczyć. - A teraz dużo spatki, leżeć to na jednym boczku, to na drugim, bańki, często i mało jeść. Poleweczka z wina z jajkiem, potrawka z kury, kompocik. Truskawki już pewno są? No! I błyskając szkłami, zaczął, jak miał zwyczaj, rozglądać się i mówić o postronnym. - Z jednego pokoju zrobili sobie państwo dwa? Bardzo wygodnie. A dzieciarnia, co? Uczą się? Bić ich nie trzeba? A nasza druga chora? Zipie? No, panie dziedzicu, zajrzyjmy także i do niej. Na osobności doktór Wettler powiedział Bogumiłowi, że obawia się dla pani Barbary zapalenia płuc. Przepisał proszki z kamforą i prosił, żeby nazajutrz po niego przysłać. - Trzeba uważać na serce. Żadnych wzruszeń - ostrzegł. - Jest anemia i istotnie zadziwiające wyczerpanie całego organizmu. Bogumił zgnębiony, przygotowując potem bańki, które sam zawsze wszystkim stawiał, wyrzucał sobie, że nie kazał wczoraj Klimeckiemu chociaż wracać przez miasto i wstąpić. - Dowiedziałabyś się, że tu spokojnie, i nie byłoby tego wszystkiego - biadał zapomniawszy na chwilę o innych okolicznościach towarzyszących zasłabnięciu żony. Ale pani Barbara pamiętała o nich. - I dalej byłoby tu tak miło, spokojnie - zadrwiła. - Tylko ja, podła, tę sielankę popsułam. Bogumił struchlał i wziął się w milczeniu do baniek chroboczących w miednicy z wodą. Czynił swoje bacznie i umiejętnie, ale był wewnątrz roztrzęsiony. Miał już pewność, że Barbara widziała go z Felicją przez okno. Tylko nie wiedział, którą chwilę ich przebywania razem spostrzegła. Uładziwszy się z bańkami kazał Emilce wszystko zabrać i wynieść, a sam usiadł przy chorej. Pani Barbara nie odzywała się już więcej do niego. Leżała z zamkniętymi oczami, oddychając szybko i płytko, jakby powietrze przechodziło tylko przez gardło. Od czasu do czasu chrząkała ostrożnie i marszcząc się sykała. Miała wypieki i widać było po niej, że gorączka się wzmaga. Ale zachowała częściowo przytomność i gdy Bogumił był pewien, że zasypia, myśli jej pracowały zażarcie. Dziwiła się, że tak mało mając już w życiu mogła jeszcze coś stracić. Tylko zaraz... co ona właściwie straciła? Zdumiewające. Nie miała wrażenia, że doznała niewierności męża, ale że po raz drugi na zawsze opuścił ją pan Józef Toliboski. Opuścił nie wtedy, kiedy przed nim uciekła, ale wtedy, kiedy ujrzała Bogumiła w poufałości z Felicją. - Przecież to był Bogumił - myślała, ale nie mogła sobie dać rady z przeświadczeniem, że tę zdradę popełnił Toliboski. Zamiast przyjść do niej, stał tu w oknie z Felicją w objęciach. Gniew i oburzenie wrzały w niej na Bogumiła, a żałość z powodu przeniewierstwa szła ku Toliboskiemu. Ale i ten Bogumił, taki święty człowiek, jak on mógł coś podobnego uczynić. Jak mógł tak dać jej poznać, że nie była warta miłości Toliboskiego, kiedy nawet on, Bogumił, nie mógł jej zostać wierny. Przez to teraz wszystko tak naokoło pęcznieje. Szyby i ściany wydymają się, jakby były z papieru, w który uderza wiatr. Żeby przy tym ktoś jeszcze nie mieszał w szklance łyżeczką, toby można wytrzymać. - Bogumił - poprosiła. - Nie mieszaj tej herbaty łyżeczką. To tak brzęczy. - Co ja też narobiłem! - rozpaczał w duchu Bogumił. Jeżeli się spodziewał kiedy czego złego, to zawsze tylko po usposobieniu Barbary. Tymczasem, patrzcie, jaka ona teraz przed nim z tym usposobieniem czysta, wzniosła i nieszczęśliwa, a on, niby łagodny, dobry i kochający, jak to wszystko pobrukał i pogmatwał. Taka była ta dobroć - szydził przesadzając w chęci pastwienia się nad sobą - jak oliwa w butelce. Byle co potrąciło butelkę, oliwa się wylała, i po dobroci. Po niejakim czasie, upewniwszy się, że pani Barbara zasnęła, przeszedł do jadalni, gdzie dzieci coś rysowały, pokazując sobie wzajemnie swoje gryzmoły i tłumiąc śmiechy. Jak to dzieci, nic smutnego nie może do nich na długo przystać. Ledwo się trochę zlękną, już myślą, że to się dzieje za górą. Przypomniały mu jednak, że Józefat ma wstąpić rano po Agnieszkę. - Dobrze. Napiszę do niej. Idźcie już, dzieci, spać. Tylko bardzo po cichu. Wyszedł do sieni i stał pod drzwiami służbowego pokoju. Było mu niewymownie ciężko mówić teraz z Felicją, ale czuł, że trzeba działać. Wydawało mu się niepodobieństwem, żeby Felicja miała tu być i obsługiwać chorą. Co robić? Chyba sprowadzić Julkę, a Felicja niech jedzie z dziećmi. Tak, to jedyne wyjście. Może jednak odwlec wszystko, niech się te rzeczy plączą, jak same chcą. Nie! Trzeba od razu stawić czoło najgorszemu. Felicja przyjęła Niechcica wstawszy z krzesła z nisko spuszczoną głową, jakby chciała dać poznać, że wie, ku czemu wszystko ma teraz powrócić. Zawsze w tym ich stosunku była skromna, nic ze siebie nie robiąca, nic nie dająca swego znaczenia poznać ani wobec niego, ani wobec ludzi, rzekłbyś - zawsze gotowa ustąpić, zejść w cień, a darząca go sobą tak szczodrze, jakby mu nie wiem co zawdzięczała. Uprzytomniwszy sobie ten brak wszelkiej rachuby, Niechcic uczuł, że to piekielnie utrudnia mu przedsięwzięte zadanie. Ale cofnąć się też niepodobna. W pragnieniu miłosnym trudno się rządzić obowiązkiem, sumieniem czy honorem, gdyż ono jest silniejsze. Lecz tam, gdzie te władze i poczucia istnieją, dochodzą one w końcu do głosu z siłą, która nie tyle trzyma namiętność na wodzy, ile ją całkiem paraliżuje. Taka chwila nadeszła dla Bogumiła. Sprowadziły ją co prawda okoliczności zewnętrzne. Cóż robić? Dobre i to. Nie dręczył się już wyrzutami, wiedział tylko, że sprawy doszły do miejsca, w którym trzeba położyć im koniec, aby nie zabagniły życia ich trojga. Zapalił papierosa i rzekł chodząc po kuchni: - Chciałbym, żebyś pojechała jutro z dziećmi do miasta i żebyś tam z nimi została. A Julkę odesłałabyś tutaj. Trzeba powiedzieć, że dzieci muszą zostać z kimś starszym. Położenie jest takie, że... musisz mi dopomóc. Czy możesz to zrobić? - Mogę - odparła. - Jak trzeba, to się musi. Bogumił zapatrzył się sztywno w płomyk lampki. Podkręcił go z lekka, potem zniżył i znów podkręcił. - Felicjo - westchnął - to na razie. Ale i potem, w ogóle... Z nami koniec. Chwilę się namyślała, jakby wybierając, którą z rzeczy cisnących się jej na usta ma powiedzieć. - Toć wiem - podniosła wreszcie hardo głowę. - Jak się co ma odmienić, to się odmieni. Ja jestem niebojąca. Bogumił usiadł ciężko na ławie i tarł czoło. - Teraz - rzekł tępo - nie mogę nawet o niczym z tobą mówić, ale... ja wiem, com ci winien... i jakbyś uważała... że nie tak powinienem postąpić, jak czynię... to mi powiedz, i ja... - zatchnął się - wszystko, czego zażądasz... gotów jestem... Nie mógł nic więcej wypowiedzieć. Czekał niby na wyrok. Czuł się upokorzony. Mógł już liczyć tylko na spokój, rozsądek i wspaniałomyślność obu kobiet. Felicja oświadczyła porywczo: - Ja nijakiego żądania nie mam. Sama się na wszystko wydałam i com upragnęła, tom dostała. Samo aby dziękowanie mam w sercu. Niech się Bogumił niczym ta nie kłopocze. Bóg nade mną. - Stary jestem - oskarżył się Niechcic - a głupi jak żółtodziób. O niczym nie pomyślałem. Powinienem był wiedzieć, że się to musi źle skończyć. Dałbym sobie rękę uciąć, żebyś ty nie miała tego bólu, żebyś była szczęśliwa. Felicja rzekła: - Toć ból nie przeńdzie, aż póki nie wyboli. I raptem, jakby zlękła się, że on się zanadto tymi słowami żalu przejmie, pośpieszyła dodać: - Co się zaczęło, to się i musi skończyć. Tak to już bywa na świecie, a ono samo rozumie, jak ma bywać. Bogumiłowi zrobiło się aż przykro od tej spokojnej wielkoduszności. - Może nam się jeszcze z tobą wszystko na dobre obróci... spróbował wbrew poprzednim zamiarom zostawić sobie jakąś nadzieję, i wnet cofnął się, przerażony. - Nie - rzekł - tyś warta lepszego losu, niż się ze mną marnować. I będziesz miała ten los, ja wierzę. Przed tobą jeszcze życie, zamęście, przede mną tylko śmierć. - Jużcić prawda - pomyślała Felicja zostawszy sama i srogo się zadumała. Były przyczyny, które sprawiły, że co się działo, nie działo się tak całkiem na przekór jej skrytym myślom. Przez dobre parę lat żyła tylko niesytym czekaniem i myślą o panu Niechcicu, a kiedy dał jej się z sobą związać, tak jej było zrazu, jakby się do raju dostała. Ale widać miłość, za długo czekająca, wybyła swoje w tym wyglądaniu i, doczyniona do końca, strawiła się prędko, jakby te miłe nocki przyszły tylko na pożegnanie. Jeszcze przez jakiś czas trzymało i kusiło Felicję to, że sobie z grzecznym panem dogadza, była w tym dla duszy niejaka lubość, która i krew podżegała jak ogniem. Ale i to przepadło, kiedy w maju zaczął do niej chodzić syn włódarzów, Jan Mikołajczyk. Nie był on panem co prawda, ale był człowiekiem na jej miarę, z którym nie tylko uciechy można było do woli zaznać, lecz wszystkiemu zgrabnie dotrzymać w parze kroku. Chciał się żenić, miał grunt kupować, dom stawiać. Mikołajczyki nie byli bez grosza, a jemu jeszcze zostało i po żonie, zmarłej w czasie zarazy tyfusu. Ale to mniejsza, tylko że ją na zabój do tego Jana ciągnęło, życie z nim się widziało i szerokie, i długie, gdy z Niechcicem wciąż jakiś koniec tylko był na widoku. Mikołajczyk też nagląco swą miłość dawał poznać, tak że w niej z każdym dniem rosły chęci, żeby się z nim spróbować, choć się jeszcze z ciężkim sercem broniła. Nijak jej było powiedzieć o tym Niechcicowi i nijak pozwolić sobie skrycie na ten uczynek. Mordowała się tedy przez honor, ale strach ją brał, że długo nie wytrzyma. Co wejrzała na krucze włosy Mikołajczyka po siwiejących panowych, to słabła, mdlała w sobie. Aż tu się dziś niespodzianie dróżka do tego miłego przed nią wyprostowała. Więc może chwała Bogu? Lecz jakże chwała Bogu, kiedy i żal ją zdejmuje. Bo pani taka chora, daj Boże, niech żyje sto lat, ale jakby umarła, może by się Bogumił ożenił? Kto też wie, czy pani, choć ozdrowieje, będzie chciała z panem siedzieć, kiedy się, jak to widać, o nich zwiedziała. Wtedy dużo by się mogło na lepsze zmienić, opłaciłoby się może tego doczekać. Zresztą, czyby się zmieniło, czy nie, to najgorszy ten żal. Ale żal człowieczy za niejednym utyskuje, co się z ręki wymyka, choć póki było w ręce, to się przykrzyło. Co tu robić? Czekać, na co się samo obróci? Kiedy wiadomo, że na co by się nie obróciło, ona się Mikołajczyka nie wyrzecze. Już jak tylko pomyśli, że mogłaby się z nim zminąć, życie jej brzydnie, w oczach robi się ciemno. Chwiejąc się w sobie to na tę stronę, to na tę, nagle przeżegnała się i klęknąwszy zaczęła odmawiać Ojcze-nasz. 10 Agnieszka przyjechała nazajutrz rano, a młodsze dzieci po południu odjechały z Felicją. Pani Barbara przyjęła wiadomość o zmianie służących dosyć obojętnie, ale ukazanie się Julki sprawiło jej widoczną przyjemność. W bacznym i naprężonym wyrazie twarzy coś zelżało, jakby opuścił ją strach przed koniecznością oglądania Felicji. Agnieszka została przy matce tydzień, pielęgnując ją razem z ojcem, który jednak niechętnie zostawiał córkę samą przy chorej. Bał się majaczeń mogących zdradzić przed dzieckiem, co ze sobą przeżyli. Jednak nie mógł zaniedbać majątku, musiał choć parę godzin poświęcać na wglądanie w rachunki i roboty i odetchnął dopiero, kiedy Olczak powrócił ze szpitala. Wtedy zdawszy wszystko na niego, nie odstępował już dniem ani nocą łóżka żony. Agnieszka mimo to zauważyła, że prócz choroby coś jeszcze zaszło w domu. Słyszała matkę mówiącą w gorączce niezrozumiałe, ale dające do myślenia rzeczy. Widziała ją w chwilach bardziej przytomnych płaczącą i zdającą się nie znosić widoku ojca. - Idź precz, idź precz - mówiła do niego na przykład groźnie. - Twoje miejsce z dziewką w chałupie. Agnieszka drętwiała nie wierząc wprost własnym uszom. Odgadywała jakąś upokarzającą tajemnicę w życiu rodziców. Różne, dawniej uchodzące uwagi słówka, jakie matka mówiła kiedykolwiek o swej młodości, zapowiedziana wizyta pana Toliboskiego, którego biletu wizytowego nie śmiała teraz matce pokazać, nagły wyjazd z Kalińca, odesłanie Felicji, majaczenia i gniew na ojca, składały się na niepokojącą całość, która ją posępnie usposabiała. Życie było dla niej zbyt wielkim cudem, a każdy jego szczegół zbyt uwielbianą świętością, aby miała sobie z kogokolwiek, nawet z rodziców, tworzyć bożyszcza. Jednak było jej przykro, jak bywa komuś, kto zobaczył swoich przełożonych w roli zwyczajnych, ułomnych ludzi, mających jakieś swoje osobne sprawy, wcale nie budujące. Ale nie mogła na to poradzić, że co się zaczęła martwić, to wnet ją zaraz wszystko dokoła cieszyło. Czerwiec był piękny, matka przychodziła do zdrowia. Konieczność nieustannego krzątania się koło niej nie dawała też czasu na medytacje, a po tygodniu, gdy choroba się przesiliła i trzeba było na gwałt wracać do opuszczonych lekcyj, myśli i uczucia poszybowały w zgoła innym kierunku. W pierwszą noc po wyjeździe Agnieszki umarła stara Żarnecka. Już z wieczora stan jej był podejrzany i wezwano cichaczem księdza. W nocy Julka wstawała do niej dwa razy, a za drugim zastała ją konającą. - Stękła tylko, biedaczka: "Ludzie kochani" - opowiadała potem Bogumiłowi - westchnęła i już po wszystkim. Ukryli to przed panią Barbarą i po cichu szykowali się do pogrzebu. Żarnecka nie miała rodziny. Jedyna jej córka dawno nie żyła, zięć ożenił się z kim innym, wnuki były gdzieś w Prusach. Bogumił sprawił pogrzeb z księdzem i wystawieniem w kościele, ale sam na nim nie był ze względu na żonę. Pani Barbara domyśliła się z różnych odgłosów domu, co zaszło, milczała jednak i dopiero w jaki tydzień potem, gdy Bogumił siedział przy niej w łagodne czerwcowe przedpołudnie, rzekła nagle: - Ja przecież wiem, że Żarnecka umarła. Cóż wy to przede mną skrywacie? Biedna stara - dodała. - Tuptała, pracowała, popijała sobie, może jej się czasem zdawało, że potrzebna, że i używa życia. A tego jej życia nawet nie znać na świecie. Tak ono i każdemu przemija, ginie bez śladu. Czy z nami, czy bez nas, dnie i noce jednako się toczą. Aż nie wiem, po co się człowiek tak stara, tak swoim losem przejmuje. - Cóż, tak widać trzeba - westchnął Bogumił. - I czy to kto wie, co z niego zginie, a co zostanie? A może w każdym jest okruszyna, co niby złoto przetrwa i skarbu jakiegoś przymnoży? Jak wielu pcha ciężar, to jeden mało znaczy, ale żeby każdy myślał, że niepotrzebny, i odstawał, toby świat przepadł. - Niech przepada - rzekła wrogo. - Mnie tam już nic po świecie. Tylko gdzie ja się teraz podzieję? - dodała z nagłą skłonnością do jątrzenia swych ran. - Czy na wypadek jakby świat przepadł? - zażartował Niechcic, ale się zmienił na twarzy. - Jak to, gdzie się podziejesz? - No, bo ja tu nie będę - oznajmiła. - Gdzie nie będziesz? Basiu, miejże litość nade mną i nad sobą. Wszczynasz takie kwestie, kiedy masz się niczym nie wzruszać. Doktór nakazał spokój. - Nie ja wszczęłam tę kwestię. I nad nikim nie chcę mieć żadnej litości, jak nikt nie miał nade mną. Chyba zdajesz sobie sprawę, że wszystko między nami skończone. - Co ty, Basiu? Chcesz mnie porzucić? - Znowu ja - zniecierpliwiła się uderzając rękami o kołdrę. - To ty mnie rzuciłeś, kiedy żyjesz tu z inną. - Ja już nie żyję z nikim - rzekł po ciężkim namyśle. - Ach, więc przyznajesz, że to prawda - wpadła w rozpacz. - Może ja przez całe życie byłam oszukiwana! Bogumił na chwilę oniemiał. Mimo że choroba pani Barbary wyniknęła z przeziębienia, wiązał ją jednak ze wstrząsem, którego doznała po przyjeździe. Czyżby nie miała pewności, czyżby tylko niejasne podejrzenia przypłaciła tak ciężko? - Nie byłaś oszukiwana, a i teraz nie miałem zamiaru... - zaczął i umilkł czując, że z tego nie wybrnie. - Ja nigdy nie myślałem - podjął wstydliwie - że ci pod tym względem na mnie zależy. Ta strona życia jakby nie miała dla ciebie żadnej wartości. Przynajmniej od dłuższego już czasu. Bo kiedyś łudziłem się... - Ta strona życia miałaby dla mnie wartość - rzekła pani Barbara wrogo. - I ja byłabym inna, gdybym była wolna i żyła z człowiekiem, którego jedynego w życiu kochałam. Ale ty, choć wiedziałeś, jak rzeczy stoją, nigdy się nie zdobyłeś na to, żeby mi powiedzieć: jesteś wolna. Zamykałeś na wszystko oczy, bo ci było wygodniej. - Nic podobnego - oburzył się. - Kochałem cię i wierzyłem, że to na wszystko pomoże. I nic nie wiedziałem. Jeżeli mówiłaś co kiedy, to potem odwoływałaś, dawałaś dowody, że odwołujesz. Tak, że to ja byłem całe życie oszukiwany, bo... Urwał, zaskoczony raptowną myślą, że jednak czasem w istocie łatwiej, wygodniej było mu nic nie wiedzieć, ale zaraz poczuł słuszność za sobą. - Miałem ci powiedzieć, że jesteś wolna! - wykrzyknął. - Bodaj to! Myślisz, że byłabyś wtedy zadowolona? Że to by wystarczyło? Ty byś jeszcze chciała, żebym przeprowadził rozwód czy separację, w dodatku wziął winę na siebie i jeszcze może zaprowadził cię do tego człowieka czy w ogóle wynalazł następcę po sobie. Bo inaczej, znam cię, bałabyś się iść w świat i być wolna, być sama. Żebyś była pewna tamtego człowieka, jak jesteś pewna mnie, może byś nie czuła się tak związana, nie czekała, aż ja ci raczę powiedzieć: jesteś wolna. Pani Barbara ujrzała się zdemaskowaną w swej najbardziej upokarzającej niedoli. - Ładne masz o mnie pojęcie - szepnęła przerażona. - Takie mam pojęcie i taką kocham cię - zawrzał. - Chyba nie może być większej miłości. Pani Barbarze oczy mimo woli zabłysły, ale on zatarł wrażenie swego wyznania mówiąc gorzko: - Chociaż wiem, że byłaś i jesteś ze mną więcej ze strachu niż z czego bądź innego. Oburzyła się. - Więc ci powiem, że mogłam zrobić to samo, co ty. Miałam sposobność. I pewność! W ową sobotę, kiedym tu jak wariatka przyleciała, miałam się widzieć z tamtym człowiekiem. I nie zrobiłam tego, bo mi było święte wszystko to, co ty bezmyślnie podeptałeś butami. Popędziłam tu do ciebie, do domu. Myślałam, że jadę do człowieka, za którego czyny nigdy się wstydzić nie będę, a przyjechałam w błoto - mówiła czując, że popada w jakąś okropną nieprawdę. Zapadło posępne milczenie. Bogumił wiedział od dzieci o wizycie Toliboskiego. Nagle pokusił się, żeby to rozdrapać do końca. - Może i tym razem - rzekł srogo - uciekłaś tylko ze strachu przed sobą, przed życiem. Bałaś się, że nie wydołasz temu. Ale stało się - złagodniał - jesteś tu, żyjesz, i ja za to do śmierci będę dziękować Bogu. Ukląkł nagle i położył głowę na jej ramieniu. - Basiu - błagał - no, stało się tak, żeś ty nie uległa pokusie, a ja stoję tu przed tobą taki winny... ale słuchaj, win jest zawsze dużo między ludźmi... Nie można w to znów tak wglądać. I ja wiem. Były chwile, żeś mnie nie znosiła, czasem tom już myślał, że masz pretensję do mnie o to po prostu, że żyję. A były chwile, żeś mnie lubiła tak, jak mogłaś. Może na nic lepszego nie zasłużyłem. No, a teraz przyszedł czas, że ja ciebie zawiodłem. Więc może się to wyrównało? Mamy teraz rzucać to sobie wszystko w twarz, kiedy przed nami już tylko starość i śmierć? Tyle przepłynąć razem i zawracać w dwie strony od brzegu? Życia wstecz nie przeżyjesz, a te lata, co nas czekają, mogą być jeszcze ładne. Pani Barbara położyła mu rękę na głowie. - Jak ty osiwiałeś - rzekła zmieszana. Czuła, że i tym razem Bogumił bierze wszystko na siebie, i że nie stać ją na nic innego jak tylko na rezygnację i zgodę. Nigdy nie chciała być szczęśliwa ani spokojna przez rezygnację. To ją właśnie całe życie nękało. Ale rezygnacja z jednego może w czym innym okaże się wreszcie wzniosłym zwycięstwem. Tylko w czym? W czym? - Nie przez strach tylko... nie przez strach tylko - rzekła nagle, odwracając głowę i odpowiadając na jego dawno przebrzmiałe słowa. I dziwna rzecz - odwróciła głowę, bo chciało jej się śmiać. Jakby to wszystko były takie błahostki. Co to znaczy? - Ja wiem - przepraszał ją uszczęśliwiony. - Ja wiem. Pani Barbara spytała znienacka, zamknąwszy oczy: - A co będzie z tą... Felicją? Bogumił wstał i chodząc po pokoju opanowywał wrażenie tego pytania. - A wiesz - rzekł wreszcie, zmuszając się do swobodnej wesołości - syn Mikołajczyka, ten wdowiec, fornal, chce się z nią żenić. Właśnie mi dzieci donoszą, że był u niej w Kalińcu i pewno prędko dadzą na zapowiedzi. Ja już od jakiegoś czasu widziałem, że ona jest nim zajęta. Pani Barbara odetchnęła, ale i obraziła się. Jak to, Bogumiła można było tak łatwo odstąpić dla drugiego? Dla chłopa? Stracił nagle w jej oczach, a zarazem poczuła jakby wzmożenie się jakichś własnych możliwości życiowych. Bogumił chciał co prędzej odwrócić jej myśli od tej sprawy i czepił się pierwszej rzeczy, która mu przyszła na pamięć, opowiedział historię Janusza i Katelbiny. Źle wybrał, gdyż pani Barbara mocno się zasępiła. Nie wyraziła o tej przygodzie żadnego sądu, ale zaczęło ją znów nękać własne upośledzenie. Jak to inni idą za głosem namiętności poprzez wszystko, nawet owa Celina... - Ja chcę spać - rzekła mało przyjaźnie. - Tak, uśnij, złoto. Ledwo trochę przyszłaś do siebie, a ja cię tak zmęczyłem - wyrzucał sobie Bogumił. Wyszedł po cichu, a pani Barbara, wyczerpana uciążliwą rozmową, zaczęła drzemać i śnić, że Bogumił wygnał ją z domu spać do drwalnika, w którym coś po ciemku ruszało się i szeleściło. Zdjęta bezsiłą i niemotą snu, nie mogła ani krzyczeć, ani uciekać. Rzucając się, taczając po wiórach niby piłka, trafiła na to coś, co ją straszyło. Była to ręka, jej własna ręka, ale ta ręka nie miała w sobie czucia. Nie pomagało wpijanie się w nią paznokciami. Żadnego bólu. To nie jej ręka. I ta druga ręka także nie jej. Ma przy sobie dwie cudze ręce, a własnych ani śladu. Co to za ręce do niej się przyplątały? Krzyknęła i zbudziła się. Patrzcie, słońce się złoci na ścianie, ptaki słychać za oknem. Wydało jej się, że jest rześka i młoda, po prostu dziewczę. W całym jestestwie błogość i szczęście, jakby niezależnie od wieku, zdrowia i zdarzeń. Co to za takie szczęście nieusprawiedliwione, nie dające się nazwać, i po takim okropnym śnie. - Może - wracała wciąż do tego jak maniak - na świecie istnieje w ogóle tylko miłość nieszczęśliwa? Bo szczęśliwa, nim sobie zdać z niej sprawę, zaraz się przeobraża w inne rzeczy uboczne, w codzienne pożycie, dom, dzieci... I może przywiązanie do tych rzeczy ubocznych, do tego zespołu drobnych pomyślności jest jedynym szczęściem, jakiego dwoje ludzi może ze sobą zaznać. Więc ja pewno doświadczyłam i szczęśliwej i nieszczęśliwej miłości, czegóż ja jeszcze chcę? Bogumił sprzeniewierzył mi się, ale czyż ja sama na to nie pracowałam? Czy nie urządziłam wszystkiego tak, aby do tego doszło? I czy taka jestem pyszna i zarozumiała, że pomimo wszystkich swoich dawniejszych podejrzeń, zazdrości, nie wierzyłam, aby taka rzecz była w moim życiu możliwa? A i cóż mnie poza tym spotkało takiego szczególnie złego? To, że miałam ambicje, wyższe dążenia, które mnie zawiodły? Może to były tylko fałszywe chętki, a w gruncie rzeczy przeznaczona byłam do takiego życia, jakie mam. Zresztą, nic jeszcze nie jest stracone. W moim wieku ludzie zaczynają nieraz wszystko na nowo. Może ja mam największe rzeczy przed sobą do przeżycia. Nagle powstało w niej pragnienie mężniejszego spojrzenia na bezlitosne oblicze rzeczywistości. Nie, nie. Rzeczy uboczne nie są jedynym szczęściem dwojga. Istnieje na świecie dla wielu pełnia życia wspólnego, w uniesieniu ciała i ducha i jej to nie przypadło w udziale, ją to ominęło. Czy z jej winy, czy nie z jej, przegrana dla niej została ta sprawa i nigdy już nie zostanie odegrana, bo prawdą jest, że już się te rzeczy dla niej skończyły i że tylko starość ją czeka. I prawdą jest również to, że choćby była młoda i kochająca, i oddana, Bogumił mógłby ją tak samo zapomnieć dla innych, bo taka jest natura człowieka. I nie ulega również wątpliwości, że lepsze dążenia, ambicje, talenty, możliwości giną nie wyzyskane, nie trafiwszy na odpowiednie warunki, i może w niej one były i zginęły, i na to nie ma rady. Można się nie wiem jak pocieszać i nawet mieć w tym rację, ale nie trzeba, nie trzeba żadnej pociechy. Życie jest istotnie pełne niezrozumiałego chaosu i nieładu, którym być może ktoś kieruje, a może nikt; rzucone w przestwór kłębi się, straszne i bez żadnego oparcia, a mimo to każe się kochać, kochać. Tak jest, trzeba wierzyć w Boga albo kochać życie. I znów nawiedziła ją myśl, że może w tym jest największa wiara, w tej radości istnienia, istnienia mimo wszystko, wśród niepewności, bez oparcia, a jednak uczciwie, z godnością i z pogodą. - Ach, to na nic - zmartwiła się po chwili. - Już tyle razy przeżywałam podobne rzeczy i zawsze wszystko wracało do dawnego. Taka Maria Hłasko - przypomniała sobie - ona umie patrzeć na życie od właściwej strony, a jeśli się zakolebie, to pewno tylko na chwilę. A ja tylko na chwilę potrafię na wszystko spojrzeć jak trzeba. Ale cóż robić, może tych chwil będzie coraz więcej, aż w końcu zejdą się razem w jedno? Bogumił wszedł nagle ożywiony. - Basiu! Nie śpisz? Słuchaj! Przynoszę ci dobrą wiadomość! - No? - Nie miałem czasu przeczytać rano gazety. I patrz, wyszło rozporządzenie, że w gminach ma być wszystko po polsku. W szkołach wiejskich to samo! - Co mówisz? O mój Boże! Więc nie na darmo tyle cierpień! Dajże to, dajże! - Ja ci przeczytam! Czekaj! - Nie! Ja sama, pozwól! Gdzie to? Pani Barbara zaczęła głośno czytać i nagle potężne wzruszenie, jakie ogarnia nas na wiadomość o uzyskaniu ogólnego, pożądanego dobra, zdławiło jej słowa. Bogumił miał też łzy w oczach, jak to bywa, że ludzie w jednych rzeczach uczestniczą, z drugimi walczą, a innym towarzyszą śmiechem i płaczem. 11 W ostatnich dniach sierpnia pani Barbara odwiozła Agnieszkę do Warszawy i umieściła na wskazanej przez Marię Hłasko pensji panny Rembiszówny, dystyngowanej osoby, ubranej w szeleszczącą taftową suknię. Dla Agnieszki słowo "przełożona" było tak złączone z ruchliwą postacią pani Wenordenowej, że sztywna szczupła dama, z rękami złożonymi dłoń w dłoń na wysokości talii, wydała jej się zrazu jako kierowniczka szkoły prawie nieporozumieniem. Pani Barbara wróciła do Serbinowa ożywiona i zachwycona pobytem w Warszawie, ale kłopoty związane z doroczną jesienną przeprowadzką zatarły prędko miłe wrażenia, zwłaszcza że tym razem nie obyło się bez męczących namysłów i wahań, czy opłaci się nadal prowadzić dwa domy. Oddanie Agnieszki do Warszawy pociągnęło za sobą znaczne obciążenie budżetu, jednak pani Barbara nie to tylko miała na myśli; bała się, aby rozdzielone pożycie z mężem nie wywołało znowu jakich powikłań. Co prawda, patrząc na Bogumiła trudno było uwierzyć w możliwość czegoś podobnego. Był taki spokojny, zrównoważony, samym swoim wyglądem wzbudzał pewność i zaufanie, ale czyż nie wzbudzał ich zawsze i przedtem? I dlaczego na przykład przemilczał teraz każdą próbę napomknięcia o drażliwym temacie? Czy nie pojmował, o co idzie, czy nie chciał słyszeć, czy wzdragał się składać obietnice i zobowiązania, które się rozumiały same przez się? Okazywał tym sprawom roztargnione - może udane - lekceważenie, co panią Barbarę chwilami uspokajało, a chwilami gnębiło budząc najgorsze przeczucia. Ile razy jednak decydowała się zapytać Bogumiła otwarcie, jakie on życie zamierza na przyszłość w Serbinowie prowadzić, wstyd zamykał jej usta. Wszak stali już w istocie u progów starości, czyż wszczynanie tego rodzaju spraw nie było między nimi czymś gorsząco niewczesnym? W dodatku wierności Bogumiła domagało się w niej coś, co nie miało dostatecznego prawa głosu - pycha czy ambicja, czy rozdrażnienie, że on odbiera jej to jedyne, co posiadała w całości i na wyłączną własność. Nie chciała dawać folgi tym uczuciom, bała się, że doprowadzą do złośliwej niezgody, której nie załagodzi już namiętne uniesienie, jak to niegdyś bywało. I że później będzie miała, jak zawsze po takich nieporozumieniach, dotkliwe poczucie winy. A może lepiej, żeby Bogumił został z poczuciem winy, może to go będzie chronić od nowych wybryków. Tak borykając się z sobą pani Barbara odjechała bez postawienia sprawy na ostrzu noża, lecz i bez ściślejszego pojednania się z mężem. Zaś w Kalińcu zajęcia szkolne dzieci oraz wydarzenia polityczne odwróciły jej uwagę w innym kierunku i rozproszyły rozterkę. Wojna z Japonią miała się ku końcowi, ale niepokój w całym państwie trwał ciągle i nawet wzmagał się. Władze były jak zbite z tropu i pomimo stanu ochrony wzmocnionej, a w niektórych guberniach nawet wojennego, działalność rewolucyjna szerzyła się niemal jawnie. A że ruch miał widoki powodzenia, więc i zwolenników mu przybywało. Na wsi wszelako nie dawało się to tak bardzo uczuć. Strajki rolne, które we wrześniu zaczęły się powtórnie, ominęły okolice Kalińca, tak że w Serbinowie kopaczki rozpoczęły się zwykłym trybem. Ludzie żyli znów tą wiarą w siebie i w swój trud, którą tak w nich pragnął widzieć Ostrzeński z Siąszyc, a miłość pola i nadzieja na doraźne sezonowe zarobki brała górę nad kłopotem o dalszą, lepszą przyszłość. Bogumił Niechcic dobił się w końcu tego, co było dla niego najpożądańszą rewolucją - uzyskał z Paryża zgodę na remont starych, a z wiosną - na budowę nowych czworaków. Jednocześnie Daleniecki doniósł mu o swoim ślubie z panią Letycją Mioduską. Może to uczyniło go bardziej szczodrym, a może po zawarciu pokoju z Japonią ustaliły się jego sprawy pieniężne; nie bez wpływu był również chyba znakomity urodzaj buraków i koniczyny w Serbinowie, zapowiadający na ten rok ładny dochód z majątku. Bogumił napisał na welinowym papierze list z życzeniami do obojga niemłodych nowożeńców, a jego sądy o Dalenieckim złagodniały. - Może on jest jednak - myślał - do czegoś potrzebny. Czasem człowiek w jednym nie spełnia należycie swego zadania, a w drugim przynosi pożytek. Bóg z nim zresztą, ja wiem jedno: że mogę budować. I Bogumił wziął się gorączkowo do pracy, żeby wykorzystać suchą jesienną pogodę. Przede wszystkim zakupił i zwiózł materiał na nowy, murowany czworak, aby się zabezpieczyć przed zawsze możebną zmianą paryskich postanowień. Następnie lepsze dachy połatał, gorsze poszył na nowo, powyprawiał polepy na poddaszach, tu i owdzie założył podłogi, powstawiał okna z zawiasami, wreszcie powyporządzał chlewy, a kilka z nich, całkiem zgniłych, wybudował na nowo. Znając się po trosze na mularce i na ciesielce, sam rękę do wszystkiego przykładał, doglądając jednocześnie młocki w podwórzu i kopania buraków na polu. Zajęcia te wprawiały go w świetny i raźny humor. Ale bo też niczego, niczego na świecie nie można przyrównać do radości płynącej z pracy, która się toczy po myśli. Wszystko inne, gdy się wiedzie albo nie wiedzie, może tylko w tej radości pomagać albo przeszkadzać, ale samo w sobie nie ma wielkiego znaczenia. I jeżeli się zdarzy, jak z nim było tej zimy, że praca smak utraci, z rąk się wymyka, wnet się wszystko w człeku rozprzęga, można już tylko błąkać się po manowcach. Za to w robocie, im więcej człowiek się w nią wciąga, tym więcej czuje się zdolnym i powinnym uczynić, tym lepiej umie swoim życiem i swoim obyczajem kierować. Jakby z pracy właśnie rodziły się te cnoty sumienności, wytrwania i obowiązku, co niby mają do niej dopiero przynaglać. Pogrążony w zajęciu Bogumił nie miał czasu myśleć o wiadomościach ze świata. Przypomniał mu te rzeczy dopiero Woynarowski, który, po lecie spędzonym we Włoszech z panną Ksawunią, przyjechał pewnego dnia do Serbinowa. Mimo niepewnych czasów zamierzał teraz właśnie przystąpić do zapowiadanej od dawna parcelacji Pamiętowa, której chciał się podjąć Walenty Przybylak ze Środy. Ale Przybylak traktował to jako przedsiębiorstwo dochodowe i proponował nabywców spośród zamożnych włościan, gdy Woynarowski miał na myśli służbę folwarczną i małorolnych potrzebujących ziemi, a za to rozporządzających zbyt szczupłymi środkami na jej kupno. Z rozmowy z Woynarowskim Bogumił wywnioskował, że ci dwaj ludzie nie dojdą ze sobą do ładu i że zamiary parcelacyjne spełzną i teraz na niczym, jak większość życiowych projektów Leona Woynarowskiego. Tym bardziej że dziedzic pamiętowski uzależnił rozprzedaż folwarku od tego, czy pan Niechcic kupi od niego dwór z ogrodem i odpowiednim kawałkiem ziemi. Chciał w nim widzieć krzewiciela kultury i wiedzy rolniczej śród przyszłych osadników oraz ich niejako opiekuna. Bogumił jednak nie czuł się powołanym do takiej roli, zresztą teraz tak samo jak i przed kilku laty nie mógł przystąpić do kupna. Pieniądze żony były wciąż uwięzione w placach, których podobno ciągle jeszcze nie dałoby się sprzedać. Woynarowski został w Serbinowie na obiedzie i nie wracał więcej do planów parcelacji, mało troszcząc się o to, że rozwiewały się w nicość. Natomiast z lubością przeszedł na sprawy publiczne, rozwinąwszy przed Bogumiłem swój pogląd na obecną rewolucję i jej domniemane wyniki. Mimo że okoliczności sprzyjały ruchowi, nie rokował mu powodzenia. - Życie tak zwanych mas - mówił swym zbliżonym do szeptu głosem - nie tylko w Rosji, ale i w Polsce zanadto wegetowało, aby stać je było na rozmach potrzebny do przeprowadzenia, jakże powiedzieć, całkowitej zmiany ustroju. Bo z czego powstają rewolucje? Otóż tedy one powstają raczej z rozkwitu życia nowych warstw, raczej z oparcia ich bujnego rozrostu niż z ich nędzy. Mam na myśli rewolucje skuteczne, czyli, jakże powiedzieć, twórcze, zdolne nie tylko niszczyć, ale i budować. Bo czynników burzących posiadamy, nieprawdaż, w masach biedoty dosyć, ale natomiast, jakże powiedzieć, jest ich znowu za mało u góry, w tak zwanych wyższych sferach. - Tego nie rozumiem - przyznał wsłuchując się Bogumił. - A ja to zaraz wytłumaczę - ucieszył się Woynarowski. - Otóż tedy rewolucje zaczynają się nie od dołu, jak to się mniema powszechnie, ale od góry. Tragizmem sfer uprzywilejowanych jest, że one przygotowują nie tylko rozkład osiągniętego przez siebie stanu rzeczy, ale stwarzają nawet ideologię rewolucyjną przeciwko samym sobie. I w Rosji decydująca rewolucja odbędzie się wówczas, gdy góra zacznie trzeszczeć... - No, dobrze - przerwał Bogumił - przecież tam i na cesarskim dworze były już różne awantury. Zabijali nawet i carów. - Zabijali - powtórzył ze słodyczą Woynarowski - ale to były raczej, nieprawdaż, intrygi osobiste, nie mające, jakże powiedzieć, podłoża w społeczeństwie. Bo w rzeczy samej kupiectwo i mieszczaństwo rosyjskie bez rewolucji i bez konstytucji osiągnęło ten stopień bogactwa i swobody działania, o który walczyła kiedyś burżuazja francuska. Wojskowość i sfery urzędnicze, dzięki obszarom Rosji, mają zawsze jeszcze dość pola dla szukania kariery. Zaś zawody wyzwolone, tak zwana inteligencja, ten piąty stan w rozwoju stosunków społecznych... Dał się słyszeć dzwonek na poobiedzie. Olczak, przysłuchujący się z nieufnym zaciekawieniem wywodom pana Woynarowskiego, wstał, ukłonił się i wyszedł. Bogumił też śpieszył się do roboty i poczuł lekkie zdenerwowanie, gdy Woynarowski, odkłoniwszy się ze słodyczą Olczakowi, ciągnął dalej: ...inteligencja rosyjska, o ile nie jest pogrążona w mistycyzmie... Nowa kucharka, Szczepanowa, zajrzała do jadalni, sądząc, że można sprzątać. Bogumił spojrzał na Woynarowskiego, który już od kwadransa krajał ten sam wystygły kęs pieczeni. - Sąsiedzie, wszystko wystygło - zwrócił jego uwagę. - Że też to tylu ludzi - dodał śpiesznie - ma się za nie wiem jakich polityków, pchają się do działania, do zajmowania stanowisk, choć oleju nieraz nie mają w głowie za grosz, a pan ze swoim rozumem nigdy nie wystąpi publicznie. Chowa pan tyle światła pod korcem. - Pod korcem - potwierdził Woynarowski zaśmiawszy się z wstydliwym zadowoleniem. Ale to napomknienie o działalności bynajmniej nie poruszyło go z miejsca. Przeciwnie, zaczął wyjaśniać swój stosunek do życia czynnego. - Ludzkość - mówił - idzie w kierunku nadmiernej aktywności, która doprowadzi ją do mnóstwa głupstw, może do nieobliczalnych, jakże powiedzieć, katastrof. Zbytnia przedsiębiorczość przeszkadza rozwojowi myśli, a tylko myśl jest w stanie zarówno poznać naturę rzeczy, jak wskazać te czyny, których dokonanie jest konieczne i moralne. Bogumił zaczął mimo woli uważać. Co do siebie, to sądził, że poznaje naturę rzeczy raczej wtedy, gdy działa, ale to widać mogło dotyczyć tylko tej skromnej dziedziny, w której się obracał. - No - rzekł - w każdym razie ktoś musi znać te myśli, z których ma brać naukę. Szczepanowa zajrzała znowu i oznajmiła ostrożnie, lecz dobitnie: - Mularze przyszli. Niechcic zgromił ją wzrokiem, ale swoją drogą doznał rozczarowania, gdy Woynarowski, przeczekawszy grzecznie wtargnięcie Szczepanowej, zaczął pomału objaśniać, w jaki sposób gromadzi się i oddziaływa skarb myśli nawet takich, które na razie pozostają wiadome tylko niewielu osobom. Bogumił nie był już w stanie się skupić, uczuł, że nie ma innego wyjścia, tylko przerwać. - Pan mówi - odezwał się na chybił trafił - że obecny ruch nie ma widoków powodzenia. Może i racja, ale jednak zyskaliśmy pewne ulgi, choćby w sprawie języka w gminach. I ukaz tolerancyjny. Podobno w Podlaskiem i na Chełmszczyźnie wszyscy unici, których Moskale zmuszali do prawosławia, przeszli jawnie na katolicyzm. Woynarowski nałożył sobie kompotu i zaczął rozpatrywać zasadniczo sprawę dążeń narodowych. - Otóż tedy istnieje niewątpliwie coś, co w naszym społeczeństwie łączy wszystkich i nawet u przeciwników rewolucji wywołuje dla niej pewną, jakże powiedzieć, życzliwość, zwiększając tym samym jej szanse. To są niezaspokojone dążenia narodowe. Jednakowoż ta jedność narodowa jest w znacznej części pozorna... I przystąpił do wyjaśnienia, w jakim stopniu i z jakich przyczyn różne warstwy społeczeństwa są mniej lub więcej zainteresowane w realizacji dążeń do narodowej wolności. Następnie przeszedł na partie. - Tu, nieprawdaż - delektował się rozpoznawaniem tych spraw - mamy do zaobserwowania ciekawe zjawisko. Nasza, jakże powiedzieć, partia narodowa, oparta na mistycznym niejako dogmacie nacjonalizmu i z natury rzeczy powołana do wysuwania najdalej idących haseł w tym kierunku, rezygnuje de facto z niepodległości dla czysto materialnych korzyści związku z Rosją. Natomiast partie socjalistyczne... Mimo że okna były zamknięte, w ciszę domu zaczął się wdawać pomruk lokomobili. Bogumił siedział jak na rozżarzonych węglach i niby przez mgłę słyszał słowa: - ...otóż ja widzę w tym, jakże powiedzieć, zemstę wszelkiej wyłączności ideologicznej, chociaż można to również tłumaczyć... Do pokoju weszła znów, nie znosząca odchyleń od codziennego biegu rzeczy, Szczepanowa i rzekła energicznie: - Mikołajczyk przyszedł. Woynarowski na koniec wyjął zegarek i westchnął zasmucony: - Ja już muszę niestety jechać. A i sąsiad pewno zajęty. Przepraszam, że się tak zasiedziałem. Bogumił, nie czując już przed sobą niebezpieczeństwa dalszej straty czasu, zapewnił szczerze: - Nie, kiedy od pana zawsze się tyle ciekawego usłyszy. I nawet żałował, że nie może Woynarowskiego dłużej zatrzymać. Syn włódarza, Jan Mikołajczyk, z którym się Bogumił po chwili na ganku dworu zobaczył, przyszedł oznajmić o swoim weselu z Felicją, wyznaczonym na przedostatnią niedzielę października. Prosił o zaliczkę kwartalnego dla poczynienia przedślubnych sprawunków. Felicja już od lipca podziękowała była za służbę u Niechciców. Przez letnie miesiące zastępowała Antoniową państwa Ostrzeńskich, a od paru tygodni mieszka już u przyszłych świekrów szykując się do ślubu i pomagając im w domu. Po weselu państwo młodzi mieli jeszcze do kwietnia zostać na ordynarii w Serbinowie, a z wiosną wybierali się osiąść na kupionym przez włódarzów gospodarstwie na Małocinie. Dzieci chciały być koniecznie na weselu Felicji. Pani Barbara zrazu się przed tym wzdragała, lecz okoliczności nie pozwalały się wymówić. Ludzie uważaliby to sobie za obrazę i niczym nie usprawiedliwioną niełaskę. Wszak to żenił się syn długoletniego włódarza. Przyjechała tedy z dziećmi a nawet z Julką, zostawiwszy mieszkanie na opiece stróża domu. Wesele odbywało się w oficynie na izbie bandosów i w przyległej, opróżnionej z gratów izbie oprzętki. Przed jazdą do kościoła państwo młodzi przyszli, jak nakazywały zwyczaje, z pokłonem i prośbą o błogosławieństwo do dworu. Niechcicowie, przecierpiawszy tę ceremonię, rozeszli się w milczeniu każde do siebie posławszy dzieci do kościoła z Olczakiem. Po obiedzie pani Barbara położyła się i na pół drzemała, na pół o czymś marzyła, słuchając dolatującego z dali basowego odgłosu bębna. Wtem zaczęła widocznie śnić, gdyż zobaczyła starą, bardzo wysoką kobietę, która szła dokądś przez ogród serbinowski. Szła dziwnie, bo nie poruszała nogami, tylko sunęła sztywno, przenikając przez drzewa i zarośla, jakby była przejrzysta. Gonił ją, szczekając rytmicznie, ogromny pies, którego pani Barbara zaczęła się nagle bać. Usiłowała krzyknąć, ażeby go postraszyć, ale już-już dopędzał idącą i pani Barbara czuła, że zaraz na nią się rzuci. Zaczęła sama biec, ale biegnąc czuła, że rozpada się na kawałki i że nie może pozbierać ni nóg swoich, ni rąk, ni sukien. Wszystko to rozpraszało się i zamieniało jakby w piasek. Zbudziła się z niewypowiedzianym strachem w całym jestestwie. - Teraz rozumiem - pomyślała ni stąd, ni zowąd - czemu starzy ludzie tak się źle czują. Żeby nie wiem jakie kwiaty kwitły na ziemi, nic już im nie pomoże, wciąż się źle czują. I wtem zdała sobie sprawę, że to ona tak źle się czuje. Ręce miała ścierpnięte, niewygodną obcość w całym ciele, twarz rozprzęgła się i wiotczała, jakby w istocie miała za chwilę się rozpaść. - Jestem chyba chora - otrząsnęła się. - Powinnam przestać palić. To podobno wywołuje przedwczesną sklerozę. Ten szum w głowie, to cierpnięcie rąk i nóg, to chyba początek zwapnienia. Nagle coś zahamowało jej myśli, a natomiast ujrzała jaskrawo śmierć Lucjana w całej grozie jej wszystkich szczegółów. Widok ten posiał w niej, czego nie doznała była wówczas - okrutną pewność, że wszystko, co jest, jest prochem, na chwilę tylko organizującym się w żyjące, przytomne kształty. To, co miało być nieśmiertelną duszą Lucjana, nie tylko nie przetrwało go, ale umarło, jeszcze zanim skonał fizycznie. I w tejże chwili poczuła, że jeżeli nie ma duszy nieśmiertelnej, to nie ma sił ani celu, by walczyć z chorobą i śmiercią, by dźwigać, znosić życie. Nic nie pokona strasznego prawa natury, nie powstrzyma absurdalnego biegu rzeczy, w którym życie człowieka jest wybrykiem zdolnym trwać tylko mgnienie i zmuszonym nieuchronnie przeobrazić się w pył wirujący. Przecież nawet religia mówi: "Z prochuś powstał, w proch się obrócisz". Nie ma tam ani słowa o duszy. - To wszystko dorzucili dopiero później - pomyślała z rozpaczą. Jednocześnie usłyszała znów huk bębna. I czy wiatr powiał w tę stronę, czy muzyka się wzmogła, ale doleciały ją i piskliwe tony skrzypiec. - Co mnie za myśli napadły - zdziwiła się. - Co za myśli w ten dzień wesela. Wesela - powtórzyła szyderczo. Rozejrzała się, spostrzegła, że się zmierzcha. - Bogumił! - zawołała. W pokoju Niechcica odsunęło się krzesło. Bogumił wszedł i spytał: - Wołałaś mnie, kochanie? - Tak. Trzeba dzieci sprowadzić. Na pewno tańczą. Będą zgrzane, a tu już czas wracać do Kalińca. Byli sami w domu. Bogumił nie miał kogo posłać i poszedł sam. Pod oknami, przed progiem i w sionce oficyny panował gwarny tłok. Jedni, z tych lub innych względów nie biorący udziału w obrzędzie, przyszli popatrzeć, inni, uczestnicy, wychodzili z izby weselnej, by odetchnąć, załatwić się albo zaciągnąć machorką. Wstąpiwszy na kamienny próg sionki Bogumił zachwiał się i cofnął, popchnięty przez rojących się ludzi. Nie poznano go w mroku, zwłaszcza że większość była mocno podpita, i nagle usłyszał tuż koło siebie schrypnięte męskie śmiechy i słowa: - Podobno ta panna młoda prędko po ślubie chrzciny będzie wyprawiać. Ano, jako że już dość latek chodzi panną po świecie, to jej się śpieszyło, żeby sobie dogodzić. - Nie pleć, głupi, to nie żadna prawda... - Gadacie, czego nie wiecie. Toć ona sobie nie z Mikołajczykiem dogodziła... - Hola tam! Stulić pyski... - ostrzegł ktoś przytomniejszy. Przymilkło, ludzie poznali Niechcica. Bogumiłowi krew uderzyła do głowy, rad był się zapaść pod ziemię. Ale trudno. Przepchnął się ku drzwiom izby weselnej i patrząc przez głowy tych, którzy stali w progu, szukał swych dzieci. W izbie był nie mniejszy tłok niż przed sienią. Zawieszona u pułapu lampa naftowa kołysała się; w słabym i brudnym świetle migotały pozłotka stroików na głowach druhen. Jedna ze starszych rozochoconych bab, drobiąc na miejscu przed muzyką, śpiewała: Stasiu, Stasiu, Stanisławie, połóżma się choć na ławie, a jakby nom ławę wzieni, połóżma się choć na ziemi. Krzykliwej piosence odpowiedziały rzęsiście i z rozmachem skrzypce, śmiechy, dzikie, podobne do wycia okrzyki i ponowne, wzmożone szamotanie się tańca. Nim Bogumił zdążył się w ruchliwym tumulcie rozpatrzyć, uczuł się pochwyconym za kolana. Rozgorączkowana dziewucha z piskiem i prawie płacząc, jakby wołała pomocy, prosiła go do tańca: - Ady już też wielmożny paniczek musi na weselu zatańczyć! Odmówić byłoby wielkim uchybieniem, i Bogumił, na pół tylko wiedząc, co się z nim dzieje, zaczął się obracać w gromadzie, obejmując twardy niby z kamienia, gorący stan druhny, Stachy Łuczakówny, jak rozpoznał po chwili. Za którymś obrotem ujrzał mijającą go postać Felicji. Miała jeszcze głowę uwieńczoną wstążkami i świecidłami. - Coś ty zrobiła, kobieto? - myślał w popłochu. - Co ona zrobiła najlepszego. Czemu nie powiedziała? Może, aby to łatwiej zegnać na Mikołajczyka? A może to jednak Mikołajczykowe dziecko. Tak czy owak, żyła z nim widać, kiedy mu to nie dziwno, o czym ludzie mówią. Tak to jej się do młodego śpieszyło? Targał nim żal - żal za dzieckiem, jeżeli jego, żal do Felicji, że go tak prędko zapomniała, a może żyła z drugim już wtedy w czerwcu? Czy mówić z nią, czy dowiedzieć się, czy już nigdy nie wiedzieć? - Ale gdzież te dzieci - stropił się. - Aha, Emilkę widzę. Emilka tańczyła z pięknym Wawrzonem Cierniakiem, roześmiana i zarumieniona. Po mgnieniu Bogumił zobaczył i Tomaszka. Chłopiec usiłował dokądś iść pośród tłoku, ale nogi najwidoczniej odmawiały mu posłuszeństwa. Dwaj parobcy popychali go wzajem ku sobie, śmiejąc się do rozpuku. - Pijany - poznał ze zgrozą Niechcic. Podziękował Staśce, przedostał się do syna, chwycił go za ramiona i bokami wypchał przed sobą z izby. Gdy wytłoczyli się na dwór, coś wionęło i zatętniło biegiem około domu. Jakieś dziecko miotało się pod oknem, drąc się co siły w piersiach: - Mama! Mama! Ady babusia konają! - Grzegorkowa! Grzegorkowa! Ciechan! - podawano sobie od progu. - Wołajta ich, ludzie! Witkowa kona! Powstało zamieszanie. Muzyka potknęła się i ucichła, krzyki rosły. Grzegorkowie i Ciechany wydobywali się przerażeni z ciżby. Bogumił, trzymając za ramię opierającego się i coś bełkoczącego Tomaszka, usiłował wypytać nadbiegłą dziewczyninę, ale ona trzęsła się tylko, pożerając jednocześnie oczyma taneczną izbę. Po chwili czworo ludzi pobiegło, przekrzykując się, w ciemność. Mała Grzegorkówna, która przybyła z wiadomością, przecisnęła się do wnętrza i chwyciwszy pierwszą z brzegu, równą sobie latami dziewczynkę, zaczęła hasać w kółko, by choć przez chwilę zaznać wesela, na które nie chciano jej zabrać. Bogumił wydostał się wreszcie na wolną przestrzeń i potrząsnąwszy Tomaszkiem zawołał: - Stój prosto! Ocknij się! Jak ty się teraz pokażesz matce! Emilka dogoniła ich, bliska płaczu. Spostrzegła, co się święci, zlękła się krzyków o konaniu Witkowej, wszystko się popsuło, a tak się świetnie bawiła. - Tatusiu - jęknęła. - Co Tomaszkowi się stało? Zachorował? - Trzeba było na niego uważać, córeczko - strofował ją Bogumił. - Weź go z drugiej strony pod rękę. Upił się. Po przyciągnięciu do domu Tomaszek dostał wymiotów, po czym natychmiast ciężko, nie do zbudzenia usnął. A kareta, mająca ich odwieźć do miasta, czekała już przed gankiem. Julka też już przybiegła i zbierała rzeczy do drogi. Pani Barbara wpadła w nieopisaną rozpacz. - Co zrobiliście chłopcu! - wołała. - Otruli go czy co? Niech Klimecki jedzie natychmiast po doktora! - Nie robić gwałtu - uspokajał chmurnie Bogumił. - Spoili go po prostu. Nie czujesz, jak wódka bucha? - Ależ on tego nie przeżyje! Przecież to dziecko! Boże, Boże! - Nic mu nie będzie. Zabierajcie się i wyjeżdżajcie. Zostawcie go tu ze mną. Ja go jutro przywiozę - rozporządzał Bogumił. Pani Barbara, uspokoiwszy się co do pulsu i oddechu Tomaszka i widząc go normalnie śpiącym, zaczęła się gniewać na chłopów zarażających wszystko prostactwem i zgnilizną. Uciszone i zwyciężone żale wezbrały w niej na nowo i domagały się ujścia. - Co za ludzie bez serca - powtarzała - żeby w dziecko pchać wódkę. Nikomu nie przepuszczą! Zniszczenie tylko posieli w naszym domu. Nie wiem, po co przyjeżdżałam na to diable wesele. - Moje dziecko - przekładał Bogumił. - W Tomaszka nie potrzeba pchać wódki. On sam pcha się do niej, gdzie może. - Nie po mnie ma to upodobanie do prostactwa i do wybryków - rzekła mściwie. Bogumił zmilczał wiedząc dobrze, co się w niej poruszyło. I ona wiedziała; wszystko w niej wewnątrz płakało. Usiadła nad pijanym synem i ukryła twarz w dłoniach. Bogumił poszedł na czworaki dowiedzieć się o starą Witkową. Już jej nie zastał przy życiu. Umarła tak, jak zawsze mówiła, że chce umrzeć, nie zalegając dzieciom kąta, nie czyniąc im kłopotu. Zaniemogła przy obrządzaniu córczynych świń i chorowała nie więcej nad godzinę. Zdążyła jeszcze tylko prosić nadbiegłych weselników, żeby ją pochowano w haftowanej koszuli, którą sobie z młodości chowała na pogrzeb, nigdy jej na sobie nie miawszy. W chałupie lamentowano, że umarła bez księdza, na co Bogumił rzekł: - Toć do takich jak nieboszczka Bóg przyjdzie i bez księdza. Prawa była kobieta i żyła w Bogu. Pani Barbara upewniwszy się, że Tomaszkowi nic nie grozi, zdecydowała się w końcu odjechać. Bogumił nazajutrz spróbował rozmówić się z synem, ale nie wiedział, od czego zacząć. Jakże bo miał winić go za upicie się na weselu, mającym związek z jego własną, minioną już, ale tak wielką i wstydliwą, i tyle czasu trwającą utratą przytomności? Miał być dla niego surowszy, niźli był sam dla siebie? Tomaszek stał przy drzwiach, nad wiek duży, ciągle wyrastający ze wszystkich swoich ubrań. W ładnej twarzy i niepewnych oczach miał właściwy sobie wyraz niby zwierzęcia zbierającego się do ucieczki albo napaści. Bogumił przyglądał mu się nieznacznie z ukosa, błądząc palcami brunatnej, szerokiej ręki po swej twarzy, ni to by skryć malujące się na niej uczucia, ni to by spędzić z niej troskę. Czekał, aż Tomaszek sam da mu jakąś wskazówkę, jak należy jego swawolę potraktować. - Czy widziałeś, żeby ojciec kiedy się upił - rzekł wreszcie, gdy milczenie się przedłużało, i poczuł niesmak, bo przecie za młodu bywał pijany. Tomaszek, zdawszy sobie sprawę, że nic mu prócz wymówek nie grozi, zaczął swoim zwyczajem skwapliwie oskarżać drugich. To nie on, to fornale gwałtem zmuszali go do picia, śmieli się, że co on za taki niedojda, nie chce pić na weselu; Bogumił odwrócił się ku niemu i bacznie słuchał. I doznał w swoich ojcowskich ambicjach pewnej ulgi, gdyż teraz dopiero spostrzegł coś, co zasługiwało na naganę. Tak, to tłumaczenie było czymś daleko gorszym niż upicie się. - Zawsze drudzy są winni temu, co ty wyprawiasz - sarknął. - Jak tak dalej pójdzie, to źle skończysz, bo kto nigdy nie czuje się winien, ten do wszystkiego złego będzie zdolny. - Ja nikomu nic złego nie robię - bąknął ostrożnie Tomaszek. - Sobie źle robisz. Zdrowie swoje chcesz zmarnować. Duszę swoją chcesz zgubić... Bogumił przerwał uderzony osobliwym odkryciem. W samej rzeczy, ten chłopiec miał dziwną skłonność do czynienia źle raczej sobie niż drugim. A przecie jednocześnie zdawał się być od dziecka szalonym egoistą. Zaskoczony tym jakby sprzecznym w sobie zjawiskiem, Bogumił szukał prędko myślą, co by tu synowi powiedzieć. Może coś o Bogu. Nie, nie należał do ludzi używających imienia Boga jako pogróżki. Zasępił się i rzekł: - A to, że rodziców tak martwisz, to cię nie obchodzi? Tomaszek dorozumiawszy się mniej więcej, o co idzie, złożył ręce: - Ja już nie będę, tatusiu. Niech się tatuś nie gniewa. Ale Bogumił nie czuł gniewu, czuł wstyd. Zakrył znowu twarz ręką i dziwił się, do jak daleko idących myśli usposabia go to błahe zdarzenie. Bo wstydził się, że występuje tu jako przykładny ojciec, mający gromić swoje zbłąkane dziecko. Wszak choćby nawet był, pomimo wszelkich błędów życia, lepszym człowiekiem niż to, na co się zapowiada jego syn - czyż być dobrym to jest jaka zasługa? Nie wiedział, czym się to dzieje, ale czuł, że w uczciwym i prawym życiu nie ma żadnej zasługi, ale natomiast w postępowaniu źle jest wina i jest nieszczęście. Jedyne prawdziwe nieszczęście. I znów, jak niegdyś, gdy miał do czynienia z Katelbą, wydało mu się, że tylko współczucie czy miłosierdzie może tu być na miejscu. Nawet i wobec dorosłego, a cóż dopiero wobec dziecka. Wstał i nie myśląc wiele, co czyni, przycisnął głowę Tomaszka do serca. - Ojciec zawsze ci poda rękę; żebyś jej tylko nie odtrącał - chciał powiedzieć, ale wydało mu się, że chłopiec go nie zrozumie. - Ojciec cię kocha - rzekł tedy. - Ojciec cię kocha. Wspomnij to sobie, jak masz zrobić co złego. Tomaszek z wyraźnymi oznakami radości całował go po rękach. - Cieszy się, że nie dostał w skórę - pomyślał Bogumił i westchnął. Kiedy wkrótce potem jechał z Tomaszkiem do Kalińca, musieli po drodze stanąć i zdjąć czapki, gdyż z czworaków wychodził pogrzeb Witkowej Ciechanichy. Tłum wczorajszych weselników szedł za trumną, spoczywającą na przybranym świerczyną wozie, i śpiewał: O Boże dobry, Boże litościwy, racz być tej duszy nędznej miłościwy, jakoś ją stworzył pomóż do zbawienia, użycz Twej łaski, broń od potępienia. 12 Ledwo Bogumił i Tomaszek zdążyli się przywitać z oczekującą ich markotnie panią Barbarą, ktoś zadzwonił. Tomaszek rad zdarzeniu, które odrywało uwagę rodziców od jego wczorajszej przygody, skoczył otworzyć. Przyszła wujenka Michalina, w czarnych aksamitach i czarnym pilśniowym kapeluszu wygiętym jak czółenko, piękniejsza niż zwykle, rumiana, prawie młoda, tchnąca z daleka nowiną. - No! Jesteście? I pan Bogumił? Jak to dobrze! - wołała od progu. - Co się dzieje! Czy wiecie, co się dzieje? Bo ja już po prostu nie mogłam w sklepie usiedzieć! - A czy ty możesz gdzie kiedy usiedzieć? - zaśmiała się pani Barbara. - Siadajże chociaż u mnie. I cóż takiego się stało? Słyszałam, że podobno w całej Rosji stają pociągi? - Dobra sobie - obruszyła się pani Michalina. - Pociągi! Wszystko staje! Absolutnie wszystko. Fabryki, koleje, poczty, dorożki. Ceglarski wczoraj wrócił z Warszawy i mówi, że za dwa, trzy dni u nas będzie to samo. W Rosji podobno już policja zaczyna strajkować, wojsko się buntuje! Pani Barbara uczuła w sobie znajome, dławiące za gardło i razem ożywcze wzruszenie, które pojawiało się w niej zazwyczaj tylko na wiadomość o doniosłych wypadkach natury ogólnej. Bogumił, nie będąc tym razem tak pobudliwy jak wtedy, kiedy się dowiedział o ustępstwach dla gmin, zagadnął tylko: - Więc to znaczy, że co? Rewolucja? Ale przecież rząd dał już jakieś ulgi. Ma być nawet zwołana ta Duma. - Panie Bogumile - ofuknęła go wujenka Michalina. - Pan mówi jak dziecko. Duma? Figa nie Duma. Ceglarski - powoływała się na swój ostatni autorytet - powiada, że to tylko mydlenie oczu. Pan wie, jaka będzie ta Duma? Nawet rosyjskie gazety piszą, że to będzie kilkaset nowych posad dla urzędników do przeglądania papierów. Kilkuset durniów do wykonywania na ślepo tego, co im każe wola najwyższa. Wszyscy inteligentni Rosjanie śmieją się z tego w kułak. Teraz już nie tego potrzeba. Przecież wiecie, jaki Ceglarski jest zwolennik legalności. A i on powiada, że dzisiaj w Rosji nawet święty stałby się rewolucjonistą. Tak czy inaczej wiadomości te sprawiły, że Bogumił i Barbara nie byli w możności podjąć żalów, które między nimi od wczoraj narosły, ani naradzić się nad dalszym postępowaniem wobec Tomaszka. Jego przewinienie zbladło zupełnie w obliczu tych win, sądów i kar, których widownią miała się stać niebawem tak znaczna część Europy. A i gniew pani Barbary o Felicję, wesele i tym podobnie stopniał nagle, bo gdy ludzi pokłócą sprawy prywatne, to godzą ich publiczne, tak jak na odwrót - niezgodę w sprawach ogólnych koi bliskość osobista. Jak gdyby życie domagało się chociaż takiego wyrównywania wszelkich rozdźwięków bez wyjścia. Zresztą Bogumił śpieszył się wracać do roboty i odjechał jeszcze przed odejściem Ostrzeńskiej. Tomaszek zbiegł za nim do wolantu i nie wrócił na górę, a wujenka Michalina zwierzyła się raptem pani Barbarze z troski bardziej poufnego rodzaju. - Basiu - szepnęła - czy ty wiesz, że ta... Katelbina odjechała jednak od męża? Wzięła ze sobą dziecko i mieszka już tu w Kalińcu. Pani Barbara nie mogła przez chwilę objąć myślą ani uczuciem tego, co usłyszała. Ale gdy jej się to wreszcie udało, poczuła się, ku własnemu zdumieniu, tak, jakby znienacka otrzymała sama, najosobiściej cios w serce. I to gdy, najzupełniej nie przygotowana, bujała myślą wśród dziejów świata, pewna, że wszyscy tym już tylko nareszcie żyją. - Jak to? - rzekła osowiale. - Biedny Katelba. I w ogóle, co tym ludziom do głowy przychodzi. Ta Celina chyba straciła rozum. Bo czyż Janusz się z nią ożeni? - Ożeni? Przecież ona nie ma rozwodu. I ja im go nie przeprowadzę, to trudno! To nie jest żona dla Janusza. Ona go zgubi do reszty. Co Joachimowa zaczęła, to ona skończy. A ja już byłam taka szczęśliwa, że Janusz wziął się na powrót do medycyny! Ceglarski ma na niego zbawienny wpływ. Ale teraz wszystko znów diabli wezmą. - A gdzież ona mieszka? - spytała ostrożnie pani Barbara. - Kto? Celina? A wynajęła sobie aż dwa pokoje na Sukienniczej. Dostała posadę kasjerki w Gazecie Kalinieckiej. Widziałaś coś podobnego? Na tom tę żmiję uczyła w sklepie książki prowadzić. Pani Barbara zdawała się toczyć ze sobą walkę. - Właściwie - rzekła po namyśle - to ona bardzo ładnie zrobiła. Poszła za głosem serca. Zaryzykowała opinię, wszystko. Wzięła życie na swoją odpowiedzialność. Ja się tego nawet po niej nie spodziewałam. - Ale, bajki, moja kochana - oburzyła się pani Michalina. - Za głosem serca? Powiedz chyba - za głosem bezwstydu. Janusz jej wcale nie kocha. Ta kobieta nie ma za grosz ambicji ani godności. On od niej ucieka, a ona chodzi za nim i żebrze o każde spotkanie, aż już ludzie się zaczynają oglądać. Przyłazi po prostu na podwórze i stoi albo chodzi, aż póki nie zobaczy go w oknie i w ogóle w jakiś sposób nie wyciągnie za sobą. Tfu! Pani Barbara dostała wypieków. Miała niedorzeczne wrażenie, jakby ją samą obrażano tymi słowami. Wujenka Michalina tymczasem pytała zdenerwowana: - Ja i teraz, czy ty wiesz, dlaczego ja tak latam po mieście? Ja jego szukam! Antoniowa do mnie aż do sklepu przyleciała, że przyszedł pacjent, a jego nie ma w domu. Oczywiście siedzi u Celinuchny, bo jej też nie ma w administracji. Co to za człowiek ten Janusz, co to za gamoń, ty nie masz pojęcia, co ja z nim cierpię - wybuchnęła i zaczęła się skarżyć na niedołęstwo młodszego syna oraz dziwaczność jego usposobienia. Świadczyło to o niezwykłym wzburzeniu, gdyż na ogół pani Michalina lubiła się raczej pysznić synami. Od czasu rozmowy w sierpniu zeszłego roku w Serbinowie pani Barbara drugi raz dopiero słyszała o Januszu jako o przedmiocie matczynej zgryzoty. - Ale dlaczego ty myślisz, że Celina ma Janusza zmarnować? - spytała. - Przecież oboje pracują, zarabiają, a ta miłość może go właśnie... - Mowy nie ma o żadnej miłości - żachnęła się wujenka Michalina, która niezależnie od danego wypadku z trudem znosiła myśl, że w życiu jej synów może odgrywać rolę jakaś inna kobieta poza matką. - A co do zarabiania, to ona jest przecież do niczego, prędzej czy później straci tę posadę, a wtedy co? Janusz ma na nią łożyć? Z czego? Basiu - zerwała się - wyrzuć mnie, moja kochana. Przecie ja mam go szukać. Te wiadomości z Petersburga tak mnie wzięły, zapomniałam o wszystkim. Tylko że ów pacjent już sobie pewno, psiakość, dawno poszedł. Pani Barbara, zostawszy sama, chwilę porządkowała zamęt, który w niej powstał. Rewolucja - Tomaszek - w ogóle przyszłość dzieci - czuła, że to są sprawy dla niej ważniejsze, ale zarazem wiedziała, że nim się nimi zajmie na zawsze, musi raz jeszcze, ostatniusieńki raz odwrócić się i spojrzeć w pewien zgniły loch serca, by go wreszcie na wszystkie czasy zamurować. Zagłębiła się w aksamitny fotel po babci Ostrzeńskiej, przerażona i jednak w jakiś sposób szczęśliwa. - O, chwała Bogu, chwała Bogu - cieszyła się. - Oto jakby wyglądał mój los, gdybym była uległa tym szaleństwom, co mnie kiedyś kusiły. Co za szczęście, że nie wysłałam nigdy żadnego z tych listów, które do niego pisałam. Wzdrygnęła się na wspomnienie, że bywała niegdyś gotowa biec do Toliboskiego, padać mu do nóg, błagać, aby jej nie opuszczał, aby pozwolił się kochać. - I jeszcze niedawno, jak głupia, żałowałam, że tego nie zrobiłam. Przyciągnęłabym go była może do siebie, ale tak jak żebrak przyciąga jałmużnę. Co za hańba! Strach pomyśleć. Tak właśnie zrobiła pewno nieszczęśliwa Celina i oto jak teraz o niej mówią! A ja, chociaż taka nieradna, tego wstydu potrafiłam przecież uniknąć. Z błogością wspomniała straszne czerwcowe popołudnie, w które uciekła była przed panem Toliboskim. Wprawdzie jego wizyta nie mogła mieć żadnego znaczenia, ale nawet kiedy wszystko dzieje się już w rzeczywistości urojonej, człowiek chce czuć, że tam, gdzie był tylko igraszką ponurego żywiołu, pokierował w końcu swym życiem według swej woli. A ona się na to zdobyła! W każdym razie doprowadziła do tego, że się sama nie chciała z nim zobaczyć. Tak, to było bardzo rozsądne, bardzo zbawienne, cokolwiek trzeba było potem wycierpieć. Niepotrzebnie tylko poszła w tym cierpieniu aż za daleko, pogodziła się z absolutną porażką. Bo wszak potrafiła w tej porażce odnieść też i pewne zwycięstwo! - Dzięki Bogu, dzięki Bogu - powtarzała. - Biedna, biedna Celina, jeżeli jest z nią naprawdę tak, jak mówi Michasia. Tu panią Barbarę napadły znienacka i podstępnie wątpliwości, że może nie jest tak, może Celina uzyskała swymi szalonymi krokami coś więcej niż upokorzenie i wyżebraną, przymuszoną wzajemność. Właściwie należało jej biednej tego życzyć, a jednak pani Barbara poczuła lęk na myśl, że słowa Ostrzeńskiej mogły nie odpowiadać prawdzie. Nadejście dzieci, pomaganie im w lekcjach, domowa krzątanina przerwały tok rozważań, zanim zdążył się przeobrazić w udrękę. A wkrótce potem wypadki zaczęły następować jedne po drugich z oszałamiającą szybkością, zaprzątając wszystkie uczucia i myśli. Nie minęło i kilka dni, gdy wielki strajk pocztowo-kolejowy ogarnął rosyjski zabór Polski. Stanęły również fabryki, a w obawie rozruchów zamykano częściowo i sklepy. Kaliniec, pozbawiony łączności z Warszawą, czerpał wiadomości o tym, co się tam dzieje, z gazet przywożonych dorożkami z pobliskich miast Wielkopolski. - Wszystko stoi! - wołała pani Michalina Ostrzeńska. - Szósta część globu ziemskiego zamieniła się, no, po prostu w słup soli! - Agnisia odcięta - stwierdziła pani Barbara, lecz nie wierzyła jakoś, by stąd mogło wyniknąć coś złego. Serce jej biło, czekała najdonioślejszych przemian, odgłosy tego, co się działo, napełniły jej wnętrze pulsującą treścią. A cóż dopiero, gdy niebawem, śród ciszy zahamowanego strajkiem życia, rozeszła się po Kalińcu wieść o manifeście cesarskim nadającym jakoby konstytucję! Pani Barbara, wyciągnięta przez bratową, znalazła się na ulicy śród podnieconych tłumów. Wuj Daniel, nie poddając się ogólnemu wzburzeniu, chwytał żonę za poły futra twierdząc, że gotowa jest rzucać się w objęcia żołnierzom i policjantom. Pani Michalina była w istocie przeświadczona, że rząd nie ustąpił, ale po prostu "przekonał się", odrodził, że we wszystkich sługach przemocy ocknęły się nowe dusze i serca. Bredziła coś o rozmowie, jaką miała niedawno w Petersburgu (Anzelm świadkiem) z jedną z wysoko postawionych osobistości i że to na pewno zrobiło swoje, chociaż ma się rozumieć strajki też dużo pomogły. - Do czego pomogły? - pytał sceptycznie wuj Daniel. - No jak to? Autonomia pewna! Autonomię co najmniej mamy już jak w kieszeni. - W kieszeni tak, na to się zgodzę - powątpiewał wuj Daniel. Gromadka rodziny i znajomych stała na chodniku, potrącana przez snujących się przechodniów. Rejent Holszański powtarzał najświeższe hasło dnia, słowa Wittego, że "Rosja przerosła formy istniejącego ustroju". - Co za wspaniały koniec tych wszystkich denerwujących niepokojów - cieszyła się rejentowa. - No i koniec wreszcie tej przygniatającej nienawiści do Rosji - dodał Holszański zaciągnąwszy się papierosem. - Bo przecież jeżeli co, to wolność jest tym jedynym na świecie zwycięstwem, które łączy najbardziej zawziętych wrogów. - Dożyliśmy niezwykłych czasów - szepnęła pani Barbara. Środek ulicy zgęstniał, odgłos kroków zabrzmiał bardziej rytmicznie. Zwarta grupa ludzi o młodych twarzach szła nie wiadomo dokąd, śpiewając: Na barykady, ludu roboczy, czerwony sztandar do góry wznieś... Tuż za czerwoną płachetką, łopoczącą nad głowami idących, ukazała się druga, z białym orłem. Część pochodu śpiewała: Boże, coś Polskę, przez tak liczne wieki... Dźwięki dwu pieśni skłóciły się, lecz brzmiały razem dalej. Rozmawiający zamilkli, panowie mimo woli odkryli głowy. Nagle ktoś rozepchnął z impetem stojących. Pani Barbara zobaczyła, że ludzie nie idą już, lecz biegną. Słychać było krzyk: - Biją! - Biją! - Wojsko!!! - Co się stało?! - zawołała. - Stać! stać! - rozległo się dokoła. Ulica pustoszała, policjanci wołali: - Rozchodzić się! Rozchodzić!!! - Środkiem jezdni przekłusował oddział dragonów, a gdy zniknął, wszystko wróciło do poprzedniego stanu rzeczy. W wylocie ulicy znów pojawiła się gromadka śpiewających manifestantów. - To było jakieś nieporozumienie. Prowokacja - mówił pobladły Holszański. - Wracajmy - nastawał Daniel Ostrzeński. - Po co my tu stoimy? W ciągu następnych dwu dni Gazeta Kaliniecka wychodziła bez cenzury, a w Towarzystwie Muzycznym odbywały się wiece, na których wszystkie tak długo tłumione uczucia znalazły ujście w pięknych patriotycznych i rewolucyjnych mowach. Dziwiono się, czemu koleje dalej stoją, czemu robotnicy nie wracają do pracy, kiedy przecież, sądząc po manifeście, uzyskano więcej, niż się można było spodziewać. Nim jednak minął tydzień, pani Barbara, wracając z miasta ze sprawunkami, spotkała Holszańskiego, który oznajmił, że w Warszawie w sam dzień ogłoszenia manifestu wolnościowego wojsko tratowało publiczność, strzelano, bito nahajkami, są zabici i ranni. W Kalińcu niebawem zaczęło się to samo. To, co chciano uważać za szczęśliwy kres walki, miało być, jak się okazuje, początkiem nowych zmagań, których wynik pozostawał tak samo niepewny jak przedtem. Pani Barbara smuciła się nie tylko ze względu na interes ogólny. Miała wrażenie, jakby jej odejmowano brutalnie coś, czym poczuła się była sama osobiście wzbogacona. I jak się zdarza w chwilach rozczarowań publicznych nawet z mocniejszymi od niej, stała się znów nieodporna wobec oblegających ją strachów i zmartwień domowych. Zwłaszcza brak wiadomości od Agnieszki, choć przedtem wydawał się zrozumiały i usprawiedliwiony, teraz odbierał jej nieomal przytomność. Może ta szalona dziewczyna była na ulicy, kiedy wojsko strzelało i tratowało? Może jest ranna, zabita? I mimo wielkich w tym kierunku wysiłków, pani Barbara nie mogła powściągnąć chęci, żeby się z Warszawą za wszelką cenę skomunikować. W końcu, idąc za przykładem innych rodziców, nadała depeszę, gdyż telegrafy w jakiś sposób funkcjonowały. Ktoś je obsługiwał, chyba wojsko? Zamykała na to oczy, nie chciała wiedzieć; drżała na myśl, co jej przyniesie odpowiedź. Odpowiedź przyniosła dopiero po trzech dniach (linie telegraficzne ciągle się psuły) wiadomość, że Agnieszka jest bezpieczna i zdrowa. Pani Barbara doznała jednak tylko chwilowego uspokojenia. Bo wnet zaczęły ją nękać wyrzuty sumienia, dlaczego nie powstrzymała się, nie przeczekała złej chwili, skorzystała z usługi władz, z którymi właśnie toczona była walka. To była może jedyna sposobność, kiedy można było niejako osobiście zaświadczyć o swym udziale w tej walce. Okoliczności wymagały tak niewiele, tylko powstrzymania się od chorobliwej przedsiębiorczości, zjawiającej się zawsze wtedy, kiedy była najmniej potrzebna! A jej się już zdawało, że jeśli nie powszednim troskom, to takim wyjątkowym, dotykającym wszystkich, potrafi sprostać. Przygnębienie z tego powodu opuściło ją dopiero częściowo, gdy będąc pewnego dnia w sklepie Ostrzeńskiej spotkała Ceglarskiego. Zaczęła się przed nim użalać na straszne postępowanie władz. Mówiła głośno, może wejdzie jaki urzędnik albo wojskowy, niech usłyszy, to będzie zadośćuczynienie za chwilę słabości ducha. Ceglarski słuchał i uśmiechał się w jemu tylko właściwy, domyślno-pobłażający sposób, co sprawiło, że pani Barbara poczerwieniała i zamilkła. - Bo widzi pani - rzekł wtedy - każdy nowy okres dziejów ma swoje dzieciństwo, chwilę radości i nadziei na długie, piękne życie. Taka chwila z natury rzeczy trwa krótko. Trwa krótko. - No dobrze... dzieciństwo... - podjęła pani Barbara zdziwiona. - Ale przecież... - Pani chce powiedzieć, że to niemowlę dziejowe zginęło śmiercią niewiniątek - wyraził się malowniczo Ceglarski. - Może nie tak całkiem, ale obawiam się, że mu to poważnie grozi. Czy pani idzie do domu? Podwiozę panią. Mam tu konie i powóz. Gdy już toczyli się ku Raciborskiemu Przedmieściu, Ceglarski rzekł: - A co się urodziło na świat, chce dorosnąć, chociaż to życie dorosłe jest cięższe, niż się zdaje. W naszych marzeniach o jawnym życiu publicznym nawet sobie nie wyobrażamy, jakie wolność niesie ze sobą niebezpieczeństwa, pokusy, grzechy. - Ale przecież pan nie myśli, że dlatego nie należy dążyć wszelkimi sposobami do wolności? - oburzyła się pani Barbara, chociaż słowa Ceglarskiego z niezrozumiałych powodów jakby zmniejszyły jej dolegliwości sumienia. - Tego nie myślę - odparł pomału. - Tylko myślę, że jakiekolwiek stosunki formalnie zapanują, nic się nie zmieni, póki ludzie nie zmienią samych siebie. - No, proszę pana. Te nowe warunki zmienią i ludzi. Warunki dużo znaczą. - Warunki znaczą, owszem, o ile w ludziach jest świadomość, że przede wszystkim siebie trzeba przeobrażać. Wtedy tylko można z warunków korzystać. W przeciwnym razie jest się tylko ich igraszką. Pani Barbarze te słowa przypomniały znowu depeszę do Agnieszki. Nie mogła z tym sama pozostać. Czuła potrzebę osądzenia czy rozgrzeszenia przez drugiego człowieka, a właściwie przez tego właśnie człowieka, który z nią jechał. Nie oskarżała się jednak, ale raczej usprawiedliwiała. - Wszyscy mi tu radzili - rzekła - żeby wysłać depeszę do córki. Wahałam się, ale ostatecznie zrobiłam to. W każdym razie to jest dziecko, za które się jeszcze odpowiada. Trzeba wiedzieć, co się z nim dzieje. - A teraz dręczy się pani, że nie powinna była tego zrobić - uśmiechnął się Ceglarski. - Nie trzeba, pani Barbaro. Sumienie musi działać nie wstecz, ale naprzód. Zawsze naprzód. - Dojeżdżamy - rzekła pani Barbara zmieszana. - Szkoda. Dziękuję choć za tę chwilę rozmowy. - Ceglarski pocałował panią Barbarę w jedną, a potem w drugą rękę. - To ja dziękuję. Do widzenia. - Jak ten człowiek mnie zna, chociaż, zdaje się, nic mu o sobie nie powiedziałam - dziwiła się pani Barbara idąc po schodach do siebie. Ale było jej lżej na sercu. 13 Tego samego dnia wieczorem pani Barbara dowiedziała się, że Ceglarski został aresztowany, gdyż powołując się na manifest cesarski nie chciał wpuścić wojska za bramę swojej fabryki, gdzie na dziedzińcu wiecowali robotnicy. Uwolniono go niebawem, ale pani Barbara odczuła żywo to zdarzenie i może dlatego była pewna, że pan Ludwik odwiedzi ją zaraz po swym zwolnieniu. Lecz on tym razem nie pokazał się dosyć prędko; zaraz wyjechał do Oczkowa, zaś potem choć bawił, jak słyszała, w mieście, nie dawał nadal żadnego znaku życia. Był podobno bardzo zajęty, zapewne sprawami publicznymi, które nie najlepiej się układały. Co dzień rozchodziły się wiadomości o aresztach, policja i żandarmi hulali szerząc postrach. Zdawało się, że istnieją dwie władze, z których jedna pod naciskiem okoliczności wydała manifest, a druga starała się gwałtem jego istnieniu zaprzeczyć. Wycofanie się ze wszystkiego nie było jednak możliwe, coś niecoś z ogólnikowych wskazań manifestu zaczęto wprowadzać w życie, a przede wszystkim szykowano się do wyborów i otwarcia zapowiedzianej Dumy. Stanowiło to ledwo drobny ułamek wolności, lecz wielu zamożniejszych i bardziej ugodowo usposobionych ludzi uważało ten ułamek za wystarczający, gdyż ich właśnie on obejmował, stawiał przed niejednym nadzieję połączenia użytecznej działalności publicznej z własną nie do pogardzenia karierą. Pani Barbara była ciekawa, jak Ceglarski się na to wszystko zapatruje. Wyglądała go i złapała się na tym, że co dzień wieczorem stwierdza z przykrością: - Dzisiaj także nie przyszedł - chociaż właściwie powinna była wcale o tym nie myśleć. Wszak byli zwykłymi znajomymi, tyle tylko że chętnie się od czasu do czasu widującymi, lecz nic poza tym. I czy w ogóle do pomyślenia było między nimi coś poza tym? Ceglarski mógł co prawda z łatwością wzbudzić w myślach i uczuciach niepokój nader swoistej natury, usposabiał do zakochania się w nim. Był człowiekiem pełnym uroku, całkiem po prostu ładnym i miłym w obejściu. Ale pani Barbarze zazwyczaj dogadzało, że ten wdzięk postaci i sposobu bycia okazywał się wyrazem uczuć nie miłosnych, lecz przyjacielskich i najzupełniej duchowych. Czemu więc raptem poczuła żałość, że między nimi nic się szczególnego nie dzieje, czemu zaczęło to jakby obniżać w jej oczach wartość ich stosunków? Miałożby jej życie, pomimo tylokrotnego już pożegnania się z tego rodzaju sprawami i tak skromne, być podminowane tęsknotą do przygód miłosnych? Miałażby czuć się upokorzona, że wzbudza w o tyle młodszym od siebie mężczyźnie tylko zaciekawienie duchowe? Ona, której właśnie duchowego obcowania tak zawsze brakowało? A może po prostu, rozdrażniona tegorocznymi przejściami, chciała pokazać sobie (czy też Bogumiłowi), że i z nią jest możliwe to, w co życie innych, jak się ostatnio przekonała, tak sowicie obfitowało? W najmniej spodziewanej chwili, gdy pani Barbara, dziwiąc się w duchu tej pokątnej i niechcianej rozterce, prała w kuchni dziecinne chusteczki i kołnierzyki, Ceglarski przyszedł. I w dodatku, zanim zdążyła wytrzeć ręce i odpasać ścierkę, wszedł za Julką do kuchni. - A ja tu piorę - tłumaczyła się pani Barbara zmieszana. - W domu jest zawsze jakaś brudna robota. Żeby nie wiem co się działo na świecie. Ale kto to wchodzi bez pytania do kuchni? - zgromiła go odzyskawszy władzę nad sobą. - Bo już tak się śpieszyłem, żeby panią zobaczyć - usprawiedliwiał się Ceglarski. - Co dzień wybierałem się wpaść, ale - nie ma pani pojęcia, ile rzeczy nazbierało mi się do załatwienia. Może pani mi da ścierkę, to i ja pomogę przy tym praniu. Pani Barbarze jego przyjacielskie zachowanie się sprawiło niezmierną ulgę. Co za szczęście, że nie patrzy na nią jak na kobietę. Jakaż by się czuła skrępowana i w niewłaściwej roli. A uprzytomniwszy sobie, że tego nie ma, natychmiast odzyskała swobodę bycia. - Wiem, wiem, że pan był zajęty ważniejszymi rzeczami - rozgrzeszyła go bez trudu. - I nigdy bym nie wymagała, żeby pan tracił swój drogi czas na odwiedzanie mnie - zapewniła szczerze. - Ale muszę przyznać, że byłam o pana niespokojna. - Może nie ważniejszymi, tylko nie cierpiącymi zwłoki - zaprzeczył Ceglarski. - Ale już się stęskniłem za panią. - E, gdzie tam. Pan ma tylu przyjaciół. Co dla pana znaczy jedna stara kobieta. Chodźmy do pokoju. - Zwłaszcza taka okropnie stara jak pani, pani Barbaro - mówił po drodze Ceglarski. - Nie wiem, czy pani do końca życia zachowa ten wygląd serio patrzącej na życie młodej panienki? - Panienki o siwych włosach - roześmiała się pani Barbara uszczęśliwiona. Jakiż niepokój posiałyby te jego słowa, gdyby się nie była prędko wyrzekła myśli o bezsensownych i niemożliwych w jej położeniu głupstwach. I jak zarazem same w sobie nie miałyby znaczenia, jakie by wzbudziły oczekiwanie, co też po nich nastąpi. A gdy tylko zdała sobie sprawę, że nic się po nich nie spodziewa, jakimż były krzepiącym dodatkiem do przyjaźni! - Ja też mam siwe włosy. Na skroniach - pochwalił się Ceglarski. - Nie widać. - Nie widać, bo dzień ciemny. Ale przy słońcu... Dzień był rzeczywiście taki, jakby go wcale nie było. Żadna pora w nim się nie odznaczała, od rana aż do tej popołudniowej godziny panował jednostajny bury zmierzch. Ale pani Barbarze ta grudniowa pogoda wydawała się teraz wcale niebrzydka. - A gdzież pani latorośle? - pytał gość. - Nawet nie wiem - poskarżyła się pani Barbara. - Nie umiem stworzyć takich warunków, żeby dzieci w domu zatrzymać. Tomaszek całe popołudnia spędza po cudzych podwórzach, w najlepszym razie z gołębiarzami, a Emilka siedzi wiecznie u przyjaciółki, której rodzina nie bardzo mi się podoba. Nie umiem wychowywać dzieci. - Dzieci pewną dozę wychowania muszą zawdzięczać sobie samym - pocieszył ją Ceglarski. - Sobie samym - powtórzył. - A pani da mi herbaty? - Dam, naturalnie. Julka, moje dziecko, zrób nam dobrej herbaty. Zaparz tak, jak cię nauczyłam. Ale, panie Ludwiku, pan tyle przeszedł. Niechże pan opowie, jak to się stało, że pana uwięzili? - Nic, pani Barbaro, nie przeszedłem. To było takie głupstwo. - Ładne głupstwo. W takich czasach mogli pana jak nic wyprawić, gdzie pieprz rośnie. - E-e-e - zaśmiał się, a potem dodał poważniejąc: - Ja byłem z tego drobnego incydentu nawet zadowolony. Bo widzi pani, w naszej sferze niby to się dźwiga odpowiedzialność za różne sprawy publiczne, ale właściwie to my rzadko ponosimy przykre skutki naszych z pozoru bardzo ryzykownych wystąpień. I jak ja na przykład słyszę, że wojsko gdzieś na kogoś szarżuje, to się zawsze wstydzę, że nie szarżuje także trochę i na mnie. Więc byłem rad... ale naprawdę nie warto się nad tym rozwodzić. - I cóż to będzie, panie Ludwiku, z tego całego zamętu? Zamiast konstytucji mamy stan wojenny. - I nowe hasło: "Nie żałować ostrych nabojów". Taki kurs polityczny rozpoczął właśnie generał-gubernator Petersburga. - No, widzi pan. Ale wybory mają się jednak odbyć! Będzie pan może posłem? - Nie. Zastrzegłem się przeciw stawianiu mojej kandydatury przy jakichkolwiek wyborach. - Uważa pan, że trzeba dalej walczyć? Pewno. Te wszystkie obiecanki to tylko jedno wielkie oszustwo. I pani Barbara wypowiedziała kilka ostrych słów pod adresem rządu. Ku jej zdziwieniu, Ceglarski zaczął te sądy łagodzić. Nie uważał osiągniętego stanu rzeczy za pomyślny i wcale nie łudził się, że jego możliwy udział w przyszłych instytucjach prawodawczych czy samorządowych byłby najlepszym tej pomyślności dowodem. Twierdził jednak, że śladów dobrej woli można się od biedy w nadanych manifestacjach doszukać. Pani Barbara patrzyła zdziwiona. Ceglarski często robił jej takie niespodzianki. Wygłaszał opinie sprzeczne z tym, do czego była przyzwyczajona, i zawsze miała w końcu ochotę z nim się zgodzić; prędzej niż na przykład z bratową czy Holszańską, gdy mówiły to samo, co ona. - Pamięta pani - odpowiadał Ceglarski na jej spojrzenie - jak mówiliśmy kiedyś, że nie można człowieka sądzić na podstawie jednej pobudki. To nawet pani, zdaje mi się, mówiła. Tak samo jest z instytucjami czy też organizacjami, takimi na przykład jak rząd. Nam się zdaje, że ideę może mieć tylko poniżony i pokonany. Ten, kto rządzi, miewa też niekiedy ideę. A widząc zgorszenie w oczach pani Barbary dodał: - No, ja wiem. Rząd jest obcy. Trzeba go zrzucić. Za dużo byłoby o tym mówić. Ale jednym słowem, rozsądek, i może coś więcej, wymaga, żeby wyjść naprzeciw tej odrobinie liberalizmu, który poprzez wojskową klikę z trudem toruje sobie drogę od rządu do społeczeństwa. I coś trzeba w tych ledwo-ledwo polepszonych warunkach robić. Jakoś w tych granicach się ruszać. I Ceglarski zaczął mówić o zaprzątającym go na nowo projekcie regulowania Rośny, a potem o spółdzielczości, której przypisywał nieobliczalne znaczenie w rozwiązaniu sprawy robotniczej. Z dalszego biegu rozmowy pani Barbara dorozumiała się, że Ceglarski stoi na gruncie tej legalnej pracy z całkiem swoistych pobudek, jak to bywa, że podobne przekonania są w każdym człowieku wyrazem czego innego. Pan Ludwik nie łaknął zdaje się ugody z rządem. Łaknął ugody z życiem w myśl swojego poglądu, że każde życie trzeba znosić i każde pomału cierpliwie ulepszać. - Właściwie - rzekł nagle - ja wierzę w nadprzyrodzony porządek rzeczy, który z jednej strony usprawiedliwia istnienie wszelkich ustrojów, z drugiej żadnego nie pozwala uważać za doskonały i nie podległy zmianom. Bo zmiana jest istotą wszelkiej doczesności. Wszelkiej doczesności. Ceglarski już kilkakrotnie zdradzał chęć mówienia z panią Barbarą o tego rodzaju rzeczach, a ona z nim jednym lubiła je poruszać, gdyż nie był, tak jak na przykład księża, z urzędu i tytułu posiadaczem prawdy i nie usiłował się z tą prawdą narzucać. Zwierzał się po prostu z myśli, do których doszedł, z przeżyć, których sam rzeczywiście doznał. Na mocy tych przeżyć był przeświadczony o istnieniu niematerialnej rzeczywistości wyższego rzędu, której świat widzialny był tylko częściowym przejawem czy też dziełem. Poczucie łączności z tym lepszym, nadprzyrodzonym pierwiastkiem bytu - mówił - pomaga żyć, jest źródłem wszystkich bezinteresownych instynktów moralności. Ceglarski nie szafował przy tym słowami: Bóg, Opatrzność i tym podobnie, w ogóle obracał się pośród owych tajemnic bytu z należną i budzącą w pani Barbarze zaufanie ostrożnością. Ale nie miał nic przeciw temu, że ludzie objaśniają sobie przedmiot swej wiary za pomocą dogmatów i obcują z nim za pomocą obrzędów tego lub innego wyznania. Sam pochodził przez ojca z rodziny ewangelickiej, przez matkę - z katolickiej. Formalnie, a może i ze skłonności uczuciowych był katolikiem, podobnie jak Niechcicowie i Ostrzeńscy słabo praktykującym, to jest bywającym w kościele o tyle, o ile do tego wymagały okoliczności życiowe, ale nie bez przejęcia słuchającym odbywających się wtedy nabożeństw. Kościół nie był mu jednak do życia religijnego konieczny, a jako instytucja o zachłannych, na wskroś doczesnych interesach, budził w nim życzliwy, lecz dość ostry krytycyzm. Na tym punkcie zgadzali się już dawniej z panią Barbarą, która poza tym, prawdę mówiąc, jak większość ludzi, nie wiedziała na pewno, w co wierzy, a w co nie. Sądziła, że nie wierzy w dogmaty, ale znała właściwie tylko ich potoczną zdawkową wersję, która jedynie dochodzi do świadomości ogółu; w gruncie rzeczy nie zagłębiała się nigdy w te sprawy. Powątpiewała częściowo z naturalnej skłonności, która jest równie uprawniona w duszy człowieka jak skłonność do wierzenia, a częściowo powątpiewała w taki sam sposób, w jaki ludzie wierzą - na rachunek cudzego doświadczenia czy też rozumowania, z którym spotykała się zwłaszcza w czasach młodości. W tym roku jednak pierwszy raz od dawna miała silniejsze przeżycia z tej dziedziny. Toteż gdy Ceglarski zaczął mówić na ten temat, wydało jej się to bardzo na czasie i słuchała z pewnego rodzaju chciwym zainteresowaniem. W jego rozumieniu religii widziała możliwość znalezienia czegoś, co lepiej niż prawdy kanoniczne odpowiadało jej pojęciom i potrzebom duchowym. A jednakże miała chętkę podać jego rozważania w wątpliwość, może - by się o ich prawdziwości lepiej upewnić, może - by się bronić przed niebezpieczną łatwością, z jaką udzielało jej się wszystko, co pochodziło od tego miłego człowieka. - A wie pan - rzekła z wahaniem - raz, nie tak dawno, przeżyłam taką chwilę, kiedy mi się nie to, że zdawało, ale byłam wprost pewna, że nie ma żadnej duszy. Zdjęła mnie zgroza, przyznaję. Ale potem nie miałam czasu, nie wracałam więcej do tego, więc ta pewność chyba we mnie została, a jednak żyłam, starałam się o wszystko... Więc widać można żyć i z taką straszną pewnością; tylko na razie, w pierwszej chwili zdaje się... - Mogła pani o tym nie myśleć - wpadł jej w słowa Ceglarski. - W tym, że się pani czuła na siłach mimo wszystko dźwigać i znosić życie, była już wiara. W ogóle - dodał - niewierzących jest o wiele mniej, niż się zdaje, i gdyby Kościołowi nie chodziło raczej o posłuszeństwo niż o moralność i wiarę... Pani Barbara przerwała: - Każdego dnia - rzekła biegnąc myślą po wydarzeniach życia własnych i cudzych - tyle szczęścia ludzkiego się kończy, tyle złudzeń, tyle nadziei umiera, że to albo wszystko nie ma żadnego sensu, albo ma sens, tak jak pan mówi, wyższy i niepojęty. I w tej chwili na przykład jestem pewna, że moja dusza istnieje i że jest częścią tego wyższego sensu. Ale która pewność odpowiada prawdzie, czy ta, czy tamta? - W moim przekonaniu - rzekł bez wahania Ceglarski - ta, której się więcej pragnie. I żyć można tylko podług tego, czego się... Spojrzał na bijący godzinę zegar i zerwał się. - Ależ ja mam zaraz u siebie w fabryce zebranie! A to się zabałamuciłem! Co pani ze mną robi, pani Barbaro! Przecież ja muszę lecieć. Zakładam kooperatywę. I tak mi przeszkadzają, jakbym się zabierał do czegoś bardzo złego. Robociarze podejrzewają, że ich będę prowadził na pasku, a fabrykanci krzywią się, że bałamucę robotników. Księża chcą, żeby to była placówka Kościoła, a socjaliści - żeby sklepik należał do partii. Było już ciemno. Pani Barbara zapaliła lampę. - Żebym to ja umiała panu co pomóc - westchnęła. - Ale ja jestem taka do niczego. Dziwna rzecz, o ile praca społeczna znajomych dam budziła w pani Barbarze opór, o tyle, słuchając Ceglarskiego, czuła się zawstydzona swoim brakiem energii życiowej. Tym bardziej niepojętym, że w myślach była przedsiębiorcza, nawet ryzykantka. - A w praktyce - oskarżyła się - jestem taka, jakbym nie była postępowa, tylko przeciwnie - zakamieniała konserwatystka. Boję się kroku zrobić. - Pani współczuje z tym, co się dzieje, to dosyć - uśmiechnął się Ceglarski. - Nie pani jest potrzebna rewolucji czy tam wydarzeniom ogólnym, ale one potrzebne są pani. Może to nie najlepiej, ale trudno, tak jest. - Nie rozumiem. Dlaczego? - stropiła się pani Barbara. Usiedli nagle z powrotem, jakby teraz dopiero mieli przystąpić do właściwej rozmowy. - Dlatego - rzekł Ceglarski ze swym szczególnym uśmiechem - że między innymi... bo jest może do tego więcej przyczyn... ale między innymi nie posiada pani w sobie tego nadmiaru życia, tej pełni wewnętrznej, która w czynach udziela się światu. Pani się nie gniewa, że mówię tak otwarcie? - spytał kładąc dłoń na jej ręce. - Nie. Za co miałabym się gniewać? - Nie? No, to dobrze. Bo to nic nie szkodzi... Kto się choć w taki sposób jak pani łączy z życiem ogólnym, łączy się z nim w każdym razie. Usiłuje wyjść poza siebie. To już dużo, choćby nic więcej nie miało z tego wyniknąć. Są nawet ludzie - dodał - którzy potrafią to, nie wychodząc poza codzienną pracę na najskromniejszym odcinku życia. Pani mąż zdaje się do nich należeć. W przedpokoju zaczął dźwięczeć raz po raz natarczywy dzwonek. Julka otwierając mówiła: - Dzieci! Dzieci! Skromnie! Co tak dzwonicie jak na pożar? - Chodziliście gdzieś razem? - spytała pani Barbara, kiedy dzieci weszły i przywitały się z gościem. - Nie... Tomaszek był na podwórzu, a ja u Bronki - objaśniła Emilka. - Cóż gołębie? - zwrócił się Ceglarski do Tomaszka. - Jakie hodujesz? Fajfry? Garłacze? Poluchy? Tomaszek spojrzał na niego z uznaniem. Po odejściu Ceglarskiego pani Barbara zasiadła z Emilką do zadań, a po kolacji strofowała Tomaszka, że nic sobie zawczasu do szkoły nie przygotuje. - Przecież matka nie będzie za tobą całe życie chodzić i posługiwać. Gdzie masz piórnik? Tomaszek! Nie zasypiajże w ubraniu! Pomagała mu, na wpół śpiącemu, rozbierać się, ale gniewała się tylko tak sobie, bo w gruncie rzeczy była najlepszej myśli zarówno co do Tomaszka, jak do wszystkiego na świecie. I kiedy potem sama się położyła, to po raz pierwszy od niepamiętnych czasów trudno jej było zasnąć nie z troski, tylko z osobliwego wesela. Była taka wybita ze snu, że wprost dziwiła się, jak to ludzie w ogóle mogą spać. Miała ochotę zrywać się, dokądś biec, coś czynić, a bodaj choćby śpiewać. Cóż wywołało tę radość - może rozważania o religii? - Nie wiem, czy wiara daje uspokojenie i szczęście - myślała - czy może, jak człowiek z jakich innych przyczyn nabiera zaufania do życia, to skłonny jest też wierzyć? Ale to na jedno wychodzi. Raptem przypomniała sobie słowa Ceglarskiego o Bogumile. Zamajaczyła, że występował tu dziś niby jako Bogumił czyniący swoje wyznanie wiary. Tak, gdyby Bogumił umiał mówić, mówiłby na pewno coś w podobnym rodzaju. Czemu dopiero od obcego człowieka musiała czerpać, czego tamten miał pewno w sobie pod dostatkiem? Widać tak już być musi, że jeden człowiek pomaga poznać i ocenić drugiego. Czego jeden udziela słowem, temu drugi przyświadcza życiem. Wtem oburzyła się, że myśli tak dobrze o Bogumile teraz, kiedy on już może i przestał na to zasługiwać. A jednak czuła skłonność myśleć dobrze o wszystkim, nawet o sobie. - No tak - przyznawała - jestem nieznośna, martwię się, boję, błąkam, ale może dlatego trafię czasem choć przy czyjejś pomocy na takie myśli, na które inaczej... kto wie... może bym nigdy nie wpadła. Skąd ten młody jeszcze człowiek - dziwiła się - wie tyle o mnie, dalekiej sobie kobiecie. Więcej, niż wiem ja sama. A może to sprawiło mi największą przyjemność, że w ogóle mówił o mnie. Zawsze to dowód zainteresowania i bliskości. Tak czy owak dobrze na mnie wpływa i to wszystko. I nic więcej nie trzeba. I nawet - cieszyła się - czy może być na świecie coś więcej, coś lepszego? 14 Zima tego roku była dżdżysta i chmurna, a więzienie w Kalińcu przepełnione. Panie zajmujące się pracą społeczną, przelęknione represjami, odważały się co najwyżej zakupywać w sekrecie nabożeństwa na takie lub owakie narodowe intencje. Tylko cóż, pani Holszańskiej, pani Ostrzeńskiej to bynajmniej nie wystarczało. Resztki dawnych rodowych tradycji nie pozwalały im odstać od spraw publicznych, a nadmiar energii życiowej pchał je do działalności poniekąd ryzykownej. Rejentowa Holszańska całą swą dotychczasową dobroczynność skierowała ku pomocy więźniom politycznym i przekradającym się przez granicę spiskowcom. Jej dawne doraźne ambicje zeszły na drugi plan, czuła się jakby dźwignięta na wyższy szczebel istnienia. Pod pozorem wspomagania biednych założyła przy swych przytułkach szwalnie i składnice ubrań, a w samym więzieniu zorganizowała dożywianie aresztantów, których często przywożono skądciś partiami na krótki czas, by wnet wyprawić ich dalej. "Osobiste wpływy" pani Michaliny bardzo się teraz przydawały, zwłaszcza kiedy chodziło o zmylenie czujności władz. Holszańscy byli w stosunkach z jednym ze znanych obrońców politycznych w Warszawie, który przysyłał im ludzi zmuszonych przytaić się na jakiś czas lub uciekać przez kordon. Dali się też wciągnąć do ideowego i pieniężnego wspomagania podziemnych robót partii socjalistycznej, której dążenia mniej więcej odpowiadały ich nieobojętnemu na sprawę społeczną patriotyzmowi. W związku z tym zaraz po Nowym Roku brali udział w zebraniu inteligencji kalinieckiej, na którym przedstawiciel warszawskich tajnych władz rewolucyjnych, niejaki towarzysz Sebastian, zagrzewał do współudziału w działalności przeciwrządowej. Tego młodego człowieka znali już z jego poprzedniej bytności w Kalińcu. Znali nawet jego prawdziwe nazwisko - Marcin Śniadowski - i weszli z nim niejako w stosunki osobiste, gdyż okazał się synem zapomnianych, ale dobrych znajomych rejenta Holszańskiego z czasów młodości. Marcin Śniadowski przybył tym razem głównie właśnie w tym celu, aby podtrzymać ducha oporu wśród sympatyzującej z ruchem inteligencji. W myśl instrukcji, którą był otrzymał, należało za wszelką cenę nie dopuścić do znarowienia się ludzi zapowiedziami listopadowego manifestu i do zmniejszenia się w związku z tym ofiarności na cele walki z caratem. Jednocześnie polecono mu odbyć dwie masówki robotnicze, pchnąć naprzód robotę w miejscowym komitecie okręgowym partii oraz wybadać warunki dla ewentualnej akcji bojowego wydziału partii. (Partia nie rozporządzała w tym czasie nadmiarem wykwalifikowanych ludzi i zmuszona była posługiwać się wybitniejszymi różnostronnie.) Towarzysz Sebastian zamieszkał w przytykającej do rynku wąskiej uliczce Piekarskiej u głuchoniemego introligatora Borowskiego, którego żona była w partii. Borowscy gnieździli się w dwu pokoikach pod dachem. W jednym znajdował się warsztat, w drugim sypiali, jedli i gotowali. Mieli troje dzieci, dwoje normalnych i jedno głuchonieme. Śniadowskiemu chcieli oddać własne łóżko, ale gdy się nie zgodził, pościelili mu z westchnieniem w warsztacie na podłodze. Przykryty swoim płaszczem, spał świetnie, gdyż dwie ostatnie noce spędził na masówkach i konferencjach partyjnych. O świcie zbudziło go zimno rannego przymrozka, wdzierające się wszystkimi szparami do izby. Mansardowe okno było zasrebrzone rosą, za drzwiami gaworzyły już starsze dzieci Borowskich i rozlegało się od czasu do czasu naglące stęknięcie niemego introligatora. Marcin wstał, zrzucił bieliznę, umoczył ręcznik w przygotowanej dla niego misce i wytarł się lodowatą wodą. Był młodzieńcem dwudziestu dwu lat, średniego wzrostu, długonogim, kształtnej budowy, o niepowszednio pięknych rękach i stopach. Włosy miał bujne, ciemne z ognistym połyskiem, młodzieńczy zarost przejrzyście osłaniał słabo zarysowaną, chłopięcą brodę. Świeża jak u dziecka cera, bardzo wysokie czoło, mocne barki i szeroka pierś nadawały mu wygląd zwycięskiej, zdrowej młodości, jednak szczególna, prawie olśniewająca biel ciała nosiła na sobie znamię niepokojącej kruchości i delikatności organizmu. Gwiżdżąc marsza weselnego z Lohengrina ubrał się, uporządkował posłanie, wyniósł wodę po sobie do zlewu w sieni, a wróciwszy oznajmił przez drzwi: - Ja już jestem, towarzyszko, gotowy. Borowscy też już byli odziani i pośpieszyli przyrządzić śniadanie. Borowska zarzuciła chustkę, żeby zbiec do sklepiku po chleb i mleko. Marcin chciał ją wyręczyć, ale nie dała. - Wam, towarzyszu - rzekła - nie trzeba bez potrzeby się pokazywać. W sklepiku znają i mnie, i moje garnki, zaraz by zaczęli mówić, kto to taki przyszedł od nas po mleko. Przyznał jej rację i pomógł Borowskiemu rozpalać ogień, udając za pomocą wymachiwania rąk, że się z nim porozumiewa. Po śniadaniu Borowska wzięła skończoną robotę męża, by roznieść ją po klientach, najstarszy chłopiec, owiązany chustką na krzyż przez piersi, podreptał do szkoły miejskiej, sześcioletniej dziewczynce matka poleciła bawić trzyletnią niemą siostrę, zamknąwszy je obie w sypialni, żeby nie przeszkadzały "panu". Marcin usiadł w warsztacie na ławce i zaczął się przygotowywać do czekających go zebrań. Kiwając się z założonymi na piersiach rękoma, szeregował i wrażał w pamięć kolejność kwestyj, które zamierzał poruszyć. W izbie było zimno i szaro. Na ziemi i na szafie leżały wielkie arkusze żółtej tektury i grube zwoje papieru. Spomiędzy dwu śrub żelaznych imadła wyzierał odarty z okładki, zesznurowany grzbiet książki, między deskami prasy połyskiwały złocone brzeżki wykończonych już tomów. Na półce kłębiły się lniane nici i stały zesuwające się na siebie podarte książki. Czuć było klejem, tekturą i konopnymi sznurkami. Borowski siedział pod oknem przy stole i ciął ostrożnie marmurkowy zielony papier. Nożyce za każdym rozwarciem wydawały krótkie piśnięcie, pracowita cisza brzmiała twardym odgłosem krajania, chrobotem i szelestem papieru. Borowski był niezwykle wychudzonym człowiekiem o prawidłowej, inteligentnej twarzy, niczym nie zdradzającej przypadłego mu w udziale kalectwa. Zdawałoby się, że wobec jego niemoty nic nie będzie Marcinowi Śniadowskiemu przeszkadzało rozmyślać: tymczasem Borowski zaczął niebawem okazywać chęć nawiązania z nim po swojemu rozmowy. Najpierw przechylił się na bok i złożył głowę na dłoni, następnie zaczął coś na niedużej wysokości od ziemi niby to rozpościerać. Na koniec złożył ręce jak do modlitwy i wzniósł oczy do nieba. Marcin mimo woli wpatrywał się w te znaki, zawstydzony, że nie może zrozumieć. Na wszelki wypadek pokiwał serdecznie głową. Borowski, przyjąwszy to życzliwie do wiadomości, zaczął ponownie gestykulować. Zrobił palcem krąg na swym brzuchu, a następnie, otarłszy dłoń, zaczął na niej kantem drugiej dłoni jakby coś krajać. Marcin pokiwał znowu głową i pomyślał, że właściwie należałoby przerwać te wynurzenia introligatora, który widząc go siedzącego na pozór bezczynnie chciał mu zapewne urozmaicić czas. Wystarczyłoby napisać na kartce, że jest zajęty. Borowski umiał czytać. Ale Marcinowi wydało się to niepotrzebnym okrucieństwem. - To jest wielkie ułatwienie - myślał - móc nie brać pod uwagę błahych spraw lichego, pojedynczego człowieka, kiedy idzie o sprawy wszystkich. Ale nie należy sobie nigdy niczym ułatwiać zadania. Ten biedak widać bardzo łaknie porozumiewania się z ludźmi. Leżało to w naturze Śniadowskiego, że na przekór wskazaniom partii chciał mieć zawsze na widoku człowieka, nie zaniedbać najmniejszego drobiazgu, którym by można mu pomóc. Dziwna to jest i straszna właściwość idei - myślał - że, będąc przeznaczona dla ludzi, może wejść w życie tylko pomiatając człowiekiem. Wiedział to, ale tego nie mógł sprawić, aby mu się nie chciało tych wszystkich ogólnych zadań godzić o ile możności z żywą miłością do człowieka. Z wielu rzeczy ogołocił swe młode życie, poznawszy zawczasu twardą konieczność wyboru, ale tej zawiłości nie potrafił się wyrzec. - Zresztą - usprawiedliwiał się - właściwie dobrze byłoby się nauczyć tych znaków niemowy. To mogłoby się w razie wsypy niezgorzej przydać. I patrząc uważnie na Borowskiego spróbował wyrazić jakąś myśl ruchem ręki, ale nie został zrozumiany. Skorzystał tedy z chwili, gdy Borowski schylił się nad robotą, i wstawszy zaczął przemierzać stancję poza jego plecami. - Najpierw zatem - planował - to, co powinno być wspólne w obydwu przemówieniach. Przedstawić, na czym polega dzisiejszy etap rewolucji. Dotąd społeczeństwo było gromadą niewolników, dla których szczyt upojenia stanowiło hasło zaufania rządu do społeczeństwa, niby zaufanie pana do sługi. Dziś karta się odwróciła. Chcemy rządu, do którego społeczeństwo miałoby zaufanie. I odmawiamy zaufania rządowi carskiemu z Dumą czy bez. Żądamy natychmiastowych dowodów szczerości poczynionych obietnic... I Marcin zaczął porządkować w myśli program żądań na dzień najbliższy. - Zniesienie stanu wojennego. Amnestia. Czteroprzymiotnikowe prawo wyborcze. Zmiana urzędników. Tu wtręt z przykładami, jak dalece dotychczasowi urzędnicy nie mogą wykonywać nowego prawa. Jedno prawo jest głoszone, drugie wykonywane za pomocą tajnych cyrkularzy. Przykład kilku takich cyrkularzy wiadomych partii. Żądania socjalne. W końcu zwołanie konstytuanty do Warszawy i autonomia zaboru rosyjskiego. - Teraz - układał - perspektywy na dalszą działalność. Autonomia nie kresem, ale etapem dążeń do zupełnej przemiany ustroju społecznego w duchu sprawiedliwości społecznej i do całkowitej niepodległości. Mimo braku życiowych danych na osiągnięcie tego celu, jest on rzeczywistością, z chwilą kiedy jest możliwość uczynienia go rzeczywistością naszych pragnień i naszych myśli. O, to jest idea - ucieszył się. - Społeczeństwo nasze przywykło jedynie bronić się przed zagładą. Z tym należy zerwać. Zaczynają się czasy, kiedy psychika polska musi stać się burząco-twórcza, zakładająca własne cele dziejowe. Ten ustęp - namyślił się - dla robotników zmienić w sensie: masy pracujące, dotąd bierne i ciemne, poznały dziś swoją siłę i źródła swoich cierpień... Za którymś razem, kiedy Marcin mijał introligatora, Borowski przechylił się ze swego krzesła i, stęknąwszy parękroć głucho jakby spod ziemi, potrącił go nieoczekiwanie mocnym dotknięciem chudej dłoni. Po czym zaczął znowu pieczołowicie i z namaszczeniem wyprowadzać w powietrzu różnego rodzaju linie i zakrętasy. Marcin uśmiechał się, kręcił i kiwał głową. Jednocześnie myślał: - Teraz, co się tyczy wskazań specjalnych. Wobec inteligencji nie podkreślać patriotycznej strony. Tego w niej dosyć. Raczej bić na grozę sprawy społecznej. Natomiast na tartaku i w cegielni pobudzić świadomość narodową. Tylko masy pracujące mogą być spadkobiercami ideologii powstańczej. Podkreślić i rozwinąć znaczenie wolności narodowej w życiu robotnika i chłopa. Aha - zanotował sobie w pamięci - i jeszcze wspomnieć o dwu innych zaborach Polski. Tu w Kalińcu to szczególnie na miejscu. Do robotników musi to brzmieć mniej więcej tak: o ścianę od was nasi towarzysze z Katowic, z Poznania, ze Lwowa i Krakowa walczą o reformę prawa wyborczego. Nasz ruch wspomaga ich siły, oczy ich są zwrócone z ufnością na to, co się dzieje w Rosji i w Królestwie. W zakończeniu związać dążenia narodowe z ideałami socjalizmu. Zdawało mu się, że jest gotów. Niektóre miejsca przemówień zostawił nieco luźnymi, przeznaczając je na działanie natchnienia i okoliczności, które wskażą, gdzie odstąpić od zamierzonego planu. Nie zdawał się nigdy na samo natchnienie, ale nie lekceważył jego roli. Tylko że prawdziwe natchnienie przychodziło zawsze po tęgiej, wyczerpującej pracy przygotowawczej. Złota myśl zjawiała się wcale nie na początku, a przeciwnie, zawsze na końcu. - Prawda - westchnął nagle, potarłszy czoło - trzeba jeszcze wsadzić parę słów zagrzewających do ofiarności! To mu przychodziło zawsze najtrudniej. Zazdrościł towarzyszom, którzy potrafili najoporniejszych mamutów tak zoperować, że otwierali sakiewki. On był jeszcze na tyle naiwny, że chciał, aby ofiarność publiczna była samorzutna, wynikała z przejęcia się sprawą tak mocno, iżby wydatki na nią stały się wydatkami na siebie. - Może uda mi się to dzisiaj osiągnąć - zamarzył i w tejże chwili usłyszał, że jedna z dziewczynek w drugim pokoju zapłakała. Podbiegł, prowadzony zdziwionym wejrzeniem introligatora, i otwarł drzwi, za którymi starsza córeczka Borowskich z płaczem, wstydząc się i czerwieniąc, oznajmiła, że siostrzyczka się zesiusiała. Marcin przykląkł i zaczął dziecku zdejmować mokre majtki, gdy na szczęście przyszła Borowska. Odniosła robotę, ale jak zwykle biedni ludzie, wróciła już bez pieniędzy, tylko z żywnością dla domu. Przeprosiwszy zamknęła się na chwilę z dziećmi, a wróciwszy od nich zaczęła rozmawiać z mężem. Porozumiewała się z nim za pomocą prawie niedostrzegalnych znaków, na które niemy w lot odpowiadał. I on też gestykulował teraz nie tak dobitnie jak przedtem, a mimo to Marcin miał wrażenie, że rozmowa toczy się nadzwyczaj sprawnie, skutecznie i wesoło. Z ust Borowskiego wydobywało się nawet od czasu do czasu ożywione - e-be-be. Marcin prosił Borowską o wyjaśnienie znaków, które introligator dawał mu, gdy byli sami. - Pewno - rzekła śmiejąc się - opowiadał o swojej chorobie. O mało biedak nie umarł na tyfus, a potem wrzody mu się porobiły. Krajali go. Wszystkie oszczędności na to poszły. I zadłużyliśmy się. Ale to nic - dodała. - Człowiek się niczym nie kłopocze, bo ma nadzieję, że jak ten socjalizm, towarzyszu, zwycięży, to wszystko pójdzie inaczej. Marcin wkładał kapelusz i palto patrząc życzliwie na uderzająco brzydką twarz Borowskiej i z niejasnym zawstydzeniem słuchając wyrażanej przez nią nadziei. W mieszkaniu, gdzie miał wyznaczone spotkanie z miejscowymi przywódcami ruchu, na osobności zasięgał od jednego z nich informacyj potrzebnych mu w związku ze specjalnym zleceniem wydziału bojowego. Wypytał też o granicę. Granicę do przemycania bibuły partia miała tu jakiś czas przed rewolucją w paru miejscowościach, między innymi we wsi Kurzy. Potem była przerwa, a teraz i tamtędy, i tu pod samym Kalińcem przez Kościelną Wieś ku Witoszycom przeprawia się ludzi zmuszonych wiać za granicę. Jest kilku zaufanych przemytników - pierwszorzędnych facetów. Z komitetu Śniadowski wyruszył sam na obejrzenie interesujących go obiektów rządowych. Około czwartej dopiero uprzytomnił sobie, że jest głodny, i skierował się do zauważonej poprzednio małej restauracji. Po drodze stanął na kamiennym, pięknej budowy moście i patrzył na rzekę. Z jednej strony domy zdawały się wyrastać z wody - z drugiej wichrzyła się gąszcz parku. W zapadającym zmierzchu wyglądało to nadzwyczaj malowniczo. - Czort! Wenecja czy co - mruknął z odrobiną zawstydzonego wzruszenia, jakie wzbudza widok piękności własnego kraju. W restauracji drugiego rzędu przy stoliku naprzeciwko siedział tyłem do Marcina jeden tylko spóźniony gość - dorożkarz z numerem na plecach. - Czterdzieści dwa - przeczytał Śniadowski i raptem zesłabł wewnętrznie. Pod takim numerem na Wspólnej w Warszawie spotykał się z niejaką towarzyszką Dianą, w której się kochał. A już tyle czasu udawało mu się nie myśleć o niej! Teraz też właściwie nie myślał, ale kiedy zapłacił i wyszedł, wszystko dokoła: domy, zbłocone bruki, ludzie z parasolami, ulice, mgła nad nimi - stało się jakby widomym obrazem tęsknoty do ukochanej. Była we wszystkim, bo nigdzie jej nie było. Wszystko uprzytomniało jej dalekość i absolutną niedostępność. Kochała go, ale była żoną innego, w dodatku żoną przyjaciela. Jeden z krewnych, któremu Śniadowski zwierzył się był w chwili słabości, obiecywał mu pomóc przez swe stosunki w legalnym świecie do przeprowadzenia rozwodu. Zresztą mogłoby się obejść bez tego, czyż Marcin nie stał ponad przesądami oficjalnych małżeństw? A jednak odrzucał wszystkie takie pokusy. Rozwody, owszem, uznawał to jako ułatwienie dla biednych, męczących się ludzi. Ale wzdragał się obracać tak zaraz to przekonanie na swój prywatny użytek. A święte prawo miłości, wolny związek? - Owszem, tylko że mąż Diany był w partii jego podwładnym. On, Marcin, wysyłał go nieraz na niebezpieczne posterunki. - Co za głupstwa - zgromił się przypomniawszy to sobie. - Dość, ani chwili dłużej o tym i koniec. Czy ja zresztą mógłbym sobie na takie szczęście pozwolić? Może kiedyś ... I nie mógł się obronić od szeptów nadziei, że może, gdy się tak wszystkiego wyrzeknie, wszystko mu zostanie kiedyś wrócone. Życie, mimo czyhającej zewsząd zagłady, zdawało mu się tak bez końca długie. Było w nim chyba gdzieś w oddali to miejsce i ta jego szczęśliwa miłość. Tak jak to w Biblii się mówi, że kto wszystko utraci... Przecież Abraham był gotów zabić syna na ofiarę Bogu i dlatego, że był gotów, Bóg nóż zatrzymał. Ale Abraham podnosząc nóż nie myślał, że Bóg może nóż zatrzyma. Co warta ofiara z myślą, że ją nam los wynagrodzi? Jak wytracić ze siebie takie nadzieje, ba, wytracić to mało. Jak sprawić, żeby nie powstawały? A one powstają niestety i rysują przed oczami obraz tak czarownej przyszłości, że wszystko w człowieku łagodnieje, cała srogość bojownika przemienia się niby w pieśń trubadura. - Baczność, Marcin - wezwał się do porządku. - Strzec się jak ognia wyobraźni subiektywnej. Tylko obiektywną rozwijać, zdolną przewidzieć najmniejszy szczegół bezpośrednio czekającego zadania i najdalszą przyszłość. Ale nie twoją, nie twoją, bracie, a świata. Z tej ożywczej myśli ocknął się na Owocowej, skąd skręcił w bok na błotnistą Graniczną. Tartak Borucha był już cichy i ciemny. Minąwszy bramę i krocząc wzdłuż opasującego to miejsce płotu, Marcin zboczył pod kątem prostym. Koło umówionej furtki stał ktoś, kto przypatrzył mu się z bliska i rzekł: - Tędy, towarzyszu. Weszli na dziedziniec, w którego głębi świeciły się okna niskiego, długiego baraku. O północy wychodząc z mieszkania pewnego lekarza, gdzie miał swe drugie zebranie, Marcin stwierdził z radością, że obydwa bardzo się dobrze udały. Pamięć i natchnienie dopisały mu w całej pełni. Od początku do końca panował nad uwagą słuchaczy i powodował nimi bez trudu, wzbudził entuzjazm, wzmógł ofiarność, podniósł chyba o jakiś stopień podatność tutejszych ludzi do czynu. To mu dało przyjemną świadomość powodzenia. Przez chwilę miał w całym sobie błogie uczucie wypoczynku i szczęścia, które nawiedza nas po każdym pomyślnie doprowadzonym do końca zamierzeniu, bez względu na to, jaka idea, wiara lub interes były jego przedmiotem. Przez połowę drogi do domu wzniosły cel dzisiejszych wysiłków był w Marcinie Śniadowskim jak gdyby nieobecny. Czuł się po prostu wesołym chłopcem, dla którego los jest mimo wszystko uprzejmy i łaskawy. Nie, dalibóg, nie potrzeba nawet żadnej nadziei na przyszłe, dalekie szczęście! Ale kiedy dochodził do Piekarskiej, z minuty na minutę wzrastało w nim poczucie odpowiedzialności za wygłoszone przemówienia. Osiągnięte usposobienie słuchaczy trzeba natychmiast zużytkować. - Tę nić, com ją z tej kądzieli wyprządł, nawinąć co prędzej na jakieś tryby, a choćby zwyczajną szpulkę - myślał przenośniami. - Nie wypuszczać jej z ręki, bo przepadnie i już jej się prędko nie złapie. Powziął cały szereg projektów, które przed zebraniem aniby mu przyszły do głowy. Uwyraźniał je i udokładniał sobie aż do zaśnięcia, z zamiarem przedstawienia ich jutro na komitecie. Na tym zeszedł mu następnego dnia cały ranek. O szóstej wieczorem czekało go znów zebranie, tym razem w cegielni na nieznanowskiej szosie. Nocnym pociągiem zbierał się wyjechać. O pierwszej w południe miał się stawić u Holszańskich. Przyjął zaproszenie do nich na obiad, gdyż miał nadzieję jeszcze i przez tych ludzi w prywatnej rozmowie podociągać te węzły, które wczoraj między inteligencją a partią zaciągnął. Idąc do rejentostwa uczuł raczej, niż usłyszał, dobrze znajomy odgłos uparcie mu towarzyszących czyichś kroków. Stanął przed witryną sklepu i kątem oka obserwował paru ludzi, którzy go wyminęli. Jeden z nich, nieduży, dobroduszny jegomość, stanął tak samo przed oknem sklepu nieco dalej, ale Marcin nie był pewny, czy to ten. Na wszelki wypadek skręcił w pierwszą z brzegu ulicę, siadł do dorożki i kluczył chwilę po mieście. Spóźnił się do Holszańskich i był zły. - Przywidziało mi się po prostu - myślał. - Skąd tu? Nerwy zaczynają się dawać we znaki. 15 Marcin szedł do Holszańskich w przekonaniu, że będzie miał do czynienia z ludźmi gruntownie przekonanymi i zjednanymi dla ruchu. Tymczasem rejent nie spał w nocy i spłodził mnóstwo wątpliwości, z którymi natychmiast wystąpił do Śniadowskiego. Nie dał mu się nawet nacieszyć rzadkością w jego obecnym życiu - ładnie i smacznie podanym przez panią Stefanię obiadem. - Ja nie mogę się pogodzić - mówił częstując Marcina papierosem - ja nie mogę się pogodzić z terrorem. Z waszymi wystąpieniami bojowymi. Marcin odsunął papierośnicę. - Dziękuję - nie palę. - Przepraszam - odparł Holszański z roztargnieniem. Na twarz wystąpiły mu wypieki. - Ja zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby to przyjąć. Pan wie. Broniłem tej sprawy przed innymi. Zamykałem oczy, mówiłem sobie, wy wiecie lepiej, co trzeba. Podziwiam, czczę nawet ludzi, co tak bezprzykładnie ofiarowują swoje życie, ale nie mogę... Nie, panie, pan jest za młody, żeby to pojąć. Marcin postanowił być twardy i uparcie nic nie rozumieć. - Ależ, panie rejencie. Nikt od pana nie wymaga udziału w akcji bojowej. - Tak, ale ona stanowi część ruchu, któremu więcej niż sprzyjam, w którym pokładam wszystkie nieosobiste nadzieje mojego życia... - Ci, którzy zginęli na szubienicy... - zaczął Marcin surowo. - Ja wiem. Ja to wszystko wiem - przerwał rejent. - Niech pan nie stara się mnie wzruszać. Majestat śmierci jest taki, że ten, kto dobrowolnie umiera za coś, ma zawsze rację. Ale kiedy mnie przyszła właśnie ta straszna myśl do głowy, że ten, kto umiera, może nie mieć zupełnie racji. Wy widzicie, jak zamachy wyglądają w waszej własnej duszy. Nie zastanawiacie się, czym one są w oczach tych, co na to patrzą. Nie w oczach wrogów, ale w oczach przyjaciół skrupulatnych etycznie (Marcin żachnął się na te słowa, ale zmilczał). A te rzeczy jednak trzeba brać pod uwagę. Ten, kto idzie w swych uczynkach tylko za swoim głosem wewnętrznym, błądzi tak samo jak ten, kto liczy się wyłącznie z sądem ludzi. Czy nie mam racji? - pytał rejent porwany tym, że myśli tak mu się sprawnie jedna z drugiej wywodzą. - Jednym słowem - streścił się - zmierzam do tego, że wszelkie skrytobójstwo musi budzić otrząs moralny, odbierać wiarę, że piękna sprawa może zwyciężyć tylko szlachetnymi środkami. To odstręczy wielu ludzi. Odpadną. Zobaczy pan... - Nawet już odpadli - zgodził się Marcin. Zastanawiał się, czy zlekceważyć tę, jak ją nazywał po cichu, gadaninę, ale Holszańscy oddawali ruchowi usługi. Należało mieć z nimi trochę cierpliwości. Przystąpił tedy do wyjaśnień z łagodnym spokojem, który mu był właściwy i obezwładniał nieraz przeciwnika lepiej niż najzapaleńsze uniesienia. Marcin, mówiąc, bezwiednie miał na widoku tylko dzieło, a kto ma na widoku dzieło, nie siebie, ten jest spokojny. - Panie rejencie - tłumaczył gładząc wąskimi palcami brzeg obrusa - od każdej sprawy odpadają ludzie nie mogący znieść jej napięcia. Ten wzgląd nie może decydować... - Dlaczego? - zaperzył się rejent. - Czasem ci, co odpadają, mogą być wyrazicielami prawdziwej idei ruchu. A ci, co niby idą dalej, mogą zajść na manowce, wcale nie tam, gdzie chcieli. Zobaczy pan. - Słusznie - rzekł Marcin. - Ci, co odpadają, mogą nawet stworzyć ideę piękniejszą - ale inną. I droga jest otwarta. Każdy, kto chce, może za nimi pójść. Ale rejent nie chciał iść inną drogą. Chciał być właściwie przekonany albo przekonać Marcina. Błagał swoimi wywodami o rozproszenie powstałych w nim zastrzeżeń albo ich przyjęcie. Słowa Marcina rozjątrzyły go jak szykana. - Ale, drogi panie! Przecież każda działalność może podlegać krytyce, jakiemuś osądowi, to wychodzi tylko na dobre - wołał. - Tak - zgodził się znowu Marcin. - Ale człowiek pragnący czegoś dokonać nie może być krytykiem i historykiem swoich czynów! Owszem - poprawił się po namyśle - to jest możliwe do pewnego stopnia w pokojowej pracy, ale nie na wojnie. Tu jedynym kryterium jest skuteczność działania. A my, panie rejencie, jakkolwiek to się może wydawać śmiesznym szaleństwem, zaczynamy wypowiadać Rosji wojnę. Pan mówi o skrytobójstwach. A czy w powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku każdy z dowódców nie dążył do tego, żeby zaskoczyć znienacka Moskali? Rejent był skłonny ustąpić. - Ja przecież to rozumiem - rzekł zamyślony, bujając nogą założoną na nogę - że kto chce coś zrobić, nie może zanadto mędrkować... Tylko że są przecież głowy kierownicze, które nie powinny do takich demoralizujących człowieka ostateczności popychać, o to mi idzie. Ale może w istocie nie ma innego wyjścia... Pani Stefania, czująca się w tej chwili przede wszystkim gospodynią dbałą o to, żeby gościowi nie było przykro, wtrąciła swym prędkim, nieco schrypniętym szczebiotem: - Gdyby to, co czynią bojowcy, nie było zgodne z sumieniem, to nie byłoby między nimi ludzi wierzących. A ja wiem, że są. Słyszałam o jednym, który się przed śmiercią spowiadał. W ogóle ilu tu jest na przykład w Kalińcu socjalistów, którzy chodzą przykładnie do kościoła. Pani Holszańska pozostała mimo swą postępowość w pewien sposób nabożną, a gdy prądy czasu ciągnęły ją do spraw nie pochwalanych przez Kościół, chętnie wmawiała w przedstawicieli tych spraw swój katolicyzm. Rejent był w tym przedmiocie innego zdania. - Z Kościołem - rzekł - dajmy spokój. Polska zginęła przez politykę Kościoła, przez jego żądzę nawracania Rosji na przykład. Ale - machnął ręką - nie mówmy o tym. To moją panią drażni. - Na szczęście jest kawa - rzekła z troszkę obrażonym wyrazem twarzy pani Stefania widząc wchodzącą z kuchni służącą. - Zanieś to, moje dziecko, do salonu. Chodźcie, panowie. Chodź, ty niedowiarku. Marcin Śniadowski, rad z przerwy, postanowił nie wracać do drażliwego tematu. - Jeżeli tych ludzi trzeba jeszcze o takich rzeczach przekonywać, to niech sobie odpadną - myślał. Chciał już prędko stąd wyjść jako z miejsca, gdzie dalsze pozostawanie było traceniem czasu. Jednak przeszedł do pełnego lśniących cacek i delikatnych mebelków salonu pani Holszańskiej, pił kawę i nie wychodził. Korciło go, żeby nie zostawiać Holszańskiego w takiej rozterce, nie chciał też dać się tym ludziom wymknąć z zasięgu wpływów partii. Gdy namyślał się, czym ich zjednać, rozległ się dzwonek i obcy, serdecznie przez gospodarzy witany człowiek wszedł do salonu. Człowiek ten spodobał się Marcinowi od pierwszego wejrzenia. Miał ze trzydzieści pięć lat, miły uścisk dłoni, ciemne znamię pod prawym okiem i przystojną, pełną wyrazu twarz. Przedstawiono ich sobie. Marcina - jako obywatela Sebastiana, przybysza - jako pana Ceglarskiego. Ach, więc to jest ten fabrykant Ceglarski? Marcin doznał zawodu i spojrzał ze zdziwieniem na Holszańskich. - Niech się pan nie boczy - uśmiechnął się rejent. - Pan Ludwik jest swoim człowiekiem, chociaż burżuj, ale strasznie czerwony, prawie socjał. - Tak dobrze nie jest, żebym był socjalistą - zastrzegał się Ceglarski. - Ale swoim robotnikom nie wytrąciłem za strajki. Nie wytrąciłem - uśmiechnął się prosząco do Marcina. - Nie wiem, czy jestem pomimo to na czarnej liście? Marcin był za młody, żeby mu się mogły podobać takie żarty. Nasrożył się. - Nie jestem - rzekł - od zestawiania czarnych list. Ceglarski spostrzegł się i zmienił temat. Zaczął opowiadać: - Ja byłem tutaj od pół godziny. Ale wiecie państwo, kogo spotkałem? Tego Woynarowskiego z Pamiętowa. Cóż to za dziwny człowiek. Miałem wrażenie, że gotów jest stać na chodniku i mówić dwie godziny. Zaczął od przeczytania mi urywka z artykułu jakiegoś tak zwanego narodowego tygodnika. Brzmiało to mniej więcej, że rosyjska konstytucja otwiera przed Polską takie widoki dziejowego rozwoju, wobec których bałamucenie ludzi zgubną ideą oderwania się od Rosji tchnie parafiańszczyzną. A dalej powiada tak: " Otóż tedy nawiązując do tego, co panu mówiłem, stanowi to aberrację doktryny nacjonalistycznej, którą można uzasadnić w następujący sposób..." Spieszyłem się, więc ośmieliłem się wtrącić. - Szanowny pan o tym nigdy ze mną nie rozmawiał. - "Ach nie, prawda - powiada na to Woynarowski - ja mówiłem o tym jesienią z panem Niechcicem". Ten człowiek gotów jest powracać do tematu przerwanego przed pół rokiem, jakby to było przed godziną, i wszystko mu jedno, do kogo mówi. Już go poznałem z tej strony. Ale on mi się podoba. - Tak, to jest oryginał - rzekł nieuważnie Holszański. - A my tu, panie Ludwiku, rozmawiamy o bojowcach - oświadczył nagle, jakby chcąc jeszcze z kimś podzielić nękający go ciężar. Marcin miał tego dosyć. - O tych rzeczach - rzekł szorstko - naprawdę może już lepiej nie mówić. Kto nie stoi tam na dnie, gdzie wre walka, i nie ma pojęcia o niebezpieczeństwach ... - uniósł się młodzieńczo. - Dlaczego? - zdziwił się łagodnie Ceglarski. - Przepraszam, nie chciałbym pana urazić, ale są różnego rodzaju niebezpieczeństwa. My "burżuje" też nie jesteśmy od wszystkich uchronieni. Na przykład od niebezpieczeństwa zagadnień. Od ich grozy. Z tym także ktoś musi się borykać. Przy mnie - dodał w zamyśleniu - zabito w Warszawie policjanta. Pewno był to dobroduszny człeczyna, którego żona, dzieci tak samo płaczą... Marcinowi przypomniała się jego własna uparta chętka, żeby brać pod uwagę cierpienie każdego człowieka. Uczuł, że musi walczyć nie tylko z tymi ludźmi, ale i z sobą. To go podżegło. - I który - podjął gniewnie - może też osierocił niejedną żonę i dzieci. - Bardzo prawdopodobne - pokiwał głową Ceglarski. - Zasada oko za oko jest wciąż jeszcze silniejsza od chrystianizmu - westchnął. - I oczywiście, jeżelibyśmy chcieli potępić terror, to musielibyśmy potępić wojnę i w ogóle wszelką walkę posługującą się środkami, które w prywatnym życiu dawno uznane zostały za niemoralne i są ścigane kodeksem. Musielibyśmy, jednym słowem, odrzucić zasadę, że cel uświęca środki. Uświęca środki! Wdali się obaj z Holszańskim w roztrząsanie tego nie dającego się nigdy zgruntować zagadnienia. Marcin dał się z powrotem wciągnąć w męczący spór. - Cel - dowodził - nie uświęca wszystkich środków, wszędzie i w każdym wypadku. Ale gdy jedyny dobry cel, będący warunkiem życia narodu, nie może być osiągnięty humanitarnymi środkami, trzeba się chwytać każdego, który może doprowadzić do tego celu. Państwo nie możecie znieść terroru partii - zniecierpliwił się - wobec zbójeckiej armii najeźdźców, ale znosicie bardzo dobrze moralne bicie całego narodu, przepraszam, po pysku - a nawet i dosłowne mordowanie najlepszych jego synów... Nastało przygnębione milczenie, które przerwał Ceglarski. - O, proszę pana, jeżeli ktoś jest zbójem, to nie znaczy, żebym ja stosował te same metody. Kto wie, czy istnieje tu na ziemi cel, który by upoważniał człowieka do odstąpienia od życia w imię moralnych wskazań, które... - W imię jakich wskazań? - wybuchnął Marcin tracąc swoją przedwczesną dojrzałość i rozwagę. - Jakiej moralności? Kościoła może? Owszem, Kościół nie pozwala zabijać, ale błogosławił tysiące wojen i będzie błogosławił jeszcze niejedną i nie zawsze najsprawiedliwszą. Jeżeli sprawdzianem moralności nie ma być dobro publiczne... Ceglarski zaczął się upierać, że nie wiadomo, czy nowy ustrój społeczny lub nawet niepodległość kraju są zawsze jednoznaczne z dobrem publicznym. - To zależy od tego - dowodził myśląc z żałością, że uważany wśród swoich za czerwonego odstępcę, wobec tego młodzieńca występuje niby wstecznik - ...od tego, co ludzie w to włożą, zawsze od tego, jaki będzie człowiek. Trzeba stworzyć i wychować nowe społeczeństwo, nowych ludzi. Nowych ludzi. - Oni się wychowują w ogniu walki, w blasku idei. - W blasku idei - szepnął Ceglarski. - Niestety, idea ma nie tylko blask, ale i broczy krwią. A jeśli nie idea, to, powiedzmy, doktryna. Idea może w istocie uskrzydla człowieka. Uskrzydla człowieka. Ale każda przekształca się w tę swoją skostniałą formę, która się nazywa doktryną i która nieuchronnie rodzi fanatyzm żądny krwi przeciwnika. Żądny krwi przeciwnika. - Pan zapomina... - chciał przerwać Marcin. - Każda wielka dotychczasowa idea - podniósł głos Ceglarski - jest splamiona krwią i śmiercią przeciwników. Bo nawet chrystianizm w czynach swoich wyznawców okazał się prawie tak samo krwiożerczy jak mahometanizm. Może to nie idea, nie doktryna, ale skryte za nią interesy życiowe żądały krwi i śmierci - nie wiem, ale tak było. Tak było. Również i socjalizm... Pan powie - zwrócił się do Marcina - że idea rośnie przede wszystkim krwią swoich ofiar... - Tak właśnie chciałem powiedzieć - potwierdził Marcin z godnością. - Owszem, krew ofiar mamy, póki idea jest całkiem na dnie; gdy przystępuje do walki - jest już krew i ofiar, i krew przeciwników, a jak zwycięża, zostaje już tylko krew przeciwników. - Na Boga, panowie, dosyć tej krwi - oburzyła się pani Stefania, która weszła już całkiem w rolę przysłuchującej się tylko kobiety. Panowie grzecznie przeczekali jej okrzyk. - Widzę wszystkie tragiczne konsekwencje fanatycznego wyznawania idei - rzekł Marcin - jednak ludzkość jest na to skazana. Tylko w taki sposób może posuwać swoje sprawy naprzód. - Tylko w taki sposób - zgodził się na wpół z rozpaczą rejent Holszański. - Musimy się pocieszać, że po okresach walki przychodzi czas, w którym życie jakoś wyrównywa te rzeczy - łagodził Śniadowski. - Nie tylko w taki sposób - rozognił się Ceglarski. - Może być inne stanowisko. Z pozoru bezideowe, a przynajmniej nie oparte na idei generalnej, nie widzącej poszczególnych zagadnień życia, a jednak moralnej w środkach, w szczegółach. Zresztą jeśli idzie o to, to jest idea, która nie przeradza się w doktrynę, która urzeczywistnia się jedynie w pracy twórczej. I działa wyłącznie dodatnio, przerabia nie tylko zdarzenia, ale i dusze ludzi. Nie używa żadnego z tych zbójeckich sposobów przemocy białej czy czerwonej, którymi można stwarzać tylko pozory nowości. Zmienia od podstaw gospodarcze życie świata, nic nie burząc niweczy stare życie samym swoim istnieniem w sposób niewymuszony, naturalny. Myślę o kooperacji. Gdyby panowie widzieli robotników gospodarzących we własnym sklepie spółdzielczym! To są nowi ludzie. Jestem szczęśliwy, że uczestniczę w nieśmiałych początkach tego ruchu. I może ja jestem największym rewolucjonistą - zażartował - bo wprowadzam w życie coś naprawdę nowego. I Marcin, i Holszański doznali uczucia zażenowania. Pospuszczali głowy, jakby Ceglarski popełnił zabawną i nieskromną niewłaściwość. - Ruch ten jest pożyteczny - zgodził się wreszcie Marcin z obrażającą grzecznością. - Ale i on nic nie zrobi, jeśli nie przyjmie idei. Idei walki klas. Ruch społeczny nie biorący pod uwagę walki klas, która jest istotą wszelkich zmagań... - Och, walka klas, właśnie - przerwał Ceglarski. - Walka klas jest faktem, niewątpliwie, ale bynajmniej nie istotnym. Nie istotnym. Jeżeli na życie spojrzeć z jednej strony, widzi się je jako walkę klas, a od innej może się ono przedstawiać jako walka dwu typów ludzkich, jednego, który ma wieczne poczucie winy i obowiązków, drugiego, który poczuwa się tylko do zasług i należnych mu praw. Oba mają przedstawicieli w każdej klasie. Zresztą... wykrycie interesu klasowego w zjawiskach społecznych ma to samo znaczenie, co na przykład wykrycie działania podświadomości w życiu jednostek. Pan słyszał... Bergson... Jeżeli poznaliśmy znaczenie klasowości dzięki Marksowi, to nie po to, żeby się fatalistycznie wydać na pastwę takiego faktu. Ta-kie-go, proszę pana, faktu. Tylko ażeby mieć broń do zwalczania tego stanu rzeczy. Bardziej świadomie szukać innych, lepszych czynników kształtujących życie społeczne. Spo-łecz-ne. - No tak - rzekł bez zapału Marcin. - Ale właśnie socjalizm dąży świadomie do unicestwienia interesów klasowych, do ich ostatecznej rozgrywki. Wynikiem urzeczywistnienia socjalizmu będzie ustrój bezklasowy. - I do tego ma dojść przez walkę klas? Klin klinem? - zapytał Ceglarski tonem niby to bezinteresownie badawczym. - Klin klinem - potwierdził nieuprzejmie Marcin. - Ustrój bezklasowy? - informował się ponownie Ceglarski. - Czyżby to był ideał ludzkości? - powątpiewał zdradzając się mimo woli, że ustrój klasowy uważał za nieistotny z jakiegoś wyższego punktu widzenia, jednak za istotny i może nawet pożądany w sensie ziemskiego układu stosunków. Marcin nie odpowiedział na to. - Wracając do podświadomości - rzekł brutalnie - to proszę mi wybaczyć, ale czy panowie nie są w tej chwili na jej łasce? Czy te wszystkie wątpliwości nie wynikają podświadomie z niechęci do wyjścia ze stanu spokojnego i wygodnego życia? Czy to nie obawa przed zetknięciem się ze strasznymi wymaganiami polskiej rzeczywistości dyktuje te piękne myśli? - Co też pan mówi - oburzył się Holszański, Ceglarski natomiast pokiwał głową. - Może - zgodził się. - Chociaż życie z takimi wątpliwościami nie jest wcale spokojne ani wygodne. Ale oczywiście na katorgę się z nimi nie idzie. Z nimi nie idzie. Nagle spojrzał na Marcina szczególnie rozjaśnionym wejrzeniem swych ciepłych brunatnych oczu. - Panie - rzekł z błagalną serdecznością. - Co pan jest za terrorysta, za fanatyk czy tam klasowiec. Pan jest człowiek z natury lubiący służyć ludziom. Żeby pan był inny, czy można by tak z panem, widząc go po raz pierwszy, rozmawiać? W panu jest coś takiego braterskiego. I cokolwiek by pan robił, służyłby pan najwyższemu dobru, czyli Bogu. Marcin uczuł nagle, że nie on tych ludzi - w żelazne, ale oni jego zaplątują w jakieś jedwabne sieci. Mgnienie przyjemności, jaką sprawiły mu słowa Ceglarskiego, przeminęło pod wpływem gniewu. Odgarnął kasztanowate kędziory, a jego szafirowe oczy z głęboko osadzonych stały się prawie wypukłe. - Nie zawsze - zaprzeczył ostro. - I nie cokolwiek bym robił. Żebym był, dajmy na to, żandarmem... - Pan by i w takim wypadku na pewno potrafił zostać człowiekiem - zagalopował się Ceglarski. - Mówił mi jeden z adwokatów warszawskich, że w Cytadeli spotkał żandarma o prawdziwie człowieczym sercu. I wie pan, uwierzmy, że to jest możliwe. Ludzie nie są źli. Tylko ciemni. Gdyby wiedzieli... - Owszem - zawrzał posępnie Marcin. - Byli źli ludzie bez człowieczego serca w piersiach! Baron! Kasprzak! Okrzeja! Ale sędziowie i dobrzy żandarmi powiesili ich na szczęście zawczasu! Drżał cały. Wstał i zaczął się żegnać. Zapadło ciężkie milczenie. Ceglarski pierwszy się opamiętał. - Tośmy się dogadali - rzekł prawie przerażony. - Nie - porwał się - pan tak nie może odejść! - Dlaczego nie mogę odejść? Bardzo dobrze mogę tak odejść - mówił Śniadowski przygryzając w krzywym uśmiechu kąt górnej wargi. - Kiedy my jesteśmy bliżsi porozumienia, niż się zdaje. Pan nas potraktował jak wrogów. - Panie Marcinie - poparł Ceglarskiego Holszański zapominając o przybranym imieniu Śniadowskiego. - My chcemy się właśnie tylko umocnić w naszej wierze. My pytamy. Kto pyta, ten nie błądzi. Czemu pan nie chce zrozumieć naszej męki, naszej troski o moralne oblicze narodu? Marcin ochłonął i klął w duchu, że się uniósł jak dziecko. Nie trzeba było tu wywlekać świętych dla niego imion. - Oblicze narodu? - spytał gorzko. - A gdzie to oblicze? Nasz naród nie ma dzisiaj oblicza. Zostało stratowane i rozbite na miazgę. Nikt nie może go poznać ani wziąć za oblicze. I my właśnie walczymy, żeby naród miał prawo do posiadania oblicza, a nie tylko... - machnął ręką. - A pan - zwrócił się do Ceglarskiego - przeczy sam sobie. Bo jak ludzie są źli przez ciemnotę, to nie ludzi, a te urządzenia, co hodują ciemnotę, trzeba zmieniać. Za wszelką cenę... Ceglarski nie miał już chęci podejmować tych rzeczy. - Mnie - rzekł blado - idzie o pewną specjalną ciemnotę. Zresztą trzeba zmieniać jedno i drugie. Ale zaraz... Bo ja bym nie chciał, żeby pan myślał... Widzi pan... ja nie jestem wrogiem rewolucji. Ja ją przyjmuję do wiadomości. Ubolewam jak nad nieszczęściem, ale od nieszczęścia tym bardziej nie można się odżegnywać... Holszański był wyczerpany i zdenerwowany. Patrząc w okno, za którym już szarzało, rzekł nagle: - Śnieg pada, proszę państwa. Rejentowa, która dała się odwołać służącej i była nieobecna, weszła, a spojrzawszy na wzburzoną twarz Śniadowskiego rzekła dowcipnie: - Moi panowie, nie kłóćcie się, nie kłóćcie. Pierwszą rewolucję zrobił przecież sam Pan Bóg, kiedy zalał ziemię potopem. W tejże chwili zabrzmiał ostry i długi dzwonek. Odpowiedziało mu piskliwe szczekanie Pufcia, a po chwili służąca wywołała panią Holszańską do przedpokoju. - Waciu - rzekła wróciwszy rejentowa. - To Bazyli ze sklepu Michasi. Przyszedł, żebyś zaraz pożyczył twojej burki. - Burki? - zdziwił się rejent. - Niech weźmie. Ale na co Michasi burka? - Właśnie i ja nie mam pojęcia. Bazyli mówi, że dla Janusza. Ceglarski żegnał się ze Śniadowskim. - Niech pan znów nie uważa nas za takich tylko do gadania. My potrafimy jedno, wy - drugie. A przyszłość weźmie wszystko pod uwagę, nawet i te jałowe zgryzoty, którymi struliśmy pana. - Nie jestem znów taki łatwy do strucia - uśmiechnął się Marcin. - Spotykają nas gorsze rzeczy. Otrzymawszy mnóstwo zapewnień, że wszystko będzie dobrze, Marcin wyminął stojącego sztywno przy drzwiach wejściowych człowieka w kożuchu i znalazł się na ulicy. Śnieg padał obficie i zaczynało marznąć. Towarzysz Sebastian był smutny. Miał wrażenie, że się źle sprawił, że go nie starczyło na to mądrzenie się. - Dość już tych dysput - myślał. - Należałoby na wszystko odpowiadać jak Multatuli, aż do maniactwa: "A Jawańczykom dzieje się krzywda". Włożył ziębnące ręce w kieszenie i w jednej natrafił na paczkę landrynek, które kupił dla dzieci Borowskich. - Pewno się pozlepiały - westchnął, ale już nie miał czasu wstępować na Piekarską. Śpieszył do umówionej cegielni. Na Nieznanowskim Przedmieściu minął jakąś fabrykę. Latarnia gazowa przytwierdzona do jej muru pełgała rytmicznie, przygasając i zaświecając na przemian, a przy każdym błyśnięciu wyjawiając na niedużej przestrzeni koło siebie brunatną czerwień cegieł. Okna fabryki były mizernie oświetlone, na zakurzonych szybach ruszały się cienie transmisyj, a z wnętrza szedł syczący chrzęst maszyn dający wrażenie żaru, śród którego coś wre i kipi. - Psiakrew, jeszcze robią - mruknął Marcin - może to u tego Ceglarskiego? Zebranie w cegielni znacznie go pocieszyło i wzmocniło na duchu. Wracając myślał o sprzecznościach moralnych, z którymi porał się u Holszańskich. Myślał w osobliwy sposób. Zjawiła się w nim jakby tęsknota do czegoś, co nie jest miejscem ani czasem - do wiekuistej nieskończoności, w której jedynie wszystkie te sprzeczne rzeczy dałoby się ze sobą pogodzić. Wchodząc na schody, już na ostatnich stopniach usłyszał w korytarzu koło mieszkania Borowskich swoisty brzęk, z którym był obznajmiony z czasów, gdy w Kijowie mieszkał u stryja pułkownika, zdając po wypędzeniu z gimnazjów Królestwa maturę. Było to cichutkie zabrzęknięcie ostróg. Zatrzymał się. Zatrzymał nawet oddech. Uczuł darcie po skórze i jakby zdrętwienie języka w ustach. Tylko - jeżeli to rewizja, to dlaczego dom nie obstawiony? Ostrożnie i pomału zaczął zstępować ze schodów tyłem, z oczyma wlepionymi w ciemny wylot na korytarzyk Borowskich. Po chwili stanął. Jakże zostawić tych Borowskich, a jeśli wezmą ich zamiast niego? Nagle usłyszał ciężkie wejście paru osób we drzwi sieni na dole. - Szto że, jest'? - zapytał schrypnięty głos i znów rozległo się znajome podźwiękiwanie, wznoszące się razem z krokami ku górze. Marcin zrozumiał. Brama nie była obstawiona, bo tam na górze właśnie na niego czekano. Ci na dole musieli go widzieć wchodzącego. Był osaczony. Nie zwlekając ruszył naprzód. Błyskawicznie uczynił w myśli przegląd tego, co miał przy sobie. Na szczęście nic kompromitującego - przypadkowo własny legalny paszport z odroczeniem wojskowości z powodu studiów. Odetchnął głęboko. W korytarzyku stał żandarm, który go nie zaczepił. Drzwi do Borowskich były uchylone. Marcin zapukał i wszedł. Na krzesełku i ławce siedziało dwu żandarmów i jakiś cywilny osobnik. Borowski zeszywał, stojąc nad stołem, książkę, dzieci nie było - zapewne spały; roztargana Borowska krzątała się koło zwojów tektury. Marcin zrobił w jej stronę zdumiony i pytający wyraz twarzy. - Dobry wieczór, ciotko - rzekł. - Co się stało? Jeden z żandarmów, rumiany i pogodny, spojrzał ku cywilnej postaci, która skinęła głową. Żandarm wstał i podszedł do Marcina. - Zdrawstwujtie, gaspadin Śniadowskij - rzekł jowialnie. 16 Rejentowa tak bardzo chciała wiedzieć, po co jej siostrze potrzebna była burka, że natychmiast po wyjściu obu gości poszła na Karolińską. Pani Michasia wybiegła ku niej do przedpokoju. - To ty? - rzekła z roztargnionym zakłopotaniem. - Myślałam, że to dorożka. Antoniowa - zwróciła się do kuchni - czy moja rotunda oczyszczona? - Co się u was dzieje, Michasiu? Wyjeżdżasz gdzie? Wychodzisz? Czy Bazyli przyniósł tę burkę? Weszły do jadalni, pani Michalina była zamyślona i zdenerwowana. - Muszę wyjechać na parę godzin. Ach, ten Daniel, ten Daniel - poskarżyła się. - Może ty przemówisz mu do rozsądku. Daniel Ostrzeński przyszedł nagle z głębi mieszkania i stanął w progu jadalni, siwy, drobny, a teraz prawie zgarbiony. Jego wyraziste, szlachetne, jak się ogólnie mawiało, rysy były skażone wyrazem gniewnego przestrachu. Fałdka humoru w lewym policzku pogłębiła bruzdę cierpienia, a usta zazwyczaj drwiące, usta człowieka, który stoi z boku i z wszystkiego łagodnie podkpiwa, drżały, prawie że bliskie płaczu. - Michasiu - rzekł surowo, nie zwracając uwagi na obecność Holszańskiej - powtarzam ci raz jeszcze. Ja na to nie pozwolę. - Cicho! - sarknęła pani Michalina szeptem. - Ciszej - zgromiła również siostrę zaczynającą coś mówić. - On tu siedzi i słyszy - wskazała twarzą na drzwi przyległego do jadalni gościnnego pokoju. - Idź stąd, Daniu. Chodźmy stąd, chodźmy do Bodzia. - Kto jest w gościnnym pokoju? - pytała rejentowa po drodze przez salon i małżeńską sypialnię. Bodzio na widok wchodzących wstał od stołu z otwartą książką w obu rękach. Zmarszczywszy się jak pod niemiłym zabiegiem, podał ciotce Holszańskiej policzek do pocałowania. - Przejdź, synku, na chwilę do salonu - poprosiła go matka. - Dobrze, ale, mamo, tylko nie bardzo długo. Ja jeszcze nie umiem lekcyj - zastrzegł się chłopiec. Daniel Ostrzeński teraz dopiero zdał sobie sprawę z obecności rejentowej. - Jeszcze właśnie Holszańskiej tu teraz potrzeba - rzekł chmurnie. - Po co Funia tu przyszła? - pytał niegrzecznie. - Po co wy Michasię wciągacie w to wszystko? Chcecie ją zgubić. Michasiu, ja sobie nie życzę, żebyś jej w ogóle o tym mówiła. Czy nie możemy raz czegoś postanowić sami? - Szwagier jest bardzo uprzejmy - stwierdziła pani Holszańska z lekceważącym przekąsem, jakim się mówi do człowieka nie branego poważnie. - Co mamy sami postanowić? - zirytowała się pani Michalina. - Ja już postanowiłam. Jadę i koniec. - Ale kiedy komora już zamknięta. Poczekaj choć do jutra. Bądźże rozsądna. - Nie, jeszcze otwarta. Zresztą dla mnie otworzą. Właśnie chcę jechać wieczorem. Po paru natarczywych pytaniach pani Holszańska dowiedziała się wreszcie, o co idzie. Z Warszawy przybył wybitny działacz rewolucyjny, znany policji, gdyż występował jawnie w okresie wolnościowym po manifeście. Kto go przysłał? Przysłała go Maria Hłasko, która była nauczycielką w Serbinowie. Ale zresztą pani Michalina znała go osobiście. To stary spiskowiec, człowiek, który był dziesięć lat na zesłaniu. Teraz ostrzeżono go, że miał być najbliższej nocy aresztowany. Przyjechał rano i należało go przewieźć przez granicę. Pani Michalina podjęła się przewieźć go osobiście. Rejentowa słuchała, trochę nadęta. Ubodło ją cokolwiek, że tego rodzaju sprawa nie przechodzi, jak zawsze, przez jej ręce. - No, więc, moja złota, może by go wyprawić naszymi drogami, jak tylu innych? Daj go mnie - rzekła niezbyt pewnie, bo zarazem nękało ją trwożne znużenie na myśl o podjęciu jeszcze jednego z tych wysiłków, które wcale nie przysparzały jej duchowego spokoju. - Otóż właśnie. Daj go jej - chwycił się tego wuj Daniel. Ale pani Michalina słuchać nawet nie chciała. Już sobie wszystko obmyśliła, w ciągu dnia zdobyła półpaski, jeden dla siebie, drugi rzekomo dla Janusza. Przewiezie tego człowieka, zawiniętego w burkę, jako chorego syna. W Witoszycach był lekarz, którego w Kalińcu uważano za sławę może dlatego, że trzeba było do niego jeździć poprzez granicę. Nie wzbudzi to podejrzeń. - Małoż to ja rzeczy naprzewoziłam przez granicę? I nigdy mi nawet nie zaglądali do dorożki. Z tymi ludźmi trzeba sobie tylko umieć poradzić. A już ja chyba umiem! I uśmiechnęła się z odwagą kobiety pięknej, a chłodnej, więc tym bardziej nie tracącej głowy, gdy wypadało przeciwstawić się oporowi męskiego świata. Raz w tym niespokojnym okresie trafiała jej się sposobność zadziałać tak bezpośrednio, w tak niebezpiecznej sprawie. Miałaby sobie dać to wydrzeć? Nigdy. - Zresztą - dodała jeszcze. - To człowiek starszy i ważny. O żadnym ryzykownym włóczeniu go tymi waszymi drogami nie ma mowy. Ze mną najmniej ryzykuje. Zobaczycie. Ale Daniel nie ustępował. - Jeżeli przepustka jest na Janusza, to niech Janusz jedzie. - Janusz? Ten kłębek nerwów? Janusz, chwała Bogu, o niczym nie wie. Siedzi na pewno u Celinuchny. Ostrzeński łamał ręce. - Nie! To nie do wytrzymania! Skąd tobie, starej babie, takie głupstwa przychodzą do głowy. Przecież masz sklep! Dlaczego nie zajmiesz się sklepem? Teraz powinnaś być w sklepie. Każdy niech robi swoje. - Uspokój się, w sklepie została panna. - Panna! Na pannę nie można się spuszczać! Nie, naprawdę! Po coś ty sama z tego sklepu przyleciała! Po co ta Antoniowa po ciebie chodziła? Że też mnie nie było akurat w domu. Wszystko przez to, że nigdy nikogo nie ma w domu. Każdy tu wchodzi, zajazd publiczny z tego mieszkania zrobiłaś! - Daniel, dość tego! To są wyjątkowe czasy i każdy musi... - Jakie czasy? Jakie wyjątkowe? - miotał się Daniel. - Najeżdżać cudzy dom, narażać kobietę, to się nazywa wyjątkowe czasy? To jest wyjątkowa bezczelność. Co za ludzie, żeby wyzyskiwać kobietę do takich celów? Michasiu - błagał - przecież zrozum, co się tu ze mną będzie działo. Ja będę umierał z niepokoju. Czy to dla ciebie nic nie znaczy? - Pomyśl, co się będzie działo z tym człowiekiem, jeżeli go nie przewiozę! - rzuciła się pani Michalina. - Albo przewieź go sam - poddała zjadliwie rejentowa. Ostrzeński spojrzał nieprzytomnie. - Ja! - warknął i nagle opamiętał się nieco. - Dobrze, przewiozę go sam, ale zaczekajcie do jutra. Przecież ja się o wszystkim dopiero teraz dowiaduję. Jadłem obiad z tym człowiekiem i nic nie wiedziałem. Przyszedłem teraz do domu taki spokojny, szczęśliwy! Nie, Michasiu! Ja nie dopuszczę do tego. Pani Michalina straciła władzę nad sobą. - Więc idź - syknęła. - Idź zaraz na policję i powiedz, że tu siedzi ten człowiek. Daniel upadł ciężko na krzesło. - Tego jeszcze - rzekł grobowo - brakowało w moim szczęściu rodzinnym, żeby własna żona robiła ze mnie donosiciela. Rozległo się miarowe, kilkakrotne stukanie. Bodzio mówił za drzwiami: - Mamo, dorożka. - Michasiu - jęknął Daniel. - Nie gniewaj się! Pożegnaj się choć ze mną! Pani Michalina, już w aksamitnej rotundzie, nakładała przed lustrem sypialni kapelusz. Była zaprzątnięta obrazem sceny, którą jej niebawem wypadnie zagrać wobec straży granicznej. Daniel podreptał za nią i za Holszańską do jadalni. Przegrał, i teraz szło mu już tylko o to, żeby Michasia nie odjechała w gniewie. Przed takim niebezpieczeństwem i nawet nie pożegnać się serdecznie! Rejentowa zobaczyła niskiego, szpakowatego jegomościa o jowialnej twarzy, który, zatarłszy ręce, rzekł z humorem: - Więc, droga pani? Jedziemy? - Jedziemy. Antoniowa, proszę wynieść do dorożki poduszkę i burkę. Jedziemy do doktora. Wuj Daniel obraził się nagle, że złowrogi gość nie zwraca na niego uwagi. - Może papierosa? - rzekł mierząc go nienawistnym spojrzeniem. Strach jest zwykle związany z wrogimi uczuciami. Raz z nich wynika, drugi raz do nich prowadzi, gdy mu się dać rozwinąć poza naturalne granice. Daniel wstydził się jednak już teraz. - Niechże mi pan uważa na żonę - rzekł, udając wesołość. - Ho! - uśmiechnął się jegomość wznosząc głowę i patrząc z uznaniem na o wiele wyższą od siebie damę. - Ho! - powtórzył. - Będziemy uważali. Holszańska zapoznała się z nieznajomym i sprowadziła ich na dół. Daniel Ostrzeński, zostawszy sam, kazał kucharce zrobić sobie czarnej kawy. Usiadł przy stole, zapalił cygaro i położył przed sobą zegarek. Bodzio stanął w progu jadalni. - Słuchaj, tatuś - zapytał. - Po co ty wyprawiasz takie awantury? - Najpierw, uważasz, nie wyprawiam żadnych awantur. A potem, jak to po co? Jestem niespokojny o mamę. Nie rozumiesz? - Nie rozumiem. Ja nigdy nie jestem o nikogo niespokojny. Słuchaj, tatuś - powtórzył. - Ile warte są moje albumy z markami? Jakbym je chciał sprzedać? - Siódma - rzekł Daniel spojrzawszy na zegarek. - Już pewno dojeżdżają do szlabanu. A ty znów o pieniądzach. Kupować i sprzedawać to największe świństwo na świecie. - A żeby mama nie miała sklepu... - Idź już, ucz się - machnął ręką Ostrzeński. - Myślałem, że przyszedłeś posiedzieć z ojcem. Sklep matki to moje największe zmartwienie. Wyprawa pani Michaliny udała się całkowicie. Pani Ostrzeńska znała naczelnika komory, a i jej któż by nie znał. Była zawsze hojna w swych przeprawach z cygarami, szwarcowanymi do sklepu, i była wspaniałą damą, której każdy rad służył. Nawet nie sprawdzano, kto drzemie jako chory pod burką w głębi dorożki. Daniel Ostrzeński chodził nazajutrz jak struty. Dałby parę lat życia, żeby móc odrobić wczorajszy wieczór. Gdyby mógł był mieć pewność, że wszystko odbędzie się tak szczęśliwie! On przecież nie miał nic przeciwko wywiezieniu owego rewolucjonisty. Współczuł mu teraz i dręczył się, co ten człowiek o nim pomyśli, jeśli coś zauważył, usłyszał. A najgorsze, co myśli o nim jego Michasia. Przecież on o nią zląkł się tak bez pamięci. Ale czy ona potrafi to ocenić! Gniewa się, nie chce rozmawiać. - Gdybyś nie ukrywała przede mną każdego swego kroku - rzekł do niej przy obiedzie - to byłbym się przygotował i sam odwiózł tego człowieka do Witoszyc. Mnie także znają na granicy. Pani Michalina przybrała zacięty wyraz twarzy, jakby z zamiarem milczenia już na zawsze. Nie wytrzymała jednak i odezwała się: - Żałuję tylko, że i tego kroku przed tobą nie ukryłam. Nikt tego nie mógł zrobić prócz mnie - rzekła wyniośle. - Nawet jakby się dowiedzieli, mnie nic nie zrobią, a ty byś stracił posadę. Jedyne, czego od ciebie chciałam, to żebyś mi nie przeszkadzał. A ty właśnie, kiedy mi było najwięcej potrzeba zimnej krwi... Jeżeli to był dowód miłości, to taki, że mnie tylko do reszty odstręczył. Daniel złamany wyszedł z domu. Chciał iść jak zawsze na pół czarnej do cukierni, ale cofnął się od jej progu. Obrzydli mu i ludzie, i miasto. Sam sobie również obrzydł. Jak tu dalej toczyć to nędzne życie? Stał chwilę na chodniku, dziwiąc się, że może przyjść na człowieka chwila, w której pożąda się śmierci. Zdawało mu się, że tylu rzeczy się bojąc, tego jednego dzisiaj mógłby się nie bać. Nagle poczuł, że myśli o tym jako o najsilniejszym sposobie wzruszenia Michasi. Płakałaby chyba, spostrzegłaby, że utraciła wielką miłość, której brak dałby jej się na pewno uczuć. - Ale cóż mnie by z tego przyszło? - pomyślał i aż uśmiechnął się nad tą bezwiedną, i mimo woli bodaj w takiej postaci ujawniającą się, wiarą w życie pozagrobowe. A może nad tą zachłannością interesów doczesnych, gotową wciągnąć w ich grę wszystko, nawet śmierć, która w takie chwile wydaje nam się tylko podległym naszej władzy, możliwym do odrobienia posunięciem. Zaduma Daniela była niejasna, jakby ktoś koło niego snuł te myśli, a on słyszał je tylko tak, piąte przez dziesiąte. Jasno za to powstała w nim nadzieja, że może jeszcze i w tym życiu nie wszystko stracone. I jakby chcąc się znaleźć bliżej źródła, z którego kiedyś był wyszedł, i stamtąd zacząć wszystko na nowo, podążył do pani Barbary. Szedł nucąc pieśń, której słów ani sensu nie mógł sobie przypomnieć. Pani Barbara przyjęła go papierosami, herbatą i ożywionym wyrazem twarzy, zdającym się mówić, że ma coś do oznajmienia, z czym się jednak nie śpieszy. Daniel przeżuwał w sobie chęć opowiedzenia jej o wczorajszym zdarzeniu. Układało się to tak ładnie jako ich wspólne z Michasią przedsięwzięcie. Zdawało mu się, że takie przedstawienie rzeczy zbliży go na powrót do żony. Nagle zląkł się - nie, tego nie można nikomu opowiadać. A nuż wszystko by się przez plotki wykryło i zaczęto by Michasię ciągać po sądach, po żandarmach. Czy aby tylko ona sama nie zacznie tej rzeczy rozgłaszać?! Przez próżność. Przez tę głupią kobiecą próżność. Pani Barbara tymczasem rzekła w sposób usiłujący nadać słowom jak najbłahsze znaczenie: - A u mnie była dzisiaj w nocy rewizja. Daniel drgnął. - Bój się Boga! Czegóż oni mogli u ciebie szukać? - No, mój kochany - uraziła się trochę pani Barbara. - Teraz przecież często bywają u mnie rozmaite odezwy, pisma nielegalne. Ale tym razem nic nie było. Oni zresztą ciągle robią rewizje to tu, to tam. A do mnie może to ich naprowadziło, że pisuję czasem do Marii Hłasko, która jest w różne rzeczy zamieszana. Pani Barbara była podniecona i jakby rada z przygody. Miała wrażenie, że tym razem wzięła nieco dalej idący udział w gasnącej rewolucji niż ten, od którego jedynie zdolną widział ją Ceglarski (o ile mogła sobie przypomnieć nie tylko nastrój, lecz i sens toczonej z nim kiedyś rozmowy). Pamiętała to już od czasu owej depeszy do Agnieszki, że zawsze może przyjść chwila, kiedy wypadki, mimo że nie nagabywane, same zaczynają czegoś wymagać, też i od stojącego na boku człowieka. W danym wypadku - zachowania godności i spokoju w czasie rewizji. I tej troszce trzeba sprostać, i zdaje się, że ona jej sprostała. To ją dobrze usposobiło. - Powiedziałam im słowa prawdy - rzekła. - "Wstydzilibyście się, mówię, tak dręczyć i prześladować biednych ludzi. Aresztami, rewizjami nic nie sprawicie. Tylko jeszcze gorzej będą się ludzie buntować". I wiesz, widziałam, że się wstydzą. Zwłaszcza jeden. A w ogóle zachowywali się bardzo przyzwoicie. Nawet przepraszali. Daniel słuchał stropiony. Przez chwilę miał nawet chętkę iść sobie z tego domu, ale gdzie, dokąd? Wszędzie było tak cudzo, a tu swojsko, jakby się cofnął w lata dzieciństwa. Dobrze, że nie zastał wiecznie hałasujących dzieci, przez to jeszcze bardziej czuł obecność dawności. - Wiesz, to dziwne - rzekł rozglądając się. - Tam gdzie ty mieszkasz, jest zawsze jeszcze trochę tak, jak kiedyś u nas, u matki. Jakbyś ze sobą nosiła szczątki tego domu, którego nigdzie już nie ma. Przecież nie widzę tu już ani tamtych mebli, ani nic, a czuję się, uważasz, jakbym siedział u matki. Nigdzie mi tak nie bywa. - Nie wiem, dlaczego - uśmiechnęła się pani Barbara - bo rzeczywiście nawet u was jest więcej rodzinnych pamiątek niż u mnie. - Tak, ale u nas jest inaczej. Widać to tylko kobieta przenosi ze sobą ten aromat minionych czasów. - Jak chcesz pamiątek, to widzisz, to jest jeszcze po matce - i pani Barbara wskazała na majolikowy wazonik ze strzelcem, z którego wywijała nić robiąc ząbki. - A tak. Pamiętam, jak dostałem po łapach za to, że utrąciłem temu strzelcowi pióropusz na kapeluszu. I tak już ma utrącony. Spojrzawszy na strzelca Daniel przypomniał sobie nagle powstanie. Jakże! Był więc niegdyś człowiekiem zdolnym do czegoś większego niż przewożenie spiskowców przez granicę. - Czegóż więc ta Michasia ode mnie chce - oburzył się. Barwnie, z talentem, którego mu nie brakło w tym kierunku, zaczął opowiadać o potyczce w lesie, o ranie, którą wtedy był dostał. I nagle przypomniał sobie słowa melodii, która mu się nastręczała po drodze. - Śpiewaliśmy wtedy - rzekł - taką pieśń. O pannach: Wy do boju pośpieszajcie, szlachetni młodzieńce - my po pracy dla was w chacie będziem splatać wieńce - zanucił i uczuł w mięśniach twarzy ciągnienie, jakby mu się zbierało na ziewanie czy płacz. - Daniel, co tobie? - zaniepokoiła się pani Barbara. - Skąd ci się wzięło dzisiaj na takie sentymenty? I w ogóle wyglądasz jakiś nieswój. - Tak - westchnął - cóż, nie jestem szczęśliwy. Postawiłem, uważasz, w życiu na jedną kartę. Na miłość. I przegrałem. - Jak to przegrałeś? - No, bo przecież Michasia kocha raczej każdego, raczej psa spotkanego na ulicy niż mnie. Dla każdego obcego więcej gotowa zrobić niż dla mnie. A Bodzio - głos mu się załamał - już dziś odsuwa się ode mnie. Czuję to. - Co też ty mówisz - rzekła bez przekonania pani Barbara - i zamyśliła się. Jakież to dziwne. Ona się czuła nieszczęśliwa, że nie dosyć kocha Bogumiła, Daniel - że zanadto kocha Michasię. Czyżby te sprzeczne rzeczy miały wspólną, niedocieczoną przy- w czynę? Nie powiązane wspomnienia słów Ceglarskiego zaczęły się błąkać w jej myślach. Ale i bez tego wydało jej się, że potrafi Danielowi oświetlić jego dramat, gdyż człowiekowi nigdy nie brak rozumu i doświadczenia dla drugich. - Bo ty może i Bodzia, i Michasię chcesz mieć zanadto przy sobie - rzekła. - Nigdy nie idziesz z nimi w ten świat, w którym oni chcą żyć. - Ja tego świata nie uznaję - zaperzył się Daniel. - Michasia ma tylko interesy na myśli. A i Bodzio zaczyna już, nie wiem skąd, myśleć o zyskach, o pieniądzach... - Może to prawda... Ale mnie się zdaje, że ty byś wszystko uważał za złe, co by ich od ciebie odciągało. Danielowi przypomniała się wczorajsza domowa scena, lecz nie dał za wygraną. - A czy oni chcą iść tam, gdzie mnie ciągnie? Zwłaszcza Michasia! Nastąpiło milczenie. Daniel myślał, że Basia ma rację. Czyż on miał w sobie jaki świat, którego mógł tym dwojgu użyczyć? Do czegóż mógł ich pociągnąć - do siedzenia w cieple domowym przy herbacie, do gwarzenia o drobnych sprawach dnia, najwyżej do szperania po różnych kątach wiedzy historycznej czy przyrodniczej, i to jedynie dla czczej uciechy szperania. Nie, nie posiadał w sobie żadnej dążącej dokądś treści. I chciał tylko jednego. Zamknąć tych dwoje ukochanych ze sobą w tym braku treści, żeby mu go wypełnili swą nieustanną obecnością i pieszczotami. A kto wie? Gdyby wychowywał Bodzia więcej dla świata i dla ludzi, chłopiec nie chciałby może od niego odchodzić, chciałby do niego wracać. Miałby skąd. Spojrzawszy tak po raz pierwszy w głąb swej niedoli Daniel poczuł z daleko większą siłą, niż gdy tu szedł, możność stania się innym człowiekiem. - No, trzeba wracać - rzekł, jakby śpiesząc się do swego nowego życia. - Dobrze mi zrobiło te parę minut z tobą. Podążył raźno do domu. Był przekonany, że zastanie Michasię w chętnym do wszelkiego porozumienia usposobieniu, gotową przejąć się jego skruchą i zapowiedzią odmiany. Tymczasem pani Michaliny nie było do późna wieczór, a gdy wróciła, zaczęły się zwykłe wymówki, że wszystko ją obchodzi prócz męża i prócz domu. Wspomnienie przeżyć osobliwego dnia zatarło się i rzeczy wróciły do poprzedniego stanu. A tak łatwo zdawało się zostać nowym człowiekiem w chwili, gdy życie akurat nie wymagało na to żadnego dowodu! W kilka dni potem wujenka Michalina przyszła do pani Barbary i prosiła ją o nawiązanie stosunków z Katelbiną. - Może ty będziesz miała na nią jaki wpływ - mówiła - bo jak się jej nie namówi, żeby wróciła do męża, to się to wszystko źle skończy. Przy tej sposobności opowiedziała pani Barbarze o przewiezieniu spiskowca i o aresztowaniu tego młodego człowieka, który tu agitował, a był znajomym Holszańskich. Podobno zaraz nazajutrz wywieziono go z kalinieckiego więzienia dokądś dalej. Pani Barbara słuchała z roztargnieniem, gdyż dostała list od Agnieszki, pierwszy raz nie tak wesoły jak zawsze, i zastanawiała się, co może temu tak zwykle pogodnemu dziecku dolegać. 17 Szóstoklasistek mieszkających stale na pensji było u panny Rembiszówny siedem, a w ich liczbie znajdowała się również Zośka Dziewońska, "Cierpiatka", z którą Agnieszka Niechcicówna spotkała się tu na nowo. Tego roku znaczna część klasy postanowiła nie pójść do wielkanocnej spowiedzi: spośród pensjonarek wszystkie oprócz Guci Zawiejskiej brały w tym udział. Postanowienie dojrzewało już od wielu tygodni, a ostatnia niedziela przed zamierzonym ujawnieniem go stała się dla dziewcząt rodzajem rekolekcyj zadanych sobie mimo woli na miejsce tych, przeciw którym się buntowały. Po południu - czarna jak Cyganka Wanda Jawdyńska, zwana Carmen, drobna, zdająca się uginać pod ciężarem olbrzymich rdzawych włosów Nata Sztumska, potężna Ewa Skałecka, w której tylko usta i nos były małych, prawie dziecinnych rozmiarów, i delikatna Lila Bromska siedziały ciasno skupione w jednej ławce i rozprawiały półgłosem, ale namiętnie. Zośka Dziewońska chodziła tam i na powrót między ławkami. Ona to pierwsza, jeszcze w styczniu, wyznała była Agnieszce, że utraciła wiarę. Agnieszki nie było w klasie. Zamknęła się na wyższym piętrze w nie zajętym chwilowo pokoju chorych z Gucią Zawiejską i pomagała jej obkuwać się na jutro. Zawiejska, mętnej barwy blondynka z wodnistą cerą i ładnymi jak niebieskie szkiełka oczyma, była jedną z tych istot, co do których trudno zrozumieć zarówno w jaki sposób, mimo zupełnej tępoty umysłu, przedzierają się z klasy do klasy, jak i po co zmuszane są do tego syzyfowego dla nich trudu. Przemęczywszy się z nią dwie godziny, Agnieszka miała wrażenie, że straciła tylko na darmo czas. Żałowała prawie, że odmówiła Ance Niechcicównie pójścia z nią na popołudniowe przedstawienie do teatru "Rozmaitości". Teatr dawał jej zawsze tak dużo wspaniałych myśli i wrażeń. Zbiegając na niższe piętro do klasy myślała: - Jak pogodzić uczucia koleżeńskie z tym, żeby rozwijać i kształcić własną indywidualność. I jak starać się, żeby samej robić wszystko jak można najlepiej, a nie wyróżniać się. I żeby nikt nie był ostatni ani słabszy, ani gorszy. Ach, jakie życie jest trudne. W sali rekreacyjnej zatrzymała się na chwilę przy otwartym oknie. Płynące z ulicy przedwczesne ciepło wiosenne miało w sobie coś oszałamiającego niby wyczekiwane szczęście, które zjawiło się prędzej, niżby można się było spodziewać. Zachodzącego słońca nie było widać, ale niebo nad miastem było żółte i świeże jak rozkwitające pierwiosnki. Agnieszka poczuła uniesienie, zdawało jej się, że uczestniczy w niebywałym zjawisku, jednocześnie tajemniczym i zachwycającym. Przejęta radością bez nazwy, wpadła do klasy i sprawa spowiedzi stanęła jej nagle w pamięci jak choroba, która przez chwilę nie dawała o sobie znaku. Jawdyńska, nie mogąca się nigdy wstrzymać od żartów, dawała jej ręką znak. - Pst! Kozak, nie hałasuj. Dziewońska cierpi! - Idź ty z twoimi wiecznymi kpinami - obruszyła się Zośka Dziewońska. - Słuchaj - zwróciła się do Niechcicówny. - Jak będziemy jutro gadać z księdzem, to ty zacznij od tego, że z chwilą kiedy się przestało wierzyć w Boga, spowiedź byłaby... - A w atomy to wierzysz? - przerwała Agnieszka. - Atomów też nikt nigdy nie widział. Nawet najwięksi uczeni. A cała chemia na nich się opiera! - Ojej! Patrzcie! Niechcicówna się cofa. Czułam, że tak będzie! - Nigdy się nie cofam - zaprzeczyła wyniośle Agnieszka. - Tylko że można nie uznawać spowiedzi, a wierzyć w Boga. - Spróbuj to wytłumaczyć księdzu. Zobaczysz, czy co skapuje. Zresztą i ja nie rozumiem takich wykrętów. Do czego to podobne? Albo... Albo... - Zośka, weź na wstrzymanie i odczep się od Agny - mitygowała Jawdyńska. - I w ogóle, nie kłóćcie się, panny. To są poważne sprawy. Mówiła o powadze, ale śmiała się, aż białe ścisłe zęby lśniły w jej pąsowych, namiętnych ustach. - Oj! - wykrzyknęła - spowiedź jest okropna, ale nam teraz też nie jest lekko. Agna, siądź tu koło mnie. Zapomniałaś, że ja za tobą szaleję? - A cóż ty myślisz - zgorszyła się Dziewońska - że my dla przyjemności zrywamy ze spowiedzią? Dla prawdy! Prawda to nie zabawa. Niechcicówna wcisnęła się między Jawdyńską i Natę Sztumską objąwszy je obie ramionami za szyję. - Martwisz się? - spytała przycisnąwszy policzek do szczupłej twarzy Naty, której fiołkowe oczy spoglądały w przestrzeń z nieco trwożną zadumą. - Nie - usłyszała odpowiedź. - Jestem przejęta, ale uważam to za najpiękniejszy dzień w moim życiu. Przestanę żyć w upokorzeniu i obłudzie. Ogromna Ewa Skałecka sapała z lekka w milczeniu, jakby powzięte postanowienie było ciągnionym przez nią ciężarem. Lila Bromska zapisywała kartkę brulionu swoim imieniem i nazwiskiem, a jej subtelna twarz zdawała się mówić: - Bardzo dobrze, ale żeby to się już raz prędzej skończyło. Na pensji panny Rembiszówny nauki przyrodnicze stały bardzo wysoko; za oknami szkoły rozlegały się wciąż jeszcze echa walki z przemocą, a w samej szkole prefektem był tępy i zadufany w sobie ksiądz Wiadrowicz, nie wytrzymujący porównania z wartością duchową i umysłową innych nauczycieli. Wszystko to miało pewien wpływ na dokonanie się przewrotu w pojęciach religijnych szóstej klasy. Największą rolę odegrała tu jednak sama młodość, żądna burzyć nie tylko przeszkody, lecz i oparcia, pragnąca poczuć się zdana sama na siebie i po raz drugi, od czasu kiedy zaczęła chodzić, wołająca: - Ja sama! - te wzniosłe i szalone zarazem słowa, bez których żadne życie umysłu, woli czy serca nie mogłoby się rozpocząć. Bunt przeciw spowiedzi był też bezwiednie więcej buntem przeciw rygorom i nakazom życia szkolnego niż buntem przeciw Bogu. Hasło dała nabożna Zośka Dziewońska, której surowe przestrzeganie praktyk religijnych od dzieciństwa dawało się najsilniej we znaki. Wandę Jawdyńską poniósł raczej żywioł buntowniczej młodości, Natę Sztumską zdecydowało wrażliwe poczucie godności osobistej, nie znoszące przymusu w tym, co dotyczyło życia duszy. Inne poszły za głosem czasu i wybitniejszych koleżanek. Zaś Agnieszka znalazła się w szczególnym położeniu. W domu Niechciców nie było nigdy pedantycznego nacisku na formalne objawy pobożności, toteż nie miała pod tym względem skłonności do buntu i oporu. Dłużej, niż to zazwyczaj bywa, pozostała tym, czym jest większość dzieci - bezwiednym i mimowolnym uosobieniem wiary. Ściśle i bezpośrednio związana z bytem, nie miała, rzecz prosta, poczucia odrębności zagadnień religijnych, przejmowała się ufnie wszystkimi funkcjami i czynnościami życia, jakby całe było dla niej bezustannym obrzędem. Wszelako, gdy pierwszy raz przystępowała do spowiedzi i komunii, sądziła, że dozna wstrząśnienia większego niż wszystko, co przeżyła dotychczas. To nie nastąpiło i pamięta, że się wtedy martwiła, a nawet udawała wzruszenie, którego nie czuła. Udawała w najlepszej wierze, miała nadzieję, że, przymusiwszy się trochę, zazna za którymś razem należnego wzniesienia ducha. Dziwiła się, że przychodzi jej ono tak łatwo w innych okolicznościach, i podejrzewała niejasno, że w praktykach religijnych tkwi coś wyjątkowo trudnego albo wyjątkowo dla niej nieodpowiedniego. Nieliczne, żywione od poznania pierwszych zasad katechizmu, wątpliwości wzmogły się wtedy. Ale wątpliwości nie były tym, czym by się umiała kierować w postępowaniu, a jedynymi, które mogły mieć nad nią pewną władzę, były wątpliwości co do samej siebie. Wdrożyła się tedy do wspólnego pacierza, coniedzielnych nabożeństw i dwukrotnej w ciągu roku spowiedzi mniej więcej tak jak do innych obowiązków szkolnych, którym podlegała nie dlatego, że były nakazane, ale z wrodzonej skłonności. Usposobienie tego rodzaju nie zawsze jest właściwe naturom biernym i niewolniczym, a często przeciwnie - silnym, bez obawy poddającym się tej czy innej regule postępowania. To jednak przyznawała po cichu, że z obowiązków szkolnych spowiedź jest najprzykrzejszym. Świeże, wyostrzone zmysły nie mogły nie czuć osobliwej materialności tego sakramentu. Od twarzy księdza za kratą biło niemiłe gorąco, jeden pachniał tytoniem, drugiemu czuć było z ust, inny woniał potem, a czasem jakby perfumami. Wśród takich wrażeń ulatywała resztka bogobojnego smutku wywołanego rachunkiem sumienia, pozostawało szeptanie na ucho obcemu człowiekowi najskrytszych rzeczy o sobie, coś rzeczywiście upokarzającego, a nawet nieprzyzwoitego. A jednak Agnieszka mimo to z najlepszą wolą, której miała nieprzebrane zasoby, mówiła sobie, że śród zadań szkolnych niektóre są też dość uciążliwe, a przetrzymywała je, zwłaszcza że żadne nie było trudniejsze od tych, które sobie często sama wynajdywała. Postanowienie koleżanek zaskoczyło ją, gdyż miało być wyłamaniem się z wymagań życia szkolnego, którym pragnęła aż do końca lojalnie sprostać. Ale gdy chciała dać wyraz powstałym w niej zastrzeżeniom, nie znalazła na obronę spowiedzi dość mocnych i szczerych argumentów. Czuła, że broniłaby jej tylko z obowiązku, ale i pożycie z koleżankami należało do rzeczy, które obowiązywały ją może najbardziej, stanowiło, jak sobie teraz uprzytomniała, największą wartość przebywania na pensji. I przy tym - jakże się miała przeciwstawić tym właśnie, które najwięcej kochała, z którymi się zawsze najlepiej we wszystkim zgadzała. Jakże nie miała im towarzyszyć, gdy się gotowały do tak ciężkiej przeprawy. Tym bardziej że o ile Bóg jest, w takim razie one się narażają na Jego gniew, ryzykują swoje zbawienie, jakże nie podzielić z nimi takiego nieszczęścia. Tak, wolała nawet mylić się z nimi niż mieć rację z tymi, które były jej pod każdym względem obce. Zwłaszcza że nie była pewna, czy jej przyjaciółki się mylą. W wyborze drogi, gdy raz trzeba śród rozterki wybierać, często, na oko przynajmniej, decydują okoliczności drugorzędne i przypadkowe. Ale śród nich działa zawsze i coś, co nam daje uczuć, która droga lepiej odpowiada bądź naszym chęciom, bądź skrytemu w nas ideałowi życia. I nie było rzeczą przypadku, że Agnieszka związała się przyjaźnią z dziewczętami, których stanowisko w sprawie spowiedzi wytrąciło ją z równowagi. Inne, stosujące się bez protestu do zarządzeń szkoły i księdza, mimo że z pozoru postępowały tak jak i ona sama, raziły ją zarówno brakami umysłu, jak cechami charakteru; miały w sobie tyle niechęci do ludzi innych przekonań, do koleżanek innego wyznania. Jeśli to ma iść w parze z wiarą - myślała - to nie ma tu dla niej nic do roboty. Pomału przejęła się wątpliwościami zbuntowanych, poznała w nich własne krytyczne myśli, niedoszłe dotąd do głosu tylko dlatego, że więcej lubiła zajmować się tym, co robić, niż tym, czego nie robić. Teraz jednak przypomniała sobie, że bądź co bądź, gdy poczuła się naprawdę w niewoli, jak to było na przykład za czasów gimnazjum, przeciwstawiała się temu bodaj duchem. A kto wie, czy w tym wypadku nie miało miejsca to samo? Nikt nie zaprzeczy, że księdza Wiadrowicza trudno uważać za kierownika duchowego, gdyż przypominał raczej wszystko niż Bożego człowieka, po cichu mówiono też o nim różne wcale nieświątobliwe rzeczy. Gdyby był inny... Ale ksiądz Halski był inny, a jednak wszystkim u pani Wenordenowej zawdzięczało się pod względem umysłowym i moralnym więcej niż jemu. Więc może księża udają tylko albo łudzą się, że mają w sobie jakąś boską i zbawczą siłę? Zaś co do samych prawd przez Kościół do wierzenia podanych... Gdy tylko myśli Agnieszki poszybowały w tym kierunku, znalazła bez trudu mnóstwo argumentów, jeśli nie przeciw istnieniu Boga, to przeciw takiemu pojmowaniu Go, jak nakazywały podręczniki. I przejęła się tą sprawą mocniej niż inne, gdyż miała skłonność przejmować się wszystkim gwałtownie. Dziewczęta były tak olśnione, że jej powierzyły oznajmienie księdzu o decyzji. Żadna - twierdziły - nie potrafi zacząć lepiej rozmowy z księdzem niż Niechcicówna. Agnieszce to pochlebiło, pokusa odegrania roli w tak trudnej przygodzie miała posmak bohaterstwa, o którym każda młodość marzy i śni. Przyszło jej tylko do głowy, żeby rozmówić się z prefektem w czasie pauzy, bo po co robić przykrość tym, co miały inne przekonania. - Więc, panny - ogłosiła Jawdyńska. - Wszystkie parszywe owce zostają po dzwonku w klasie. Ksiądz Wiadrowicz z niechęcią dał się zatrzymać, gdyż śpieszył na następną lekcję do innej szkoły. - Mówcie prędko, co macie - rzekł przymknąwszy oczy i splótłszy ręce na okazałej piersi, przy czym wskazującym palcem jednej ręki uderzał prędko w drugą. Spodziewał się, że usłyszy jakieś wątpliwości, z którymi szóstoklasistki zwracały się do niego już i przedtem. Ale gdy się dowiedział z ust Agnieszki, do czego rzeczy doszły, otworzył nagle oczy i spojrzał na klasę z takim niedowierzającym przerażeniem, jakby w istocie zobaczył zamiast dziewcząt - stadko potworów. - A to ładna historia! - wykrzyknął. - Powariowałyście chyba? Kary Boskiej się nie boicie! I ja nie mam czasu o głupstwach teraz mówić! Pogadamy na rekolekcjach. W jego irytacji było coś, co dodało siły struchlałym trochę dziewczętom. Zośka Dziewońska podniosła się i rzekła: - My nie możemy być, proszę księdza, na rekolekcjach... Agnieszka wpadła jej w słowa: - Nas uczą, proszę księdza, że mamy być dobre nie dla nagrody i nie z obawy kary. A Bóg nam każe się bać kary? - Co mi tu panna wygaduje! Dla chwały Bożej masz dobrze postępować, bo Bóg cię stworzył dla swojej chwały, a ty co? - sapnął ksiądz rozgniewany. - A nas uczą, proszę księdza, że nic nie można robić dla swojej chwały. Więc Bóg jest gorszy od ludzi, kiedy robi coś dla swej chwały - brnęła Agnieszka, czując na całej skórze dreszcz pospołu z gorączką. Prefekt spąsowiał i żyły mu nabrzmiały na czole. - Nie bluźnij, smarkata! - huknął. - Kto was tu nabuntował?! Ani mi się śni słuchać waszych niepoczytalnych bredni. Nieuchwytna granica, jaką tysiące względów ustanawia między stronami, z których jedna jest zależna od drugiej - pękła. Dziewczęta przestały się bać. Agnieszce oczy się zaiskrzyły. - Chrystus powiedział: "Miłujcie nieprzyjacioły wasze" - wybuchnęła. - A dlaczego inkwizycja paliła heretyków na stosie zamiast ich miłować? - A Bóg - podjęła hardo Dziewońska - skazuje swoich nieprzyjaciół na wieczne męki. Kto karze na wieki, ten nie jest miłosierny. I jak dusze w piekle mogą się smażyć w smole, kiedy są niematerialne?! Zapadło milczenie, w którym brzmiał za drzwiami rozbawiony gwar pauzy. Prefekt raptem wstał i pożeglował wydatnym żywotem ku wyjściu. Przy drzwiach stanął. Jego wielka, dobroduszna twarz o małych oczach wyrażała taką zgrozę, że Agnieszce zrobiło go się żal. Biedny prefekt był w istocie godny pożałowania. Miał czuwać nad wiarą młodych dusz, gdy sam polegał tylko na cudzym doświadczeniu religijnym i na powadze swej sukni. Sutanna bywa zobowiązaniem, ale bywa nade wszystko tak wielkim ułatwieniem w sprawowaniu władzy duchowej dla tych, którzy poza tym nie mają czym jej sprawować. Księża tego rodzaju czynią może mniej złego niż zacietrzewieni fanatycy z natchnienia, lecz nie podnoszą, rzecz prosta, wiary w boskie posłannictwo instytucji, której służą. Zwłaszcza gdy przychodzi na nich godzina próby. Księdzu Wiadrowiczowi ułatwiająca powaga sukni starczała na zdawkowe potrzeby religijne potulnych. W trudniejszych wypadkach zawodziły go wątłe zasoby umysłu i charakteru; zostawał gniew człowieka obrażonego przy pełnieniu swego urzędu i strach przed rozprawą, do której się nie czuł na siłach. - Co ja mam z wami zrobić?! Wyrzucić z pensji? - zawołał i uczynił tęgimi rękoma ruch, jakby zmiatał zbuntowane dziewczęta z powierzchni ziemi. - Ja nic o tym nie wiem! Nic o tym nie chcę słyszeć! - krzyknął z rozpaczą. - I ani mi się ważcie gadać o tym! Macie milczeć i nie siać zgorszenia! Słyszycie?! Raptem nakreślił zawodowym, nieznacznym gestem drobny znak krzyża na powietrzu. - Niech was Bóg oświeci, moje kochane - mruknął. - Będę się za was modlił. I teraz nie mogę, nie mam czasu, ale pogadam jeszcze z wami. Wytłumaczę wam. Na korytarzu dzwonek jęczał nagląco, hałas rozpraszał się i zacichał po klasach. "Parszywe owce", z wypiekami na twarzy, rzuciły się ku sobie w gwałtownych szeptach. - Teraz wiem! - krzyknęła Agnieszka. - Jeżeli Bóg jest taki, jak nas uczą, to Go nie ma. A jeśli jest, to jest inny. W czasie następnej pauzy Agnieszka Niechcicówna została wezwana do przełożonej. Czekała w pustym salonie, którego wszystkie meble odziane były w pokrowce z płótna, jak gdyby chroniono ich świeżość do użytku w lepszym niż ziemski świecie. W części piętra, zajętej przez mieszkanie panny Rembiszówny, panowała cisza tym bardziej uderzająca, że otoczona przez napór wrzawy płynącej ze szkolnych korytarzy i z ulicy. Przełożona wynurzyła się po chwili z głębi dalszych pokoi, szeleszcząc taftową suknią. Ręce miała jak zawsze złożone dłoń w dłoni na wysokości talii. Blade zwykle policzki zwiędłej twarzy ciemniały od rdzawego rumieńca, oczy prędko mrugały, a ściągnięte usta wyrażałyby odpychającą srogość, gdyby nie przykrótka górna warga, w której było coś dziecinnego. - Moja kochana - rzekły te usta z lodowatą łagodnością - jesteś u nas tak niedawno i taką smutną rolę odegrałaś w klasie. Zmuszona będę chyba napisać do rodziców. Nie mogę trzymać uczennic mających zły wpływ na koleżanki. Co tobie chodzi po głowie? Agnieszka ruchem głowy odrzuciła z czoła wicher swych bardzo jasnych włosów i milczała. - Jak ty się czeszesz? - zgorszyła się przełożona. - Czy nie możesz być porządnie uczesana? Agnieszka ręką przygładziła włosy poczuwszy przy tym, że zatrzeszczały i rozwiały się jeszcze niesforniej. Przełożona odwróciła się na chwilę w stronę okna. Następnie podeszła i położyła rękę na ramieniu Agnieszki. - Moje dziecko - rzekła zmieniając ton, jakby chciała na przemian działać to strachem, to miłością. - Ja nie chcę twojego zła. I rozumiem waszą młodość. Ale pomyśl. Twoje koleżanki są u mnie przeważnie od dziecka. Od takich - pokazała. - Odpowiadam za nie przed rodzicami. Przed społeczeństwem. Kocham je. Kocham was wszystkie. Czyńcie, jak wam każe sumienie, ale czy zdajecie sobie sprawę, ile zamieszania, ile krzywdy możecie zrobić młodszym, niezepsutym? Nie wolno wam takich wybryków ujawniać. Pójdziecie do kościoła! No? Prawda, moje dobre dziecko - pójdziecie do kościoła? Przygarnęła Niechcicównę do siebie. Miała chłodną, przyjemną suknię, pachniała jakby konwalią, było w niej coś ujmująco delikatnego. Agnieszka dała się wziąć w objęcia, westchnęła i poczuła tkliwą chęć dopomożenia przełożonej. Miała przez chwilę wrażenie, że ustąpiwszy nie doznałaby żadnej szkody. Ale w klasie zostałoby to poczytane za lizusostwo. - Jesteś taka zdolna i mądra - szeptała przełożona. - Jeżeli masz wpływ na koleżanki, to pomyśl, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność. Za ciężką, ukochana, za ciężką. Zaufaj słowu starej, doświadczonej kobiety. Agnieszka żachnęła się. Pochlebiało jej słyszeć te słowa, ale nie poczuwała się do wpływu na koleżanki, nie odegrała przypisywanej sobie roli. Chciała to wyjaśnić i nagle ugryzła się w język. Czyż to by nie brzmiało jak zegnanie winy na drugich? Panna Rembiszówna uznała, że dość już tego szafowania dobrocią. Odpłynęła w drugi koniec salonu i rzekła z daleka: - Otwieram od nowego roku szkolnego siódmą klasę. Zamiast religii będziecie w niej miały wykład etyki. I w ogóle będziecie na swobodniejszych prawach... Sądziłam, że do tego czasu przynajmniej potraficie się zachować rozsądnie. I mimo wszystko - dodała z naciskiem - ufam, że potraficie. Nie życzę sobie żadnych skandalów. Możesz iść, moje dziecko. Agnieszka wyszła nie odezwawszy się przez cały czas ani słowem. W progu zderzyła się z małego wzrostu nauczycielką, której uczennice nie lubiły, gdyż mówiło się, że chodzi z gębą na nie do Rembiszycy. Nim drzwi się zamknęły, Agnieszka usłyszała, jak przełożona wykrzyknęła nie znanym jej, zrozpaczonym głosem: - Panno Henryko! Co ja mam z tymi dziewczynami! Większość pensjonarek to panny ze wsi. Rodzice gotowi je poodbierać! Co tu... Koleżanki obskoczyły Agnieszkę. - No, co powiedziała? Najpierw pewno krzyczała, a potem zaczęła cię całować? Ona tak zawsze! Siadaj! - Nie, nie krzyczała. Powiedziała, że mi coś chodzi po głowie. - Żarty! Słuchajcie! Niechcicównie coś chodzi po głowie. Kozak, daj się poiskać. - Poszły ode mnie - broniła się Agnieszka. - Nie, wiecie, mnie żal Rembiszycy. I pomidora mi żal. Musimy coś wytentegować. Oni są biedni. Mają swoje na myśli, a tu my im wchodzimy w paradę. Po namyśle, dorozumiawszy się, o co księdzu i przełożonej chodzi, zbuntowane dziewczęta zgodziły się ustąpić o tyle, że zachowają pozory. Pójdą razem z wszystkimi do kościoła i każda powie przy konfesjonale, że przyszła pod przymusem, ale się nie będzie spowiadać. A jak z komunią? No, przed Wielkanocą zawsze są tłumy w kościele, łatwo uda się prześliznąć mimo ołtarza, przeczekać w tłoku. - Chociaż, jeśli komunia to tylko opłatek... - zaryzykowała na wpół bluźnierczo, na wpół gorzko Niechcicówna. Zapadło milczenie. Lila Bromska silnie pobladła, a potężna Ewa Skałecka sapnęła: - Nie, tego nie możemy zrobić. Uchowaj Boże. I pochyliły głowy ni to w zabobonnym strachu, ni to w najbardziej uprawnionym poczuciu świętości, jakim jest szacunek dla wierzeń drugiego człowieka. W przeddzień rozjechania się na ferie wielkanocne Agnieszka i Nata rozmawiały po cichu w pustej sali rekreacyjnej, siedząc na oknie, przez które widać było nowy księżyc, cienki niby lśniące zadraśnięcie przestworzy. Niebo miało ciemnoturkusową barwę, jaką przybiera zazwyczaj, gdy dzień uchodzi ze świata zielonym blaskiem, a noc nadciąga modrym cieniem. - Słuchaj, czy ty naprawdę wyobrażasz sobie, że to się skończyło? - szepnęła Niechcicówna. - Bo ja mam prawie pewność, że dla mnie to się dopiero zacznie. W ogóle cała sprawa religii. Może nawet nie zaraz - może kiedyś. Agnieszka mówiła to z poczuciem, że sprawa spowiedzi nie została przez żadną z nich do gruntu przeżyta i przemyślana. A jednak musiała być postawiona i rozstrzygnięta, gdyż niezwalczony pęd każe młodości rozstrzygać wszystkie człowiecze zagadnienia, choćby na oślep. Jakby te niedojrzałe lata były generalną próbą całego późniejszego życia. I zresztą Agnieszka w każdym razie była rada, że powzięła decyzję. To jest zawsze lepsze dla życia niż trawić się w wahaniach i wątpliwościach. Natalia zaczęła dowodzić, że nie, ona nie sądzi, żeby miała jeszcze kiedy wracać do tych zagadnień. Skończyło się i kwita. A teraz trzeba się zająć wiedzą i służbą dla ludzkości. Oczy utkwione w życie przyszłe nie pozwalają widzieć bolączek ziemi ani zapobiegać im ze wszystkich swych sił. Chciała zostać lekarzem. To zwróciło myśl Agnieszki do rzeczy, które ją zaprzątały bardziej żywo niż kwestie wiary. - Wiesz, znów słyszałam, że Moskale torturują więźniów - podjęła. - Zwłaszcza w śledztwach. Czy ty byś taką rzecz wytrzymała? Bo ja chyba nie. Wprost nie wiem, co by się ze mną działo. Tak się piekielnie boję bólu. Jak pomyślę, że może błagałabym o litość, to czuję się najnędzniejszą istotą pod słońcem. Pewno mnie to nigdy nie spotka, ale gdyby... Powinno się móc wszystko przetrzymać. Patrz, Gucia Zawiejska nic nie rozumie, nic ją nie obchodzi, tylko żeby wyjść za mąż, a jak jej zdejmowali paznokieć, to nie skrzywiła się nawet... Po prostu bohaterka... Dzwonek na kolację przerwał im te zwierzenia, a nazajutrz po południu Agnieszka była już w Kalińcu. Pani Barbara wyjechała po nią na stację, potem obie chodziły po mieście za sprawunkami na święta. Przechodząc Sukienniczą Agnieszka zobaczyła przed sobą z daleka panią Celinę. Agnieszka wiedziała o romansie swojej dawnej nauczycielki z Januszem, bo w czasie Bożego Narodzenia ciągle się w rodzinie nad tym ubolewało. Ta sprawa nie była jej ani przykra, ani przyjemna, ale miała to do siebie, że od czasu do czasu kazała o sobie myśleć. I że Agnieszka czuła się skrępowana wobec pani Katelbiny. Teraz też, ujrzawszy ją, nie podbiegła, by się przywitać, przeciwnie, zwolniła kroku. Pani Celina szła ociężale, z nisko zwieszoną głową, obcisła, długa suknia uwydatniała jej tuszę. Idąc tak, raptem zwróciła głowę na bok i chrząknąwszy splunęła na ulicę. - Fe - szepnęła Agnieszka. I nagle pomyślała z pewnego rodzaju swawolną ulgą: - Nie, jak można kochać kobietę, co pluje na ulicę. - Agna! Śpiesz się! My już siadamy! - wołali Tomaszek i Emilka, wyglądający na siostrę u wylotu Raciborskiego Przedmieścia. Dzień był prawie mroźny, Tomaszek miał owiązane gardło, pani Barbara nie dała mu siedzieć na koźle i tym razem wszyscy czworo władowali się do karety. Pani Barbara nie miała dotąd czasu nagadać się z Agnieszką i, przekrzykując łoskot bruku pod kołami, wypytywała o Warszawę. - A cóż u Hipolitostwa Niechciców? - wołała. - Czy to prawda, że Helcia ma zostać szarytką? - Zdaje się, że tak, ale ona ciągle zmienia projekty. A stryjenka Urszula już teraz prawie zupełnie ogłuchła. Stryj ma jeszcze remizę, ale ciągle siedzi w domu i kładzie pasjansa. - Anka nie wybiera się za mąż? - Nie. Ale zawsze tak młodo wygląda. I ślicznie. Byłam z nią niedawno, wie mamusia na czym? Na "Lohengrinie" Wagnera. O, to jest cudowne. W domu opowiem. To z tej opery pan Wenorden śpiewał zawsze: "Elzo, Elzo z Brabancji". Od razu poznałam. - Tomaszek, nie majstruj przy tych drzwiczkach, bo się otworzą. Agnieszka potrząsnęła dłonią kolano matki. - Mamusiu. Czy mamusia widziała kiedy Siemaszkową? Wspaniała. Widziałam ją w "Norze" Ibsena. I byłam na "Śniegu". Też nadzwyczajne. Powieści Przybyszewskiego nie lubię, ale w teatrze to inaczej wychodzi. Przy skręcie na Serbinów Agnieszka wykrzyknęła: - O! Jedna topola ścięta. - Nie wiesz? - informował z ożywieniem Tomaszek. - Ta, co w nią latem piorun uderzył. Zupełnie uschła! - A Żolka ma szczeniaki. Ciekawa jestem, czy już widzą - cieszyła się Emilka. 18 Pani Barbara nie miała specjalnie zamiaru wpływać na panią Celinę w tym lub w owym kierunku. Ale chcąc uczynić zadość prośbie bratowej, a trochę i z własnej ku temu chęci, raz, jeszcze zimą, wstąpiła do kantoru Gazety Kalinieckiej, aby dawną nauczycielkę do siebie zaprosić. Pani Celina ucieszyła się i niebawem przyszła z Wacusiem. Nie uczyniła na pani Barbarze wrażenia osoby szczęśliwej ani wolnej, która zerwała z przesądami, wzięła życie na swoją odpowiedzialność. Przeciwnie, zdawała się być przygnieciona ciężarem nie do zniesienia. Przypominała dawną siebie z czasów, kiedy przebywała w Serbinowie. Mówiło się z nią wyłącznie o dziecku i o domowych drobiazgach i w ogóle trudno z niej było wyciągnąć dwa słowa. Po raz drugi odwiedziła panią Barbarę dopiero w maju. Tym razem wyglądała jeszcze gorzej, a zachowywała się bardzo dziwnie. Spieszyła się do tego stopnia, że nie chciała nawet usiąść. Pani Barbara zadawała sobie pytanie, po co w takim razie przyszła, i gdy się pożegnały, nie mogła się powściągnąć, żeby nie wyjrzeć za nią oknem. Zobaczyła ją biegnącą prawie kłusem i potykającą się na nierównościach bruku. Rzecz w tym, że pani Celinie, przechodzącej właśnie Raciborskim Przedmieściem, wydało się, jakoby Janusz Ostrzeński wszedł w bramę domu, gdzie mieszkała pani Barbara. Było to przywidzenie, o którym się przekonawszy biegła teraz co żywo, bo może on do niej idzie w tej chwili i nie zastanie jej w domu. Janusz nie przychodził nigdy o tej godzinie, którą naznaczył. I tym razem zjawił się dopiero wtedy, kiedy pani Celina już lada chwila spodziewała się powrotu niańki i dziecka ze spaceru. Co prawda nie zdradzał żadnych zamiarów, którym by obecność dziecka mogła przeszkadzać. Pani Celinie dogadzało to w danej minucie, ale jednocześnie tak ją upokarzało! Janusz siedział i trochę ziewał, trochę wąchał bukiet czeremchy, obracając szklany wazon coraz to inną stroną do siebie. - Czy jesteś niewyspany? - spytała pani Celina. - Przepraszam cię, kochanie - odparł gubiąc w śmiechu ziewnięcie. - Jestem przemęczony. Co dzień od wczesnego ranka w szpitalu. Ach, jaka ty jesteś dziś ładna - dodał marząco. Pani Celina westchnęła. Gdybyż to stwierdzał nie słowami, a zachowaniem się swoim. Ale on już zbierał się do odejścia, niewyraźny i roztargniony, a gdy wstał, by się pożegnać, ledwo śmiała zapytać, kiedy się znów z nią zobaczy. - Nie wiem. Kiedy zechcesz. Jak tylko będę mógł - odpowiadał niepewnie. A Wacuś spóźnił się i pani Celina długo jeszcze potem siedziała sama, owładnięta ponurymi myślami. Straszne milczenie i lodowata obojętność, które Janusz okazywał w poufnym zbliżeniu, już od dawna przestały być dla niej posępnym urokiem, przeobraziły się w poniżenie i udrękę. Wieczny strach, że nie sprosta jego niepodobnym do odgadnienia chęciom, paraliżował i niweczył w niej wszelką możliwość rozkoszy, sprawiał, że zaledwie poważała się istnieć w jego uścisku. Janusz, chociaż mówił: "żadna kobieta nie była ze mną szczęśliwa", był przekonany, że nikt na świecie nie jest w stanie udzielić żadnej z nich tak niebotycznego szczęścia jak on. I choć mu o to ich szczęście bynajmniej nie chodziło, choć nie mógł go ani sobie wyobrazić, ani się nim przejąć, byłby srodze zdumiony i obrażony, gdyby się dowiedział, że pani Celina nie doznaje z nim żadnej uciechy miłosnej. Ona mu też nigdy tego nie dała poznać, przeciwnie, utrzymywała go w pewności, że zaznaje z nim rajskich upojeń, bo, widząc go tak opornym, sądziła, że tylko poczucie dawanego jej szczęścia może go przy niej zatrzymać. Zatrzymać bodaj z litości, którą ciągle spodziewała się przeobrazić w bardziej stosowne uczucie. Dążyła tedy uparcie do nieuciesznych zbliżeń, bo jakkolwiek były gorzkie, budziły wciąż nadzieję, że z tego znoju szorstkich uniesień wyniknie w końcu prawdziwa miłość i bliskość. Gdy nadzieje te okazywały się za każdym razem bezpodstawne, gdy po takiej chwili rzekomego zespolenia Janusz stawał się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej oschły, wręcz unikający spotkania, wpadała w rozpacz, że go czymś uraziła, nie stanęła na wysokości zadania. I aby to naprawić, dążyła co najprędzej do ponowienia próby. Dążyła poprzez upokorzenia, które ją samej sobie czyniły niemiłą, szukała Janusza, krzycząc do siebie w duchu: na co to wszystko, skoro nic od niego nie miała ani sama jemu nic dać nie mogła, bo on i przyjmować nic nie potrafił. A jednak nie była w stanie bez tego nic wytrzymać, walczyła o ten pozór stosunków po cichu z całym światem. Czyż ich widzenia z jego strony nie były oparte na czymś tak zawodnym i kruchym, że wszystko mogło im przeszkodzić, zniweczyć je, uniemożliwić? Gdy wstając rano ujrzała piękną pogodę, drżała, że Janusz będzie wolał raczej pójść na spacer za miasto niż do niej. Słońce, jasne niebo, majowa zieleń zdawały się spiskiem uknutym przez naturę przeciwko jej miłości. Nie cierpiała Ceglarskiego, chociaż odnosił się do niej przyjaźnie, gdyż mógł zawsze poza jej wiedzą zabrać Janusza do Oczkowa, uchylić jeśli nie jego przyjście, to bodaj możliwość przyjścia. Gdy obijały się o jej uszy publiczne sprawy tego czasu, rozpaczała na myśl, że Janusz się nimi zajmie i oto nowa przeszkoda w ich tak skąpym, tak utrudnionym obcowaniu. A i poza tym ileż pokus czyhało nie już na ich spotkania, lecz na serce i wdzięki Janusza. Ile kobiet spragnionych, ile panien do wzięcia wokoło! Zdawało jej się, że Kaliniec pełny jest zalotnic bez sumienia, bez skrupułów ni czci, z których każda jest gotowa uczynić to, do czego ona tylko chciała mieć prawo - zagarnąć Janusza dla siebie. Gdy któraś z dam kalinieckich zachorowała, pani Celina modliła się, by Janusz nie zaczął jej leczyć; gdy ktoś w mieście umarł zostawiając młodą żonę, truchlała, że Janusz z tą się właśnie ożeni. A najwięcej cierpiała słysząc zachwyty nad jego urodą, gdyż wtedy przychodziło do głosu to, co mnożyło w nieskończoność jej mękę - zraniona, doprowadzona niemal do obłędu próżność. Kiedy na swoim ślubie zobaczyła Janusza po raz pierwszy, wdzięk jego oczarował ją całkiem, jak sądziła, bezinteresownie, niby prześliczny obraz. Gdy owo cudo sięgnęło po nią, to wśród chaosu uczuć zagrała w niej także i pycha, że najpiękniejszy, jakiego w życiu spotkała, chłopiec na nią zwrócił swe niezrównane oczy. Wszak jeśli marzyła o powodzeniach, to o bezprzykładnych, a w egzaltacji wzburzonych uczuć nie mogła wyobrazić sobie, aby wszystkie kobiety świata nie zazdrościły jej Janusza. Zrazu pragnęła ten stosunek ujawnić przed wszystkimi, jeśli nie przez rozwód i ślub, to choćby tak, jako romans i szał. Janusz zdawał jej się niby król czy książę; jak oni swym wyniesieniem, tak on swą wyjątkową pięknością usprawiedliwiał i uświęcał najmniej formalne związki. Ale teraz, kiedy zwątpiła o jego wzajemności, snujący się za nim podziw dręczył ją tylko jak zmora. Nienawidziła go, ponieważ oznaczał jej klęskę, jak pyszniłaby się nim, gdyby towarzyszył jej tryumfowi. Taki stan rzeczy sprawiał, że wracała raz po raz do paru lat życia z Katelbą, jak chory nałogowiec wraca myślą do czasów, gdy żył przytomnie. Jastrzębice zdawały jej się wytęsknioną oazą śród złowrogiej pustyni. Była tam otoczona tkliwością i kultem, bardzo skromnym jak na jej ambicje, ale kto pragnie takich rzeczy dla siebie, ten, w braku hołdów całego świata, gotów jest zadowolić się hołdem czyimkolwiek, byle nie mającym zastrzeżeń. Rozpacz ją brała, że życie jej upływa na poniżającym szarpaniu się i wiecznym daremnym czekaniu, gdy tam gospodarstwo, dom, jej stanowisko śród świata i ten wzgardzony człowiek toczą się dokądś bez niej. Dziecko też stanowiło ciągły wyrzut sumienia. Było takie rozkoszne, ciągnęło do siebie wszystkie jej upodobania i chęci, a ona zaniedbywała je, wyprawiała z domu niby intruza, jakby zły czar skazał ją na postępowanie wbrew najistotniejszym porywom i uczuciom. W początkach lata zapragnęła wyrwać się z matni i gdy Katelba, który, przebolawszy wszystko, tęsknił do syna, zaczął ją nagabywać o powrót, uległa. Wzięła na razie urlop w kantorze "Gazety" i postanowiła bądź co bądź lato spędzić w Jastrzębicach. Ale w ostatniej chwili cofnęła się, choć czuła niejasno, że to oznacza pogrążenie się w topiel bez ratunku. Katelba uniósł się, zwymyślał ją, pogroził, że będzie żałowała, i zabrał ze sobą Wacusia z niańką. Pani Celina płakała, lecz nie zatrzymywała dziecka. Wszystkie możliwości jakiegokolwiek życia wydawały jej się teraz bardziej nęcące niż stosunki z Januszem, ale nowa, jeszcze jedna po stu zabitych, nadzieja odebrała jej rozum i wolę. Wszak Janusz nieraz mówił: - Jak chcesz to zrobić, żebyśmy więcej byli razem? Przecież wiesz, jakie są warunki. Ja nie mieszkam u siebie. Ty masz przy sobie dziecko... - No, więc dziecko wyjeżdża, Januszu, dziecko wyjeżdża. Będę sama! Całe popołudnia, całe noce będzie można być razem! Zawiodła się. Janusz nie skorzystał ani z jej urlopu, ani z jej samotności. Pani Celina co dzień rano wystawała przed bramą Ostrzeńskich, aby go odprowadzić do szpitala. Przyjmował to życzliwie i na tym poprzestawał. W lipcu widzieli się na dobre może ze trzy razy, w sierpniu, gdy pani Celina, wróciwszy do zajęcia, nie mogła go widywać rankami - przyszedł raz tylko w końcu miesiąca. Ale za to pierwszy raz przyszedł wcześniej, niż obiecał, już koło jedenastej rano. Była to niedziela i pani Celina ucieszyła się do nieprzytomności, pewna, że spędzą dzień razem. Janusz zastał ją całkiem przygotowaną, bo gdy miał przyjść, wszystko w jej domu czekało na niego już od rana. - Jakie śliczne kwiaty - mówił wąchając ten lub ów z poustawianych wszędzie bukietów. - Jaką ładną masz suknię - zachwycał się. - Jesteś naprawdę piękna. Ach, ileż kwiatów, czasem kupowanych za cenę obiadu, zwiędło tu już na darmo, czekając jego przyjścia, ileż sukien ozdabiało ją w ciągu nieprzeliczonych godzin, aby nadeszła wreszcie taka chwila, dały się słyszeć takie słowa!... Lecz oczy Janusza przyglądające się sukni, zdawały się omijać samą panią Celinę. Zajmował się kwiatami i suknią, aby nie zajmować się nią. Usiadł z daleka i osowiale, jak miał zwyczaj, opowiadał o jakimś ciekawym chorym w szpitalu. Pani Celina na pół słuchała, na pół myślała przerażona, że to jest spotkanie po trzech tygodniach niewidzenia, że czas mija i że trzeba temu wszystkiemu położyć koniec. Chwyciła się ostatniej deski ratunku. Zaczęła po raz pierwszy mówić o swoim cierpieniu. Ukorzyła się. Prosiła Janusza, żeby sam zerwał, gdyż ona nie ma siły tego uczynić. Niech jej powie wyraźnie, że ją sobie obrzydził - ona wtedy odejdzie. Ma dokąd wrócić. Zagroziła mu, że jeśli będzie ją dalej tak męczył - popełni samobójstwo. Po twarzy Janusza błąkał się jego czarowny uśmiech, pełny słodkich obietnic, mimo że uczucia, których doświadczał, były przykre. W gruncie rzeczy czuł się sam godny współczucia. Owszem, zachowywał się tak, jak to pani Celina z rozpaczą stwierdzała. Ale jego sposób bycia nie całkiem oznaczał to, co mu przypisywała. Nie mógł tego nazwać szczęściem, ale na ile w ogóle istniała dla niego przyjemność zbliżenia miłosnego, to pani Celina, nieoczekiwanie dla niego samego, dawała mu tę przyjemność. Nie był winien, że chciał jej doświadczać tak rzadko i tylko w taki, a nie inny sposób, i tylko wyłącznie sam w sobie i sam dla siebie. Ale to było warunkiem, aby jej mógł w ogóle doświadczać. Za nic nie chciał, nie umiał, nie mógł wtajemniczyć pani Celiny w swoje doznania i uczucia - jednak nie widział żadnych dostatecznych powodów do zmiany istniejącego stanu rzeczy. Wprawdzie i to, czego doświadczał, znacznie osłabło, ale żywiołowe zacietrzewienie pani Celiny zawsze go cokolwiek pociągało, a przyuczywszy ją do tego, by go znosiła, jakim był, i nie mając nikogo innego na myśli - uważał, że może tak, jak jest, jest jeszcze nieźle. A nie wyobrażał sobie, żeby mu mogło być lepiej niż nieźle. Zazdrość pani Celiny wydała mu się po prostu nonsensem. Zdawało mu się, że pod tym względem nie dawał jej powodów do zgryzoty. Przeżywał może chwile przelotnej wrażliwości na czepiające się go pragnienia kobiet. Ale to wszystko tak nie miało dla niego znaczenia i do tego stopnia był tylko sam ze sobą, kiedy którą trzymał w objęciach, że nie umiałby powiedzieć, czy zdradzał panią Celinę, a nawet w ogóle czy miał w życiu dużo do czynienia z kobietami, czy mało, czy może wcale. Cierpieniem, które pani Celina przed nim obnażyła, nie przejął się, gdyż nie będąc sam zdolny do cierpienia czy też radości, nie mógł tym bardziej uczuć cudzej boleści. Natomiast wiedział z doświadczenia, że z łatwością może w każdej chwili uśmierzyć wszelkie rozpacze i żale - i nie brał ich serio. Gdyż to, owszem, pamiętał, że niejedne zamiary samobójcze stopniały w jego uścisku, a nad tym nie zastanawiał się, że, niwecząc je w ten sposób, zażegnywał siłę mogącą wszystko dokoła zniszczyć. Jeżeli co mu sprawiało w tej chwili różnicę, to wspomnienie rozmów z Ceglarskim. Ceglarski, zapytany raz, po czym on poznaje wartość człowieka, powiedział, że po stosunku do drugich ludzi. Janusz zadał sobie teraz trud myśleć o tym i pod wpływem tych myśli dochodził w milczeniu do przekonania, że trzeba jednak skończyć z tym ponurym, jak to brutalnie nazwał - samogwałtem we dwoje. Ale jak skończyć, czy zerwać, czy wysilić się i nawiązać z Celiną bliższe pożycie duchowe - tego nie wiedział. Toteż gdy umilkły jej żale, rzekł tylko, przechyliwszy głowę: - Czy jesteś pewna, że ci jest ze mną tak źle? W pani Celinie natychmiast wszystko porwało się na nowo do życia. Tak mówił, więc jednak nie chciał zerwać. Nie dała nasunąć się myśli, że nie może zerwać ten, kto nic nie umiał nawiązać. Odparła bez namysłu: - Nie. Nie jestem pewna. Pożerała Janusza zachwyconymi oczyma. Jego młodociana, niewinna piękność, niezdolna wyrazić żadnego z uczuć, których doznawał, wyrażała mimo woli na przekór wszystkiemu tyle tkliwości i dobroci, zapowiadała tyle szczęścia. Czy to możliwe, aby ten wygląd miał zawsze zwodzić, miał nic nigdy nie spełnić. Pani Celina raz jeszcze uwierzyła, że wszystko jest kłamstwem, a to, co mówią te oczy turkusowe, te długie rzęsy dziecka, ta kibić chłopięca, to czoło czyste jak niebo o świcie - jedyną prawdą. Wyciągnęła w milczeniu ręce, ale Janusz ich nie pochwycił. - No widzisz - mówił z daleka, obojętnie ucieszony, że ją uspokoił. - Trudno, kochanie. Trzeba mnie przyjmować takim, jakim jestem. Kiedyś, przed jakimi siedmiu laty, może byłem inny. Ale wtedy właśnie wszystko się dla mnie skończyło. A teraz jestem taki marny, nijaki. I jeżeli cię, jak mówisz, unikam, to może dlatego, że nie czuję się ciebie godny. Chociaż gotowa dać się otumanić byle czym, pani Celina pokręciła żałośnie głową. Coś jej mówiło, że kto się czuje przedmiotu swoich uczuć niegodny, inaczej się zachowuje, inaczej o swą miłość zabiega i że to ona jest raczej w tym położeniu. - Dla mnie jesteś doskonałością - szepnęła czując niewyraźnie, że gubi się tymi słowy. - Może doskonałość na tym polega - zdradził się Janusz - że się nic od nikogo ani od siebie nie chce. - Bóg jest doskonały, a chciał stworzyć świat - brnęła przerażona. - No to może nie On, a ja właśnie jestem Bogiem - rzekł z głupawą pychą Janusz, a dogadawszy się do tego rodzaju bredni, parsknął zawstydzonym śmiechem jak dziecko, które chce obrócić w żart niecną psotę. Wstał, przeciągnął się i oznajmił, że musi już iść. Pani Celina zdrętwiała. - Dokąd? Januszku. Niedziela. Myślałam, że raz jeden będziemy cały dzień razem. Janusz - dokąd?! Twarz Janusza przybrała zniechęcony wyraz, jak u chłopca, któremu zabraniają swobody. Rzekł z wysiłkiem: - Obiecałem być dziś u Ceglarskiego. Jego konie już pewno na mnie czekają. A może i ty pojedziesz? - zaproponował słabo. - Do widzenia - odparła szeptem. - Do widzenia. - Odwróciła się i usiadła znużona przy misternym damskim biureczku, które miała po zmarłej niedawno matce. - Nie gniewaj się. Do widzenia - powiedział Janusz przesyłając jej w powietrzu samymi tylko ustami pocałunek, którego już nie widziała. Gdy miłość otwiera świat, otwiera go nawet nieszczęśliwa. Lecz pani Celina siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach i pragnęła bezsilnie świat cały, niebo i ziemię zamknąć na cztery spusty, odgrodzić je od Janusza. A jak jemu chciała odjąć świat, tak jego chciała odjąć, a nawet zohydzić światu. Czyż nikt nie widzi, jaki on jest w istocie mało warty, niemrawy, gdybyż zaczęto go krytykować, wyśmiewać, może by wtedy został przy niej. Ale nie, tego nikt nie jest w mocy sprawić. Wszyscy będą zawsze myśleli, że w nim tkwi Bóg wie co, będą go do siebie ciągnąć, wołać, choćby jak ten Ceglarski. Świat, który Januszowi rzekomo na nic nie jest potrzebny, będzie go wciąż zagarniał, zostawiając ją na pastwę bólu i samotności. A może samej ruszyć i też iść w którąś stronę? Tysiące spraw, którymi żyją ludzie, wolność, przestwór, wydały jej się tak bliskie i dostępne, czemuż tłucze się niby owad o kawałek nieprzeniknionej szyby. I niby owad milczy już od tak dawna i nie daje się nikomu, niczemu tknąć, jakby w strachu, że w rękach współczujących, co by ją chciały wypuścić na wolność, zostałyby z niej tylko pyłki i strzępy. I tak już będzie. Zwykła ludzka wolność jest już tylko dla innych. Dla niej wolność istnieje, o zgrozo, tylko w jednej postaci, w postaci nieodwołalnego zniknięcia Janusza ze świata. Poczuła, że on nie jest już dla niej prawie człowiekiem, tylko uosobionym nieszczęściem, które - oby przepadło. Postanowiła, że go zabije. Ale gdy to doszło wyraźnie do jej świadomości, myśl, że zniszczyłaby ten wzór niedoścignionej piękności, wydała jej się świętokradztwem. - W takim razie - rzekła zdziwionym półgłosem - nie ma innego wyjścia, jak tylko samej się zabić. Zrobię to. Myślała o tym już nieraz, przed chwilą groziła tym Januszowi, ale tamta śmierć zawsze jeszcze łączyła się z obrazem odratowania, dalszego życia... szczęścia, zyskanego za krwawą cenę. Bo nawet kiedy nadzieje są niczym nie usprawiedliwione, a zwątpienie i rozpacz więcej niż uzasadnione, człowiek żyje nie swą słuszną rozpaczą, tylko swą niedorzeczną nadzieją. Ale gdy nieszczęście jest bardzo oczywiste, zdarzają się luki - zator w nadpływie ratującej zagrożone życie nadziei. Luki te bywają nieuchronnie coraz częstsze i dłuższe, aż w końcu nadzieja nie dogoni rozpaczy. Bywa, że w ciemność wtedy powstałą nadciągnie inna pociecha i nadzieja. Lecz na to trzeba być związanym z wielu sprawami życia. Kto odda się cały jednej, wielkiej czy małej sprawie, w dodatku sprawie beznadziejnej - ten musi umrzeć w końcu za nią albo też przez nią. W takiej luce znalazła się pani Celina i przez chwilę myślała obojętnie nad sposobem skończenia z sobą. Ale jak? Mieszkała na parterze. Sznur? Nie. To za wstrętne. Tylko trucizna albo kula. Skąd wziąć? Nagle oczy jej padły na stolik z bukietem czerwonych mieczyków. Koło wazonu leżała papierośnica Janusza. - Zostawił papierośnicę! Zapomniał! Może wróci. Chwyciła papierośnicę, okryła ją pocałunkami. - Wstąpi po powrocie z Oczkowa. A jak nie, to jutro. Pojutrze... Papierośnica czyniła to miejsce jakby po trosze jego domem. Jakby tu mieszkał... był jej mężem, wychodząc na chwilę, zostawił swoje rzeczy. Z oczu jej popłynęły zdroje łez. Życie było uratowane. 19 Ceglarski czekał na Janusza pod kolumnami tarasu, przed którym pośrodku zajazdowego trawnika kwitły jeszcze wysokopienne herbaciane róże. - Cóż, kochany, pracujesz? - spytał, gdy weszli w chłód przestronnych pokoi. - Rzadko cię teraz widzę. Janusz ni to kiwał, ni to kręcił głową krzywiąc się z powątpiewaniem. - Podobno pracuję - rzekł osowiale. - Przynajmniej zmęczony jestem tak, jakbym ciężko pracował. - Chodź, obejrzymy gospodarstwo - zaproponował Ceglarski. - Mam nową klacz pod siodło. Minęli zalesioną część parku i wyszli na pełne słońca i złocących się ździebeł słomy podwórze. Janusz, nie mając żadnych istotnych zainteresowań, zdradzał często niczym nie usprawiedliwione i do niczego nie wiodące rozciekawienie do byle jakich przedmiotów, jakby rad wypełniać się bodaj na chwilę pierwszą lepszą nie obowiązującą treścią. Toteż z zajęciem błąkał się pośród stajen, obór, chlewów, dopytując się nawet o to i owo. Po obiedzie przeszli do gabinetu. Ceglarski usiadł przy krągłym stole, w którego ciemnej politurze odbijały się stojące na nim żółte georginie. Ostrzeński zerknął ku tureckiemu szezlongowi, wciśniętemu pomiędzy obiegające pokój niskie półki z książkami, a zachęcony uśmiechem Ceglarskiego, położył się i wyciągnął jak długi. - Teraz opowiadaj - rzekł blado. - Żebyś mógł prędzej zasnąć? - zażartował Ceglarski. - Nie zaczynaj, Ludwik, jak wszyscy. Jak wszystkie. Powinieneś wiedzieć, że jeżeli co mi jeszcze sprawia przyjemność, to słuchać, jak ty mówisz. - Wiesz - dodał po chwili. - Ja myślę, że cała moja apatia to pewno całkiem określona choroba psychiczno-nerwowa. Stwierdzam to po prostu jako lekarz. A nikt nie chce tego uwzględnić - westchnął. Było to takie ułatwienie - zegnać wszystkie złe rzeczy na chorobę. - Ja ci powiem, co to za choroba. Jesteś chory na siebie. Odczuwasz tylko siebie i jesteś zajęty wyłącznie sobą. - Ciągle mi to powtarzasz. Myślisz, że jestem aż takim egoistą? Ale kiedy, rozumiesz, ja właśnie siebie nigdy w niczym nie mogę znaleźć. - Bo zanadto właśnie wszędzie siebie szukasz. I szukasz nie we właściwy sposób. Idzie ci zawsze o to, czego doznasz we wszystkim, do czego się zbliżysz, nigdy o to, czym się te lub owe rzeczy staną, kiedy się do nich zabierzesz czynnie. Zabie-rzesz czynnie. Może to jest naturalne, bo kto ma tak mało życia w sobie, ten chce je czerpać z zewnątrz. Choćby w postaci wrażeń. Ale tobie już i to nie pomaga. Wszystko przecieka jak przez sito. Janusz uśmiechnął się. Sprawiało mu to pewną przyjemność, że gdy inni pochlebstwami starali się wmówić w niego pożądane zalety, Ceglarski bez litości obnażał jego nicość. - Uważasz, że jest ze mną aż tak źle? To co ja mam robić? - Nie wiem. Wiem tylko, że najwięcej myśli i mniema... i mniema o sobie ten, kto jest niczym. Największym indywidualistą jest ten, kto nie ma żadnej indywidualności. - Straszne - mruknął Janusz. - A indywidualnością można się stać tylko, związawszy się z czymś, co nie jest nami. Siebie znaleźć i stworzyć trzeba, ale to jest możliwe tylko w zapomnieniu o sobie. Choć to jest trochę błędne koło, bo z drugiej strony trzeba być sobą, żeby móc o sobie zapomnieć i wyjść ze siebie, przejąć się twórczą pracą, jak myślę, przede wszystkim. Ale na tyle istniejesz chyba przecie. Trzeba tylko przezwyciężyć tę chęć do wyłącznego gromadzenia i używania, powiedziawszy delikatniej, doznawania życia, choćby to nawet było doznawanie w postaci duchowych wrażeń. Mówiąc językiem handlowo-przemysłowym musi być ruch i obrót w tym interesie, który nazywa się człowiek. - A ja tak ogromnie używam życia - wtrącił z goryczą Janusz. - Ale chcesz tylko tego. I martwisz się tylko tym, że mając tyle sposobności, co rzadko kto, nie możesz się nimi rozkoszować. - Nie mam znów tak wiele sposobności - rzekł Janusz urażony. I obróciwszy się na bok, w stronę chodzącego teraz po miękko wyścielonym pokoju przyjaciela, dodał z wysiłkiem zbierając swe opieszałe myśli: - Słuchaj, słuchaj. Czy jesteś pewien, że masz rację? Podług tego, co mówisz, to Anzelm byłby tym, czego szukasz. W nim wszystko rusza się, działa. Ceglarski zamyślił się, jakby sam zdjęty wątpliwościami. - Nie - rzekł po chwili. - Anzelm to inna sprawa. On nie ma żadnych zagadnień, żadnego poglądu na świat czy też poczucia metafizycznego, które by mogło taki pogląd zastąpić. Jego energia jest czysto mechaniczna. Czysto mechaniczna. Zresztą... - I to nieprawda - przerwał Janusz. - Ja chcę pracować i przejąć się pracą. Ale żeby się do czegoś naprawdę wziąć, trzeba właśnie móc doznawać, czy też po prostu odczuwać, że nam to jest przyjemne. Więc nie wiem, czemu tak to odgraniczasz. I czemu dziwisz się, że raz chciałbym czegoś doznać. Choćby poczuć ambicję, potrzebę jakichś honorów, no, dajmy na to dobrej pamięci ludzkiej, dobrej opinii. Myślę, że wtedy praca potoczyłaby się inaczej, nie zbywałbym jej tylko. - Jak masz takie myśli - ucieszył się Ceglarski - to cóż ty mówisz, że ciebie nic nie obchodzi. Jesteś na dobrej drodze. Na dobrej drodze. - Nie jestem na dobrej drodze - żachnął się Janusz z niecierpliwą żałością. - I nigdy nie będę wiedział, od czego zacząć. Sam powiadasz zresztą, że to jest błędne koło. Właściwie może bym się czuł najszczęśliwszy, żebym tak upadł bardzo, bardzo nisko. Żebym sprościał, schłopiał. Wiesz, weź mnie za parobka. Będę rozrzucał gnój. Obrosnę. Nie będę się mył. To dla mnie najstosowniej sze. Wewnętrzna schludność, rzetelność i siła męskiej natury Ceglarskiego nie dały mu znieść spokojnie takich słów. - Kiedy uważasz się już za takiego ostatniego, to powiedz zaraz bez żadnych wykrętów. Żeby ci kto ofiarował silne odczucie życia, gorące serce, zdolność do radosnej, twórczej pracy, ale żebyś w zamian musiał wyglądać jak ten garbaty i ospowaty Maciuś, którego dzisiaj widziałeś, jak właśnie wyrzucał gnój ze stajni. On ma przypadkiem wspaniałe ludzkie serce w krzywej piersi. Chciałbyś? Nie, Janusza pogarda dla samego siebie nie szła tak daleko, żeby chciał być w ogóle kimś innym, a cóż dopiero Maciusiem z podwórza. - Chciałbym - odparł jednak tonem dziecinnej krnąbrności. - A właśnie! Chciałbym! - nie uwierzył Ceglarski. - W twoich majaczeniach jest diabelska po prostu pycha. Zdaje ci się, że mógłbyś być parobkiem, dziadem, a jeszcze taki, jak jesteś, jak wyglądasz, byłbyś czymś niebywałym, osobliwością, której nic nie może odjąć wartości i uroku. - Wiesz, że ty mnie mówisz okropne rzeczy. - Twój wdzięk strąconego anioła - ciągnął Ceglarski prawie z gniewem - żyje za ciebie, a przy braku sił duchowych, a może i fizycznych, żyje źle. Odłącza cię od ludzi, prawie jak innych kalectwo. Może nie całkiem bez podstaw, ale ubrdałeś sobie, sam o tym nie wiedząc, że na świecie nie ma ani w rzeczach, ani w ludziach przedmiotu godnego ciebie, twoich starań. To dziwne... Ceglarski mówił to już prawie do siebie - dlaczego w wyjątkowej piękności, w tym bezcennym darze natury jest coś niemoralnego? Jakby zwalniała nas od życia na ludzką miare. A tego nie wolno. To się mści. Z tego idzie tylko gnuśność albo pycha... Janusz próbował zaprzeczać, gdyż hodował w sobie złudzenie, że nikt nie jest tak skromny, tak nic sobie nie robiący z wrażenia, które wywiera, jak on. Ale raptem dał za wygraną. - Tak - przyznał nieswoim, prawie basowym głosem. - Wszystko tak jest, jak mówisz. Na szczęście pewno nie będę żył długo. Wobec takiego postawienia sprawy Ceglarski zmiękł, owładnięty współczuciem dla tej harmonii kształtów i rysów, tak czarownej, a tak poszkodowanej na duchu. - No, ja przesadzam - zaśmiał się. - Ostatecznie każdy z nas ma jakiś taki słaby punkt, na którym jego próżność może się rozhulać. To głupstwo, trzeba się tylko wziąć w ręce. Ale wiesz co? Może my sobie każemy czego dać? Herbaty albo czarnej kawy. - Mnie możesz nic nie dawać. Albo, no dobrze. Herbaty. Ceglarski zadzwonił. Wszedł służący, krępy, o pełnych ustach i krągłej wygolonej twarzy wesołego proboszcza. - Ja już dawno myślałem - oświadczył - że czas by podać herbatę. Janusz usiadł, sięgnął po papierośnicę i spostrzegł, że jej nie ma. - Może ja bym powinien już wracać do miasta. Zostawiłem papierośnicę - rzekł przypomniawszy sobie panią Celinę i zdjęty na myśl o niej nieznacznym smutkiem. - Poczekaj, papierosy tu są. Ja mam ci jeszcze dużo do powiedzenia. - Ale o mnie już nie mów. Nie warto. - Dobrze - uśmiechnął się Ceglarski. - Za to, wiesz, co ci powiem? Ja też niekiedy doświadczam takiej chęci... Jak ty. Żeby zlikwidować wszystko i zejść.. no, na dno, jakby powiedział jeden młody człowiek, którego poznałem tej zimy. - A widzisz. - Bo wracając do tego doznawania życia... Ale to długa historia. - Nic nie szkodzi. Mów. Strasznie tu dobrze u ciebie. I ślicznie. Mieszkasz w tym domu i w tym ogrodzie, jak w raju. Ceglarski zarumienił się. - Ten dom urządziła moja matka. I ja go też lubię. Może dlatego, a może nie tylko dlatego. Lubię pasjami obcować z pięknem. Nazywają to estetyzmem, ale to wielkie uproszczenie. Wielkie uproszczenie. Mnie te rzeczy uprzytomniają jakąś najwyższą doskonałość i piękność nieziemską, której są niby odbiciem, tym dokładniejszym, im same są piękniejsze. To już coś więcej niż doznawanie. Rodzaj kontemplacji pobudzającej do życia. - Aa? - ucieszył się z przyjazną ironią Janusz. - Więc lubisz doznawać życia? A tak na mnie krzyczałeś. - Wcale nie krzyczałem. Ty mnie nie chcesz zrozumieć. Oczywiście, uznaję potrzebę rozkoszowania się życiem. To nie musi być związane z brakiem instynktów twórczych. Raczej przeciwnie. I jeżeli o co mi idzie, to o harmonię tych obu czynników. O pełnię życia. Ale skoro już mówisz o moim domu i o moim życiu jak w raju... Krótko i węzłowato, jednym słowem, to jest moja bolączka. Bo przecież zdaję sobie sprawę, że mój majątek ułatwia mi obcowanie z tymi wyższymi formami piękna, które... - I co? I to cię martwi? - To mnie czasami martwi. Chociaż nie uważam, żeby rodowód własności był znów taki obskurny, jak chcą na przykład socjaliści. Bądź co bądź własność służyła przecież instynktom organizacyjnym i twórczym. Bywała, jak to się mówi, dźwignią kultury. I zresztą jestem skłonny przypuszczać, że program życia ludzkości musi tak się wypełniać, jak się wypełnia. Czy nie uważasz, że znalazłem eleganckie usprawiedliwienie dla własności i używania jej owoców? - No... - zaczął niepewnie Janusz. - Otóż nie znalazłem go - rozognił się Ceglarski. - Słyszałem takie zdanie, że ma się prawo posiadać to, co się jest w stanie ogarnąć swoim sercem i swoją pracą. Staram się to czynić. Znam dzień powszedni i znam niedzielę, nie istniejącą dla bogaczy. Nauczyłem się rolnictwa i sam prowadzę fabrykę. I cóż stąd? Nie mogę się opędzić wrażeniu, że odbieram przez to chleb innym, bardziej potrzebującym, bo mógłbym z łatwością trzymać dyrektorów i administratorów i nic nie robić. Nie mogę się pozbyć uczucia mojej niepotrzebności jako właściciela. Bo taki stosunek do własności, miłujący i twórczy, zmniejsza w nas zarazem potrzebę posiadania, instynkt gromadzenia czy też utrzymywania dóbr. Ja to czuję na sobie. I jeszcze coś więcej. Nie będę ci powtarzał sentymentalnych śpiewek o cierpieniach proletariatu. Patos cierpienia proletariatu jest przeważnie wytworem naszej burżuazyjnej fantazji, legendą naszego złego sumienia. Złego sumienia w stosunku do samych siebie, rozumiesz? Tak zwany lud jest w takim samym stopniu szczęśliwy i nieszczęśliwy, pokrzywdzony i uprzywilejowany, jak wszyscy inni ludzie. A jego krzywda jest również naszą krzywdą, krzywdą podupadającego w nas, burżujach, człowieczeństwa. Oczywiście biorąc rzeczy w szerszym, moralnym znaczeniu... Mo-ral-nym znaczeniu. Więc nie o to idzie... - Czy ty nie rozcinasz czasem włosa na części - bąknął Janusz. Był już znużony rozmową, położył się znów i błądził sennymi oczyma po suficie. - Może - odparł Ceglarski. - Ale to jest gruby włos. Bo widzisz... Oczków i tkalnia przeszkadzają mi głosić moje najszczersze przekonanie, że własność nie może już być jedyną nienaruszalną podstawą naszego stosunku do bogactw świata. Że dziś przychodzi do głosu inny prąd, równie odwieczny, a może więcej zgodny z pojęciem dobra publicznego niż ten, który stworzył i uświęcił instytucję własności. Prąd, który stworzył instytucję używalności. Socjalizm nie jest najdoskonalszym wyrazem tego prądu. Może raczej kooperacja, połączona z zasadami... Czy ty czytałeś Krapotkina? Ale mniejsza o to. I tak, rozumiesz, w związku z tym, chciałbym nieraz rzucić wszystko, co mam... Bo służyć takim przekonaniom, kiedy się nigdy nie zaznało rozkoszy dostatku, to nie sztuka. Służyć im, gdy nam samym brak tylko ptasiego mleka, to mi też nie całkiem dogadza, chociaż to właśnie czynię. Ale mieć i zrzec się swojego stanu posiadania, to byłoby... - Nie - zaciekawił się Janusz. - Serio przecież nie myślisz tego zrobić? - Serio myślę to czasem zrobić. Ale pewno nie zrobię. Pocieszam się, że są w nas myśli istniejące jako pewna gotowość czy skłonność... która choć nie dochodzi do skutku, dobrze działa już przez to samo, że istnieje. Stanowi rodzaj busoli w postępowaniu, a gdy zajdzie nieunikniona konieczność... Bo może zajść taka konieczność. Nastało milczenie. Spojrzenia Janusza i Ceglarskiego spotkały się i błyskawicznie rozbiegły. - Tak więc - podjął Ceglarski nieco zmienionym głosem - zostanę pewno, gdzie jestem. Bo to jest jeszcze bardziej zgodne z moją naturą czy filozofią niż tamte chętki. Rodzaj wiary, że mam być tam, gdzie mnie los czy, jeśli wolisz, Bóg postawił. I że jak przyjdzie naprawdę czas, żeby zmienić to miejsce, poznam to po zniknięciu wszelkich wahań. I jeszcze jedno. Jeśli moja sfera, w takiej postaci jak obecnie, jest skazana na zagładę, to mi wstyd przechodzić manifestacyjnie do świata, który, jak się spodziewam, zwycięży. Może to jest wygodniej tak myśleć, a może wygodniej byłoby wszystko rzucić... Janusz zaśmiał się słabo: - Nie mów tak, bo pomyślę, że z tobą jest jeszcze gorzej niż ze mną. Ale nie. Ty jesteś bardzo szczęśliwy. - Kiedyś - przypomniał sobie z humorem Ceglarski - miałem nieostrożność zwierzyć się twojej matce, że uczynię z Oczkowa i fabryki fundację publiczną, a sam zostanę tkaczem. I nawet nie u dawnego siebie, a w tej żydowskiej fabryczce haftów, co jest u was w podwórzu. - Paradne - zaśmiał się Janusz. - A cóż matka? Przeraziła się? - Przeraziła się. Rozwinęła wszystkie czary swojego "wpływu osobistego", żeby mi wyperswadować to szaleństwo. Mówiła dużo o misji, która mi jest powierzona. Zlękła się biedna, że Anzelm osiądzie na lodzie, jakbym ja zwinął chorągiewkę. Ale teraz Anzelm płynie już pod własnymi żaglami. - No wiesz - ujął się Janusz - to naturalne. Ona Anzelma strasznie kocha. Zresztą, pewno wierzy w tę twoją misję. Ona tak łatwo wierzy we wszystko, w co zechce. Gdy po chwili Janusz poprosił przez służącego o konie i wychodzili na taras, dały się słyszeć prędkie, suche uderzenia paznokci po posadzce. Z głębi domu nadbiegł ochoczo brązowy seter i obwąchawszy przyjaźnie gościa wspiął się na Ceglarskiego. Klepany pieszczotliwie, chwytał go miękką, drżącą paszczą za rękę, udając, że gryzie. - Gdzie pies był? Gdzie pies latał? Gdzie przepada niewierne, stare psisko? - przemawiał do niego Ceglarski. - Nie wiesz - zwrócił się do Janusza - czy twoja ciotka, pani Barbara, jest już w Kalińcu? To moja wielka sympatia. Tacy jesteście oboje nie dodziałani, chociaż każde w innym rodzaju. Ale mam do was słabość. Janusz nie wiedział, czy pani Barbara jest już w Kalińcu, ale kiedy, wysiadłszy w mieście na rynku, odprawił oczkowskiego stangreta, zobaczył nagle z daleka przed sobą Agnieszkę Niechcicównę. Szła prędko lekkim, lecz energicznym krokiem, w szczególny sposób jednocześnie powiewna i mocno stąpająca po ziemi. - Dzień dobry! Ależ ty lecisz! - wołał doganiając ją. Agnieszka rzadko teraz widywała Janusza, a jeszcze rzadziej myślała o nim. Ale każde jego spotkanie wywoływało w niej osobliwe, nie dochodzące do myśli drgnięcie, a potem przelotne zamarcie całego jestestwa, przemijające z równie błyskawiczną szybkością, z jaką się pojawiało. - Jak się masz, Janusz. Skąd się wziąłeś? Zapomniałeś o nas tego lata zupełnie? - Wcale nie zapomniałem. Ale wiesz, jestem na dobrej drodze. Dopiero teraz widzę, że jestem na dobrej drodze! - Bo co? A byłeś na złej? - Byłem na złej. Ale tak się ucieszyłem, jak cię spotkałem. Naprawdę ucieszyłem się - stwierdzał zdumiony. - To nadzwyczajne. - Nie wiem, co w tym takiego nadzwyczajnego. Ja się też chyba ucieszyłam. I mnie przecież nietrudno spotkać. - Bardzo trudno, jeśli komuś tak do każdego miejsca daleko jak mnie. Przyjechaliście już na dobre do miasta? A gdzie ciocia? - Mamusia poszła z dziećmi do szewca. Przecież trzeba nas przed zaczęciem się szkół oporządzić - zaakcentowała z humorem to słowo. Sklepy kalinieckie były w niedzielę po południu otwarte, zwłaszcza latem, gdyż wtedy okoliczne dwory głównie w ten dzień zjeżdżały po zakupy. - A ty masz teraz coś pilnego? Chodź ze mną do cukierni - poprosił Janusz. - Do cukierni? - Agnieszce oczy się zaiskrzyły. - Pysznie! Ja nie mam nic pilnego. Ale do której pójdziemy? Do parku? Nie, tam są złe ciastka. - I nagle, spostrzegłszy, że Janusz ma ochotę na cukiernię w parku, zgodziła się wesoło. - Zresztą dobrze! Hajda do parku. - Hajda. Poczekaj tylko minutę. Ja tu wpadnę i kupię papierosów. Stoliki w cukierni Wernera w parku były rozstawione między drzewami. Dla tych drzew i dla widoku na rzekę dążyli tu chętnie ludzie miejscowi, gdy przyjezdni ze wsi woleli cukiernie w śródmieściu. Janusz i Agnieszka znaleźli miejsce w głębi, między płotem oddzielającym rzekę od terenu cukierni a małą, krytą estradą, na którą spojrzawszy Agnieszka rzekła: - Nie widziałam nigdy, żeby tu grała kiedy jaka muzyka. - Co będziesz jadła? - pytał Janusz zgarniając ze stolika poskręcane brunatne liście kasztanów. - Lody? Nie, na lody już za późno. Zaraz się zrobi wieczór i będzie chłodno. - Nie, dlaczego? Mnie jest gorąco. Ale tu lody są zawsze niesłodkie. Może ciastka i wodę sodową. - Ciastka z wodą? Kto to słyszał? - Ja tak najlepiej lubię. A ty co? - Mogę dostać kawałek chleba. - Janusz! Nie żartuj! - Bo ja tak nigdy nie mam smaku do niczego. Chcę skorzystać, że jak ciebie widzę, to mnie chleb żywi, woda poi. - Co ty? Mówisz jak wierszami. Nie masz do niczego smaku? Pewno tak tylko pozujesz. I nie mów mi komplementów, bo nie wiem, co na to odpowiedzieć. - Widać nie mówiono ci jeszcze komplementów, kiedy bierzesz to, co ja mówię, za komplementy. I ja nie mówię o tobie, tylko o chlebie. - Owszem, wyobraź sobie, że mówiono mi już komplementy. - Któż taki? Ciekawym. Agnieszka zrobiła znaczący wyraz twarzy. Była dumna, że siedzi w cukierni z dorosłym panem, wprawdzie z kuzynem, ale tego przecież nie widać. Tylko że młodociana uroda Janusza nie nadawała mu zbytnio dorosłego wyglądu, zwłaszcza że nie nosił zarostu. - Nie, ale musisz coś zjeść - nalegała Agnieszka. - Ja sama nie będę. - Ja bym się napił wina, ot co. Zostaw tę wodę. Napijemy się wina. - Nie! Ale czekaj - zaśmiała się, gdy im podano po szklaneczce tokaju. - Zrobię sobie szampana. Doleję wina do wody sodowej. Pyszne, wiesz, pyszne. - Co za profanacja. Ale mnie się to podoba. Może dlatego, że ty to robisz. Niee - ucieszył się Janusz. - Ja chyba jestem szczęśliwy. - Pewno, że jesteś. Wszyscy są szczęśliwi. Chyba że już kto gwałtem nie chce. - Móc czegoś nie chcieć, to już jest szczęście. Ja na przykład nie chcę w tej chwili, żebyśmy kiedykolwiek przestali jeść ciastka. - Ładna rzecz. Niestrawność pewna. - Wiesz? Ty się zrobiłaś strasznie światowa. - Bo co? Bo mówię o niestrawności? Wybuchnęli śmiechem. - Agnisia, nie śmiej się, kiedy jesz. I nie pałaszuj tak tych ciastek. Przecież miały być złe. - Nie, kiedy zmieniłam zdanie. Są świetne. - Ależ ty jesteś zabawna. - Masz tobie. Na pensji też to wciąż słyszę. Taki mój los nieszczęsny - westchnęła komicznie. - Ale ty też się zrobiłeś zabawny. Taki wesoły. Nigdy taki nie byłeś. Widać jesteś naprawdę szczęśliwy. No, oczywiście - szepnęła domyślnie i jej zmienna twarz, zamiast wyrazić radość z tego powodu - zesmutniała. - Jestem szczęśliwy w tej chwili - rzekł Janusz, pilnie uważając na zmiany w jej twarzy. - A poza tym taki jak zawsze. Kwaśny i żółtozielony jak cytryna. - Pozujesz - powtórzyła Agnieszka i zlękła się, że go może obraziła. - Trzeba wracać do miasta - oświadczyła śpiesznie. - Czy już zaczynasz być żółtozielony? - spytała zalotnie. - Już trochę zaczynam. Zwłaszcza że nie wiem, kiedy cię znów zobaczę. Pewno zaraz wyjeżdżasz do Warszawy! - Zaraz nie, ale jutro. Ja już za rok kończę - pochwaliła się. - Cieszę się, ale trochę mi żal. Mnie strasznie dobrze w Warszawie. - W tym pensjonarskim życiu? Jakoś mi do tego nie pasujesz. - To pensjonarskie życie jest bardzo urocze. Takie samo jak każde inne. Chociaż dużo z nas uważa za punkt honoru, żeby na nie narzekać. - Zaraz. To może powiesz mi, gdzie jest to "każde inne życie" takie urocze? Bo ja go nigdzie nie mogę znaleźć. - Tu - rzekła bez namysłu, stuknąwszy palcem w stolik. - Tam... tam - zatoczyła ręką wokoło. - Wszędzie. - No, dajmy na to. - A tak - popisywała się. - Wszędzie jest tyle wszystkiego. I w nas. Czy to nie szczęście? Żeby mieć ze trzy życia, to jeszcze byłoby je czym zapełnić i jeszcze by starczyło siły na czwarte. - To ja jestem widać dziurawy jak sito. Bo mnie niczym nie można zapełnić. Wszystko przecieka. Agnieszce znów nie podobały się te słowa. - Czemu ten Janusz taki nienaturalny - myślała. - A pomimo to - dziwiła się - strasznie miły. I śliczny. Pożegnawszy się z nim przy końcu Karolińskiej ulicy, szła chwilę szparko, ponoszona wesołością minionej godziny. - Jak ja się już umiem zachowywać, rozmawiać - myślała z radością. - Rzeczywiście jak dorosła kobieta. Raptem posmutniała tak, że aż stanęła nad kamienną barierą mostu. Woda lśniła śród poszarzałych domów i poczerniałych drzew. Na niebie ukazało się już parę gwiazd białych i tak nikłych, że zdawały się złudzeniem wzroku. - Powiedział, że jestem zabawna. To straszne - zmartwiła się. - Czy ja w ogóle będę kiedy godna czyjej miłości? Właściwie to ja jestem bardzo nieszczęśliwa. W domu pani Barbara przyjęła ją narzekaniem, że Tomaszek i Emilka ledwo przyjechali, już gdzieś z domu przepadli. - Żeby które z nich posiedziało kiedy choć chwilę, wzięło jakąś książkę do ręki. Nigdy. Agnieszka w odpowiedzi usiadła do pianina i zaczęła wygrywać żałosną chłopską piosenkę: Nie będę tu, tęga mi tu, tęga mi wszędy a wszędy... Pani Barbara zasłuchała się. - Lubię - rzekła, gdy brząkanie umilkło - kiedy ty grasz. Nie powinnaś była rzucać muzyki. Emilka ma większą wprawę, ale gra tylko do tańca. I ty masz miłe uderzenie. Takie rzewne. Szkoda, że już wyjeżdżasz. Agnieszka zamknęła klawiaturę i kręciła się w kółko na taborecie, odpychając się dłonią, dla rozpędu, od pianina. Raptem wstała, podbiegła i przytuliła się do matki. - Niech się mamusia nie martwi - pieściła się. - Oni zmądrzeją. I żyć jest przecież tak dobrze, tak miło... - Tak miło, że aż smutno - pomyślała zdziwiona. 20 Gdy rewolucja załamała się, dogasając zarówno śród prześladowań, jak śród własnej słabości czy przedwczesności, życie, pozbawione związanych z nią podniet, zaczęło się pani Barbarze wydawać przykre, zwłaszcza że stosunki z dziećmi nie układały się tak, jak pragnęła. Na Tomaszka wciąż przychodziły skargi ze szkoły, że nie bywa na lekcjach, jego psoty, wydatki i długi po sklepikach przybierały zatrważające rozmiary. Emilka była teraz wesoła i hoża, jej grymaśne usposobienie znikło, ale znikło śród objawów żywiołowej zalotności, które panią Barbarę niepokoiły. Miała rój wielbicieli śród uczniaków ze szkoły handlowej. Całe popołudnia i wieczory spędzała zimą na ślizgawce i tańcujących wieczorkach, a latem na gromadnych spacerach po mieście i parku. Zbierała komplementy, wyznania, spojrzenia i uśmiechy. Nie przebierała przy tym w towarzystwie, garnęła się chętnie do tych, co jej pochlebiali, mało dbając o to, kim są, gdyż wartość nadawało im to, czym się stawali dla niej. Pani Barbara nie wiedziała, jak ma z tak żyjącymi dziećmi postępować. Tłumaczyła sobie, wspominając słowa Ceglarskiego, że dzieci muszą się wychowywać także i same, że trzeba im zostawić swobodę nabierania własnych doświadczeń. Ale nigdy nie wiedziała, gdzie zaczyna się to, w czym dzieci mają prawo same o sobie pomyśleć, a gdzie powinna wkroczyć ze swoją wolą i radą. Bała się zbytnią surowością zrazić je do siebie, drżała, by nie utracić ich serca. Emilka i Tomaszek wprędce spostrzegli, że matka nie śmie im się sprzeciwić w tym, czego im się naprawdę zachciewa, zaś grozi i wydaje zakazy tylko wtedy, gdy truchleje, by się nie pozaziębiali, nie potopili i tym podobnie. Toteż przestali się z nią liczyć, choć mając sami lękliwe i miękkie usposobienia nie chcieli jej martwić i wynajdywali rozmaite wykręty i czułości, mające ją co do nich uspokajać. I póki bajali o swoich figlach, przygodach i powodzeniach, a ona się z tego śmiała, wszystko było dobrze. Ale wystarczyło, żeby się matce w ich opowiadaniach coś nie podobało, by im to lub owo zganiła! W tejże chwili twarze obojga mroczniały, dąsali się i umykali z domu. Pani Barbara była przeważnie sama i gawędziła jedynie z Julką, z którą, owszem, lubiła rozmawiać, ale to jej nie mogło wystarczyć. Tedy pewnego dnia, po naradzie z Bogumiłem, postanowiła, że ten rok będzie ostatnim jej pobytu w Kalińcu. Od wakacji zwinie mieszkanie, odda Emilkę do pani Wenordenowej (w pensjonacie nie będzie mogła korzystać z takiej swobody włóczenia się po mieście), a Tomaszka - na stancję, i wróci na wieś. Myślała, że jeśli ma i tak wciąż tęsknić za dziećmi, to niech tęskni za nimi z własnej woli. Może, widząc je rzadziej, będzie się miało na nie większy wpływ, bo na przykład z ojcem, będącym z daleka, trochę się jednak liczyły; szkoda tylko, że on nie umiał tego wykorzystać. I zresztą czyż Agnieszka, wychowująca się przeważnie poza domem, nie zdawała się bardziej do rzeczy? Może była inna z natury, a może jednak młodsi nabiorą też rozumu i charakteru pomiędzy ludźmi? Co do tego, to Bogumił miał rację. Bogumił cieszył się, rzecz prosta, z ostatecznego powrotu pani Barbary na wieś, a i ona, jak to się zdarza, gdy coś w życiu na nowy sposób urządzamy, była po zjechaniu do domu wyjątkowo pogodnej myśli. Może w tym było i działanie rzadkich ostatnio, ale nie pozostałych bez śladu rozmów z Ceglarskim, a może, jak istnieje stan ducha czyniący najgorsze warunki znośnymi, tak istnieją też jednak warunki, które najmarkotniejsze usposobienie potrafią wypogodzić. Bądź co bądź stanowisko Niechciców w Serbinowie ustaliło się o tyle, że nawet w wyobraźni pani Barbary przestało grozić nieprzewidzianymi zmianami. Mówiła sobie, że jak dzieci po wakacjach odjadą, będzie miała dość czasu, aby dźwignąć zaniedbane trochę gospodarstwo domowe i postawić na należytej stopie ogród, hodowlę drobiu i świń. Kłopot o naukę młodszych dzieci zaciemniał trochę te projekty, Emilka i Tomaszek mieli poprawki. Ale i to teraz tłumaczyła sobie na dobre. Przeszli w każdym razie, on do czwartej, Emilka do piątej klasy, a był strach, że zostaną na drugi rok. Za to Agnieszka przebyła pomyślnie wiek szkolny, jedna sprawa rodzinna dobiegła szczęśliwie końca. Nim się nowe kłopoty nawiną, można wytchnąć w poczuciu, że tymczasem nie jest najgorzej. Na sierpień weźmie się do młodszych korepetytora, zaś na razie pani Barbara pozwoliła im wyjechać do Gawlic, dokąd zostali zaproszeni. Stary pan Bartołd miał młodą żonę i niedorosłe dzieci, które w szkołach zaprzyjaźniły się z Tomaszkiem i Emilką. Egzaminy w siódmej klasie u panny Rembiszówny odbyły się późno i Agnieszka zjawiła się w Serbinowie już po wyjeździe młodszych dzieci do Gawlic. Przyjechała trochę mizerna, ale w świetnym humorze. Gdy po wymianie uścisków, zapytań i wiadomości Niechcicowie obejrzeli z wstydliwą dumą wyciągnięte i rozwinięte zaraz na ganku wyborne świadectwo, a potem usiedli z córką do podwieczorku, była to dla nich piękna chwila szczęścia i radości bez cienia. Nie mogli się jednak zasiadywać, gdyż ojciec śpieszył do sianokosów. Agnieszka wyszła, żeby go odprowadzić, a psy, odpoczywające po harcach powitalnych, zerwały się sprzed werandy, pewne, że zapowiada się spacer. Przy bramie wahały się zawiedzione, czy iść za panem, czy powrócić z Agnieszką. Ostatecznie wróciły wszystkie trzy: wyżeł Ram, czarny podpalany jamnik Cymbał i foksterierka Żolka. Po drodze to przypadały do Agnieszki, to myszkowały po krzakach. Brzegiem zarośli przemykał się bury kundel z czworaków, Azorek, towarzyszący im zawsze z daleka. Miał kaprawe oczy i przetrąconą nogę, a głowę trzymał sztywno wzniesioną, jakby go bolał kark. Przed gankiem czekała pani Barbara. - Chodź - rzekła - zajrzymy do kwiatów. Kwiaty nie były jeszcze w pełnym rozkwicie, ale zapowiadały się pięknie. - Tylko petunie muszę chyba popodwiązywać - mówiła pani Barbara - bo mi się strasznie płożą. Schyliła się i wyrwała z klombu parę chwastów. Agnieszka przysiadła i czyniła to samo. - Dopiero co były pielone i już się te chwaściska puszczają - martwiła się pani Barbara. - Psy! - krzyknęła nagle. - Gdzie! Gdzie! Ram, poszoł mi z klombu! - Ram, do nogi - pomagała Agnieszka. - Tu waruj! Waa-ruj!! Cymbał! Żolka! Nie wolno! Do nogi zaraz! - Agnisia - wezwała ją pani Barbara. - Chodź no, popatrz na róże! Wysokie sztamowe róże, ciemnopurpurowe, cieliste i białe kwitły po obu stronach ścieżki wiodącej do stawu. Gdy pani Barbara i Agnieszka przyglądały się, czy ich nie jedzą mszyce, od kuchni dał się słyszeć blaszany zgiełk naczyń, bełkot wody i poszczękiwanie nosideł. - Będą podlewać - oznajmiła pani Barbara. - Jakoś dotąd udaje mi się utrzymać wilgoć przynajmniej tu na klombach. Ale jeżeli susza potrwa, to i z tym nie da się rady. Susza trwała już w istocie od jakich trzech tygodni, dobra na sianokosy, ale grożąca niewyrośnięciem słomy i zadrobnieniem owoców. Po polach, w pobliżu dróg i szos wszystko poszarzało od pyłu. Tylko przy domu, w obrębie wielkich, darzących cieniem drzew i w otoczeniu stawów zostało nieco wiosennej świeżości. Słońce stało już nisko nad ogrodem, lecz było wciąż jeszcze olśniewająco białe jak w dzień. Iskrzący blask przedzierał się przez zieleń. Róże gorzały jak zapalone, błękit mienił się srebrnym połyskiem. - Skąd ta woda?! - zawołała pani Barbara, rzuciwszy okiem na wiadra. - Studzienną wodęście wzięli! - oburzyła się. - A tyle razy mówiłam, żeby wodę do kwiatów brać ze stawu. Jak w studni wody zabraknie, to na czym będziemy gotować? Co pić? Ogrodowy przestał lać wodę w dudniącą i kiwającą się pod naporem strumienia polewaczkę. Był to krótki człowieczek z grzywką nad zatroskanymi oczyma i z przyjemnym uśmiechem na ustach. Zazwyczaj cichy i spokojny, gdy raptem doszedł do przekonania, że wymagają od niego czegoś za dużo albo nie w porę, stawał dęba. Był zdania, że i tak trudzi się ponad możność, by utrzymać w ogrodzie wilgoć. Usłyszawszy naganę, wpadł w gniew i wychlusnął resztę cennej wody z wiadra na ścieżkę. - Jak wielmożna pani chce, żeby na taki pieprz kwiaty miały mokro, to nie ma się co pytać, skąd woda - zirytował się. - A dy my tylko resztę z beczki wzieni - tłumaczyła pojednawczo Julka. - Bo przyszedł chłopak z koniem i mówi - weźcie, mówi, i wytoczcie tę wodę, bo pojadę po świeżą. - A w kuchni stągiew pełna, to my wzieni do kwiatów. Ale ogrodowy trwał w zaczepnym usposobieniu. - Gdzie indziej - twierdził opryskliwie - węże mają gumowe do ogrodu, a nie żeby wodę tylachna drogi nosić. - Toć do stawu bliżej macie niż do beczki - zgorszyła się pani Barbara. - Czy nie widzicie, że staw macie pod nosem, czy co? Kajetan gada, żeby gadać. Jak Kajetan raz do kościoła nie pójdzie, to lata potem do księdza, czy to nie grzech. A niech się Kajetan spyta, czy to nie grzech wodę chlustać na darmo w taką suszę. Tylko sobie przez tę złość sami roboty przysparzacie. Kajetan uśmiechnął się już dobrodusznie. - Toć grzech - przyznał. - Ale Pan Bóg miłosierny i choć wszystko policzy, to ta niejedno daruje. - I mówię, że do stawu macie bliżej - usiłowała go przekonać pani Barbara. - Nie uciekaj - zwróciła się do zmierzającej ku domowi Agnieszki. - Nie uciekam. Tylko... tyle hałasu o taki drobiazg. Pani Barbara stropiła się, gdyż chciała właśnie dać córce poznać, że jest pogodnie usposobiona do życia, tymczasem wyszło całkiem coś przeciwnego. - Moje dziecko - usprawiedliwiała się markotnie - tobie się to wydaje drobiazgiem, bo w tym nie jesteś. Nie masz pojęcia, ile zamieszania może wyniknąć z najmniejszej rzeczy, o ile jej nie zrobić tak, jak trzeba. I to jedyne moje szczęście, że się przejmuję tymi drobiazgami. Dawniej - zwierzała się - to mnie irytowały, bo nie lubiłam życia na wsi, ale teraz gniewam się, bo chcę, żeby wszystko było jak się należy. - Ale tak zaraz... na tych ludzi. Oni ciężko pracują. - Moje dziecko... Przecież my się z Kajetanem bardzo lubimy. To taki już sposób rozmawiania. Jak to na wsi. Agnieszka zaśmiała się rozbrojona: - Wie mamusia? Ja też będę podlewać. - Nie, naprawdę? - ucieszyła się pani Barbara. - To czekaj, każę ci poszukać mniejszej polewaczki. I musisz się przebrać, bo się cała zabrudzisz. Tam u ciebie na górze w szafie jest fartuch z rękawami. Taki w prążki. Weź go i schodź prędko, bo oni skończą. Zejdziesz na pewno? - Zejdę - krzyknęła Agnieszka ze schodów. Ale znalazłszy się u siebie, zamiast szukać fartucha, rzuciła się na otomanę i natychmiast zapomniała o wszystkim. Leżała owładnięta czarownym poczuciem bezgraniczności świata i czasu, które miała przed sobą. Było tego tak wiele, że można było na razie po nic ręki nie wyciągać, donikąd się nie śpieszyć. Oszałamiał ją przy tym duszący zapach jaśminów i akacji, płynący z trawnika pod oknem. Zeszła dopiero na kolację. Pani Barbara patrzyła niespokojnie na córkę, nie śmiąc pytać o zaniechane podlewanie. Ale Agnieszka z takim humorem i ożywieniem opowiadała przeżycia ostatnich szkolnych miesięcy, że ledwo mogła samej sobie nadążyć. Rodzice wiedzieli, że jej z nimi dobrze, i wieczór ten przeciągnął się dłużej niż inne serbinowskie wieczory. Przed rozejściem się Bogumił spytał córkę: - Agnichna, czy ty rzeczywiście chcesz jechać na uniwersytet? - Tak. Na przyrodę do Szwajcarii. Do Lozanny. Bogumił zmieszał się na tę wiadomość i chwilę milczał. - Cóż one wszystkie jadą do tej Lozanny - myślał. - A czy ta przyroda - spytał wreszcie z pewnego rodzaju nieśmiałością - zapewni ci w przyszłości chleb, moje dziecko. Bo, niestety, o tym, nie mając majątku, musimy też pomyśleć. - O, naturalnie - odparła Agnieszka bez troski. - Wiem o kobietach, które skończyły chemię i dostały świetne posady w laboratoriach fabrycznych. Więc o ile mi tatuś pomoże... - Ja ci pomogę. Ale od tego włosy wypadają. Chemicy zawsze są łysi - zmartwił się Niechcic, spojrzawszy na owianą mieniącym się jasnym włosem głowę córki. Agnieszka zamyśliła się. Miała wrażenie, że powiedziała ojcu nieprawdę. Właściwie nie zastanawiała się dotąd, w jaki sposób jeść będzie chleb ze swego wykształcenia. Przyrodę uważała za wstęp do studiów społecznych i filozoficznych, po których dopiero, jak sądziła, będzie należycie przygotowana do życia. A może chciała jechać nie dla nauki, lecz tak, by zaznać świata? - Jakoś to zużytkuję - rzekła niepewnie. - Właściwie to nie myślałam jeszcze o żadnym fachu - przyznała się. - Chciałabym - uczyniła nagle odkrycie - robić dobrze wszystko, co się nadarzy. Bogumiłowi to się nieoczekiwanie spodobało, pani Barbara natomiast zauważyła: - Jednak trzeba wiedzieć, co się chce robić. I mieć wytknięty cel. Agnieszka zmrużyła oczy i uśmiechnęła się w milczeniu. Zarozumiałość młodości kazała jej wierzyć, że każda rzecz, do której ona się weźmie, będzie miała z natury rzeczy dobry i wzniosły cel. - Może ja ci dam świecę? - pytała pani Barbara - bo na schodach ciemno. - To nic. Ja trafię. Dobranoc! Mimo odbytej drogi, zmęczenia po egzaminach i późnej godziny, Agnieszce nie chciało się spać. Zapaliwszy lampę przystąpiła do urządzania pokoju, który miała tymczasem zajmować sama. Z lubością rozkładała na półce książki: "Ludzi bezdomnych" Żeromskiego; "Hymny" Kasprowicza; "Biały dwór" Banga; utwory Wyspiańskiego; studium socjologiczne Bebla o kobiecie; pożyczone od Naty Sztumskiej "Dzieje ziemi" Neumayera; "Ducha i ciało" Abramowskiego; "Z kujawskiej gleby", jedyną książkę Przybyszewskiego, którą lubiła, gdyż była w niej mowa o tajemnicy przepełniającej świat. Na ścianie rozwiesiła, przypinając je pluskiewkami, tanie reprodukcje pocztówkowe Botticellego i Fra Angelica, otrzymane zeszłego lata od podróżującej wówczas po Włoszech Naty Sztumskiej. Jedną z pocztówek, przedstawiającą posąg Apolla, odłożyła między papiery, bo rzeźba grecka nie przemawiała do niej, a "greckie nosy", jak mówiła, zdawały jej się nudnymi. Skończywszy i przyjrzawszy się wszystkiemu z różnych kątów pokoju, postanowiła jeszcze napisać listy do koleżanek. Przy trzecim z nich podniosła głowę, gdyż wydało jej się, że w ciszy nocnej coś zaczęło niewyraźnie i delikatnie dźwięczeć. Spojrzała w okno i zobaczyła, że szyby posiniały. Wstała i otworzyła okno. Owiał ją surowy chłód przedrannej godziny, usłyszała szczebiot jaskółek. Zgasiła lampę, której światło wydało jej się brudne a ciepło nieprzyjemne jak chorobliwe ciepło gorączki. W pokoju zapanowała ciemność i dopiero po chwili ściany zaczęły szarzeć, a sprzęty majaczyć niby cienie. Agnieszka usiadła na parapecie okna i patrzyła, jak świat powstaje w skupieniu z mroków nocy. Rzęsista czarność drzew stawała się pomału oliwkowa. Niebo na wschodzie zaczęło błyszczeć, żółknąć, a potem jaskrawo się złocić. Zbudzona wilga zagwizdała donośnie tuż koło okna. Niebo i szczyty drzew nasiąkały czerwienią. Agnieszka podeszła do stołu i dopisała na liście do Sztumskiej: "Kochana moja! Wschód zastał mnie na rozmowie z Tobą. Mam uczucie, że widzę to po raz pierwszy. Oddycham blaskiem zorzy i podziwiam wspaniałość bytu. O, Nato, jak pogodzić świadomość, że świat jest zły, źle przecież urządzony, z tym, że jest cudowny i dobry, dobry..." Nagle coś przeszkodziło jej pisać. Uczuła się strasznie zużyta i stara. - Ile myśmy już przeżyły - westchnęła. Miała wrażenie, że rozstrzygnęła już wszystkie sprawy życia i że nie ma co do roboty na świecie. Ale to trwało krótko, bo wnet poczuła całą sobą, że stoi znów u początku życia i musi wszystko rozstrzygnąć na nowo. I nie może się oglądać za siebie. Listy do przyjaciółek wydały jej się martwe i pisane do martwej przeszłości. Prawdziwe listy musiałyby brzmieć: "Żegnajcie mi, żegnajcie na zawsze". Mimo że z Natą miała się spotkać w Lozannie. - Czyż jestem taka zmienna? - przeraziła się. - Czyż nic nie zostało z tych uczuć, które jeszcze przed chwilą... Nie! Zostało! Ale wszystko, co było materialne, fizyczne - przeminęło. Został ślad w duszy... tylko w duszy i pamięci. I tylko to można nieść w przyszłość. I czyż to mało? Czyż to nie bardziej rzeczywiste, niż gdyby wznawiać te przyjaźnie, stosunki, w dawnej postaci? Serce jej biło, a oczy napełniły się łzami. - Ach, żyć, żyć - szeptała. - Poznać wszystkie "jak" i wszystkie "dlaczego", rozwijać się, rozkwitać, ogarnąć wszystko jeśli nie życiem swoim, to duchem swoim!... I umrzeć u szczytu życia i w najwspanialszej chwili... - marzyła z uniesieniem wczesnej młodości, która jest albo najzupełniej zachłanna, albo najzupełniej wyłączna w swoich pragnieniach. Nagle obejrzała się jak nieprzytomna. - Co za myśli, co za uczucia mnie przepełniają. I dokąd one wiodą? Co z nimi robić? Czym będzie to wszystko, czego pragnę? I po co ja przesiedziałam tę noc? Świt stał się już wyraźnym, gorącym dniem. W śpiewną wrzawę ptaków zaczął się wdawać odgłos młota w kuźni i kołatanie wozów. Agnieszka machinalnie zapieczętowała i poadresowała listy, zrzuciła odzież i przypadła rozpalomą twarzą do chłodnej poduszki. Myślała, że nie zaśnie, bo gruchanie gołębi i zgiełk wróbli zdawały się rozlegać w pokoju. Postanowiła wstać i zamknąć okno, lecz nim zdążyła to zrobić, wszystko nagle ucichło. Zapadła w sen w chwili, gdy cały dom budził się raźno do swych codziennych spraw. 21 W pierwszą niedzielę po przybyciu Agnieszki, w chwilę potem, kiedy obie z matką wróciły z Małocina z kościoła, przede dwór serbinowski zajechała dorożka, z której wyskoczył Janusz Ostrzeński. - Patrzcie, Janusz - ucieszyła się pani Barbara. - Przypomniałeś sobie, że jest na świecie Serbinów? Czy rodzice już wyjechali do Ciechocinka? - Wyjechali z Bogdanem, jak tylko ojciec skończył lekcje. Zostałem sam i też postanowiłem sobie zrobić urlop. - I spędzić go może u nas? To ślicznie z twojej strony - Dlaczego brałeś dorożkę? Trzeba było dać znać, przysłałbym konie - wyrzucał mu Bogumił, odprawiając miejski wehikuł. Wszystkim cisnęło się na usta pytanie o panią Celinę, ale nikt nie śmiał go zadać. - Tymczasem przyjechałem tylko na dziś. A o ile mnie wujostwo nie wypędzą... - mówił z wahaniem Janusz, patrząc na Agnieszkę. - Skąd znowu. Chyba że sam uciekniesz od wiejskich nudów... - A pan Ceglarski nie zabierze cię, jak już raz kiedyś? - spytała Agnieszka, zaskoczona niespodzianym przybyciem kuzyna. - Ceglarski wyjechał za granicę. - Aha, więc na bezrybiu... - zaśmiała się przekornie. ...i rak ryba - poddał się od razu Janusz. - Chociaż ja osobiście wolę raki od ryb. W ogóle z tymi przysłowiami jest coś nie w porządku - zagadywał. Był, jak zwykle przy powitaniach cokolwiek bardziej ożywiony. - Gdzie umieścimy Janusza? - zatroskała się pani Barbara. - W pokoju po babci będzie ci chyba najlepiej. A twoje rzeczy? - Mam tu w teczce szczotkę do zębów, proszek i nocną koszulę, bo myślałem, że może przenocuję. - No to pojedziesz sobie którego dnia po resztę. Bogumił, otwórz okno w pokoju babci. Tam trzeba wywietrzyć. Ja zaraz każę dawać obiad. Janusz i Agnieszka szli pomału w stronę ogrodu. - Nie widziałem cię już blisko rok - rzekł Janusz. - I ledwo cię mogę poznać. - Bo co? Tak postarzałam? - Szalenie postarzałaś - odparł przyglądając się jej z rozbawionym zachwytem. Agnieszka wykonała na ścieżce taneczny podskok i zanuciła coś prawie altem, co zabrzmiało dość osobliwie w zestawieniu z jej wiotką postacią jasnej blondynki. - Dziwne połączenie siły i delikatności - rzekł Janusz nie patrząc na nią. - Gdzie? - spytała z głupia frant. Była uszczęśliwiona, że to do niej mówi się takie rzeczy. I nagle jakby nie chciała z tego korzystać, czy jakby to było dla niej tylko ułatwieniem do poważniejszej wymiany zdań, zaczęła się zwierzać z myśli, które ją naszły w kościele. - Jestem dzisiaj wzruszona, wiesz czym? Nabożeństwem. Co prawda nasz proboszcz nie usposabia do wzniosłych myśli. Taki grubas. Ale msza na wsi ma swój urok. W ogóle obrzędy na mnie działają. Przejmuję się uczuciami ludzi, jak widzę, że się modlą. I ten śpiew tłumu... To nie dosyć, żeby uważać się za wierzącą, prawda? Choć jak się nad tym zastanawiam, to wiesz... I właśnie dziś mówiłyśmy z mamusią... Raptem urwała, zażenowana swymi słowy. Doznała wrażenia, że rozmawia głośno sama ze sobą, a ktoś całkiem niepowołany - podsłuchuje. Ale Janusz nie podsłuchiwał nawet. Szukał czegoś w kieszonce swej granatowej marynarki, a jego chłopięca głowa i nieposzlakowany owal śniadej twarzy były w przechyleniu czarownie piękne. Wyjął lustereczko i ustawił je na dłoni przed twarzą Agnieszki. - Słuchaj - rzekł - popatrz sama i powiedz, jakie ty masz właściwie włosy? Ja jeszcze nigdy takich nie widziałem. Jak żyję. Agnieszka poczerwieniała i uchyliła się od spojrzenia w lusterko. Wołano ich na obiad. Wracali w milczeniu. Zalotna pewność Agnieszki znikła do tego stopnia, że nękało ją pytanie, czy Janusz chciał jej włosy pochwalić, czy może wyśmiać. Bo teraz miała wrażenie, że on już z nią się nudzi. - Co tu takiego powiedzieć, żeby go zająć - myślała w popłochu. Po południu Janusz wałęsał się to tu, to tam, wreszcie usnął w ogrodzie na trawie. - Bardzo dobrze - myślała Agnieszka. - Niech każde będzie zajęte swoim. Ja muszę tyle przeczytać tego lata. Nie mam zamiaru go bawić. Wieczorem Janusz usprawiedliwiał się z przespanych godzin: - Ładny ze mnie gość. Ale to wiejskie powietrze tak odurza. Po kolacji nie dał Agnieszce pójść na górę. Zapalił papierosa i długo jeszcze siedzieli sami przy stole, pogrążeni w rozmowie, którą podtrzymywała Agnieszka, a jeszcze bardziej - w przypatrywaniu się sobie. Pani Barbara, usłyszawszy w końcu odsuwanie krzeseł, wyjrzała na nich i zobaczyła, że wychodzą przez werandę do ogrodu. - Nie zapomnijcie zamknąć domu na klucz, jak będziecie wracali! - zawołała. - Bo ja już idę spać! Gdy rozstawali się wkrótce potem u schodów na górę, Janusz przytrzymał rękę Agnieszki w swojej. - To prawdziwa łaska losu - powiedział - że będę tak mógł co dzień z tobą pogadać. Jestem zmuszony obcować z ludźmi, którzy mnie rażą i od których nie mogę się oderwać. To fatalnie działa, a ty masz na mnie dobry wpływ. Agnieszka długo nie mogła tego wieczora zasnąć. - Nie, on nie jest mi obcy - zaprzeczała swemu pierwszemu wrażeniu. - To naprawdę bliski mi człowiek. Jednak treści toczonej z Januszem rozmowy nie mogła sobie przypomnieć. Pamiętała tylko jego spojrzenia, uśmiechy i rękę, która ją wzięła pod ramię, kiedy wyszli się przejść. Nazajutrz od samego rana byli wciąż razem, chociaż rozmowa im się właściwie nie kleiła. Ku swojemu zmartwieniu Agnieszka nie znajdowała w niej ani cienia tych przyjemności, które towarzyszyły gawędom z Natą Sztumską albo nawet, jeszcze dawniej, z Joasią Przyjemską. Mimo to nie odstawali od siebie ani na chwilę, jak dwoje ludzi nie mających ze sobą wiele wspólnego, ale śpieszących do jednego celu i niezdolnych do niego trafić każde z osobna. Mnóstwo kobiet mogło przejść koło Janusza bezkarnie, gdyż jego wyjątkowy urok czynił go tyleż pożądanym, co niedostępnym. Każda, posiadająca odrobinę samokrytycyzmu i ambicji, mogła sobie z łatwością powiedzieć: to nie dla mnie. Ale gdy on sam zaczął którą wyróżniać, to pokusa była zbyt wielka i nic oprócz zadurzenia się nie mogło z tego wyniknąć. Zwłaszcza że choć uczucia Janusza były zawsze słabe, mimowolna wymowa jego urody nadawała im pozór siły zapowiadającej szczęście bez granic. A Janusz wyróżniał Agnieszkę już nie od dzisiaj. Rodzinność ich stosunków i okoliczności łagodziły działanie tego faktu, ale oto nadszedł czas, kiedy Agnieszka poddała się urokowi z całą gwałtownością swych lat i swojej natury. Niebawem błąkanie się po ogrodzie i polach, gdzie wciąż snuli się ludzie, przestało im wystarczać. Zaczęli coraz częściej przebywać w opustoszałym o tej porze roku mieszkaniu. Któregoś popołudnia schronili się przed upałem do (najgorętszego co prawda) pokoju Agnieszki na górze i zasłonili otwarte okno firanką z żółtej satyny, żeby zmniejszyć oślepiającą jasność żaru. - O, teraz jest ładnie i dobrze - uśmiechnął się Janusz, gdy w pokoju zapanował ciepły, pomarańczowy zmierzch. Blado i bez wrażenia przypomniał sobie, co tu już kiedyś przeżył. Podjęli zaczętą w ogrodzie rozmowę o miłości. Spierali się o to, czy bywa tylko jedna miłość w życiu, czy więcej. Agnieszka sądziła, że to zależy od człowieka, dla każdego co innego może być prawdziwą miłością. Janusz twierdził, że kochać prawdziwie można tylko raz i na całe życie. Mimo to dowodził, że mężczyźnie wolno zdradzać ukochaną, gdyż to nie ma w jego życiu żadnego znaczenia, a kobiecie nie wolno nigdy, bo to zupełnie co innego. Agnieszka oburzała się w duchu, że Janusz rozumie to chyba tylko w ten sposób, że jego nie wolno zdradzać, bo przecież sam nie wahał się doprowadzić do zdrady panią Celinę. Myślała poza tym, że tych spraw nie można zbywać takimi ogólnikami. Życie w jej dopiero kształtujących się o nim pojęciach było pełne poszczególnych zjawisk, czymś niewątpliwie związanych, ale na pewno nie takimi komunałami, jakie wygłaszał Janusz. Miała niemal wrażenie, że mimo swojego braku doświadczenia wie o miłości więcej niż on. Nie mówiła jednak tego, co wiedziała, owładnięta upokarzającą skłonnością do potakiwania jego wywodom, chociaż zdawały jej się oklepane i płytkie. Zresztą niebawem poczuła, że oboje nie mają sobie w tej sprawie nic rozsądnego do powiedzenia słowami. Zapadali w coraz dłuższe chwile milczenia, a gdy w jedną z nich spotkali się oczyma, Janusz wstał z krzesła, rozejrzał się niepewnie i nagle rozciągnął się na otomanie, w której kątku siedziała Agnieszka. Opasał ją rękoma i przycisnął głowę do jej kolan. Mimo zmieszania, w które popadła, Agnieszka zdołała błyskawicznie stwierdzić, że uczynił to w taki sposób, jak wyżeł Ram, kiedy, wiedząc, że tego nie wolno, wskakiwał na kanapę. Bała się ruszyć, Janusz sam położył jej dłoń na swoich włosach. Gładziła je dziwiąc się, że są o tyle grubsze i twardsze od jej własnych. Jego ręce znów ją objęły, zaciskając się spazmatycznie. Próbowała uważać to zdarzenie za nic ważnego i rozmawiać. - Co do mnie - rzekła z bezwiedną chytrością i nieco zdławionym głosem - to wiem, że nie poznam ani jednej miłości, ani wielu. To może być tylko dla jakichś cudnych kobiet, dla takich, jak opisują w powieściach. Janusz parsknął stłumionym, wewnętrznym śmiechem, nie otwierając ust. - Śmiej się ze mnie, śmiej... - Śmieję się z tej skromności. Jesteś tak całkiem pewna, że nie poznasz miłości? Tak na amen? Udajesz czy nie wiesz, że ty jesteś ta cudna... To ty jesteś ta cudna - powtórzył szeptem. Twarze ich sposępniały, a usta znalazły się i złączyły tak na oślep i w mgnieniu oka, jakby tylko przypadkiem istniały dotąd oddzielnie. Janusz wstrząsnął się i syknął przeciągle, niby doznawszy ukłucia przejmującego bólu. Agnieszka nie wiedziała, jak to się stało że już nie siedzą, a tylko leżą oboje, przyciskając się raz po raz do siebie kurczowo i całując się z zamkniętymi oczyma. Nie wiedziała też, czym była ta siła, która kazała jej nagle zesztywnieć w nieopisanym przerażeniu i wyzwolić się z objęć. Doznała wstrząsającego wrażenia, jakby w pokoju poza nimi coś się stało. Gdy przyszła do siebie, uprzytomniła sobie, że to tchnienie ze dworu odchyliło róg firanki, wskutek czego znaleźli się raptownie w smudze niebieskawego blasku, jak w bladej błyskawicy. Spostrzegła zarazem, że stoi przy oknie, które usiłuje całkiem odsłonić. Janusz podszedł ze spuszczonymi oczyma i pocałował ją w rękę. - Nie gniewaj się - szepnęła nie pojmując, za co go przeprasza. Janusz wyszedł na palcach i po cichu zamknął za sobą drzwi. Nie zjawił się ani do podwieczorku, ani do kolacji. Pani Barbara oznajmiła, że dostał migreny, wziął proszek piramidonu i położył się. Agnieszka zobaczyła go dopiero nazajutrz, chmurnego i ze zmarszczką między turkusowymi oczyma. Zdawał się unikać zarówno jej spojrzenia, jak jej towarzystwa. Przeraziła się. Gardzi nią. Uważa ją pewno za rozpustnicę, która ni stąd, ni zowąd pozwala się całować. Mimo że ją to wiele kosztowało, dogoniła go, kiedy wychodził do ogrodu, i rzekła z trudem: - Poczekaj. Chciałam ci tylko powiedzieć, że jeśli myślisz, że ja myślę, że ty... ...myślisz - podpowiedział stanąwszy i patrząc na nią spod oka. Agnieszka uległa znów przykremu wrażeniu, że mówi do obcego człowieka, który dziwi się, czego ona może od niego chcieć. - Ja przecież wiem - brnęła - że to nie miało żadnego znaczenia... ...Ach, to nie miało dla ciebie żadnego znaczenia? - pokiwał głową z niedowierzającym politowaniem. Agnieszka uczuła, że pogorszyła swoją sprawę. A chciała mu tylko ułatwić wyjście z położenia, które mu widać nie dogadzało. - Miało... straszne... - wyznała z rozpaczą i podniosła hardo głowę strząsając z czoła włosy. - Ale nie myśl, że wyciągam z tego wniosek, że mnie... że ty mnie lubisz. - Dziecko jesteś - odparł Janusz lekceważąco. Wziął ją za rękę i przebierał jej palce, jakby licząc je uważnie i z namarszczoną brwią. - Śliczne - westchnął żałośnie, przyjrzawszy się jej paznokciom. - To są wszystko głupstwa - rzekł po chwili. - To, co ty mówisz. Nie wiesz, nigdy się nie dowiesz, czym dla mnie jesteś. Gdybym tu nie przyjechał, nie wiem, co by się ze mną stało tego lata. Strasznie już byłem zdechnięty. - Ale ja nie powinienem się zbliżać do żadnej kobiety. A zwłaszcza do ciebie - podjął twardniejącym głosem. - Nie jestem ciebie wart. Agnieszka nie uczuła w tych słowach grozy ani prawdy. Powiało na nią czymś teatralnym. Mimo to nie minęło i chwili, kiedy znów całowali się skrycie w jaśminowych zaroślach. Odtąd zaczęły się dnie, w które Agnieszka przestała wiedzieć, co myśli o miłości, o życiu, o Januszu, a nawet o sobie. Ale stan, w który popadła, był daleki od jednostajnej błogości. Przeżywała na przemian uniesienia bez granic i rozpacze bez dna. Pełna błagalnej tęsknoty, gotowa na wszystko, gdy nie była pewna uczuć Janusza - drętwiała od niezwalczonego sprzeciwu, gdy stawał się niepohamowany w pocałunkach, mimo że paliła się od nich żywym ogniem. Usiłując zrozumieć swoją rozterkę, myślała niekiedy o pani Celinie. Ależ czyż mogła o niej pamiętać, gdy Janusz ją całował? Nie, mimo zjawiające się od czasu do czasu obawy i skrupuły z powodu istnienia tego romansu - nie pani Celina odpychała ją od Janusza w najgorętsze minuty. Musiało tu wchodzić w grę coś bardziej, mimo swej niejasności, potężnego. Ale co? Może poczucie, że Janusz nie był tym człowiekiem, którego pragnęła kochać, ani tym, którego by się czuła na siłach uszczęśliwić? Obyta z jego urodą, póki to była uroda brata, odczuwała ją teraz jako coś krępującego, czemu nie mogła w żaden sposób sprostać ze swym pospolitym, jak sądziła, wyglądem. A jednocześnie było tak, jakby i Janusz nie mógł jej w czymś nadążyć. Wprawdzie rzadko teraz myślała, że on jest płytki czy może tępawy duchem, gdyż jego subtelny wdzięk dawał złudzenie uduchowienia i usposabiał do snucia takiego mnóstwa nowych i niepowszednich myśli, że własne rosnące bogactwo wewnętrzne przypisywała działaniu jego umysłowej wartości. A jednak mimo to czuła, że ich pocałunki nie wywołują zbliżenia duchowego, którego, rzecz prosta, pożądała, przeciwnie, obnażają ich coraz to większą obcość, wywołując, przynajmniej z jej strony, coraz to większą nieśmiałość, niezdolność do wzajemnego porozumienia się. Tylko w takim razie, dlaczego tak ją do niego ciągnęło? Nie mogła w końcu pojąć, czy idzie jej o samego Janusza, czy stanowi on tylko zespół warunków i właściwości, które sprzyjały powstawaniu żaru uczuć, nie dającego się opanować. Natura tych uczuć nie była dla niej nowa, lecz dotąd rozpraszały się one na cały otaczający ją świat, a teraz dopiero znalazły się na właściwym dla siebie tropie. Czemuż tedy cofała się, przerażała, jak zbłąkana w ciemności? - Czy jestem aż taka ładna i wiele warta, że mogło mnie to spotkać? - myślała w chwilach szczęścia. - Czy jestem aż tak brzydka i marna, że boję się do niego zbliżyć? - myślała w chwilach rozpaczy. A Janusz w istocie nie czuł się godnym Agnieszki i w istocie był wciąż jeszcze o tyle o ile związany z panią Celiną. Ale nie żadne tego rodzaju hamulce powściągały go przed ostatecznym krokiem. Gdyż w duszy jego słabo działały zarówno bodźce, jak hamulce moralne. On tylko bał się, że będzie wobec Agnieszki taki, jakim stawał się w końcu wobec każdej, a jeżeli jeszcze chciał czegokolwiek, to żeby z nią być innym. Bał się przede wszystkim jeszcze jednego rozczarowania dla siebie, ale szło mu także trochę i o nią. Było coś w tej dziewczynie, co mu kazało się z nią liczyć. Chwilami wydawało mu się, że gdyby wyjaśnił Agnieszce tajemnicę swojego życia, byliby ze sobą szczęśliwi. Myślał nawet parę razy o małżeństwie z Niechcicówną (to się zdarza między kuzynami), jako o rzeczy, która, kto wie, może okazałaby się dobra dla niego, odrodziłaby go i ocaliła dla życia. I ta myśl była najbardziej altruistyczną postacią egoizmu, do jakiej w ogóle mógł dojść. Lecz ile razy chciał przed Agnieszką otworzyć swoje serce, stwierdzał, że nie wie, na czym polega tajemnica, którą chciał jej wyjawić. Może w ogóle nie miał żadnej tajemnicy? Upierał się jednak przy tym, że ją ma, i gdy im było ze sobą niedobrze, odpowiadał na pytające spojrzenia Agnieszki: - Bądź cierpliwa, kochanie. Przyjdzie dzień, że powiem ci wszystko, i wtedy będę inny. Czuję to. Mówiąc to, nie przypuszczał, że i ją może coś od niego oddzielać, zawsze był przekonany, że wszystko zależy wyłącznie od niego. Agnieszka odgadła w nim tę pewność i miała wrażenie, że go oszukuje, a zarazem czuła się upokorzona, bo zdawało jej się, że nie oprze mu się mimo wszystko, co ją od niego odpycha. A ponieważ ich rozżarzone usta czyniły swoje, pewnego wieczora, gdy Janusz oznajmił, że przyjdzie do niej po kolacji, Agnieszka wiedziała, że ten wieczór zadecyduje o wszystkim. Siedząc w kątku otomany, czekała w naprężeniu, które zmogło ją aż do zupełnego rozpadnięcia się myśli w bezkształtną mglistość nie powiązanych obrazów. Raptem, drgnąwszy silnie, spostrzegła zdumiona, że się budzi. Spojrzenie na stojący na komódce zegar przekonało ją, że drzemała niedostrzegalną ilość czasu. Mimo to ocknęła się w tak odmiennym stanie ducha, jakby jej sen trwał lata. Władał nią żywiołowy i niezwalczony wstyd z przymieszką jeżącego włosy na głowie strachu. Dotąd nigdy nie umawiali się z Januszem w ten sposób. Spotykali się siłą rzeczy, jako mieszkający pod jednym dachem. I myśl, że czeka na skradające się kroki Janusza, wydała jej się czymś nie do zniesienia zdrożnym. Zdrożność niewiadomej natury miała zostać popełniona wobec czegoś nieuchwytnego, co jednak posiadało przygniatający ciężar obowiązującej rzeczywistości. Wstyd i strach oznaczają w miłości różne rzeczy, niekiedy jednak przychodzą jako zbawcza pomoc i ratunek chroniący przed manowcami uczucia. Rozsądek nic by tu nie mógł pomóc, gdyż on nie jest w mocy przeciwstawić się wezwaniu młodych instynktów. Lecz wstyd jest również instynktem, instynktem duszy, i jego siła jest w stanie zniweczyć szalejącą pokusę krwi. Ulegając czemuś, co było więcej niż nią samą, Agnieszka wstała, wydobyła z szufladki papier listowy, nakreśliła jak pod dyktando: "Nie przychodź, Janusz. Proszę cię o to na wszystko. Jutro ci wytłumaczę" - zakleiła kopertę i podeszła, nasłuchując, do drzwi. Postanowiła zbiec cichaczem, wywołać z kuchni Julkę i polecić jej natychmiastowe oddanie listu Januszowi. Julka jest nadzwyczajną dziewczyną, życzliwą i godną zaufania. Zresztą Agnieszka działała pod wpływem ciemnych odruchów, które same wybrały tę drogę. Ale na dole wciąż jeszcze ruszano się, chodzono i zamykano drzwi. - Kiedyż się oni uspokoją - myślała nie śmiejąc zejść. Za nic nie chciała spotkać któregoś z rodziców. Zdawało jej się, że ma na sobie wypisane wszystkie pokątne zamiary dzisiejszego wieczoru. Do przyjścia Janusza było jeszcze pół godziny, ale na dole nikt jakoś nie myślał iść spać. Usłyszała, że ktoś zajeżdża, znów chodzenie, otwieranie drzwi, głosy. Pewno mąkę przywieźli z wiatraka. Dziś wieczorem było posyłane, a nie pamiętała, czy przywieźli ją przed wieczorem. Już odjeżdżają, jeszcze jakieś kroki po sieni. Na koniec cisza. Agnieszka spojrzała na budzik i zdrętwiała. Było już po dziesiątej. Godzina zapowiedzianego przyjścia Janusza minęła! Agnieszka zgniotła trzymany w ręku list i nagle podarła go. Działanie siły, która ją pchnęła do napisania słów odwołujących spotkanie, ustało. Wróciła na otomanę i czekała nasłuchując każdą cząsteczką swego ciała. W domu nastał spokój tak zupełny, jakby na dole nie było nie tylko Janusza, ale w ogóle żadnej żywej istoty. O dwunastej lampa zaczęła gasnąć. Agnieszka zdmuchnęła ją i zapaliła świecę. O pierwszej położyła się w ubraniu na łóżku. - Nie przyszedł. Stało się tak, jak chciałam - powtarzała w myśli, ale usta jej szeptały: - Dlaczego?... dlaczego?... Ach, dlaczego?... Zwalczyć samemu pokusę może się to wydawać zwycięstwem, lecz świadomość, że ktoś nie uległ pokusie, którą myśmy byli dla niego, boli jak niepowetowana porażka. Wstrząsając się i zrywając na każdy odgłos nocnego życia strychów, Agnieszka przeleżała z otwartymi oczyma do świtu. Gdy w pokoju zaczęło szarzeć, zapalił się papier, którym był owinięty koniec świecy w lichtarzu, a po chwili knot zapadł się, skwiercząc, w szczątki roztopionej stearyny. Agnieszka rozebrała się i położyła. A chociaż wiedziała, że Janusz w żaden sposób nie może już teraz przyjść, coś w niej ciągle jeszcze czekało. Zasnęła już przy dniu, a zbudziło ją namiętne gwizdanie młodych wilg na jesionie za oknem. Razem z otwarciem oczu wspomnienie przeżytej nocy spadło na nią jak ciemność wśród blasku czarownego poranka. I wnet ustąpiło miejsca spokojnej myśli: - Przecież go zaraz zobaczę i wszystko się wyjaśni. Zeszła na śniadanie wcześniej niż zwykle i zastała przy nim rodziców. Dowiedziała się, że Janusz wczoraj o wpół do dziesiątej wyjechał. Zaraz po odejściu Agnieszki na górę przybył z Kalińca umyślny z nadaną w mieście depeszą. Janusz nie chciał wiele mówić, ale natychmiast prosił o konie. Z jego półsłówek można było wywnioskować, że wzywała go pani Katelbina. Zdaje się, że zachorowała czy też coś w tym rodzaju. W każdym razie Janusz był mocno zafrasowany. - Miał iść pożegnać się z tobą na górę, ale nie chcieliśmy cię budzić - rzekła pani Barbara. - Bo może już spałaś? - dodała lękliwie usprawiedliwiającym się tonem. - Tak, wczoraj wcześnie się położyłam - pośpieszyła zapewnić Agnieszka, przestraszona nienaturalnością swego głosu. Myślała, czy wiadomość o chorobie pani Celiny dostatecznie tłumaczy jej na pewno zmieniony wyraz twarzy. Słyszała w sobie na nowo turkot przyjazdu i odjazdu, który ją wczoraj zadziwił. Stwierdziła, że jej bystre, nie mylące się uszy rozpoznały go były momentalnie jako odgłos kół wolantu. Jakimż sposobem dała się otumanić wrażeniu, że słyszy furę z mąką? Siląc się na ożywienie, zadała kilka pytań i wyszła przez werandę na ogród. Bogumił i Barbara patrzyli na siebie w milczeniu. - Może i dobrze się stało, że ten bęcwał pojechał. Bo ja widzę, że to jest bęcwał - rzekł na koniec Bogumił. - Tak - potwierdziła pani Barbara skwapliwie. - Niech tam tej Celinie Bóg da wyzdrowieć jak najprędzej, ale nie chciałabym, żeby on tu powracał. Kiedyś mówili mi, że Janusz zajmuje się tylko miłostkami. Nigdy po nim tego nie zauważyłam, raczej przeciwnie. A teraz myślę... - I po chwili stwierdziła westchnąwszy: - On jest bardzo ładny. Bardzo, bardzo ładny... Nie wiem nawet, w kogo się wdał z rodziny... Zapatrzyła się ponuro w przestrzeń. Czyżby Agnieszkę miało spotkać to samo, co ją? Agnieszka szła tymczasem przed siebie i dopiero na łące pod Pamiętowem zatrzymała się, a raczej upadła od razu między odrastające, mokre jeszcze od rosy trawy, i zaniosła się płaczem. Towarzyszące jej psy nadbiegły z pól, w które się zapędziły, i zadyszawszy jej w twarz ziającą paszczą, pokładły się opodal. Po niejakim czasie Agnieszka usiadła, oplotła rękoma wzniesione kolana i zatopiła się w chaotycznych myślach. Nie wiedzieć - po co, dokąd pojechał, no to jeszcze... Ale wiedzieć, że do innej, i wiedzieć do kogo! Co za ból, co za piekielny ból! Raptem zaczęła tracić z oczu siebie. Wielki Boże! Przecież Janusz został nagle wezwany, miał ciężki kłopot, z panią Celiną coś się stało. Jakże on musi cierpieć, podwójnie cierpieć. Bo choćby nie kochał Katelbiny, to ma wobec niej obowiązki moralne, nie mógł jej przecież opuścić w chorobie. I oprócz tego pewno rozpacza, że ją, Agnieszkę zostawił tak bez pożegnania na pastwę smutku i strachu. Jakżeby mu tu pomóc, zapewnić go, że to nic nie szkodzi; że ona zniesie mężnie wszystko najgorsze. Przypisywanie komuś cierpienia, którego doznalibyśmy na jego miejscu sami, jest źródłem wielu godnych pożałowania omyłek, ale jest też jedynym źródłem współczucia, bez którego nie ma prawdziwego człowieczeństwa. Pod wpływem zbawczej w danym wypadku potrzeby działania Agnieszka wróciła do domu, żeby śpieszyć Januszowi na pomoc. Postanowiła napisać list uspokajający go w jego domniemanej rozterce i żałości. Ale gdy wzięła się do tego, uczuła, że nie może napisać ani słowa. Zagadkowy sposób bycia Janusza nie pozwalał na żadne trafne domysły co do stanu jego uczuć i on sam zdawał się nie doświadczać normalnej u człowieka chęci, aby ci nawet, którzy byli mu rzekomo bliscy, wiedzieli cośkolwiek o jego życiu wewnętrznym. Gdy tylko znikła ułudna bliskość wytworzona przez pocałunki, a potem przez odruch współczucia, Agnieszka zdała sobie sprawę, że nie zna znajomego sobie od dzieciństwa Janusza i że nie ma pojęcia, jak do niego przemówić. Doświadczyła nagle jakby wytłumaczenia i usprawiedliwienia wszystkich swych przedtem żywionych wątpliwości i zgodnie ze swym wczorajszym, niedoszłym do skutku postanowieniem, doznała ulgi, że ją ta sprawa ominęła. Ulgi razem z bladą pociechą dziecinnej próżności. Bo ta sprawa ominęła ją, a jednak ją spotkała. Czyż to nie dowód, że jest już kobietą i może się podobać? Zgromiła się za tak puste myśli, które zresztą nie starczyły na długo. Gdy przeszedł dzień, drugi i trzeci, a od Janusza nie było wiadomości, męka i cierpienie powróciły, bo nikt nie jest wyjęty spod prawa rozpaczy nad utratą czegoś, z czym jego uczucia, myśli czy zmysły nie rozłączyły się jeszcze dobrowolnie i samorzutnie. Agnieszka przy stole bywała rozmowna i ożywiona, lecz poza tym całe dnie błąkała się samotnie po polach. Rodzice śledzili ją z daleka z troską w oczach, a jej tryb życia odpowiadał jedynie domowym psom. Gdy tylko wiotka postać Agnieszki zaczynała sunąć ku bramie, natychmiast, choćby w pobliżu nie było śladu psa, zjawiały się wszystkie trzy, nadbiegając każdy od innej strony. Doganiały Agnieszkę, wymijały ją i rozbiegały się na boki lub z nosem przy ziemi mknęły naprzód. Zaraz też jak przywołany zaklęciem ukazywał się Azorek z czworaków i pośpieszał nieśmiało z daleka, zatrzymując się, gotów do ucieczki, gdy psy albo Agnieszka zwróciły się ku niemu. Psy wracały zazwyczaj mniej więcej w tym samym czasie co Agnieszka, ale nigdy wyraźnie razem, zawsze cokolwiek wcześniej albo później. Nie towarzyszyły jej w ścisłym znaczeniu słowa, jednak pomiędzy jej błąkaniem się a ich gonitwami zdawał się istnieć niezaprzeczony związek. Psy od czasu do czasu wypadały ku Agnieszce spomiędzy zboża i trawy, jakby chcąc stwierdzić, czy nie wróciła czasem do domu, a i Agnieszka, choć niby nie zwracała w obecnym swoim usposobieniu żadnej na nie uwagi, gdy znikły jej z oczu na dobre, zdawała się niepokoić. Stawała, gwizdała i wołała: "Cymbał! Ram! Zolka! Do nogi tu!" Psy na mgnienie wynurzały się z owsa czy pszenicy i błysnąwszy różowym ozorem - znów przepadały. Bogumił obserwował to czasem z daleka, od roboty, i patrząc, jak na jedwabistej powierzchni łanów tworzą się, zwłaszcza od przebiegu ciężkiego Rama, żałosne bruzdy, był trochę zmartwiony, że psy łamią mu słomę i płoszą zwierzynę. Zawsze sobie obiecywał, że je wytresuje, żeby chodziły tylko za nim i tylko przy nodze, ale nigdy nie miał czasu i dzieci mu je narowiły. - Agnieszka - zżymał się - nie ma w sobie duszy rolnika, wieś uważa tylko, jak mieszczuchy, za miejsce do spacerów i marzeń. A jednocześnie ten widok pobudzał go do tkliwych i tęskniących rozmyślań. Bytność Janusza oczywiście prędzej niż Agnieszce zeszła z pamięci rodzicom. I w tym wyosobnieniu się córki z życia domu zaczęli widzieć objaw stałego usposobienia, nad którym boleli. Agnieszka przyjeżdża do domu z radością, ale przybywszy odwraca się natychmiast ku swoim sprawom i rodzice nie wiedzą, jakim by ją słowem przywołać, lepiej ze sobą złączyć. A jednak - pociesza się Bogumił - są sobie chyba wzajem na coś potrzebni. I może gdyby się tak na dobre nie stracili z oczu, wnet zaczęliby na siebie gwizdać i wołać - śmiech porównać - tak jak ona woła na psy. I znaleźliby się aż miło. A znalazłszy się, zaraz by się rozbiegli. Takie oto jest życie. I może nic więcej nie trzeba od niego wymagać. Po dwu tygodniach przyszła przez Józefata wiadomość (zdaje się od Arkuszowej), że pani Katelbina jest na kuracji w Poznaniu i że pan Janusz też tam do niej pojechał. I jakby ta wiadomość miała wpływ na bieg rzeczy, nazajutrz Agnieszka otrzymała od niego z Poznania list. List był błahy i zdawkowo serdeczny. Janusz opisywał zwierzęta, które widział w ogrodzie zoologicznym. Na końcu dopiero był ustęp jakby dopisany później czy innym atramentem: "Przebacz mi, jeśli potrafisz. Żadna kobieta nie jest powodem tego, że nie mogę do Ciebie wrócić, ale mam w sobie jeszcze tyle siły czy może uczciwości, aby ci życzyć znalezienia jak najprędzej człowieka godnego Ciebie. Na mnie machnij ręką. Jestem na szmelc". O pani Celinie ani słowa. - Żadna kobieta... - powtórzyła Agnieszka z goryczą. - Pisze to będąc tam właśnie z ową "żadną" kobietą. Czyżby przypuszczał, że nie wiem? Czyżby aż tak był kłamliwy? A jednak czuła, że niedorzeczne z pozoru słowa w jakiś sposób odpowiadają prawdzie. Czymkolwiek jednak były, prawdą czy nie - musiała się z nimi borykać na różny sposób, gdyż posiały w niej na nowo rozterkę. Chęć odzyskania Janusza walczyła w niej z dumą. Ostatecznie Janusz pozostał przy pani Celinie, a jeśli mógł kochać tę "malowaną lalę", to w ogóle nie był człowiekiem godnym uwagi. Agnieszka przypomniała sobie nie doręczony swego czasu wieczorem list i myślała, czy nie wysłać podobnego jeszcze teraz, aby Janusz wiedział, że jeśli jego wyjazd oznaczał zerwanie, ona zerwała z nim jeszcze przedtem. Ale powrót Emilki i Tomaszka z Gawlic zaprzątnął ją o tyle, że nie mogła się odpowiednio skupić. Poprzestała na zniszczeniu listu Janusza, nie mogąc jednak zniszczyć faktu, że umiała go cały na pamięć. Tomaszek zmężniał, Emilka rozwinęła się w niedużą, ale śliczną dziewczynę. Przez kilka dni cieszono się nimi w domu niby gośćmi. Było wesoło i odświętnie. Nikt nie wierzył, aby ci dwoje mogli komu kiedykolwiek sprawić jakie zmartwienie. Potem Agnieszka wzięła na siebie przygotowanie ich do zdawania poprawek. Zawrzała praca, dnie mijały i któregoś z nich wujenka Michalina doniosła, że pani Celina wróciła z Poznania zdrowa, ale Janusz za to chorował. Przeszedł zapalenie płuc, po którym lekarze wysłali go na całą jesień do Zakopanego. Agnieszka znów zamknęła się w swoim pokoju z chęcią napisania listu. Ale po kilku godzinach dumania nad czystą ćwiartką papieru napisała na niej tylko, niby do samej siebie: "A. N., czyś ty dobrze zrobiła?!" Gdyż czuła się teraz tak, jakby to ona była powodem ich nieodwołalnego zerwania. Na ów poznański list, w którym Janusz prosił, żeby machnęła na niego ręką, trzeba było zaraz odpisać, że nie, ona tego nie zrobi, wytrwa przy nim choćby był sto razy "na szmelc", jak się o sobie wyrażał. Jego stosunek do pani Celiny nie obniżał go teraz, lecz podnosił w jej oczach. Czyż najwspanialsi ludzie nie kochali się w gorszych od Katelbiny idiotkach"? Janusz wydawał jej się nieomal Don Kichotem, z wzniosłą naiwnością romantyka zakochanym w prostackiej Dulcynei. Tylko... co miała wobec tego robić? Otwierać mu oczy, odciągać go od pani Celiny, jechać może do Zakopanego? Nie. Już za późno. Jej drogi wiodą całkiem gdzie indziej, a nim zdołała się uporać z bolesną niepewnością, nadszedł dzień wyruszenia w świat. Na chwilę przed odjazdem na wieczorny pociąg zagraniczny Agnieszka wyszła się pożegnać z ogrodem i błądziła po alei nad stawem. Zbliżał się zachód. Barwy nieba i jesienne kolory ziemi stały się miękkie i wilgotne, a w swoisty sposób wyraziste, jakby dopiero ustąpienie oślepiającej dziennej światłości wydobyło je w pełni na jaw, by za chwilę pogrążyć wszystko w mroku. Rozejrzała się z bezprzedmiotowym uniesieniem, które znała tak dobrze, zdumiona, że wizerunek Janusza rozpraszał się, a życie wynurzało się spoza niego z mnóstwem czarownych powabów i zapowiedzi. Kiedyś, gdy dziecinne przyjaźnie zacierały się w jej sercu, miewała wrażenie, jakby wszystko dokoła ubożało na pewien czas. Lecz teraz nie czuła, żeby coś zostało jej sercu odjęte. Cierpienie, którego zaznała, tkwiło w niej ciągle, ale tkwiło jak ziarno goryczy, leżało jak odrobina cienia - przydając wszystkiemu wartości, smaku i barw. - Co to znaczy? - myślała nie pojmując wypełniającego ją poczucia bogactwa życia. - Nie jestem nieszczęśliwa ani upokorzona? Może to cud stał się ze mną. A mówią, że nie ma cudów. - Agnisia! Klimecki już zajeżdża! Gdzie Agnisia? Czy ten kufer dobrzeście przywiązali? Czy on nie spadnie?! - rozległy się od domu nawoływania rodziców. Tak tedy sprawa Janusza i Agnieszki, która mogła się stać dla nich niedolą albo szczęściem, rozwiała się, stała się tym, czym ją uczyniły okoliczności i szczypta niedostrzegalnych, nieważkich czynników, co gra swą skrytą rolę w przypadkowości niepojętych losów człowieka. 22 Agnieszka jechała do Lozanny przez Berlin, Frankfurt nad Menem, Bazyleę i Neuchatel. W Berlinie, kiedy o zmroku przejeżdżała z jednego dworca na drugi, oszołomił ją tumult wielkiego miasta, reklamy świetlne tryskające kolorowymi literami z murów i dachów, tramwaje elektryczne i mnóstwo samochodów, których jękliwe i pobekujące trąbki rozlegały się jak żałosne i niecierpliwe nawoływania zbłąkanych w tłumie żywych istot. Na Anhalter Bahnhof napisała pocztówkę do domu: "Jadę świetnie. Oglądam cuda. Żałuję, że nie jedziecie ze mną. Uważam na siebie i proszę Mamusię, żeby była o mnie zupełnie spokojna, bo mnie się nigdy nic nie stanie". Koło Frankfurtu nad Menem pociąg leciał pośród wzgórz i przepaści, na których dnie wiła się szafirowa rzeka. Agnieszka myślała, że to już zaczyna być Szwajcaria. Gdy niebawem pociąg zaczął gnać znowu po równinie, zaniepokoiło ją zniknięcie górskiego krajobrazu. Zmartwiła się, nie ujrzawszy go również w Bazylei. - Gdzież te Alpy - myślała - gdzież te Alpy? Zobaczyła je dopiero w Neuchatel, siniejące zębatym pasmem za wyciągniętym aż po horyzont białobłękitnym jeziorem. Tylko gdzie śnieżne szczyty? Na górach nie było widać wiecznego śniegu. Może dlatego, że daleko? W Lozannie, zostawiwszy rzeczy na stacji, poszła szukać mieszkania Naty Sztumskiej, która, po lecie spędzonym z rodzicami w Montreux, była już tu na miejscu od miesiąca. Szeroka, słoneczna ulica wspinała się nieco pod górę, mając po jednej stronie oślepiająco białe domy, po drugiej - widok na jezioro i góry. Leman srebrzył się, poznaczony w różnych kierunkach granatowymi i fiołkowymi smugami. Nad mglistym płowozielonym stokiem przeciwległego brzegu, w nieco dalszym planie, piętrzyły się granatowe opoki poprzedzielane czarnymi smugami cieniów i połyskujące gdzieniegdzie jasnozieloną plamą. I wreszcie, i na koniec - śniegi na szczytach. Ujrzawszy to Agnieszka doznała wrażenia, że teraz dopiero wszystko jest całkiem w porządku. Dopytała się o drogę, uradowana, że francuszczyzna nie sprawia jej trudności (gdzie też w tym kraju mieszka dawna panna Alice Mairey?), skręciła na chemin de Villard i zadzwoniła do domu oznaczonego numerem piątym. W pokoju, do którego po chwili weszła, uderzyły ją najpierw długie aż do podłogi okna z balustradką, a za nimi, stojące w takiej bliskości, jakby przyszły tu za nią - majestatyczne góry. Dopiero potem spostrzegła Natalię, która zerwała się zza stołu na jej widok. Uściskały się i nastąpiła przyśpieszona wymiana zdań. - Agniśka! Czemuś nie dała znać, że dziś przyjedziesz? Byłabym wyszła na pociąg. - Chciałam ci zrobić niespodziankę. - I zrobiłaś. Ale to dobrze. Czekam na jednego kolegę, który czasem przychodzi. - Natalia zaśmiała się znacząco. - Poznasz go. Jak ci się Lozanna podoba? - Pachnie wanilią. Ale ja ci może przeszkadzam? Agnieszka poczuła się w tej chwili bardziej obco niż w ciągu całej podróży przez nieznane kraje. - Masz cudny widok z okna. - Ty będziesz miała taki sam. Upatrzyłam dla ciebie pokój. Może pójdziemy zobaczyć? Bo żeby nie wynajęli. Oglądałam przedwczoraj. Tak, pójdę z tobą. Kolegę Nussena puszczę kantem. Napiszę do niego karteczkę, on się nie obrazi. A wiesz, ten Nussen jest z twojego Kalińca. I w ogóle, to cała historia. Później ci opowiem. - Co ty mówisz? Ale po co ten kolega ma na darmo przychodzić. Może zostań, a ja pójdę sama. Trafiłam do ciebie, trafię i tam. - Agnieszka pomyślała, że Nata może kocha się w tym Nussenie. - Powiedz mi tylko adres, a potem wrócę i powiem ci, jak mi poszło. Jeżeli nie wynajmę, to przenocuję w hotelu i poszukamy jutro. - Adres jest rue St. Roch. Idzie się przez Pont Chauderon, a potem rue de l'Halle. Nie, ale ja pójdę z tobą. To nawet będzie lepiej. - To tu, widzę, sam Kaliniec, bo jeszcze panna Woynarowska... Ona też spod Kalińca. - Woynarowska? Jej nie ma już w Lozannie. Ale słyszałam o niej. Wyjechała niedawno do Paryża. To podobno dziwna osoba. Przerzucała się z wydziału na wydział i ostatecznie po czterech latach studiów nic zdaje się nie skończyła. Ty wyrosłaś, wiesz? Ale jesteś mizerna. Tu się poprawisz. Tu wszyscy bardzo się poprawiają i ładnieją. Taki klimat. - Wyjechała do Paryża? Szkoda. Więc jednak idziesz? No to chodźmy. Ulica St. Roch był to zaułek skryty za starożytną pękatą wieżą stojącą u jego wylotu. Wejście do upatrzonego mieszkania było nieco ciemne, ale oba okna pokoju wychodziły na góry i jezioro. Agnieszka bez namysłu umówiła się, zapłaciła, a potem przywiozła z dworca rzeczy i urządziła się jako tako na nowej siedzibie. Na herbatę wróciła do Natalii, a gdy ją piły gawędząc, Agnieszka miała wrażenie, że są rozbitkami skazanymi na niezobaczenie już nigdy nikogo ze swoich bliskich. Wieczorem, już sama u siebie, stała chwilę przy oknie. Księżyca nie było widać, musiał jednakże świecić, gdyż granat gór owiany był srebrnym kurzem, a jedna strona jeziora z lekka pobłyskiwała. U podnóża gór, w niezmiernej dali za jeziorem migotał rój światełek francuskiego miasteczka Evian, jak ją objaśniła Natalia. Świetność tego widoku i myśl, że życie z taką łatwością przeniosło ją w tak odległe, niezwykłe strony, przejęły Agnieszkę dumną radością. - Jestem odważna i młoda - myślała. - Co mi się oprze? Słabe, lecz chłodne i nieprzyjazne tchnienie powiało od jeziora i wystarczyło, żeby zniweczyć to uczucie własnej potęgi oraz dostępności wszystkiego. Widok za oknem nabrał odmiennego znaczenia, dziwił, czymś groził i straszył. - Skąd ja się tu wzięłam? - przeraziła się. - Co się tu ze mną stanie? Poczuła się zagubiona w odmęcie świata, w którym nie było nic dla niej, dla którego nie miała nic w sobie. W ciemności rozesłanej pod oknem ktoś zaczął grać na skrzypcach, co wzmogło smutek miejsca i chwili. Walcząc z chęcią rozpłakania się, Agnieszka zaczęła się z pośpiechem rozbierać. Chciała co prędzej usnąć, zapomnieć, gdzie się znajduje. - To wieczór tak oddziaływa - myślała. - Żeby już prędzej było rano. Podeszła do okna, chcąc spuścić drewnianą żaluzję, lecz spojrzawszy cofnęła rękę. Ten sam niemy krajobraz, co ją najpierw zachwycił, a potem przeraził, użyczył jej z kolei niewysłowionej pociechy. Położyła się tak, żeby go widzieć, i z pasmem gór stojących uroczyście pod przejrzystym stropem bez gwiazd, z mrowiem światełek przeciwległego brzegu w oczach - zasnęła. Ranek przyniósł ze sobą oczywiście zupełnie inny humor. Naokoło było tak pięknie, że Agnieszka poczuła się całkiem u siebie, jakby piękno, gdziekolwiek się je spotka, było najprawdziwszą ojczyzną człowieka. Wykłady w lozańskim uniwersytecie zaczynały się już o siódmej rano. Agnieszce, przyzwyczajonej od dziecka do wczesnego zrywania się, nie sprawiało trudności wstawać przed szóstą, choć za oknem trwała jeszcze o tej godzinie szafirowa noc, a te późne świty były jedynym znamieniem nadciągającej zimy. Bo poza tym aż do grudnia kwitły przed uniwersytetem róże, a na łąkach koło jeziora - stokrotki. W listopadzie chłodne wiatry zerwały liście z platanów, ale niezmierna ilość wiecznie zielonych drzew i krzewów nadawała miastu ciągle pozór lata, zwłaszcza w ciepłe, słoneczne dnie. Ranne wykłady biologiczne, wspólne dla pierwszego roku przyrody i medycyny, odbywały się w nowym gmachu na Place de la Riponne. O dziesiątej biegło się pod górę do Szkoły Chemii, mijając po drodze mury dawnego uniwersytetu, w którym wykładał był kiedyś Mickiewicz. Obiady jadało się na rue de I'Industrie, w kuchni studenckiej utrzymywanej przez rosyjskiego Żyda, politycznego emigranta nazwiskiem Sztok. Był to postawny mąż o pięknych, wschodnich rysach biblijnego patriarchy, odziany w niebieski fartuch z rękawami. Usługiwał gościom, składającym się z młodzieży różnych narodowości państwa rosyjskiego, przy pomocy ryżowłosej, milczącej córki. Sam za to był, mimo czarnej proroczej brody i dostojnego wyglądu, rozmowny, nadskakujący oraz figlarny. Swoje byłe, nikomu zresztą bliżej nie znane uczestnictwo w niedozwolonej działalności manifestował, używając raz po raz wyrażeń przyjętych w gwarze rewolucyjnej. Na przykład, gdy przypominał o konieczności regulowania wiecznie zalegających rachunków, mówił: - Pozwólcie, towarzyszu, uczynić maleńką ekspropriację. - Obiady, gotowane przez żonę Sztoka, były tanie i złe. Stołownicy doprawiali je sobie do smaku, zasypując zupę solą i pieprzem, a kotlety smarując musztardą. Niektórzy kładli musztardę i do zupy. Wieczorami Sztok wynajmował swą jadłodajnię, a czasem wspaniałomyślnie jej użyczał na zebrania polityczne, najczęściej rosyjskie albo gruzińskie czy ormiańskie. Polacy zbierali się rzadko, chociaż większość kolonii stanowili członkowie partyj i przymusowi emigranci polityczni. Ale po upadku niedawnej rewolucji poddawano krytyce dotychczasowe metody myślenia i działania. W związku z tym niejeden usunął się na ubocze, bądź czekając natchnienia, jakie mógł przynieść rozwój wypadków, bądź usiłując się sam na sam z sobą rozpatrzyć w trudności powstających zagadnień. W większych środowiskach emigracyjnych wrzało pomimo to od zmagań się i sporów, ale w Lozannie, gdzie kolonia była nieliczna, sprawy polityczne przygasły, zwłaszcza, jak mówiono, odkąd wyjechał kolega Marcin Śniadowski. Agnieszce zdarzało się często słyszeć o koledze Śniadowskim. Studiował już od roku w Lozannie ekonomię czy też historię, ale tego lata był w Grenoble na kursie języka francuskiego, a jesienią, tuż przed jej przybyciem, wyjechał do Rapperswilu dla jakichś dłuższych badań archiwalnych w tamtejszym polskim muzeum. Spodziewano się, że wróci dopiero po Nowym Roku, i wiele sobie po tym jego powrocie obiecywano. Posiadał on jakoby szczególniejszą zdolność zespalania ludzi ku działaniu w najtrudniejszych warunkach; koleżanki dodawały nadto: - O, Marcin - i milkły z błyskiem w oczach. Wskutek tych napomknień Agnieszka nabrała przekonania, że po przyjeździe Śniadowskiego nastąpią w dotychczasowym trybie życia znaczne zmiany, i nie życzyła sobie tego przyjazdu, gdyż polubiła obecne życie swoje i swego otoczenia, a nie będąc pośród ludzi pewną siebie, bała się małodusznie, że każde nowe zdarzenie wytrąci ją z miejsca, które sobie między drugimi znalazła. Wykłady, ćwiczenia laboratoryjne i studia w bibliotece uniwersyteckiej wypełniały jej większość dnia i wypełniały nie na żarty. Była szczęśliwa, że znalazła miejsce pracy, gdzie nie było żadnych zewnętrznych i z góry narzuconych powodów do ubiegania się o pierwszeństwo. Rezultaty egzaminów stanowiły powodzenie albo porażkę nie wobec kolegów czy profesorów, ale wobec własnej a może ogólnoludzkiej przyszłości. Każdy sądził wyniki studiów podług swojego poczucia odpowiedzialności. Można było czuć się zadowolonym, że się w ogóle coś zrozumiało, że się jako tako wiedziało, co potrzeba do zdania egzaminów. I można było dojść w zrozumieniu każdego przedmiotu aż do sedna rzeczy, do miejsca gdzie się zaczynała już twórcza praca własnej myśli, poruszającej się swobodnie śród opanowanego materiału. Aby ten stan rzeczy osiągnąć, należało doświadczać namiętnej potrzeby czynienia wszystkiego nieco ponad swą możność, należało umieć zapominać o sobie i przeistaczać się duchem w podjęte zadanie. Więcej, trzeba było umieć nie pamiętać nawet o celach, do których wszystkie te trudy wiodły, oddawać im się, jakby były same w sobie jedynym celem i sensem życia. Agnieszce ten stosunek do rzeczy przychodził z łatwością, bezwiednie i samorzutnie. Wolne chwile spędzało się na spacerach, wyprawach w pobliskie góry, gdzie była tęga zima, ślizgawka i saneczki, wreszcie na przesiadywaniu w kawiarni "Bel Air", co się nazywało "u Belera". Agnieszka nie poszukiwała rozrywek, ale miała grono znajomych, które ciągnęło ją ku sobie i którego sympatii odpowiadała rozbawioną wzajemnością. Tkliwość dawnych szkolnych stosunków z Natalią nie powróciła, ale to, co z ich zażyłości przetrwało, było dostateczne, aby mogły się uważać nadal za dobre koleżanki. Natalia nie kochała się w młodym Nussenie z Kalińca, natomiast on kochał się w niej nieszczęśliwie. Natalia wtajemniczyła w to Agnieszkę niebawem po przyjeździe, mówiąc przy tym: "to straszne", "to tragiczne", "co ja mam na to poradzić", ale w gruncie rzeczy zdawała się tym pysznić. W towarzystwie lubiła mieć Nussena przy sobie, kokietowała go i zdawała się dawać baczenie, czy wszyscy widzą, jak jest adorowana. Agnieszka zawsze wtedy wstydziła się za nią, gdyż było to jakby popisywanie się męką człowieka, którego się samemu niebezpiecznie zraniło. Widziała w Natalii cechy, których w niej nie przypuszczała. Ale nie powiedziała jej, co myśli o jej stosunku do Nussena, gdyż nie czuła się w prawie do prostowania cudzych dróg. Wybuchające w niej niekiedy, zwłaszcza za czasów dzieciństwa, nagłe niezadowolenie z życia, jeśli pojawiało się teraz, to zwracało się najczęściej przeciw niej samej. Bo czy na przykład mogła być pewna, jak postępowałaby sama w podobnym jak z Natalią wypadku? Michał Nussen był otyły i niewysoki, ale jego mięsista twarz o piwnych oczach i dużych "wielbłądzich" ustach była przyjemna i nie pozbawiona wdzięku. Odznaczał się bardzo koleżeńskim usposobieniem, zawsze gotów do usług, jedyny, gdy trzeba było coś ułatwić, urządzić, uporać się z formalnościami tego lub innego studenckiego przedsięwzięcia. Pełnił obowiązki sekretarza Bratniej Pomocy, a właściwie, jak powiadano, orał za cały zarząd. Nie znosił kupieckiego środowiska, z którego pochodził, i cierpiał, zdaje się, nad tym, że jest Żydem. Agnieszka poznawała to po swojego rodzaju obelżywym humorze, z jakim poruszał tę kwestię, podkreślając z przesadnym błaznowaniem swoje cechy żydowskie, duchowe czy też cielesne, i wyszydzając to, co bał się usłyszeć wyszydzanym przez innych. Gdy mu dziękowano za trudy podjęte przy organizowaniu jakiej koleżeńskiej imprezy, odpowiadał: - Noo, przecież ja, proszę was, należę do rasy faktorów. Nic, tylko czyste faktorstwo, bardzo pożyteczna właściwość. Agnieszka wstydziła się prawie, że w sklepie jego rodziców kupowano jej zwykle okrycia. Miała wrażenie, że krzywdzi kolegę Michała stosunkami z przedsiębiorstwem, które było mu niemiłe. Nussen lubił Agnieszkę z pewnego rodzaju czułością, jaką ma się dla kogoś miłego, kogo nie jest się w stanie wskutek zbiegu okoliczności pokochać, ale kogo wolałoby się widzieć na miejscu dotychczasowego niewdzięcznego przedmiotu uczuć. Zalotne, nic nie znaczące przekomarzanie się łączyło Agnieszkę z Janem Wadwiczem, ładnym chłopcem, socjalistą trawionym potrzebą rewizji programu partii, która, według niego, straciła czystość marksowskiej linii. Zbliżona do niego skrajnymi przekonaniami była Mela Knopf, medyczka, zażywna, krewkiego temperamentu brunetka, mówiąca niemal barytonem. Przyjacielem politycznym tych obojga był August Wieczorek ze szkoły handlowej, niepozorny młodzieniec o szarej, pokrytej drobnymi wyrzutami twarzy, ironicznych szczurzych oczach i prześlicznym uśmiechu, jakby należącym do innego człowieka. Urocza, studiująca na wydziale "des lettres" Łucja Załęska i Rafał Czaplic należeli do bardziej prawego odłamu socjalistów. Załęską Agnieszka podziwiała z daleka jako osobę, której czarom nikt, jej zdaniem, nie mógłby się oprzeć, na Czaplica patrzyła życzliwie, ale trochę nieufnie. Był to elegant z sygnetem na palcu, bardzo pewny siebie, swojego zdania i stanowiska w tym czerwonym królestwie bez ziemi, do którego z powodu swych przekonań należał. Pewnej styczniowej niedzieli Agnieszka porzuciła całe to towarzystwo saneczkujące na górze Signal nad Lozanną, by zjadłszy wcześniej obiad odwiedzić chorą na gardło Natę. U Sztoka było jeszcze pusto i czysto. Na świeżo umytej ceracie stały rzędami poszczerbione talerze, przy każdym leżały na bibułkowej serwetce czarne widelce i noże oraz aluminiowa łyżka. Pod oknem stał ktoś nieznajomy, średniego wzrostu, kto, usłyszawszy otwarcie drzwi, odwrócił się, uśmiechnął i z daleka ukłonił. Młody ten człowiek był podobny raczej do wszystkich ludzi na świecie niż do Janusza Ostrzeńskiego, a jednak szczególne jakby spłaszczenie się w uśmiechu jego zniewalająco miłych ust przypominało Agnieszce uśmiech Janusza. Nieznajomy po chwili wahania podszedł i przywitał się, mówiąc wyraźnie: - Śniadowski. - Niechcicówna - przedstawiła się Agnieszka. - To pan? Wszyscy tu strasznie pana oczekiwali. - Ale chyba nie pani? - zdziwił się nieco stłumionym, przyjemnym głosem. - Nie ja. To jest, owszem, byłam ciekawa poznać kogoś, o kim słyszałam że... To jest - o kim w ogóle dużo słyszałam. - I doznała pani wielkiego rozczarowania... - Rozczarowania? To byłoby za prędko. I skąd pan wie, że słyszałam dobre rzeczy? - zniecierpliwiła się Agnieszka. - A więc tym bardziej doznała pani rozczarowania... przyjemnego. Bo chyba nie wyglądam na złego człowieka - zażartował dość kiepsko, jak osądziła. - Zarozumiały czy niemądry? - pomyślała i jednocześnie, jakby strofując w sobie kogoś drugiego, wygłosiła w duchu coś w rodzaju: - Nie uważam za stosowne, żeby mi się ten człowiek podobał. Drzwi otwarły się i jadłodajnia zaczęła się hałaśliwie napełniać. - Śniadowski przyjechał! - Patrzcie, jest Marcin! - Jak się masz, bracie! - Słuchajcie, Marcin, tylko na was czekamy. Trzeba zrobić porządek, wszystko się porozłaziło. - Robimy zebranie, co? - Panie Marcinie! Kolego Marcin! Koło nas! Tutaj siadajcie! - brzmiało ze wszystkich stron. Agnieszka usiadła przy innym stole, wśród mało sobie znajomych Rosjan, którzy jednak też przerzucali się z daleka przyjaznymi okrzykami z Marcinem - i przyglądała mu się ukradkiem. Wrażenie podobieństwa do Janusza zatarło się bez śladu. Śniadowski nie przypominał jej teraz nikogo, a jednak nie mogła się oprzeć dziwacznemu wrażeniu, że patrzy na niego nie po raz pierwszy. Wszystko w nim było przystojne oprócz rysów twarzy wyglądających tak, jakby nadmiar uczuć i myśli pogmatwał czystość ich linii. A jednak, właśnie patrząc na tę twarz, Agnieszka doznawała wrażenia osobliwej harmonii. Była to może harmonia barw: oblicze Śniadowskiego przywodziło na myśl krajobraz o wschodzie albo zachodzie słońca. I może harmonia wyrazu, zdającego się do tego stopnia współbrzmieć ze wszystkim, ku czemu Śniadowski się zwrócił, że Agnieszka nie pojmowała, jakim sposobem ich pierwsza rozmowa mogła się zacząć czymś podobnym raczej do niesnaski. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci przybyłym, wymknęła się od Sztoka sama, a spojrzawszy dokoła zdziwiła się, bo w krajobrazie, tak zawsze wystarczającym do szczęścia, tym razem czegoś jakby niedostawało. 23 W ciągu następnych dni Agnieszka widywała Marcina Śniadowskiego tylko z daleka, w uniwersytecie albo u Sztoka. Był zawsze otoczony i zagadany, przy tym zdawał się czuć równie swojo wśród Polaków jak i wśród Rosjan, a także innych "wschodnich", jak się je nazywało, narodów. Dopiero w końcu tygodnia spotkała go na rue Neuve idącego z przeciwka i trzymającego pod ręce z jednej strony Melę Knopf, z drugiej - Natalię Sztumską. - Patrzcie - pomyślała Agnieszka. - Nata zdążyła się już z nim poznać tak dobrze? - Poczuła nieoczekiwane zasmucenie i chęć, żeby się schować. Lecz oni już ją spostrzegli i Agnieszka mimo zmieszania zdała sobie sprawę, że Marcin dojrzał ją pierwszy. - Dzień dobry - zaczął wołać. - Wybieramy się na Signal. Niech pani idzie z nami. Gdy się zeszli, puścił dość bezceremonialnie Natę Sztumską i chwycił ramię Agnieszki. - Bo widzicie, Niechcicówna - objaśniała Mela Knopf - każda z nas kocha się w kimś, ale wszystkie gotowe byłybyśmy zakochać się w koledze Marcysiu. To jest, proszę was, człowiek. Agnieszka dała się przez chwilę prowadzić, chociaż było jej to dość nieprzyjemne. - To dlatego - myślała z goryczą - dlatego tak czekały na niego. No, to mnie w tym orszaku nie będzie. Usunęła dość niegrzecznie rękę. - Ja bardzo przepraszam, ale ja nie mogę z wami pójść - oparła się stanowczo. - Mam dziś robotę w bibliotece. - Naprawdę? Jaka szkoda - zmartwił się Marcin. - A myśmy właśnie po panią szli. - Nie - zaprzeczyła z niedowierzaniem. - Jak to nie? - oburzył się. - Koleżanka Nata zaświadczy. - Oczywiście, że szliśmy po ciebie - potwierdziła Nata. - Chodź z nami. Na Signalu jest śnieg. - Nie. Ja nie mogę. Dziś naprawdę nie mogę - broniła się Agnieszka, rozpaczając jednocześnie w duchu na myśl, że ci troje pójdą sami dalej w tak hulaszczym usposobieniu. - Dziwaczycie, koleżanko. Ale trudno. Idziemy sami - zawyrokowała Knopfówna. - I nie wrócimy do domu... "aż rano, aż będzie świtało" - zaśpiewała swym tęgim, grubym głosem. Nie pójdziemy do domu, aż rano, aż będzie dzień... podjęli ochoczo Natalia i Śniadowski. Po ich zniknięciu Agnieszka uczyniła parę kroków i zatrzymała się przed wystawą pierwszego z brzegu sklepu. Straciła chęć do pójścia w którąkolwiek bądź stronę, trawiona jednocześnie tęsknotą do wszystkich miejsc świata, w których nie mogła się w tej chwili znajdować. Ale gdzie istniało to coś, z czym pragnęła teraz być razem? Nie zdziwiła się usłyszawszy koło siebie kroki, a potem głos Śniadowskiego. - No, udało mi się - mówił z werwą, która jej się nie spodobała. - Oddałem je Wadwiczowi. Poszły sobie. - Pan mnie nastraszył - rzekła czując z rozpaczą, że się oblewa rumieńcem. - A ja wróciłam z drogi, bo zapomniałam notatnika. - Niech pani mnie nie odziera ze złudzeń. Ja myślałem, że pani chciała na mnie poczekać. Biegłem jak chart. Czy to tu, proszę pani, został się ten notatnik? - spytał, wskazując na okno wystawy założone łokciowizną. Agnieszka odwróciła głowę, ponieważ zachciało jej się śmiać. - Że czekam na pana? Skąd? - oburzyła się. - Podoba mi się ten materiał na suknię. O, ten. Dlaczegóż pan nie poszedł na Signal? Niechże pan wróci, może pan ich jeszcze dogoni. Nacie i Knopfównie jest na pewno szalenie przykro. - Przecież mówię, że poszły z Wadwiczem. I chwała Bogu. Już tak dawno chcę z panią porozmawiać. - Tak dawno? Przecież znamy się dopiero od kilku dni. - Od kilku dni? Toteż właśnie od kilku dni chcę z panią porozmawiać. - E! Pan sobie drwi ze mnie. Z nas wszystkich, jak zauważyłam. Śniadowski ujął obu rękoma żelazną sztabę przed sklepem. - Drwię? Jeżeli drwię kiedy, to tylko z samego siebie. Ktoś z przechodzących potrącił go i mruknął: - Pardon! - Faites toujours - odparł Śniadowski serdecznie, uchyliwszy kapelusza. Agnieszka parsknęła śmiechem. - Pani jest śmieszka, to świetnie. Ale my tamujemy ruch uliczny. Chodźmy. Nie stójmy. Skręcili w kierunku Pont Chauderon. Śniadowski nucił. - Widzę, że pan jest w dobrym humorze. Pan jest zresztą, zdaje mi się, zawsze w dobrym humorze. - Nie. Ale jak jestem w złym, to nie idę do ludzi. A teraz cieszę się, że panią dogoniłem. - I na przekór tym słowom zanucił półgłosem: Tyś przyczyną moich łez... - No, więc łez czy radości? - zaśmiała się. - I łez, i radości. Zawsze, jak panią spotykam, to się muszę i cieszyć, i smucić. - Zawsze? Co pan wygaduje? Bo to myśmy się kiedy spotykali? Czy teraz pan drwi z siebie, czy ze mnie? Czy z nas obojga? I czy z panem w ogóle nie można rozmawiać jak się należy? - Nie można. Chociaż z panią mógłbym, zdaje się, nawet milczeć, na co rzadko z kim, naprawdę, można sobie pozwolić. Ale może się mylę. - Na pewno się pan myli. Pan mówi takim głosem, jakby pan był zawsze czymś do głębi przejęty. Pan musi być szalenie uczuciowy, ale może ja też się mylę. - Wie pani, musimy się nad tym zastanowić, kto z nas się myli. Skręćmy tu. - Nie. Przecież ja idę do biblioteki. - No, może zajdziemy jakoś tędy, ja - na Signal, pani - do biblioteki. Może i notatnik znajdziemy gdzie po drodze. Zaczęli się oboje ze siebie śmiać schodząc żwawo jedną z obramionych białymi murami uliczek wiodących po słabej pochyłości ku jezioru. - Tylko żebym ja się nie spóźnił - Śniadowski popatrzył na zegarek. - Mam o szóstej zebranie. - Co za zebranie? - Takie nasze partyjne zebrańko. - Przecież z Signalu pan by i tak nie zdążył. - Zdążyłbym. A pani, jak słyszałem, nie bierze udziału w życiu politycznym. - Nie biorę. Jestem dzika. Ile razy poszłam na jakie zebranie, choćby do Bratniaka, to zawsze miałam wrażenie, że z początku idzie o coś ważnego, a potem już tylko o puste słowa. I nie wiadomo już, o co komu chodzi, zostaje czcza gadanina. - Wiele rzeczy wydaje się czczą gadaniną temu, kto stoi z boku. Trzeba być w środku wypadków, a wtedy to inaczej wygląda. - Nie, ale stać w środku tych rzeczy, o których pan myśli, może tylko ten, kto czuje do tego rodzaju działalności upodobanie. Ja go nie czuję, a robić coś bez upodobania to na nic. Na przykład rewolucyjne partie. Wie pan, ja temu sprzyjam. Wychowałam się w takich ideałach... One odpowiadają mojej... no... mojej myśli, ale nie mojemu usposobieniu. To trzeba ciągle komuś przeczyć, coś burzyć. A ja potrafię tylko... - Pani myśli - przerwał Śniadowski - że przeczy się zawsze dla samego przeczenia? Są okoliczności, w których burzenie jest etapem twórczości. W Polsce nie ma w tej chwili miejsca na tworzenie. Można tylko burzyć, nienawidzić i przeczyć. - Nie, więc właśnie, ponieważ ja tego nie potrafię, muszę się ograniczyć do tych dziedzin... Jednym słowem, do takiego zwykłego codziennego życia, w którym jednak zawsze jeszcze można coś budować. - Nie umie pani przeczyć, ale każde zdanie zaczyna pani od "nie". I chciałbym widzieć te "dziedziny", w których pani będzie coś budować - zadrwił z lekka Śniadowski. - Dużo można by na ten temat powiedzieć. Ale mniejsza z tym. W każdym innym zwalczałbym tego rodzaju stanowisko. Szkoda mi każdej jednostki nie zużytkowanej w posuwaniu naprzód naszych dziejów. A, niestety, nie posuwa się ich naprzód, sadząc warzywa czy tam kwiatki albo hodując kury, co pani będzie zapewne czynić, jak wróci do swej majętności. Ale pani musi zostać taka, jaka jest. Patrząc na panią gotów jestem... - Nie mam żadnej majętności! I nie będę zapewne hodować kur, chociaż myślę, że to jest bardzo dobre zajęcie. A co do tych dziejów, to jeszcze byśmy się umówili. Nikt nie może być pewny, że to on właśnie posuwa dzieje naprzód. - Patrząc na panią - powtórzył Śniadowski - gotów jestem uwierzyć, że posuwa je się istniejąc po prostu. Lub w jakiś sposób, który jest pani tajemnicą. Nie chciałbym, żeby wszyscy myśleli tak jak pani, ale nie chciałbym, żeby pani była inna. W pani jest jakiś bezpośredni związek z życiem, świeżość, która mnie zachwyca... - Pana zachwyt - przerwała rozdrażniona - nie ma tu żadnego znaczenia i nie może wpłynąć ani trochę na to, żebym się zajmowała czy nie zajmowała sprawami politycznymi albo tam społecznymi. - Ani trochę? - zmartwił się. - Boże, jak pani na mnie krzyczy. - Nie, bo zaraz - gorączkowała się Agnieszka. - Z tymi dziejami to tak... Mnie się zdaje, że do największych celów można dojść czyniąc, jak się należy, swoje... - "Czyń każdy w swoim kółku, co każe Duch Boży" - zadeklamował Marcin. - To są zupełnie przebrzmiałe, skompromitowane hasła. - Nie rozumiem tego tak ciasno, jak pan myśli. Można czynić swoje, a sięgać w nieskończoność. Ja myślę, że wszystko największe urzeczywistnia się bez ustanku, we wszystkim, co chwilę. Małe rzeczy też potrafią służyć wielkim. A wielkie słowa prawie zawsze... Co ja robię! Ja nie cierpię, nie cierpię wielkich słów. - I dlatego woli pani nie mieć nic do czynienia z wielkimi rzeczami. Małe rzeczy mogą służyć wielkim - poprawił - ale dziś w Polsce służą zbyt wielu nieprawościom. I my walczymy właśnie o to, żeby to pani ukochane codzienne życie zaczęło wreszcie służyć nieco godniejszym celom. - Tak - poddała się z westchnieniem Agnieszka. - Wy jesteście ofiarnikami, ludźmi wielkiego ducha. Takim przyziemnym typom, jak ja, pozostaje schylić przed wami głowę. - Mówi pani "przyziemnym", a w duchu pyszni się, że niby to posiadła tajemnicę sensu wszystkich rzeczy, której my biedacy, oddani doktrynerskim celom, nie dostrzegamy. - Czyta pan w myślach - uśmiechnęła się. - Tak, czasem tak mi się zdaje. Burzyć chcecie żywiołowo, a budować tylko rozumem i tylko materialną, zewnętrzną rzeczywistość. Nasłuchałam się tego w Warszawie u naszej dawnej nauczycielki, Marii Hłasko. - Pani zna Marię Hłasko? Tiens? Nieraz u niej bywałem. A wracając do rzeczy, to rozum właśnie jest na to, żeby urządzać tę materialną rzeczywistość. A do czego to dobre urządzenie życia ma dalej służyć, to już przyszłość pokaże. Zarzucają nam, że widzimy w nim cel sam dla siebie. To nieprawda. Każdy ma na myśli coś więcej. Może to właśnie będzie przygotowanie gruntu do rozkwitu tego duchowego pierwiastka, co prowadzi ludzi w zaświaty czy tam gdzie. W tę nieskończoność, która się pani tak podoba. Chociaż to są właściwie nieokreślone słowa. Używa się ich, kiedy się nie wie, dokąd się dąży. Pokrywa się nimi brak poglądu na świat... - O, można bardzo dobrze wiedzieć, czym są te nieokreślone rzeczy, chociaż trudno je nazwać. I one mogą dawać daleko lepsze, choć na pozór skromne rezultaty życiowe, niż wyznawanie ściśle określonych dogmatów... - Ten pani zapał do pożytecznych, skromnych zadań życia, to tylko wykręcanie się od walki ze złem... - Nieprawda! Ja nie zamykam oczu na zło. Przeciwnie. Myślę nawet, że ono jest nieuniknione jak śmierć. I walka z nim też jest nieunikniona. Ale ja będę walczyć na swój sposób. - Ja, ja! Och, ten indywidualizm! - Nie jestem indywidualistką... Właśnie ja nie jestem. Ach, żebym to umiała panu wytłumaczyć! - wykrzyknęła, jakby sama czymś w sobie zaskoczona. - Jezioro - oznajmiła po chwili. Stali na łące, nad brzegiem zarośniętym wierzbami, które przypomniały Agnieszce Serbinów. Był już zmierzch, ale tafla wód rozwidniła go naraz osobliwym bezbarwnym blaskiem. - A ja nie mam wcale wyłącznie rozumowego stosunku do życia - zastrzegł się Marcin. - Całkiem przeciwnie. - Ja wiem - zapewniła go Agnieszka. - I dlaczegośmy się tak pokłócili? Teraz pan pewno żałuje, że nie poszedł na Signal. - Nie. Żałuję, że już musimy wracać. I to prędko. - Prawda. Śpieszmy się, śpieszmy - nagliła Agnieszka. - Pan się przeze mnie spóźni. Tylko niech pan mnie już nie agituje. Pan, zdaje się, należy do takich, co to: gdzie stanie, tam powie kazanie. - Masz ci los. To przecież pani mnie tu wciąż pouczała. - Niech się pan nie gniewa. Ja się może więcej zgadzam z panem, niż pan myśli. - Pewno tylko dlatego, że nie lubi pani przeczyć. Ale to nic. Ja bym chciał wziąć pod rękę. Można? - Tak. - O, teraz dopiero jest dobrze - ucieszył się przygarnąwszy jej ramię. - Dobrze? - Trochę dobrze. Pięli się w milczeniu pod górę. Już w mieście Marcin obejrzał się jak obudzony ze snu. - Co to? Myśmy już minęli ten dom, gdzie mam zebranie. Mógłbym tak iść sto mil. - A czy to nie u Sztoka to zebranie? Ja nic nie mówiłam, bo myślałam, że idziemy do Sztoka - usprawiedliwiała się Agnieszka zażenowana. - Nie u Sztoka. Wracajmy. O, już. To tu. Wszyscy pewno dawno czekają. A ja przyjdę i będę mówił od rzeczy. - Nie, dlaczego? Znowu "nie" - zaśmiała się sama z siebie Agnieszka. - Kiedyż panią zobaczę? - No... chyba jutro na obiedzie. - A potem pójdziemy się przejść. - Nie wiem. Do widzenia panu. Bardzo dziękuję. - Cóż pani tak ucieka? - Przecież nie możemy tu stać pod drzwiami. Tam na pana czekają. Do widzenia do jutra. Spotkali się jednak nie przy obiedzie. Bo kiedy Agnieszka następnego dnia wybiegła na siódmą do uniwersytetu, zobaczyła Marcina Śniadowskiego chodzącego tam i na powrót w pobliżu jej domu. Czekał, żeby ją odprowadzić. 24 Niebawem Agnieszka przestała zupełnie chodzić do biblioteki uniwersyteckiej, ponieważ całe popołudnia zajmowały jej spotkania z Marcinem. Nie powracali już do sprawy, która ich poróżniła na pierwszym spacerze, jakby w poczuciu, że łączy ich podobieństwo głębszej natury niż podobieństwo poglądów, na skutek czego przyjemnie im było rozmawiać nawet o rzeczach błahych. Zaraz od Sztoka szli wałęsać się między podmiejskimi winnicami, zajęci głównie oglądaniem nadciągającej wiosny. I Agnieszka nie wiedziała, czy cieszy się, że wiosna, czy że chodzi z Marcinem. Bo jej początkowe niespokojne uniesienie w stosunku do niego zaczęło się jakby wyczerpywać. Coraz częściej wracała myślą do zaniedbanych studiów i coraz częściej doznawała wrażenia, że wolałaby być w bibliotece albo w domu z notatkami, niż włóczyć się bez końca we dwoje. Miała chęć ukrócić ich zbyt częste przebywanie ze sobą, a gdy mimo to nie mogła się nigdy wyrzec żadnego z codziennych spotkań, wyrzucała sobie, że może kieruje nią ciekawość czy próżność, podobnie jak Natalią w stosunkach z Nussenem. Ale pewnego dnia spostrzegła, że Marcin idzie jakby na rękę jej usposobieniu. Stał się powściągliwszy w słowach i nie dążył już tak uparcie do widywania się. Co najwyżej odprowadzał Agnieszkę od Sztoka, raczej smutny niż ożywiony, a jego stanowcze pożegnania u progu domu na St. Roch lub, częściej, nieoczekiwanie na jakimś rogu ulicy, miały cechę niemal ucieczki. Agnieszka zatrwożyła się. Na próżno powtarzała sobie, że to bardzo dobrze, tego chciała, wróci do porzuconej pracy. To się nie dało zrobić. W audytorium, wśród najbardziej skupionej uwagi, łapała się na tym, że zamiast notatek z wykładu, pisze: "Tout passe, tout casse, tout lasse" - albo że zamiast słuchać, myśli, czy Marcin i dziś się z nią też nie umówi. Jej rysunki preparatów laboratoryjnych straciły czystość konturów i elegancję barw, którymi oznaczała różne rodzaje komórek, a i same preparaty nie udawały się. Na koniec, pewnego dnia, spotkawszy Marcina przypadkiem, poznała, że ucieszył się i wzruszył jak dawniej. - Cóż się tak błąka sama? Sama beze mnie? - spytał niby zdjęty żalem do siebie, że jej ostatnimi czasy tak mało towarzyszył. - A pan dokąd? - spytała siląc się na swobodę. - Czy można pana kawałek odprowadzić? Czy też ma pan mnie już zupełnie dosyć? - Wolałbym, żeby tak było - odparł nieco ponuro, ale tonem, który jej nie uraził, przeciwnie, dodał odwagi. - Odprowadzić? Nie tylko można, ale trzeba - dodał z pieszczotliwym nakazem w głosie. - Nie śmiałem tylko prosić... W ogóle nie śmiem... Ale wszystko jedno. Niech się toczy ta woda. Co pani sobie zrobiła w palec? - Skaleczyłam się w laboratorium. Lancetem - uśmiechnęła się poczerwieniawszy. - Ja byłem ostatnio bardzo zajęty - usprawiedliwił się nagle Śniadowski. - Nie swoimi sprawami. Teraz też lecę na zebranie. Agnieszkę ogarnął błogi spokój. A więc "społeczne zajęcia" były powodem jego dziwnego zachowania się. Nic innego. Na pewno nic innego. A co znaczy to "nie śmiem" i to "wolałbym"? - Nie, nie zapyta. Czuła w tym rodzaj zastrzeżeń czy przeszkód, które jej nie trwożyły. - A może pan opuściłby to zebranie? Taki cudowny wieczór. Niech pan patrzy. Niebo na zachodzie takie bladozłociste jak wino. - Nie mogę tego zebrania opuścić - odparł błagalnie. - Sam je zwołałem. To bardzo ważne zebranie. Mamy ostatecznie zdecydować, dokąd wszyscy pójdziemy. Pani też chyba dostała zawiadomienie. A prawda, pani jest wyższa nad te sprawy. - Przeciwnie, panie Marcinie. To te sprawy mnie przerastają. Ale dziś właśnie pan się omylił. Owszem, dostałam zawiadomienie i wybierałam się iść. Tylko myślałam, że jeszcze wcześnie. Mówiła to w rozpaczliwym poczuciu, że za nic w świecie nie może z nim teraz się rozstać. - Nie jest już tak wcześnie. Ale po co pani ma sobie zadawać przymus? - Och, proszę nie mieć o mnie takiego złego wyobrażenia - zawołała tym razem szczerze. - Mnie te rzeczy naprawdę obchodzą. Trzymam się z daleka, może najwięcej dlatego, że nie czuję się na siłach... Ale to już - spostrzegła się, gdy stanęli przed jadłodajnią Sztoka. - No, to wchodzimy? Cieszę się, że pani będzie. To mi bardzo pomoże. U Sztoka było już pełno i gwarno. Niebieskie i szare pasma dymu z papierosów leżały w powietrzu nieruchomymi warstwami. Śniadowskiego ktoś odwołał. - Słuchajcie, Marcyś. Będzie gorąco, ale zapowiada się nieźle. Sadowiąc się możliwie na uboczu, Agnieszka usłyszała w pobliżu siebie schrypnięty szept: - Niechcicówna przyszła ze Śniadowskim. Jeden głos więcej za nami murowany. Poczerwieniała i postanowiła, że cokolwiek wyniknie z toku obrad, nie będzie głosować. - Oto jak się posuwa dzieje naprzód - pomyślała z goryczą i jednocześnie ze wstydem przypomniała sobie powody, które ją tu przygnały. Owładnęło nią dotkliwe poczucie osamotnienia, jakby natłok ludzi nie ułatwiał, ale, na odwrót, niweczył wszelką możliwość ich porozumienia się z sobą. Dopiero po chwili rozpoznała znajomych. Natę Sztumską, Załęską i Nussena. Wadwicz stał pod oknem i flirtował z koleżankami. Wieczorek, jak zawsze - przy nim. Agnieszka miała wrażenie, że ten niepowabny młodzieniec o pięknym uśmiechu, patrzący na świat pod kątem przyszłej rewolucji, a cierpko i zjadliwie odnoszący się do wszystkiego, co było tylko życiem - pilnuje Wadwicza, żeby się wśród przyjemności towarzyskich nie rozbałamucił. Pośród zgiełku słychać było niski, piersiowy śmiech Meli Knopf. Marcin Śniadowski zdawał się teraz nic nie wiedzieć o obecności Agnieszki na zebraniu. Rozprawiał w kącie z Czaplicem i po chwili, mimo gwaru, Agnieszka usłyszała, jak mówił: - Zaczynajmy, Rafek, bo już późno - i zobaczyła, jak następnie wziął się do otwierania okien. Nie palił i nie znosił dymu. Odpowiadając na jakieś pytanie Naty Sztumskiej, Agnieszka przerwała zaskoczona raptownym jękiem dzwonka. Za ustawionymi w rząd stołami jadłodajni zobaczyła między innymi Nussena. Przewodniczył mało jej znajomy jasnowłosy prawnik. Tuż obok niego stał kolega Czaplic z rękami wspartymi o brzeg stołu, kiwając się naprzód i wstecz, jakby w ten sposób chciał się rozpędzić do przemówienia. Marcin Śniadowski przecisnął się między krzesłami i usiadł koło Agnieszki. Przedmiotem obrad miało być ustosunkowanie się różnych grup młodzieży demokratycznej do sprawy niepodległości Polski. Czaplic występował jako główny rzecznik wznowienia haseł nie tylko ideowej, ale i zbrojnej walki o wolność. - Śmiem twierdzić - głosił wdzięcznym tenorem - że my, socjaliści polscy, nie widzimy dziś innej drogi niż ta, która da się wyrazić w słowach: przez niepodległość do socjalizmu! A i te ugrupowania, które nie będąc socjalistycznymi pragną dla naszego społeczeństwa reform demokratycznych i swobód obywatelskich, nie będą, podkreślam to, nie będą w stanie zrealizować swych dążeń bez uprzedniego odzyskania wolnej, całej i niepodległej ojczyzny! Na sam dźwięk tych słów zabrzmiały żywiołowe oklaski. Czaplic przeczekał je z wyrazem zadowolonej aprobaty. Po czym napił się wody i jedną rękę włożywszy w kieszeń spodni, drugą zahaczywszy wielkim palcem za wycięte ramię kamizelki, grzmiał dalej: - Albowiem śmiem twierdzić, że jedynie w wyzwolonym kraju stać się może ciałem wyzwolenie ducha i proletariatu. Pod tym właśnie hasłem powinniśmy się zjednoczyć wszyscy, bez względu na różne odcienie naszych poglądów demokratycznych. Pod tym hasłem, powtarzam... I natężywszy się nieco, zakrzyknął: - Wolny człowiek, bracia, w wolnej Polsce! ...burżuazyjnej! - dokończył Wieczorek przekrzykując huczne oklaski. - Błazen - powiedział ktoś tuż za Agnieszką, nie wiadomo pod czyim adresem. - Świetne sformułowanie istoty rzeczy - zachwycił się ktoś inny. Natalia przysunęła się do Agnieszki i szepnęła: - Jak ten Czaplic wspaniale mówi. Wszystkim nam z serca to wyjął. Patrz na Nussena! Czego on taki strapiony? Niektórzy spośród zebranych słuchali Czaplica założywszy nogę na nogę, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i patrząc w ziemię albo w sufit, jakby przeczekiwali rzecz nieuniknioną, ale bez większego znaczenia. August Wieczorek natomiast przez cały czas w tak naglący sposób objawiał chęć zabrania głosu, że się to zdawało z trudem tylko dającą się powstrzymać potrzebą fizjologiczną. Przemówienie jego trysnęło z siłą wybuchu. - Ja się was pytam, koledzy - śpieszył namiętnie - za kogo my się tu w ogóle uważamy? Sądziłem, że znajdujemy się pomiędzy socjalistami, a przynajmniej pomiędzy ludźmi związanymi ideowo z jedyną ważną sprawą, sprawą społeczną. Tymczasem słyszę, że mamy tworzyć jakieś nowe ugrupowanie, nową ideę, z pięknie brzmiącymi hasłami, za którymi kryje się niewątpliwie haniebny zamach... - Kolego Wieczorek, przywołuję was do porządku - zabrzmiało od stołu. ...zamach na czystość ruchu klasowego... - Przepraszam, kolego przewodniczący, w sprawie wyjaśnienia - podniósł się Marcin Śniadowski. - Koledze Wieczorkowi powinno być doskonale wiadomo, że zebraliśmy się tu nie jako partia, ale jako kształcąca się młodzież, która chce stworzyć niezależne ugrupowanie, coś, czego domaga się życie. - Chcecie stworzyć ekspozyturę partii! Socjalistycznej! - huknął jegomość o sumiastych wąsach, wyglądający raczej na hreczkosieja niż studenta. Projekt nie podobał mu się z innych względów niż Wieczorkowi. - Pod pozorem patriotyzmu zarzucacie sieci partyjne! Duch waszej partii wnosi wszędzie... Zabrzmiał dzwonek. - Zwracam uwagę kolegi, że kolega wnosi nieporządek do obrad. Kolega nie ma głosu. - Dajcie mówić Wieczorkowi! Wieczorek ma głos! Co to za bałagan! - Chcecie utworzyć nie ekspozyturę partii, tylko ekspozyturę interesów burżuazji - wołał Wieczorek. - W zgubnej dążności do wysuwania haseł nacjonalistycznych widzę niebezpieczeństwo zaprzepaszczenia socjalizmu i międzynarodowej solidarności robotników. Nie ma takiego powodu, dla którego wolno byłoby socjaliście schodzić ze stanowiska klasowego. Pod płaszczykiem rzuconych tu haseł widzę ludzi, którzy świadomie czy bezwiednie kłamią nazywając się socjalistami. Widzę przyszłych biurokratów, dyplomatów, żandarmów... - Cofnąć te słowa! Co za bezczelność! ...i generałów burżuazyjnej Polski. Gdyż na tej drodze można tylko taką Polskę uzyskać. Koledzy, nie dajcie się złudzić i oszukać pięknym słowom, które prowadzą do Polski obszarników i fabrykantów! Tak jest, kolego Śniadowski, nie macie się co uśmiechać! - rozpaczał Wieczorek. - Do Polski biurokratów i żandarmów? To jest insynuacja! Oni zawsze walczą insynuacjami! - wołano z głębi sali. - To nie jest insynuacja, to jest trzeźwa ocena rzeczywistości. W ramach ruchu robotniczego nie możecie znaleźć zastosowania dla waszych militarnych zapędów, dla waszego pobrzękiwania szabelką, bojowcy! I chcecie stworzyć... - Wara tu od bojowców. Ich większość pobrzękuje kajdanami albo gryzie ziemię pod szubienicą! - Nie oni jedni gryzą ziemię pod szubienicą, kolego Czaplic. - Licytacja zasług - usłyszała Agnieszka szept i wydało jej się, że to był szept Marcina. W sali powstał ruchliwy zgiełk, przeniknięty uporczywym dzwonkiem przewodniczącego. Raptem uciszyło się. Marcin poprosił o głos, znowu w sprawie wyjaśnienia. Agnieszce zaczęło bić serce. - Chciałbym tylko przypomnieć koledze Wieczorkowi, że "Manifest komunistyczny", źródło chyba niepodejrzane, stawia wyraźnie niepodległość Polski jako jeden z postulatów programu socjalistycznej międzynarodówki... Jan Wadwicz odchylił się od Załęskiej, z którą zdawał się być pogrążony w czułych szeptach. - Bardzo dobrze! - zawołał. - Ja na to będę odpowiadał! - Twórcy "Manifestu" - ciągnął Śniadowski - nie obawiali się tego hasła. Czemuż obawia go się tak bardzo kolega Wieczorek? - Bo wiem, co oni przez to rozumieli, a co wy! - Może jednak nie wiecie tego tak dokładnie. Bo to jest możliwe, że znajdą się wśród nas tacy, którzy nie wytrzymają próby realizacji ideału, i uzyskawszy własne państwo... - To nie jest żadne wyjaśnienie! Kolego przewodniczący, jak wy prowadzicie dyskusję?! Proszę udzielać głosu w kolejności zapisanych! Stawiam wniosek o wotum nieufności dla przewodniczącego! Za otwartymi oknami rozległy się w ciepłej ciemności gromadne kroki. Wracano z jakiejś wycieczki, wesołe głosy jodłowały gardłowo, a jeden z nich zaśpiewał jak by tuż w sali: Oh, viola madame du bon fromage, oh, viola madame du bon fromage. - Realizacja ideału ryczy za oknem, kolego Śniadowski - zaśmiał się August Wieczorek. - Niechby Polska niepodległa była tak tylko urządzona jak Szwajcaria, to zgodziłabym się słuchać co wieczór takiego ryku - zawołała pieściwym głosem Łucja Załęska. Piosenka brzmiała dalej, odchodząc pomału w noc. - Kolego Śniadowski - rzekł opieszale przewodniczący - zwracam waszą uwagę, że przemawiacie w sprawie zasadniczej. Jesteście jeszcze zapisani do głosu. - Ja już skończyłem. - Śniadowski usiadł. Agnieszka miała wrażenie, że nie powiedział tego, co chciał i co by należało. Zasmuciła się. - Kolega Wadwicz ma głos. Jan Wadwicz stanął za swoim krzesłem, ująwszy obu rękoma jego poręcz. W miarę jak mówił, jego ładna twarz wesołego chłopca przybierała skupiony wyraz. - Czy my nie błąkamy się - pytał z troską w głosie - wśród samych nieporozumień? Zdaje mi się, że tu nie ma nikogo, kto by chciał żyć pod butem najeźdźcy. Wszystkim nam wiadomo, kolego Śniadowski, że socjalizm uznaje prawo każdego narodu od stanowienia o swym losie. Więc zdawałoby się, że kwestia, co ma być osiągnięte najpierw, niepodległość czy ustrój socjalistyczny, jest jedynie zagadnieniem taktyki naszego działania. Dlaczegóż sprawa tej taktyki wywołuje taki rozdźwięk pomiędzy nami? Otóż dlatego, koledzy i koleżanki, że wybór taktyki nie jest wcale rzeczą obojętną, rzeczą małej wagi. Zaraz to wykażę. Postawienie na czele naszych najbliższych dążeń sprawy niepodległości Polski pociąga za sobą w sposób nieunikniony konieczność wznowienia przez nas i szerzenia kultu narodowości jako takiej. I to jest, koledzy, rzecz, której bym się bał. Bo na tak zwane poczucie narodowe można patrzeć jako na pierwotne żywiołowe usposobienie, którym obdarzyła nas przyroda, geografia, wspólny język i tym podobnie i które, być może, stanowi pewnego rodzaju drożdże, konieczne do urzeczywistnienia tych czy innych celów. Można też na kwestię narodowościową patrzeć całkiem inaczej, widzieć w niej podstawy do organizowania się państw. I wtedy niepodobna zaprzeczyć, że podstawa ta jest przejściowa, gdyż wiemy, że całe epoki cywilizacyjne powstały i przeminęły, nie posługując się w żadnych swych dziełach poczuciem narodowym, a państwa budując raczej na podstawie idei religijnych, dynastycznych lub mocarstwowych, jak Rzym na przykład, jednym słowem, na podstawie powszechności raczej niż narodowości... - Co za głupstwa. Narodowość nie jest żadną podstawą przejściową, a szczytową i ostateczną! - huknął jegomość o sumiastych wąsach. - Jeżeli dopiero teraz doszliśmy do tego, że państwa organizują się jako narodowe... - Teraz - odciął się Wadwicz - nie stoimy wcale u kresu dziejów ludzkości. Zatem - wracał do przerwanego wątku - jeżeli uczucie narodowe jest czymś żywiołowym i pierwotnym, to należy je, tak jak wszystkie nieobliczalne instynkty, poddać = krytyce i kontroli rozumu. Jeśli jest, jako podstawa organizowania życia zbiorowego, czymś przejściowym, to tę jego formę należy tym bardziej poddać krytyce, skoro nadeszła pora, przynajmniej w naszym rozumieniu, do budowania na innej podstawie, socjalnej i międzynarodowej. Gdyż w każdym z tych dwu wypadków naród to koncepcja zamknięta i wyłączna. - Kolego Wadwicz, prosimy się streszczać. - Już się streszczam. I stwierdzam, że: zużywając swe siły do narodowej walki zbrojnej, bo o takiej chyba myślicie, wywołamy osłabienie naszego stanowiska socjalistycznego i nieskończenie oddalimy nadejście sprawiedliwości społecznej. Skupiając natomiast wszystkie siły pod sztandarem socjalizmu, nie zaprzepaścimy bynajmniej sprawy wyzwolenia narodowego, gdyż ono leży na linii ideałów socjalizmu, a socjalizm na linii ideałów narodowych nie leży. Zabrzmiały nieliczne, ale gorące oklaski. Czaplic przedarł się do Marcina. - Bój się Boga, Marcyś! Dlaczegoś ty się zapisał na samym końcu listy. Wadwicz może nam strasznie popsuć. Po co takie fory dla opozycji? Śniadowski spojrzał na niego pociemniałymi aż do czarności oczyma. - Nic nie szkodzi, mam czas. Niech się wykrzyczą. Mówcy zabierali głos jeden po drugim powtarzając w kółko to samo. Michał Nussen poparł słabo wywody Czaplica, z wyrazem szczególnej buty i zarazem gorzkiego zawstydzenia na swej mięsistej twarzy. Sala była już trochę zmęczona, kiedy przyszła kolej na Marcina. - Czymkolwiek naród jest, kolego Wadwicz - zwrócił się w stronę opozycji - jest niemniej faktem niezbitym i na wskroś życiowym. I nie uwzględnić tego faktu byłoby takim samym głupstwem, jak nie widzieć nic poza nim. - Otóż to. Uwzględnić- podkreślił Wadwicz. - Ale uwzględnia się rzeczy, kolego, w różny sposób i z różną siłą, zależnie od czasu i okoliczności. Daleki jestem od twierdzenia, że hasła narodowe należy wysuwać zawsze i wszędzie przed wszystkimi innymi. Nie uważam narodowości za bezwzględne kryterium moralne. Ale widzę w pierwiastkach narodowych zjawisko niezmiernie cenne, którego nie wolno zapoznawać. I jeżeli nie zawsze narodowość była podstawą do organizowania wielkich państw i tworzenia wielkich cywilizacji, to nie znajdziecie, kolego Wadwicz, ani jednego przejawu cywilizacji czy kultury, na którym narodowość nie położyłaby swojego piętna. Miasta greckie organizowały się w państwa raczej na podstawie poglądu na świat, a jednak sztuka i filozofia, którą nam zostawiły, noszą na sobie niestarte cechy narodowości greckiej. Narodowość w ludzkości jest tym, czym indywidualność w gromadzie. Przenika wszystkie obiekty i zdarzenia cywilizacji swoistym czarem i wartością, bez których byłyby one czymś bezbarwnym, a nawet czymś zgoła dla ludzkości niezrozumiałym, podobnie jak dzieło sztuki oparte nie na konkretnych melodiach, obyczajach i przyrodzie kraju, z którego wyszło, a na wyrozumowanych schematach ogólnoludzkich... - Jakimi kategoriami wy tu operujecie, kolego. To nie jest kurs estetyki! - Wszystkie kategorie są na miejscu, kiedy idzie o tak zawiłą rzecz, jak człowiek i jego sprawy. Idzie mi o to, że żadne rzeczy ogólne nie mogą się realizować inaczej, jak przez rzeczy poszczególne. I że jedynie wśród swobodnego rozwoju właściwości narodowych mogą się dokonywać dzieła służące ludzkości. - Czy i swobodny rozwój szowinizmu jest potrzebny ludzkości? - zadrwił Wieczorek. - Nim się zaczniemy obawiać złych skutków polskiego szowinizmu, kolego Wieczorek, osiągnijmy to, żeby ta nieszczęsna narodowość doszła w ogóle do głosu, i nim zaczniemy krytykować, kolego Wadwicz, poczucie narodowe, wywalczmy to, aby się mogło ujawnić. - Pod tym względem ujawnia się zawsze, a wy to chcecie rozdmuchać i rozzuchwalić! Ten szowinizm! ...Jakkolwiek zamknięty sam w sobie i z natury rzeczy niejako przeciwstawiający się innym narodom - ciągnął Marcin - żaden naród nie może się wykłamać ze służby dla ludzkości. I walcząc o swoje prawo do niepodległego bytu, naród walczy o prawo do swego udziału w budowie świata. Polska tego udziału wziąć nie może, jak nie może go wziąć człowiek zamknięty w więzieniu. Naród i tylko naród nie powinien być hasłem dla człowieka przyszłości, ale niepodległość narodu musi być hasłem każdego człowieka wszystkich czasów, o ile on nie czuje się trupem. Idea niepodległości zawiera w sobie z punktu widzenia socjalizmu niebezpieczeństwa? Może wskażecie mi w takim razie ideę, która nie zawierałaby niebezpieczeństw, nie dawała pola do nadużyć. Ja takiej nie widzę. Widzę natomiast i wiem, że na każdą ideę i na każdą odpowiadającą jej rzeczywistość przychodzi czas, mała chwila w dziejach świata, kiedy tylko ta idea, to hasło może pchnąć sprawy życia o jeden krok. Jeden krok to dużo dla nas, co żyjemy tak krótko. Zresztą, nie mówmy o idei. Nie, kolego Wieczorek, my nie stwarzamy żadnej nowej idei, żadnego nowego hasła. My podejmujemy zadanie życia, które leży przed nami. Pozostajemy wierni idei socjalizmu o którą tak drżycie. Ale żadnej idei nie chcemy uważać za sztywną doktrynę, która uniemożliwiałaby nam spełnianie konkretnych zadań życia. To nie byłaby idea, to byłaby tyrania! I Marcin zatchnął się na mgnienie, gdyż przypomniało mu się, jak parę lat temu był w podobny sposób zwalczany przez fabrykanta Ceglarskiego. Zdziwił się nagle i usłyszał tęgi alt Meli Knopfówny. - Może objaśnilibyście nas w końcu, kolego Marcyś - wołała - jakim sposobem ta Polska niepodległa, zdobyta na drodze pozaklasowej, ma zapewnić rozwój naszemu ruchowi. Macie taki kwiecisty styl. Spróbujcie. - Owszem. Chciałem to zrobić w swoim czasie, aleście mi nie dali. Nie lubię, co prawda, wywalać otwartych drzwi, ale skoro domagacie się tego, będę je wywalał. W tym płynnym żywiole, jakim jest życie zbiorowe, żadne gwarancje nie istnieją. I wszelakie działanie jest ryzykiem, skokiem w niebezpieczną ciemność... - Skokiem cyrkowca, kolego Śniadowski... - Owszem. Tak samo ściśle obliczonym na zwycięstwo, jak skok cyrkowca, ale niemniej ryzykownym skokiem w ciemność, której światłem mamy być właśnie my sami. W nas jedynie mają być potrzebne gwarancje. Cóż warta jest idea, która trzyma się tylko naszego mózgu, nie krąży w nas jak krew i boi się zginąć od zetknięcia z nieco odmiennym światem. A jeśli ta idea w nas żyje, to dajcie nam Polskę jakąkolwiek... - Polskę jakąkolwiek! Słyszycie? Wyszło szydło z worka. Ale Śniadowski puścił farbę! - Co to jest! Proszę nie przerywać mówcy. Warchoły! To wy wskrzeszacie tradycje dawnej Polski! - Koledzy, przywołuję was do porządku! Marcin, wysilając swój nieco przytłumiony głos, powtarzał cierpliwie: ...Polskę jakąkolwiek, a my w niej będziemy według naszej możności urzeczywistniać program socjalizmu. Bez własnego niepodległego państwa wisimy w powietrzu. Potrzeba nam gruntu pod nogi. - Tak jest! Brawo! Brawo! Raz wyjść z tych ogólników. Chodzić po ziemi! - Oby ten grunt nie okazał się bagnem! - Oby wasz socjalizm nie okazał się próchnem. W trumnie socjalizm chcą, psiakrew, rozprowadzać! My chcemy żyć! Chcemy zmartwychwstać ! Czaplic, zastępujący teraz przewodniczącego, dzwonił zaciekle, zdumiony, że po jego przemówieniu mają jeszcze tak dużo do gadania. - Proooszę o spokój! Kolega Marcin jeszcze nie skończył! - Koledzy i koleżanki! - wołał Marcin. - Nadchodzą czasy, w których niepodległość Polski stanie się na powrót sprawą międzynarodowej wagi. Wojna europejska wisi na włosku, wybuchnie, jeśli nie wkrótce, to za lat kilka, dziesięć najwyżej. A wtedy hasło naszej niepodległości, które dziś leży wdeptane w błoto, poniechane przez wszystkich, stanie się atutem w wielkiej grze o przyszłość Europy. I to wy, kolego Wadwicz, wy, kolego Wieczorek, co tak drżycie o czystość socjalizmu, chcecie właśnie dopuścić, żeby podjęli je ci, którzy uczynią z niego przedmiot brudnego handlu, wykładnik ciasnych interesów materialnych klasy posiadającej, wstecznictwa, klerykalizmu i nacjonalistycznej demagogii! Wolna Polska jest w istocie, jak to już zaznaczył na wstępie kolega Czaplic (Czaplic poprawił się na krześle i obciągnął kamizelkę), najpilniej potrzebna masom pracującym i my, którzy, powołani czy nie powołani, usiłujemy tworzyć ideologię tych mas, zdradzilibyśmy ich interes, gdybyśmy walki o wolność nie podjęli! - Racja! Tak jest! Niech żyje niepodległa Polska Ludowa! W sali zbierał entuzjazm zagłuszający okrzyki przeciwników. - Niepodległość wcale nie jest najpilniejszą potrzebą mas pracujących. Masy ucisk narodowy odczuwają tylko pośrednio, a wyzysk i zdzierstwo klas posiadających czują na swojej skórze co dzień... - wołał Wieczorek. - Koledzy! - porwał się Wadwicz rozogniony. - Tu padły słowa o wojnie europejskiej. To są czyste kpiny! Tej wojny być nie może, bo proletariat, raz uzbrojony, nie da się prowadzić na rzeź. A jeśli burżuazji uda się wywołać taką awanturę, to czyż od wojny rządów i kapitalistów możemy się czegoś spodziewać? To powiedział już Mickiewicz, którego nie my, a wy chyba uważacie za swojego patrona. Wszak on modlił się nie o wojnę rządów, tylko o wojnę ludów, przez którą nie można rozumieć nic innego jak rewolucję socjalną. Ona też jedynie potrzebna jest również interesom narodowym! - Kolego Wadwicz! Dyskusja zamknięta! Nie macie głosu. - Masy są patriotyczne i pójdą z nami. "Nie pójdę z wami waszą drogą kłamną! Pójdę gdzie indziej. I lud pójdzie za mną" - deklamował Czaplic. - Oho, mamy już Słowackiego! Zwietrzałe rekwizyty romantyzmu! - Zwietrzałe, o ile nie w waszych ustach. A kolega Wadwicz dopiero co powoływał się na Mickiewicza! - Ale trafnie! A wy źle cytujecie. Słowacki wołał to przeciw tym, co jak wy... - I gorzko się mylicie! Robotnik przemysłowy nie pójdzie za wami! - Robotnik przemysłowy! Gdzie go macie, kolego Wieczorek? Nasz przemysł to zjawisko przypadkowe, nie wyrastające z narodowych potrzeb i sił. Cudzoziemski kapitał, obliczony na rabunkową gospodarkę... - Chciałbym widzieć, jak to będzie wyglądać w waszej niepodległej Polsce. Tylko przemysł oparty na uspołecznionych środkach produkcji może być narodowym! - Kolego Wieczorek, nie macie głosu. Dyskusja zamknięta. Proszę sformułować wnioski! - Cudzoziemscy kapitaliści będą w tej waszej wyśnionej Polsce rozdrapywać bogactwa ludu jeszcze lepiej niż teraz. Wasze bojówki będą jeszcze jako wojsko polskie strzelać do robotników. - Nieprawda! - krzyknęła Nata Sztumska. - Prowokacja! To prowokacja! - Wasza dyktatura proletariatu będzie strzelać nie tylko do burżuazji, ale do każdego, kto się poważy myśleć. Wy byście już dziś do nas strzelali! - Insynuacja! Zapamiętajmy sobie, kto tu walczy insynuacjami!... - Ko-le-dzy!!! Do prezydium wpłynęły dwa wnioski! Zarządzam przerwę przed głosowaniem! - Kończmy, na Boga, prędzej - naglił Marcin. - Już blisko druga. Sprawa jest jasna jak dzień. Po przerwie, w czasie odczytywania wniosków, na sali zapadła martwa cisza. - Przystępujemy do głosowania nad wnioskiem kolegi Wieczorka, jako dalej idącym. Wniosek proponuje przejście do porządku dziennego nad sprawą utworzenia niepodległościowego ugrupowania młodzieży. Raz... dwa... trzy... pięć... Wniosek upadł. Wadwicz i Wieczorek, otoczeni garścią zwolenników, nałożyli kapelusze i wyszli śpiewając: Powstańcie wraz pasierby ziemi, na głód skazani i na znój!... Wniosek Marcina Śniadowskiego przeszedł wszystkimi głosami pozostałych, nie wyłączając Agnieszki Niechcicówny. Zabrzmiał chóralny śpiew: Hej, kto Polak, na bagnety, Żyj, swobodo, Polsko, żyj! I wnet urwał się. - Cii - cicho! - mitygowali przytomniejsi. - Hajby śpią. - Prawda - zakpił ktoś. - Wolność! Zabrania się pokutującym buntownikom przerywać sen sprawiedliwych! Wychodzono grupami. Agnieszka szła na razie z Natalią i Nussenem, ale niebawem udało jej się ich zgubić. Była do głębi przejęta, chciała być sama. Jednak ucieszyła się, kiedy ją Marcin dogonił. - Czemu pani tak ucieka? Tam się niepokoją, że pani poszła sama. - Pan zachrypł. Niech pan nie mówi na chłodzie. Jeszcze się pan zaziębi. - Już milczę - szepnął odchrząknąwszy. - Jak dobrze, jak cicho teraz. Wreszcie. - Wie pan - rzekła Agnieszka - takimi racjami, jak wy, można się przerzucać bez końca. I każdą można przyjąć, iść za nią. A jednocześnie każda jest względna i jednostronna. - Tak wolno mówić o tyle, o ile się nie ma zamiaru nic robić na świecie. Wszystko ma względną wartość, ale ta względna wartość jest jedyną wartością i rzeczy, i poglądów. I lepiej posługiwać się taką względną prawdą niż żadną. Byle tylko zdawać sobie sprawę, że jest względna. - Nie, ale w takim razie jak wybrać? - Jak? Rozum jest w stanie usprawiedliwić wszelkie stanowiska, ale ja jestem przekonany, że moralność, ta praktyczna, która właśnie wskazuje drogę, opiera się na instynktach. One mówią, w jakim kierunku posługiwać się rozumem. Tamci zatracili ten instynkt. - Ja też tak myślę... I ten... instynkt każe mi być z tobą... przepraszam, z panem... to jest z wami - plątała się. - Odpowiada mi zwłaszcza to, co pan mówił. Ale niechętnie na przykład słuchałam Czaplica. I nie mogę nie widzieć pewnej słuszności czy wartości w tym, co mówił Wadwicz, a Wieczorek znów strasznie mnie irytuje. Nie wiem... ale to dziwne, przychodzi mi do głowy, że te dzieje, co to pan kiedyś wspominał, tworzą nie partie, ale najlepsi spośród przeciwnych sobie obozów. Żeby tak ci najlepsi mogli ze sobą mimo sprzeczności współpracować... Marcin spojrzał na nią błagalnie. - Czy pani chce koniecznie widzieć we mnie zawsze mentora, którego pani tak nie lubi? Niech pani patrzy. Tu jest ławeczka, siądźmy na chwilę. - Pewno mokra. - Nie, nie mokra. Och, ale nie tak daleko. Pani się mnie już zupełnie wyrzekła. To zabawne - zastanowił się nagle. - Dlaczego my sobie mówimy "pan" i "pani", a nie "wy", tak jak wszyscy... - Przymknął oczy. - Panu się strasznie chce spać. - Nie. Ale jestem bardzo zmęczony. Jakbym z korzec zboża wymłócił. I bardzo mi smutno. - Zwyciężył pan - i smutno? - spytała, ale spojrzała na niego z wdzięcznością. Chwyciło ją za serce, że nie doświadczał w tej chwili zadowolenia z siebie. Marcin oparł pięść na poręczy ławki, a głowę na pięści. - Jeszcze przed paru laty byłbym po takim zebraniu czuł się nie wiem jak szczęśliwy, a dziś... Jak wiele znaczy parę lat życia. - Bo ja - podjął z trudem - widzę te wszystkie niebezpieczeństwa naszego stanowiska. I w dodatku wiem, że inni, ci nasi, nie widzą ich. I że ja, chcąc coś zrobić, muszę wykorzystywać to, że oni ich nie widzą. Agnieszka po raz pierwszy ujrzała Marcina w tej postaci. Zdawał się upadać na duchu i szukać pomocy. Wszystko w niej zadrgało wzruszeniem. - Och, panie Marcinie. Jeśli podejmujemy takie rzeczy... takie trudne - to już taki nasz los. Musimy wytrzymać największe niebezpieczeństwa. Sam pan to mówił. - Dążę do wzbudzenia pewnego rodzaju egzaltacji uczuć narodowych, to prawda - spowiadał się Marcin - bo to jest konieczne w niewoli. Niewola się tym leczy, jak choroba gorączką. Ale jak potem tę egzaltację powstrzymać, żeby w istocie nie przerodziła się w szkodliwy nacjonalizm? Pani jednej to mówię - westchnął. Agnieszka bezwiednie pogładziła go po ramieniu. - To będzie nowe zadanie, które spełnicie... które pan spełni tak jak każde inne. Przygaszone oczy Marcina zalśniły. - Jak pani mówi? - zdumiał się na poły rozbawiony. - Co za głosem? Nie znam u pani tego głosu. Prawie jak Mela Knopf. - Ja mam taki dwoisty głos - roześmiała się. - Jak co poważnego, to mówię grubym. To po matce. Marcin odsunął się, jakby chcąc się jej przypatrzyć z daleka. - Jaka pani jest naprawdę... Niby powiewna, prawie nierzeczywista, a taka szalenie obecna. Czasem wydaje mi się, że pani jest jedyną rzeczywistością, a wszystko poza panią czymś na wpół tylko istniejącym. - Nie trzeba tak mówić. - Gdybym był spotkał panią wcześniej! A tak to boję się tylko, żebym pani nie zrobił krzywdy - rzekł nieomal z rozpaczą. - Mnie nie tak łatwo zrobić krzywdę - żachnęła się. - Proszę spojrzeć na niebo - złagodziła wrażenie szorstkości tych słów. Strop nieba okryty był popielatymi sfalowanymi chmurami, które na wschodzie ciemniały i rozpadały się w oddzielne pasma i drzazgi spoczywające nieruchomo na złotym tle. Masywna ściana gór miała ten sam kolor co chmury, tylko natężony aż do fioletu. Głosy ptaków zaczęły się rozlegać tak niewyraźnie i świetliście, że nie wiadomo było, czy to blask nieba dźwięczy szczebiotem, czy głosy ptaków jaśnieją. Po chwili chmury zaczęły rzednąć i niknąć. Ich rozwiane strzępy pordzewiały, a następnie stały się niemal amarantowe. - Będzie wiatr - albo deszcz - szepnęła Agnieszka. Chciała spytać, co znaczyły te słowa o krzywdzie, ale gdy niebawem szli pod rękę, przyciśnięci do siebie, poczuła, że cokolwiek znaczyły - nic już w tej chwili nie znaczą. 25 W kilka dni po nawiązaniu się ich stosunków, gdy Agnieszka była przeniknięta z tego powodu najbardziej beztroską radością, Marcin powiedział jej, że powinni się przestać widywać, ponieważ jest im z sobą zanadto dobrze. Agnieszka w pierwszej chwili, zaskoczona, nie mogła pojąć tej świetnej męskiej logiki, jak to w duchu nazwała. Niebawem jednak rzeczy stały się jasne, ale jasne tak, jak bywa piorun w ciemności. Marcin oświadczył, że nie może być dla niej tym, czym by chciał, bo istnieje inna kobieta, która... Stali wtedy na Pont Chauderon, pochyleni nad jego balustradą i wpatrzeni w zarośla wichrzące się pod wiaduktem, jakby tam szukali rozwiązania powstałej nagle zawiłości. Agnieszka dopowiedziała szeptem: ...którą pan kocha. Tak, to wystarczający powód, żeby się przestać widywać. - Wystarczający powód? - zdziwił się z nieoczekiwaną żałością. - Jeżeli dla mnie nie był wystarczający... - Dla mnie jest - odpowiedziała odganiając pokusę czepienia się tych jego słów niby ratunku. Oderwawszy się od poręczy mostu, zaczęła iść ku miastu. - Agnieszko! - zawołał. - Czy chce mnie pani samego tu zostawić? Mieliśmy przecież jechać funiculaire'em do Ouchy! Agnieszka zapragnęła nagle coś ocalić. Swoją dumę czy resztki rozpadających się złudzeń. Wróciła. - Prawdę mówiąc - rzekła wzruszywszy ramionami - to ja nie widzę żadnego związku między naszymi spacerami a tamtą... pana miłością. Chodziłam na spacery z niejednym z kolegów, który kogoś tam kochał. Na przykład z Nussenem. I może ja sama też kogoś kocham. Cóż nasze uczucia osobiste mają wspólnego ze zwykłym towarzyskim obcowaniem... - Pani kogoś kocha? - przeraził się. - To nieprawda! Co za okrutne żarty! Agnieszka nie mogła się nie zaśmiać. - Nadzwyczajne! Scena zazdrości przy zerwaniu stosunków? Nie, nie kocham nikogo. Ale to nie polepsza sprawy. I cóż pan chce, żebym z panem robiła? - spytała nabrawszy niespodzianie pewności siebie. - Mam z panem dalej o tym rozmawiać? Któż więc jest ta szczęśliwa wybrana, skoro pan już zaczął poruszać ze mną te sprawy. Czy przebywa z nami w Lozannie? - Nie jest ani szczęśliwa, ani wybrana. I nie ma jej tu. Była, ale wyjechała do Paryża. - Do Pa-ry-ża? - Agnieszka poczuła bicie serca. Wdzięczna postać panny Ksawery Woynarowskiej stanęła przed jej oczyma. - Zdaje mi się, że ja znam tę pańską... narzeczoną. Że ona jest z moich stron. - Możliwe. Prawda, pani jest spod Kalińca. Paradne - rozweselił się Marcin - jakby to zmieniało postać rzeczy w jakimś pomyślnym sensie. - Ale ja jej nie znałem, kiedy byłem w Kalińcu. Agnieszka milczała. Rozmawiali już byli ze sobą nieraz o pobycie Marcina w Kalińcu, o jego uwięzieniu i przejściu w następnym roku przez granicę w Kurzy, tuż koło Serbinowa. Lubili dziwić się, że tak snuli się niejako w pobliżu siebie, nic o sobie nie wiedząc. Ale o rodzinie Woynarowskich nigdy się nie zgadało. - Ona - podjął Marcin - też mi nigdy nie wspominała, że zna panią. No tak... skąd? Ja też pani wówczas nie znałem. Chociaż - dodał, jakby ta strona rzeczy najbardziej go zajmowała - nie mogę się temu wydziwić, żem kiedykolwiek nie znał pani, Agnisiu. - Bo ja jeszcze wtedy nie liczyłam się do znajomych. Miałam czternasty rok. Ale owszem, widziałam... ją... parę razy. Prawie, że się w niej zakochałam. Śliczna. Bardzo panu winszuję. Więc to z nią jest pan zaręczony. Kiedyż ślub? - Agnieszka miała wrażenie, że dopiero w tej chwili spotkało ją nieszczęście. Dopiero stwierdzenie konkretne imienia i nazwiska "tej osoby", wspomnienie jej widoku nadało cechę rzeczywistości wyznaniu Marcina, któremu wszystko poza tym zdawało się przeczyć. - Zaraz ślub. Nie powiedziałem wcale, że jestem zaręczony. Ale można to i tak nazwać. Tylko... niech się pani pocieszy. Nie będzie tego ślubu. - To mnie wcale nie pociesza. I czemuż to nie będzie tego ślubu? Marcin oznajmił schrypniętym głosem: - Temu, że jest ktoś, kogo od dawna, od czterech lat... z kim razem... Czy może pani zrozumieć?... z kim razem bywaliśmy... no, jednym słowem, w obliczu niebezpieczeństw, może śmierci, czy tam jak... To bardzo wiąże. Agnieszka stanęła i oparła się o mur domu, koło którego przechodzili. Wciąż jeszcze nie dowierzała tamtej wiadomości i jeśli czego się spodziewała, to że każda nadciągająca chwila przyniesie wyjście z matni. - Jak to - wyjąkała oszołomiona - czy chce pan powiedzieć, że pan kocha jeszcze kogoś, jeszcze jedną?... - Nie wiem - wyznał w rozterce. - Ale zdaje mi się, że tak. Zdarzyło mi się takie nieszczęście. Niechże pani ucieka ode mnie jak od potwora. Agnieszka została poddana próbie, która przerastała jej siły i doświadczenie. Patrzyła w rzetelną, sposępniałą twarz Marcina i miała wrażenie, że śni jej się niedorzeczny, niepodobny do wytrzymania sen. Ale usiłowała stanąć na wysokości tej powikłanej sprawy. - Nie, przeciwnie - zaśmiała się spazmatycznie. - Owszem, jestem w stanie to zrozumieć. A cóż na to... Paryż? Na tamtą, którą pan od czterech lat... - Między innymi - odparł z trudem - dlatego wyjechała. Ale czy muszą być zadawane te pytania? - spytał marszcząc się. - To są cudze tajemnice. Mam prawo mówić tylko o sobie. - Nie, nie muszą. Oczywiście. Przepraszam. Cóż, bardzo współczuję, że się panu życie tak... pogmatwało. Ale co do mnie... Och, proszę nie patrzeć na mnie tak smutno. Przecież my nie kochamy się. I proszę się nie bać... ja nie stanę na pana drodze. - Ja myślę - odparł ze złowrogą szczerością. - Ani pani, ani... Paryż. Wy gracie tylko na mnie. A tamta brzmi we mnie. Jak pieśń - dodał szeptem. Agnieszka uczuła zachwyt nad tą nieznaną miłością, pomieszany z wrażeniem, że sama wali się w przepaść. - Jeszcze o jedno zapytam - poprosiła męcząc się. - Dlaczego pan nie jest z tamtą?... - Dla tysiąca powodów - odparł - a między innymi - powtórzył - dlatego, że ona jest mężatką. I jej tu nie ma. Jest w kraju - dodał, jakby, spojrzawszy na zmienioną twarz Agnieszki, chciał osłabić wrażenie swoich zwierzeń. - Po co ja też to wszystko mówię? - rozgniewał się nagle na siebie. - Dość. Nie będziemy do tego więcej wracać. Już pani chyba zrozumiała, że z takim człowiekiem jak ja nie ma się co zadawać. A to jeszcze nie wszystko, co mam przeciwko sobie. W ogóle żadnej w niczym pewności. Chodząca nieodpowiedzialność osobista. A może nadmiar poczucia odpowiedzialności. Nie wiem. Agnieszka spostrzegła, że idą mimo woli w kierunku śródmieścia. - Chodźmy prędzej - przyśpieszyła kroku. - Oglądają się na nas. I chciałabym już być w domu. Koło posępnej wieży na rue St. Roch doznała wrażenia, że Marcin do tej wieży ją prowadzi i tu ją zamknie. Pożegnali się w milczeniu, jak ludzie zdumieni aż do osłupienia tym, co ich nagle spotkało. Zamknąwszy za sobą drzwi Agnieszka stała chwilę nieruchomo pośrodku pokoju. - Nic się nie stało - powtarzała. - Nic się nie zmieniło. Będzie, jak było przedtem. Wszystko, czym żyłam, czym się cieszyłam - zostało. Zapaliła lampę, otwarła skrypty uniwersyteckie i niezdolna zrozumieć ani słowa, patrzyła w nie słuchając, jak na mieście jedna po drugiej biją godziny nocy. Po dwunastej wstała, zapaliła świecę, zgasiła lampę i chwilę patrzyła w okno, które słabemu światłu wnętrza przeciwstawiało modry krajobraz nieba i śród drzew nisko na stoku wzgórza - dachy powleczone białym lśnieniem księżyca. - Das Stadtchen lag wie versilbert - pomyślała. - Co to znaczą te słowa? Prawda, to Berta Woelke czytała kiedyś taki utwór pannie Alicji. Jakie to miało wtedy dla mnie znaczenie! A przecież minęło i już nie boli, nie cieszy, tylko wzrusza tak jakoś nieosobiście, jak wiersze, muzyka, obrazy. O, gdyby wszystko było już tylko wspomnieniem! Położyła się spać i zdawało jej się, że ledwo zasnęła, kiedy zbudziło ją mocne stukanie i głos gospodyni za drzwiami: - C'est votre lait, mademoiselle. Przygotowawszy sobie śniadanie Agnieszka wypiła tylko mleko zasypane garścią mielonej czekolady. Pić zawsze można. Bułki zostawiła nietknięte i zaczęła się zbierać do pójścia na wykłady. Ale nieprzezwyciężona senność i ból głowy powaliły ją na powrót na łóżko. Po nagłym krótkim śnie zbudziła się z myślą o domu. Co za szczęście, że się tam niedługo pojedzie. Zaczęło w niej powstawać coś w rodzaju strofki wiersza. Ty będziesz w wielkim świecie, a ja znów w starym dworze, w mym dziecinnym pokoju sama spać się położę, wstaną dawne marzenia, wysokie aż do nieba, matka wejdzie i spyta: czego ci, dziecko, trzeba? - A więc to nic wielkiego, kiedy można o tym układać wiersze - ucieszyła się. - Kiedyś, jak byłam mała, to też układałam wiersze. - Błogie obrazy życia na wsi zaczęły się snuć pod powieką i raptownie wydały się czymś odrażającym. Wrócić tam teraz, to jakby wrócić do kolebki, bo nogi nie dopisały w chodzeniu po dalszych drogach. Przecież wiedziała doskonale, że nie zdoła nawet stanąć do egzaminów przed wakacjami. Wszystkie nadzieje, ambicje, zwycięstwa pierwszej wyprawy w świat rozbiły się... o co? Gdybyż zrozumieć, o co? Wracała myślą do dziwacznych wyznań Marcina ostrożnie i uparcie, jak dziecko wraca do ciemnego kąta, by sprawdzić, czy w istocie siedzi tam zmora, która je przestraszyła. Chwilami wszystko to wydawało jej się czczym urojeniem, pomysłem niesamowitej powieści, czymś jak ballada Staffa o Trzech siostrach. Ale gdy porywała się w sobie do walki z tym urojeniem, wnet stawało się niemiłosierną rzeczywistością, której nic nie odwróci. Walczyć z tymi dwiema kobietami (na pewno obie są cudne), mającymi może bardzo daleko idące prawa do Marcina - nie, czuła, że nie da rady, a nawet choćby dała, nie życzy sobie wkraczać w labirynt, z którego jeśliby wyszło się, to z sercem i sumieniem podartymi na strzępy. I zresztą w imię czego ma walczyć? Czyż nie było już tak, że Marcin zdawał się jej dość obojętny? Może to wróci. Lecz to nie chciało wrócić. - Mówią - myślała rozżalona - że nie trzeba dowierzać swojej miłości, bo się może okazać mrzonką. Nieprawda, to chwilom obojętności nie trzeba dowierzać. To one są złudzeniem. Nie poszła w ogóle na wykłady. O dziesiątej sprzątnęła z "babą" pokój, o pierwszej przyjęła na chwilę Natalię, zaniepokojoną jej nieobecnością w uniwersytecie, i wyprawiła ją dość prędko pod pozorem silnej migreny. Poza tym usiłowała na przemian uczyć się albo drzemać. Lecz ani razu nie mogła zasnąć na dobre. Wszystkie członki zdawały się spać znużone, a umysł pracował zażarcie, rozpatrując każde z wczorajszych słów Marcina. "Między innymi" - powtarzała - co znaczyło to "między innymi"? "Dla tysiąca powodów", "a to jeszcze nie wszystko", "zupełna nieodpowiedzialność osobista, a może nadmiar poczucia odpowiedzialności" - jak sobie to wytłumaczyć? Czuła niejasno, że te zwroty oznaczają coś, co było właściwym powodem zerwania, coś gorszego od owych dwu kobiet, zdających się niebezpieczeństwem tyleż niesamowitym, co niemożebnym do wzięcia na serio. O szóstej wstała z kanapy i wyjrzała przez okno. Niebo zachmurzyło się i nadciągał przedwczesny zmierzch. Gór nie było widać. Nad białym jak mleko jeziorem rozciągała się żelazna siność. Odgłosy miasta potęgowały duszną i nieprzyjemną ciszę. Nagle, w nieruchomym powietrzu dał się słyszeć niewyraźny dźwięk, jakby ktoś zaczął szeptać. Deszcz padał chwilę i raptownie ustał. Jednocześnie ktoś szarpnął dzwonkiem na dole. Usłyszawszy zaraz potem na schodach kroki, które poznałaby z łatwością między tysiącem innych, Agnieszka rzuciła się do stołu, aby zaświecić lampę. Ale zapałki jedna po drugiej gasły. Nieśmiałe stukanie rozległo się jak szmer. Marcin wszedł i zatrzymał się przy drzwiach. - To pan? Dobry wieczór. Bardzo ładnie z pana strony, że pan zaszedł. - Co pani robi? - Zapalam lampę, jak pan widzi. - Przecież jeszcze jasno. Pani mówi dobry wieczór, ale się pani ze mną wcale nie wita. - Doprawdy? Bardzo przepraszam, ale te zapałki tak mi gasną. O, już. Teraz klosz. Niechże pan siada. Cóż słychać? Marcin miał na aksamitnej kurtce wyłożony miękki, biały kołnierz koszuli. Wyglądał osobliwie malowniczo, jakby zeszedł z portretu Van Dycka. Agnieszka patrzyła na niego mrużąc oczy, zachwycona i pełna żalu. O ileż łatwiej byłoby, tracąc go, myśleć, że jest brzydki. - Czy pani ma zamiar długo ze mną w ten sposób rozmawiać? Co się z panią działo? Gdzie się pani cały dzień podziewała? Nie było pani na uniwersytecie ani u Sztoka. Chodziłem, szukałem jak nieprzytomny. - I po co? Przecież zawsze... będę się już teraz gdzieś podziewała... A pan może myślał, że mi się co stało z rozpaczy? Nie... Zamilkła pod wpływem jego wzroku. Stali tuż przy sobie i ręce ich nagle przypadkiem się dotknęły. Natychmiast chwycili się w objęcia z uniesieniem, jak dwoje uratowanych ze strasznego niebezpieczeństwa. Czując, że Marcin klęka, Agnieszka uklękła z nim pospołu i całując się na podłodze szeptali jedno przez drugie: - Nie wiem, co będzie, Agniś - ale dziś nie mogłem. - Daruj mi. Tęskniłem od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem. - Nie mów nic, miły. Nie tłumacz. Będzie dobrze. - Powiedz, kochanie, czy musi być wyłączność? Czy możesz mnie kochać... mimo wszystko. - Mimo że jestem... taki... - Nie, nie musi... nie trzeba wyłączności - uśmiechnęła się z wzniosłym pobłażaniem. - I mogę cię kochać mimo wszystko... - Mimo żadnej pewności - jęknął. - Czy jest większa pewność w życiu niż wiedzieć, że nie ma żadnej... - szepnęła blednąc pod ciężarem tych słów. - I ty to mówisz - takie dziecko! - Jakimże trzeba być człowiekiem, żeby ci sprostać. Za oknem błysnęło i po mgnieniu ciszy przetoczył się opieszały chrapliwy grzmot. Ciężkie krople zastukały o blaszany parapet okna i stukały coraz to prędzej. Nadciągał z szumem wiatr. - Co my robimy, Agniś. - Każ mi odejść. - Nie. Chodź jeszcze. Jeszcze... Ślicznieńka moja. Ta burza... Jakieś szaleństwo w powietrzu. Nie! - drżał cały. - Ja nie mogę tu zostać. - Podniósł kołnierz kurtki i chwycił za kapelusz. - Marcyś. - Tak pada. - To nic nie szkodzi. To dobrze - odparł schrypniętym głosem. - We mnie jest gorsza burza. - Poleciał na taki deszcz - szepnęła Agnieszka. Słaniając się dobiegła do drzwi, przycisnęła usta do klamki, którą tylko co trzymała jego ręka. Dużo czasu minęło, nim zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje, i nim zaczęła myśleć. Nie, ta niewątpliwa i pełna cierpienia namiętność nie była kłamstwem ani przelotną słabością. Tamte rzeczy zapadały się w przeszłość i Marcin nie mógł ich tylko jeszcze wyrzucić ze swojej świadomości. A może był zbyt prawy i wierny z natury, aby móc sobie wyobrazić, że przestał kochać. A nawet jeśli nie przestał, jeśli nie można tej troistości jego duszy zrozumieć, czyż przyjmując życie nie godzimy się na mnóstwo rzeczy niezrozumiałych? Powiedział: czy musi być wyłączność? Nie, nie musi. - A zresztą - rozważała - może ja jestem na to skazana, żeby budzić tylko uboczne, wtórne uczucia - przecież Janusz też kochał inną. Miałażby odrzucać tę jedyną postać uczucia, jaką jej los przeznacza? Miałażby nie sprostać temu z godnością - zwłaszcza że coś w niej cieszy się bez zastrzeżeń, spodziewa bez zastrzeżeń. Nazajutrz idąc na wykłady spotkała Natalię, która rzekła: - Idę, ale mam wrażenie, że się jeszcze nie obudziłam. - Bo co takiego? - Przesiedzieliśmy u Belera aż do zamknięcia knajpy. Już świtało, kiedyśmy wyszli i jeszcze z godzinę włóczyliśmy się po mieście. A koło dwunastej, wiesz, przyszedł do Belera Śniadowski i zachowywał się po prostu skandalicznie. Tak flirtował z Melą Knopf, że nawet ją zaczęło to krępować. A potem przesiadł się do obcego stolika, do takich, wiesz, wesołych umalowanych dam. Widziałam, jak jedną z nich obejmował. On się zrobił jakiś dziwny w ostatnich czasach. I to jest w ogóle człowiek pełen sprzeczności. Ty go musisz lepiej znać. Często z nim chodzisz, mówią, że on się w tobie kocha. Powinnaś na niego wpłynąć. Wczoraj nawet Nussen był oburzony. Agnieszka miała wrażenie, że pulsująca radośnie krew ścina się w niej na lód. Odpowiedziała coś błahego nieswoim głosem. Dobyła w uniwersytecie do końca wykładów, nic z nich nie rozumiejąc, nie słysząc. Kiedy o pierwszej wracała do domu, na rue des Halles zobaczyła po drugiej stronie ulicy Marcina pod rękę z Melą Knopf. Nie widzieli jej zapewne, pochyleni rozśmianymi twarzami ku sobie. Natychmiast zawróciła do uniwersytetu i bez namysłu zapisała się na kilkudniową botaniczną wycieczkę, na którą do wczoraj nie mogła się zdecydować. Następnie poszła wprost na obiad. Było jeszcze wcześnie, jadła sama i wychodząc zetknęła się w progu z Załęską i Nussenem. Wybierali się po południu do Montreux, zaprosili ją z sobą. Zgodziła się od razu. Spotkali się na dworcu, a z Montreux szli piechotą do Chillon. Jezioro zwężało się tu, ciemniejąc między posępnymi górami, jakby zalewało wnętrze groźnego zamku, wobec którego mury i wieże Chillonu zdawały się zabawką z tektury. Agnieszka wróciła późno, a następnego dnia o piątej rano z zieloną puszką przewieszoną przez ramię znalazła się w jodłującym i śpiewającym wagonie, którym trzydzieścioro młodzieży z pierwszego roku przyrody pod przewodnictwem profesora botaniki, tęgiego alpinisty, jechało w kierunku Zermattu. Spędzono w tej miejscowości cztery dni, każdego herboryzując w innej stronie. Wysokogórska przyroda w pełni wiosennego rozkwitu i przebywanie w licznym, rozochoconym towarzystwie odurzyły Agnieszkę. Wzbogaciła niezmiernie swój zielnik i rozflirtowała się jak nigdy. Kruczowłosy Włoch z Sieny towarzyszył jej bez ustanku, prawiąc komplementy przeplatane rozmowami o sztuce. Z wysokim Rosjaninem o melancholijnych oczach zjeżdżała po śniegu, leżącym na północnych stokach o parę stajań od kwitnących już łąk. Nie brakło tam ściskania się i tulenia do siebie i różnych głupstw nieopamiętanej młodości. A wieczorem w gospodzie brzęcząca kapela grała "Carmen" i "O sole mio", oczy świeciły się i mrugały do siebie, ręce szukały rąk, biały Mont Cervin, osrebrzony przez niewidzialny stąd księżyc, lśnił nad czarnym rozpostarciem doliny, jak niebotyczna piramida z diamentów. - To nic nie szkodzi, to dobrze - powtarzała Agnieszka słowami Marcina wśród nieumiarkowanej zabawy. - Przyjemnie może być z każdym. Ale ostatniej nocy w mansardowym pokoiku starej gospodyni, który zajmowały Nata, Załęska i Agnieszka, pośród ciszy wypełnionej hukiem i szumem potoku, słychać było, że ktoś płacze. Głos Naty Sztumskiej zapytał: - Agnisiu, czy to ty płaczesz? - po czym łkanie natychmiast ucichło. Po powrocie do Lozanny Agnieszka sądziła, że myśl będzie miała wyłącznie zajętą wspomnieniami z wycieczki. Nic podobnego. Układając w prasie przywiezione rośliny powtarzała bez końca: - Więc nie Paryż, nie żadna romantyczna tamta, tylko czarna, rubaszna Mela Knopf... Wśród różnorodnych uczuć, jakie budziły w niej owe dwie dalekie kobiety, nie było zazdrości. Może dlatego, że zazdrość nie liczy się zanadto z miłością zastaną. Lecz Mela Knopf była bliska i dotykalna, myśląc o niej można było niejedno sobie wyobrazić, niejednym się nadręczyć. Marcina Śniadowskiego spotkała Agnieszka u Sztoka. Wyszli razem. - Była na wycieczce? - zapytał. - Bardzo słusznie. Opaliła się - dodał nie patrząc na nią. - Cóż, bardzo było przyjemnie? - Bardzo. A pan - zaakcentowała to słowo - co porabiał? Wygląda pan trochę mizernie. - Pan czuje się nie bardzo zdrów - odparł Marcin. - Ten rewolucyjny patriarcha w fartuchu truje nas dokumentnie. Chce dokonać tego, co się nie udało caratowi z całą jego żandarmsko-policyjną psiarnią. Zgładzić nas powoli z tego świata. - Co za płaskie dowcipy - myślała Agnieszka. - Ale to akurat w stylu tego człowieka. Niechby się już pożegnał. Ten człowiek nie myślał się jednak pożegnać. Co gorsza, wszedł z nią razem na schody jej mieszkania i ona nie miała siły czy chęci, żeby się temu sprzeciwić. Znalazłszy się w pokoju, siedli z daleka od siebie. Marcin założył ręce na piersi i rzekł z głupia frant: - A wszystko to dlatego, że nie mamy równego, tajnego, powszechnego i bezpośredniego głosowania. Agnieszka potarła ręce i przechyliwszy się ściągnęła z poręczy krzesła biały, jedwabny szal. Okryła się nim, jakby chcąc się w ten sposób nieco bardziej odosobnić. - Właściwie - rzekła - nie wiem, po co przyszedłeś. - Uczuła zdumiona, że zęby jej szczękają. - Jak to po co? - spytał, znienacka rozbawiony. To było za dużo na jej siły. - Przecież chyba sto razy przyjemniej byłoby ci u Meli Knopf - szepnęła. - Czy dlatego, że spotkałem ją wtedy przypadkiem na mieście? Bardzo dobrze wiem, że mnie z nią widziałaś na rue des Halles. Nie myśl, żem cię nie spostrzegł. Agnieszka była zbita z tropu, ale nie chciała się poddać. Strząsnęła ruchem głowy z czoła niesforne włosy. - A czy wtedy w nocy u Belera też przypatdkiem bawiłeś się tak dobrze? - Wtedy u Belera zachowywałem się jak bydlę. Ale widzę, że masz dokładne wiadomości - odparł cokolwiek zaskoczony. Agnieszka zagryzła usta i zmarszczyła brwi. - Dlaczego... - wyjąkała po chwili - i tę biedną Melę Knopf, i mnie oszukujesz zajmującymi bajkami o Paryżu i tym podobnie? - Mela Knopf nie ma żadnego znaczenia. I nikomu poza tobą nie opowiadałem tych, jak to raczyłaś nazwać, zajmujących bajek. Nie - mówił ściskając palce jednej ręki drugą i przyglądając się spuszczonymi oczyma swej dłoni, jakby chciał z niej wyczytać, co ma powiedzieć. - Ja was nie oszukuję. Ja z wami walczę. Wtedy... w nocy... i z Melą chciałem to wszystko sprowadzić do właściwych rozmiarów. Mnie nie wolno kochać. Rewolucjoniście nie wolno kochać. Agnieszka przekrzywiła nieco głowę nasłuchując bacznie, jakby, już osaczona, uczuła nadciąganie nowego niebezpieczeństwa. - Miłość fałszuje obraz świata. Ukazuje go dobrym pomimo wszystko. W człowieku zakochanym nie ma miejsca na nienawiść. A my musimy walczyć nienawiścią. I dlatego ja muszę wyplenić w sobie tę straszną tęsknotę do miłości. - No, nie mogę powiedzieć, żebyś był pod tym względem na dobrej drodze, kiedy kochasz się w kilku naraz kobietach - szepnęła nie bez żałosnego humoru. - Owszem, to była może dobra droga. Ale już nie wiem, czy się kocham w kilku kobietach naraz - odparł podnosząc powieki. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Marcin potarł czoło. - Z miłością - zaczął znowu - można walczyć w różny sposób. Niestety, nie jestem w stanie zniszczyć w sobie odruchów, nieodpowiedzialnych popędów. Gdyby człowiek mógł tak jak motyle, najpierw być brzydką i czynną gąsienicą, która wykonywa po swojemu zadanie życia, a dopiero na ostatnią chwilę motylem, co kocha, zapamiętuje się w miłości i ginie... Ale natura urządziła to inaczej. Postawiła nas od młodości przed surowymi obowiązkami i obdarzyła nieustanną skłonnością do miłosnego szaleństwa. Dlatego trzeba żyć tak, żeby ono się rozpraszało na błahe epizody. - Więc Paryż... i tamta w kraju to tylko epizody? - Czemu nie dodajesz "i ja"? Tak, tym powinnyście być. Ale cóż? Taki jeden epizod może... - urwał i nagle zawołał zmieniając ton: - Coś ty zrobiła, Agniś! Czy naprawdę tak strasznie się na mnie pogniewałaś? Jak mogłaś tak uciec. Pojechać bez jednego słowa... Agnieszka zakryła twarz. - Zrobiłam to samo co ty - wyznała wstydząc się. - Bałamuciłam się. Bardzo. Marcin zerwał się, chwycił ją za ręce i przyciągnął ku sobie. - Nie! Odwołaj to. Mówisz naumyślnie. Och, jak my się strasznie krzywdzimy. Nie, Agniś, dziewczyno złota. Trzymajmy się razem, bo zginiemy. Nie możemy bez siebie... to trudno. Nie całuj w oczy... w oczy całują się nieszczęśliwi... A my jesteśmy szczęśliwi... Jesteśmy szczęśliwi? O tak... - westchnął znalazłszy jej usta. - Czy przebaczyłaś mi już trochę? - Przebaczyłam... od razu... tam na rue des Halles - szepnęła całując jego ręce. - Ale było mi smutno. - I czemu? To przecież wszystko głupstwa. I zaraz taka wyrachowana mściwość. Co robiłaś w Zermatt, niedobra? Ale przerachowałaś się. Bo ja tymczasem... Ja mam ci coś dobrego do powiedzenia... Czekała cierpliwie ze skronią przyciśniętą do jego skroni. Marcin obrócił twarz do jej ucha i szepnął: - Skończyłem... z tamtą... Tak mi się zdaje... Agnieszka drgnęła i odsunęła się. Patrzyła na niego z natężeniem. Nie śmiała pytać. Wydał jej się nieskończenie wielkoduszny w porównaniu z jej własną, małostkową, zazdrosną naturą. - Napisałem do niej - spowiadał się Marcin. - Doniosłem o tobie. Że inne usta, inne oczy wzięły te pocałunki... - Jeżeli ona.. - wzdrygnął się nagle. - Nie. Nie uczyni tego. Ma przy sobie człowieka lepszego, piękniejszego ode mnie. Teraz jeszcze tylko... Poczekaj chwilę. Masz tu papier? A pióro? Jest. Marcin zakrzątnął się jakby napadnięty przez pomysł domagający się prędkiego wykonania. - Co chcesz zrobić, Marcyś? - Zobaczysz. Usiadł przy stole i zabrał się do pisania. - Do kogo piszesz? - spytała, owładnięta nie dającymi się sformułować wątpliwościami. Nie odpowiedział. Kreślił, tarł czoło i włosy. Agnieszce zdawało się, że widzi chłopca nad za trudnym szkolnym zadaniem. Wreszcie wstał i podał jej kartkę papieru. - Do Paryża - objaśnił nieśmiało. - Przeczytaj. Agnieszka zjeżyła się i zawahała, ale zaczęła czytać. "Pragnęliśmy spełnić ze sobą komunię dusz i ciał. Los zrządził inaczej. Lecz jak drzewo zakwita co wiosnę, człowiek też zakwitnąć może razy kilka..." Zaczerwieniła się i bez namysłu podarła na strzępy ten list. - Lepiej mówisz, niż piszesz - rzekła szorstko. - Dlaczegoś to zrobiła - zmartwił się. - Ja przecież do niej muszę także napisać. - Po cóż? A nuż będziesz żałował. I tu, stąd, ode mnie, ten list - nie! Zamyśliła się ciężko i teraz dopiero zdała sobie sprawę ze szczególnych zastrzeżeń, które nią owładnęły, kiedy patrzyła na Marcina zajętego pisaniem. Z chwilą kiedy spostrzegła że wszystko rozgrywa się o nią, już tylko o nią, uczuła, że to także trudne jest do przyjęcia. Mieć Marcina z tym, że ktoś kocha go, męczy się, rozpacza może w tej chwili nad jego listem, to przecież niepodobna. Zazdrość mogła się nie liczyć z tymi przebrzmiewającymi sprawami, ale oto prócz zazdrości inne jakieś rzeczy przychodzą do głosu i mówią - do czasu przynajmniej: - nie! - Słuchaj, Marcyś... nie całuj... powiedz... - spytała nagle, szukając w tym jakby i dla siebie usprawiedliwienia i pociechy - ty się tak o nie kłopoczesz... Czy jesteś pewien, że one zastygły w takim stanie, w jakim je zostawiłeś? I że... Umilkła przerażona, że powiedziała to zdanie takim tonem i w takiej formie, jak zwykł był mówić Janusz. - Nic dziwnego - usiłowała się uspokoić - że się to w takich okolicznościach przypomina. To nie ma żadnego znaczenia. - Myślisz - spytał Marcin dobrodusznie - że mogły o mnie zapomnieć? - Tak myślę - potwierdziła i poczerwieniawszy cofnęła się, - Nie, ciebie niepodobna zapomnieć. Ale Marcin uczepił się tej myśli. - Tak. W istocie, kto wie... Może one teraz, tak jak my... Tęsknota może do nie wiem czego doprowadzić. - Tak jak ciebie? - szepnęła z zapartym tchem. - Nie. Ja byłem mocny... dosyć. Ale nie mogłem przewidzieć, że wda się w to takie diablę... A teraz już wszystko jedno. Zwyciężasz mnie z każdą chwilą. Dlaczego zwyciężasz? - rozżalił się nagle. - Ach, Boże - zmartwiła się. - Ani mi na myśl nie przyszło, żeby chcieć kogoś zwyciężać. I wcale nie walczyłam. - Czy ty sobie naprawdę nie zdajesz sprawy z tego, jaka w tobie jest siła? Czy nigdy nie będziesz wiedziała, jaka jesteś? Walczyło w tobie to, co jest twoją istotą. Nie wiem, jak to nazwać. Tyś większa od nich duchem, sercem, wszystkim, chociaż ty prawie dziecko, a one dużo już przeżyły. Okazuje się, że fakty są niczym. - Nie porównuj. Nie odejmuj im tego, co im się przynależy - szepnęła wstydząc się. - Co ma być między nami, to i tak będzie. I we mnie nie ma wcale tego wszystkiego, co mówisz. - Co ma być, to będzie! - Zachmurzył się. - Ja nie wiem, co będzie, Agniś. Pokonaliśmy jedno, ale przecie... ty wiesz, ja jestem na służbie. W każdej chwili mogą mnie odwołać. A wtedy? - Będę z tobą, jak długo będziesz chciał... mógł. No? - spytała uchylając się pieszczotliwie spod burzy pocałunków. - Czy to... jest walka z tęsknotą do miłości? Czy niszczenie nieodpowiedzialnych odruchów? - Jesteś hultaj! Wiesz - rozweselił się nagle - mnie się piekielnie chce jeść. - Mnie też. Chodźmy gdzie. Chociaż... może zrobimy sobie tutaj herbaty. Ja skoczę na dół. Tu jest zaraz taki sklepik. Już pewno zamknięty, ale można tam wejść od mieszkania. Pieczywo mam. Przyniosę tylko ser i co jeszcze? Sardynek i owoców? - Ale, co znowu. Ja zejdę. Ja znam ten sklepik. Zrób tymczasem herbaty. - Nie! - cieszył się. - Życie jest naprawdę urocze. - No, dobrze, idź. Tylko, Jan... tylko, Marcyś, wróć prędko - poprawiła się i mrowie ją przeszło. Kiedy Marcin wybiegł, stała chwilę i myślała, czy powiedzieć mu o Januszu. Ale zdziwiona, że nie czuje tego jako nakazu sumienności, tylko raczej niby nęcącą pokusę, pokręciła głową. - Nie dziś w każdym razie - zdecydowała. - Nie dziś. 26 Było im dobrze ze sobą i Agnieszka sądziła, że to ułatwi jej dopędzenie zaniedbanego kursu. Myślała o rodzicach, którzy na nią łożyli, czuła niejasne wyrzuty sumienia i ranki zaczęła pilnie spędzać w uniwersytecie. To się jednak nie na wiele przydało. Podobnie jak bywa w momencie zapadania w sen, nigdy nie mogła pochwycić tego mgnienia, kiedy wątek wykładu przeobrażał się w rozpamiętywanie doznanych wczoraj pocałunków, słów, które sobie powiedzieli, lub innych, nieuchwytnych, a bezcennych przejawów ich rosnącej bliskości. Tedy pewnego dnia, kiedy czuli się sobie z Marcinem bardziej niż kiedykolwiek oddani, a rozłąka nie wydawała się niczym zagrażać ich miłości, Agnieszka postanowiła, że nie czekając końca wykładów pojedzie do domu zabrawszy ze sobą potrzebne książki i skrypty. W Lozannie już nic i tak nie zrobi, a w ten sposób zdoła się może przygotować i zdać egzaminy jesienią. Postara się za to wcześniej wrócić z wakacji. - Ty też chyba - rzekła nieśmiało - chcesz się pewno trochę pouczyć. Nie zdawałeś jeszcze żadnego egzaminu. Marcin przyjął wiadomość o zamierzonym wyjeździe Agnieszki spokojnie, gdyż był człowiekiem przyzwyczajonym do rozstań. Ale na wzmiankę o egzaminach oburzył się. - Zdałem już - odparł - kilka ciężkich egzaminów życia. Ale dla was to, ma się rozumieć, nie dosyć. Papierowy dyplom cenicie więcej niż próbę życia. Agnieszka nie dała przyjść do głosu niejasnym wątpliwościom, natomiast zawstydziła się swojej pospolitości. - Nie należę do świata, który tak sądzi - spróbowała się bronić. - Ale myślę, że trzeba sprostać wszystkiemu i nigdy nie jest się uprawnionym... - To znaczy tyle samo, co nie sprostać niczemu - przerwał. - Zresztą zastosuj to i do siebie - dodał znacząco. - Masz rację - zgodziła się po chwili namysłu. - Niech każdy na razie stara się sprostać temu, co wybrał. - Kiedyż wyjedziesz? - chciał wiedzieć Marcin, i Agnieszka nie zaraz odpowiedziała. Znała się już na różnych odcieniach jego nierównych usposobień i wyczuła w tym pytaniu rodzaj zainteresowania, który ją z lekka zaniepokoił. Miała często wrażenie, że, podobnie jak on, kocha kilka osób, kilku Marcinów naraz. Jeden był jej wzajemny, tkliwy i tak wesoły w codziennym obcowaniu, że pożycie z nim zapowiadało się jak jedno pasmo uciech. Drugi zdawał się być sam bez wzajemności w niej zakochany, pytał, nie dowierzał i drżał o stałość jej uczuć. Inny jeszcze miał dla niej w zanadrzu same ciernie i okrucieństwa. Nigdy nie wiedziała, którego z nich spotka za chwilę. Co dzień wstawała niepewna wczoraj nabytych praw, szczęśliwa, jeśli się okazywało, że noc rozłąki zwiększyła ich wzajemną tęsknotę, pogłębiła czułość, spotęgowała pragnienia. Ale niespodzianki zwiększały tylko, rzecz prosta, wartość ich niełatwych stosunków, więc mówiła sobie: - no, trudno. W najbliższą niedzielę po rozmowie o egzaminach umówili się, że pojadą do Les Avants zobaczyć łąki narcyzów. Marcin miał przyjść do niej o dziewiątej rano. Wstała już o siódmej, aby, nim wyjdą, napisać do domu list zawiadamiający o zamiarze przyjazdu za tydzień. Zakleiła kopertę, ale do dziewiątej było jeszcze daleko, czas dłużył się nieskończenie, jak zawsze, kiedy czekała na Marcina. O dziewiątej zdziwiła się, że nie przyszedł, o dziesiątej spostrzegła, że czas leci z chyżością pocisku, zaledwie jeden kwadrans przebrzmiał na dalekiej zamkowej wieży, już dzwonił drugi. O jedenastej zaczęła się niepokoić, a o wpół do dwunastej nie była w stanie wytrzymać bezsilnej walki z czasem. Przypomniała sobie, że Marcin wczoraj był smutny, coś musiało się stać. Nałożyła kapelusz, wydarła z zeszytu kartkę i napisała wielkimi, krzywymi literami: - Proszę poczekać Zaraz wracam. Przez chwilę szukała najwidoczniejszego miejsca na stole - wreszcie położyła kartkę na środku, odsunąwszy książki i zeszyty daleko na bok. Jeden rożek przycisnęła wazonem z różami, które przysłał jej Włoch z Sieny. Sprawdziła od drzwi, czy kartkę z daleka widać, i, zapomniawszy zabrać listu do matki, wyszła. Zrazu szła niepewnie, gotowa wrócić, dopiero gdy się znalazła na Route de Morges, gdzie Marcin mieszkał, niepokój o niego pognał ją niemal pędem. Zastukała, znajomy głos odpowiedział - entrez - i Agnieszka natychmiast przyszła do siebie, ale nie pokrzepiła się na duchu. Więc gdy ona odchodziła od przytomności z niespokojnego oczekiwania, on jeszcze nawet i teraz nie szedł do niej i nic się z nim nie działo, po prostu był sobie w domu. Ale gdy na niego spojrzała, zapomniała o żalu. Marcin siedział na czerwonej kanapce tak zmieniony i czymś zgnębiony, że nawet się nie podniósł, kiedy weszła. Agnieszka chwyciła go za ramię i potrząsnęła. - Marcyś! Co tobie jest? Zdjął jej rękę z ramienia i mocno pocałował, dotknąwszy jednocześnie zziębniętymi ustami i chłodnym końcem nosa. - Co ty, zmarzłeś? Marcyś, odezwijże się. Czyś chory? - Tak... trochę źle się czułem - i uczynił wysiłek, ażeby się otrząsnąć. - Ale już przeszło, nie gniewaj się. Już dobrze - szepnął prosząco, skubiąc koroneczkę, którą miała obszyty kołnierzyk. - Miałeś przyjść o dziewiątej. Mieliśmy jechać do Les Avants - przypomniała mu łagodnie. - Czy spotkało cię jakieś zmartwienie? - Tak... to jest nie. A to już tak późno? - zerwał się. - Och, przepraszam cię. Widzisz, kogo ty masz - westchnął opadając z powrotem na kanapę. Agnieszka podeszła do okna i podniosła spuszczoną żaluzję. - Dzień taki śliczny. Czegóż ty się tak smucisz? Czy może nie trzeba pytać? - Strasznie kiepsko się czuję. - Marcin zaczął nagle obficie mówić. - Widzisz, to wszystko dlatego, że pozwoliłem sobie odejść od roboty, od naszej roboty. Zająłem się sprawami zwykłego normalnego człowieka. Nam tego nie wolno. W tej orce podziemnej można tylko trwać i trzymać się nieustającym wysiłkiem. Kto na chwilę założy ręce - ten zginął. To tak jak w jakiej robocie fizycznej. Póki robisz, masz siły, ale pozwól sobie stanąć, wyprostować się, wnet poczujesz straszne zatrucie wszystkich mięśni. Ja sobie na to pozwoliłem. Wielu z nas pozwoliło sobie na to. Zdawało nam się, że możemy odejść na bok, pożyć w wolnych krajach, jak wolni ludzie. Pomyśleć nie już o przyjemnościach, ale o obowiązkach względem siebie. Są przecież jakieś takie obowiązki... Agnieszka myślała w popłochu: - Skąd dziś raptem ten rachunek sumienia? - Wydawało jej się, że Marcin niepotrzebnie gmatwa rzeczy i tak zawiłe i ciężkie. - Odeszliście od tej roboty - rzekła - gdyż ona od was odeszła. Odeszła z życia. Rewolucja przegrała... na razie. Więc musicie czasowo zajmować się trochę i czym innym. - Nie ma co tak rozpaczać z tego powodu. Zobaczysz, jak przyjdzie potrzeba, staniesz w szeregach tak samo zdolny do największych wysiłków i mocny jak przedtem. - Tak myślisz? Tobie łatwo to mówić, bo nie masz pojęcia, jak takie życie niszczy. Pomyśl, trzy lata, przez które, budząc się, nie wiedziałem, gdzie się położę spać ani nawet, czy się położę, ani co będę jadł. Szpieg i żandarm na karku, trzy lata życia ściganego zwierza. I do tego więzienie... i to straszne poczucie, że jednocześnie wciągam Bogu ducha winnych ludzi w wir, z którego się nie wychodzi albo wychodzi z połamanymi kośćmi. Dawniej nie czułem potworności tego życia, widziałem tylko jego wzniosłość. Ale teraz, kiedy zaznałem innego, cierpnę na myśl o powrocie w to piekło. I to jest z wszystkiego najpodlejsze. Bo powrót jest nieunikniony. Dlatego lepiej od razu zniszczyć wszystko, co uprzytamnia tę demoralizującą różnicę między światem tutejszym a tamtym... Agnieszkę więcej zatrwożył stan Marcina niż groźba, jaką zabrzmiały ostatnie jego słowa. Rzekła marszcząc z namysłu brwi: - Jeżeli tak jest, jak mówisz, to tylko dowód... - Tylko dowód?... - przynaglił ją wsłuchując się z pewnego rodzaju chciwością. ...że nie jesteś z natury prawdziwym rewolucjonistą - zaryzykowała nieśmiało. - Bo człowiek - śpieszyła widząc, że się niecierpliwie poruszył - kiedy spełnia to, co wynika z jego natury i wrodzonych upodobań, na pewno nie ma takich przeżyć jak ty. Męczy się, tak, ale chłopa, na przykład, który orze ziemię, nie przeraża to, że go potem kości bolą ani że gna do roboty żonę, drobne dzieci. Wie, że tak być musi. Odpocznie sobie, poje, a potem dalej do pługa. I jeszcze... prawdziwy rewolucjonista nie może widzieć ani siebie, ani ludzi, tylko... tak mi się zdaje... wypadki czy zdarzenia. A ty jednak ciągle widzisz ludzi i to cię boli. Byłbyś szczęśliwszy, gdybyś zajął się czymś, co pozwala widzieć ludzi. Ludzie są ważniejsi niż zdarzenia. Umilkła przerażona, że mówi takie rzeczy człowiekowi, który siedział w więzieniu. - To nie wiadomo, czy ludzie są ważniejsi niż zdarzenia - podjął Marcin ożywiając się. - A może właśnie największe i najważniejsze jest w ludziach to, co się realizuje w zdarzeniach. A poza tym, cóż stąd, jaką ja mam naturę? Ważne jest nie to, jaką się ma naturę, ale w jakim stopniu potrafi się ją trzymać na wodzy i zaprząc do tego, czego wymaga czas. Niekiedy można to spełnić w zgodzie ze swoim usposobieniem, a kiedy indziej trzeba iść mu na przekór. Rozumiesz? - zapytał prawie groźnie. - I nie kuś mnie, nie łudź się, że ja nie jestem rewolucjonistą. Agnieszka zmartwiła się. - To nie był zarzut - szepnęła. - Myślę tylko, że pewno tak jest. I to nic nie szkodzi. Los widać tak chce, żeby człowiek czasem spełnił zadanie życia, idąc niekoniecznie za swoim powołaniem. Teraz już to wiem. Zresztą, czy ty nie możesz mieć dwoistej natury? Żadnego człowieka nie można załadować do jednej szufladki, niby przedmiot. Cóż dopiero ciebie, który jesteś zbiorowiskiem tylu sprzecznych... - Przydałoby się w takim razie trochę tej dwoistości i tobie - przerwał Marcin z goryczą. - Ale ty nigdy nie będziesz rewolucjonistką... - Nie wiem - zaprzeczyła. - Może przyjdzie czas, że będę nią. Ale chyba nie w taki sposób, jak myślisz... I już ci mówiłam, że mnie więcej ciągnie do tworzenia dobrego niż do burzenia tego, co złe, chociaż wiem... - Tworzy się dobro wtedy, kiedy się żyje nakazem sumienia swojej epoki. Dla nas, Polaków, tym nakazem jest dziś rewolucja względnie powstanie, wojna, w ogóle walka. - Żadna epoka - upierała się Agnieszka - nie ma jednego nakazu dla wszystkich ludzi. Dużo jest nakazów i kierunków działania, i sposobów tej walki, o której myślisz... Marcin żachnął się niecierpliwie. - Nigdy się w takim razie nie porozumiemy i lepiej rozstać się od razu, nim zatrujemy sobie życie na dobre. Słuchaj, nie siadaj tak, ja nie mogę na to patrzyć! - wykrzyknął widząc, że siadła na balustradzie otwartego okna. Podbiegł, odciągnął ją za ręce i ochłonąwszy mówił dalej: - ...bo ja nie opuszczę mojej drogi, a ty nie pójdziesz ze mną i, jak widzę, nie będziesz mi towarzyszyć nawet myślą, duchem. Może ty na twojej drodze wymyślisz coś mądrzejszego niż ja, zrobisz coś lepszego dla ludzi. Tak, na pewno tak będzie. I dlatego ja ciebie nie namawiam do siebie. Tylko mi żal, bo myślałem... - głos go raptownie zawiódł. - Żal ci - szepnęła - a mówisz tak, jakbyś mnie chciał na zawsze od siebie odłączyć. Ale może to już za późno starać się o to, Marcyś... Bo ja... pójdę z tobą... z wami... I jak przyjdzie czas, że przydadzą się... nawet ci... najmniej udolni... będę tam, gdzie ty, jak długo będę wiedzieć, że służysz honorowi czy tam... Nie - zaprzeczyła sobie. - Pójdę z tobą nawet wtedy, kiedy to będzie sprzeczne ze wszystkim, w co wierzę... nawet jeśli zrobisz coś złego... tak, wtedy tym bardziej, bo... - Bo?... - spytał miękko. - Ale ty znów siedzisz na tym oknie - porwał się ku niej. - Zejdź. Ja się zaraz tak strasznie o ciebie boję. No, zejdź. - ...bo... nie wiem... nie mogę inaczej - dokończyła szeptem ustami w jego ustach. Z chwilą kiedy się znaleźli przy sobie, nie mogli już toczyć tamtej rozmowy. - Jak twoje włosy świecą w słońcu - zachwycał się Marcin kołysząc ją w objęciach. - Już tylko patrzeć na to... tyle szczęścia. Coś ty powiedziała? Nie wiesz sama... Byłabyś ze mną nawet... I teraz właśnie chcesz odjechać! - uprzytomnił sobie nagle z rozpaczą. - Nie, ty tak nie odjedziesz ode mnie. Agniś jedyna! Słyszysz? jedyna... Nie chodźmy nigdzie. Zostańmy tu. Zamknijmy się... A potem niech się dzieje, co chce. Przekręcił klucz w drzwiach i natychmiast odkręcił go z powrotem. Siadł ciężko na wspartym o ścianę krześle, które się pod nim zachwiało. - Uważaj - ostrzegła go Agnieszka. - Bo ja widzę, że tam zaraz noga wyleci. Marcin przesiadł się na kanapę. Agnieszka spojrzała na jego twarz, zmienioną przez wysiłek zmagania się ze sobą, i choć zabolał ją taki obrót rzeczy - wyszła naprzeciw z pomocą. - No, już nic. Już dobrze - uśmiechnęła się z daleka. - I wiesz, kochany, jedźmy jednak do Les Avants. Ja tam jeszcze nie byłam. Tam sobie coś zjemy. Coś lepszego niż te świństwa u Sztoka. Będzie przyjemnie. Marcin westchnął kiwając głową i Agnieszka przyjrzawszy mu się uczuła, że to nie jest koniec rozterki. Jednak wyszli i niebawem pięli się zębatą kolejką pod górę. Coraz to nowe pasma gór występowały na widownię i coraz szerzej rozściełało się przed oczyma wzdęte, spiętrzone łono ziemi, powleczone błękitną mgiełką oddalenia. Spoczęli na zielonym zboczu, sterczącym jak samotny skrawek rzeczywistości śród nacierającego ze wszystkich stron modrego snu. Ale narcyzy już przekwitły. W miejscach, gdzie turyści nie poczynili spustoszeń, widać było przeważnie suche, przejrzyste płatki. Marcin i Agnieszka zjedli obiad w gospodzie i napili się wina Chianti. Potem długo leżeli w trawie, zupełnie sami, trzymając się za rękę i wpatrując w przepływ, znikanie i powstawanie nasiąkniętych białym blaskiem obłoków. Marcin rzekł nagle: - Och, jak nam dobrze... - I zaraz potem: - Nie mów mnie nigdy takich rzeczy, jak tam, w pokoju. Że byłabyś ze mną, cokolwiek bym uczynił. Tobie nie wolno zrzekać się siebie, dla nikogo... - Och, zdaje mi się... - odparła sennie, gryząc źdźbło trawy - że nigdy nie przestałabym być sobą. Nawet wtedy. - Tak - przyznał z żarem. - Tracić siebie dla drugich to jest właśnie odnajdywać najprawdziwszego siebie. Ty to potrafisz... Iść z tym, kogo pokochasz, na samo dno piekła, niedoli, grzechu... - Za wielkie słowa - westchnęła z humorem. - Nie potrafimy sobie dać rady z dużo łatwiejszymi rzeczami. - Nie, bo widzisz. Ja jestem zły, ale ja też mam to na widoku. Tyś to dobrze powiedziała, przedtem. Żebym widział tylko sprawę, wszystko byłoby prostsze. Ale trzeba przecież zawsze, żeby drugiemu człowiekowi było lepiej. Tobie musi być lepiej niż mnie. Obróciła się ku niemu pytająco i wsparła głowę na ręce. - Ej, Marcyś. Czuję, że już znów zaczynasz kręcić mną jak Cygan słońcem - usiłowała żartować. Marcin przymknął oczy, jakby nie chcąc widzieć jej powabnego ukośnego uśmiechu. - Ze mną nie może ci być lepiej - wyjaśnił. - Wciąż powtarzam: żadnej pewności, żadnego bezpieczeństwa, żadnego oparcia. - Zdaje ci się, że ja właśnie pewności, bezpieczeństwa i oparcia w tobie szukam? - Nie... to jest - nie wiem. Ale ty jesteś jeszcze przecież takie dziecko. Jednak dziecko. Odważne tym, że nieświadome zasadzek ani podstępów życia. Ale ja jestem ich świadom. I muszę wciąż uprzytamniać sobie i tobie gorzką prawdę. Bo poza wszystkim, co wiesz... ja jeszcze i gospodarczo, to jest majątkowo jestem... - Marcyś! - A tak. Muszę myśleć i o tym. Mój papo wyrzekł się mnie prawie. Przysyła mi coś tam czasem, chyba z litości dla matki, która nade mną płacze. Ale na żadną uczciwą pomoc z domu liczyć nie mogę. Dorabiam trochę korespondencjami do naszych pism. To starcza ledwo na mieszkanie, czesne i wikt u Sztoka. A poza tym, już mówiłem, że mnie partia w każdej chwili może odwołać do kraju, a tam... czy ty możesz sobie wyobrazić dom... dziecko... W tych warunkach nie ma ani miejsca, ani chleba na dwoje. Agnieszka przypatrywała mu się mrużąc i otwierając na przemian oczy. - O tych rzeczach w ogóle nie może być między nami mowy - rzekła wreszcie. - Ja na niczyj chleb nie liczę i będę jeść ten, który sama zarobię. - Obawiam się, żebym ja nie musiał jeść twojego - mruknął ponuro. - Och, Marcyś, po co ten cały dramat? Jadłbyś mój albo ja bym jadła twój, gdyby tak z kolei losu wypadło. Że też to ty masz takie przesądy. Nastało milczenie, śród którego słychać było oddech wyruszającego skądciś pociągu i podmuchy wiatru niecące wątły szmer w bujnych trawach. Marcin wyciągnął poprzez zioła dłoń do Agnieszki. - Gniewasz się? Zaczęła mówić po cichu: - Mimo że wszystko temu przeczy... w tobie... tylko w tobie jest moja pewność, moje bezpieczeństwo, mój dom. Wszystko, co wygadujesz... Stoję pod tym, jak pod jakim deszczem... pod burzą... i tak chcę stać... tak iść... tak sobie upodobałam. Marcin usiadł na trawie i zakrył rękoma twarz. - Boże mój... Słuchać takich cudów... Głupieć po prostu ze szczęścia i mieć w sobie to, co ci muszę powiedzieć!... Agnieszka podniosła się czując, że blednie. - Marcin... co się stało? Odruchowo przygarnęli się do siebie, jak zawsze, kiedy czuli, że osaczają ich zmory. - Nic... Nie bój się - prosił Marcin całując. - Ty drżysz cała. Co za bestia ze mnie, żeby cię tak przestraszyć. No cicho już, najmilsza. Spokojnie... Ja powiem... wszystko powiem. - Ja czułam... wiedziałam od rana, że ty coś... kryjesz... - westchnęła dobywając się z jego uścisku. - Nie. Ja nie kryłem. Chciałem odwlec... Przez egoizm chciałem odwlec tę chwilę. Człowiek wykręca się od losu, jak może... Ale nie histeryzujmy: - Stało się to - podjął po chwili milczenia - że wczoraj poczta zwróciła mi list, który pisałem... do tamtej. Czysty przypadek. Pisałem do Krakowa, a Diany już tam nie ma. Jest zapewne w Królestwie i oczywiście, jak zawsze w takich wypadkach - bez adresu... - Diana - myślała Agnieszka - czy to pseudonim, czy imię takie śliczne? - Ale nabrała ducha. - I ten przypadek - spytała - zmienił tak wiele? - W moich uczuciach nic. Ale zawsze... Miałem, widzisz, wrażenie, że to zostało skończone i zamknięte. A teraz widzę, że nic się nie chce za mną zamknąć. Może dlatego tak myślę, że jednocześnie... Bo to jeszcze nie wszystko. Tak się złożyło... W życiu składa się czasem tak symbolicznie... Jednocześnie dostałem list z Paryża... - I co? - spytała Agnieszka ściskając zęby. Czuła, że nie może powściągnąć drgania w lewym policzku i to ją strasznie drażniło. - List pełen takiego żalu, smutku, rozpaczy... Proszący o widzenie... - Aha - rzekła mściwie - to dlatego przygotowałeś te wszystkie argumenty gospodarcze, ideowe, społeczne... Świetnie to było zrobione. Tylko to wszystko niepotrzebne... - Agniś!... - ...niepotrzebne - podniosła głos. - Szkoda zachodu. Wystarczyło powiedzieć po prostu. Ale ty nic nie robisz po prostu. I nie wiem, po co była ta komedia... miłosna, tam u ciebie... Żeby mi było na wszelki wypadek więcej żal czy co? - Jakaś ty okrutna i niesprawiedliwa! Komedia? Sama wiesz, że bredzisz. Przygotowane argumenty? Nie na korzyść Paryża je przygotowałem, bądź pewna. I wierz mi albo nie wierz, ale dzisiejszy dzień... Wolałbym leżeć teraz martwy gdzieś na ulicach Łodzi czy Warszawy... - Zaczyna się. Och, to igranie słowami. Jak ja tego nie lubię! - A tak, wolałbym to niż być zmuszony wyrzec się ciebie. A jednak jestem zmuszony prosić cię... zostaw mnie samego na tej pustej drodze, na której nie ma nic z tego, czym się cieszą ludzie osiadli, nic dla szczęścia osobistego. - Czy to może do Paryża wiedzie ta droga bez szczęścia osobistego? - spytała walcząc z nieoczekiwanym współczuciem, które w niej wołało: - Jedź - niech ona tak nie cierpi! - Nie, nie do Paryża. Nie krzywdź mnie tak, dziewczyno - chciej mnie przecież wysłuchać. Nie jadę do Paryża - chociaż... może powinienem. Boję się o nią. A może... mam złe sumienie i dlatego przesadzam. Ona jest, zdaje się, rozsądniejsza, niż myślę. Tylko szkoda, żeś nie dała mi wtedy napisać. Teraz, po tym liście, będzie trudniej. Ale uczynię to. Spróbuję wytłumaczyć. - A teraz widzisz - tak. - Marcin odetchnął głęboko, patrząc Agnieszce prosto w oczy. - Uprzytomniłem sobie w całej pełni wczoraj... dziś rano... po tych listach, że nie mogę wyplątać się z tych spraw, jak długo chcę między nimi wybierać. Nie wiem. Może miłość, jeśli już była, nigdy się na dobre nie kończy. Chyba że ktoś umrze, wtedy dopiero, przynajmniej w życiowym znaczeniu, wszystko się kończy. A podjąć tę zawiłość... choćbyś ty... choćbyśmy oboje na to poszli... Nie, dziecko. Ciebie szkoda na to szarpanie się uczuć... a ja nie mam prawa... tyle czasu, tyle miejsca poświęcać... Nie! Skoro te sprawy nie chcą się dla mnie skończyć - ja się dla nich skończę. I możesz być spokojna. Nie byłem z nikim - i nie będę z nikim. Chcę żyć sam. - "Nie byłem z nikim"? Co to znaczy? - W Agnieszce wszystko zadrgało. Jakże miała mu wytłumaczyć, że na tę wiadomość utraciła resztę spokoju. Stali chwilę w milczeniu wśród przedwieczornego wiatru, który wiał lekko i nieustannie z gór ku dolinom. Agnieszka rozejrzała się wkoło. Świat jest piękny, życie czarowne, właśnie na to, żeby tym straszniej bolały podstępne ciosy losu. Tak więc nadciągało nieodwołalnie to, co czaiło się od początku w niezrozumiałych zwrotach, smutkach, zapowiedziach Marcina. - Nie wiem - usłyszała - jak to będzie... Czy wytrzymam... Ale uczynię tę próbę. Miłość pochłania mnie zanadto, nie mogę rozpętywać w sobie nieobliczalnych sił, które... Ja nie należę do siebie. Należę do sprawy - bez reszty - oświadczył surowo. - To brzmi jak w tragicznej powieści? - dodał spostrzegłszy szczególny wyraz jej twarzy. - Może. Na to nie mogę poradzić. - O ciebie najmniej się boję - dodał. - Tyś lepsza, większa od nas, tyś mocna, dasz sobie radę. - Na to, żeby być z tobą, jestem zbyt słabym dzieckiem, ale na to, żeby samej dać sobie radę... - zamilkła uczuwszy w tych słowach smak perfidii. - Ty nigdy nie będziesz sama, boś ty w zgodzie ze światem i z życiem. Agnieszka zobaczyła na twarzy Marcina wyraz tak niekłamanej boleści, że serce się jej ścisnęło. - Mam jedną prośbę - rzekła porywczo. - Nie myśl o mnie nigdy, że jestem lepsza od ciebie. Jestem gorsza. I nie wiedząc dobrze, co ją do tego pcha: żal, nadzieja zyskania czegoś czy chęć brutalnego ułatwienia mu rozłąki - opowiedziała nagle swoje przejście z Januszem. Marcin przy pierwszych słowach jęknął, ale uczuwszy, że jej ciężko to mówić, zapomniał o sobie. Wziął ją za rękę i, póki mówiła, trzymał ściskając mocno, z tą chęcią dodania otuchy, z jaką ściska się rękę kogoś bliskiego i drogiego, by mu pomóc znieść dotkliwie bolesny zabieg chirurgiczny. Gdy niebawem schodzili w milczeniu ku stacji, Agnieszka myślała ze zdziwieniem, że o ile z Januszem rozłączały ją nawet pocałunki, z Marcinem łączyły ją i zbliżały nawet najbardziej gorzkie nieporozumienia. Nastawał zmierzch. Za leżącym w otchłani między górami jeziorem czarne, płaskie pasmo Jury francuskiej nurzało się w ostatkach rudej pożogi. Smugi chmur na zachodzie szarzały pomału na popiół. Z przeciwnej strony Alpy Berneńskie, Dent du Midi i Rochers de Naye jaśniały czystym lazurem i olśniewającą bielą szczytów, jakby tam właśnie na wschodzie kończył się w przepychu świateł dzień. - Jak to dobrze - pomyślała Agnieszka - że zapomniałam tego listu do domu. - Jutro - rzekła głośno - wyślę depeszę i wiesz, pojutrze wyjadę. - Musisz? Dlaczego taki pośpiech? - zasmucił się, jakby zdjęty pokusą odwrócenia swych bezlitosnych postanowień. - Tak chcę. Co trzeba skończyć, trzeba skończyć - szepnęła odwracając głowę, żeby nie spostrzegł znękanego wyrazu jej twarzy. Na szczytach Alp zapłonęły rumiane odblaski zorzy. Agnieszka wyjeżdżała do domu pod wrażeniem dobroci Marcina. Pomógł jej zapakować rzeczy, wypisał godziny pociągów na całą podróż, urządził miejsce w przedziale, zakupił na drogę owoców, czekolady i róż, znalazł nawet słój, w którym ustawił je na przyokiennym stoliku. Zabiegał i opiekował się nią tak umiejętnie i czule, że to wzbudziło w niej na nowo żałość i bunt. Gdyż rozstawała się z nim jako z człowiekiem niezdolnym do zasnucia potocznego i przeciętnego życia, tymczasem przez wszystkie ostatnie chwile widziała go w tej postaci, w której zdawał się stworzonym do umilania i ułatwiania każdej godziny dnia, troskającym się o najmniejsze drobiazgi. Czuła, że krzątając się wspólnie koło przygotowań do drogi, stają się sobie bliscy w ten poufny sposób, jaki wynika z miłości ogarniającej całe bez reszty istnienie w jego zarówno wzniosłych, jak poziomych przejawach. A jednak rozstawali się i nie mieli się spotkać. Patrząc na krople wody, spadające z drgających od wstrząśnień pociągu róż, myślała, jak to dziwnie, że jeszcze przed kilku dniami drżała o niego, gdy nie przyszedł w oznaczonej godzinie, a teraz nie będą o sobie nic wiedzieć przez tygodnie, miesiące, może lata. Marcin miał porzucić Lozannę, wybierał się do Anglii, a ona? Sama jeszcze nie wiedziała, co zrobi z sobą; będzie musiała wrócić, aby zdać jesienią egzamin, jednak żyć dalej w tych miejscach, gdzie wszystko będzie przypominać chwile utraconego szczęścia, zdawało jej się na razie niepodobieństwem. Po przebyciu granicy szwajcarskiej usiłowała spać. Ale choć pociąg był pośpieszny i zatrzymywał się nieczęsto, na każdej stacji ktoś wsiadał albo wysiadał. Ostre światła dworców, turkot wózków dochodzący z peronu, luźny chrobot odsuwanych i zasuwanych drzwiczek przedziału, rozmowy i borykanie się tragarzy z bagażami budziły ją wciąż z drzemki. Dopiero o północy uciszyło się, wszelki ruch w pociągu jakby zamarł, słychać było tylko różnolite odgłosy jego biegu. Lecz Agnieszka była już najzupełniej wybita ze snu, myśli tłoczyły się i następowały na siebie, krążąc uparcie koło spraw związanych z Marcinem. Przywodziły na pamięć strzępy rozmów toczonych w Les Avants i przedtem rano i wyrzucała sobie, że nie stowarzyszyła się z nim bardziej czynnie choćby w pracy nad organizacją związków niepodległościowych. To by ich łączyło ze sobą mimo wszystko, na tym gruncie musieliby się spotykać i nadal, a wtedy... Odpędzała tę pobudkę osobistej natury dziwiąc się, że nawet ona nie czyniła jej szczególnie usposobioną do pracy politycznej. - To niepojęte - myślała - zawsze z taką łatwością przystawałam do każdego środowiska, w którym zdarzyło mi się żyć. Tak, ale tamte rzeczy, dom, szkoła, uniwersytet, istniały jakoś same przez się, były tak... organicznie związane z życiem, a partie są tak jakoś sztucznie zrobione. Raptem przypomniała sobie entuzjazm, który nią był owładnął pod koniec niepodległościowego zebrania. Alboż to było sztuczne, alboż to nie wyrasta z życia... z niej... I niepodległość, i krzywda społeczna? - Więc czemuż się tym zespołom opieram, choć im sprzyjam - rozpaczała. Przecież chciałam wszystkiemu sprostać. Więc jednak boję się w czymś zatracić siebie? Nie, nie, tylko tak mi się jakoś zdaje, że tego rodzaju działalność wymaga większej odpowiedzialności, niźli codzienne twórcze prace i że ci, co się do niej biorą, nie myślą o tym. A może myślą tylko ja się boję tej większej odpowiedzialności? Choć kto wie, czy to, za co ma się w życiu ponosić odpowiedzialność, nie jest z góry wyznaczone i przez jakiś wyższy rozum wskazane? I pewno jak trafię na to, co do mnie będzie należało, to nie zlęknę się największego ryzyka, największej odpowiedzialności. A jeśli nie usłyszę tego wyższego głosu, nie rozpoznam, nie stanę na wezwanie? Usłyszę i rozpoznam - uspokajała się i znów popadała w zwątpienie. - A może to tylko wymówka lenistwa i tchórzostwa? Może to pycha mną włada? Może strach, że będę w tym tłumie działaczy wlec się ostatnia, kiedy w jakichś takich bezpośrednich zadaniach na własną rękę... Ale bo to ja widzę jasno i te bezpośrednie zadania? O Boże, jeśliś jest, oświeć mnie, wspomóż - modliła się. I znowu: - Marcin mówi, że służyć Polsce, służyć społeczności można dziś tylko pracą polityczną, spiskiem, walką... Niepostrzeżenie wszczęła z nim rodzaj sporu. - Tak twierdzisz? - myślała. - A mnie się zdaje, że ze sprawy społecznej nikt się nie wykręci. Być aspołecznym niepodobna. To absurd. Zawsze się społeczności służy albo szkodzi, ale to niezależy od działania politycznego, ale od tego, jakim się jest człowiekiem. Jedni jej służą, drudzy - szkodzą. Czy myślisz, że ja jestem takim człowiekiem, który mógłby jej szkodzić? Zobaczysz, taka, jaka jestem, pełna przywar, zrobię więcej niż ci, co się muszą podtrzymywać wielkimi hasłami - pyszniła się. - Sam powiadałeś wtedy na zebraniu, że ogólne rzeczy realizują się w poszczególnych... - A potem zaraz gromiła się. - Nie, nie, ja nic nie zrobię! Ach, jestem niczym! Nagle coś jej zaczęło przeszkadzać; postać panny Woynarowskiej nasunęła się przed oczy, taka, jaka została jej w pamięci z wizyty w Serbinowie przed czterema laty. Powody, którymi Marcin usprawiedliwił ostateczne ich zerwanie, zbladły raptownie. Alboż ona była mu bliska ideowo, ta panienka w eleganckim kostiumie do konnej jazdy? A jednak o nią, o jej list wszystko się w końcu rozbiło. Jej rozpacz dopiero wzruszyła to przewrotne serce do tego stopnia, że się postanowiło "oddać bez reszty sprawie". Piekąca zazdrość przeszyła na wskroś Agnieszkę i natychmiast przepadła. Nie, nie. Marcin mówił prawdę. Nie panna Woynarowska była przyczyną ich rozłąki, tylko tragiczność czasów, ale cóż stąd, cóż stąd? Czymkolwiek zadać ranę - krew z niej ciecze jednako. Zdjął ją ślepy żal do nieubłaganego losu, lecz i żal nie trwał długo, ustąpił miejsca dręczącym wątpliwościom. Rewolucja, ofiarna służba sprawie nakazująca wyrzeczenia, w tym było prawdziwie coś niby dopust losu. A jednak czuła niejasno, że ta granica, gdzie pozostaje tylko schylić głowę pod fatalnym wyrokiem, nie tu się wcale zaczyna. Że nawet gdy tak patrzeć na rzeczy, to cofnęli się, rozbiegli przed rozwiązaniem trudności, co przerastały nie ich siły, tylko ich męstwo; choć Marcin właśnie w imię męstwa... Koło drugiej nad ranem w skłopotanych myślach Agnieszki powstała luka. Zmorzył ją sen i śniło jej się coś przygnębiająco smutnego, co jednak, otwarłszy oczy, natychmiast zapomniała. Zostało jej tylko wrażenie takiej żałości i niemożności życia, że jęknęła. - Umrę bez ciebie, chłopcze - rzekła głośno, a siedząca naprzeciwko dama z krągłymi jak u ptaka oczyma spojrzała na nią zdziwiona. Lecz w młodości bywamy tyle samo skłonni umierać z każdej niedoli, co nie wierzyć, aby nas jakakolwiek mogła spotkać. Obróciwszy głowę Agnieszka spojrzała na pąki róż, które przez noc rozkwitły - i uśmiechnęła się do nich. Niee! Marcin, ten, który dał jej róże, który miał taki wyraz twarzy przy pożegnaniu, on, ten tkliwy i kochany, mógłby ją chcieć na zawsze porzucić? Nonsens! Czyste niepodobieństwo! Smutek zaczął się wycofywać w niedostępne zakątki duszy. Dzieje ostatnich kilku dni zdawały się ciężkim snem, w którym coś niewyraźnie, ale i nieodparcie spodziewało się przebudzenia do jasnej rzeczywistości. Zerwała się raźno, przeciągnęła, wyjęła z podręcznej walizeczki wodę kolońską, ręcznik, mydło, grzebień i poszła do toalety. Spojrzawszy w lustro zamroczyła się trochę. - Nie - czy można powrócić... Czy w ogóle można kochać się w takiej kobiecie? - westchnęła. Ale już czesząc swe wielkie włosy, w których elektryczność trzaskała pod grzebieniem, śmiała się w duchu, powtarzając swawolnie: - A jednak... A pomimo to... Przypomniał się jej nagle Janusz. Był taki piękny, a nie czuł się szczęśliwy i szukał właśnie jej, niedoskonałej, pełnej braków, i ona mu się podobała. Dobrze wie, jak mu się podobała! Wróciwszy do przedziału wciąż jeszcze myślała o tym. Dziwna rzecz, teraz, kiedy nabyła nie wiedzieć skąd pewności, że Marcin do niej wróci, poczuła się zdolna zapomnieć o nim. Janusz... gdzie on jest teraz? Może go zobaczy w Kalińcu? A jeśli zejdą się znowu? "Miłość, jeśli już była, nigdy nie kończy się na dobre" - to twoje słowa, Marcyś. Tylko... czy to była miłość? Była, nie była! A potem spotkają się za jaki rok, dwa... z kim? Z Marcinem, rzecz prosta, i on się dowie, i zawoła, jak wtedy na Pont Chauderon: - To niemożliwe, nieprawda, co za okrutne żarty! - zaś ona jemu odpowie: - To jest prawda, mój drogi. Przeciągnąłeś strunę. Za późno. Jestem żoną Janusza - plotła trzy po trzy. Stanęła w korytarzu przy oknie i patrzyła w mijany krajobraz. Nad wąskim pasemkiem równin kłębiło się nieogarnione mnóstwo nieba pełnego chmur, blasków i błękitów. Ale już niebawem pola zaczęły się garbić i wyginać, gładkie płaszczyzny rozpięły się na nieboskłonie czarownymi wzgórzami. Dały się słyszeć echa, jakby kilka pociągów ścigało się poprzez wzgórki, doliny. Za chwilę pociąg wbiegł między lasy, jego rozproszony w przestrzeni łoskot wracał jakby do siebie, skupiał się, wzmacniał. - Co za rozmaitość, co za wesele - cieszyła się Agnieszka. Wszystko, na co patrzyła, jakby zmówiło się, żeby zadać kłam utrapieniom. I już wtedy nie było potrzeba tej pociechy, do której się z takim trudem dowlokła. Mógł już Marcin nie wracać, mógł już Janusz nie nęcić. Sam krajobraz wzniecał w całym jestestwie dostateczne poczucie szczęśliwości, rozpalał chęć do życia, do jakiegokolwiek życia, byle tylko ze wszystkich swoich sił żyć a żyć. A może to nie tylko krajobraz? Bo po chwili przestała patrzeć, a radość nie malała bynajmniej, tylko rosła. W przedziale byli teraz jacyś ludzie, rodzice z dziewczynkami, delikatne i kulturalne latorośle mieszczańskiego rodu z Bremy. Agnieszka bez namysłu wdała się w rozmowę, zawarła znajomość, niemal przyjaźń. A więc znów nikt jej z niczego nie odarł, dość ma jeszcze siebie dla wszystkich. Może rozdawać bez rachuby uśmiechy, słowa, serca, ma chyba w piersi ze sto bijących serc. Bierzcie wszystkie, odrosną. W południe zjadła w towarzystwie bremeńskiej rodziny obiad w restauracyjnym wagonie. Co za okna wspaniałe, jakie wesołe stoliki, patrzcie no, ludzie, ile na tym świecie wygody, ładnych rzeczy, przyjemnych ludzi. Po obiedzie osądziła, że już dość tej uciechy bez granic. Wróciła myślą do swych bolesnych spraw, ale spraw tych jakby nie było, szumne rozradowanie zatopiło je w sobie. Skąd brała się ta szczęśliwość, czym była usprawiedliwiona, jakie miała powody? Żadnych. - Wszystkie nasze smutki są rzeczywiste, wszystkie radości - urojone - myślała Agnieszka usiłując pognębić ten nieodpowiedni dla jej obecnego położenia stan ducha. - Tylko czemu ja te urojoną radość odczuwam silniej niż wszystko, co mnie smuci - dociekała i nie mogła tej myśli dosnuć do końca, dopełnić żadnym wnioskiem. Bo cieszyły ją, ma się rozumieć, i różne sprawy życiowe - czyż w domu nie mawiano, że rada jest byle czemu? Ale ta radość, która przychodziła nie wiadomo skąd, bez powodu, a nawet na przekór powodom, ta była radością bez skazy i ona, tak, nie pojednanie z Marcinem, nie to lub tamto, ale ona była jedynie tą do gruntu prawdziwą rzeczywistością, wobec której wszystko złe i dobre tej ziemi zdawało się nieco ciężkawym snem. I była taka wszechwładna, że - kto wie - życie to jeszcze pokaże, ale kto wie, czy jest do pomyślenia taka klęska, która by się mogła wobec niej ostać. Tylko... czym jest, o czym świadczy ta radość? W Berlinie trzeba było się przesiąść do pociągu idącego z Friedrichstrasse Bahnhof przez Żegań i Leszno ku Kalińcowi. Agnieszka czekała na ten pociąg około dwu godzin. Był już wieczór. Siedziała w rozległej, wpuszczonej w ziemię hali restauracyjnej pijąc kawę z ciężkiej filiżanki, której grubość zwiększała jeszcze wrażenie cienkości płynu. Przed sobą miała okno rozciągające się pod sufitem przez całą szerokość licowej ściany i położone tuż nad chodnikiem ulicy. Gdy gwar dworca na mgnienie przycichał, słychać było za ciemną szybą chrobot kroków. Nad halą raz po raz przelatywały z grzmotem pociągi. Agnieszka z trudem usiłowała sobie uprzytomnić, że jest dziewczyną porzuconą przez kochanka, zaś wszystko, co widzi dokoła, to Niemcy, kraj nieprzyjaciół gnębiących znaczną część jej narodu. - O tym nie wolno ani na chwilę zapominać - strofowała się, ale nie mogła się pozbyć uczucia, że wszystko, co się dzieje dokoła, jest po prostu jej własnym życiem. - O, jakby to było dobrze - szalały myśli - żyć tak nieosobiście, ale nie w znaczeniu poświęcenia, jak chce Marcin, tylko tak jakoś, żeby brać udział w każdej pracy, świętować w każdym święcie, nie znać, co to jest obcy człowiek, wszystko każdemu ofiarować, a z nikim nie wiązać się wyłącznie. Umieć zniknąć bezimiennie w gromadzie, a zostać mimo to sobą, zaznaczyć w świecie swój ślad, jedyny, niepowtarzalny... Myśli te, ledwo błysnąwszy, wnet przepadały niby przedwczesne ukazanie się dalekiego szczytu i skrycie się go w załamaniach, zakrętach bliższej drogi. I przywiodły ją na powrót, choć w nowy, nieprzewidziany sposób do Marcina. - Widzisz, Marcyś, no widzisz - przymilała się - że i ja do tego, choć inaczej, dochodzę - widzisz, jaka ze mnie indywidualistka! - Zapragnęła co prędzej podzielić się z nim tym, co przeżywała. Niechże i on pije z tego zdroju radości. I niech wie, że znalazła siłę, że może o nią być w istocie spokojny. Zrobiło jej się go bardzo żal. Pewno smuci się, biedak, dręczy, jak tylko on to potrafi. Zresztą szczęściu jej zaczynało czegoś brakować w miarę, jak mijały godziny, a on nic o nim nie wiedział. Cóż stąd, że ze sobą zerwali. Udzielić trochę radości ma prawo każdy każdemu. Podszedłszy do bufetu zaczęła okręcać wiatraczek z pocztówkami. Wybrała rytowany widoczek miasta Weimar. Weimar - bo Goethe. Zapisawszy nie tylko miejsce dla korespondencji, ale i wszystkie marginesy dokoła akwafortki, dokupiła drugą pocztówkę, potem trzecią. - "I wiesz, kochany - kończyła na czwartej - naszą jedyną stratą byłoby, gdybyśmy utracili zdolność do takiego usposobienia ducha, jak ja mam teraz. Ale i ty je masz w sobie, na pewno, a póki ono trwa, to cokolwiek mielibyśmy jeszcze przecierpieć, ty w jednej dalekiej stronie, ja - w drugiej - życie nie będzie klęską, zobaczysz..." Długo trzymała rękę z pocztówkami w otworze skrzynki, nim je wpuściła. Stuknęły o dno. - Chyba go jeszcze zastaną w Lozannie. Zastaną! - pomyślała. Zaraz, jak tylko znalazła się w wagonie idącym do kraju, zasnęła mocno, z poczuciem, że przeżywa nie porażkę, ale tryumf miłości. Dopiero kiedy na peronie w Kalińcu zobaczyła matkę, rozpłakała się w jej objęciach. Maria Dąbrowska Noce i dnie Tom IV Wiatr w oczy Część pierwsza Część druga Nasza Księgarnia Warszawa 1996 Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski Tom IV Wiatr w oczy Część pierwsza 1 Pewnego czerwcowego popołudnia pani Barbara wyszła na drogę "ku przełazkowi", żeby wyjrzeć, czy Bogumił albo Agnieszka nie idą na podwieczorek. Ujrzawszy tuman kurzu, w którym rozlegał się gwałtowny trzask i klekot, przysłoniła oczy od stojącego nad łąką słońca i pomyślała: - Ci fornale jeżdżą jak opętani. Jeszcze który kiedy kark skręci. I o mało nie padła trupem, gdy na luźnych, podskakujących deskach rozpędzonego drabiniastego wozu spostrzegła stojącą... Agnieszkę! Była pewna, że ją konie poniosły, i chwilę biegła za wozem, krzycząc. - Jak ty możesz - wymawiała potem - coś podobnego wyprawiać? Agnieszka bezskutecznie usiłowała jej wytłumaczyć, że nie od razu jeździła tak ryzykownie, doszła do wprawy stopniowo i pomału, ćwicząc się blisko trzy tygodnie w zwożeniu siana i zielonki. Pani Barbara nie widziała mnóstwa co dzień odrobinę dalej posuwanych prób zręczności, z których najśmielsza była tylko jeszcze jednym, nieznacznym i łatwym krokiem naprzód wobec poprzednich. Widziała jedynie ostateczny wynik, zdający jej się karkołomnym szaleństwem. - Ja wiem, jak do tego doszłaś - mówiła z żalem - ale co widzę, to widzę, a widzę, że to się nie obejdzie bez wypadku. Rozumiem - powozić rozsądnie, przecież nieraz braliście na szosie lejce od Klimeckiego i nic wam nie mówiłam. Ale to, co ty robisz, uważam za czystą wariację. Agnieszka nie mogła matki przekonać, że powodować parą dobrze ułożonych kasztanków po gładkiej szosie, na wygodnym koziołku pod okiem Klimeckiego nie jest żadną umiejętnością. Dopiero podołać czemuś w najgorszych, najtrudniejszych warunkach daje niejakie zadowolenie. Przeprowadzić na przykład cało pełny wóz koniczyny przez niedogodny przejazd na rowie było wszak lepszym sprostaniem tej czynności niż przejechanie przez tuż obok się znajdujący bezpieczny mostek. Tak jakby człowiek, ułatwiając sobie na wszelki sposób życie i pracę, gardził jednocześnie zyskanymi udogodnieniami i wolał się bez nich obywać. - A ja ci mówię, nie kuś losu - ostrzegała pani Barbara. - O to jedno byłam przynajmniej spokojna, że nie czepiają się ciebie głupstwa, dobre najwyżej dla Tomaszka. Szanuję każde zajęcie, ale kształcisz się przecie nie na to, żeby zwozić zielonkę. I czy naprawdę pociągają cię te grube roboty? Nigdy przedtem nie objawiałaś specjalnej chęci do takich rzeczy. Agnieszka odpowiedziała w zadumie: - Nie wiem. Teraz mam jakąś chęć do wszystkiego. W samej rzeczy Agnieszka zaraz po przyjeździe wzięła się do ciężkiej roboty, pracując bądź w domu i ogrodzie, bądź w podwórzu, a nawet i w polu. Bogumił rad spoglądał na gospodarskie zainteresowania najstarszej córki. Mówił, że widać zdatna jest do wszystkiego, taki z niej człowiek, na jakiego zapowiadał się niegdyś Piotruś. Pani Barbara nie lubiła jednak porównywania kogokolwiek z dzieckiem, które - najpierw było nad wszelkie porównanie, a potem - umarło tak wcześnie. Agnieszka nie wyglądała, co prawda, na to, żeby mogła z łatwością stracić zdrowie lub życie. Budziła nieograniczone zaufanie do swych sił i wytrzymałości, zdawała się chwilami wprost niezniszczalna. Lecz alboż i Piotruś nie był taki? A zaszkodził mu, i to na śmierć, jeden głupi zimowy spacer o zmierzchu. Zaś Agnieszka znalazła w swych prostackich zajęciach prócz wielkiego wzmocnienia na zdrowiu, także pewne korzyści duchowe. Odłożony egzamin i rozstanie z Marcinem nie zdawały się już taką porażką, skoro zwijając się przy gospodarstwie, mogła czemuś udatnie służyć. Czy wyczerpywało to jej marzenia o zadaniach życia, czy nie, podoławszy czemukolwiek nabierała otuchy, że podoła wszystkiemu, także i temu, co ją chwilowo zawiodło. I, prawdę mówiąc, dopiero teraz poznała, czym jest Serbinów. Miała go dotąd za błogi dom dzieciństwa, a poza tym co najwyżej za miejsce wypoczynku po sukcesach we świecie lub, jak w danym wypadku - żalu i opłakiwań po doznanych niepowodzeniach. Teraz widziała w nim znojny warsztat pracy, który ją nęcił tym bardziej, że choć tak bardzo, jak sądziła, ze wszystkim tu zrośnięta, od tej strony wciąż nie mogła tajników życia wsi opanować. Czuła, że choćby ją jeszcze sto razy bardziej kości i mięśnie bolały od roboty, jakaś cząstka tego, co się tu działo, pozostanie dla niej nieprzenikniona, bo żeby ją pojąć, trzeba być w ruchu folwarcznej maszyny życiowo zainteresowanym. Trzeba szukać w tej spoconej wrzawie nie ratunku od bólu serca i nie zdrowotnego wyładowania energii, lecz praktycznego celu i sensu życia. W jakiż to sposób osiągnąć? Stać się zwykłą robotnicą folwarczną (bo i to przychodziło jej do głowy) czy nauczyć się kierować robotami? Po swych lozańskich przeżyciach była w stanie ducha, który nie usposabiał do kierowania czymkolwiek, pragnęła raczej znaleźć się w głębi, na dnie. Praca rąk ze swymi skromnymi ambicjami i doraźnie oglądanymi wynikami zdawała jej się szczególnie pociągająca, nie brakło więc fantazjowania o zamieszkaniu w czworakach, przystaniu do bandosów i tym podobnie. Gdy jednak rankami (wieczorem była na to zbyt znużona i śpiąca) brała się do książek i skryptów uniwersyteckich, zamiary jej ulegały najzupełniejszej odmianie. Przeniknięta swoistą rozkoszą, jaką daje sama w sobie czynność umysłu badającego, szukającego i wnioskującego, dochodziła do przekonania, że tylko ten tryb życia wart jest ludzkiego zachodu. Praca umysłu i ducha zdawała jej się wtedy jedynym sposobem i najlepszego wypowiedzenia siebie, i najskuteczniejszego przysłużenia się ludziom, a także jedynym źródłem poznania otaczających zjawisk, jedyną siłą zdolną przeobrazić świat, jeśli już przeobrazić go trzeba. - A więc nauka. Lub może sztuka - myślała niekiedy, oglądając również próby swych wierszy oraz krajobrazy, malowane i rysowane po różnych zakątkach ogrodu. Kiedy indziej, zwłaszcza przy stykaniu się ze służbą folwarczną, obiecywała sobie po czasie wielkich robót zapoczątkować wśród niej - z dziećmi naukę czytania i pisania, ze starszymi głośną lekturę i pogadanki oświatowe, a działalność społeczna zdawała jej się wówczas jedynie godziwym celem życia. Tylko nie dobroczynna albo partyjna, lecz po prostu osiedlenie się na wsi w charakterze organizatorki nowego życia, nauczycielki, może lekarki. Ach, w istocie, miała chęć do wszystkiego i nęciło ją tyle rodzajów życia, że nie mogła z tym dać sobie rady. Jak tu wybrać? Czego się wyrzec, a czemu się poświęcić? Jak rozróżnić, do czego się ma zdolność twórczą, a do czego - tylko ciekawość zaznania jednego więcej wrażenia? Bo gdy coś dobrze idzie, trudno nie myśleć, że jest się do tego właśnie stworzonym, gdy źle - jakże nie chcieć tym bardziej wypróbować swych sił w dziedzinie, która zdaje się nas przerastać! Lecz gdy niektóre z tych pokus domagały się porzucenia uniwersytetu, Agnieszka spostrzegała, że ta myśl napotyka w niej na niezwalczony opór. Co gorsza, rozpoznawała, że idzie jej nie tak o uniwersytet, jak o nieuchronną konieczność powrotu do Lozanny. Jakżeby mogła inaczej dać poznać Marcinowi, że wszystko między nimi raz na zawsze skończone? Śniadowski nie odpowiedział na jej karty, wysłane z Berlina, lecz pisał był do niej widać jednocześnie, bo nazajutrz po przyjeździe do domu otrzymała od niego list nakazujący jej siłę, wytrwanie, zbawczą pracę dla drugich i tym podobne rzeczy. Bardzo pragnęła przekonać go naocznie, że już nie potrzebuje tych opiekuńczych nakazów. Z koleżeńskiej pocztówki Wadwicza wiedziała, że Marcin, wbrew zapowiedziom, nie wyjechał z Lozanny i że zamierzał pozostać tam na zimę. Lubiła wyobrażać sobie, jak będą się z nim unikali, z daleka się sobie kłaniali, ona może zaręczona z kim innym... Śród wielu spornych obrazów przyszłości ten jeden nie nastręczał żadnych zastrzeżeń, jakby dalsze dzieje zerwania z Marcinem były w jej życiu sprawą najdonioślejszą i której podjęcie niweczyło wszelkie wahania i rozterki. Dopiero pod koniec czerwca udało jej się wydalić ze świadomości niedorzeczne marzenia o tym, czego być nie miało. Pewnego dnia, gdy stwierdziła z radością, że jej projekty nie zbaczają już maniacko w kierunku Lozanny, weszła Julka i spytała, czy panienka pójdzie, jak obiecała, na pogrzeb do Łuczaków. Miano chować tego popołudnia dziecko Stasi Łuczakówny, od dwu lat Jędrzejowej Klimeckiej. - Tak, naturalnie - zerwała się Agnieszka, zaś pani Barbara rzekła, gdy odchodziły: - Narwijcie po drodze trochę kwiatów. Bo tak iść z pustymi rękoma, przypatrywać się tylko, to do niczego niepodobne. Stasia Łuczaków i Klimecczak pobrali się na koniec, choć po powrocie Jędrzeja z niewoli japońskiej skakali sobie do oczu z powodu Wawrzona Cierniaka. Lecz Wawrzon wybył znów z Serbinowa, zaś niesnaski pokłóconych kochanków skończyły się tym, że Stasia zaczęła spodziewać się dziecka. Jędrek ujął się wtedy honorem i twierdząc, że dziecka swego na poniewierkę nie da, ożenił się pomimo gniewów matki. Starzy Klimeccy nie byli na weselu, wyszli nawet na ten dzień z Serbinowa. Dopiero kiedy wnuczka przyszła na świat, zmiękli i dali się przeprosić. A tak dziecko pobratało zwaśnione rodziny i ledwo to sprawiwszy - umarło. W izbie Łuczaków, którą młode stadło zamieszkiwało razem z rodzicami, stała teraz na dwu zesuniętych krzesełkach nie malowana trumienka. Stasia w czarnym kabacie i czarnej chustce na głowie popłakiwała nad nią, powtarzając: - O, moja złota, kochana, o moja złotuchna córunia. - Jędrzej, piękny chłop z niebieskimi oczyma ocienionymi długą czarną rzęsą, stał w nogach trumienki, mając głowę sztywno wzniesioną w górę niby koń, gdy się boi. Łuczaka i młodszych sióstr Stasinych nie było, wyszły już w pole, czas nie był odpowiedni, by kto nie musi, odstawał od roboty. Łuczaczka smażyła na kuchni głośno skwierczącą słoninę, a jej najmłodszy, dwunastoletni chłopak, borykał się przed sienią ze świńmi, które miał wypędzić, żeby żarły na rowie. Wejście Agnieszki zrobiło wrażenie, rodzice ustąpili jej miejsca przy zwłokach i patrzyli nabożnie, jak składała na nich zerwane przede dworem orliki i różyczki. Łuczaczka odstawiła słoninę i uchyliła drzwi, żeby wypuścić swąd. Ze dworu weszły natychmiast dzieci kaleki Magdy Jamrozowej, gapiąc się z otwartymi ustami. - Zamknijta się, co się ciśnieta! - zgromiła je Łuczaczka, podsuwając stołek Agnieszce, która jednakże nie usiadła. Czuła się w najwyższym stopniu skrępowana tym, że zwraca na siebie uwagę. Choć obyta z dworakami i żywiąca wobec nich doniosłe zamierzenia społeczne, często, znalazłszy się między nimi, popadała w onieśmielenie. Zdawała się sobie czymś od nich gorszym i niższym, ponieważ nie potrafiłaby, jak sądziła, żyć w takich warunkach, jak oni. Nękało ją też upokarzające poczucie, że mieszka we dworze, kształci się i tym podobnie tylko na mocy odwiecznego, niepojętego w swej trwałości oszustwa. Cokolwiek mogłaby dla tych ludzi zrobić, zdawało jej się dobrodziejstwem złodzieja, udzielającego wyzutemu z dziedzictwa bratu okruchów ukradzionego mu skarbu. Zaś w danej chwili stała jak pod pręgierzem, doświadczając niedorzecznego wrażenia, że wszyscy obecni żywią do niej tajną pretensję o zgon dziecka, od którego nie mogła oderwać oczu. Jeszcze wczoraj widziała je nieopisanie brudnym, owiniętym w przepocone szmaty, niemal cuchnącym, gdyż, mimo namów dworu, nie dawano go ani umyć, ani przeodziać, żeby go nie zaziębić. Teraz leżało bardzo ładne, czyste, w białej sukience, jakby tylko wobec śmierci zdobywano się tu na wysiłek schludności. Po pewnej chwili Jędrzej wyszedł przed sień, utarł z hałasem nos, wrócił i rzekł: - Dali, kładźta wieko, bo już czas. Do izby wtargnęła stara Klimecka, skłoniła się Agnieszce i, stanąwszy nad trumienką, zaczęła wołać: - Ady czekajta, niech na nią jeszcze wejrzę! Do kogo ja też tu przyjdę, jak tej wnusi pozbyłam. Kogo ja teraz pohujtam, pokołyszę. Łuczaczka podniosła róg fartucha do oczu i obie ze Stasią zawyły wielkim głosem. Agnieszka i Julka wyszły na dwór. Dźwignięto trumienkę na dworską, zaprzęgniętą w jednego konia bryczuszkę, którą obsiedli - małoletni wuj niemowlęcia oraz dzieci sąsiadów. Starsi poszli piechotą. Stasia zanosiła się od płaczu, Jędrzej sarkał na nią: - Ady cicho bądź! Przestań! Łuczaczka i Klimecka oglądały się, czy Agnieszka idzie, nie dowierzając takiemu wyróżnieniu. Do małocińskiego kościoła nie było więcej nad dwie wiorsty, w pół godziny się zaszło. Spaśny, z odętą gębą proboszcz wyszedł jedynie na pokropek przed kościół i zaraz cofnął się. O żadnym wyprowadzeniu ani bodaj o pokropieniu w kruchcie nawet mowy nie było. To kosztuje, a Jędrzejowie mogli dać ledwie parę złotówek. Dawny proboszcz, chociaż zgryźliwy i marudny, nie był tak rachunkowy, ale po jego śmierci nastały inne porządki. Po odejściu duchownego Łuczaczka i Klimecka zaczęły narzekać, że organista nie dzwoni. - Dyć mioł zwonić. Jakie to tyż te kościelne ludzie sknyrne. Jakie chytre! Agnieszka obeszła kościół i zapukała do zakrystii. Wyjrzał organista z komżą przewieszoną przez ramię. Agnieszka czerwieniąc się wysypała mu na rękę drobne, które znalazła w kieszeni. - Może pan będzie łaskaw zadzwonić temu dziecku. - Panie Boże zapłać - odparł stropiony. - Zaraz będzie dzwonione, proszę panienki. Jakoż niebawem dzwon zaczął się odzywać, twarze poweselały, Julka spoglądała z wstydliwym uznaniem na Agnieszkę. - Te! Józek! Zwoniom! Słyszysz? Zwoniom! - gorączkowały się dzieci. - Dziecioki! Nie krzyczta kole kościoła! Nie rozłaźta się! Dali! Bierzta trumnę! Cztery drobne dziewczynki podjęły z pomocą Jędrzeja trumienkę i poniosły ją na dwu ręcznikach. - Nie lećta, nie lećta - strofowały je baby. - Toć zdążyta. Nieśta prosto! Co to, nie umiecie nieść prosto? Cośta tak łokcie pokurczyły? Wyciągta ręce! Toć nie taki ciężar. Teraz i Jędrzej dogadywał. - Patrz na przodek jedna z drugą, a nie na trumnę, bo się jeszcze obalisz. Nie bój się, trumna ci nie ucieknie. Gdy wchodzili na cmentarz, dzwon przestał dzwonić, słychać było tylko skowronki pod upalnym niebem bez chmurki. Na dnie świeżego dołu stał grabarz i wyrzucał ostatnie pecyny grudy. Skończywszy, wylazł i ustawił trumienkę na parcianych pasach. We dwu z Jędrzejem spuszczali ją do grobu. - Wyżej z tej strony. Równo! Dzieci, na bok! Teraz idzie - pomrukiwali. Łuczaczka usiłowała podnieść z klęczek rozpaczającą Stasię. - Nie masz co płakać. Już ona nie twoja, tylko ziemina. Ziemia już jest jej matka. Dzieci wybiegły z cmentarza i zaczęły się bawić na drodze. Agnieszka i Julka poszły na grób starszej pani Ostrzeńskiej. Osieroceni rodzice zostali jeszcze przy uklepywanej przez grabarza mogiłce. Klimecka i Łuczaczka błądziły w miłym chłodzie cmentarnych drzew i szukały znajomych. Z daleka słychać było ich rozmowę. Sprzeczały się, gdzie leży stara Witkowa, gdyż większość ubogich grobów nie miała na sobie żadnego znaku. - Toć mówię, że tam, podle tej brzózki, gdzie te żółte lelije, tam je Witkowa pochowana - twierdziła Łuczaczka. - Nie zawracajta głowy. Tam leżom te, co pomarli na tyfus. A Witkowom tu pochowalim kole ścieżki. O, tu - pokazywała Klimecka. - Ady nie mówcie byle czego, bo aż mi się coś robi. Czy to ja nie byłam, jak Witkowom chowali, czy co? - Toć głupiej ze mnie nie róbcie, bom też była i o, jeszczem sobie tu klękła przy tym krzaczku i patrzyłam, jak jom spuszczali. Tu ona leży, wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niech jej świeci na wieki wieków, amen. - Niechta świeci, ale nie za Witkowom odmawiacie, ino za Mikołajczyczkę, bo tu Mikołajczyczka jest pochowana. Żebym tak skisła, żeli nieprawdę gadam. - Toć wy zawdy z białego czarne zrobita i tyle. Rozeszły się na nowo pogniewane i każda z osobna zmierzała ku cmentarnej furtce. Agnieszka nie chciała jechać, więc inni też wsiąść nie chcieli i bryczka odeszła próżna. Julka i Agnieszka śpieszyły do Serbinowa miedzami. Julka opowiadała o szczegółach śmierci dziecka, przy której była, gdyż miała to do siebie, że lubiła towarzyszyć ludziom tak w złym jak w dobrym. - Jędrzej - mówiła - to tak mglał, jak ta Jasia konała, że aż na ziemię upadł. Ale Stacha nie będzie teraz miała z nim dobrze. Jak rano poszłam do nich z sukienką, to tak na nią wyzywał! - Coś ty za matka, żeś mi to dziecko utraciła. Bez to dziecko żem się z tobą ożenił, a tyś mi go... - przepraszam panienkę, ale tak powiada - a tyś mi go, wywłoko, źle doglądała. - Jakie to ludzie, mój Boże, są nie lubiące żyć w zgodzie! - Toś im sukienkę kupiła? Tę do trumny? - spłoszyła się Agnieszka zawstydzona. - Nie kupiłam. Uszyłam bez noc z tego batystu, co go dostałam od mamusi... od pani - zaczerwieniła się Julka. - Panienko! - krzyknęła raptem. - Laboga. Dwórki już idą w pole z podwieczorkami! Ja polecę przodem, bo pan pewno już przyszedł na kawę! Agnieszka przyzostała i spoczęła na chwilę w zielu nad rowem, pomiędzy dwoma łanami żyta. Zrazu prześladował ją obraz niemowlęcego trupa, ale niebawem rozproszyły go myśli o Julce, jaka ona godna zazdrości. Obraca się między ludźmi, jakby nie wiedziała, że to państwo, to służba, jakby dla niej byli to wszyscy jednako po prostu ludzie przez Boga przy rozmaitych zajęciach czy majątkach poustawiani, a wszyscy to w tym, to w owym potrzebujący pomocy. Jej w głowie nie postoi, żeby "różnica klasowa" była to ciężka sprawa mogąca komuś sen spędzać z powiek albo przeszkadzać, żeby ludzie się z sobą najrozmaiciej łączyli, obcowali... - Zdaje mi się, że i ja tak patrzę na rzeczy, a jednak... Nie mogąc z tą myślą dotrzeć do końca, położyła się, wsparła na łokciu i wpatrzyła w otaczający krajobraz. Szczyt gruszy, wyrastającej spośród żyta, był namaszczony słońcem, niby złotymi olejami. Na rowie pachniały słodko przytulie, w zbożu rozlegał się niekiedy przelotny szept, gdy kłosy poruszyły się trącone westchnieniem powietrza. Ciepły blask przedwieczornej godziny, cisza i woń roślinności oszołomiły Agnieszkę do tego stopnia, że poczuła jakby znikanie i rozpraszanie się samej siebie. Natomiast ze wzrastającą siłą, choć już nie za pośrednictwem zmysłów czy myśli, zaczęło występować niby doznające się samo w sobie istnienie ziemi, nieba, gwiazd utajonych w błękicie i nieskończonych między nimi przestworzy. Nie czując bynajmniej strachu towarzyszącego zazwyczaj świadomemu spoglądaniu w bezmiar wszechświata, wychyliła się jakby poza przestrzeń i czas, przeistoczona w bezosobową szczęśliwość zespolenia się z czymś niebywale potężnym, łaskawym i ponad wszelką prawdę prawdziwym. To już nie było, zdarzające jej się często od dziecka, poczucie obecności przenikającej wszystko tajemnicy, ale skąpanie się w niej niby w rodzimym żywiole. Ochłonąwszy i wracając potem do domu, Agnieszka dziwiła się, jak mogły trapić ją takie kwestie jak to, którędy iść, co wybrać, by w życiu nie zbłądzić. Przenikała ją pewność, że cokolwiek wybierze, nie uniknie błędów, ale nie zminie się też z jakąś kruszyną prawdy. A prócz prawdy i błędu znajdzie we wszystkim coś jeszcze, to, czym poiła się przed chwilą - uniesienie, które zdolne jest byle jaki posterunek życia uczynić miejscem bezcennie wartościowym, związanym z całością bytu. Zadała sobie pytanie, czy stan, w który popadła, nie nazywa się obcowaniem człowieka z Bogiem. Zanurzyła się była bezpiecznie w otchłań bytu i znalazła tam Boga, rzeczywistość nadprzyrodzoną, źródło, istotę i cel wszelakiej rzeczy. - To chyba czują ludzie przyjmujący komunię i to była moja komunia - myślała z uczuciem dziękczynienia. - Czy Bóg nie może się udzielać ludziom także i pod taką postacią? Może tylko tak się udziela, przynajmniej niektórym... Nagle zaczęła powątpiewać. A jeśli to zatracenie się śród ciszy i pogody nie jest wzniesieniem się do Boga, lecz przeciwnie, zapadnięciem się w niższe, zwierzęce czy roślinne, czy nawet mineralne istnienie? Nie darmo nawiedza nas to najczęściej, gdy napawamy się przyrodą. Ale kto wie, czy doznać tego, co się odbywa i pulsuje w niemym świecie pozaludzkich stworów, nie znaczy być na prawdziwej drodze do zrozumienia istoty bytu, a więc myśli Bożej, która jeśli jest, jest i w martwym na pozór kamieniu. Zresztą nieprawda - broniła się - nie tylko w kontemplacji natury... praca... miłość... przynoszą to samo poczucie wyzwalającego zespolenia się z bytem, chociaż na inny sposób. Osobowość nie roztapia się wtedy, a skupia się i rośnie, ale ostatecznie dochodzi do tego samego poczucia nieskończoności. - W kontemplacji nieskończoność mnie wchłania, w twórczym wysiłku myśli, uczuć czy woli ja wchłaniam ją w siebie... - cieszyła się i raptem oczy jej uderzył widok dziwnej osoby, nie idącej, lecz raczej wałęsającej się po drodze koło dworskiego ogrodu. Była to chuda, nędznie ubrana dziewczyna, z drobną, lecz wyzywająco naprzód podaną piersią, z wybladłą twarzą, spieczonymi ustami, czarnymi oczyma i bardzo jasnymi włosami. Trzymała się pod bok i przekrzywiając głowę rozglądała się po zaroślach za płotem. - Skąd ja ją znam? - przypominała sobie Agnieszka - aha, to przecież Olka Chrobotówna. Widać znów jest u tych swoich krewnych na Starym Serbinowie. Niechcicowie zjedli już, ale czekali na Agnieszkę. Byli zamyśleni i pobieżnie tylko wypytywali o pogrzeb dziecka. Emilka i Tomaszek jutro kończyli rok szkolny, pojutrze mieli przyjechać, ale wiadomości od nich nie były pomyślne. Emilce groziły poprawki, Tomaszkowi - zostanie na drugi rok w tej samej klasie. Zapewniał, że się wywinie, ale czy jemu można wierzyć? Agnieszka nie żyła z siostrą i bratem nazbyt blisko, odczuwała ich jednak jako część tego zespołu, który stanowił dom rodzinny, a więc zawsze jeszcze trochę ją samą. Słysząc o ich niepowodzeniach czy też mało chwalebnych sprawkach, czuła się sama czemuś winna i na czymś poszkodowana. Ale tym razem było w niej tyle światła, że zdziwiła się, czemu ono nie rozjaśnia twarzy rodziców. Zapragnęła im udzielić jakoś daru, którym została wzbogacona, nim jednak zdążyła się odezwać, Bogumił wykrzyknął: - Patrzcie! Tomaszek! O wilku mowa, a wilk tu. Na schodki werandy wchodziłł rzeczywiście Tomaszek. Agnieszka i pani Barbara zerwały się zdumione. - Bój się Boga, chłopcze, skąd się wziąłeś? Czy się co stało? A Emilka? Emilka? - Jak on się zmienił! Jak urósł! - podziwiała brata Agnieszka. - Pokaż się, przecież ja ciebie rok nie widziałam. - A Emilka? - powtarzała pani Barbara całując go machinalnie. - Nic. Wszystko dobrze - odezwał się Tomaszek nie znanym Agnieszce męskim głosem. - Emilka na pensji. Nas wcześniej rozpuścili. Ja zaraz wszystko opowiem. Ale najważniejsza rzecz - obwieścił tryumfalnie: - przeszedłem do piątej klasy! 2 - Rozpuścili nas wcześniej, bo dyrektor dostał depeszę, że jego matka ciężko zachorowała, i musiał zaraz wyjechać. No i tego... i mnie to wyszło na dobre, bo się ze wszystkim tak śpieszyli, że bardzo krótko pytali. Tak że udało mi się wczoraj poprawić z trzech przedmiotów, będę miał tylko jedną dwójkę, to zdam z niej tego... po wakacjach - opowiadał Tomaszek. - A twój wychowawca pisał dopiero co, że nie dostaniesz promocji - wtrąciła niepewnie pani Barbara. - Słowo daję, wiedziałem, że mamusia mi nie uwierzy! - zgorszył się Tomaszek. - Ale ja sam przecież mówię, że mi się upiekło w ostatniej chwili. - No, takie przejście fuksem, to może lepiej było zostać - westchnęła Agnieszka zasmucona, że wbrew chęci już coś jej się zaczyna w gadaniu Tomaszka nie podobać. - Dlaczego? - zdziwił się smarując chleb. - Ja czuję, że doskonale dam sobie radę w piątej klasie. - Zaraz - popadł w zwątpienie i ojciec. - Z powodu takiej prywatnej sprawy, że dyrektorowi matka zachorowała, całą szkołę wcześniej zamknęli? - Ojej, tatuś mi też już nie wierzy. Przecież dyrektor musi wszystkie cenzury podpisać. - A gdzież masz tę cenzurę? - odważyła się spytać pani Barbara. - Cenzura? Miałem ją nieść, kiedy szedłem piechotą? Żeby mi się pogniotła i zabrudziła? Zresztą cenzur jeszcze nie wypisali. - A mówiłeś, że dyrektor... - szepnęła Agnieszka. Cóż za wstyd i niedola! Każda rozmowa z Tomaszkiem, zwłaszcza po dłuższym niewidzeniu, stawała się zawsze czymś w rodzaju mimowolnego śledztwa! - Julka, jak się masz! - Pan Tomaszek! Co panicz, na piechotę przyszedł? Ja zaraz odgrzeję kawę. Dopiero po chwili rozbawionych powitań ze służącą Tomaszek zwrócił się do Agnieszki i objaśnił: - Dyrektor podpisał, ale jeszcze nie wszyscy nauczyciele wystawili stopnie. Ci na przykład, co pytali dopiero wczoraj... Prosiłem w kancelarii - zwrócił się do rodziców - żeby mi przysłali cenzurę przez Józefata. - A dlaczego ty się właściwie z nim nie zabrałeś? Po co było iść na taki upał piechotą? - Bo nie zdążyłem. Pytałem się o niego w mleczarni, ale powiedzieli mi, że już pojechał. Mamusia może sprawdzić. - Tomaszek miał zwyczaj dokumentować szczegółowo każdy swój krok. - A ja już nie mogłem, słowo daję, ani chwili wytrzymać w mieście. Rzeczy zapakowałem i może Józefat wstąpi po nie jutro na stancję. Dobrze? - A to co takiego? - zdziwiła się pani Barbara biorąc z krzesła do ręki ładny kapelusz panama z miękkiej ryżowej słomki. - Czyj to kapelusz? Tomaszek wszedł był na werandę z gołą głową i nikt jakoś nie zauważył go, kładącego nieznacznie piękny kapelusz w kącie na krześle. Usłyszawszy pytanie matki zaczął kolejno całować ręce rodziców i z prawdziwą skruchą zeznawał: - To jest właśnie jedno straszne głupstwo, które zrobiłem. Pożyczyłem od kolegi pięć rubli i kupiłem sobie taki drogi kapelusz. Strasznie przepraszam, ale tak marzyłem o panamie. Ta szkolna czapka taka gorąca i gruba. Myślałem, że tego... że jak dostanę promocję, to mi może przebaczycie... - No, no, nie pochwalam wcale takich zbytków. I jeszcze za pożyczone pieniądze - skarcił go ojciec, pani Barbara zaś stwierdziła, raczej podejrzliwie zdziwiona niż ucieszona: - Uważam, że jak na panamę, to strasznie tanio pięć rubli. Tomaszek po słowach ojca sposępniał. - To ja nie wiem, co zrobię - rzekł markotnie. - Bo ten kolega strasznie prosił, żeby mu pieniądze zaraz odesłać. Ja wiem, że jestem taki głupi i lekkomyślny. Tatuchnu, niech mi tatuś jeszcze ostatni raz daruje. - Ja ci dam te pięć rubli - wyrwało się Agnieszce. Tomaszek był zawsze niebrzydki, lecz teraz przeobraził się z nieco pulchnego dziecka w nad wiek dużego, urodziwego młodzika. Jego pociągający wygląd budził zaufanie, i to do tego stopnia, że chciało się je żarliwie zaświadczyć. Nawet skłonność do nieznacznego, przemijającego zeza nadawała jego pięknym złotawoszarym oczom wyraz raczej zamyślony niż przykry. Ujrzawszy w tych oczach żałosne przygnębienie Bogumił zawstydził się, że oto chłopak raz bez trudu sam przyznaje, iż zawinił, a oni jeszcze się krzywią. Wyszedł do siebie i wróciwszy dał Tomaszkowi dziesięć rubli. - No, masz i żebyś zaraz jutro odesłał temu koledze. A z powodu promocji masz drugie tyle. Pani Barbara, zostawszy sama z mężem, wyrzucała mu: - Po co to zrobiłeś? Czy nie przekonałeś się, że jemu nie można dawać pieniędzy do ręki? Nawet nie powiedział, co to za kolega, gdzie mieszka. - No to go spytaj. Sama od niepamiętnych czasów kładziesz mi w głowę, że pchamy go do złego przez ciągłe podejrzenia. No, więc mu zaufałem. Czegóż ty jeszcze chcesz? Niech się uczy żyć. Ma już piętnasty rok. Trzeba go traktować poważnie. Pani Barbara odeszła do roboty gomółek, ale raz po raz łapała się na tym, że nie słyszy, co Szczepanowa do niej mówi. Czuła niewyraźny popłoch, nie mogąc zdać sobie sprawy, czy wzbiera on w niej samej, czy nadciąga z niewiadomej strony od zewnątrz. Niebawem Agnieszka zbiegła z góry, gdyż mieli się wybrać razem z bratem w podwórze. Lecz Tomaszka nie było, przepadł, nawet nie mówiąc, dokąd idzie. Agnieszka nieco dotknięta wróciła do siebie, ale nie mogła się uczyć. Było jej przykro, że ten smarkacz ją lekceważy. Zdawało się to mieć jakiś niepochlebny dla niej związek z nieszczęśliwymi dziejami jej miłości. Gdy jednak Tomaszek nie wrócił do kolacji, zaczęły się obie z panią Barbarą niepokoić. - Może pojechał wierzchem i koń mu się gdzie spłoszył? - Już prędzej on by się spłoszył koniowi - zaśmiała się Agnieszka. - Nie, on konno nie pojechał. W podwórzu mówili mi, że był tam tylko chwilę - objaśnił Niechcic. O wpół do dziesiątej Agnieszka zeszła z góry. Otwierając drzwi do jadalni myślała: - Spojrzę, a on już siedzi przy stole. Na pewno przyszedł, tylko nie słyszałam. Ale w jadalni siedziała przy stole tylko pani Barbara z papierosem. - No? - rzekła pytająco i z trwogą. - Nie wrócił? - A ja skąd mogę wiedzieć - zjeżyła się Agnieszka. - I cóż takiego, że nie wrócił? Przecież to duży chłopak. Przyszłam po świecę, bo moja się wypaliła. Gdzie są świece, mamusiu? W kredensie? - Na dole, z lewej strony. Z lewej... z lewej, moje dziecko. Wkrótce po odejściu Agnieszki zajrzał do jadalni Bogumił. - Nie ma jeszcze Tomaszka? Gdzież on przepada? - Jaki ty jesteś nerwowy. Mówisz na mnie, a ty sam jesteś po prostu kłębkiem nerwów. Cóż stąd, że go nie ma? Przecież to duży chłopak. Miała duszę na ramieniu, ale już się nauczyła, że w stosunkach z Tomaszkiem strach o niego zbyt często zmuszony był ustępować przed wstydem za niego. - Na co mu dawałeś pieniądze? - powtórzyła. - Może zabrał się z kim do Nieznanowa? On ma tam kolegów, którzy widać też już popowracali. - Masz tobie. Teraz ja znowu jestem winien. - Bogumił postał chwilę ze zmieszanym wyrazem twarzy. - Ja już idę spać - rzekł wreszcie - bo jutro muszę być do dnia przy sianie. Może będziesz łaskawa sprawdzić, żeby wszystko pozamykał, jak wróci. W pół godziny potem Tomaszek nadszedł przez kuchnię. - Zamknąłeś drzwi na haczyk? - pani Barbara z trudem opanowywała drżenie głosu. - Zamknąłem. Mamusia jeszcze nie śpi? - i Tomaszek, obchodząc z daleka matkę, kierował się do swojego pokoju. - Cóż to? Nie będziesz jadł kolacji? Czekam na ciebie z herbatą. - Ja dziękuję. Mnie się nie chce jeść. - Dziękuję? Jak to dziękuję? Jadłeś gdzie? I gdzie się w ogóle włóczyłeś? - Byłem na Starym Serbinowie u tego... u sołtysa. I poczęstowali mnie jajecznicą. - U sołtysa? Cóż cię tam znowu pognało? Nie uciekaj no. Powiedzże chociaż matce dobranoc. - Ja nie uciekam, tylko chce mi się strasznie spać. Nie wiem, czego mamusia na mnie krzyczy? No, dobranoc. Podszedł, ociągając się, do ręki matczynej. Pani Barbara pocałowała go i zadrżała. Pachniał wódką. Kiedy w chwilę potem, siedząc na łóżku nasłuchiwała, jak się kładł spać, myśl jej powtarzała uparcie: - On nie był u sołtysa. Gdzie on był? Z tą myślą zasnęła, lecz niebawem otworzyła oczy pod wrażeniem, że zbudziło ją coś dziejącego się w domu, jakiś odgłos czy szmer. Na jawie nic już nie usłyszała, ale nie mogła się oprzeć poczuciu, że coś zaszło na mgnienie przed jej zbudzeniem. Zapaliła świecę i spojrzała na zegar. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Usiadła i nastawiła uszu. Na dworze zerwał się wiatr i to jej przeszkadzało rozróżniać, skąd jaki dźwięk pochodzi. Wyskoczyła z łóżka i boso w koszuli podeszła do drzwi pokoju Tomaszka. Przyłożyła ucho do szpary. Próbowała usłyszeć oddech śpiącego syna. Chwilami zdawało jej się, że go słyszy, to znów, że za drzwiami panuje nadmiernie wielka cisza. W końcu nacisnęła klamkę, drzwi zaczęły po cichu ustępować, rozchyliła je, otwarła i weszła. Zdumiona uczuła przeciąg. - Tomaszek? - szepnęła głośno. Ciemność odezwała się jedynie szelestem wiatru i... poskrzypywaniem okna. Oswoiwszy się z mrokiem rozrzedzonym przez chwiejne światło z jej pokoju, pani Barbara podeszła do łóżka, dotknęła ręką poduszek, namacała w popłochu kołdrę i serce jej zatrzymało się w piersiach. Tomaszka nie było w łóżku. Przyniósłszy od siebie świecę, zobaczyła, że okiennica jest do połowy otwarta, zaś okno uchylone i zmyślnie zahaczone od wewnątrz na skobelek. Tomaszek wyszedł najwidoczniej przez okno, ale dokąd, na co, do kogo? - Może musiał, a nie chciał chodzić przez pokoje, żeby nikogo nie zbudzić? Może dostał rozstroju żołądka? Na pewno struli go u tych sołtysów. Nie, nie. Z chorobą, z przykrością to on przychodził do matki. Ale w takim razie, co wyciągnęło go z domu? Może zmówił się z chłopakami, co pasą konie? Może to jaka próba odwagi? Nagle straszne podejrzenie trafiło do jej świadomości, że to która z dziewuch mogła Tomaszka wywabić. Wyglądał tak dorośle i był przystojny. Czyż nie zdarza się to z chłopcami w jego wieku? Lecz kto mógłby to być, na Boga! Przecież nie Julka, więc któreż to dziewuszysko dopuściło się tego? Ogarnęło ją zgorszone rozjuszenie. - Że też ani na chwilę nie ustaje pomiędzy ludźmi to rozpętane szaleństwo! Po chwili przykry domysł rozwiał się. Znikł tak szybko i dokładnie, jak zwykły znikać bijące w oczy prawdy, których nie chcemy przyjąć. - Co za bzdura przychodzi mi do głowy. Nigdy nie zauważyłam, żeby go ciągnęło do dziewuch. Pod tym względem jeszcze z niego zupełne dziecko i nikt mi nie wmówi, żeby miał być zepsuty. Od zeszłych wakacji kocha się przecież idealnie w małej Bartołdównie i jeśli na ten temat kiedy co mówi, to zawsze o niej. Kocha się idealnie jak ja kiedyś, to jedno przynajmniej można zapisać na jego dobro. Ale jeśli nie wyszedł z takiej przyczyny, to co się, u licha, z nim dzieje? Zamknęła ostrożnie drzwi pokoju Tomaszka, wróciła do siebie i uchyliwszy okiennicy wyjrzała na dwór. Noc była ciemna i wygwieżdżona. Wiatr wiał na suszę. Myśli pani Barbary zaczęły się błąkać po ruchliwych, szumiących mrokach, błagając skrytego w nich syna, by nie uczynił nic złego, i gotowe go bronić, cokolwiek by uczynił. Po niejakim czasie stary zegar zasyczał, chrząknął i, zbierając się długo, uderzył. - Raz... - liczyła pani Barbara. - Raz i nic? Któraż to? Wpół? Spojrzała na zegar i zdrętwiała. Pierwsza? Jakim sposobem nie słyszała bicia dwunastej? Co zrobić, żeby nie było jeszcze tak późno? Przed północą można ostatecznie nie być w domu. Ale o pierwszej!... Stanęła ponownie przy drzwiach Tomaszka i z uchem przyłożonym do szpary czekała końca tej zatrważającej nieobecności. Raz po raz odrywała się jednak, żeby podejść do okna i wlepić oczy w gwiaździstą ciemność. - Może tymczasem przyjdzie - krzepiła się i znów powracała na czaty. Do niepokoju o syna przyłączył się strach, żeby ktoś obcy nie wszedł przez zostawione otworem okno, żeby Bogumił nie obudził się od chwierutania jego zawiasów na wietrze. Nogi jej cierpły, ucho, przyciśnięte do twardej deski, rwało niby zranione, wszystko zaczynało ją boleć od naprężonego czuwania. - Już trzeba się położyć - nakazywała sobie. - To i tak nic nie pomoże. I znów podchodziła do okna. Zgasiła świecę i otworzyła szeroko okiennicę. Noc przybladła, ale w oczach się ćmiło, szamocące się, bure cienie ogrodu raz po raz przybierały postać nadchodzącego Tomaszka, która wnet mętniała i rozwiewała się w gęstniejącej szarości. Za którymś podejściem do okna pani Barbarze wydało się, że rozpoznaje śród wiatru tony harmonii. - On jest na tańcach - ucieszyła się. - Ci ludzie potrafią harować do nocy, a potem tańczyć do świtu. No tak, z tańców można wracać o pierwszej. Lecz, na Boga, to nie jest już przecież pierwsza! To już druga dochodzi! Z nim się coś stało! Na dworze wiatr przycichł, a za to inny głos, wątły i cienki niby dźwięk trąconego szkła, rozdarł uszy pani Barbary boleśniej niźli krzyk. Dniało. Ptaki zaczynały szczebiotać. Jednocześnie w przyległym pokoju dało się słyszeć stuknięcie. Pani Barbara zdziwiła się, że w ciągu tej nocy tyle odgłosów brała za oddech, sen i powrót Tomaszka. Teraz nie potrzebowała wytężać uszu, aby poprzez drewnianą ścianę przepierzenia słyszeć, jak porał się z odemknięciem skobelka, szurając wzdłuż szpary i widać jakimś patykiem, jak się podciągał i gramolił na gzyms, jak, skradając się, zamykał okno i okiennicę, jak się cichaczem rozbierał i jak zaszeleściła pościel, gdy się położył. A skoro już był tu i spał w swoim chłopięcym, za krótkim na niego łóżku, pani Barbara nie wierzyła prawie, że mógł pozostawać tyle czasu za domem. Czyżby przez tak niedługą chwilę zdążył zrobić co złego? W każdym razie miała go tuż pod bokiem. Parę godzin może być o niego spokojna. To już jest wielka ulga. Ulga, jedyne szczęście, jakie jej, być może, pozostało w tym życiu. Kiedy o siódmej rano Agnieszka zeszła się z rodzicami przy śniadaniu, Tomaszek jeszcze spał. - Do czego to podobne w tym wieku tak się wysypiać - sarknął ojciec. - O której on wczoraj wrócił? I gdzie latał? Czy pytałaś go? Matko? - Szedł taki kawał z Kalińca piechotą - rzekła pani Barbara wymijająco - to nic dziwnego, że śpi. A gdzie był? U sołtysów. On zawsze ciągnie do chłopów. Ano, przecież wy mówicie, że to dobrze. - Wiatr jest ze wschodu. Myślę, że deszczu nie przyniesie - obejrzał się Bogumił na otwartą werandę, za którą ogród kołysał się z szumem śród nieco mętnego blasku słońca. - Nade dniem trochę się uciszyło, a teraz wieje znów, jakby się kto powiesił - westchnęła pani Barbara. Zamilkli. Byli wszyscy troje w kiepskim humorze i rozstali się niewesoło. Pani Barbara wyciągnęła Tomaszka z pościeli dopiero koło dziewiątej. Na wpół ubrany wałęsał się po pokojach, ziewając i postając to przy jednym oknie, to przy drugim. - Czego ty szukasz? Włóż kurtkę i zjedz śniadanie. Wszyscy już dawno skończyli. Trzeba sprzątać. Poszedł nie śpiesząc się do jadalni. Kiedy w pół godziny potem nakładał przed lustrem swoją panamę, pani Barbara rzekła przypatrując mu się z ukosa: - Dokąd? - Jak to dokąd? - Tomaszek spojrzał na matkę okiem prześladowanej ofiary. - Co, ja nie mogę wyjść? - Możesz iść sobie choć na złamanie karku - rzekła nieprzychylnie. - Ale zostaw ten kapelusz - rozkazała niespodziewanie dla siebie samej. - Nie niszcz go. Masz tu - otwarła szafę - twoją zeszłoroczną czapkę. Zdziwiła się niemile, kiedy Tomaszek bez protestu odłożył kapelusz i, stropiony, ujął czapkę. - Co to jest za kapelusz? - spytała wtedy, chwytając go za rękę. - Jak ja nie lubię takiego wypytywania. No, kapelusz. - Syneczku! Powiedz mi zaraz, skąd wziąłeś ten kapelusz? Tomaszek zląkł się zmienionego wyrazu twarzy matki. - Ojej! Skąd, skąd... No, pożyczyłem od Bodzia Ostrzeńskiego. - Poży... W imię Ojca i Syna... Któż to pożycza kapelusza. Na co ta maskarada? I dlaczego od razu nie powiedziałeś? - Nie wiem - odparł tępo. - Bałem się, że się zaczniecie martwić... - A pieniądze wyłudzić od ojca to się nie bałeś? Okpić nas to się nie bałeś? - Ja? Wyłudzić? Tatuś sam mi dał! - I ty śmiesz jeszcze tak mówić!... Z jadalni, śród pobrzęku sprzątanych przez Julkę naczyń, dobiegło wołanie: - Gdzie Tomaszek? Dopiero teraz jadł śniadanie? O wstyd! - Agnisia! - drgnął Tomaszek. - Mamusiu, niech mamusia nie mówi ojcu... Agnieszka zabrała brata na górę, żeby mu pokazać swój pokój, a zaraz potem pani Barbara została wywołana do Józefata, który przyjechał i chciał się z nią zobaczyć. Wyszła tedy i rzuciwszy po drodze okiem na stojący już w sieni koszyk Tomaszka, rzekła do Julki: - Wnieście to ze Szczepanową do mojego pokoju. Mleczarz czekał na nią w kuchni. Był to wysoki, niestary jeszcze chłop, który z powodu nieuleczalnej choroby biodra ciężko kulał, nie mógł robić w polu i trawił życie na wożeniu sprawunków i mleka. Nieżonaty przy tym i samotnik, miał na wąskich wargach wygolonej twarzy uśmiech wyrażający filozoficzne zwątpienie i pobłażliwość. Bywał pośrednikiem w niejednej sprawie pomiędzy państwem a uczącymi się w szkołach dziećmi, znał usposobienie wszystkich trojga i wiedział, że to, co ma powiedzieć, trzeba traktować ostrożnie i nieco poufnie. Obejrzał się za wychodzącą Szczepanową i dopiero kiedy zostali z panią sami, rzekł: - Nic takiego, proszę wielmożnej pani, ino że Antoniowa państwa Ostrzeńskich prosiła, żeby pan Tomaszek co duch odesłali ten kapelusz panicza Bodzia, co go wzieni. - Antoniowa? - spłoszyła się pani Barbara. - A tak, wiem. Właśnie go szykuję. Zabierzecie go na południe. - Nie tak wzieni - poprawił się Józefat - jak pożyczyli. Ino że nikogo nie było w domu, jak przyszli, to Antoniowa sama na swój rozum ten kapelusz wydała, bo pan Tomaszek mówili, że go aby chcą komuś pokazać, i zaraz mieli odnieść. Antoniowa myślała, że się panicze zmówili, a tera boi się powiedzieć. Jak pan Bodziuś obaczy, że kapelusza nie ma, to ona dostanie hałas. - Tomaszek - rzekła pani Barbara z gniewem - jest głupi smarkacz, ale Antoniowej też piątej klepki brak, żeby dzieciaka słuchała. - No. Ja jej to samo rzekłem - zgodził się dobrodusznie Józefat. - Młode chłopcy lubieją pofiglować, a potem z tego je kram. Pani Barbara chciała go prosić, żeby tej rzeczy nie rozgadywał po ludziach, ale wstyd zamknął jej usta. Obolała duchowo i zgnębiona, wróciła na pokoje i machinalnie zaczęła przeglądać pocztę. Listów było dwa. Jeden... ze sklepu Nussena z rachunkiem za dwie koszule i trzy krawaty wzięte na kredyt przez Tomaszka, drugi - ze stancji, której właścicielka pytała o ich zdrowie, gdyż Tomaszek wyszedł wczoraj z miasta przed mającym dziś nastąpić zakończeniem roku szkolnego, z powodu jakoby otrzymanej wiadomości, że ktoś w domu jest chory. Pani Barbara nie wiedziała, od której strony bronić się przed cierpieniem. - Dlaczego on to zrobił? - dociekała. - Najprawdopodobniej został jednak na drugi rok i chciał jakoś zabiec temu faktowi drogę. Może wyobrażał sobie, że cenzury bez niego nie odeszlą, a on zdoła jakoś utrzymać nas przez wakacje w mniemaniu, że przeszedł? Do niego wszystko podobne. Raptem przypomniały jej się owe koszule od Nussena. Prawda, jeszcze i to. Drżącymi rękoma zaczęła rozpakowywać kosz Tomaszka. Był, jak zawsze u niego, nie zamknięty. Dobywszy zmięte i byle jak wtłoczone rzeczy, jeszcze raz przeciągnęła poszukującą ręką po wiklinowym dnie. Ale nowych koszul ani krawatów nie było. Oczywiście wziął na rachunek, żeby sprzedać. Potrafił to już za czasów, kiedy mieszkali razem. - Nicpoń czy półgłówek? - myślała pani Barbara biorąc się do zawinięcia nieszczęsnej panamy Bodzia. Agnieszka poczyniła tego roku w swoim pokoju wielkie zmiany i choć nie zależało jej specjalnie na wrażeniu Tomaszka, rada była z kimśkolwiek podzielić się przyjemnością lubowania się nimi. Ojciec na jej prośbę kazał ściany wyłożyć jasnokremową tapetą. Otomanę, stojącą tu dawniej, zabrano do pokoju pani Barbary, gdzie miała na niej sypiać Emilka. Agnieszka wolała małą, kiedyś babciną kanapkę, której wyszarzanie i dziury obciągnęła kretonem drukowanym w bukiety róż. Z takiego samego kretonu było przykrycie łóżka i zasłonka oddzielająca kąt z umywalką. Pokój był kwiecisty i dziewczęcy, tylko półka i stół założone książkami nadawały mu cechę powagi i tylko żółta zasłonka, zesunięta na jedną stronę okna i ruszająca się od wiatru, przypominała przeszłość. Tomaszek rozglądał się, ale nie zauważył zmian i nie wyraził o nich żadnego sądu. Agnieszka miała wrażenie, że ten chłopiec, zdający się żyć tylko swymi zmysłami i mięśniami, jest jakby na poły głuchy i ślepy. I że nawet w dostępnej zmysłom rzeczywistości nie dostrzega ani cząsteczki tego, co stanowi jej treść. Jednakże uderzyła go w końcu rzadko widocznie oglądana mnogość książek. - Same książki - uśmiechnął się. - Pożycz mi jaką. Chciałbym coś przez wakacje poczytać. Agnieszka zmieszała się usłyszawszy tę prośbę. Podejrzewała, że zgłosił ją na pokaz, żeby jej się przypodobać. - Później kiedyś - rzekła niepewnie. - Zresztą nie wiem, czy cię to zajmie. Wydawało jej się, że samym rodzajem swoich zainteresowań wywiera na niego mimo woli nacisk, zmuszający go do odgrywania fałszywej roli. - Człowiek - myślała - musi do wszystkiego dorastać sam. I do stosowania przymusu wobec siebie - także sam. Ale, zdziwiona, czuła, że jej odmowna odpowiedź podyktowana została nie tylko takim względem. Że w zetknięciu z Tomaszkiem ogarniało ją jakby powątpiewanie o wartości tego, czym sama żyła. Wstydziła się nieomal swych książek, natomiast rada była pochwalić się świeżo nabytymi umiejętnościami praktycznymi. Jakby nadszedł czas wstydu, że się myśli, a dumy, że się bodaj cokolwiek czyni. - Że upokarza mnie mój duchowy "stan posiadania" wobec chłopów, to jeszcze można czymciś usprawiedliwić... Ale wobec Tomaszka? Co to znaczy? Zamiast pomóc mu, podciągnąć go do tych rzeczy, schodzę do niego... - myślała z niesmakiem, nie mogąc się powstrzymać od skierowania rozmowy na sporty, w których celował. Chłopcy szkolni pasjonowali się ostatnio do footballu, pływania i walki francuskiej. Ale tym razem Tomaszek nie okazywał zapału chełpienia się na ulubiony temat. Był roztargniony i nieswój, miał coś innego na myśli i odpowiadał jedynie półsłówkami. - Słuchaj - rzekł wreszcie znienacka. - Ja mam ten... mam straszną prośbę do ciebie. - No co? - Tylko nie rozgniewaj się, moja złota. Ja, wiesz... zrobiłem jedno głupstwo... Z tym kapeluszem. - A co? - zaniepokoiła się. - Nie wysłałeś przez Józefata pieniędzy? To wyszlij teraz na południe. Chyba nie wydałeś ich wczoraj, bo gdzie?... - Nie wydałem - poczerwieniał. - Ale widzisz, ja tego kapelusza nie kupiłem, tylko pożyczyłem od Bodzia. Ojej, już patrzysz na mnie jak na zbrodniarza! Agnieszka patrzyła surowo, ale w gruncie rzeczy ujęło ją, że go słyszy po raz pierwszy oskarżającym się o coś. Nie wiedziała, jak ma postąpić, żeby go nie spłoszyć. Bo może to jest początek ich wzajemnej bliskości? - Chciałem, żebyś to wiedziała - śpieszył Tomaszek. - Żebyś wstawiła się za mną u tatusia. Bo może będzie chciał mi odebrać te pieniądze, a ja ich naprawdę potrzebuję. Ja naprawdę mam dług, tylko dawniejszy. A tego... a ty to ojcu lepiej wytłumaczysz, bo jesteś taka inteligentna. Słowo daję, nawet w Kalińcu wszyscy mówią, że jesteś taka mądra. Słyszałem raz, jak wujenka mówiła, że ty jesteś niepospolita. I raptem zamilkł, gdyż Agnieszka zaśmiała się z ironią. - Jakimi ty zawsze chodzisz krętymi drogami - rzekła z ubolewaniem. Tomaszek żachnął się. - Masz tobie! Jak się do czego przyznam, to wy jeszcze gorzej na mnie. - Dobrze. Pomówię z ojcem. Powiem, że zrobiłeś to przez głupotę i że żałujesz. Ale ojciec wolałby usłyszeć to od ciebie. Tomaszek zadumał się i spytał ni stąd, ni zowąd: - Nie wiesz, czy ta nowa kasztanka pod wierzch dobrze chodzi? Pójdę ją wypróbować. Kiedy wkrótce potem Agnieszka wyszła odszukać ojca, zobaczyła Tomaszka jadącego już kłusem na nowej kasztance w stronę Pamiętowa. Unosił się na siodle prawie niedostrzegalnie i zdawał się być zrośnięty w jedno z koniem. - Nie człowiek, tylko centaur - pomyślała z czymś w rodzaju przestrachu. Siła i zręczność brata wydały jej się nie zaletą, ale zdrożnością, jakby prawo do tych, jeszcze przed chwilą tak cennych dla niej rzeczy mógł mieć tylko ktoś w pełni rozwinięty duchowo. Bogumił Niechcic zminął się z córką i zjawił się w podwórzu przed samym dzwonkiem na południe. Był zły, bo fornal Kałużny przyszedł do roboty z posiniaczoną gębą i wywalił wóz z sianem, a tu ze zwózką trzeba się było śpieszyć, każda chwila była na wagę złota, wiatr mógł przynieść odmianę. Wstąpiwszy do cugowej stajni zastał w niej nową wierzchówkę niemiłosiernie zgrzaną. To go do reszty wytrąciło z równowagi. - Kto brał konia? - krzyknął na Klimeckiego. Zadający właśnie obrok do żłobów Klimecki objaśnił niechętnie, że pan Tomaszek tylko co jeździł na kasztance. - To nie wiecie, że nie macie nikomu dawać konia bez mojej wiedzy?! Klimecki był sam strapiony. Nigdy się nie zdarzyło, żeby Tomaszek zgonił kiedy wierzchowca. Umiał się ze stworzeniem obchodzić i nie trzeba było sprawdzać, jak wracał z konnej jazdy, czy wszystko w porządku. Widać kobyle coś jest, kiedy się przez małe pół godziny tak zgrzała. - Zębyście zjedli na koniach i tego nie wiecie, że trzeba ją było zaraz do sucha wytrzeć? - wołał Bogumił zgryziony. Sam wziął szmatę sukna z furmańskiej skrzyni i wycierał nim osowiałą klacz, której skóra otrząsała się z lekka i drgała pod dotknięciem. Kiedy potem wracał mimo stajni fornalskiej, natknął się na Kałużnego. - Jak jeszcze kiedy ślipia sobie podbijesz - huknął - to daj kogo za siebie, nie żeby mi wozy wywracać i czas tracić! Kałużna wracająca z udojem od swoich krów, przystanęła i zaczęła w gromieniu męża pomagać. Była to ta sama, która kiedyś w czasie mobilizacji odgrażała się, że nie da męża na wojnę. Nie brakło jej - po matce - języka w gębie. - Niech mu wielmożny pan dobrze łba nakołata, bo zasłużył - rozdarła się. - Stary chłop, roboty nie patrzy, a po nocy z kozokami się włóczy. Toć my ich wczoraj od Mielzackiego kaj po północku schlanych powyciągały. Z nieżeniatymi chłopokami zabawy mu się zachciało! Kawalir! Bogumił nierad był tej babiej pomocy. - Rozumu trzeba nie mieć - rzekł jednak - żeby ciężko zarobiony grosz na takie rzeczy tracić. Kałużna ujęła się niespodziewanie za mężem. - Toć go nie tracił - zaperzyła się - bo pan Tomaszek fundowali. Mielzacki tam dobrze w tę noc panicza podebrał. Aż my się dziwili, że takie dziecko miało tak pozwolone. Bogumił spąsowiał, zachwiał się w sobie i poczuł się winny wszystkim niedokładnościom gospodarskim, na które krzyczał. Kałużny patrzył na żonę osłupiały i dopiero po chwili odzyskał władzę mówienia. - Cicho, babo - stęknął. - Cicho bądź, bo cię wytnę. Nie stój tu i nie pyskuj. Bogumił oprzytomniał. - Skaczecie mi tu do oczu, że dziecko miało pozwolone. A tego nie wiecie, że w tych latach nie idzie się za pozwoleniem, a najczęściej za własną głupotą? Kto słyszał brać poczęstunek od dziecka! - Ady niech wielmożny pan nie słucha, co ona baje. Tak my ta znów nie pili i panicz wczas do domu sobie poszli. - Takeśta nie pili - rzuciła się Kałużna - ino dość, żebyś sobie gębę o płot rozkwasił. Czegoś tam po pijanemu szukał pod płotem? Olesiuchny? Nie bój się, ona wolała młodszejszego. Może zełżesz, żeś nie za niom wyglądał, kiej cię w krzach kole Mielzackiego zdybałam... - Cicho bądź, babo, bo cię wytnę - powtarzał Kałużny zupełnie ogłupiały. Ale Kałużnej nic już nie mogło powstrzymać. - Panicz wczas wyszli - rozjuszyła się - ale byli takie, co widzieli, że Olka Chrobotówna za nim w te pędy od Mielzackiego poleciała. I czy go nazad ze dworu wykukała, czy się z nim zaro zeszła, na jedno wyjdzie, że jak my nade dniem chłopów do dom wołały, to my, idący, na nich mało nie nastąpiły. Tak nam spod nogów ładniuchno jak kuropatki we dwie strony wyfrukli. A to jest szak mały chłopiec; toć grzech, żeby go ta ciota potyrała. Niech jom wielmożny pan każe ze wsi wykurzyć, bo to ścierwo nikomu nie przepuści. Nie darmo ona się tu wróciła, nie darmo siedzi... Robiło się widowisko. Ludzie, śpieszący do chałup na południe, postawali. Ten i ów śmiał się: - A niech jom, jak to wywarła pysk! Kałużny, nie dajta się! Te baby, gdzie wejrzą, to Chrobotównę mają na oczach. Bogumił zebrał siły i uchodził co duch z tego miejsca. - Za co mnie to spotkało? - powtarzał półgłosem jak w malignie. - Za co mnie to spotkało? Co za rozpacz! Wchodząc do sieni, natknął się na panią Barbarę niosącą do bryczki Józefata pakunek z Bodziowym kapeluszem. - Co to jest? - spytał. - Co ty niesiesz? Zaskoczona, opowiedziała mu pokrótce o kapeluszu, zamilczawszy jedynie sposób, w jaki go Tomaszek "pożyczył". Powiadomiła również Bogumiła, że co do promocji syna, także nic nie wiadomo, gdyż on wyszedł z Kalińca przed zakończeniem roku szkolnego. - Wiesz to wszystko od niego czy skądinąd? - pytał Bogumił, gdy wydawszy Józefatowi polecenie, aby wstąpił do kancelarii szkolnej po świadectwo Tomaszka, znaleźli się w mieszkaniu. - Od niego - rzekła po chwili namysłu. - Przyznał się, a oprócz tego miałam i list ze stancji. - Może i to ci powiedział, że nie ma już tych pieniędzy, które mu wczoraj dałem - zadrwił z goryczą Bogumił. - Tego na pewno nie wiesz, co on w nocy wyprawiał. - A co? - szepnęła, żądna dowiedzieć się nie znanej sobie reszty. Nim zdążył odpowiedzieć, Julka zajrzała mówiąc: - Obiad na stole. Dźwignęli się i poszli w milczeniu. Agnieszka już czekała patrząc niespokojnie na ojca. Tomaszek wchodził z werandy. Na widok syna w Bogumile zawrzała krew. - Jak mi drugi raz kobyłę zgrzejesz - krzyknął - to zobaczysz! - Ja jej nie zgrzałem - bąknął Tomaszek - ona mnie poniosła. - Co mi się będziesz hardo stawiał! Do Mielzackiego na pijaństwo za wyłudzone pieniądze też cię poniosło. Brać rzeczy po cudzych domach też cię poniosło. Tomaszek zaplątał się w sieci swoich wykrętów. - Ja nie wiedziałem, że u Ostrzeńskich nikogo w domu nie będzie - wyjąkał. - Antoniowa przecież sama mi dała ten kapelusz. - Tomaszek! Więc to tak?! - wykrzyknęła Agnieszka jak zraniona. Bogumił zakipiał. Ciemność rozpostarła mu się na miejscu, gdzie stał Tomaszek. Omackiem chwytał kolejno za stół, za krzesło, aż chwycił za pierś syna. - Łotrze! - potrząsnął nim. - Wziąłeś kapelusz bez ich wiedzy?! - Tatusiu! Bogumił, puść go, bo będzie nieszczęście - rozległy się dwa przerażone okrzyki. Targnięty i puszczony raptownie Tomaszek zatoczył się, o mało nie upadł i spojrzawszy po wszystkich zdziczałymi oczyma, wybiegł na dwór. Julka weszła i zobaczywszy, co się święci, cofnęła się po cichu. Agnieszka wobec słów usłyszanych od Tomaszka nie czuła się na siłach, żeby go bronić. Pobladła i patrzyła ze zgrozą na rodziców. - Bogumił, opamiętaj się - błagała pani Barbara - bo ci się jeszcze co stanie. Agnieszka odzyskała głos. - Samiście winni - rzekła wrogo. - Ojciec nigdy nie wgląda w życie Tomaszka, a potem, jak się co stanie, to rzuca się na niego. - Co za okrutne dzieci - chwyciła się za głowę pani Barbara. Bogumił stał na środku pokoju zakrywszy rękoma twarz. - Nie mówcie nic. Nie zbliżajcie się do mnie. Niech ta dziewczyna zamilknie. - Olczak idzie - jęknęła pani Barbara. - Bogumił, na litość boską... Bogumił nie oglądając się wyszedł z pokoju. - Mąż trochę niezdrów - objaśniła pani Barbara rządcę. - Julka, zaniesiesz panu zupę do pokoju. Po chmurnym obiedzie pani Barbara wybiegła za Agnieszką. - Moje dziecko. Poszukaj Tomaszka. On gotów iść i nie wrócić. Agnieszka odparła mściwie: - Mnie też właściwie nic innego nie pozostaje, tylko iść stąd, gdzie oczy poniosą. - Jezus Maria! - przeraziła się pani Barbara. - Koniec świata. Poszła sama szukać Tomaszka i dopiero dowiedziawszy się od ogrodowego, że go widział jadącego na wozie po siano, wróciła i postawszy chwilę pod drzwiami Bogumiła, weszła do niego. Siedział postarzały na fotelu przed biurkiem, a gdy obejrzał się na nią, zobaczyła, że ma łzy w oczach. - Doigrałem się tego - rzekł nie pytany - że musiałem dziś za niego przed prostymi ludźmi oczyma świecić. Ubliżali mi. Cała wieś już wie, że wczoraj u Mielzackiego... W takiej dziurze i to znalazł miejsce do hulatyki! A w nocy... - A w nocy?... - podchwyciła pani Barbara wstrzymując oddech. Bogumił machnął ręką. - Ta Olka Chrobotówna, diable nasienie, jest znów na Starym Serbinowie - mruknął. - Czyś ty nie słyszała, że on w nocy wychodził? Pani Barbara załamała ręce. - Boże! Gotowa go zarazić - wyszeptała zbielałymi ustami. - Co to było z tym kapeluszem? Okazuje się, że go wziął po kryjomu? - podjął Bogumił z żałością. - Przez jedną dobę tyle nabroić. I taki wstyd jeszcze wobec Ostrzeńskich. - Głupia byłabym, żebym się tym jeszcze miała martwić - rzekła szorstko pani Barbara. - Ostrzeńscy nie tacy święci, żebym się przed nimi za niego miała wstydzić. Tomaszek może jeszcze wyróść na lepszego człowieka niż ten ich robigrosz Anzelm albo choć i ten Janusz do niczego. A Bodzio taki jest sobek i nieużyty, że sama bym chętnie mu co spsociła. Tomaszek jest gałgan chłopak, ale on tylko sobie szkodę przynosi. Nad nim się trzeba litować. On jest nie całkiem normalny. - Na taką nienormalność - rzekł ponuro Bogumił - ludzie, co się nie boją tknąć swoich dzieci, mają lekarstwo. - Ludzie, którzy nie mają mózgu w głowach - nasrożyła się - radzą sobie we wszystkim ręką, po prostacku. - Racja, tak - uniósł się. - Ja, prostak, mam do czynienia z narzędziami i z ziemią. Przyzwyczaiłem się, że jak co w tym nie idzie, to trzeba przyłożyć ręki, żeby się poprawiło. Niechby choć tak pocierpiał, gagatek. Pani Barbara odeszła zniechęcona. 3 Po wyjściu żony Bogumił siedział jeszcze chwilę u siebie, a nie mogąc myśleć o wszystkich naraz przewinieniach Tomaszka, myślał o tym, o którym się w podwórzu nasłuchał. Niejasne obrazy miłosnego zejścia się syna z Olesią burzyły mu krew i napinały mięśnie do walki, czuł niemal w rękach pochwyconego za kark syna. Ten ostry napad wściekłości trwał nieco czasu, a gdy odpłynął, myśli Bogumiła zaczęły pobłażliwiej sądzić nocną przygodę. Któż zdolny jest zapobiec - dociekał - żeby to męskie życie nie zaczynało się tak na oślep, nie wiadomo ni od kiedy, ni jak, ni z kim?... Wszelako trzeba będzie z chłopcem pomówić, nie moralizując, rzecz prosta; czy miał do tego prawo, on, co w starszych latach nie wiedział, bywało, gdzie droga, gdzie manowiec? Lecz w takim razie - jak? Bogumił nie był z tych, co potrafią słowem pouczać - któż jednak ma to zrobić za ojca. Porał się z myślami, układając stosowną przemowę. Chwilami spoza myśli i słów, jakby z głębszych, mniej omylnych obszarów ducha wynurzała się jasna wiedza o tym, co należy powiedzieć, aby w tym było i przebaczenie dla dotychczasowych uczynków, i siła chroniąca na przyszłość. Lecz wiedza ta zapadała wnet w ciemność i ginęła niby kamień z trudem dźwignięty z topieli i na powrót w nią upuszczony. Po niejakim czasie Bogumił uprzytomnił sobie, że świeża przygoda Tomaszka nie wyglądałaby tak fatalnie, gdyby on w ogóle był inny. Przypomniały mu się wszystkie towarzyszące jego przybyciu sprawki i doznał w całym sobie boleści tak przejmującej, że zdała mu się cierpieniem jednocześnie i duszy, i ciała. Jakby do wtóru szarpiącym go uczuciom wiatr uderzył z wzmożoną siłą w ściany domu. Bogumił spojrzał na barometr i przeraził się, ujrzawszy, że spada. - Co u diabła. Wiatr od wschodu, a barometr leci na deszcz? Wyszedł co prędzej z domu i stwierdził z ulgą, że nie, wiatr się nie zmienił. - Barometr coś bałamuci - pocieszył się. - Ale nie zawadzi, jak się pośpieszę z sianem. Szedł i nic go do tej pracy nie wiodło; wszystko, czym się ku niej pobudzał, zdawało mu się, jak zawsze po awanturze z synem, bezpowrotnie zniszczone. Szedł jednak, bo kiedy człowieka nic już nie wiedzie i nie wspiera - idzie nie wsparty, a w końcu wspiera się bodaj na gruzach swoich nadziei. - Przebrał miarę, aleć fundował drugim. Taka rzecz nie jest zbrodnią - myślał tedy Bogumił szukając dobrego w złem. Pani Barbara tymczasem kazała sobie przynieść do pokoju agrest na konfitury i zaczęła go drążyć. Dom zacichł. Julka i Szczepanowa nie śmiały się napraszać z pytaniami dotyczącymi puszczonego samopas toku zajęć; wiatr rozlegał się czystym, jak gdyby srebrnym szumem, cienie liści i blaski słońca mrowiły się po ścianach, a ręce pani Barbary odstawały od roboty i łzy toczyły się z jej oczu. Nękał ją ból, który nazywają matczynym, choć to jest ból każdego ludzkiego serca, zżytego z drugim sercem jak z własnym. Nieprawość tego drugiego serca czuła jak zło dziejące się w niej samej, a zarazem tak od niej niezależne, że nie mogła go ani powstrzymać, ani obrócić na dobre, ani nawet pojąć. A przecież coś trzeba robić, ten chłopiec nie jest chyba jeszcze zgubiony. Jakież tu okoliczności stworzyć, jakich unikać, żeby mu wyprostować charakter. Może w tej minucie jest gdzie na świecie człowiek, co zna tajemnicę postępowania z takim dzieckiem, ale gdzie go szukać, skąd zawezwać pomocy. Ile to ludzie nawymyślali ułatwień - koleje, telefon, telegraf, pogotowie, ale na to, co ją boli, nie ma pogotowia, a jeśli jest - nie ma sygnału, co by je mógł zawezwać, by, duchem bodaj, przybyło przez nieczułe przestrzenie. Psoty jednego chłopaka, cierpienia jednej matki, cóż to wielkiego, świat ma ważniejsze kłopoty. Lecz w tej godzinie tysiące matek cierpi tak i płacze jak ona i z tego rośnie góra męki, którą któż kiedy rozwali? Ale czas biegł, otarła oczy i wzięła się na nowo do roboty. - Straszne to - myślała dłubiąc w otoczonych cierpką galaretką pestkach agrestu - że cokolwiek się dzieje, marne i błahe zajęcia toczą się zwykłym trybem. A może to nie jest złe? Może by się człowiek nieraz w proch rozsypał od zmartwień, żeby go te niteczki dnia powszedniego nie strzymywały. Żałość jej dosięgła kresu i zaczęła się wyczerpywać. Tomaszek nigdy jeszcze w tak małym przeciągu czasu nie dopuścił się tylu zdrożności, może ta diabla siła, która nim powoduje, zaspokoi się tym, czego już dokonała? Gdyby jeszcze ustał ten wiatr nieznośny! Po całym domu słychać było szorstkie odgłosy, które pęd powietrza wzniecał w deskach i murach. Gałęzie jesionu chrobotały po dachu, zrzucając raz po raz kawałek dachówki, zesuwający się hałaśliwie i spadający z hukiem wystrzału. Na strychach coś stukało i osypywało się z szelestem, wszystkie drzwi łoskotały, jakby się ktoś do nich dobijał, a owo, rzekłbyś, trzeszczenie kości starego domu wzmagało rozterkę zamkniętej na górze Agnieszki. Miała żal do Tomaszka, że nawet czyniąc wyznanie winy, jeszcze potrafił ją nabrać, żal do rodziców, że wodzili się z nim przez tyle lat i nie potrafili dać mu rady, a nade wszystko żal do siebie, że się nie umiała zachować. Na próżno powtarzała sobie, że nie ma co rozpaczać z powodu braku harmonii albo widoku zła w rodzinie, którą zastała rodząc się w niej przypadkiem. Że po prostu opuści to środowisko, pójdzie w świat pomiędzy krewnych z wyboru i z ducha. Ale świat jakby ogłuchł i oniemiał, nie chciał jej przyjąć, a gruzy nieszczęśliwego popołudnia zasypały do niego drogę. Czuła się wyzuta z prawa do czegokolwiek, nie może odejść ni spocząć, póki nie naprawi tego, co się tu stało. Naprawi? Onaż to ma podjąć takie zadanie? Głupstwa Tomaszka urastały w jej oczach do rozmiarów zła nurtującego cały świat. Wszystkie serca przeżarte są słabością, fałszem i przywarami, ona sama jest również tknięta zarazą, a więc niezdolna do żadnych uzdrawiających starań! Męcząc się tak uczuła jak gdyby zatrzymanie się czegoś. Myślała, że to w niej następuje raptowne uspokojenie się nerwów, ale to tylko wiatr ustał. Podeszła machinalnie do okna. Słońce stało już za uciszonym ogrodem, a w miejscu poprzecznego rozchylenia się gęstwiny widać było jego promienie jak długą złotą rzęsę. Ale piękno tego widoku nie dotarło tym razem do Agnieszki. Jakież bo prawo miała i do tego, by napawać się cudami nieba i ziemi, obcować przez nie z Bogiem? Tylko ten je ma, kto jest w porządku ze sobą i ze światem. Raptem porwał ją śmiech. Obcować z Bogiem? Jak mogła jeszcze wczoraj odczuwać naturę jako dzieło boskie i doskonałe? Natura także zatruta jest zgnilizną i potwornością, pełna drapieżnych bestii i obrzydliwych stworów, budzących postrach. Zespolić się, obcować? Z czym? Czy z tygrysem, przed którym uciekałaby bez duszy, czy z pająkami, skorkami, gąsienicami, które nic jej zrobić nie mogły, a jednak budziły w niej takie nieopisane przerażenie, że ze strachu mordowała je zamykając oczy, żeby nie patrzeć na własne okrucieństwo. Nie błogość, wczoraj zaznana, nie mężna miłość i dobroć, ale zgroza, strach, okrucieństwo i nienawiść są prawdziwą rzeczywistością bytu. A może zło i dobro istnieją pospołu jako dwie rzeczywistości w tragicznym splocie szarpiące życiem człowieka? W tragicznym splocie i bez niczyjej winy ani zasługi. Nie jestże człowiek, nie jestże wszystko w ogóle tylko igraszką i ofiarą ślepych sił wywołujących życie po to, by się wzajem znieprawiało i niszczyło? Cóż w takim razie pozostaje człowiekowi, świadkowi i uczestnikowi tego widowiska, niezdolnemu odchylić ani zmienić fatalnego biegu przyczyn i skutków? Jedynie litość i pobłażanie dla tej wielkiej nędzy istnienia. I najwyżej chwile złudnej radości, że słońce świeci, ogród zieleni się, a ten i ów uśmiecha się, jakby nie był zupełnie złym człowiekiem. Czemuż zatem w piersiach wzbiera bunt przeciw temu, co jest, pięście zaciskają się, a wszystkie władze ducha natężają do walki, chcąc burzyć i odbudowywać w innej postaci bodajby chociaż rodzinny dom, ojca, matkę i brata. Chyba więc jednak istnieje możliwość przekształcenia życia, walki ze złem? Tylko nie, jak myślała dotąd, za pomocą czynienia dobra, działania samą jego potęgą. To nie wystarcza! Marcin miał rację. W życiu jest miejsce na walkę i właśnie tylko na walkę, na borykanie się z podłością! On pewno z taką siłą czuł w sobie nędzę kraju i świata, moralną, polityczną, społeczną, z jaką ona dziś dopiero, po karczemnej awanturze przy stole, odczuła nędzę domu. Zdjęła ją niewymowna tęsknota do Marcina, do znalezienia się natychmiast w jego uścisku tak potężnym i opiekuńczym. Ach, ucałować znów te usta, bluźniące szczęściu, a tak nim hojnie darzące; lub chociaż spojrzeć w tę twarz namiętną i gorejącą, zobaczyć bodaj z daleka tę postać buntowniczą, a tak bardzo godzącą z życiem. Gdybyż kiedykolwiek w Lozannie była tak pewna, że go kocha, jak w tej chwili, wszystko by poszło inaczej! - Tak - drwiła z rozpaczą - ale cóż warta jest miłość, która przychodzi w godzinie upadku ducha, nastręcza się jak ucieczka przed zmorą porujnowanych złudzeń. A może w tym jest jedyna racja miłości, że kiedy zrywa się więź, co nas łączy ze światem, ona przychodzi w pomoc jako przypomnienie, że więź istnieje i poprzez bliskość dwojga nawiąże się na powrót ze wszystkim. A gdy niepodobna żyć bez upadków ducha, jakże odrzucić to, co nas może dźwignąć? Odrzucić? Przecież to już i tak odrzucone, przecież nie ma już tej miłości, a ci dwoje, co w Lozannie łączyli ręce i usta - nie są już dwojgiem. I Agnieszka, zdawszy sobie sprawę, że i ta ucieczka została jej odjęta, poczuła się zgubiona bez ratunku. Ale gdy już nie ma ratunku, zostaje zawsze jeszcze jeden - pobiec drugiemu na pomoc. Nie zawsze własna rozpacz staje się źródłem współczucia, Agnieszka jednak doświadczyła go w momencie, gdy zrobiło jej się najbardziej źle. Jeśli ona tak cierpi, cóż musi dziać się z rodzicami, a może nawet z tym okropnym chłopakiem! Nie wiedziała, czym ich pocieszy, jak wspomoże, czuła tylko, że musi do nich pośpieszyć. Władał nią szczególniejszy, bliski płaczu, a pełny miłości i nadziei entuzjazm, któremu towarzyszyło poczucie, że wyrzekłszy się buntu i walki, nie wyrzeka się wiary w zwycięstwo - wraca tylko znów do najwłaściwszej dla siebie drogi, na której osiągnie prawdziwą, trwałą przemianę zdarzeń i ludzi. Ale ten stan ducha, tak wzniosły i płodny, że zda się można by z jego pomocą istotnie świat przebudować, okazał się znikomy i rozwiewny jak mgła. Agnieszka spodziewała się znaleźć matkę gotową do przyjęcia tego, co jej w istnym natchnieniu chciała przynieść, lecz pani Barbara powitała ją okrzykiem: - Gdzie Tomaszek? Widzieli go, jak jechał do siana, ale posyłałam Julkę i powiada, że nie ma go nigdzie w polu! Co też ojciec narobił! Przecież taki chłopak ma też wstyd i ambicję. Z nim się na pewno coś stało. Agnieszka odpowiedziała zrażona: - Mamo! Czy mamusi nigdy nie przyjdzie na myśl, że z nami... że ze mną może się stać coś złego? Panią Barbarę było łatwo nastawić na każdy rodzaj niepokoju. - Z tobą? Dziecko, nie strasz mnie... Ja już dawno widzę, że ty się tak czasem zamyślasz. Co tobie jest? Bywają chwile, gdy najskrytsze nawet serce milczeć nie może i odezwie się jak zacięta, nie dająca się nikomu nakręcić pozytywka, co nagle sama z siebie zaczyna grać o nieprzewidzianej godzinie. I oto Agnieszka, zamiast pocieszać matkę, dała upust swej wezbranej na nowo żałości. Wyznała, że kocha i jest kochana i że są z tym, kogo kocha, nieszczęśliwi, nie będą mogli się pobrać. Jej wybrany jest człowiekiem idei, a w jego życiu nie ma miejsca na szczęście osobiste - mówiła czując, że nazbyt upraszcza powody zerwania z Marcinem. - Kochasz się z wzajemnością i w człowieku idei? Dziecko, przecież to rzecz, o której twoja matka całe życie nadaremnie marzyła. Co za radosna wiadomość w tym nieszczęśliwym dniu! - szeptała pani Barbara oszołomiona. - To nie jest nic radosnego - zmroziła ją Agnieszka i, żądna przydać grozy swojemu położeniu, oznajmiła ponuro: - Czy mamusia sobie wyobraża, co to jest człowiek idei? Że na przykład, jeżeli jemu każą rzucić bombę, to on ją rzuci i sam zginie? A w ogóle on jest na to skazany, że nigdy nie będzie mógł wrócić do kraju. Lub jeśli wróci, to jako nielegalnik, wie mamusia, co to jest nielegalnik? Będzie się musiał kryć, wędrować z miejsca na miejsce, niepewny dnia ani godziny. Pani Barbara załamała ręce i pochyliła głowę. Oczywiście, jakże mogła przypuszczać, że los choć w tym okaże się dla niej łaskawy. - Któż to jest? - szepnęła z zapartym tchem. Agnieszka ociągała się z odpowiedzią. - Mamusia o nim pewno słyszała, bo on bywał w Kalińcu - oznajmiła na koniec. - Zna Holszańskich. A nazywa się Marcin Śniadowski. Pani Barbara podniosła głowę, jakby jej ujęto brzemienia. Nazwisko i fakt bywania w Kalińcu złagodziły nieco grozę tajemniczej postaci. - Słyszałam - przypomniała sobie - o jakimś działaczu, który bywał u Holszańskich, ale jego aresztowali. - To właśnie on. Potem go wypuścili i wtedy... - urwała słysząc, że ktoś nadchodzi. - Mamusiu... proszę o tym nikomu nie mówić. Nawet ojcu. Rozstaliśmy się i ja to przebolałam. Tylko tak... chwilowo zrobiło mi się smutno. Ale nie trzeba do tego więcej wracać. - Jak to, więc to naprawdę przepadło? Miałażbyś i ty być nieszczęśliwa całe życie? - jęknęła pani Barbara, lecz Agnieszka zamiast odpowiedzi położyła palec na ustach. Wszedł Bogumił. - O, Agnichna - ucieszył się. - Miałem już iść po ciebie, bo myślałem, że się gniewasz na starych rodziców. Moje dziecko - ucałował ją - bardzo cię przepraszam, że się uniosłem. - Tatusiu! Jak można! To ja was chciałam przeprosić. - Siadajże, córuchno. Może nam co doradzisz. Bo mam wiadomość. Spotkałem Józefata i jest cenzura Tomaszka! Został oczywiście, jak było do przewidzenia, na drugi rok. - Ja się troszeczkę domyślałam, że tak będzie - westchnęła Agnieszka, cokolwiek jednak zaskoczona. Pani Barbara nie mogła jeszcze odejść myślą od spadłych na nią znienacka wynurzeń Agnieszki. - To cóż ty jesteś taki rozradowany? - spytała wreszcie, zrozumiawszy, co do niej mówią. - No, bo cóż, trudno, byliśmy właściwie na to przygotowani. Ale czekajże, przeczytam wam list jego wychowawcy. Bogumił rozwinął ćwiartkę papieru i podczas gdy pani Barbara przyglądała się opłakanemu świadectwu Tomaszka, czytał: "Złe sprawowanie syna Szanownych Państwa zostało odnotowane, bo gdyby nawet pominąć niedostateczne przestrzeganie rygorów szkolnych w ciągu roku, trudno było puścić mu płazem samowolne opuszczenie szkoły przed rozdaniem świadectw, które nastąpiło dziś rano. Syn Państwa zaś nie był na lekcjach już wczoraj. Wolę też od razu zwrócić uwagę Sz. Państwa, że chłopiec nie okazuje najmniejszego upodobania do żadnego z wykładanych przedmiotów. Nie należy go mimo to uważać za stra... za straconego, ale ten typ nauki, jakiego udziela nasza szkoła, nie odpowiada jego skłonnościom. I to do tego stopnia, iż jeśli ośmielałbym się Państwu coś radzić, to zmianę kierunku jego wykształcenia i pchnięcie go może na jaką drogę praktyczną..." - Jednym słowem - przerwała pani Barbara dotknięta - chce z niego zrobić idiotę, dobrego najwyżej na parobka. - A mnie się ten list podoba - ujęła się Agnieszka. Bogumił spojrzał na nią z wdzięcznością. - Mnie także. I, Basiu, wierz mi, dla niego będzie lepiej, jeżeli oddamy go... - Do szkoły rzemiosł - sarknęła pani Barbara. - Znam tę śpiewkę. - Nie - uśmiechnął się Bogumił z tryumfem. - Ja obmyśliłem coś lepszego. W Warszawie jest szkoła techniczna, w której uczą budowy maszyn. A przyjmują już, czytałem w pismach, z czterech klas. Niech skończy ową nieszczęsną czwartą i odwiozę go do tej szkoły. Pani Barbara przestała się opierać. Maszyny... elektryczne... parowe. Niebezpieczne... ale na to mogła się zgodzić, to nie było związane tradycją z ciemnym drobnomieszczaństwem jak rzemiosło. Temu się poświęcić, to nie było cofnięcie się, zejście do niższej warstwy, to było raczej przystąpienie do początków nowego życia, udział w najdonioślejszych wynalazkach epoki, stwarzających na podobieństwo Boga - nowy świat. - No, może w tym byłaby dla niego jaka przyszłość - rzekła z wahaniem. - I będzie, zobaczycie. On ma do majstrowania zdolności - podchwycił ojciec. - Pamiętacie, jak założyłem dzwonki elektryczne i jak się popsuły? W zeszłym roku. Nikt nie mógł dać rady, a ten smarkacz własnym zmysłem zaraz naprawił baterie. Po chwili rozmowy szkolna klęska Tomaszka wydała im się zbawczą wskazówką właściwej dla niego drogi, a nadto usprawiedliwieniem wszystkich głupstw, których do wczoraj narobił. - Można mu się nie dziwić, że stracił głowę. Tylko czemu nie przyznał się od razu. Przecież nikt by go za to nie zjadł - usiłował zrozumieć ojciec. - To są ciężkie przejścia - rzekła tonem wyznania Agnieszka. - Ja to znam, bo przecież... sama nie stanęłam na porę do egzaminu... Jeśli nie zdam jesienią, może mi grozić to samo, co jemu... powtarzanie kursu. Mówiła to, by zmniejszyć winę Tomaszka, lecz jednocześnie poczerwieniała, gdyż po przyjeździe przedstawiła była rodzicom odłożenie egzaminu jak sprawę najnaturalniejszą pod słońcem, powszechnie praktykowaną w uniwersytecie. - No, ja miałam ważne przeszkody - myślała - ale czyż Tomaszek nie mógł myśleć podobnie, obełgując rodziców. O, granico między prawdą i kłamstwem, nie jestżeś tylko granicą mniejszej i większej inteligencji? - Ty byś nie zdała! - zaśmiał się ojciec. - Zresztą - usprawiedliwił ją natychmiast - kształcisz się w obcym języku, to pewno bardzo trudno. I złe nie jest w zostaniu Tomaszka na drugi rok... z tego nie robię mu specjalnego zarzutu. Ale, moje kochane - spostrzegł się - dawajcie podwieczorek. Ja się szalenie śpieszę. Tomaszek nie zjawił się na podwieczorek. Mijały godziny, ściemniło się, trzeba było już myśleć o kolacji, pani Barbara chodziła jak nieprzytomna. - Moja Agnisiu. Idź no, powiedz Szczepanowej, żeby odgrzała dla niego coś z obiadu - próbowała choć w ten sposób nadać swej trwodze charakter zwykłego czekania. - Przecież on chyba w końcu przyjdzie. Jeżeli jeszcze żyje - ulegała znowu panice - bo może on tam leży bez ducha w jakiej bruździe. On nieraz groził, że jak mu będziemy dokuczać, to się zabije. - Ady nie leży, nie leży - usłyszał to wchodząc Bogumił - tylko siedzi na drzewie. Na tej srebrnej topoli koło bramy. - Na drzewie? Wariat czy co? A ty wiedziałeś i czemu nic mi nie mówisz? Ja odchodzę od zmysłów z niepokoju... - Dopiero teraz dowiaduję się, że odchodzisz od zmysłów... - Nie kpij sobie! I ty mnie zwodzisz! Skąd wiesz, że on siedzi na drzewie? - Bo byli tacy, co widzieli, jak właził. Poszedłem pod topolę i zobaczyłem go. - Jak to? I on cię widział? - Widział. Tomaszek jednak nie siedział już na drzewie, bo ledwo Agnieszka i Niechcicowie siedli do stołu, wszedł i stanął w progu ze ściśniętymi od blasku lampy oczami. Nastało wielkie milczenie. - Tatusiu - szepnęła Agnieszka - niech tatuś na niego nie krzyczy. - Musisz być głodny - rzuciła się do syna pani Barbara. - Chodź no tu, drapichruście - rzekł, siląc się na wesołość, Bogumił - i słuchaj, co ci powiem. Dostaliśmy już twoje świadectwo i wiemy, żeś nie przeszedł. Niepotrzebnie ukrywałeś to przed nami. Niepotrzebnie wyprawiałeś takie hece. Tomaszek, który zdawał się już zupełnie upadły na duchu i skruszały, podniósł znienacka głowę, odgarniając niesforny wicher włosów znad lewej skroni. - Ja nie ukrywałem - rzekł hardo - tylko to wszystko jest nieporozumienie. Oni się do mnie w szkole pouprzedzali, robią mi na złość. Pisać mogą sobie, co chcą, ale ja się wcale nie uważam za zostawionego na drugi rok. Ja będę ten... będę zdawał po wakacjach. Dlatego nie chciałem nic mówić, bo po co miałem was martwić bez potrzeby? Nawet byście nie wiedzieli, a ja bym zdał. - Masz tobie - stropił się ojciec. - Ucz się tylko dobrze i sprawuj przyzwoicie w czwartej klasie, my więcej tymczasem nie wymagamy. Lecz właśnie w tym kierunku Tomaszek nie miał wcale dobrych zamiarów. - Dlaczego? - zjeżył się. - Ja czuję, że ja się będę świetnie uczył tylko w piątej klasie. A w czwartej zupełnie się rozpuszczę. I piąta jest o wiele łatwiejsza od czwartej. - Ale kiedy ty nie masz prawa zdawać po wakacjach, skoro masz cztery niedostateczne. Zastanów się, co mówisz - przerwała pani Barbara bujny tok jego dowodzeń. - Dlaczego? Mam prawo zdawać jako ekstern - upierał się Tomaszek. - I właśnie chciałem w tych dniach jechać wypisać się ze szkoły. A przez lato dojeżdżałbym do Gawlic i uczył z Bartołdem. - Z Bartołdem? Już ja widzę, jaka to byłaby nauka. Spacery z panną Jadwinią - pani Barbara zamilkła na mgnienie. - A może ta idealna miłość będzie miała na niego dobry wpływ? - Zresztą - dodała głośno - młody Bartołd sam jest złym uczniem. - Wcale nie takim znowu złym. I jest już w każdym razie w siódmej klasie. - Synu! - wykrzyknęła pani Barbara. - Ty śnisz z otwartymi oczyma. Agnieszka nie wiedziała, czy podtrzymać godziwą skądinąd ambicję brata, czy uznać ją za jedno z jego dętych majaczeń. Widoczne było przecie, że nie zdawał sobie wcale sprawy z wymagań rzeczywistości, a chociaż nawet w marzeniach swoich obracał się jedynie koło spraw nader uchwytnych, wydał jej się znów postacią tak nieuchwytną, że prawie nierealną. Podobnie jak Janusz przez brak życia, tak on przez wyłącznie fizyczny jego nadmiar zdawał się w ogóle nie istnieć. Tomaszek tymczasem starał się zagłuszyć uwagi rodziców namiętnym, podniesionym głosem. - Ja wiem - wołał - że Bartołd nie może mnie wszystkiego nauczyć. I na przykład na matematykę miałem jeździć do jednego kolegi do Kalińca. Na to właśnie potrzebne mi były te pieniądze - dodał nagle jakby doznawszy objawienia. - Ale bałem się prosić, czułem, że się nie zgodzicie. - I dlatego wymyśliłem z tym... tego... z tym kapeluszem... - I dlatego przepijałeś je wczoraj - pomyślała z goryczą pani Barbara. - Ależ on łże jak z nut! - krzyknął Bogumił na nowo rozgniewany. Na to weszła Julka i rzekła alarmująco: - Proszę pana... - Co takiego? Włódarze przyszli? - Włódarze to już kawał czasu jak przyszli, ale wnet poszli, bo z obory przyleciał chłopak, że się krowy zaczeny wzdymać. - Czegoś zaraz nie meldowała? - zerwał się Bogumił jak oparzony. - A gdzież Olczak? - Gdzie Olczak? - powtórzyła pani Barbara i teraz dopiero spostrzegli, że Olczak nie przyszedł na kolację. - Pan rządca w oborze. Bogumił wybiegł, Julka tłumaczyła się trwożnie: - To pan rządca przysyłał po pana, ale jażem nie dała mówić, bom sobie myślała, niech państwo swoje skończą. Ale stoję w sieni i czekam, i takem się na ostatek zdenerwowała, że mówię: już ja wejdę i powiem. - Tomaszek, dokąd lecisz? Do krów? Po co? Tyś tam właśnie potrzebny! Znów przepadniesz. - Ale ja muszę... Ja zaraz... - Tomaszek, nie kończąc zdania, wypadł w ciemność za ojcem. - Agnisiu, zostań choć ty - wstrzymywała pani Barbara zbierającą się również córkę. - Tak się zawsze wszyscy porozbiegacie, a ja potem nie wiem, gdzie kogo szukać. Tylko zwiększacie zamieszanie. - Nie rozumiem - zwróciła się do Julki. - Pierwszy raz słyszę, żeby się krowy wzdymały o tej porze. Koniec czerwca... i taka susza. - Bo, proszę pani, jak ten wiatr ustał, to rosa zara spadła. Krowy się pasły koło czerwonej koniczyny za wiatrakiem, to się musiały do tej koniczyny po rosie dorwać. - Żeby tylko, broń Boże, nie chciały zdychać. Pan tyle włożył w oborę tego roku. I tak patrzy w te krowy jak w lalki. Chybaby płakał. - Może Pan Jezus nie da, żeby co zdechło - westchnęła Julka. - Już ta Szczepanowa modli się za te krowy. Wyszła, niosąc ostrożnie tacę z serwisem - w pokoju nastała cisza. Białe ćmy kosmate i brodate uderzały dźwięcznie o klosz, zlatywały na obrus, biegły chwilę po nim, taczając się, i znów skakały do lampy. Inne, wątlejsze, o skrzydłach w czarną z białym kratkę, padały od razu martwe, rozpostarte na białym płótnie jak delikatny rysunek. - Ja zamknę werandę - wzdrygnęła się Agnieszka. - Te ćmy tak lecą. - I uczyniwszy to, rzekła z odrobiną niecierpliwości: - Mamusiu. Chodźmy tam jednak. - Poczekaj trochę. Ja muszę jeszcze wstąpić do Szczepanowej i wydać jej na jutro, bo ona pójdzie spać. Ale nie chodź beze mnie w tę noc, bo znów będę o ciebie niespokojna. Nim się jednak wybrały, Tomaszek i Bogumił nadeszli. Wrócili tak promienni, jakby przybywali z wesela. - No i co? Jak tam? Co tam? - Nic. Wszystko dobrze. Dwie się tylko wzdęły i obydwie uratowane. Kazałem sobie dać znać, jakby się co jeszcze okazało. Bogumił popchnął Tomaszka ku pani Barbarze. - Ucałuj go, matko. O nic nie pytaj, tylko uściskaj go. On już będzie mądry i dobry. - Pogodziłeś się z ojcem? - pani Barbara przytuliła głowę syna do piersi. - Synek! - uśmiechnął się Bogumił. - I siostrę, siostrę przeproś. Jej też narobiłeś zmartwienia. Tomaszek, nie podnosząc oczu, nadstawił policzek Agnieszce, która rzekła niepewnie: - Powrót marnotrawnego syna?... Czuła, że ta scena tylko połowicznie zamyka sprawę. Cóż jednak było z tym począć? Nie wszystko daje się od razu przeżyć konsekwentnie do końca. Ludzie są skazani na takie ułamki zatargów, porozumień... Aż przyjdzie godzina, w której ktoś musi zgruntować coś do dna i głębiej niż dno... Ale co... ale kiedy... i kto?... I czemu nie wszyscy?... Po rozejściu się dzieci Bogumił opowiadał pani Barbarze: - Czy ty wiesz, że ja go rzeczywiście oddam do szkoły technicznej. Co to za zręczny chłopak. Spadła mi rękojeść od trokara. Nam tu wszystko z rąk leci... gwałt, a ten tak prędko, zgrabnie osadził trójścian, jakby się tego uczył. Basiu! - dodał zmieniając ton. - Ja z nim rozmawiałem. Teraz po drodze. Jeszczem nigdy tak serca nie wygadał. Myślałem, że się zatchnę. I zdaje mi się, że coś niecoś zrozumiał. Z niego będą jeszcze ludzie, zobaczysz. - Wszystko się przewróciło do góry nogami - dodał po chwili. - Rosa, księżyc czysty jak łza, wiatr był od wschodu, a barometr idzie na deszcz i na zachodzie się chmurzy. A tę Olkę - rzekł jeszcze - baby tak nastraszyły, że już jej nie ma w Serbinowie. Pani Barbara milczała, coś jej przeszkadzało podzielić nadzieje męża, dotyczące Tomaszka. Kładąc się spać, dociekała, co jej to jeszcze doskwiera. - Prawda - przypomniała sobie. - Rachunek od Nussena i te przehandlowane gdzieś koszule. A ci dwoje, niemądrzy, jeszcze o tym nie wiedzą. I nie będą wiedzieli - zdecydowała. - To już ja wezmę na siebie. Wszystko wezmę na siebie - jęknęła padając przy łóżku na kolana. - Boże, jeśliś jest - modliła się - jeśli zbawiasz, zbaw od złego to dziecko. Boże, jeśli potępiasz na wieki, potęp mnie, bom ja winna. Boże, jak mnie widzisz, że drżę i boję się wszystkiego, nie oszczędzaj mi żadnego bólu, żadnego strachu, tylko ocal tę duszę zbłąkaną. 4 W Kalińcu tej samej pięknej nocy pani Katelbina zbudziła się i usłyszała, że ktoś idzie przez sień. Natychmiast pomyślała, że to Janusz: on tylko chodził tak cicho i tak lekko. Nie pomnąc, jaka może być pora, wyskoczyła z łóżka i przywarła uchem do drzwi, bo nawet jeśli szedł do niej, to nie żaden dowód, że dojdzie. Trzeba go będzie przywabić, zatrzymać, zawołać, bo a nuż się rozmyśli. Po chwili rozpoznała, że ten ktoś wychodzi, usłyszała, jak mu otwierają bramę. Wówczas targnęło nią zrozpaczone przeświadczenie, że to jednak był Janusz, musiał być u kogoś w tym domu i ominął jej drzwi! Ale u kogo? Zgorączkowana wyobraźnia podsunęła jej przed oczy sąsiadkę z przeciwka, żonę komisarza włościańskiego, który często wyjeżdżał. Pani Celina nie wiedziała nawet, czy Janusz znał osobiście tę pulchną Rosjankę, a jednak ile razy ją widziała, cierpiała nieopisane męki zazdrości na myśl, że mógłby ją trzymać w swym nieczułym objęciu. Za pomocą szczególniejszej władzy, przypominającej niedoszłe do świadomości wrażenia, uprzytomniła sobie, że zbudziły ją nie kroki, które dopiero potem usłyszała, ale otwarcie i zamknięcie drzwi, na pewno właśnie drzwi mieszkania naprzeciwko. Wyjrzeć oknem, odmykać okiennicę, nie, to by zabrało zbyt wiele czasu. W istnym szale chwyciła szlafrok; niby w transie, na oślep, znalazła klucz od bramy i w nocnych pantoflach wybiegła na ulicę. Było już dobrze po północy, szarzało, po kamiennym chodniku, w znacznym oddaleniu, kroczył głośno samotny jegomość, budząc echa śród ciemnych, jakby z dawna opuszczonych przez swoją ludność murów. Pani Celina ruszyła za nim, słaniając się, jak pijana. Przechodzień dwoił się i troił w jej oczach, to zlewając się z ogólną szarością brzasku, to wyskakując z niej dobitną, czarną sylwetką. Zdawał jej się nadmiernie wysoki, to znów gruby i niski. Czy to był ten, co wyszedł tylko co z domu? Czy to był Janusz? Podążał w stronę Karolińskiej, lecz nagle koło mostu na rzece zniknął, rozwiał się czy skręcił niepostrzeżenie w bok. Nie czuła się na siłach iść dalej, nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Cofnęła się, zdjęta zgrozą i poczuciem, że odbyła drogę do kresu, poza którym życie nie jest więcej możliwe. Było jednak o tyle możliwe, że nazajutrz, z trudem doczekawszy się popołudnia, wybrała się na Karolińską pod koniec godzin, w które Janusz przyjmował pacjentów. Drzwi do jego dwu pokojów znajdowały się tuż nad schodami. Stojąc przy nich i dzwoniąc, pani Celina miała na lewo, nieco poza sobą, frontowe drzwi mieszkania Ostrzeńskich. Trawiona przez mrożącą żądzę zniknięcia i rozwiania się w powietrzu, czuła na swoich plecach te drugie drzwi i dybiące na nią spoza nich najście to Antoniowej, to Bodzia, to pani Michaliny. Bała się strasznie zadzwonić drugi raz, a Janusz jak na złość nie otwierał. W końcu jednak otworzył. Odetchnęła. Nie było już pacjentów. On tylko sam, powabny i niemal anielski w swym białym lekarskim kitlu. - Właśnie miałem do ciebie iść - uśmiechnął się słabo. Zawsze tak mówił, gdy czuł, że przychodzi do niego z wyrzutami, i już dawno minęły czasy, kiedy pani Celina wymagała czegoś więcej, aby się uspokoić. Ale tym razem uprzejma zapowiedź minęła bez wrażenia i Janusz przeraził się, spojrzawszy na kamienną, pobladłą twarz Katelbiny. - Co tobie? - spytał - wyglądasz tak okropnie... - U kogo byłeś tej nocy w naszym domu? - Pani Celina chciała powiedzieć to głośno, ale z ust jej wybiegł tylko schrypnięty szept. Janusz usiadł i wziął ją za rękę zawodowym gestem lekarza, z dużym palcem na tętnie. - Tyś chora - stwierdził. - Masz chyba gorączkę, mówisz od rzeczy. - Chora i umrę z tej choroby - wyszeptała. - To musisz wiedzieć. - Nie przesadzaj... Nie żartuj tak brzydko. Co ci się stało? - S-s-słyszałam, jak wychodziłeś dziś w nocy z naszego domu. Wybiegłam za tobą... Na ulicę... W-w-widziałam - szczękała zębami jak w febrze i usiłowała go zaskoczyć oczywistością faktów. Janusz obserwował ją chwilę ze zmarszczką między oczami, w których błyskało figlarne zainteresowanie. Raptem przechylił się w tył, klasnął w dłonie, zgiął się naprzód i złożył się niemal we dwoje, pękając ze śmiechu. - Wybiegłaś w nocy na ulicę? Prosto z łóżka? Nie. Wiesz, mnie się to bardzo podoba! - Podoba ci się taka męka... rozpacz... - Niee. Źle mnie rozumiesz. Cieszę się, że mnie tak lubisz. I to nic, to ci posłuży, ta męka. Zeszczuplejesz. Będzie ci z tym do twarzy. A jakbyś była mnie tak zupełnie pewna, tobyś mnie przestała kochać. Już ja was znam. Ale, czekaj no. Ty jesteś wariatka. Po coś ty latała tej nocy? Mogłaś przeziębić się jak nic. Chodź tu. Przyciągnął ją do siebie i ucałował. - Nie bądź smutna - spoważniał. - I nie miej takich przywidzeń. Sama wiesz, czym ja taki skory do chodzenia nocami po domach. I że przecież powiedziałbym ci, gdyby jakaś inna kobieta... Przyjdę dziś albo jutro - przyobiecał jej w samo ucho. - A teraz idź. Dobrze? - dodał głośno z przyjazną poufałością. - Ja mam jeszcze trochę roboty. No, jazda, kochanie. Tu zaraz przyjdzie na pewno moja matka. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Pani Celina wróciła do siebie jak na skrzydłach. Ach, może wreszcie, może dopiero od tej chwili zacznie się między nimi prawdziwa miłość, prawdziwe porozumienie. Pod wpływem radości uczuła się zdolna do myślenia na powrót o swoim synu, o swoim zdradzonym, zaniedbanym Wacusiu. I chyba namiętność do Janusza istotnie żyła już tylko cierpieniem, bo nasycona chwilowo nowymi nadziejami zaczęła jakby przygasać, a spod gruzów rozkładu wewnętrznego miłość i tęsknota do dziecka wychodziły na jaw i domagały się zadośćuczynienia. Życie z Januszem wydało się pani Celinie bardziej niż kiedykolwiek czymś zdrożnym i pozbawionym sensu, a on sam czyż nie był wręcz brutalny w porównaniu z tym prostakiem Katelbą, który jakimiż względami delikatnymi otaczał ją we dnie i w nocy. Zapragnęła wrócić do Jastrzębic. Katelba jej nie przyjmie? Dlaczego? Dlatego, że przez trzy lata była w mieście urzędniczką administracji pisma? Cóż w tym złego, że chciała zaznać trochę samodzielnego życia. Ileż pań wiejskich mieszka w mieście - zamazywała istotną treść tego okresu życia. - Trzy lata - zdziwiła się. - Czyżbym aż tyle czasu żyła w tym strasznym śnie? Zaczęła układać list do męża i syna, którego nie widziała blisko rok. (Ostatni raz przez parę godzin w Czałbowie). - Czy Wacuś, najdroższy łobuz - pisała - jest grzeczny, słucha taty i pamięta o mamie... Nie mogła skończyć zdania, łzy zasłoniły jej oczy i płacz skruszonej tkliwości wstrząsnął piersią. Nie wróciła już jednak do listu, gdyż nagle spostrzegła, że Janusz nie przychodzi. Nie przyszedł również nazajutrz, zaś następnego dnia pani Celina ujrzała go przez okno, którym wciąż wyglądała, idącego po przeciwnej stronie ulicy pod rękę z wysoką panną o białych prawie włosach i widocznym z daleka dużym nosie. Znała tę pannę z widzenia. Była to młoda Lalicka, córka dawnego administratora Serbinowa, o którym pani Celina słyszała coś od Niechciców. Owi Laliccy długi czas prowadzili czyjś sklep w Kalińcu, potem nie mieli z czego żyć i ostatnio, podobno z litości czy na prośbę Janusza, Ceglarski dał staremu Lalickiemu jakieś miejsce w kantorze fabryki. Panna była nieładna, lecz powabna. Skończyła buchalterię i pracowała w gazowni miejskiej. Ujrzawszy tych dwoje pani Celina cofnęła się od okna i z sercem tłukącym się twardo w piersi powtarzała prawie dławiąc się: - To dlatego prosił za starym Lalickim. To dlatego... Tak więc podejrzenia jej szły może w złym kierunku, ale były słuszne. Zatem koniec. I bardzo dobrze. Nareszcie! Podarła zaczęty przed paru dniami list do Jastrzębic i napisała inny. Bazgrała ołówkiem, na wpół czytelnie. "...Mówiłeś mi zawsze, że gdyby uczucia twoje się zmieniły, uprzedziłbyś mnie o tym. Powtarzałeś to jeszcze parę dni temu. Takimi gadaniami trzymałeś mnie przy sobie - na co, nie wiem, chyba, żeby naigrawać się ze mnie. Teraz wiem, że jesteś z inną, z którą chodzisz pod moimi oknami, gdy ja zamieram, czekam... I może już dawno byłeś z inną, z innymi. O nie myśl, że ja mam ci to za złe, ja wiem, że nie można cię mieć wyłącznie dla siebie, bo kto spojrzy, musi cię kochać, a ty wszak jesteś mężczyzną, więc wszystko bym przebaczyła i zniosła, oddana ci jak pies. Ale po co było kłamać i oszukiwać, tego nie rozumiem, bo przecież wiesz, że wszystko bym od ciebie przyjęła, nawet zdradę - zapewniała, nie mając nic do stracenia - i byłeś wolny, więc po co kłamać i oszukiwać, co to znaczy taka filozofia - za głupia jestem na to. Więc wszystko między nami skończone. Nie odpisuj mi, nie przychodź więcej, gdyż cię nie przyjmę. Nie chcę cię więcej widzieć. Przestałeś dla mnie istnieć, więc ciesz się, nie będę ci się więcej naprzykrzać. I nigdy ci tego nie mówiłam, bo się bałam, że się zrobisz jeszcze więcej zarozumiały, ale teraz, gdy się więcej nie zobaczymy, to ci powiem, że na całym świecie nie ma nikogo piękniejszego od ciebie, ani mężczyzny, ani kobiety, więc możesz sobie nic z nikogo nie robić, ale twoja piękność jest od czarta. Kochać ciebie nie można, ja cię też już nie kocham, ale kto raz był z tobą, nigdy już nikogo nie pokocha, do śmierci nieszczęśliwy. Zgiń, przepadnij, ty diable z anielską twarzą... jak ja ginę przez ciebie..." Przekreśliwszy i zamazawszy starannie ostatnie zdanie, w lęku, że może się spełnić, wysłała list pocztą. Doznała wielkiej ulgi, jak po operacji, z której mogła była umrzeć, lecz nie umarła. Przeciwnie, poszła do biura, pracowała przytomnie i spokojna wróciła do domu. Stan ten trwał do chwili, w której według wszelkiego prawdopodobieństwa Janusz powinien był list otrzymać. Odtąd zaczęło się naprężone oczekiwanie, a potem wystraszone zdumienie. Jak to, był do tego stopnia potworem bez serca, że nie zareagował nawet na taki list? Nie chciał się bodaj dowiedzieć, co się z nią stało? Trzeciego dnia, patrząc w okno, od którego nie odrywała już oczu, zobaczyła sunącą brzegiem szyby czapkę listonosza. Kiedy po chwili dzwonek targnął się nad jej drzwiami, skoczyła jak po zbawienie duszy. Nikt nie pisał do niej, to może być tylko list od Janusza. Spojrzała na kopertę i spostrzegła, lodowaciejąc, że pismo było nie to, a stempel pocztowy - z Czałbowa. Otworzyła i dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że otrzymała anonim. Jakaś "życzliwa" donosiła, że gdy ona, to jest pani Celina, zapomniała o świętych obowiązkach względem dziecka i męża, on, to jest Katelba, "znajduje sobie też godne towarzystwo, ponieważ pani dziedziczka pokazała się łasa na takiego młodego przystojnego mężczyznę, więc chociaż nie mój interes, mówię sumiennie, że jest potrzeba przyjechać, bo co się ma dziecko między takie ludzie poniewierać..." Pani Celina uczuła się jak człowiek, co przeskoczywszy jedną otchłań, ujrzał przed sobą drugą. Wszystko jedno, która z nich ją pochłonie! Syn!... Jechać, zabierać syna... ale cóż syn, kiedy Janusz nie daje znaku życia! Nie wiedząc, ku czemu zmierza, wyszła i zaczęła chodzić tam i na powrót po Karolińskiej Alei. Będzie tak chodzić aż do skutku. Spotka go przecież w końcu. A wtedy co? Nie wie. Janusz tymczasem siedział u siebie i myślał, co tu robić. Przejął się listem Katelbiny, ale zwlekał z odpowiedzią, gdyż najpierw nie miał zupełnie poczucia czasu, a potem inne rzeczy zaprzątnęły go jeszcze bardziej. Przedwczoraj pacjent w szpitalu umarł mu prawie na rękach, a takie rzeczy zawsze jeszcze wytrącały go z równowagi, zaś wczoraj Holszańska powiedziała mu, że Agnieszka Niechcicówna ma podobno za granicą kochanka. Czuł się dotknięty w swej próżności i w swym poczuciu, że nie może być przez nikogo w miłości zastąpiony. Ale w stosunku do innych kobiet nie doznawał przecie tego, był rad, kiedy, udręczone, znajdowały pociechę w kimś drugim. Może więc w danym wypadku żal i niepokój - to symptomy zaczynającego się w nim naprawdę życia? Miał prawie pewność, że wystarczyłoby mu tylko zjawić się teraz w Serbinowie, aby podbić Agnieszkę na nowo, ale znajdował w sobie i ślady lęku, czy udałoby mu się jednak ją zjednać?... To znów dumał leniwie: - Czy warto?... Od tych myśli wracał do listu pani Celiny. - Z kim, u licha, mogła mnie widzieć? - dociekał, czyniąc przegląd pań, z którymi chodził ostatnio. - Z Lalicką? Też dopiero przedmiot zazdrości! Ostatni ustęp listu pani Celiny upewnił go co do prawdziwych intencji jej zerwania. W tych rzeczach nie brakło mu przenikliwości. Poznał, że nieszczęsna kobieta zagrała ostatnią stawkę, ale że się jeszcze czegoś spodziewa, więc na razie może nic sobie nie zrobi. Ale oczywiście nie można przeciągać struny. Trzeba będzie tam pójść i chyba zgodzić się na rozstanie. Zresztą zobaczy się, czy to będzie możliwe bez jakiegoś kawału z jej strony. Przypomniał sobie, że ma jeszcze wizytę na mieście u chorej, która też go zamęczała płaczliwymi wyznaniami w czasie, kiedy zmuszony był pytać się ją o stolec. - Oh - westchnął - la tristesse de tout cela. Wstał, przeciągnął się, spojrzał z mimowolnym zachwytem w lustro, mruknął: - Co za ironia losu z tym wyglądem - i bez kapelusza, jak miał zwyczaj w lecie, wyszedł z domu. O parę kroków od bramy natknął się na panią Celinę. Nie był na to przygotowany i oboje stali chwilę, patrząc na siebie w milczeniu. - No cóż - zapytał wreszcie z łagodną drwiną. - Miałaś nigdy więcej ze mną się nie zobaczyć. Czemuż nie uciekasz na drugą stronę ulicy? - Czy jest tak - rzekła tonem raczej oznajmiającym i powściągając z trudem drżenie warg - jak napisałam w liście... - To jest... jak? ...Że inna kobieta. - Nie - odparł po chwili nieprzyjaznego namysłu - żadna inna kobieta... ...Ale uczucia twoje... zmieniły się... - brnęła w położenie bez wyjścia. - Tak - wyznał z szorstką decyzją w głosie - moje uczucia dla ciebie zmieniły się zupełnie. I nic nie jestem temu winien. - Dlaczego nie zawiadomiłem cię dawniej? - odpowiedział na złowrogą wymowę jej milczenia. - Czy koniecznie mam to wyjaśniać? - Nie - nasrożyła się. - Ja przecież wcale nie pytam. Bądź zdrów. I wszystkiego najlepszego. - Sądzę - zawahał się - że możemy pomimo to zachować przyjaźń. Zwykłą życzliwą znajomość... - Przyjaźń? Kiedy nie było jej między nami nigdy?... Skąd ją wziąć teraz?... - Właśnie teraz... Celusiu, po co to wszystko? - prosił ucieszony aż do tkliwości tym, że zdobył się wreszcie na jasne postawienie sprawy. - Powiedz mi lepiej, co zamierzasz. Ja ci we wszystkim pomogę... poradzę... Pani Celina uczuła nad sobą niechcianą słodycz braterskiej opieki. - Nie trzeba - rzekła wrogo. - Ja wyjeżdżam do Jastrzębic. I przy tych słowach wstrząsnął nią zrozpaczony sprzeciw. Miałaby zostać do końca życia z tamtym, zajętym jedynie interesami, gospodarstwem i swoją głupią, pchającą się do góry karierą, wieśniakiem? Janusz wydał jej się nieskończenie wzniosły w swej roli niosącego pomoc cierpiącym lekarza. Ach, nie trzeba odrzucać jego przyjaźni! W jakimkolwiek charakterze, byle z nim, blisko niego. Niech on pomaga wychowywać jej dziecko. Zresztą do Jastrzębic nie ma już po co wracać... prawda... Nim zdążyła wyjaśnić nagłą zmianę swych pobłąkanych uczuć, Janusz podjął niemal uszczęśliwiony: - Do Jastrzębic? Och, to dobrze! Teraz mogę ci powiedzieć, że mnie bardzo męczyła myśl o tym człowieku. Może dlatego także nie byłem nigdy taki, jakim chciałaś mnie... - Może dlatego?... - pani Celina zaśmiała się tak przykro, że umilkł. Odwróciła się i śmiertelnie zraniona odeszła. Janusz stał niepewny, co robić, a potem ze spuszczoną głową dreptał chwilę na miejscu dokoła, niby pies, kiedy szuka, jak i gdzie się położyć. Chodnik Karolińskiej ulicy był o tej porze pusty, publiczność spacerowała gromadnie środkiem po zadrzewionej alei, skąd już te i owe spojrzenia śledziły wdzięczną postać w rozterce. Poczuwszy, że zwraca uwagę, Janusz ruszył pomału do swej chorej. Pani Celina zaś, skręcając w Sukienniczą, spotkała się oko w oko z panią Holszańską. Rejentowa przez solidarność z siostrą przestała już prawie znać Katelbinę, ale przy spotkaniu czuła się zawsze nieswojo, żądna okazać jawnogrzesznicy to wyniosłą pogardę nieposzlakowanej damy, to zainteresowanie postępowej społeczniczki. Tym razem wygląd pani Celiny był taki, że przywitała się. - Moja droga, kochana pani, co pani tak źle wygląda? - zaszczebiotała swym rozdętym i zardzewiałym głosem. - Samotność widać nie służy. Dlaczego pani trzyma się tak na uboczu? Chętnie wciągnęłabym panią trochę do życia społecznego. My się już uginamy pod robotą. Potrzeba nowych sił. - Dziękuję pani rejentowej. Czym mogę służyć? - Ja tak... więcej dla pani. Może by to pani dobrze zrobiło. Przenosimy czytelnię do tego domu, gdzie pani mieszka. I tam będziemy odbywać nasze zebrania. Nasze czwartki. Po wakacjach zaczynamy od cyklu odczytów o równouprawnieniu kobiet. To taka ważna kwestia. Pani Celina patrzyła wytrzeszczonymi oczyma. Dla niej cały świat stracił sens, a tu jej mówią, że równouprawnienie kobiet jest ważne. Kto raz wypadł z trybów, niełatwo zahaczy się z powrotem. Słyszy tylko huk i łoskot niezrozumiałej maszyny życia, która zaraz go zmiażdży. - Dobrze. Zgłoszę się do pani rejentowej po wakacjach - rzekła wyciągając z pośpiechem rękę. Gdyż czuła, że jeśli postoją dłużej, to uderzy panią Holszańską w twarz. - Bić po twarzy... Wszystkich bić po twarzy. O ty strachu... ty wstydzie... ty bezsilności!... - Siebie też bić po twarzy - powtarzała półgłosem, śpiesząc, jak gdyby ją kto gonił. I nawet uderzyła się dłonią kilkakrotnie w policzek. Z dwu przechodzących mimo panów jeden obejrzał się, zdziwiony, co to za jedna idzie i uderza się tak po twarzy. Janusz wrócił tego wieczora zdenerwowany i chciał początkowo iść do pani Celiny, ale osądził, że nie zdobędzie się tam na nic rozsądnego. Głowa go bolała, więc wziąwszy proszek piramidonu położył się wcześnie do łóżka. O wpół do siódmej rano zbudziła go posługaczka pani Celiny, otyła baba, zwana wodziarką, gdyż nosiła również wodę po domach, wskutek czego jej spódnice były zawsze cokolwiek zaszargane i mokre. Przyszła z wiadomością, że u pani Katelbiny się coś stało, nie można się do jej mieszkania dodzwonić. - A jak przyłożyć ucho, to nic, tylko coś tak tam u niej charczy. Janusz rozmawiał chwilę z babą półgłosem przez szparę uchylonych drzwi, po czym jął się co żywo ubierać. Kiedy otwierał szafkę z narzędziami, z sypialni starych Ostrzeńskich wyjrzała pani Michalina. - Janusz? Kto przychodził? Czy wołają cię do chorego? - Tak. Niech mama nie robi gwałtu. Niech mama się położy. Machinalnie wkładał do podręcznej torby pudełko z ampułkami, eter, jodynę, strzykawkę, watę i rozwieracz do ust. Ze schodów zawrócił jeszcze i na wszelki wypadek pochwycił sondę i klamp do wyciągania języka. Wodziarka czekała na dole. Zmierzył krytycznym okiem jej tuszę, licząc w myślach, ile czasu mogła zużyć na przebiegnięcie do niego. - A gdzie ślusarz? - zapytał. - Że co? - nie zrozumiała. - Ślusarz! - krzyknął prawie. - Gdzie tam jest blisko ślusarz?! - A dy zara naprzeciwko jest ślusarz, proszę pana doktora, ale Żyd. - Przychodźcie co duch za mną do pani. I pary z gęby nikomu po drodze, bo będzie źle! Wyminął babę i po chwili miotania się po cudzych schodach i sieniach odnalazł ślusarza. Mały, ledwo mogący mu nadążyć Żydek otworzył w mgnieniu oka wytrychem drzwi i zemknął, nie oglądając się, z trzyrublówką w garści i strachem w sercu, aby go nie wzięto na świadka w czymś, co zwykle skrupia się na takich jak on. Janusz wpadł do sypialni pani Celiny i poczuł w nozdrzach woń alkoholu. Pierwsza rzecz skoczył otwierać okiennice, a potem przypadł do łóżka. Usłyszał stamtąd odgłos jakby schrypniętego bełkotu dalekich tłumów, to był oddech pani Celiny. Leżała całkiem normalnie rozebrana w pościeli. Twarz miała nabrzękniętą i szarą, oczy zamknięte, usta spalone, okryte czymś w rodzaju strupa. Koło ust i na brodzie widać było bladożółte zacieki, a na bieliźnie czarniawe z brudnym otokiem plamy. Zlustrował stolik przy łóżku. Stały na nim: szklanka i dwie spore buteleczki z rdzawym nalotem na ściankach; trzecia, zwykła butelka po wódce, leżała rozbita na podłodze parując resztką alkoholu. Janusz obejrzał i powąchał szklankę, zerknął na etykiety buteleczek. - Jodyna - stwierdził. - Ale na co wódka? Żeby łatwiej poszło? Co za premedytacja! No, jeżeli zwyczajny roztwór, to jeszcze nie takie groźne. Chwycił za puls. Tętno biło to leniwie, to śpiesznie, obrzęk na twarzy i sczernienie plam na bieliźnie świadczyły, że jodyna została wypita przed wielu godzinami. Zrobił parę zastrzyków kofeiny z kamforą i obejrzał się. Przyszła zadyszana wodziarka. - Ady Jezu - sapnęła - toć chyba że już kończy. - Cicho! Potrzebuję mleka. Macie tu mleko? - Mleko? Pani mleka rano nie pije. Herbatę zawdy się robi. Może herbaty? Może księdza? O Jezu, Jezu! - Nie jęczeć! Mleka mówię! A jak nie, to krochmalu albo choć mąki. Lećcie w dyrdy po krochmal. I zagotujcie z wodą. Woda jest? - Tu je w dzbanku. A w sieni cała stągiew. O Matko Niebieska, gdzie ja tej mąki dostanę! Sklepy aż w rynku... - Krochmalu! Śpieszcie się! Już! Jak nie dostaniecie - skoczył za nią do drzwi - to parę jajek. Czekając, nastawił wodę na spirytusowej maszynce i, dając nowy zastrzyk, zobaczył nie dostrzeżoną przedtem karteczkę na stoliku. Schylił się i przeczytał: "Sama odbieram sobie życie, zbyt nędzne. Nikogo nie winić... C. Katelbina". Usiadł na brzegu łóżka i czuwał nad tętnem. Uspokoiło się nieco. Rzężenie też przycichło, pani Celina otworzyła szeroko oczy, lecz opadające powieki natychmiast je zamknęły. Wodziarka przyniosła wreszcie krochmal. Pożyczyła go od sąsiadów, których przy sposobności pobudziła. Czekając, aż roztwór będzie gotów, Janusz odszukał papier, nakreślił parę słów i posłał babę po doktora Smołowicza. Zostawszy sam, przystąpił do mocno już spóźnionego, jak sądził, płukania żołądka. Zęby chorej były ściśnięte, ale nie tak, żeby trzeba było używać rozwieracza. Odgiąwszy dolną szczękę i przycisnąwszy język, wprowadził po palcach nawazelinowaną gumę do gardła. Pani Celina drgnęła i zakrztusiła się, ale połknęła. Janusz założył klamp na język, podniósł do góry lejek i pomału wlewał z dzbanka ostudzony roztwór krochmalu. Kiedy ukazały się bulki powietrza, spuścił lejek i zlał zawartość sondy do wiadra. Ciecz była zrazu ceglasta, potem sinawa i bez śladu pokarmów. - Czyżby nie jadła kolacji? - zdziwił się niespokojnie. - To gorzej. W następnej zlanej do wiadra porcji cieczy zobaczył skrzepki krwi pomieszane z brunatnym flegmistym osadem. - Błona śluzowa przeżarta - zląkł się. - Czegóż ten Smołowicz nie przychodzi? Niebawem zbrakło mu wody. Musiał wyjść z dzbankiem na korytarz do stągwi. Powtarzał tę czynność parokrotnie, a za każdym razem, kiedy wychodził, drzwi mieszkania z przeciwka uchylały się szerzej i ciekawe oko pulchnej Rosjanki przyglądało mu się ze współczującą lubością. Na koniec żona komisarza włościańskiego wyszła całkowicie i zapytała: - Ta pani chora? Panu może być pomóc, a? Janusz pokręcił przecząco głową, zły, że sprawa nie uszła ludzkiej uwagi. Niebawem zresztą musiał zaprzestać przepłukiwań, gdyż zwątpił o ich skuteczności, a chora zaczęła się coraz wyraźniej dusić i sinieć na twarzy. Wyjął wtedy sondę i wziął się do przygotowania nowego zastrzyku. Na to przyszedł doktór Smołowicz, szczupły, starannie ubrany pan z siwymi włosami, przyciętymi na jeża. - Co kolega stosowałeś? - pytał. Zwyczajem starych lekarzy mówił każdemu ty. Janusz obcierał zroszone potem czoło i osowiale zdawał sprawę ze swych zabiegów. Doktór Smołowicz przyłożył ucho do piersi, odciągnął powiekę chorej, a potem zmacał jej gardło. - To już koniec - rzekł szorstko. - Fatalna reakcja na jod. Serce prawie ustało. I widzisz, kolega, jak ta krtań puchnie? Smołowicz nie znosił Janusza, uważał go za bałwana i mówiąc do niego, odwracał się w inną stronę. - Ostrożnie - sarkał, gdy próbowali sztucznego oddychania. - Żołądek nadżarty. Nie ugniatać tak. Pęknie. Psiakrew, język spuchł, zawala gardło. Dawać zastrzyk. Około pierwszej w południe pani Celina umarła nie odzyskawszy przytomności ani władzy wydania głosu. Nazajutrz Józefat przyniósł wiadomość o tym do Serbinowa i pani Barbara pośpieszyła z nowiną do Agnieszki. - Słyszałaś, co za nieszczęście?! Katelbina nie żyje. Agnieszka zerwała się od swych książek. - Wyskoczyła oknem?! - Nie - zdziwiła się pani Barbara. - Podobno wzięła za dużo jakiegoś lekarstwa. Ale kto wie, czy się po prostu nie otruła. Wprost boję się powiedzieć to Emilce. Na nią takie rzeczy robią szalone wrażenie. A i tak ledwo przyszła do siebie po tych płaczach z powodu cenzury. Agnieszce wszystka krew zbiegła do serca. Ręce jej się trzęsły. Przeraziła się, jakby jakiś przestępczy związek istniał między nią a śmiercią pani Celiny. - A jeżeli to było samobójstwo, to jakaż ona musiała być nieszczęśliwa, że aż do tego doszło - zastanawiała się pani Barbara. - I czego ona się tak czepiła tego Janusza. Z nią już raz przecież o mało przez to nie było katastrofy. Pamiętasz, w zeszłym roku, co on tak nagle od nas w nocy wyjechał. Podobno spodziewała się wtedy dziecka i poroniła. Co to potem leczyła się w Poznaniu. Ale po co ja ci to mówię. Agnieszka jeszcze bardziej zmieszała się, ale zarazem coś doznało w niej ulgi. Więc Janusz jednak w istocie musiał wtedy wyjechać i nie mógł myśleć o niczym innym. Zaiste miał ważny powód! - Nie mogę sobie wyobrazić - rzekła - jak można popełnić samobójstwo. Chyba w zupełnym zamroczeniu... - Są takie upokorzenia, w których... o ile nie znajdzie się ktoś, kto w porę poda rękę... - westchnęła pani Barbara i obraz Bogumiła zamajaczył ni stąd, ni zowąd przed jej oczyma. Agnieszka stała po wyjściu matki przy oknie tak długo, póki się nie ściemniło i niebo nie zasypało się gwiazdami. Patrząc w nie pomyślała: - Czyż można czuć się tak całkiem upokorzoną... opuszczoną, kiedy jest niebo z gwiazdami! Chyba że ona nigdy nie patrzyła się w gwiazdy... Mimo uporczywie powtarzanej wersji o samobójstwie, chowano panią Celinę formalnie jako zmarłą z przypadkowego zatrucia. W czasie żałobnego nabożeństwa Agnieszka po raz pierwszy od zeszłych wakacji zobaczyła Janusza. Stał w tłumie gapiów i znajomych, z twarzą tak zmartwiałą i szarą, że sam wyglądał na nieboszczyka. Wiedziona chęcią okazania współczucia przecisnęła się ku niemu i dotknęła jego zwieszonej ręki. Odwrócił się zdziwiony, a spostrzegłszy Agnieszkę oddał jej uścisk dłonią zimną i wiotką. Agnieszka miała już w sobie pamięć innej ręki, przepełnionej ogniem życia. Zamiast współczucia doznała mimowolnej odrazy, jak bywa przy dotknięciu obcego i niemiłego nam ciała. Cofnęła się. Msza była cicha, tak cicha, że stojąc poza ścianą ludzkich pleców, mogło się mieć wrażenie, jakoby przy ołtarzu nic się nie działo. Katelba siedział na krzesełku tuż koło trumny, przydepnąwszy nogą brzeg szarfy od wieńca, na której widać było cząstkę napisu: - ...ąż i syn. - Tuż przy nim stał sześcioletni Wacuś, z zadartą głową przyglądający się wysokości stropu. Obecność Janusza i Katelby sprawiła, że wszyscy czuli się jak złapani i wprost z cmentarza rozjeżdżano się śpiesznie do domów. Janusz, którego Ceglarski zabrał do siebie, przebywał w Oczkowie miesiąc i podobno chorował przez ten czas. Rozeszły też się pogłoski, że pani Celina pozostawiła znaleziony później list do męża, w którym prosiła, żeby był dobry dla Wacusia i żeby oddał go pod opiekę pana Ceglarskiego. Pani Barbara powątpiewała jednak, czyby ktoś mógł znać treść takiego listu! A wkrótce i w Kalińcu, i w Serbinowie przestano mówić o tej, co nie zdołała raz jeszcze przebrnąć przez pustą ciemność rozpostartą między rozpaczą a nadzieją. 5 W końcu sierpnia przyszły do Serbinowa dwa listy: jeden aż z Włoch... od Anki Niechcicówny, drugi od Oktawii Przemyskiej, że ma syna. Tak więc Bogumił i Barbara zostali, pośrednio wprawdzie, ale zawsze dziadkami, Tomaszek - wujem, a Emilka i Agnieszka - ciotkami. Sprawa ta wywołała chwilę wesołych żartów i wzajemnego podkpiwania z siebie, wnet jednak list od Anki zaprzątnął uwagę zwłaszcza rodziców i Agnieszki. Anka pisywała niezmiernie rzadko i zawsze tylko zwięzłe, pobieżne kartki. Skąd jej się wzięło na tak obszerny i o tak dziwnej treści list? Pisała, że odbywa najpiękniejszą podróż swojego życia i że to jej przypomina równie piękny, choć inny czas, rok pierwszej młodości, spędzonej w Serbinowie. Nie ma do kogo pisać - donosiła - a czuje się tak przepełniona radością, że musi, więc pisze do kochanych "stryjków", gdyż spodziewa się znaleźć u nich takie serdeczne zrozumienie swej natury i swych poglądów, jakie okazywali jej kiedyś. Może jest szaloną, lecz nie oddałaby tego szaleństwa za wszystkie mądrości świata. Nigdy nie przypuszczała, że może istnieć na ziemi takie szczęście, jakie przeżywa, takie krajobrazy, na jakie patrzy, i tacy ludzie, z jakimi los ją zetknął. List był chaotyczny, pełny okrzyków i niedomówień. Zachodzono w głowę, jakim cudem Anka znalazła się we Włoszech, snuto domysły, rozpatrywano każde zdanie. Co to znaczy, że nie ma do kogo pisać, czyżby się pogniewała z rodzicami? I co to za ludzie, z którymi "los ją zetknął"? - Widzę ze wszystkiego, że się musiała zakochać - doszła w końcu do przekonania pani Barbara. - I to w jakiś wariacki sposób. Zawsze czułam, że z nią coś takiego się stanie. Zakochać... hm... Niechcicowie spoglądali na siebie zakłopotani. Bądź co bądź nie było to zawiadomienie o narzeczeństwie. Czyżby... no cóż, Anka jest zupełnie dojrzałą kobietą, o dziesięć lat starsza od Agnieszki. Ma prawo sama rozporządzać swoim losem i tańczyć, jak sobie zagra. Nie jest jednak widać tak pewna siebie, skoro szuka zrozumienia u kogoś i trafiła aż do nich, starych ludzi, zamkniętych na głuchej prowincji. Czuli, że ten list odwołuje się w nich do czegoś, o czym nie wiedzieli, jak i czy się odezwie. Trochę się bali, a trochę im to pochlebiało, że ktoś młody pokłada w nich bliżej nieokreśloną, lecz niewątpliwą ufność. Zwłaszcza podniecona była pani Barbara. - Ona wie - mówiła - że ja nie należę do świętoszków ani mamutów. I nie zawiedzie się. Bo ja na nią nie pozwolę powiedzieć nic złego. Mogła zrobić głupstwo, ale nic nieszlachetnego po niej się nie pokaże. Bogumił nie był tak skory do czynienia ryzykownych przypuszczeń. - Bodaj to z wami - rzekł nawet. - Zaraz miłość... romans... Nic na pewno nie wiemy, a ten list... no cóż... zobaczyła nowe kraje i cieszy się jak to młoda. Może podróżuje z przyjaciółkami? Zresztą jak jest, tak jest, a tymczasem napisać do niej serdecznie, nad niczym się nie rozwodzić, a co dalej, to zobaczymy. - A czyż ja proponuję co innego? - uraziła się pani Barbara - Narzucać się jej z niczym przecież nie chcę. I wcale nie twierdzę, że zaraz tak musi być, jak mówię - cofała się zniechęcona. Agnieszka nie miała wątpliwości, że Anka przeżywa miłość. Nie brała też udziału w rozważaniach rodziców. Chwyciwszy włoski list pobiegła z nim do siebie, tak namiętnie żądna co najprędzej odpisać, że zdawało się być w tym coś więcej niż chęć wyrażenia Ance uczuć kobiecej solidarności. "Anko, Anko - śpieszyła. - Twój cudny list mówi mi jasno, choć nie nazywasz rzeczy po imieniu, że ty kochasz i jesteś kochana. Tego nie ukryje się przed kimś, kto sam to przeżywał, jak ja. Może, niestety, spadło to na mnie zbyt wcześnie (z jakąż dumą kreśliła te słowa ubolewania). Możeś ty szczęśliwsza, że miłość spotkała cię już bardziej dojrzałą i świadomą, gdy ja byłam jeszcze chaosem, nie wyszłym prawie z dzieciństwa. Ale fakt jest, że kochałam dwukrotnie i wzajemnie i że zaliczam to do przeszłości. Może miłość była zbyt silna, wszystkie rzeczy za wielkie i za piękne mijają prędko. Jedno ci powiem, że jestem już spalona i zastygła jak krater wygasłego wulkanu. Nic się już pod tym względem od życia nie spodziewam i nie dziw się, gdy upłynie ono samotnie, oddane tylko pracy. Nie spotyka się miłości trzy razy, a ja spotkałam ją już dwa (powtarzała tę lubą wiadomość). Tak więc jestem już po drugiej stronie tych błogich i strasznych doświadczeń, skąd przesyłam ci życzenie największego szczęścia, choćby wbrew tak zwanemu światu". Zakleiła kopertę, wypisała podany przez Ankę adres: - Firenze, poste restante - i natychmiast odniosła list wyjeżdżającemu z południowym udojem Józefatowi. Jakiś czas potem chodziła jak podchmielona, ze spotęgowanym poczuciem rzeczywistości własnych miłosnych przeżyć. Po paru godzinach zaczęła doznawać mnóstwa skrupułów, a nawet wstydu i wstrętu do samej siebie. Wysłany tak bez namysłu list zaczął jej się wydawać pełnym kłamstw i pretensjonalnej chełpliwości. - Co ja, idiotka, ponawypisywałam - gromiła się zgorszona. - Co za nieprzyzwoitość obnażać raptem swoją tajemnicę i może nie tylko przed Anką! Może ona to komu przeczyta? I w ogóle po co było pisać o tych miłościach! Porwał ją gorzki śmiech. - Ja i miłość? To, co przeżyłam, nie ma nic wspólnego z prawdziwymi namiętnościami kochanków. Inne kobiety mają pewno podobnych "przeżyć" tysiącami i nawet o tym nie wspomną. Co za próżność, co za głupia ambicja czy zazdrość kazały jej się chwalić tak wątpliwymi sukcesami. Dlaczego nie mogła ścierpieć, by tam we Florencji myślano, że ona nie wie nic o szczęściu i miłości? Gdybyż dało się ten list wycofać! Może jechać zaraz na pocztę lub szukać po mieście Józefata - a nuż jeszcze nie wrzucił. Może telegrafować do Anki, żeby listu nie otwierała? Nie, co za pomysł. Trudno, trzeba żyć z tym popełnionym głupstwem w pamięci. Tak to bywa, gdy się idzie za odruchem siebie tylko mającym na widoku. Bo czyż nie myślała więcej o sobie niż o Ance, pchając się do niej nieproszona ze swoimi sprawami. Kładła się spać przygnębiona, że tyle czasu strawiła na bezpłodnym babraniu się, jak to nazwała, w samej sobie, gdy nagle uczuła, że się mimo wszystko czymś cieszy i że uwaga jej zbacza w innym, niejasnym, ale ponętnym kierunku. W jakim to? Prawda! "Lohengrin!" Teatr, grający zazwyczaj w Kalińcu, zjechał już z letniego objazdu miejsc kuracyjnych i zapowiadał rozpoczęcie sezonu... "Lohengrinem". Agnieszka widziała w Kalińcu "Żydówkę", "Opowieści Hoffmanna", "Fausta" i wszystkie opery Moniuszki, ale Wagner? Czy to się w takiej dziurze uda? Część sił miała być z Warszawy... może więc jednak... Zresztą Agnieszka tak chciała, żeby rodzice to razem z nią zobaczyli! - Ach, Elzo, Elzo z Brabancji, ty też zrobiłaś głupstwo, sto razy gorsze, a żyjesz, żyjesz na wieki - westchnęła zasypiając śród napastujących ją tonów, rozlewnych i pobudliwych niby groźna pieszczota. Dzień przedstawienia wypadał w pierwszym tygodniu września i Niechcicowie, odwożąc Tomaszka i Emilkę do szkół, zakupili lożę, a gdy nadeszła pora, wybrali się do miasta z Agnieszką. - Spieszmy się, noc idzie, a my jeszcze mamy wstąpić po dzieci - nagliła pani Barbara. - Spóźnimy się! Przybyli jednak oczywiście za wcześnie. Teatr był prawie pusty i Agnieszka zlękła się, że może nikt nie przyjdzie, a przedstawienie odwołają. Niebawem jednak publiczność zaczęła nadciągać wszystkimi wejściami, z szumem, jak mnóstwo wzbierających potoków. Przyćmione lampy gazowe rozbłysły, ruchliwy szmer tłumu, wrzawa rozmów, świergot strojonych skrzypiec i próbne ziewnięcia trąb napełniły widownię ciepłym, podniecającym zgiełkiem. - W drugiej loży od nas siedzą Holszańscy - oznajmiła Agnieszka, przechylając się ku rodzicom, którzy zajęli miejsca z tyłu za dziećmi. - Aha - przyjrzała się pani Barbara. - I wujenka Michasia. Ale wuja nie widzę, ani Bodzia. Janusz jest pewno w krzesłach. - Pani Wenordenowa! Mamusiu! Państwo Wenordenowie się kłaniają - alarmowała Emilka. - W krzesłach, tu, tu, na prawo. - Janusz jest w loży - twierdził Niechcic. - A nie, to ktoś obcy. Tomaszek popisywał się znajomością teatru. Spędził tu niemało wieczorów, rzecz prosta, na galerii, często na gapę; uczniowie z handlówki przepadali za aktorami, każdy miał jakiegoś swojego ulubieńca, którego naśladował w sposobie bycia. Parę razy nawet, oczywiście w tajemnicy przed sztubą, występowali jako statyści. - O tym nie wiedziałam - zdziwiła się pani Barbara, niepewna, czy z gadaniny Tomaszka nie wylezie wnet jakaś zdrożność, która zatruje przedstawienie. Bogumił studiował afisz, Emilka lornetowała galerię, szukając znajomych uczniów i czerwieniąc się, gdy jej przesyłali ukradkowe pocałunki. - Cicho - zadrgała raptem Agnieszka. - Już się zaczyna. Mamusiu... uwertura... W nagle zapadłą ciemność wpłynęła pianissimo gędźba smyczków, obrastająca w głos coraz to nowych instrumentów, wzmagająca się aż do mosiężnej fanfary trąb. Kurtyna pomału dźwignęła się do góry, odsłaniając drzewa nieokreślonego teatralnego gatunku, jaskrawo przyodzianych rycerzy, damy i króla z brodą na złotym tronie. - Słyszy mamusia? "Elzo, Elzo z Brabancji"... to pan Wenorden zawsze śpiewał - informowała szeptem Agnieszka. Miała w sobie z tej opery wspomnienie szeregu scen i refrenów, które najbardziej nią wstrząsnęły. Chciała, żeby rodzice i rodzeństwo nic z tego nie uronili, i była niespokojna, gdyż zdawało jej się, że to, na co najbardziej czekała, gdzieś przepadło. Scena oskarżeń trwała coś bardzo długo, kiedyż zjawi się Lohengrin? Rodzice gotowi się znudzić. - O, teraz - odetchnęła wreszcie, wyciągając za siebie rękę i chwytając kolano matki. - Taki ogromny łabędź? - odezwał się z powątpiewaniem Tomaszek. - Emilka, daj lornetkę. O, dzięki ci, łabędziu mój... śpiewał otyły, wysrebrzony Lohengrin. - On nie tak śpiewa... zupełnie pomadka... to nie głos Lohengrina... - rozpaczała Agnieszka w stronę rodziców. - Podług mnie, bardzo ładnie - uspokoił ją szeptem ojciec. - Słuchajcie teraz... Tatusiu... teraz... To ważne miejsce. Nie śmiej mnie pytać nigdy, ni zdradą, ni podstępem, skąd łabędź przywiódł mnie... -zakazywał uroczyście otyły rycerz Monsalwatu. Agnieszka podchwyciła półgłosem znajomą melodię. Emilka zakryła ręką oczy, gdy na scenie zaczęto się potykać. - Już! Lohengrin zwyciężył - trącił ją łokciem Tomaszek. - Teraz będzie się żenił. - Emilka, nie denerwuj się - prosiła pani Barbara, gdy kurtyna zapadła. - Bogumił - pytała przekrzykując łoskot oklasków. - Ty wychodzisz? - Wyjdę na papierosa. A wy? - My zostaniemy. Albo nie, my też trochę wyjdziemy - wahali się, nie wiedząc, jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę. W kuluarach zetknęli się natychmiast z panią Michaliną i Holszańskimi. Rejentowa prezentowała nieznajomego pana, którego mieli u siebie w loży. - Emilko - zwróciła się specjalnie do młodszej Niechcicówny - pan... - Agnieszka śród gwaru nie dosłyszała nazwiska. Emilka, podawszy rękę, natychmiast odwróciła się czerwona i nadąsana. - Jaka ona musi być pewna siebie, że się tak nie boi zrażać ludzi - myślała Agnieszka i aby nieznajomemu nie było przykro, podjęła z nim rozmowę. Był to hoży, rumiany brunet, młody i towarzyski. - Pani lubi teatr? - pytał pożerając wzrokiem Agnieszkę. - Sądząc po tym ślicznym rumieńcu - dodał przeciągle - bawi się pani świetnie. Agnieszka odpowiedziała coś ni w pięć, ni w dziewięć, a jednocześnie usłyszała za sobą urywki rozmowy starszych. - Poznaliśmy niedawno... obywatelska rodzina... Tak bym chciała... bo Emilka... - szczebiotała szeptem rejentowa. - Ależ to jeszcze dziecko... - wzbraniała się przed czymś pani Barbara - A Bodzio? Daniel?. A Janusz? - zwracała się głośniej do pani Michaliny. - Czy to Bodzia i Daniela można gdzie dokąd wyciągnąć? A Janusz nigdzie nie bywa. Też dziwaczeje. Anzelm za to miał dziś przyjechać, ale coś go zatrzymało w Petersburgu. Bo jest nadzieja, że nasze place... - Aha, to dla Emilki przyprowadzili go - spłoszyła się Agnieszka. Lecz młody człowiek rozmawiał tylko z nią, zdawał się w ogóle nikogo poza nią nie widzieć. Czyżby nie zauważył, że nie można jej równać z Emilką? - Jaka pani jest wrażliwa - zachwycał się skubiąc czarnego wąsika. - Buzia aż się wprost mieni. I pani sama wygląda jak Elza w tej aksamitnej sukience. - Buzia - myślała Agnieszka ze zgrozą, ale choć zaloty dziarskiego młodzieńca zdawały jej się niezmiernie pospolite, bała się utracić jego względy. I nie dowierzając, żeby mogła tak od pierwszego wejrzenia zająć kogoś wyłącznie sobą, zmieniła przedmiot rozmowy. - Ostatni raz - rzekła - byłam w tym teatrze już dawno. W czasie strajków. Na "Śniegu" Przybyszewskiego. I pamiętam, że była wtedy manifestacja. Ktoś krzyknął na galerii: "Precz z caratem", i zaczęli śpiewać "Czerwony sztandar". Och, to była niezapomniana chwila. - Socjalistka? Socjalistka? - pytał z poufałą pieszczotliwością młody człowiek. Agnieszka była zła, że poruszyła te sprawy w tak nieodpowiedniej chwili. Spostrzegła, że młody człowiek potraktował jej odezwanie się jako przekorny wdzięk, dodający ostrości jego zalotom. Zjeżyła się i zwróciła do Holszańskiego z zapytaniem, czy lubi "Lohengrina". Odpowiedział skwapliwie, ożywiony; jak bywają starsi, gdy zwróci się do nich o zdanie ktoś młody, komu chcą trochę zaprzeczyć, trochę się przypodobać. - Muzyka Wagnera podnieca i rozbudza ciemne instynkty. Dlatego jest ulubiona przez niedojrzałe... to jest... przez młodzież. My, starzy, wolimy głębszą i bardziej uduchowioną, a przy tym tak muskularną muzykę Beethovena. Pani się gniewa, panno Agnisiu? - Nie. Słucham. Znam kogoś (przypomniała sobie Marcina) młodego, kto też woli Beethovena. I ja to, co z niego słyszałam, wielbię. Ale Wagner pierwszy rozbudził we mnie pasję do muzyki. - A, to tak, to jego rola... Wstrząsa trzewiami... - Dzwonek. Dzieci, chodźcie. Już gaszą światła - niepokoiła się pani Barbara. - Emilka, podoba ci się? - zagabnęła Agnieszka powściągającą ziewanie siostrę. - Kto? Ten pan? - Nie. Muzyka. - Tak sobie. Dosyć smutne. Agnieszka popatrzyła zdziwiona. Emilka już tyle lat uczyła się muzyki, w domu wygrywała bez ustanku z wielką wprawą walce i oberki, a wszystko, co było naprawdę szczęściem i uniesieniem, płynącym ze świata dźwięków, pozostawało dla niej zamknięte. Lecz tym razem i Agnieszka nie mogła poddać się upojeniom - przeszkadzał jej niepokój, czy rodzice nie doznają zawodu. Drugi akt chciała im ofiarować głównie jako pieśń trąbek obwieszczających poranek. Kiedy na scenie przedłużał się zielony mrok i trwały bez końca tyrady złowrogiej Ortrudy, czuła się, jakby ich oszukała. W trzecim akcie, gdy usłyszała parę taktów marsza weselnego, które wnet znikły, zlękła się, że już nie wrócą, a ten marsz miał właśnie najbardziej olśnić rodziców. Marsz wrócił jednak i rozbrzmiewał w pełni przy tryumfalnym pochodzie do łożnicy. Słuchając go z płomieniami w oczach, Agnieszka uprzytomniła sobie przelotnie, że tę melodię gwiżdże i nuci często Marcin. - Cóż stąd? - wzruszyła ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi - ucieszyła się. Było już po dwunastej, kiedy Niechcicowie, odwiózłszy Tomaszka i Emilkę, wracali do Serbinowa z Agnieszką, która teraz dopiero przeżywała bez przeszkód zasłyszaną operę. - A to pamiętacie? - pytała i nuciła ten lub ów refren. - Tak, pamiętam. Piękna opera - przytakiwał Bogumił. Pani Barbarze najwięcej podobała się miłosna pieśń Lohengrina, przy otwartym na szafirową noc oknie. - Żeby częściej widywać takie rzeczy, to człowiek inaczej by chodził po świecie - westchnęła. - A kto to ten młody człowiek? Ten, co był z Holszańskim? Nie dosłyszałem nazwiska. - Jakiś Kuryłowicz czy Kozarewicz - oznajmiła pani Barbara. - Mają tu gdzieś majątek, zdaje się w stronie Łodzi. - Mniejsza z nim - zlekceważyła to Agnieszka. - Mydłek, jakby tatuś powiedział. Zaśmieli się. - Mydłek... i filut... - myślała wzgardliwie Agnieszka, lecz wspomniawszy jego komplementy, uczuła przyjemność, nie związaną jednak z osobą dziarskiego zalotnika, tylko jakby z możliwościami własnej dalszej przyszłości. - Nie, ja kompletnie zgłupiałam - strofowała się. - A jednak... przyjemnie jest żyć. W domu, kiedy biegła rozochocona do siebie, Julka rzekła świecąc jej w czeluść schodów: - Był do panienki list. Położyłam na stole. Agnieszka zapaliła lampę i zdumiona rozerwała kopertę. List był z Lozanny od Marcina. 6 - Trzy miesiące - czytała Agnieszka nie wierząc własnym oczom - trzy miesiące ani słowa od ciebie, ani jednego znaku życia, a więc ani jednej myśli o mnie, ani bodaj snu czy przelotnego marzenia... Taka jest wasza miłość! Dziewczyno szalona i niemądra. Więc istotnie myślałaś, że odjazdem twoim pomożesz mi zwyciężyć uczucie, które, niestety, przeorało mnie głębiej, niż przypuszczałem, i jak widzę - głębiej niż ciebie. Dla ciebie było to może nabieranie wprawy do silniejszych przeżyć z kimś innym. O, bo wy i to potraficie w bezdusznym okrucieństwie waszej zalotności. Dziś wiem jedno! Z wielką łatwością przyszło ci to, co ja wymogłem na sobie nadludzkim wysiłkiem woli. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co to jest trzy miesiące wściekłej tęsknoty, wspomnień, które doprowadzają do obłędu? Oszukałem się i oszukałem ciebie. Nie mogę tobie się oprzeć. Jest w tobie coś, czego nie widziałem, nie spotkałem nigdy w życiu. Co ty myślisz, co czujesz, że gdzie się obrócę - wszędzie, ciągle widzę i słyszę ciebie. Zapewne nie przychodzi ci nawet do głowy, że twoim zniknięciem przeszkadzasz mi bardziej niż twoją obecnością. Och, czy wam w ogóle przychodzi cośkolwiek do głowy! I teraz, kiedym taki bez siły, że ci to wszystko mówię, stanie się najstraszniejsze. Teraz ty mnie porzucisz. Co wtedy zrobię, nie wiem, ale wiem, że to mi się tylko należy. Bo ja naprawdę nie byłem i nie jestem dalej w prawie łączyć twojego życia ze swoim - nie śmiałbym spojrzeć w twarz twoim poczciwym rodzicom. A czyż która z was może się zdobyć na taką wielkoduszność, żeby pomimo to nie odejść? Nie odejść - bodaj w rozłące. Bo czyś ty pomyślała, do czego zobowiązuje pobyt w kraju? Że gdy ty używasz zapewne sielskich wywczasów, tam co dzień nasi towarzysze walczą, giną... Gdybyś choć w taki sposób żyła ze mną... Wybacz te gorzkie słowa, sam już nie wiem, co mówię. Och, zobaczyć cię - dziś, zaraz, wkrótce - albo nigdy. Ale cokolwiek z tobą jest... będzie... natychmiast po tym liście - napisać!!! Odczytawszy kilkakrotnie ten zbiór obelg i wyznań, Agnieszka przez chwilę czuła jedynie zawrót głowy i spazmatyczne uniesienie w całym jestestwie. - A co? - powtarzała krążąc na pół przytomnie po pokoju. - A co? A widzisz? A co? Po pewnym czasie, ochłonąwszy, zdała sobie sprawę z jednej tylko rzeczy, że Marcin męczy się i cierpi i że niepodobna go zostawić ani chwili dłużej w tym stanie. Trzeba co duch śpieszyć z pomocą, ale jak? Co robić? Natychmiast wracać do Kalińca i wysłać depeszę: przyjeżdżam. Żeby wiedział. Telegraf chyba działa przez całą noc. I zaraz jutro jechać. Rodzice jeszcze się nie położyli. Klimecki może jeszcze nie wyprzągł. Idąc na oślep za wezwaniem niepohamowanych instynktów, zbiegła na dół i wpadła do jadalni. Usłyszała wielki, rozpłomieniony głos matki, która opowiadała stojącej z założonymi na piersiach rękoma Julce treść przedstawienia. -...i wystaw sobie, cały w srebrnej zbroi, w białym płaszczu zaczyna śpiewać: "A imię moje Lohengrin!..." Ujrzawszy córkę pani Barbara przerwała. - O, jest panienka. Siadajże, herbata stygnie. Julka, proś pana i kładź się sama spać. My tu sprzątniemy ze stołu. Strasznie się późno zrobiło. Julka znikła. Agnieszka rzuciła się do wchodzącego ojca. - Tatusiu! Czy Klimecki już wyprzągł? Ja muszę w tej chwili pojechać do Kalińca. - Do Kalińca? W imię Ojca i Syna! Po co? Czyś czego zapomniała? - Ja muszę zaraz wysłać depeszę. I zaraz jutro wyjechać. Do Lozanny! - Jutro? Wyjechać? Przecież masz jeszcze trzy tygodnie wakacyj. Czy dostałaś jaką wiadomość? Może egzaminy przyśpieszone? - Czekaj no - zlękła się pani Barbara. - Co tobie się stało, Agnisiu? Patrz, jaka ona blada. Agnieszka zbladła, gdyż w swym porywie nie przewidziała, że trzeba się będzie tłumaczyć. Uczuła niemożność wyjaśnienia rodzicom, jak ważna jest sprawa, która ją pchnęła do tak naglących decyzji. - Tak... egzaminy... - wyjąkała - to jest nie... Przecież wszystko jedno. I tak miałam wyjechać. Trzy tygodnie prędzej czy później... Nie mogę powiedzieć - wykrzyknęła z rozpaczą - dlaczego muszę tak zrobić! Nastało zdumione milczenie. - Gdzie jest latarka? - przerwała je Agnieszka. - Ja sama pójdę w podwórze. - Agnisiu! Bójże się Boga - ocknęła się pani Barbara. - Chcesz nas zostawić tu w takim niepokoju? Czy się stało jakie nieszczęście? Z kim? Agnieszka stała z nieco schyloną głową, patrząc spode łba niby gotowa do napaści i osobliwie podobna w tej chwili do Tomaszka. - Tak - rzekła nagle, odrzucając hardo w tył głowę. - To jest... nie nieszczęście... Ale... może być nieszczęście, jeżeli nie pojadę. Ze mną... albo z nim... Dostałam list od... - zatchnęła się - ...narzeczonego. Potrzebuje mnie - wzywa. Muszę jechać. - Narzeczony? Wzywa cię? Zaraz... mnie się to w głowie nie mieści... Bogumił usiadł ciężko i, opuściwszy ręce między kolana, patrzył frasobliwie na córkę. - Jesteś zaręczona? I my nic o tym nie wiemy? Matko - zwrócił się srogo do pani Barbary. - Co ona mówi? Pani Barbara usiłowała zebrać myśli. - Mówi prawdę. Ja o tym wiedziałam - oświadczyła z trudem. - A więc tajemnica przede mną. Tom ja tylko niegodny wiedzieć nic o losach mojej córki. Tak. Dosłużyłem się. - Agnisiu, wytłumacz ojcu. Mówiłaś, że to zerwane, skończone. Czy się co zmieniło? - Zmieniło - rzekła martwo Agnieszka. - Narzeczony ... mniejsza o nazwę. Człowiek, który mnie kocha... Ja nie będę ukrywać. Wszystko powiem, jak przyjdzie czas. Tylko dajcie mi jechać - wybuchnęła bliska płaczu. Bogumił przetarł ręką twarz, jakby chcąc wybić się ze snu. Raptem rzekł energicznie: - No, dobrze. Dajmy na to. Ale o tym nie ma mowy, żebyś teraz po nocy jechała. Konie były tylko co w drodze, ja ich drugi raz posyłać w nocy nie będę. A budzić fornala? Dziewczyno, zastanów się. Przecież jest już po pierwszej. Poczekajże do rana. Tam w tej Lozannie też teraz wszyscy śpią. I cóż to ma być za taka depesza, że nie można z nią poczekać kilku godzin. Co chcesz donieść? Że co? - Że jutro wyjadę i kiedy będę na miejscu - objaśniła Agnieszka słabnąc. - No, to tym bardziej. Przecież pociągi zagraniczne odchodzą wieczorem - nawiązywał Niechcic do własnego wspomnienia. - Więc zdążysz zawiadomić. Musisz chyba zobaczyć rozkład jazdy, godzinę... bo ja wiem. Agnieszka uczuła w całej sobie znużenie, które nie dało jej się dłużej opierać. - Dobrze - ustąpiła. - Ale w takim razie proszę, błagam o konie zaraz rano. Jak najwcześniej. O siódmej. - Na to zgoda - zażegnywał skwapliwie ojciec. I nagle, zyskawszy zwłokę, wrócił do sedna sprawy. - Ale, słuchajże - nasrożył się. - Może jednakże powiesz, co to za takie narzeczeństwo jakieś potajemne i dziwne? Że nie można o nim nic wiedzieć? - Daj jej spokój - wtrąciła pani Barbara. - Po co te badania? - O wielu rzeczach z mojego życia nie wiedzieliście i nic to wam nie przeszkadzało - spłonęła nieprzychylnie Agnieszka. - To nie są moje sprawy, ale i czyjeś. Nie mam prawa nikogo wtajemniczać, aż póki ten, kogo kocham... - Co to za ten? Ja nie znam tego człowieka! I on cię, mówisz, kocha? Człowiek, który nie uznaje widać twoich rodziców ani twojego domu, kiedy nie raczył nawet zawiadomić nas o swoich zamiarach, nawet zapytać!... - Bogumił, dajże spokój - mitygowała pani Barbara. - Miejże zaufanie do dziecka. I to nie takie czasy... - Ale i nie takie - rozgniewał się Bogumił - żeby dziewczyna z godnością miała lecieć na pierwsze zawołanie każdego, kto po nocy... - Bogumił, ty ją ranisz! Obrażasz! - Każdego? - zjeżyła się Agnieszka, podżegnięta okrzykiem matki. - Ten "każdy" - to jest mój świat i moje życie... - Twoje życie? A tu nie ma twojego życia? To ten świat, w którym żyłaś dotychczas, to tylko tyle wart, żeby go kopnąć... żeby... Nie! Nie kocha cię człowiek, który nie przychodzi tu jawnie... tylko takimi drogami chce cię oderwać od domu, od rodziny. W Agnieszkę jakby żagwią kto rzucił. - On tu nie może przyjechać! On jest wygnańcem, który wtedy, kiedy wyście spokojnie spali, walczył i siedział w więzieniu... Mamusia nieraz mówiła, że w tym waszym życiu nie ma ideału i że jak się ma ideał... No więc ja mam ideał, wspólny z tym, kogo kocham, i dla tego ideału chcę żyć gdziekolwiek i jakkolwiek, choćby bez dachu i o głodzie na tułaczce... - brnęła, czując potrzebę usprawiedliwienia swych zamiarów czymś więcej niż chęcią porzucenia rodziców dla kochanka. - Wygnaniec? Bez dachu i o głodzie? - stropił się ojciec. - Kto jest, na Boga, ten człowiek? O co walczył, gdzie walczył? - O to samo, co tatuś kiedyś... A teraz tatuś potępia? - Ja nie potępiam. - Bogumił upadł na duchu. - Tylko myślałem... widziałem, żeś pokochała pracę... Ty jedna. Marzyłem - plątał się - że jak skończysz... że może przejdziesz na rolnictwo. Tak mówiłaś... Że przecież zdołam kupić w końcu jakiś kawałek ziemi... zapewnić wam... tobie... A tu jakaś tułaczka... - Ja nie chcę nic mieć. Żadnej własności - rozgorączkowała się Agnieszka. - Chyba tylko to, co otrzymam od społeczeństwa za moją dla niego pracę. I jeśli pójdę gdzie indziej niż wy, to też dla pracy. Inna praca jest teraz w Polsce potrzebna, nie sadzenie kartofli. I nie służenie bogatemu człowiekowi, żeby zarobić na chleb... Oboje rodzice chwycili się za głowy jak zagrożeni ciosem. - Dziecko, tyś oszalała - przeraził się Bogumił. - Ja służę bogatemu człowiekowi? Ja służę ziemi, a że na cudzym, tom swojego nie przegrał i nie przepił... - Ja nie o to - nie o pracę na cudzym. Ale służba człowieka u człowieka to upokarzające. Ja z tym nie mam nic wspólnego. I pójdę swoją drogą. Człowiek może służyć tylko czemuś, nigdy komuś. - Nie wmawiajże nam takich rzeczy - wpadła w rozpacz pani Barbara. - Przecież my nie chcemy, żebyście wy komuś służyli. I ojciec tego nie chce. Dosyć, że na nas tak padło. Pracujcie dla kraju, dla idei, ale pomyśl, co za przyszłość sobie gotujesz. Sama mówiłaś, że i tak nie możecie żyć razem... że twój... narzeczony, jak mu każą... - Podług mnie - oburzył się Bogumił - tyś jeszcze za młoda, żeby wiedzieć, czym najlepiej się służy krajowi. Sama zginiesz i nic z ciebie dla drugich nie będzie. Och, nie mieli tego nigdy na myśli, by jakąkolwiek drogę wyznaczyć albo zagradzać swoim dzieciom, chyba że, jak to bywało z Tomaszkiem, jasno widzieli nieprawość. Ale zaskoczeni nagłością zdarzeń i w chęci ocalenia Agnieszki przed czymś zatrważająco nieznanym, zaczęli bronić osiadłego i bezpiecznego życia, w którym sami tkwili prawie przypadkiem. - Nie rozumiem, o co wam idzie - rzekła w końcu Agnieszka osowiale. - Przecież ja sama jeszcze nie wiem, jak się moje życie ułoży. I wcale ani z wami, ani z domem nie zrywam. Przyśpieszam tylko wyjazd. Więc czego żądacie? Żebym porzuciła tego, kogo kocham? Z jakiej racji? Dlatego, że go nie znacie? Niechcicowie osądzili, że poszli za daleko, i pospuszczali głowy. - Córeczko - rzekł po chwili prosząco Bogumił. - My nic nie żądamy. I ja wiem, że ty nic złego nie zrobisz. Ale drżymy o ciebie. Bo jeśli to już raz było, jak matka mówi, zerwane, to czy ty jesteś tak pewna tego człowieka? Może się mylisz? Może będziesz żałować, że tak lecisz jak ćma... Za takie szaleństwo młodości czasem drogo się płaci. Tyś dziecko. Jeszcze nie masz i dziewiętnastu lat - prawił zdobywając się na niebywałą u niego wymowność. Agnieszka nachmurzyła się. - Ja jestem jego pewna. Tak pewna, jak że dzień będzie po tej nocy. - Wygnaniec... - szedł za biegiem swych myśli Bogumił... - Ja też byłem wygnańcem. Alem wtedy nie zakładał rodziny, nie brałem na siebie obowiązków, którym nie mogłem podołać. I albom ja głupi albo... nie, nie postępuje honorowo ten, kto w takich warunkach... Pierwszy raz słyszę... - Honorowo?! - Oczy Agnieszki zwęziły się do rozmiaru lśniących szparek, tak jak u Tomaszka, gdy wpadał w gniew. - Ten człowiek postępował bardziej honorowo niż ja! Bo wiedzcie o tym, że mógł... bo od niego tylko zależało... bo ja byłam gotowa z nim żyć... Nie dbałam o nikogo... - umilkła, przerażona, że używa argumentu, który mógł równie dobrze nie istnieć. - I z nas dwojga - dodała - on właśnie miał was i te tam "obowiązki" na myśli. - Byłaś gotowa... - Bogumił i Barbara patrzyli na Agnieszkę nie śmiąc już pytać dalej. Jakże łatwo było okazać pobłażliwość domniemanym szaleństwom Anki, jak trudno zdobyć się na zrozumienie, kiedy w grę wchodzi własne dziecko. Wśród ciężkiego milczenia słychać było, jak na dworze zaczyna padać deszcz. Bogumił odezwał się pierwszy, spojrzawszy na zegarek: - Druga - stwierdził posępnie. - Za trzy godziny trzeba wstawać. Dobrze. Dostaniesz rano konie i rób dalej, co chcesz. Nie będę stawał na drodze do twojego "szczęścia". Ani też... głos go zawiódł. Machnął ręką i odszedł. - Agnisiu - załamała ręce pani Barbara. - Nie gniewaj się na nas. Pomyśl, my zawsze w końcu zostaniemy się sami. W cztery godziny potem Agnieszka otwarła oczy ze snu, w którym niby to jechała koleją do nigdy nie widzianego miasta Lublina. Ojciec, taki wesoły, jakim pamiętała go z dni dzieciństwa, sprzedawał w tym pociągu czy też sprawdzał bilety. Nagle wysiedli wszyscy wśród gaju, w którym śpiewały słowiki. Obudziła się cała przetchnięta błogą wiośnianą melodią niby flet. I przywidziało jej się, że to nie maj, ale gwiazdka, Wigilia, tuż obok stoi zielona choinka, a w sercu śpiewa i czuli się słodycz dzieciństwa. Na dworze było ciemno, niby w grudniowy ranek, i to sprzyjało złudzeniu. Lecz zwróciwszy głowę ku oknu zobaczyła, że to już dzień, tylko taki ciemny, zawleczony chmurami, mokry. I w tejże chwili przypomniała sobie wszystko, co zaszło i co ma dzisiaj zrobić. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać, ale coś bez zapału, choć pośpiesznie, jak pod działaniem niezwalczonego przymusu. Jadąc wkrótce potem ku miastu miała przez cały czas tylko nocną rozmowę z rodzicami na myśli. - Tyle lat zgody - martwiła się - i przecież rozumieliśmy się jakoś, a przynajmniej ufaliśmy sobie chyba. I skąd raptem tego lata ciągle takie straszne rozterki. Mój Boże, czyż ludzie nie mają przed sobą jednego tylko dramatu, jednej walki... z przyrodą, z nieznanem... owładnąć, pojąć wszechświat... a nie żeby tracić czas na próżne niesnaski między sobą... - rozpaczała. - I po co ja im nagadałam takich rzeczy - wyrzucała sobie z niesmakiem. - Po co mówiłam o tej własności. Przecież może nie o to idzie, żeby nic nie posiadać, tylko żeby być od tego niezależnym. I o tym ideale... Toć zawsze myślę, że można żyć zwyczajnie, a z ideałem, Boże, Boże, czemu człowiek mówi nie to, co myśli, tylko to, co mu trzeba. Widziałam tylko swoją zachciankę, tylko siebie i żeby usunąć wszystkie, wszystkie przeszkody. - Nie - buntowała się, stojąc już przy pocztowym okienku z tekstem depeszy w ręku. - Tu nie o zachciankę, tu idzie o moje życie. Czyż ono nie jest dosyć ważne i święte, czy nie powinno się wypełnić bez żadnych względów na nic? Inaczej będzie poronione, nikomu niepożyteczne. Ale nadawszy już depeszę doświadczyła tak wielkich wątpliwości, że o mało nie wycofała jej z powrotem. - Zostać... jechać... - powtarzała stojąc pośrodku biura pocztowego z oczyma wbitymi w zabłoconą podłogę, niepomna, że wchodzący zaczynają jej się przyglądać. Cierpienie z powodu nieporozumienia z rodzicami zdawało się teraz większe niż radość z powodu pojednania z Marcinem. Mimo to powlokła się do małego żydowskiego kantoru, by wymienić wręczone jej przez matkę pieniądze na niemiecką i szwajcarską walutę. Czuła, że jednak pojedzie, ale dlaczego? - nie wiedziała. I tego nie wiedziała, czy to skrupuły wobec rodziców zgasiły chęć do podróży, czy nagłe zobojętnienie miłosne wywołało dręczące skrupuły? Człowiek jest atakowany nie przez jedną, ale przez wiele pobudek i nigdy nie wie, dla której postąpił tak lub owak, ani co w nim było przyczyną, a co skutkiem. Agnieszka powróciła z Kalińca tak znękana, że pani Barbara, oznajmiwszy: - Masz tu półpasek na wyjazd. Ojciec posyłał chłopaka do gminy - odważyła się westchnąć: - Moje dziecko najmilsze. Ja ci nic nie odradzam, ale widzę, żeś taka smutna. Może ty przeczuwasz co złego? Czy ten pan Śniadowski... Czy naprawdę ufasz mu tak, żeby swoje losy?... Agnieszka odwróciła głowę i rozpłakała się. Wiedziała, że nic z tego, co może powiedzieć o Marcinie Śniadowskim, nie jest w stanie wzbudzić ufności rodziców. Jakże tu wytłumaczyć, że człowiek, którego postępki wobec niej wyglądają na chwiejność, dwoistość, zachłanność i okrucieństwo - jest czystym złotem? Że wszystko, co czyni źle w ich oczach, a może nawet w jej oczach, czyni dlatego, że chce czynić zbyt dobrze. - Ufam jemu więcej - rzekła tylko - niż samej sobie. Bogumił pożegnał się z Agnieszką, usiłując nawet być serdecznym, ale żadne z rodziców nie odwiozło jej na pociąg. Agnieszkę to zabolało. Więc jednak umywali ręce od tej sprawy. Trudno. Ten wyjazd miał smak piołunu. Agnieszka mechanicznie przekazywała tragarzowi rzeczy, kupowała bilet, a jednocześnie oblegały ją trwożne pytania. Czy Marcin otrzymał depeszę, czy dokądś nie wyjechał? Czy w domu nie dostaną tymczasem od niego telegramu brzmiącego: "Nie przyjeżdżaj"? Dlaczego porał się dalej z uczuciem, które odepchnął i skazał na zagładę i do którego - jak teraz jeszcze pisze - nie mają oboje prawa? Ona to wzięła była serio, zaczęła budować życie na innych podstawach. I było jej już dobrze - bez Marcina. Więc po co jedzie? Trzeba było właśnie po tym liście wyruszyć tego roku na studia całkiem gdzie indziej, do Krakowa lub do Paryża. A jednak czuła, tocząc się już koleją ku Berlinowi, że gdyby jeszcze teraz można było zawrócić, nie zawróciłaby z tej podróży, w którą wlecze ją coś niepodobnego do wczorajszych uniesień, a przecie tak samo nieodwołalnego jak one. Może to była pamięć rozpaczliwych wysiłków, którymi tylekroć zjednywała sobie Marcina, pamięć słów, którymi zaklinała go, że pójdzie za nim wszędzie, cokolwiek by uczynił. A on nie znał wszystkiego, nie wiedział, jak w czerwcu, jadąc od niego, myślała: - Umrę bez ciebie, chłopcze - i jak potem wzywała go w złej godzinie, gotowa żyć samym jego widokiem. On nie wiedział; ale dość, że tak było, to zobowiązywało ją niby przysięga i śluby... - Nie dowierzaj przekornej nieczułości, pokusom odstępstwa - wiało poprzez jej wnętrze niby czyimś naszeptywaniem. - Prawdą były te chwile, w które tęskniłaś do niego, płakałaś za nim, kłamstwem było pogodzenie się z życiem bez niego. Nie dowierzaj temu, bo to się zemści, pamiętaj, co było już raz w Lozannie. Idź za tym głosem, co zdaje się w tej chwili tylko ciążącym głosem obowiązku. To miłość przybrała taką postać, żeby cię doświadczyć. To miłość. Nie pytaj, nie wątp jak Elza. To miłość! Natychmiast jednak pojawiały się zastrzeżenia innego rodzaju. Czemuż wyczytała w liście Marcina to tylko, co jej najlepiej dogadzało? Czyż nie pisał, że mogą być bliskimi w rozłące? Po co więc leci w jego objęcia, zamiast stanąć do pracy w kraju, zespolić się z kochankiem w duchu i walce? Pociąg tymczasem rwał, jesienna szaruga została daleko w tyle. Chmury coraz to rzadsze i cieńsze odsłoniły na koniec lazur nieba. Pod Bazyleą było już ciepło jak w lecie. Mimo to Agnieszka drętwiała wewnętrznie i może z niepewności, jak zostanie przyjęta, usiłowała raczej podtrzymać niż zniweczyć w sobie poczucie obcości z tym, co czyni. Dopiero kiedy w Lozannie wysiadła na zalanym blaskami słońca dworcu, a Marcin podbiegł, chwycił ją i uniósł w powietrze, poczuła znikomość swoich wahań i trosk. Wszystko, czym była do tej chwili, przeobraziło się w zawstydzony szept nieprzytomnej radości: - No, co? No, widzisz... widzisz... Ze łzami w oczach całowali wzajem swe ręce, potrącani przez śpieszących z walizkami przechodniów. 7 Marcinowi udało się zatrzymać dla Agnieszki na Chemin de Villard pokój Naty Sztumskiej, która właśnie w tych dniach przeniosła się na dalsze studia do Genewy. Ale wieczorami było im tak ciężko rozstawać się ze sobą, że przemyśliwali, czy nie zamieszkać przynajmniej koło siebie u jednej "baby". Tylko że Marcin, olśniony "przylotem" - jak się wyrażał - Agnieszki, drżał teraz o jej dobrą sławę. - Bo moja opinia, niby jako dżentelmena wobec kobiet!... mówił. - Pomijam całą waszą załganą moralność, która mężczyźnie wybaczy i może nawet wychwali największe niedokładności erotyczne. Ale przecież wiesz, za co tam w kraju mają rewolucjonistę, nielegalnika. Mojej świętej matki nie liczę. Ona zna w swojej naiwności jedno tylko moralne kryterium - miłość do mnie. Ale już mój ojciec... także podobno mnie kocha... a czy wiesz, jak o mnie mówi? "...Ten łajdak, co z brauningiem w zębach lata po świecie" - powtarzali mi to w rodzinie. Myślę, że uważa mnie za zdolnego do wszelkiej nikczemności. Cóż dopiero inni. Jakiś skandal "po amurnoj czasti" prędzej by mnie usprawiedliwił w oczach kochanych rodaków niż moje przekonania, które w nich budzą złe sumienie. Ja jestem zgubiony, więc nie o mnie... Ale ty... Nie mógłbym znieść, żeby nawet jakaś kanalia śmiała bodaj słówkiem tobie ubliżyć. Cóż dopiero, jak pomyślę o twoich dobrych rodzicach... Agnieszka nie powiedziała Marcinowi o swoim zajściu z rodzicami. Chytra mądrość instynktu doradzała jej nie mnożyć trudności, których przysparzaniem on sam już się tak znakomicie zajmował. Miała zresztą nadzieję, że ta sprawa da się pomyślnie rozwiązać. - Z moimi - odpowiadała tedy - już ja sama dam sobie radę. Oni nie są tacy, żeby nas nie mogli wcale zrozumieć. I wiesz, jak będziesz dalej gadał głupstwa, to poszukam sobie kogoś innego, kto nie będzie miał takich zaśniedziałych poglądów - żartowała. - A tylko spróbuj - groził Marcin i całowali się, szczęśliwi, że pod pozorną różnicą zdań łączy ich zupełne porozumienie tej samej gotowości do wzajemnych dla siebie ofiar. Z rozmów tego rodzaju wyniknął pomysł wspólnego napisania zarówno do Serbinowa, jak do Kielc, do matki Marcina. Wyprawili te listy zawiadamiające o ich narzeczeństwie prawie uroczyście, jakby to był akt czci wobec zwalonych - lecz zawsze jeszcze bogów. Otrzymawszy zaś odpowiedzi pełne błogosławieństw i życzeń, cieszyli się, gdyż "despotyczna" miłość pragnie aprobaty nawet od świata, który skazuje na zagładę. Świat ów tymczasem trwał i siłą swego trwania paraliżował resztki działań rewolucyjnych, grzęznących w jego biernej, ciepłej masie. Z kraju przychodziły coraz to gorsze wiadomości o demoralizacji w bojowym wydziale partii, o zupełnym rozprzęganiu się i dogorywaniu roboty we wszystkich innych. - Teraz - mówił Marcin - przychodzi, zdaje się, chwila, że trzeba rzucać wszystko pozaczynane tutaj i wracać. I bodaj zginąć w jakiejś nieprawdopodobnej awanturze, która by wstrząsnęła choć na moment gnuśnym sumieniem tego narodu. Ale na przekór tym słowom, jakby przygnębiające wieści rozluźniły rygor trzymający go w bacznej, wysilonej postawie, zaczynał się zwierzać z tajonych dotychczas wątpliwości. - Ja - opowiadał pewnego dnia - w wydziale bojowym pracowałem niedługo. I raz tylko wziąłem bezpośredni udział w tak zwanej robocie zamachowej. Pamiętam, było nas dwu. Trzeba było czekać w pewnej cukierni z bombą w zanadrzu. Czekaliśmy na zmianę. Los pokierował tak, że owa figura policyjna, co miała paść ofiarą, zjawiła się, kiedy nie ja byłem na czatach, a ten drugi... - No... i? - wyszeptała Agnieszka nie mogąc doczekać się końca. - Nic. Zginął. Miałem szczęście... - Marcin parsknął gorzkim, porywczym śmiechem. - Śni mi się czasem. Ale nie o to idzie. Tylko, widzisz, w tej krwawej walce chciałem widzieć same najbardziej nieskazitelne gwiazdy ludzkie... Możem naiwny, ale myślałem, że jedynie tacy mają prawo na to się ważyć, którzy mają w sobie najczystszy ideał życia... zabijają jak Brutus, myśląc: "O gdybyśmy mogli ugodzić w ducha, nie szkodząc ciału..." I wiesz... przeraziłem się, kiedy na samym sobie poczułem, jakie się w tej "pracy"... mogą budzić instynkty... I że z tego można nie wyjść bezkarnie... Można wyjść albo zdruzgotanym bankrutem duchowym... Albo kimś, kto, jak broń obosieczna, ani się spostrzeże, kiedy walkę ofiarną przeobrazi w zawodowe ryzykanctwo i awanturniczość... a nawet... w zwykłą zbrodnię. Ja sam kiedyś w tym twoim Kalińcu musiałem kłócić się o piękno i cześć bojówki... Gdyby ci głupi ludzie, co się tam rozpadali nad skrytobójczą śmiercią żandarmów, wiedzieli, z czym myśmy sami w sobie musieli się borykać. Może zresztą nawet i wiedzieli coś niecoś, a ja musiałem krzyczeć, że tego wiedzieć nie wolno!... Agnieszka słuchała i zdawało jej się, że rozpoznaje istotne źródło cierpień Marcina, cierpień człowieka ducha, zmuszonego wytrzymać próbę bezpośredniego czynu. Ale rodzaj smutnego natchnienia mówił jej, że nie trzeba go zawracać z tej drogi czynu. - Słuchaj - odezwała się - przyjdzie czas... Ale teraz, czy może być inaczej? Kiedy ludzie się duszą i chcesz wywalić drzwi na powietrze, musisz użyć łomu, prostego kawałka żelaza... I nawet sam stać się takim łomem. Spełnić tę rolę... Przejść tę srogą szkołę... próbę... - Tak - żachnął się Marcin. - Ale łom to nie człowiek, a tu jest człowiek-łom, którego nie możesz użyć jak narzędzia i odrzucić... wyrzucić z siebie... A co zrobisz, jeżeli ten łom będzie chciał zostać łomem na zawsze? Uproszczonym narzędziem do łamania drugich, kimkolwiek ci drudzy będą? Niejeden walczy z przemocą nie dlatego, że jej nienawidzi, ale dlatego, że ją kocha. Tylko że w najciemniejszej skrytce duszy sam jedynie czuje się uprawniony do jej wywierania... A najgorsze... sam sobie nie zdaje sprawy, co nosi w ciemności serca. Czasem po nocy obseduje mnie taka myśl... Że każdy, kto walczy tak, wiesz, wręcz... porał się z zabójstwem... śmiercią drugiego człowieka... choćby nawet w imię najwyższych, najszczytniejszych ideałów ludzkości... musi obmyć się z tego jak z winy... Nieuniknionej... koniecznej... ale winy... A tu już rośnie z tego góra zasług, nimby bohaterstwa... Sami własną legendę pięknych czynów stwarzamy... I tak być musi... Ale tego się boję... dla przyszłości. Żebyśmy w tej aureoli ofiarnych zasług nie zgubili zadań... straszliwych zadań... w Polsce, która, czuję to... już nadchodzi... Agnieszka rozumiała Marcina tak wybornie, że poczuła się na siłach bronić go przed nadmiarem skrupułów. - Marcyś, słuchaj. Ty się tym nie męcz. To najgorzej chcieć tak wszystkie zagadnienia rozstrzygnąć, wszystko przewidzieć. Ja to znam, bo ja mam takie samo usposobienie. My róbmy swoje. Skaczmy w ciemność, w nieznane... Sam to kiedyś mówiłeś. Jak się znajdziemy śród potworów albo one - w nas... no, to będziemy z nimi walczyć choć po ciemku. A może zapalimy przecież w tej ciemności światło... wielkie światło... - Jakaś ty... - szepnął Marcin, ująwszy w dłonie jej twarz i wpatrując się w nią poprzez nadciągający zmrok. - Ale dość - uciął szorstko. - Rozkleiłem się. Ulżyłem sobie twoim kosztem. Wszystko się odbywa twoim kosztem. Myślisz, że nie wiem. - Nic podobnego. Śmieszny jesteś. - Jednego tylko bym nie chciał - głos mu drgnął. - Żebyś myślała, że... ja się boję śmierci. Choć... Boże drogi... Dlaczegóż byś miała i tego nie myśleć. - Och, Marcyś. Któż się nie boi śmierci - uniewinniła go z góry. - Nie trzeba się bać... ale chcieć umrzeć tak samo grzech, jak chcieć żyć za wszelką cenę. - Nie... ja teraz mówię za ciebie "nie" - uśmiechnął się. - A jednak wartość życia stanowi to, za co można je oddać, za co chce się umrzeć... Tylko, widzisz, każdy, kto już raz stanął do walki, to ma w sobie taką koncepcję... czort... nie wiem, jak to nazwać. Wie, w jakiś sposób, kiedy chciałby... mógłby umrzeć. - To ja nie jestem nic warta - rzekła przekornie Agnieszka. - Bo ja nie wiem, czy jest coś, za co chciałabym umrzeć. Choć czasem - dodała po cichu - zdaje mi się, że każda rzecz, najmniejszy drobiazg, jest czymś, za co w pewnych okolicznościach mogłabym umrzeć. - Ale nic - podjął Marcin, jakby nie dosłyszawszy osobliwego wyznania Agnieszki. - Jest gorsza śmierć niż z czyichś rąk... Samobójstwo. Raz byłem bliski tego... - Kiedy? Czemu? - i dwa imiona kobiece zjawiły się natychmiast w pamięci Agnieszki. Marcin chwycił nagle w objęcia jej głowę i tulił ją do piersi w jakiś taki sposób, jakby była samodzielnym, niezależnym od reszty ciała przedmiotem. - Ty, szkiełko moje, szkiełko moje przejrzyste... - Co za szkiełko? Bo mi urwiesz głowę. - Moje szkiełko z Kijowa. Jak ono przez możność śmierci pomogło mi żyć, tak ty przez możność życia, cudnego życia z tobą, godzisz mnie ze śmiercią, pomagasz... - Co za szkiełko? Co ty wyplatasz? Z jakiego Kijowa? Słuchaj... - szepnęła słabnąc śród pocałunków. - Ale nawet jeśli wrócisz... to nie musisz przecież wracać koniecznie do tej bojówki... - A cóż innego pozostaje? - Marcin odsunął się i zaczął chodzić po pokoju. - Wszystko się wali. I nim się odbuduje, niech się zawali choćby z trzaskiem... Ja innej drogi nie widzę. Trzeba zadać kłam sobie samym, że zdychamy pokonani. Zaświadczyć jeszcze raz przed światem, że jesteśmy, że nic nie wytraci buntu z tego nieszczęsnego kraju. Ginąc zagrzać tych, co po nas przyjdą... Żeby chwycili broń, co nam wypada z rąk... i zaczęli na nowo, może jakoś inaczej. Posępne to marzenie spełniło się niebawem bez udziału Marcina. W początkach października dzienniki, które Marcin i Agnieszka otrzymywali z kraju, przyniosły wiadomość o niebywale zuchwałym i udanym napadzie "nieznanych sprawców" dokonanym na pociąg wiozący kasę rządową. Miało to miejsce na małej stacyjce w lasach pod Wilnem. "Sprawcy" po krótkiej walce zabrali około pół miliona rubli. Marcin i Agnieszka nie potrzebowali objaśnień, kto dokonał napadu, mimo że przedrukowywane z rosyjskich urzędówek opisy akcji nic o tym nie mówiły. - To właśnie trzeba było zrobić. To trzeba było... - gorączkował się Marcin. - Chociaż lepiej rzucić by się na jaki garnizon, magazyn wojskowy... Z naszych ludzi jeden starczy za czterdziestu sołdatów... Ach, te pieniądze... ten mus zdobycia środków... Gdybyż to społeczeństwo chciało... Setki, tysiące rubli idzie co dzień na głupstwa... na karty, na hulanki. Och, kiedy stanie się wiadome, kto ponosi odpowiedzialność za to, że najlepsi ludzie babrzą się... giną... w tej "bandyckiej" robocie. Nie - drwił gorzko. - Prawdziwi bandyci nigdy nie staną przed sądem. Jeszcze będą kiedyś ojcami ojczyzny... W połowie października inna sprawa wstrząsnęła dwojgiem zakochanych. Więziony od roku przyjaciel Marcina, jeden z najtęższych, najbardziej zasłużonych bojowców, zginął na szubienicy w cytadeli warszawskiej. Na wieść o tym Śniadowski poruszył wszystkie swoje stosunki zagraniczne, żeby uzyskać rozgłoszenie i napiętnowanie tej "nowej zbrodni caratu" w prasie szwajcarskiej, belgijskiej, francuskiej i angielskiej. Prócz jego własnych artykułów, które dały dzienniki socjalistyczne, dobił się również paru wzmianek w liberalnej prasie burżuazyjnej. Działalność, którą przy tym rozwinął, i radosne poczucie, że zajął bodaj na chwilę opinię świata sprawą polską - złagodziły gorycz utraty przyjaciela, szczęście miłosne zepchnęło na razie ponure myśli w cień. Lecz Agnieszka wiedziała, że one powrócą, i nie zdziwiła się, gdy Marcin niebawem sposępniał bardziej niż kiedykolwiek. Tym razem uważała jego rozterkę za usprawiedliwioną. Sama, myśląc o śmierci owego młodzieńca, nie mogła opanować w sobie elementarnej żądzy odwetu. Teraz w pewne grudniowe popołudnie rzekła nagle: - Marcyś, wiesz, tak dalej nie można. Chodzisz jak cień. Dosyć tego zamyślania się, dręczenia, czekania na coś. Zabieramy się i jedziemy. Choćby do Krakowa, a stamtąd, gdzie będzie trzeba. Ja zaraz mogę zacząć pakować rzeczy. Bo ty się inaczej nie uspokoisz, tylko w jakimś takim twardym bezpośrednim zadaniu. W samym środku burzy... jeśli już ma być burza. Marcin patrzył na nią chwilę w milczeniu i raptem padł jej do nóg. Agnieszka przez błyskawiczną część sekundy dziwiła się, jak to jest w życiu możliwe, żeby ktoś najkompletniej leżał u czyichś stóp. I natychmiast sama też znalazła się na podłodze. - Co ty wyprawiasz! - śmiała się zacałowując Marcina. - No, widzisz, teraz wiem, że przeze mnie chodziłeś taki struty. Ach, ty gałganie! Ty naprawdę myślałeś, że ja ci mogłam w tym przeszkodzić? Wstawaj, ładuj kuferek... - Ja gorzej myślałem - zeznawał Marcin śród pocałunków. - Ja sam nie miałem siły od ciebie się oderwać. Takeś mnie opanowała, ty mała czarownico. I gdzież my się tam skryjemy z naszą miłością... ty kwiecie, mój kwiecie prześliczny. Co ty tam będziesz robić? - Nic... wszystko będzie dobrze. Może się przydam w tej waszej robocie. A jak nie, to będę chodzić w Krakowie na uniwersytet. - Głupieńka... Tam nie przyjmują bez c. k. rządowej matury. - No, to jako wolna słuchaczka... A zdawać przyjadę tutaj. Zresztą... czy to nie wszystko jedno, co będę robić? Ja tam nie wierzę w żadne powołania, wybory zawodu... Są ludzie, co umieją i chcą coś robić, i ludzie, co nie umieją. Jeśli należę do pierwszych, to do czegokolwiek się wezmę... Ja kocham życie... To mój zawód. I ciebie. - Właśnie. Ulegasz mnie. Wszystkie te teorie do tego sobie dorabiasz. Gdzież twoja samodzielność, twoje człowieczeństwo? - A komu się ma ulegać, jak nie tym, których się kocha? Może wrogom? I już ty się nie bój o moją samodzielność. Będziesz jej miał jeszcze dosyć... - Naturalnie. Jak będziesz chciała mnie zdradzić, to się mnie pewno nie spytasz. Znam was... - Pewno, że nie spytam. Zresztą to zależy, w jakich to się stanie okolicznościach... Marcych! Nie duś! I wstawaj, puść mnie! Strasznie twardo na tej podłodze. Jej! Patrz, jak ty wyglądasz. Wytarliśmy babie wszystkie kurze. Zerwali się. Agnieszka rozradowana gawędziła: - Jak ja się cieszę. Ja nie znam Krakowa... Co za radość, że właśnie z tobą... - wołała i raptem wpatrzyła się w Marcina, jakby ujrzała widmo. Prawda... przecież tam jest... a choćby nie w Krakowie... przecież on w kraju spotka znów "tamtą". Dwie kobiety, które taką rolę odegrały przy wiosennym rozstaniu Marcina i Agnieszki, nie wchodziły już teraz w rachubę. Może były tylko manowcem trzymanych na srogiej wodzy pragnień, którym coraz to inny przedmiot zdaje się godnym adoracji, podnoszonej do roli piętna tragizmu i oryginalności, czym zazwyczaj młodość tak lubi się chełpić. - Cóż robić. Jestem inny i wszystko u mnie inaczej niż u drugich - mawiał był nieraz Marcin usprawiedliwiając troistość swego serca. Tak czy owak, stosunki z Agnieszką położyły życiowo przynajmniej kres jego uczuciowemu rozbiciu i Marcin nie zobaczył się tego lata z "Paryżem". - Napisałem, jak sprawy stoją - opowiadał zaraz po przyjeździe Agnieszki - i dostałem w odpowiedzi list prawie ordynarny. I to bardzo dobrze. To mnie uspokoiło do reszty. Nie kocham jej. Nic nie mogę na to poradzić, że człowiek spragniony bierze za źródło bijące z głębi ziemi to, co się okazuje płytką, stojącą wodą. Panna Woynarowska doniosła mi zresztą, że "bawił u niej" tego lata jej oficjalny narzeczony, że wraca do kraju i że wkrótce zapewne wyjdzie za mąż. - A gdyby nie to... - szepnęła wówczas, wstrzymując oddech, Agnieszka. - Dzieciaku, przecież nie wiedziałem o tym, kiedym z nią zrywał ostatecznie - uśmiechnął się był kończąc ową rozmowę Marcin. Teraz i on jednak myślał o możliwości spotkania z "tamtą" i klął w duchu piekielną wrażliwość czy pamięć swojej uczuciowości, w której czymkolwiek były te przeżycia - pozostawiły ślady. Kącik ust zadrgał mu niepewnym uśmiechem, gdy patrzył na wyraz twarzy Agnieszki. - Ach, ty - rzekł jednak bez wahania. - Już się boisz. Takaś to mężna? Jeżeli mogłem do niej nie wrócić, kiedy byłem sam i wyłem prawie z tęsknoty, jakże mógłbym teraz... - szepnął z tą prawością spojrzenia, która dla Agnieszki była największą rękojmią jego charakteru. Ale tym razem Agnieszka nie chciała widzieć tego, co w niej budziło ufność. - Idź sobie - odepchnęła go. - Mnie też tak samo rzucisz, jak przyjdzie jakieś nowe "teraz". - Kochaneńka - pokręcił żałośnie głową. - Nie dawaj mi przedsmaku tego, czym się możesz stać, kiedy poznasz, jaką masz władzę nade mną. Niech nie będzie między nami zapewnień o żadnych wyłącznościach, wiernościach. I cóż stąd... jeśli nawet... A za to jakie szczęście, kiedy bez żadnych zapewnień, przysiąg znajdziemy w sobie taką pewność... - Jestem zazdrosna - przyznała się Agnieszka ze wstydem, kryjąc głowę na jego piersi. - To dobrze - cieszył się żartobliwie. - Powiedz lepiej, łobuzie, kiedy nam sprzykrzy się z sobą całować. To już po prostu mania... Ale czekaj no, bo my o głupstwach, a tu trzeba się zastanowić. Kochanie, jakże ty możesz tak nagle i ze mną wyjechać? Przecież ty się tu kształcisz legalnie, za pieniądze rodziców. Co twoi tam powiedzą? - Bardzo się kształcę - pokiwała głową Agnieszka. - Znowu "twoi". Będą jeszcze woleli, żebym była w Krakowie, bo bliżej. Napiszę do nich. Przecież Lozannę też ja wymyśliłam na własną rękę. - Więc właśnie. Napisz. Bo ja mógłbym już jechać jutro, pojutrze. A ty skomunikuj się z domem i przyjedziesz za jaki tydzień... miesiąc... - Ale kiedy ja załatwię to w ciągu tygodnia. Tak, że lepiej ty może na mnie poczekaj. - Boisz się. Boisz się puścić mnie samego - śmiał się targając ją za włosy. - Nie. Ale wiesz co? Najpierw trzeba kupić rozkład jazdy. Obmyślimy sobie drogę. Patrz, jakie góry! Marcyś! Patrz! Góry! - pociągnęła go za rękaw do okna. Spojrzeli na śnieżny krajobraz Alp ozłoconych blaskiem zachodu. - Jak siedziałem w Kijowie, to widziałem czasami takie góry. Nawet może te same - szepnął Marcin. - A raczej nie widziałem, a czułem się sam takim wspaniałym krajobrazem... - W jakim Kijowie? Marcyś - przypomniała sobie Agnieszka. - Co to za szkiełko? O jakim szkiełku ty mnie kiedyś mówiłeś? - Opowiadałem ci przecież. Nie? Ale opowiadałem... Wtedy w więzieniu, w Kijowie... - Nic nie wiem o żadnym Kijowie. W ogóle mało mi opowiadałeś o tamtych czasach. Wiem, że byłeś aresztowany w Kalińcu. - W Kalińcu byłem tylko przez noc. A potem... Ale cóż ja mam być jakąś niańką do opowiadania bajek? - Opowiedz... Mnie to tak... Nie, ty nic nie wiesz... nie rozumiesz... - Nic nie wiem? No, to posuń się, dziteńka... to się dowiem... i powiem... - bredził układając się na łóżku koło Agnieszki. - Czekaj. Zdejmiemy buty... O, teraz dobrze... - Agnieszka przygarnęła się do boku Marcina. - I teraz mów. - No wiesz, nie powiem, żeby mi teraz łatwo było mówić. - Nie, bo nie tak. - Połóż sobie ręce pod głowę. - No więc w Kalińcu byłeś tylko przez noc, a potem co? - Potem przywieźli mnie do Kijowa. Z początku nie rozumiałem, co to znaczy. Myślałem, że mnie wzięli w związku z moimi wystąpieniami w Kalińcu albo w ogóle z robotą w partii. Tymczasem, wyobraź sobie, wyszpiclowali mnie w tym Kalińcu aż z Kijowa. Łączyło się to z moją dawniejszą robotą w Rosji, kiedy zdawałem maturę. To też nie było wesołe, bo tam agitowałem i w wojsku. Ale i na to, szelmy, nie wpadli. Za to znaleźli stary kamień litograficzny do odbijania odezw. Ten kamień przez nas nie był już używany, bo technika druków nielegalnych poszła szalenie naprzód. Ale okazało się, że mógł się jeszcze gdzieś w jakiejś dziurze przydać, więc na jakie pół roku przed moją wsypą, kiedy byłem przelotnie w Kijowie, wydobyłem go z przechowania u znajomych i przesłałem jednemu towarzyszowi... nazywał się Borys... razem z listem i instrukcją drukarską. List był zresztą nie kompromitujący, pisany umówionymi przyjacielsko-rodzinnymi terminami. A kamień, pamiętam, był obtłuczony na jednym rogu - wspomniał Marcin z niejakim sentymentem. - No i ten kamień? I co? - nastawała Agnieszka, gdyż zamilkł jakby na dobre. - I to wszystko wpadło w ręce żandarmów. I figurowało, a jakże, na śledztwach. Nie mogłem się tylko dowiedzieć ani domyślić, czy wsypał się ów Borys, czy ten drugi, który nosił list i paczkę. Pokazywali mi fotografie obu, nie konfrontowali z żadnym... Dopiero potem dowiedziałem się, że biedny Borys siedzi... zapewne dotąd, bo dali mu dobre kilka lat, ale za inne sprawy A ten drugi, który zeznał, od kogo i do kogo niesie list, poszedł administracyjnie gdzieś pod Ural. Nic więcej w tej materii z nich widać nie wydębili, więc chcieli ze mnie. Całe śledztwo kręciło się jak urzeczone koło tego kamienia i czy ja napisałem list. Nie przyznawałem się ani do instrukcji, ani do kamienia. Ułatwiło mi sprawę, że list był pisany zmienionym charakterem, a w dodatku podarty, złożony z drobnych kawałków podlepionych na bibułce. Instrukcja też wyglądała okropnie. Musiała być przed czy w czasie aresztowania połknięta. Była radykalnie zgnieciona i jakby wydobyta z czegoś obrzydliwego, pozalewana żółtymi plamami, po prostu nieczytelna. W sumie sprawa przedstawiała się, jeżeli chodzi o mnie, stosunkowo niewinnie, ale po tej nitce mogli dojść do wybrania całej tamtejszej organizacji. Trzeba było strasznie uważać na każde swoje słowo, a jeszcze wyszedłem z tamtych stosunków, nie miałem wyobrażenia, czym mogę komu zaszkodzić albo pomóc. To było potwornie męczące. Siebie bronić też było trudno, bo każde alibi groziło nowym wpadunkiem w rzeczach, o których, durnie, jakoś nic nie wiedzieli. A oprócz tego miałem na początku parę miesięcy okropnych, bo wykombinowałem z pytań i z tych różnych obiektów, które mi pokazywali, że oni to łączą z jakąś aferą szpiegowską, jednocześnie widać wykrytą. Możesz sobie wyobrazić, co przechodziłem. Konfrontowali mnie nawet z jakimiś zakazanymi osobnikami, których nigdy na oczy nie widziałem. Przez wasz Kaliniec musiał przechodzić, widać, szpiegowski szlak. Na szczęście w końcu porzucili ten trop jako zbyt oczywiście fałszywy. - Jezus Maria... w co się to można wplątać, nawet o tym nie wiedząc, w tej podziemnej robocie - przelękła się Agnieszka. - No widzisz. Ale nic... wszystko się dobrze skończyło. Męczyli mnie blisko dziesięć miesięcy, chociaż na wszystko mówiłem: nie. A w końcu wzięli mnie na sentyment. Miałem w Kijowie wuja, pułkownika Orłowicza, u którego kiedyś mieszkałem. Chroniło go tysiące przywilejów, ale w końcu zrobili u niego rewizję. Wyłowili u mojego ciotecznego brata, Bolesia Orłowicza, niecenzuralną książkę, jakąś zresztą niewinną socjologię, ale z notatkami na marginesach... I, wyobraź sobie, pech... dziedziczność... czy tam co... jednym słowem tak było, że mieliśmy z tym Bolesiem podobne pismo. A jak zmieniłem charakter - podobieństwo stawało się uderzające. Stąd oczywiście wnioski: - Jeśli nie wy, tak my wot uż znajem, kto pisał eto pismo. - Stanęło mi wtedy w oczach: ten Boleś - był wtedy maturzystą- nadzieja rodziców i w ogóle dzielny chłopak, ciotka, jedyna siostra mojej matki, chora na serce, wuj Orłowicz, moskiewski oficer, nieborak z duszą na ramieniu, Pan Bóg tam z nim - ale niezły dziad. Aresztowanie Bolesia, rozpacz tych ludzi... No więc tak - mówię - ja pisałem ten list. - Żebyś ty słyszała, jak odetchnęli. Wszyscy jak jeden, a to było przed pełnym składem śledztwa, stęknęli tylko: - Nu wot! - i otarli pot z czoła. Potem wyrok, już czysta komedia. Nic, okazało się, bestie nie wiedzieli. Uparli się tylko przy tym liście. Nie mieli nawet dowodów, że list, instrukcja i kamień to jedno. Skazali administracyjnie na trzy lata jawnego nadzoru. Wybrałem na miejsce pobytu Kielce, przebywałem z matką parę tygodni, ojciec już myślał, że się ustatkowałem, a ja znów nurka na dno. Ale się wnet zaszpiclowałem, jawny nadzór uniemożliwił mi robotę w partii. Musiałem się wynosić za granicę. A biednego wuja przenieśli gdzieś na Kaukaz. Moja "ofiara". Resztę wiesz. Jakoś w styczniu przeszedłem granicę w Kurzy, tuż koło ciebie - niedaleko stacji Kliszew, która jest już w Poznańskiem. W tym Kliszewie wsiadłem na pociąg i... w świat... - I tego mi też nie mówiłeś. - Nie? Prowadził mnie przemytnik... byczy chłop. Lało wtedy, pamiętam, jak z cebra. Poczęstował mnie gorzałką i nie chciał wziąć umówionych pieniędzy. - "Ja już wiem - powiada - na kim swojego grosza szukać". I to wszystko. - Może to Piekut - zamajaczyła Agnieszka. - Postrach naszej okolicy... Ale o nim słyszałam, że nic nie zrobi bez pieniędzy. Dziwy... dziwy... Jak to wszystko? - oburzyła się nagle. - A szkiełko? Miałeś mówić o jakimś szkiełku? - Prawda... co za bałwan ze mnie. Szkiełko to moje najtkliwsze przeżycie z tego czasu. Chociaż wiesz, teraz wszystko wydaje mi się taką błahostką. - Ta cała moja sprawa... Słyszysz? Ballada Chopina. Za ścianą, która przytykała do sąsiedniego domu, rozległy się wzburzone pasaże ballady As-dur. Agnieszka przytaknęła mruknięciem: - Znam ją - rzekła. - Nazwałam ją sobie "potykająca się", bo tam są takie miejsca, jakby ktoś szedł ze śpiewem czy płaczem i potykał się - o, słyszysz... teraz - i Agnieszka zaczęła nucić w takt zasłyszanych tonów. Potem chwila milczenia, szept Agnieszki: - Patrz, jak już ciemno - i Marcin zaczął znów mówić: - Dziwne, w ilu wymiarach, płaszczyznach czy rzeczywistościach żyje na świecie człowiek. Nawet w więzieniu - majaczył. - Prócz śledztwa, prócz borykania się z przykrymi warunkami, jeszcze całe wewnętrzne życie w celi. Koszmarny świat, ale miałem tam niekiedy chwile jakby obumierania na wszystko, co się dzieje dokoła, a nawet na samego siebie, jako, wiesz, osobowość. I wtedy popadałem w tak intensywne odczucie życia w ogóle, jego barw, dźwięków, zapachów, jakiego nie ma się nigdy, kiedy się jest w nie zanurzonym po uszy. Wtedy widywałem i te góry... - Ja sobie to świetnie wyobrażam - szepnęła Agnieszka. - Ale ty znów zbaczasz. - Nie... Więc bywało i tak, ale na ogół męczyłem się nieludzko. Rozumiesz, ciągłe naprężenie, a zarazem straszne wyczerpanie nerwów. Zwłaszcza kiedy i oni zmordowali się i zaczęli dojeżdżać jak psy. Wyciągali mnie na "doprosy" w nocy, zaczęli stosować różne drobne szykany, uprzykrzać mi życie, jak mogli, a w końcu - grozić. Wtedy dopiero poznałem najgorszy strach, strach samego siebie. Drżałem, że nie wytrzymam tego napięcia, że zacznę sypać, że wymknie mi się coś o robocie w kraju. I potem, że spadnie na mnie to najgorsze upodlenie człowieczeństwa... znęcanie się nad pokonanym. Że zaczną pastwić się, bić, to było na porządku dziennym... Dręczył mnie istny chaos wizyj, ciągłe myśli, jak się nie dać, to znów, jak to wycierpieć, żeby z bólu nie zacząć sypać. Na próżno odpędzałem od siebie te zmory... włosy jeżyły się na głowie, czułem, że dzieje się ze mną coś złego. I kiedy raz leżałem już całkiem bez żadnego oparcia ani z zewnątrz, ani w sobie, coś mnie dźwignęło na nogi. Błaha rzecz, potrzeba zajęcia się czymśkolwiek, w strachu, że inaczej zwariuję. Zacząłem przyglądać się ścianom, które już znałem na pamięć, a nuż znajdzie się coś, co zaciekawi, pobudzi... I wyobraź sobie - w jednym takim miejscu, które oglądałem już tysiąc razy przedtem, znalazłem w szparze między cegłami szkiełko. Taki krzywy odprysk szkła, jakby lilipucia szabelka. Skąd się tam wzięło, ile już czasu przeleżało, dlaczego nie zauważyłem go dawniej - dotąd nie mam pojęcia. Ale stało się dla mnie od razu skarbem, jakby poręką mojej wolności, drzwiami otwartymi w zamknięciu. Bom wtedy, widzisz, liczył się z koniecznością samobójstwa. I to szkiełko wydawało mi się dosyć mocne i ostre, żeby nim sobie było można w razie jakiej ostateczności otworzyć żyły. Agnieszka syknęła, Marcin umilkł i przez chwilę wsłuchiwali się w ciszę nastałą po przebrzmieniu ballady. - Ja nigdy - podjął niebawem - nie uznawałem prawa człowieka do odebrania sobie życia. Nie wiem... czy to resztka tradycyjnej wiary, czy wytworzyło się niezależnie, ale jest we mnie poczucie jakiegoś kosmicznego porządku rzeczy, w którym samobójstwo wydaje mi się ucieczką z wyznaczonego przez ten wiekuisty porządek posterunku. - Tak... - potwierdziła Agnieszka szeptem. - Ale widzisz, staje się czasem wobec rzeczy, o których się wie, że raczej śmierć, niżby miało się je uczynić albo im się poddać. Ja się czułem w takim położeniu. I mówiłem sobie, że jeśli jest Opatrzność, to ona tylko mogła mi zesłać to szkiełko, wskazać je w tak odpowiedniej chwili. I że śmierć będzie zadana ręką siepaczy, a tylko wykonana moją. No i nie... nie drżyj tak, nie doszło do żadnej ostateczności, a jeśli była w tym szkiełku opieka boska, toteż i działała we właściwy sobie sposób. Bo nie uwierzysz, jak mnie to szkiełko wsparło na duchu, na siłach. Strach, że się zasypię, minął bez śladu. Przytomność umysłu i pamięć zaczęły mi dopisywać lepiej niż w pierwszych dniach. Obrazy pastwienia się, tortur znikły bez śladu. A kiedy przychodziła zła chwila, wystarczyło przypomnieć sobie: mam szkiełko. I patrz, zamyśliłem sobie, że będzie narzędziem śmierci, a ono spełniło tak życiodajną rolę, chroniło mnie, dawało poczucie bezpieczeństwa. O, lubiłem je, kochałem jak żywą, bliską istotę. Miałem chęć zabrać je z sobą na pamiątkę. Ale pomyślałem, że nie wolno mi zagarniać tego znaku smutnego miłosierdzia, który, kto wie, może ręka niejednego już mojego poprzednika przekazywała nieszczęśliwym następcom. Tak to człowiek odarty, zdaje się, całkiem z wolności, nawet w więzieniu jeszcze wciąż walczy o swoją wolność i godność. Choćby ta wolność była już taka mizerna, że za jedyny znak, jedyną broń ma takie biedne, krzywe szkiełko. I Marcin, objąwszy Agnieszkę, zawstydził się. - Co ja też ci znowu naopowiadałem... Nie wiem, co ty masz w sobie, że się tak przed tobą muszę obnażać. - Nic, kochany... Tak musisz... Tak trzeba... 8 Nazajutrz Marcin zjawił się u Agnieszki około południa i spytał: - Wiesz, co się stało, kochanie? - Śnieg pada - odparła, patrząc w okno zdziwiona, gdyż dotąd miasto spoczywało śród mroźnych, białych gór jak płowa oaza przytajonej wiosny, pełnej zbiedzonych, lecz wciąż kwitnących fiołków. - Pada. Wiesz, co się stało? Nie pojedziemy do Krakowa. Jest poczta i bardzo dziwne wiadomości. Ale dobre. - Nie pojedziemy? - Agnieszka uśmiechnęła się sennie. Było jej tak zupełnie wszystko jedno, tu czy tam, skoro Marcin był tylko miejscem, do którego dążyła. - Bo widzisz... Marcin zaczął objaśniać. Rzeczy przybrały zupełnie nowy obrót. Nadeszły z Krakowa listy o zlikwidowaniu roboty bojowej w kraju i o przekształceniu jej w zaczątek organizacji wojskowej mającej szkolić się jawnie na terenie zaboru austriackiego. Ośrodkiem tych przygotowań militarnych spodziewano się widzieć również kolonie młodzieży kształcącej się za granicą. Wobec tego należało luźny dotąd ruch niepodległościowy ująć w ściślejsze karby, tworząc wszędzie koła o charakterze wojskowym, zaprawiające się na razie teoretycznie, a jak się tylko da, również praktycznie, do zbrojnej walki o wolność. Marcin został obarczony mnóstwem poleceń, między innymi wyrażono życzenie, aby z odpowiednim referatem objechał liczniejsze kolonie studenckie we Francji oraz w Belgii. Stawiało go to wobec nowych i całkiem określonych zadań, dało mu na powrót odczuć prężność organizacji, coś, czego w najwyższym stopniu potrzebował, co przychodziło do niego inaczej, niż oczekiwał, ale było w duchu jego marzeń o wszczęciu przegranej walki na nowym gruncie. Rzecz, jak wszystkie początki, budziła wielkie nadzieje, a że sprzyjała szczęściu dwojga kochanków, tedy przyjęli ją jak dar życzliwych bogów. Zima upłynęła Marcinowi na zebraniach, wyjazdach i pracy organizacyjnej, zaś Agnieszce, niestety, na zatracaniu się w miłości. Mimo że chodziła na wykłady i towarzyszyła koleżeńskim dyskusjom, nic nie było w stanie sprawić, aby nie śniła z otwartymi oczyma. Dopiero pod koniec wiosny ocknęła się cokolwiek i zakrzątnęła koło spraw grożących nową klapą egzaminów. Zdobyła się nawet na heroiczny krok, wyjechała z Lozanny i wynająwszy pokoik w S-te Catherine zaczęła się na dobre uczyć. Niecałe dwa miesiące, spędzone w ożywczym powietrzu i majestatycznym krajobrazie kipiących wiosną gór, wystarczyły jej do pokonania wszystkich trudności zaniedbanego kursu i w lipcu zdała wreszcie bakalaureat, nie olśniewająco, ale z rezultatem dostatecznie pomyślnym jak na osobę ogłupiałą, mówiąc jej słowami, z miłości. Przed samym jej wyjazdem na wakacje zdecydowali oboje, że od jesieni przeniosą się do Brukseli. Marcin był tam tej zimy i Belgia w ogóle bardzo mu się podobała. - Co za tętno życia - mówił - co za rozkwit nauki i sztuki, a do czego ci te Belgusy doszły w przemyśle, rolnictwie! Ty byś miała stamtąd co pisać twojemu ojcu! I pomyśl, ten kraj zdobył wolność wtedy, kiedy myśmy ją ostatecznie stracili. Będziemy tam studiować proces budowania zwycięskiej niepodległości! I ruch robotniczy - mówię tobie - wspaniały. Agnieszkę nęciły też już teraz nowe kraje, nowe stosunki. Jeżeli wyjechali tak daleko, to nie po to, żeby tkwić w jednym kącie. Z tym tedy postanowieniem przybyła do Serbinowa. I tam, i w Kalińcu cieszono się jej... narzeczeństwem. Wujenka Michalina urządziła nawet "zaręczynowy" obiad, na którym Holszańscy odgrywali rolę szczególnie uprzywilejowanych, jako jedyni znający osobiście wybranego Agnieszki. Niechcicowie, radzi zdanemu egzaminowi, pogodzili się z nieznanym narzeczonym, zwłaszcza że widzieli córkę wesołą i szczęśliwą jak nigdy. Wyjątkowe położenie Marcina, które tak ich z początku zaskoczyło, nie obniżało już teraz wartości tego związku, a w oczach pani Barbary dodawało mu nawet uroku. Nie znaczy to jednak, aby byli całkiem spokojni, bo Agnieszka o ślubie jakoś nie wspominała. Dziwną rzeczy koleją Bogumił był tym, który troskał się o to niekiedy. - Kto ich tam wie, tych młodych, za tą granicą - mówił niepewnie. Ale pani Barbara nie dawała mu wszczynać niepokojącej kwestii. - Agnieszka patrzy serio na życie i ma idealne pojęcie o miłości - twierdziła, choć w gruncie rzeczy miewała duszę na ramieniu i często nocą nie śpiąc przemyśliwała, co też z tego narzeczeństwa wyniknie. Kwestia ślubu rozegrała się najniespodziewaniej po cichu między samymi narzeczonymi. Agnieszka zajęta była tego lata wyłącznie listami Marcina, które przychodziły co dzień i na które co dzień odpisywała. Wszystkie inne listy od znajomych i koleżanek leżały bez odpowiedzi, a wśród nich nieoczekiwana kartka Janusza, która nadeszła wkrótce po przyjeździe Agnieszki. "Kochana Agnisiu - pisał z Oczkowa. - Dowiedziawszy się, że jesteś w Serbinowie, uradziliśmy z Ludwikiem prosić Cię, żebyś nas odwiedziła w naszej samotni chociaż na parę godzin, a może wybrałaby się i ciocia Basia. Ja po Krynicy, która miała mnie uczynić zdrowym i silnym, jestem nadal kompletnym niedołęgą, niewartym oglądania, ale prócz mnie jest tu mnóstwo pięknych rzeczy, książek, obrazów i zbiorów, które mój przyjaciel rad Ci będzie pokazać. A ja znów, choć nie zasługuję na to, byłbym szczęśliwy Cię widzieć. Wybacz, że, zamiast sam się stawić, śmiem Ciebie prosić o przyjazd, ale nie odważam się narzucać ze swą osobą, a myślę, że zobaczenie Oczkowa będzie dla Ciebie przyjemną rozrywką, więc może raczysz donieść, kiedy będziesz w Kalińcu, to przyślemy konie, gdzie każesz. Ludwik napisze osobno - a jeśli nawet odrzucisz naszą prośbę, byłbym wdzięczny za parę słów wiadomości, aby łudzić się bodaj, że masz dla mnie jeszcze trochę życzliwych uczuć, na których zależy mi więcej niż na czymkolwiek na świecie. - Zawsze ten sam - Janusz". Agnieszkę w jej zacietrzewieniu miłosnym ten list obszedł tylko o tyle, że miała chęć przesłać go Marcinowi, złożyć mu niejako u stóp jako jeden z drobnych i odrzuconych sukcesów kobiecych. Zaniechała jednak, rzecz prosta, popełnienia takiej niedyskrecji wobec Janusza. A potem wyszło jej to nawet z pamięci, zwłaszcza że niebawem otrzymała od Marcina list, który dał jej niemało do myślenia. "...A teraz posłuchaj, malcze, co ci powiem na zimno - pisał po burzliwych wynurzeniach miłosnej tęsknoty. - Kiedyś, bardzo niedawno... czy przed rokiem... wszystko jedno, powiedziałem ci: "Trzeba tak żyć, żeby innym lepiej było. Niech tobie lepiej będzie niż mnie". I zrozum to, jak chcesz, ale w naszym stosunku tę chwilę uważam za najcenniejszą. Krótko mówiąc, teraz, kiedy wiem, że ty jesteś śród twoich, że oni mogą żądać, a przynajmniej oczekiwać jakiegoś oficjalnego uregulowania naszego związku, że możesz mieć tam, Boże broń, przykrości, przejścia, które wiem, że z miłości do mnie zataisz... jednym słowem, jeśli tobie to w kraju tam potrzebne, jeśli miałoby ci z tym być lepiej i o ile twoi rodzice przez to spokojniejsi będą- zastanów się, poradź z kim, wydobądź informacje czy tam papiery i weźmiemy w Belgii ów ślub. Może da się to zrobić bez fałszu, może będzie można w konsulacie czy poselstwie moskiewskim zalegalizować ślub cywilny, nie wiem, nie znam się na tych sprawach, bom człowiek bezprawny i walczący z prawami, które dla nas Polaków są wszystkie i wszędzie stwierdzeniem, usankcjonowaniem naszej niewoli, naszej śmierci obywatelskiej. Uczyń jednak, co uznasz za stosowne. Choć wiesz, jedyna, czasem zdaje mi się, że szczęście nasze takie szalone, takie dzikie i wyjątkowe zniszczymy żyjąc razem jak przykładne małżeństwo. Ty już teraz tyle fałszywego, tyle sztucznego widzisz we mnie, cóż to będzie, gdy swe losy złączymy codziennością wspólnego mieszkania, stołu, kuchni... I pomyśl, czy ślub, zwłaszcza kościelny, nie utrudni ci swobody rozejścia się ze mną, którego, wiem, niestety, że musisz kiedyś zapragnąć... Wtedy już nie my o sobie, a o nas decydować będą paragrafy, kanony, konsystorze... A ty nie kochasz, nie pragniesz mnie tak jak ja ciebie, więc musi być gdzieś na świecie człowiek, który ciebie tak opanuje, jak ty mnie... Cóż wtedy... ach, mąci się we łbie na samą myśl... muszę jednak za ciebie i za siebie patrzeć świadomie w oczy nieubłaganej przyszłości... Kocham bardzo, bardzo... żyję tobą - twój M." Agnieszka była zaskoczona. Myśli o ślubie jakoś dotąd nie postały jej w głowie, mimo to stwierdziła ze zdziwieniem, że projekt Marcina trafił w niej na jakby z dawna istniejącą chętną ku niemu gotowość. Nigdy jeszcze nie namyślała się tak długo nad listem do Marcina i nie darła tylu już zapisanych kartek. W końcu, zdawszy się na to, co przyniesie natchnienie, zaczęła pisać: "Ja, Marcych, marzę i myślę o jednym tylko. Żeby noce i dnie bez ciebie trwały mgnienie, a mgnienia z tobą rozdłużały się w wieczność. Ale nawet gdy mamy już mówić na zimno o rzeczach gorących, to drogi, na co nam ślub? Choć osłoniony tak pobożnym obrzędem, bywa on potrzebny ludziom dla uregulowania spraw majątkowych albo dla zapewnienia pozycji dzieciom. A my cóż... spraw majątkowych nie mamy i mieć nie chcemy, nie będziemy. Dzieci... także nie widać. Może jestem pod tym względem upośledzona przez naturę... Strona religijna? Gdybyż za nią nie stał w tej chwili ksiądz ze wszystkimi swoimi interesami! Bóg, jakkolwiek sobie go wyobrazimy, jest chyba z tymi, co się kochają, nie z tymi, co się żenią. Zresztą po co to mówić. Ty wiesz i ja wiem. Przyznaję, że w obrzędach jest poezja rzeczy idących z prawieka. Przyznaję, że chwilami nęci mnie uczynić tak jak wszyscy, by wlać w tę utartą formę nową naszą treść. Coś jakby zanucić na starą melodię pieśń, jakiej nie było jeszcze na świecie. Ale ja nie wiem, czy to nie zwykły oportunizm ubiera się w takie ładne sukienki. Dziś zdaje mi się, że nie zależy mi na niczyjej opinii. Ale czy tak jest naprawdę? Żyjąc tam daleko, w obcym środowisku, które nie wgląda w nasze obyczaje, trudno zdać sobie z tego sprawę. Tyle niskich, a przynajmniej marnych względów prowadzi ludzi do ślubu, że boję się, czy i ja bym się nimi nie kierowała. Pozostaje więc jedna rzecz, o której wiem na pewno, że ma dla mnie cenę, to radość i spokój moich rodziców, a może i twojej tak religijnej podobno matki. Wiem już niestety, że każdym krokiem sprawiamy komuś radość, a komuś cierpienie, ale wolałabym nie zadawać bólu, jeśli można. Więc o ile myślisz, że to nie przyniesie uszczerbku naszym ideałom i naszej pracy - a jakże mogłoby przynieść - to dobrze, Marcyś, zróbmy tak, jak ty mówisz. Moi rodzice nie nagabują mnie, broń Boże, milczą, zachowują się bardzo taktownie i serdecznie, ale ja dobrze wiem, że niepokoją się i pragną naszego ślubu. Tylko że gwałtu nie ma żadnego. Nie chcę, żebyś pod wpływem chwilowego może porywu decydował coś, czego mógłbyś potem żałować. Wyjaśniliśmy tę sprawę między sobą i to mi, nie wiem dlaczego, dobrze zrobiło. A dalej - zobaczymy. - A prozy codziennego pożycia z tobą to ja się wcale a wcale nie boję. Jak będziemy razem, to ci powiem, dlaczego..." Nazajutrz, ledwo ten list został wysłany, nadszedł od Marcina już nowy, w którym, prócz zwykłych szaleństw miłosnych, Agnieszka przeczytała rubasznie rzucone zdanie: "Czort - ma tu zjechać z Krakowa. mój ideał w jakiejś misji do bab. Jeszcze tego brakowało. Ale nie bój się, miła. Wytrzymam to i nie zawiodę". Agnieszka straciła głowę i odpowiedziała bez namysłu chaotycznym listem, w którym wyrzekała się ślubu i pożycia z Marcinem, "bo cóż budować głupie zamki na lodzie, które jeden czyjś przyjazd może w gruzy zamienić". I natychmiast dodawała prowokując Marcina: "zresztą co dla ciebie znaczy bawić się projektami, z którymi ktoś, być może, bardzo się liczy, ktoś, co ma też swoje zamiary i postanowienia i wyrzekł się ich dla rzeczy, z której ty drwisz już zapewne w oczekiwaniu tego przyjazdu, który aż "wytrzymać" musisz. Tak ci to ciężko przyjdzie! Wyobrażam sobie, jak przyjmiesz mój list "ślubny", czym on ci się wyda w tych warunkach, wzruszeniach... A jeśli ja już może uprzedziłam rodziców, poczyniłam pewne kroki? Sam to wywołałeś, ale nie, nie myśl - cofała się - nie przypisałam twym propozycjom ślubu żadnego znaczenia! Za jeden twój pocałunek oddałabym wszystkie radości bliskich, za jedno ziarnko pewności, której, niestety, czuję, już nie możesz mi dać, wyrzekłabym się wszystkiego, czego wyrzec się każesz. Bardzo jestem nieszczęśliwa i nic nie widzę w ciemności..." W porywie niepoczytalnych odruchów zazdrości dołączyła do tego listu kartkę Janusza, dopisawszy na niej: "Nie odpowiedziałam, nie pojechałam, nie zobaczyłam go i nie zobaczę. Nie kosztowało mnie to nic, choć człowiek ten miał dla mnie nie mniejsze znaczenie niż dla ciebie tamta". Marcin odpowiedział razem na oba listy. "Jak mogłaś, och, jak mogłaś uczynić coś podobnego. Przez kilka godzin chodziłem jak błędny, żółte plamy zazdrości przesłaniały mi wszystko, gotów byłem zerwać i zniknąć tak, żeby cię nigdy więcej nie ujrzeć. Ochłonąłem z tego, ale po to tylko, żeby patrzeć na spustoszenie, jakie między nami posiałaś. Mniejsza o mękę, której mi przyczyniłaś, ale ta myśl, Agnieszko, że to ty byłaś w stanie tak postąpić! Ty - mnie - szantażować uczuciem czy wspomnieniem tego człowieka! Wszystko jedno, co czuję dla niego i dla tej całej sprawy, ale jakie miałaś prawo rozporządzać się w taki sposób jego listem. - I to z niskiego, tak niegodnego ciebie strachu! Jak ty się boisz, jak ty się ciągle boisz. Bo mieć kobietę i rzucić ją, to dla was nic, najordynarniejsze uwiedzenie prędzej przebaczycie ukochanemu niż to, że cofnął się, wyrzekł tego, co dla was, niby tak szukających duszy w człowieku, stanowi całą istotę miłości. Mówisz sobie - nie żyłem z tamtą, więc, znaczy się, żyć jeszcze mogę, chciałbym, marzę o tym. I tym twoim strachem o tę kobietę, twoim, bo moim już być przestał, skoro mogłem cię tak po prostu o jej przyjeździe powiadomić - tym wspominaniem, chwytaniem za słowa, śledzeniem - czynisz wszystko, żeby zagasłe wspomnienia obudzić, rozdrażnić, ożywić. Ze strachu - to wyrzekasz się ślubu, to żądasz go niemal za pomocą jakże chytrych insynuacyj! Rzucasz się, sama nie wiesz, czym by mnie przy sobie zatrzymać, jak nie zrazić, nie utracić tego "szczęścia osobistego". Mam w sobie dużo kobiecego i, niestety, dobrze was rozumiem, jakie wy zachłanne, wyłączne i nienasycone jesteście. Ale nie drżyj, nie szarp się i nie szalej. Ja nic nie cofam i dobrze pamiętam, i podtrzymuję, com ci w sprawie ślubu napisał. Bo mimo wszystko, coś nawyczyniała, kocham cię i pragnę jak nigdy nikogo w życiu. Na borykanie się ze światem siły mieć muszę, z tobą walczyć nie chcę, nie mogę. Tylko że kiedyś marzyłem o tym, by każdą chwilą życia swego siać bunt, by każdą literką... najbłahszych artykułów żagiew płonącą w siano polskich mózgów kretyńskich wtykać, by każdym czynem zrywać z waszym starczym przesądem... A teraz śluby kościelne, prawa, mieszkania... Ulegam ci we wszystkim, za monetę twoich pieszczot wiele już oddać gotów... Eh, ty, ot i napisałem ci list..." Agnieszka wtrącona w czarną rozpacz przez dwa dni żyła jak otruta, nie jadła, zamykała się u siebie ku przerażeniu pani Barbary i zaciekawieniu rodzeństwa, które dopytywało się, co to znaczy, może ten lozański narzeczony ożenił się z kim innym? Agnieszka po dwu dniach rozmyślania o samobójstwie napisała do Marcina: "Tak jest, przejrzałeś mnie na wylot w całej mojej nicości. Jestem podszyta strachem i zazdrością, choć myślałam, że miłość silniejsza jest niż strach. Niewarta jestem ni twoich, ni czyichkolwiek uczuć, jedyne dobre w tym, co się stało, to to, że poznałam samą siebie, jakim bezmiarem nędzy jest moje serce. Ale nie to jest najsmutniejsze, coś mi o mnie napisał, tylko to, co o sobie, że gotów byłeś oddać, zrzec się czegokolwiek z wartości swego życia za cenę moich pieszczot. Że to mogłoby być prawdą, taką rzecz ciężko przeżyć, może ciężej niż śmierć. Nie zrzekaj się niczego, zachowaj w całości twe piękne, wzniosłe życie. I nic ci już nie grozi. Nie mam w sobie już ani jednej "monety pieszczot". A jeśli mimo wszystko garnę się do ciebie, w tęsknocie - to przez wrodzoną podłość... Nic dobrego po niczym się już nie spodziewam". List, który niebawem otrzymała, brzmiał: "Każdą literką przypadam do rąk, do nóg twoich, przepraszam i całuję. Przebacz mi, jeśli możesz. Cóż stąd, jaka ty jesteś, kiedy wiem, żeś nie taka. Jakże ja mogłem ciebie, jedyną poezję mojego życia, ciebie, coś mnie dźwignęła do walki, do pracy jak nikt, coś zwyciężyła we mnie rozkład wewnętrzny, jakże ja mogłem takim listem zasmucić. Czymże lepszym było moje zawiadomienie ciebie o przyjeździe tamtej niż twój odruch zazdrości z tym listem owego Janusza, czy jak mu tam. I nie bój się, to się rozeszło po kościach - nie przyjechała i chwała Bogu - nie przyjedzie. Chwała Bogu - dla ciebie, bo mnie to zupełnie obojętne. Ty i tylko Ty wypełniasz mnie całego. Ty, moja prosta w złej godzinie zasłyszana piosenko, która już zawsze, tak, zawsze we mnie brzmieć będzie, Ty pociecho, płomieniu diabelski moich nocy, słodyczy niebiańska moich dni. I jeszcze miesiąc, przeszło miesiąc czekania w tym ogniu ciągłej tęsknoty! W dodatku praktycznie nic ci dobrego donieść nie mogę. Wychodzisz za mąż za "nędzę wyjątkową", bo właśnie podziękowałem papie za wszelką dalszą pomoc, jak z łaski z ubliżającymi wymyślaniami udzielaną. Muszę już tylko na własnych zarobkach prasowych polegać, które trzeba setkami listów-upokorzeń wydębiać. Może dlatego byłem taki zły. No, ale nic, dam radę i wszystko będzie dobrze, skoro Ty istniejesz na świecie. Tylko już nie miej tych strachów, urojeń, które ja zaraz przejmuję i z nawiązką Tobie oddaję. Zaufaj mocy, która jest w Tobie i do której dążę słaby, wiatrem zerwany i pomiatany liść". Przeczytawszy ten list Agnieszka poczuła nade wszystko, po dniach i nocach udręki - niezmożoną potrzebę snu. Wyspawszy się, popatrzyła przytomniej dokoła i spostrzegła, że wcale tego lata nie użyła Serbinowa. Zrobiło jej się żal, że wkrótce musi wyjeżdżać. Do tego żalu przyłączyła się niebawem inna troska - przedmiotem jej był Janusz. Jakże mogła w samej rzeczy popełnić wobec niego taką zdrożność z tym listem. Zasypiając widziała przed oczyma uroczą, mizerną twarz Janusza i przepraszała go z czułością większą, niżby to wynikało ze zwykłych wyrzutów sumienia. - Czyżby z nas dwojga nie Marcin był dwoisty, a ja? - myślała przerażona. Ale gdy zaczął się zbliżać dzień wyjazdu, nie mogła się go doczekać i przyśpieszyła go o tydzień. Dążyła do Marcina złakniona jak pijak - do dawno nie zaznanego zamroczenia. 9 Spotkali się już w Belgii, ale ślub ich odwlekał się z miesiąca na miesiąc. Sprawa okazała się bardziej kłopotliwa, niż przypuszczali, a załatwianie formalności nie leżało w usposobieniu ani Marcina, ani Agnieszki. Szkoda im było na to życia i czasu, toteż wyznaczali coraz nowe terminy i, znużeni koniecznością wszczynania tych lub owych nie dopełnionych zachodów, odkładali ceremonię do swobodniejszej chwili. Tymczasem żyli zajęci sobą i wstrząsani mnóstwem wrażeń - śmiercią starego króla Belgii i wstąpieniem na tron młodego, budzącego wielkie nadzieje w liberałach, a nawet w socjalistach tego kraju - zwiedzaniem Brukseli oraz innych prześlicznych miast belgijskich, wreszcie morzem, nad którym udało im się spędzić jesienią a potem wiosną po kilka dni. Agnieszka rzuciła studia przyrodnicze; teraz interesowały ją bardziej ludzkie sprawy, społeczne, gospodarcze i kulturalne, które studiowała w Bibliotece Królewskiej, w różnego rodzaju miejscowych instytucjach i jako wolna słuchaczka w uniwersytecie. Marcin pobudzał ją do zajęcia się kooperacją, wobec której Agnieszka uczuciowo pozostawała cokolwiek oporną, choć teoretycznie ją uznawała. Chodzili często we dwoje do kawiarni spółdzielczego socjalistycznego Maison du Peuple, zwłaszcza gdy z groszem było krucho, ale Agnieszce nie podobał się ani Dom Ludowy, ani jego sala jadalna, nie mówiąc o jedzeniu. Natomiast Marcin widzący w tym wszystkim realizację drobnej części programu, na którym opierał swoją myśl przebudowy świata, odczuwał, pijąc z grubego kielicha "lait au cafe" lub jedząc z aluminiowego talerza twardy kotlet - entuzjazm ideowy, który zastępował mu inne rodzaje dobrego samopoczucia. Kooperacja wszelako nie na próżno kołatała do uczuć i myśli Agnieszki i na podobieństwo żywej istoty zdobyła ją sobie w końcu. Z pozoru przyczynił się do tego ktoś, kogo Śniadowscy poznali wiosną. Człowiek ów nazywał się... Tytus Jerzy Niechcic i przybył do Belgii właśnie, aby się zapoznać z tutejszą spółdzielczością. W tym samym celu objechał był już parę innych krajów, miał bowiem od jesieni objąć jeden z ojcowskich majątków na Podolu i zamierzał tam organizować spółdzielczość śród chłopów ukraińskich. Dotąd przez szereg lat przebywał w Warszawie, gdzie brał udział w mnóstwie jawnych i tajnych poczynań społecznych i kulturalnych, wspierając je zarówno głową, jak majątkiem. Z Marcinem zbliżyła go bez trudu sympatia dla ruchu socjalistycznego, z Agnieszką mnóstwo innych rzeczy. Sprawa domniemanego pokrewieństwa, w której zrazu chcieli widzieć najskuteczniejszą drogę do nawiązania stosunków, prędko się wyczerpała i okazała zbędna dla zawarcia przyjaźni. Doszli niebawem, jakich stryjów czy dziadków mieli wspólnych, ale pan Tytus Jerzy Niechcic nie przywiązywał wielkiej wagi do związków krwi. Za to, owszem, znał polityczną historię dziadka Agnieszki, sybirskiego zesłańca Michała. Tradycja tego człowieka żyła śród podolskich Niechciców. Pan Tytus Jerzy Niechcic słyszał również o Bogumile Niechcicu od swego ojca, który nawet kiedyś czynił starania, by odszukać tego, młodziutkiego wówczas, przepadłego bez śladu eks-powstańca. O wypłynięciu i dalszych losach Bogumiła Niechcica pan Tytus dowiedział się jakieś dziesięć lat temu od poznanego w Paryżu Leona Woynarowskiego. Tak, Agnieszka przypomniała sobie, że ojciec opowiadał o tym. Ale zasępiła się przy tych wspomnieniach, bo każdy, kto poza Serbinowem znał pana Woynarowskiego, zdawał się mieć związek z dawnym romansem Marcina. Tylko... czyż przy panu Tytusie można się było długo chmurzyć! Radość powstawała z samej obecności tego człowieka, z każdego jego słowa, spojrzenia na jego ujmującą postać. Miał już około czterdziestki, był żonaty i dzietny, ale pomimo siwego pukla śród kruczej czupryny wyglądał na młodzieńca - wysoki, czarny jak żuk, zręczny i gibki jak panna. Romantyczna twarz o wielkim czole, przepełnionych wyrazem szarych oczach, kształtnym nosie i subtelnych ustach przypominała postacie Grottgera, z tą różnicą, że tchnęła nie melancholią, lecz uśmiechem. Spędzali wieczory we troje na nie kończących się rozprawach i gawędach, a dniami włóczyli się po mieście lub okolicy, zwiedzając miejskie i wiejskie środowiska spółdzielcze, w których Agnieszka znajdowała coraz to większe upodobanie. Właściwością pana Tytusa było nadawać urok wszystkiemu, do czego się zbliżył, więc ozłocił nim w oczach Agnieszki również kooperację. A poza tym opowiadał jak mistrz, dokazywał i dowcipkował, wprost a payer ses places, i w ogóle był człowiekiem, z którym łatwo się zejść, a niełatwo się rozstać. Agnieszce zaś okazywał tak żywiołową, choć pełną galanterii sympatię, jakby na spotkanie z nią czekał od wielu lat. Nigdy też, w przeciwieństwie do Marcina, nie krytykował jej sądów ni zamiarów, a ona odpłacała mu tym samym i nawet kiedy się nie zgadzali, okazywało się to nowym powodem do wzajemnego podziwu. Śród włóczęgi po mieście i rozmów, toczonych w domu, wyszło na jaw między innymi, że pan Tytus jest racjonalista i ateusz. Po zastrzeżeniach, jakie w nich powstawały, gdy uzasadniał ten swój pogląd na świat, Marcin i Agnieszka poznawali, że są w jakiś sposób ludźmi religijnymi. Nie umieli jednak należycie przedstawić ani obronić swego wyznania wiary. Ograniczali się do nieco wstydliwych napomknień o irracjonalnych i metafizycznych pierwiastkach bytu, które muszą istnieć, skoro zależność od nich i obcowanie z nimi daje się wykryć w życiu tak licznych ludzi. Lecz dla pana Tytusa takim samym dowodem nieistnienia pozazmysłowych i pozaumysłowych tajemnic był fakt, że równie liczni są ludzie pozbawieni zupełnie uczuć i przeżyć religijnych. Podżartowywał więc delikatnie z nowych kierunków filozofii prowadzących myśl, jedyne bogactwo ludzkości, na manowce kultu ciemnych instynktów. Agnieszka przekomarzała się z nim, że jest w swym ateistycznym racjonalizmie tak samo fanatyczny i "klerykalny" jak kościoły wszech wyznań. Różni się od nich jedynie tym, że nie przypisuje rozumowi możności poznania dogmatów wiary. Ale pan Tytus był tylko w teoretycznych poglądach bezwzględny i fanatyczny. W praktyce okazywał się zawsze tolerancyjny i wychodzący życzliwie naprzeciw każdemu, w kim wyczuł dobrą wolę i czystą intencję. Wartość wszelkiego ludzkiego działania i myślenia mierzył też nie racjonalistycznymi przesłankami swych przekonań, ale jakąś niespodzianie przychodzącą do głosu i zawsze trafną intuicyjnie miarą rzeczy. - Może - myślała Agnieszka - miarą apokaliptycznego rycerza, o którym powiedziane jest, że wyjeżdża na wronym koniu. O tym rycerzu z Apokalipsy przypomniał jej sam pan Tytus, gdyż lubił się również wczytywać w Biblię, którą woził zawsze z sobą i uważał za wielkie dzieło literatury świata. I pan Tytus Agnieszkę właśnie porównywał do rycerza na wronym koniu. - Panie Marcinie - oświadczył pewnego razu - niech pan ceni i chroni naszą Agnisię, bo to skarb. Ona ma w rękach miarę rzeczy jak rycerz Apokalipsy. - Widzisz, jestem skarb, a ty nic nie wiedziałeś - zakpiła Agnieszka, śmiechem osłaniając wielki strach, który ją zdjął po słowach pana Tytusa. Poczuła się, jakby ktoś jej rzucił na ramiona przygniatający ciężar. I dopiero uprzytomniwszy sobie, że tylko bezmierna pycha mogła jej kazać bodaj przez chwilę wziąć jego słowa na serio, odetchnęła. - Ja nie wiedziałem! - śmiał się Marcin tryumfująco, lecz z odrobiną niepokoju. Agnieszka oświadczyła nagle, zwróciwszy się do pana Tytusa: - Pan nie wierzy w Boga, a ja mam wrażenie, że pan jest po prostu cały skąpany w Bogu. Dlatego pan nie ma Jego świadomości. Pan Tytus niby przeczył, ale to ujęcie sprawy zdawało mu się podobać. Spojrzał na Agnieszkę i ona spojrzała na niego, a mimo że mówili o rzeczach tak wzniosłych, oczy ich wyrażały zachwyt, bynajmniej niezaziemski. I co dziwniejsza, mający jednak wiele wspólnego z tym, o czym rozmawiali, jakby największe natężenie uczuć ziemskich wiodło nieuchronnie w zaświaty. Marcin widział, że Agnieszka jest zajęta ich nowym znajomym. I Marcin był w ogóle bardzo o Agnieszkę zazdrosny. Nawet o jej "podświadomą", jak się wyrażał, zalotność wobec drugich. Wbrew swoim poglądom na tę sprawę - oczywiście. A jednak o Tytusa Jerzego Marcin nie był zazdrosny. I nie opierał tego na poczuciu, że Agnieszka nie może się w nim zakochać - sam był w nim zakochany. Ani na tym, że sympatia tych dwojga wyglądała na upodobanie raczej duchowe. Zazdrość też jest uczuciem natury duchowej. Rozpasanie wyłącznie zmysłowe nie zna zazdrości. I zwierzęta nie znają na ogół zazdrości miłosnej, walki samców są objawem wcale czego innego. Zwierzęta, jeśli bywają zazdrosne, to o ludzi, z którymi łączą je stosunki w gruncie rzeczy duchowe. Marcin tedy czerpał w danym wypadku spokój z innego źródła - z samego Tytusa Niechcica. Człowiek ten, mimo swych męskich powabów i uwodzicielskiego sposobu bycia, wzbudzał nieograniczone zaufanie do swej prawości, przywodził na myśl słowo cnota, które w związku z nim nabierało niby złotego dźwięku. Chyba żeby Agnieszka stała się agresywna? Jednak na to była, jak Marcin sądził, zbyt dumna i otóż właśnie, w tym wypadku na szczęście, zbyt skromna w swych mniemaniach o sobie. Zresztą dawała codziennie dowody, za kim szaleje, a Marcin czuł się na siłach to szaleństwo w niej podtrzymywać. Tak tedy godził się na tę przyjaźń, karmioną jeszcze i tym, że Agnieszkę z panem Tytusem łączyło mnóstwo wspomnień i przeżyć wiejskich. Tytus Niechcic był przecież ziemianinem, choć czar jego stanowiło, że nim zarazem nie był. Nieodrodny w tym krewniak Macieja i Michała Niechciców, przez pomyłkę tylko zdawał się posiadać coś na własność. Czynił wrażenie człowieka zdolnego żyć w jakichkolwiek warunkach, dzięki umiejętności - nie przystosowywania się, ale jakby zespalania z każdą, byle nie znikczemniałą rzeczywistością. A, swoją drogą, Marcin odczuł pewną ulgę, kiedy latem, wkrótce po otwarciu międzynarodowej wystawy w Brukseli, Tytus Jerzy Niechcic nagle skrócił swój i tak nadmiernie już przeciągnięty pobyt o tydzień i wyjechał, wezwany depeszą do chorego ojca. Marcin i Agnieszka zwiedzali teraz wystawę, odbywając niby skondensowaną podróż po wszystkich krajach świata. Resztę czasu Agnieszka poświęcała kooperacji. Zrazu każdy sklep i każda książka spółdzielcza wywoływała w niej bicie serca i wspomnienie miłej postaci, która zjawiła się na mgnienie i wnet znikła z jej życia. Wkrótce jednak ta pobudka, pchająca ją do pracy, ustąpiła nowym bodźcom, wynikłym już z samej owej pracy, z podjętych studiów i badań. A tak Tytus Jerzy Niechcic odegrał dla niej w zespole tych zjawisk rolę późno zauważonego czarownego szczegółu, który rzuca przejmujące światło na całość i bywa zapomniany śród uroków nowym okiem oglądanej rzeczywistości. Co więcej, Agnieszka w swoim rosnącym zamiłowaniu do spółdzielczości zaczęła po pewnym czasie widzieć zwycięstwo racji Marcina. Drogami, które w niej budziły opór, w sposób, który był dla niej nieprzekonywający, dochodził on zawsze do jakiejś prawdy, którą rozpoznawała w końcu jako swoją własną. Przejęta coraz nowymi na tym tle odkryciami, Agnieszka ani się spostrzegła, jak nadciągnęły jesienne deszcze. A jednocześnie nadeszły ostatnie zażądane z kraju dokumenty i w okresie, gdy zamykano wystawę światową, a wielkie wiatry znad morza omiatały ulice Brukseli, Marcin i Agnieszka wyznaczyli ostateczny termin ślubu. Wiele kłopotu mieli z księdzem, który nie chciał odstąpić od wymaganej przez Kościół spowiedzi. Na rozmowie z nim spędzili parę godzin. Żwawy, rumiany proboszcz nie mógł w żaden sposób zrozumieć, że spowiedź nie godzi się z przekonaniami dwojga młodych, i podsuwał im nieustannie myśl, czy nie mają na sumieniu jakiegoś grzechu, którego boją się wyznać. Lecz jeśli nawet mają... - Allons donc - perswadował - le bon Dieu n'est-Il pas plein de charite, bien plus miseri-cordieux que vous ne soupconnez? Et l'Eglise... n'est-elle pas indulgente envers nous autres, hein? Kiedy w końcu rozgoryczeni oświadczyli, że w takim razie zmuszeni będą poprzestać na ślubie cywilnym albo zmienić wyznanie, zamilkł i wodził chwilę po nich nieufnymi, zatroskanymi oczyma. Następnie cierpko i nie bez pewnej słuszności zauważył, że jeśli nie uznają spowiedzi, to po co w takim razie chcą ślubu? I nie dając przyjść do słowa Agnieszce, która zawołała ze łzami: - Bo bez tego u nas w kraju, nasze prawa... - oświadczył szorstko, że musi porozumieć się ze swoją władzą duchowną. Kazał im przyjść nazajutrz, a kiedy się zjawili, wyniośle, nie wdając się już w żadne rozmowy, przyjął należną wpłatę i umówił się o dzień i godzinę. - Zdaje mi się, że popełniliśmy mimo woli coś w rodzaju szantażu - westchnęła ciężko Agnieszka, kiedy wyszli. - I po co? Formalności zalegalizowania tego aktu w poselstwie rosyjskim załatwił im pętający się przy kościele, obeznany z tego rodzaju sprawami, ospowaty i usłużny jegomość. Personel poselstwa dzięki temu nie zainteresował się bliżej osobą Marcina, ale państwo młodzi, już i tak biedni, zostali po tym wszystkim prawie bez grosza i po ceremonii kościelnej mogli zaprosić kilkoro towarzyszących obrzędowi znajomych jedynie na skromny obiad w kuchni wegetariańskiej, a potem do winiarni, gdzie dopiero przy lampkach burgunda humory się poprawiły. Wracając stamtąd już sami we dwoje, zatrzymali się na skwerze zwanym Sablon, w miejscu, gdzie stoją półkręgiem ciemne posągi bohaterów sławnej konfederacji "Hołoty", z czasów gdy katolicka pasja Filipa II szalała ponad Flandrią. Stanęli przed objętymi wpół po bratersku Egmontem i Hornem, ściętymi niegdyś przez księcia d'Albe na ślicznym Starym Rynku brukselskim. Wiatr jesienny huczał w wysokich drzewach. - Patrz - szepnął Marcin w mimowolnej potrzebie doznania satysfakcji - ofiary wojującego katolicyzmu. Cóż? - dodał - heretycy ginący za swoją wiarę - czyż to nie tacy sami święci jak , męczennicy Kościoła, patronowie naszych imion? Ja nie widzę żadnej różnicy. I nasz syn, Agniś, jeśli będziemy go mieli; dostanie imię Egmont. - Tylko - że my w tej chwili - zauważyła gorzko Agnieszka - nie mamy prawa zawołać tak jak Brederode u Verhaerena: Puisqu'ils nous ont jete ce nom comme un outrage, nous serons tous... superbement des gueux. Des gueux d'orgueil, des gueux de rage... - Myśmy ulegli! - westchnęła. - Ty się nie martw - rzekł Marcin. - Pomyśl, kapitalizm jest nam tak nienawistny, a z ilu jego urządzeń korzystamy, no... musimy do czasu korzystać. Kościół mimo wszystkie swe zbrodnie i błędy nie jest wrogiem człowieka, nie wywodzi się jednak z egoizmu, chociaż tak często weń wpada. A kapitalizm jest wrogiem człowieka, opiera się wyłącznie na samolubnych wyrachowaniach. Agnieszka słuchała zdziwiona. W swym buncie przeciw oficjalnym wyznaniom poszła dalej, niż tego wymagało jej przygotowanie duchowe. Poszła dalej - ku Marcinowi, chciała sprostać jego krańcowym poglądom i oto nagle on zdaje się pochwalać to, co powinien ganić? Właściwie rada była pocieszyć się słowami Marcina, ale czuła się urażona, że on jej nie podtrzymuje w postawie, którą osiągnęła, jeśli nie gwoli jemu, to poniekąd z jego pomocą. Toteż pozostała markotna, mimo że gdy weszli do swych zajmowanych od roku dwu pokoików na rue aux Laines, zastali w nich mnóstwo kwiatów od przyjaciół z kolonii, a na stole - depesze z Serbinowa, Kielc i Kalińca i, o dziwo, przekaz na tysiąc rubli od... ojca Marcina. Marcin cieszył się jak dziecko i, chwyciwszy Agnieszkę w objęcia, usiłował z nią tańczyć. Uczuwszy że się opiera, zmieszał się, ujął w dłonie jej twarz i spytał: - No, czemu taka smutna, znękana, zadumana? Co te oczy widzą, co przeczuwają, że takie... przerażone? Patrz, mamy nawet pieniądze! Nie lubisz mnie już? Nie lubisz! - zatrwożył się. - Widzisz... mówiłem. - Nie, bo ja tak dobrze wszystko pamiętam - rzekła nie odrywając spojrzenia od jego pociemniałych źrenic. - I to, co napisałeś w tamte wakacje, przeszło rok temu... Jak napiętnowałeś to, czym się teraz tak cieszysz. Ty nie pamiętasz? - Nie pamiętam - odparł szczerze. - Pamiętam tylko ciebie... zdaje mi się, że od początku życia tylko ciebie. A cieszę się... wiesz, taki jestem głupi... Ja się bałem, że ty się jednak cofniesz... I czuję się taki strasznie szczęśliwy, że gotowa jesteś na wszystko, co w jakikolwiek sposób utrwala i utwierdza tę prawdę, że chcemy... że chcesz być ze mną na zawsze. Widzisz, ja teraz mówię: "na zawsze". Agnieszka znieruchomiała w sobie i zamknęła oczy. Pojęła raptem, że względy ideowe nie były tym jedynym, co ją w związku ze ślubem przerażało. I niby w przykrym jasnowidzeniu rozpoznała, że przeraża ją właśnie to - na zawsze. Ale zamknięcie oczu nadało jej twarzy wyraz egzaltowanej słodyczy, którą Marcin zrozumiał po swojemu. Szła już noc i wnet dostali się we władzę tego, czemu jest wszystko jedno, czym jesteśmy i jakie więzy nas łączą, i jakie myśli różnią, byle działo się - co musi dziać się z dwojgiem. Mimo to, kiedy rankiem Agnieszka ocknęła się i kiedy oczy Marcina też się natychmiast otwarły, a usta szepnęły: - Kochasz jeszcze? - uczuła w strasznym smutku, że nic mu na to nie może odpowiedzieć. Jedyną ucieczką od grozy tej świadomości było schronić się w jego zawsze spragnione objęcia. I to na razie pomogło. Ale kiedy Marcin wyruszył do uniwersytetu, napisała na ćwiartce papieru: "Marcysieńku, nie gniewaj się i nie przejmuj, ale nie spotkam się z tobą w bibliotece. Zjedz obiad sam. Czuję potrzebę spojrzeć w siebie jak ty to nazywasz. Pojadę trochę za miasto i wrócę po południu". Przesłała to ekspresem tramwajowym na wydział historyczny i tym samym numerem tramwaju, nadeszłym z drugiej strony, pojechała w kierunku Tervueren. Wysiadła w Quatre-Bras i zaczęła się błąkać po skąpanych w zimnej rosie, okrytych rdzawą barwą jesieni bukowych lasach. Zaglądała w ich wnętrza podszyte żółknącą paprocią i wynurzała się z powrotem na przecinające gąszcz omszone drogi. Wczorajszy wiatr ustał, w lesie była cisza, przerywana tylko dalekim odgłosem tramwaju. Od czasu do czasu mijali Agnieszkę rowerzyści lub chłopki z wózkami zaprzężonymi w łaciate, zdyszane psy. Zrazu rozglądała się, upojona powabem krajobrazu, lecz wkrótce przestała niemal widzieć i słyszeć, wmyślona poszukująco w samą siebie. Co takiego właściwie z nią się stało? Przez te całe dwa lata kochała tak, że nawet gdy zdarzyło się jej nie zaznać rozkoszy w uścisku Marcina, czuła błogość, że i w taką chwilę odbywa się z nią coś, co odbywać się chce i musi, i powinno. Nie pragnęła i nie widziała tej miłości żadnego kresu, rozciągała ją z entuzjazmem na całe swoje życie i nawet poza życie. Czemu więc ten pożądany bezkres przeistoczył się raptem niby w ciasne zamknięcie, w którym zrobiło jej się duszno. Dzień ślubu nic nie zmienił w ich życiu, a jednak ujawnił jakby odmienne znaczenie tak niewątpliwego dotychczas szczęścia. Zabrzmiał niby nazwa dla rzeczy bezimiennej i nazwa ta oznaczała nieodwołalne zatrzaśnięcie ostatnich drzwi. Drzwi ku czemu? Czyż nie miała swobody uczyć się, czego zechce, i pracować, jak zechce? Czyż nie została obdarzona miłością tak potężną i bogatą, że kto wie, czy innym kobietom dane jest przeżyć z wieloma kochankami to, czym ją uszczęśliwiał jeden. I czyż sama nie uszczęśliwiała go żywiołowo wszelkim rodzajem uciech? W cóż więc ta pełnia życia chciała się jeszcze przelać, w co swym nadmiarem obrócić? Dlaczego zaczęła się przykrzyć? - Czemu - denerwowała się Agnieszka, szeleszcząc stopą śród liści - chodzę tu smutna i głupia, i nie mam siły wrócić? Jakież to możliwości widzę przed sobą zamknięte? I ledwo odważyła się rozpoznać niewyraźną odpowiedź, że możliwości miłosne są tym, na co chciała mieć drzwi otwarte i co wykreślała samochcąc z życia nieobliczalnym, zobowiązującym oddaniem się Marcinowi. Istniał całkiem życiowy powód, który pchał jej ciemne chęci w tym nieoczekiwanym kierunku. Tytus Jerzy Niechcic wprawdzie wyjechał i upodobanie, które dla niego powzięła, nie zdążyło rozwinąć się w miłość, zgorzało śród upojeń z Marcinem. Zostało jednak po nim coś nie licującego z charakterem przelotnie doznanych subtelnych uczuć, lecz dającego się może bardziej zapalczywie we znaki. Agnieszka stała się wrażliwa na umizgi kolegów, rozmrowiło się w niej mnóstwo pokus, które domagały się zaspokojenia, jakiegokolwiek zaspokojenia. - Marcin ma słuszność - drwiła - jesteśmy nienasycone i tylko w jednym kierunku. Mówią, że kobieta powinna się wyżyć w miłości, bo inaczej nie będzie pełnym człowiekiem. Ale nikt nie wie, że jej tego nigdy nie dosyć - rezultat jest ten sam - wieczna tęsknota i coraz nowe zachcianki. Tak, że może lepiej było nie poznać wcale rozkoszy? Po chwili zaczęła się buntować. A jeśli już jest tak, to z jakiej racji wzbraniać się przed tym? Czym jest więc to, co w niej z tego powodu tak się martwi? Marcin chyba też miewa pokusy, i gdyby jemu zdarzył się taki Tytus Niechcic... Nie, nie, na przekór wszelkim dotychczasowym pozorom, Marcin jest tym prostolinijnym, wiernym i niezawodnym kochankiem, o którym bają baśnie, a ona jest nie tylko dwoista, jak jej się to raz już wydało, ale wręcz nieposkromiona w swych żądzach. - Brak! - powtarzała - stworzyć jakiś brak... Pełnia życia, o której tak marzyłam, jest tylko w braku... Byle nim nie był koniec miłości z Marcinem - zlękła się nagle. Ach, pożądała nieograniczonego używania łaknąc zarazem wierności po kres życia. Oprzytomniawszy nieco stwierdziła, że jest głodna i że słońce zachodzi. Wróciła do Quatre-Bras i kazała sobie w małym estaminecie podać "cafe cramic". Podjadłszy flamandzkiego placka z masłem i rodzynkami, postanowiła wracać do Brukseli piechotą, a przynajmniej iść tak długo, aż póki się nie zmęczy. Przestała borykać się z myślami, zajęta wyszukaniem dogodnej ścieżki obok szyn tramwajowych. Ale coś pracowało w niej widać nadal bez udziału myśli, bo kiedy uszła kęs drogi, poczuła się w możności spojrzenia na rzeczy w zgoła odmienny sposób. - Miłość... - podpłynęły znów myśli - któż dociecze, z jakich pobudek powstaje, czym urasta, żywi się i umiera, któż przewidzi, jakie niesie ze sobą pokusy, odstępstwa i manowce, do jakich prowadzi zwycięstw moralnych i cnót. Możebne, że wielka miłość jest zawsze rezygnacją z czegoś, bez względu na to, co jej rezygnacją być każe. A czymkolwiek jest i skądkolwiek się wywodzi, nic temu nie zaprzeczy, że istnieje, pomiędzy nimi dwojgiem, zagubionymi śród świata. Trzeba ją nieść, a jeśli tak wypadnie, to ją dźwigać lub ku niej wzlatać z nizin i snuć ją z siebie, i brać w siebie razem ze wszystkim, co ją krzywi, brudzi czy może tylko wikła. I jakby w przeświadczeniu, że dobrnęła do celu, Agnieszka przystanęła i rozejrzała się. Ale jej kształt cielesny nie był jeszcze u celu, znajdowała się daleko od miasta, a na dworze zrobiło się już ciemno. Chwyciła ją żałość bez granic. Biedny Marcin, cóż on tam sobie myśli! Ruszyła niemal pędem ku przystankowi i bez tchu skoczyła w nadbiegły z lasów tramwaj. Gdy wpadła do mieszkania, Marcin stał nad rozłożonym szeroko planem Brukseli. Rzucił się ku niej, lecz przystanął nadąsany w pół drogi. - No - spytał z żalem - cóż tam ujrzałaś "patrząc w siebie"... tak długo? - Ciebie - odrzekła ze słodyczą. - W końcu jednakże ciebie. Natychmiast roztajał i chwycii ją w objęcia. - Ty utrapiona... Gdzieś ty była? Coś ty mi urządziła? Jak mogłaś! I właśnie dziś... Ja tu już od godziny siedzę i głowę łamię, gdzie cię szukać. Dokąd cię popędziło, ty złe dziecko... - Do lasu. Chodziłam, chodziłam i myślałam... o życiu... Przecież każesz mi zawsze pomyśleć trochę o życiu... - uśmiechnęła się słodko na ukos. - Ach ty... Nie kuś mnie tym swoim uśmiechem, bo cię zbiję. Nie mogłaś tutaj myśleć o tym życiu? Tak się o ciebie bałem... tak tęskniłem. Po jakich ty wertepach łaziłaś? Cała jesteś mokra. I zgrzana, i zabłocona jak nieboskie stworzenie, a ręce zimne jak lód. Jeszcze mi się zaziębisz. Jadłaś co? Słuchaj, kładź się. Ja ci zrobię herbaty. Rozbieraj się. I uciekaj do łóżka. Późno w nocy Agnieszka zaczęła coś majaczyć, a gdy Marcin usiłował dopytać się, co mówi, podniosła głos niecierpliwie: - Strasznie dużo jest roboty na świecie, Marcyś... A my, pomyśl... - Co też ty wygadujesz? Co my? - zapytał sennie. - Przecież zrobiliśmy coś niecoś. Pracę doktorską mam już prawie gotową. A zebrania... a nasz zjazd niepodległościowy... A koła strzeleckie... a nasi robotnicy-emigranci na La Peronne... Przecież wciąż do nich jeżdżę... - Ty... może. Ale ja nic... - Ty? A czymże ja byłbym dziś, żeby nie ty?... Garstką zhisteryzowanych popiołów. - No, to zamieniliśmy role. Bo ja się dziś czuję garstką popiołów. Zapadło wylęknione milczenie. - Jednym słowem - westchnął na koniec Marcin - Burne Jonesa "Miłość w ruinach". Cóż... tak lubisz ten obrazek... więc... i nie mogąc pokonać senności, zaczął bredzić - to ja tę ruinę... tę garstkę popiołów... nie... gruzów... ścisnę i... połknę... i będę mieć w sercu... i nie uciekniesz więcej... Nazajutrz jednak rzekł wpatrując się w Agnieszkę: - Słuchaj, coś ty takiego wymyśliła wczoraj w tym lesie? I co gadałaś w nocy? - To - rzekła nieoczekiwanie dla samej siebie - że ja powinnam chyba wrócić do kraju. To jest... nie na stałe. Ale przynajmniej wracać od czasu do czasu. Ty co innego. Ty nie możesz... Dlaczego kręcisz głową? - Nic. Rzuciłabyś ty mnie natychmiast, jakbyś tylko mogła i miała z kim. Popatrzyła mu prosto w oczy. - Tak mówisz? Otóż wiedz, że tak myślałam... niedawno. A teraz, choć może mogłabym... i miała z kim, wiem, że - nie! Patrzyli na siebie tak długo, jak tylko mogą patrzeć ludzie mówiący prawdę. - O kim myślisz? - zapytał jednak Marcin. - O czym - poprawiła Agnieszka. - O pracy. Ja wiem, że tam dużo zrobić nie można. Że niewola... że ucisk. A pomimo to, coś mi mówi... - uśmiechnęła się słabo - że trzeba być tam, gdzie jest najgorzej. Co znów tak patrzysz? - Nic - odparł. - Kocham ciebie. Tylko mi żal, że chcesz uciekać. Przycisnęła jego rękę do ust. - Och, Marcyś... Żebyś wiedział, jak bardzo nie chcę. I rzeczywiście Agnieszka na razie nie wyjechała. Powzięty jesienią zamiar dojrzał dopiero w następnym roku latem. Lecz lato było tak wyjątkowo skwarne i suche, że nie chciało się nic przedsiębrać. Nie można było ruszyć się z miejsca, aby nie spotnieć jak pod zwrotnikiem. Prócz tego zatarg francusko-niemiecki o Maroko groził wojną europejską. Śniadowscy nie wiedzieli, co z nimi wobec tego będzie. Zwlokło się tedy znowu aż do jesieni. I dopiero w połowie września Agnieszka wysłała list zawiadamiający rodziców o dniu powrotu. Pakując rzeczy, snuła projekty zamieszkania w Warszawie. Zacznie pisywać do pism spółdzielczych, nie będzie jej chyba trudno znaleźć w nich pracę. Wszak artykuły, które stąd wysyłała, zostały przyjęte, zapłacono jej nawet honorarium. Zetknie się też z ruchem chłopskim. Oczywiście, nawiązując wszystko do idei niepodległości. Marcin dawał rady, wskazówki i ostrzeżenia w swoim duchu. Był rad, że Agnieszka chciała się zająć w kraju kooperacją, lecz okazało się, że nieco inaczej niż ona pojmuje to, co jej sam swego czasu zalecał. Może poczucie, że to podnieta nie całkiem społecznej natury zjednała Agnieszkę do spółdzielczości, usposabiało Marcina krytycznie, może fakt, że on sam niegdyś odnosił się nieufnie do kooperacji. Pogodził się z nią dopiero w Belgii, gdzie była ściśle złączona z partią socjalistyczną. W związku z tym powtarzał znowu, że każda idea zwiędnie i spaczy się, o ile jej odjąć pierwiastek walki, ryzyka i bohaterstwa. - Dlatego - dowodził - kooperacja może być pomocą i nawet pewnym etapem budowania socjalizmu. Budowania od wewnątrz, od najmniejszych komórek życia. Ale oddzielcie ją od socjalizmu, a zamieni się w zwykłe sklepikarstwo. Sklepikami, moje dziecko, nie wywalczysz ani nowego ustroju, ani niepodległości. - Ale bez wdrożenia ludzi do służby drugim też nic się nie wywalczy - powiedziała Agnieszka. - A spółdzielczość wszystkich, wszystkich, najpospolitszych zjadaczy chleba do tego wdraża. Bądź co bądź my, nawet twoja partia, służymy wielkim sprawom od czasu do czasu, a tu służy się nowemu życiu bez ustanku, każdym swym dniem, najpowszedniejszymi czynnościami, nawet zakupem chleba naszego powszedniego. - To w teorii, a w praktyce sama wiesz, co przeżywasz, jak nam wypadnie jeść albo kupić coś z ubrania w kooperatywie... - No tak... - przyznawała Agnieszka. - Każdy ma swoją słabość... Ja ją mam na punkcie estetyki ubrania, dajmy na to. Ale przyjdzie czas, kiedy kooperacja uwzględniać będzie i bardziej wybredne gusty... A co do walki... ona też walczy. Tylko nie z ludźmi i nie z doktrynami, a z naszym niedołęstwem, biernością gospodarczą, społeczną... I z oporem tej materii, którą trzeba tak zorganizować, opanować, żeby nie ludzi brała w niewolę, tylko ludziom służyła... I przecież... Marcyś... to są twoje, najtwojsze myśli. - Agnieszka przygarnęła się do Marcina. - Żyć tak, by drugim było lepiej. I moje myśli zarazem. Żeby, żyjąc dla drugich, nie wyrzekać się własnej pełni życia... Być ludziom ku pomocy, służąc samemu sobie. Kooperacja jedna tylko niweczy sprzeczność między egoizmem a miłością bliźniego. W ogóle godzi sprzeczności życia... Rzecz, która zdawała się w ramach doczesności niemożliwa. Jedynie katolicyzm pokusił się o zharmonizowanie sprzeczności bytu, ale osiągnął to, przenosząc punkt ciężkości w wieczność, rezygnując z doczesności. I ja nie rozumiem, jak można w spółdzielczości widzieć tylko sklepiki. To jedyne świeckie dążenie do zorganizowania życia materialnego tak, żeby człowiek był wolny do życia duchem, wiecznością... Abramowski tak to przynajmniej rozumie... - I upaja mnie - podjęła zadumana - że tak jak Chrystus narodził się w stajni, na pewno cuchnącej gnojem, brudem... tak w kooperacji odrodzenie życia ma przyjść z tej dziedziny, z której narodziło się tyle zła... z handlu... A przy tym, pomyśl, to jest jedyna idea przebudowy ustroju, która wyszła spomiędzy prostych ludzi... znów tak samo jak chrześcijaństwo. - Nie widziałaś w niej tego wszystkiego przedtem - zasępił się Marcin podejrzliwie. - I to jest jednak egzaltacja, która zaciera proporcję, hierarchię zjawisk i dążeń społecznych. - Nigdy - zaprzeczyła gorąco Agnieszka. - To wy zatracacie właściwą hierarchię, proporcje, wy, partyjnicy. Nie widzicie faktów życiowych, tylko teorie. Dla was, na przykład, jedyny miernik wartości społecznych to praca, w dosłownym i w ilościowym znaczeniu słowa... Zapominacie, że podstawowym faktem życia są potrzeby ludzkie i od tej strony trzeba zorganizować chaos świata. Kooperacja to właśnie czyni. Przecież i w pracy najdonioślejszy jest ten moment, kiedy doznajemy jej, kiedy zaspokaja naszą potrzebę twórczości. I mówię ci to ja, co już nie mogłabym dnia przeżyć bez pracy, bez poczucia, że dokonywam czegoś, com winna ludziom, światu... Mówię ci, że... nie grube życie, rzecz prosta, nie posiadanie, gromadzenie, ciułanie, ale jednak doznanie, twórcze doznanie jest kwintesencją życia, daje nam poczucie zespolenia się z wszechbytem, a o to przecież idzie... Gdybyśmy nie doznawali niepodległości jako nieposkromionej potrzeby, nie bylibyśmy w stanie nic dla niej zrobić... - Słuchaj no, ty - przerwał Marcin, rozdmuchując z roztargnieniem jasne włosy Agnieszki. - Mówisz głupstwa. I jak zaczniesz dorabiać taką metafizykę do owych potrzeb ludzkich, to tam w kraju nie braknie typów, co cię chętnie poprowadzą ku służbie spożyciu czy użyciu przybranemu w piękne pozory pracy dla ojczyzny. Dlatego nie daj się tak bardzo wciągać do tych legalnych, bezpartyjnych i tym podobnych poczynań. To funta kłaków niewarte. Wolałbym, żebyś się trzymała naszych ludzi. - Nie wiem, czy będę się ich trzymała - zachmurzyła się Agnieszka. - Ja szukam tego, co może łączyć ludzi różnie myślących. - To bzdura. Chcieć skombinować jakąś działalność z ludzi różnie myślących, zwolenników różnych prawd, to stworzyć nową wielką nieprawdę. - Może jest jednak taka prawda, co na to pozwala. Taka jakaś prosta ludzka prawda... ...dobra w poezji, dla pięknoduchów - przerwał Marcin. - W życiu publicznym trzeba stanąć po tej albo tamtej stronie barykady. Domyśleć rzeczy konsekwentnie do końca. - A ta strona barykady to partia - westchnęła Agnieszka. - Domyśleć rzecz do końca w języku socjalizmu, to znaczy zrzec się wszystkich myśli na rzecz jednej chudej, wyspekulowanej... I narzucać to drugim. I zrezygnować z wszelkiej barwności, z bogactwa innych uczuć i myśli, nie dać im nawet zakiełkować, choć one mogą mieć też zbawcze znaczenie dla życia... - A wszak tylko co mówiłaś o jednej prostej ludzkiej prawdzie, łączącej wszystkich... - Tak, ale ja myślałam o prawdzie wyrastającej z życia, z doświadczenia tysiącleci. Jest chyba coś takiego... - To frazesy... Przeczysz sama sobie. - Nie. I ty zresztą też przeczysz sobie. Własnym słowom, że niepodległość musi objąć ludzi różnie myślących... - Niepodległość jest częścią naszego programu - odparł Marcin niepewnie... - A mnie się zdaje, że wy sami nie wiecie, czy niepodległość ma być dla socjalizmu, czy na odwrót... Może zresztą takich rzeczy nikt nie wie. Myśli się tak i owak, a życie spodem robi swoje... Pewno wszystko, co żywe, jest takie niekonsekwentne. I znaleźć myśl przewodnią, nie bojąc się konsekwencji... to najtrudniej... A ja nic sobie nie chcę formułkami ułatwiać... Zamilknąwszy, oboje patrzyli chwilę w nieprzeniknioną ciemność i zawiłość spraw ludzkich. I w końcu jedno tylko świeciło w tej ciemności - ich miłość. Nie mieli do siebie żalu z powodu ostrej wymiany zdań, gdyż nie mogą obrazić się wzajemnie albo grubianie, albo ludzie, co znają i wiedzą, że znają najskrytsze swoje wnętrza, w których, podobni sobie, żywią ten sam ideał życia i samych siebie. A kiedy się w nocy żegnali, Agnieszce jej społeczne dążenia wydały się istną nicością wobec tego, co porzucała. Dopiero rankiem orzeźwiła ją myśl, że jedzie, aby jeszcze bardziej zbliżyć się do Marcina. Czuła się niemal jak rycerz wyruszający na turniej ku zbudowaniu ukochanej. I znów tego rodzaju pobudka okazała się dobra, zagrzewała do życia, nim inne, zwane donioślejszymi, przyjdą w swoim czasie z pomocą. 10 Agnieszka w ciągu tych dwu lat raz tylko na krótko przyjeżdżała do Serbinowa, toteż domownicy nie mogli się nią nacieszyć i zamierzony wyjazd do Warszawy wciąż się odwlekał. W Serbinowie niewiele się zmieniło. Rodzice dobrze się trzymali, choć ojciec przytył mocno, a matkę różnego rodzaju dolegliwości raz po raz kładły do łóżka. Dźwigała się jednak i krzątała pędzona despotycznym nakazem biegu rzeczy, który domagał się ciągłego dreptania z miejsca na miejsce. Pomagała jej co prawda Emilka, która, skończywszy w Warszawie roczny kurs ogrodnictwa, uczyła się teraz gospodarować przy matce, ale pani Barbara nigdy nie była spokojna, póki sama w każdy kąt nie zajrzała. Tomaszka, który z szóstej klasy wyszedł z dwiema poprawkami, Niechcicowie umieścili jednak od września w Warszawie, w owej niegdyś projektowanej szkole technicznej. - Tylko że oddaliśmy go na stancję do Marii Hłasko i drżę teraz, czy ona sobie z nim, poczciwa, da radę - wzdychała pani Barbara. - Już jako dziecko nic sobie z niej nie robił. Emilka mnie też martwi, bo zrobiła się jakaś melancholijna i do niczego nie objawia żadnej ochoty. Pewien kłopot sprawiała również kucharka Szczepanowa. - Trzeba szczęścia - ubolewała pani Barbara - że jedną miałam pijaczkę i wiecznie niezadowoloną z drugich, a ta znowu bigotka i wciąż płacze nad sobą. Znałam kiedyś w Krępie taką starą Ludwiczkę, co też ciągle płakała, ale tamta płakała na wesoło. A Szczepanowa, chociaż ją się już tak chwali, że nawet jak co jest nie po myśli, to się przemilcza, wciąż rozpacza, że nam nigdy nie może dogodzić. I wiecznie lata się spowiadać z urojonych po prostu grzechów. Ze spowiedzi zeszło na nowego małocińskiego proboszcza. Po zgryźliwym, który z Woynarowskim grywał w karty, a w końcu umarł na raka, i po tłuściochu, co darł z chłopów skórę, nastał jakiś wcale do rzeczy. - Żeby więcej było takich jak ten Komodziński - mówiła pani Barbara - toby dużo dobrego mogli zrobić. Ale on jest w niełasce u biskupa, bo ma taką manię, że wojuje nie z niedowiarkami, tylko z księżmi. Podobno miał kiedyś na kazaniu powiedzieć - "od powietrza, głodu, ognia, wojny i głupich księży zachowaj nas, Panie". Taka o nim kursuje anegdotka. Za to był na pokucie i tłucze się po marnych parafiach. Ale to boży człowiek. A tacy są rzadcy pomiędzy księżmi, jakby im kapłaństwo w tym właśnie przeszkadzało. I on nie patrzy, czy kto żyd, czy katolik, czy chodzi do kościoła, czy nie, każdemu gotów pomóc. Z innych nowin Agnieszka dowiedziała się, że pan Woynarowski, choć ma już ze siedemdziesiąt lat i chore serce, mało się zmienił, tylko tyle, że siedzi teraz kamieniem w Pamiętowie. Sprowadził tam ową swoją panią Bronimską, staruszkę nie podnoszącą się już z łóżka, i pielęgnuje ją. Zaś panna Ksawera wyszła za mąż za Stanisława Ostrzeńskiego, mieszkają w Siąszycach i mają bliźnięta. - Była małą dziewczynką, jakeśmy się tutaj sprowadzili: Tak to czas idzie, myśmy się postarzeli, a ci, których się pamiętało na rękach, sami już dzieci piastują. Ale wspomnienia, nowiny i kłopoty schodziły na drugi plan, gdy przy wieczornej herbacie zaczynało się mówić o polityce. Pani Barbara pochłaniała gazety, a od października żyła wojną włosko-turecką o Trypolis. - Anglia powiada - gorączkowała się - że flaga turecka w Trypolisie musi być uszanowana, ale czy będzie, to nie wiem, bo Włosi wysadzili tam już ogromne wojska. Daj no mi, Emiluchna, binokle - prosiła - leżą koło wazonika ze strzelcem. Tak już się zestarzałam, że nic nie widzę tego drobnego druku. I czytała z przejęciem: - "Napad na Trypolis nie ma precedensu w historii politycznej ubiegłego wieku. Zdawałoby się, że w dobie nieustających kongresów i wszelkiego rodzaju propagandy pokojowej..." Z tego - twierdziła, gdy już rozpatrzono pokrótce sytuację międzynarodową - gotowa jak nic wojna europejska wybuchnąć. - Wojna europejska - uświadamiała Agnieszka - musi nam przynieść wolność. My z Marcinem dawno tej wojny czekamy. - Co ty mówisz? - dziwiła się pani Barbara. - Ano tak - przytakiwała dalszym wywodom córki. - Jak to w naszych gazetach przez to cenzursko nic o tym wszystkim nie piszą. Ale nasz los to też ciężki, że tylko takiego nieszczęścia jak wojna możemy sobie życzyć. Bo dla innych to będzie nieszczęście. - Mówią: pokój, pokój - zauważył Bogumił. - A jak się tak zastanowić, to od kiedy żyjemy, ciągle gdzieś jest rewolucja albo wojna. To burska, to japońska, to znowu przewrót w Portugalii, zamieszki w Chinach, w Turcji. Na dobrą sprawę, to czysty przypadek, jeśli się komu, jak nam, zdarzy przeżyć jakiś czas w takiej stronie, gdzie cicho. - A bo to u nas nie mieliśmy tylko co rewolucji? - przypomniała pani Barbara. - A w Rosji czy to jest kiedy spokój? Toć nie tak dawno zabili Stołypina. I zaczęto się zastanawiać, czy to prawda, że do tego morderstwa, jak mówią, doprowadziła ochrana z poduszczenia rosyjskich zachowawców, i czy w innych państwach możliwe byłyby takie brudy. - Teraz - nawiązywała Agnieszka do słów ojca - nadeszły czasy, że nigdzie nie będzie cicho. I najmniej u nas... - Okropne - wstrząsała się Emilka. Zaś pan Olczak twierdził, że cóż, raz się żyje, raz gnije, on się nie boi, owszem, nawet chętnie by poszedł na jaką wojnę. Wyzywał w ten sposób los, ponieważ starał się o córkę Tomasza Kolańskiego, jedynaczkę na trzydziestu morgach, którą chciał mu sprzątnąć sprzed nosa Wojtek, syn sołtysa i chrześniak Bogumiła. - Panie, a nam te liście buraczane nie zgniją? - podchwytywał Niechcic półżartem słowa rządcy. - Niech no pan je od jutra zacznie zwozić. Bo to teraz pada za całe lato. Po lecie tak suchym, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali, Bogumił miał szkody, ale nie takie jak drudzy, gdyż na Serbinowie gleba osobliwie długo trzymała wilgoć. Ucierpiały buraki, przepadły potrawy, tak że spodziewano się braku słomy i paszy, ale zboża sypały niezgorzej, a kartofle obrodziły do podziwienia. Że zaś brak ich było z powodu suszy w całej Europie, obywatelstwo, kto tylko miał jaki urodzaj, rzuciło się wywozić je za granicę i ceny kartofli w kraju skoczyły do pięciu rubli za korzec. Bogumił nie poszedł na to, przejął się opisami nędzy grożącej w związku z drożyzną kartofli przemysłowym okolicom kraju i zaczął dostawiać po dwa i trzy ruble korzec do węglowego zagłębia. Wzięli się do tego pospołu z Woynarowskim, za co inni nazwali ich głupimi, o Niechcicu dodając, jak zwykle, że może być z cudzej kieszeni hojny. Pan Katelba z Jastrzębic dowiedział się, że Serbinów ma tanie kartofle i, jadąc do Kalińca, wstąpił pewnego dnia, żeby kupić. Może dla siebie, bo mówił, że nie będzie miał nawet na sadzenie, może tak, by skorzystać ze sposobności, pod Czałbowem kartofle dochodziły do sześciu rubli. Bogumił wymówił się, że ma już wszystko zakontraktowane; nie uważał bowiem Katelby za człowieka w potrzebie. Wystawili mu jednak suty obiad, przy którym gwarzyło się o gnoju, że go w tym roku mało, i o syndykatach, że nigdy na czas nie dostawią superfosfatu. Katelba był już teraz tak jak dziedzicem, ożenił się bowiem z wdową na Jastrzębicach i miał z nią syna. Dobił się, czego pragnął. Trochę przypadek mu pomógł, ale najbardziej wola, nie zanadto naprzykrzająca się losowi, a wciąż ku jednemu skierowana. Tylko niepomyślne okoliczności zewnętrzne mogły go zepchnąć z drogi wiodącej ku zdobyciu majętności doczesnych i raz też o mało nie zepchnęły. No, to podtrzymał go wtedy Bogumił Niechcic, wszakże mógł był dać mu się stoczyć po pochyłości. On jednak wolał go za czuba pociągnąć ku górze, gdyż nie był z tych, co czują swoją siłę, kiedy mogą nad kim się znęcać; on ją czuł, kiedy mógł drugiego dźwignąć i na nogi postawić. Lecz Katelba o tym niewiele co wiedział ani myślał, ani pamiętał. A jeśliby pamiętał, to chyba tak, że oto jak owymi czasy nastraszył pana Niechcica. Musiał on mu posłużyć i w ożenku, i w znalezieniu miejsca, byle go nie mieć przy sobie, tak potężnego, trzymającego w swym ręku nici, którymi można było pana administratora przed paryskim dziedzicem zgubić, skompromitować. To pewna, że teraz Katelba doradzał Niechcicowi, co ma uczynić, żeby do dzierżawy albo własności się dochrapać. - Niedołęga - sądził go przy tym w duchu - od młodszych by się uczył. Bogumił śmiał się, że nie o dzierżawie i nie o kupowaniu majątku myśli, tylko o tym, kiedy drenować. - W tym roku obeszło się i jeszcze było za sucho, ale taki rok zdarza się raz na kilkanaście. Głupstwom zrobił, żem zaraz po żniwach nie drenował. Teraz wszyscy mówią o wojnie, jak przyjdą niepewne czasy, to się znów żadnych nakładów nie da robić. - Gdzie tam wojna, proszę pana, gdzie tam wojna - nie wierzył Katelba. - Jeszcze i moje synowie wojny nie doczekają. - To się pan bardzo myli - wtrąciła nieżyczliwie Agnieszka. Tego dnia właśnie otrzymała była list od Marcina, który donosił: "Wkrótce po twoim wyjeździe, miła, odsłonili tu pomnik złotego kura galijskiego pod Jemappes. Pamiątka to bitwy, która do Belgii prawa człowieka i obywatela kiedyś przyniosła, a teraz - manifestacja solidarności z Francją, gotowości obrony przed Wilusiem. Pertraktacje w sprawie Maroka przeciągają się i doprawdy nie wiadomo, co będzie. W razie wojny francusko-niemieckiej, o ile Niemcy ruszą na Leodium, Anglia, poręczycielka belgijskiej niepodległości, gotowa będzie wystąpić, a wtedy szanse trójporozumienia będą duże. Tu, na Zachodzie, serce każe się z tego cieszyć, lecz tam, u nas, oznaczałoby to niewyjście znów na długo spod knuta. Eh, diablo trudne jest zadanie, pamiętaj, nie położenie, lecz zadanie Polaka! Tu po za tym nic nowego, a bez ciebie i nic dobrego nie słychać. Przeniosłem się do mansardy, nasze pokoiki zajęła jakaś para bułgarska. Obiady u baby, może dlatego, że ciebie nie ma, wydają mi się coraz gorsze. Za to u stołu przybyło jeszcze Niemiaszków, bankowców z junkierskim drylem, bardzo mi czegoś podejrzanych. Uczę się i dużo pracuję, żeby mieć z czystym sumieniem czas, jak na święta przybędzie moja choinka..." Agnieszka czytała te słowa i myślała, że może trzeba było zostać z Marcinem, bo gdzież się odnajdą, gdy świat cały zadrży w posadach? Lecz nie! Rozdzielało ich już tyle rzeczy i przekonała się, że im bardziej go traci, tym bardziej odzyskuje. Tak musi być i teraz. Trzeba, jak gdyby nigdy nic, robić, co się postanowiło, a być przygotowanym na wszystko. Prawdę mówiąc, nie zaczynała wciąż jeszcze robić tego, "co się postanowiło", i na razie rozkoszowała się pobytem w domu. Cały Serbinów obleczony był dla niej w mnóstwo skojarzeń i wspomnień, czyniących każdy tutejszy drobiazg na tysiąc sposobów lubym i nowym. Powszedniość tego umianego na pamięć bytu nie dawała nigdy wyczerpać utajonego w sobie znaczenia, które upajało ją jak stare, w zakurzonej, omszonej butelce podane, a przednie wino. Ale te upojenia dręczyły ją, mówiła sobie, że nie ma do nich prawa. Czuła się wieczną dłużniczką wobec wszystkich i wszystkiego. Każdy dzień, każde miejsce było tak pełne zadań! Jakże śmiała istnieć nie wypełniając z nich żadnego! To było wręcz jej chorobą w tym czasie. I aby usprawiedliwić bodaj przed Marcinem swoje przesiadywanie na wsi, pisała mu, że się z nią żegna może na zawsze, bo wszak ten sielski świat się już kończy. A chcąc z bezwiedną chytrością poddać Marcinowi myśl, że jej pozostawanie tutaj może nie być tak całkiem bez znaczenia, podnosiła wzrastanie politycznych zainteresowań matki, podkreślała z nieśmiałym uznaniem społeczne instynkty ojca, ujawnione w sprawie kartofli... "A może i wśród ludu, - pisała - znajdę grunt do wyrobienia należytej orientacji w naszych sprawach. Wdaję się często w rozmowy z tutejszymi ordynariuszami... i łączę z tym duże nadzieje". Gruntu tego nie mogła natomiast znaleźć w żaden sposób w Emilce. Śliczna dziewczyna godziła się na wszystkie poglądy siostry, ale przy każdej rozmowie na tematy publiczne ziewała niemiłosiernie albo wpadała w przerażenie na myśl o rzeczach tak zawiłych i wiecznie grożących czymś strasznym. - To nic. Nie każdemu dane jest znaleźć właściwą drogę wskazaną przez czasy i budującą te czasy - myślała pobłażliwie Agnieszka, czując w sobie teraz dość siły i chęci, aby dźwigać te rzeczy za drugich. Emilka ożywiała się za to przechodząc na zwierzenia osobiste, w których była dosyć wylewna, szczególniej kiedy usposobiły ją do tego wygrywane z zapałem na pianinie walce i oberki - wspomnienia szkolnych zabaw i flirtów. - Jak mieszkaliśmy w Kalińcu, to ja byłam taka głupia i zła - mówiła potem, okręciwszy się na taborecie w stronę Agnieszki. - Nic mnie nie obchodziło, ani dom, ani nauka. Byłam wiecznie zajęta sobą, bo mnie chłopcy zupełnie rozbałamucili, więc się nie mogłam nad niczym zastanowić. Bawiłam się. A teraz to zawsze mi smutno... - Sama widzisz - podjęła ostrożnie Agnieszka - że to mogło cię uszczęśliwić chwilowo. Jak kto jest zajęty tylko sobą, to w końcu musi przyznać, że był zły... - Mnie nikt nie uważał za złą - obraziła się Emilka. - Wszyscy mnie lubili, nazywali mnie cherubinkiem! Ja wiem, pani Wenordenowa też mi zawsze mówiła, że trzeba się zająć nie sobą, tylko lekcjami. I koleżanki - te, co się dobrze uczyły. Ale one były o mnie zazdrosne, niektóre nienawidziły mnie nawet, bo im poodbijałam wielbicieli. Ciągle dostawałam listy i wiersze, czytałam je pod ławką, więc jak miałam uważać? Na wiosnę - zaśmiała się - kiedy wracałam z kościoła, to miałam zawsze kaptur u peleryny pełny fiołków od chłopców. A zimą, jak się tylko pokazałam na ślizgawce, zaraz podbiegało kilkunastu. Przypinali mi łyżwy i bili się prawie o to, kto mnie będzie woził na foteliku po lodzie. To była pyszna jazda, używałam aż miło. Nigdy nie ślizgałam się sama, tak że się nawet nie mogłam dobrze nauczyć. Martwiłam się, że inne holendrują, a ja nie. Płakałam, jak rodzice mówili, że z ciebie mają największą pociechę i że ja się źle uczę. Ale co miałam robić, kiedy się zawsze we mnie z dziesięciu naraz kochało i nie dali mi żyć. Mamusia rozpaczała, że to tylko bezmyślne bałamuctwo, ale tatuś mnie rozumiał i śmiał się, że ja mam takie szczęście. Agnieszka spostrzegła zawstydzona, że nie poznała się na intencjach Emilki; że ona nie obwiniać się chciała, tylko chwalić a chwalić. Z pozoru niby się oskarżała, lecz nie mogła znieść najmniejszej nawet krytycznej uwagi o sobie. Choć skądinąd nieodporna, poddająca się odruchowo każdemu wrażeniu, zazdroszcząca drugim wszystkiego, czego sama nie posiadała - donikąd się nie dawała poprowadzić. Chwiała się jak trzcina na wietrze i jak trzcina zdolna była tylko tkwić w miejscu na zawsze. Jedno co w niej żyło, szukało i tęskniło, to był niepokój miłosny, przydający jej urodzie szczególniejszego wdzięku. Była niższa i krępsza od Agnieszki, ale twarz, wciąż stająca w łunach rumieńca, miała podobną do kuszącej poziomki, usta zdawały się być uosobieniem pocałunku, a podcienione niebieskawoszare oczy z długą rzęsą i cienką, ciemną brwią rozniecały lube marzenia. Agnieszka myślała patrząc na nią: "Mój Boże, ja bym na pewno była taka sama, żebym była taka ładna jak ona. Ja jestem, cóż, jak taki sobie krajobraz, w którym ten lub ów może znajdować upodobanie. Ale ona musi podobać się każdemu. I może ona w swoim żarzeniu się miłosnym służy też nie sobie, tylko nieosobistej sprawie gatunku. Każdy służy powszechności, jak może". Przy końcu jednej z tych rozmów Emilka oświadczyła zmienionym głosem: - Ale Bóg mnie za to moje szczęście ukarał, bo w szóstej klasie zakochałam się. Przedtem nieraz myślałam, że się kocham, i wielu mi się podobało. A teraz już od dwu lat kocham naprawdę tylko jednego. Dzień i noc o nim tylko myślę. Agnieszka ucieszyła się. - To od niego dostajesz listy? Ale dlaczego "Bóg ukarał"? - Bo jego rodzina nie chce o tym słyszeć, żebyśmy się pobrali. Oni są bardzo bogaci, a my, my nic nie mamy. Tylko te jakieś place. Żebym była choć jedynaczką - i Emilka urwała przestraszona. Agnieszka, niemile dotknięta, spytała, aby spytać: - Któż to jest? Można wiedzieć? Ten twój wybrany... Emilka po chwili wahania na swej pełnej dziecinnych i niewieścich powabów twarzy odpowiedziała: - Stasiek... To jest brat tego Kozarewicza, pamiętasz, co to poznaliśmy go kiedyś w teatrze. Tylko że Stasiek o ile milszy i ładniejszy. Z tym bratem nie lubią się i on też jest przeciwko nam. Ale my i tak przysięgliśmy, że będziemy się kochać i że jak Staś wróci z uniwersytetu z Krakowa... - głos ją zawiódł i rozpłakała się. - Jego też poznałam na ślizgawce - szlochała. - Mój Boże, jak w tym Kalińcu wesoło było żyć. Agnieszka nie wiedziała, czy Emilka płacze w tej chwili za Stasiem Kozarewiczem, czy za trybem życia, który mógłby go jej może zastąpić. Zwierzenia kończyły się najczęściej wspólnym spacerem w popołudnia wilgotne i szare jak mokry popiół. Cymbał, Żolka i Ram towarzyszyły swym paniom, Emilka zresztą nie ruszała się nigdzie bez psów, twierdząc, że woli je niż ludzi. Była o nie zazdrosna, dąsała się i czerwieniła, gdy biegły za kim innym, i, odwołując je, tryumfowała, jeżeli zawróciły. - One mnie najlepiej znają i lubią - twierdziła. W początkach grudnia rozmowy i spacery urwały się, gdyż Agnieszka zaraz po imieninach matki wyjechała na zaproszenie Ostrzeńskich do Kalińca. Zatrzymano ją tam przez dziesięć dni. Zrazu mówiła sobie, że będzie badać możliwości jakiejś pracy dla siebie, ale znów skończyło się na rozrywkach. Kinematograf, teatr, cukiernia i proszone obiady u Holszańskich wypełniały jej dnie. Mieszkała w jednym z dwu pokojów Janusza, któremu całą tę zimę kazano spędzić w Otwocku pod Warszawą. Zamierzał nawet podobno całkiem przenieść tam swoją praktykę. - Czy co z płucami? - pytała Agnieszka nie dowierzając. Słyszała, że gruźlicy są pełni życia i zawsze podnieceni. A Janusz był raczej apatyczny. Zarazem, niechcący, myślała z rodzajem żałosnej ulgi: - Więc jednakże jest chory. I dlatego może taki dziwny. Tak, to pozwalało wiele mu zapomnieć i przebaczyć. - Nie, płuca jak najzdrowsze - zapewniała wszelako wujenka Michalina. - Coś z gardłem, jakieś głupstwo. Skłonność do zapalenia i chrypki. Otwock jest na to jedyny. Wuj Daniel był kontent z nieobecności Janusza, z wyniesienia się jego pacjentów i romansów. Zaś pani Michalina przy każdej wzmiance o nim wzdychała ze łzami w oczach. Za to promieniała opowiadając o Anzelmie. Po kilku latach życia w Petersburgu miał się, jak mówiła, więcej niż dobrze. A mimo to zamierzał właśnie wrócić i osiąść na stałe w kraju. - Tak, moja złota, my też tu robimy, co możemy - pyszniła się wujenka. - I czy tak nie należy? W Rosji dorobić się i tu dla ojczyzny zużytkować pieniądze - powtarzała z kolei Agnieszce to, co kiedyś mówiła pani Barbarze. - Nie wiem, ile razy to kładłam w uszy biednemu Julianowi, ale on wolał wszystko tam z Moskalami przepaskudzić. - Mamo, jeżeli wszystko jedno, od kogo brać pieniądze... Prawda? Mama w sklepie też sama nie wie, od kogo je dostaje. Więc czy to nie drugie wszystko jedno, z kim, na co i dla kogo je wydać? - wtrącał z ironią Bodzio. - Jak to "sama nie wie"? Co ty sobie, smarkaczu jakiś, myślisz? - Myślę, że grunt mieć pieniądze i że mama też tak uważa. A po co zaraz ojczyzna? - docierał Bodzio, lubiący gorszyć matkę. - Bodzio! Ty nie masz Boga w sercu! - A mama myśli, że ma? Anatomia nie wykazuje takiej substancji w żadnym sercu - bawił się coraz lepiej Bodzio. - Jak ty się nie wstydzisz Agnieszki? Wstydziłbyś się. Agnisiu, nie słuchaj, oni tak zawsze. Daniel, zwróć mu chociaż uwagę! Ale wuj Daniel śmiał się z dowcipów synalka. - Mówi przynajmniej szczerze - bronił go. - Lepiej tak mówić i być przyzwoitym człowiekiem, niż mieć ideały na ustach, a być kupcem. I nigdy nie siedzieć w domu. Agnieszka nie wiedziała, co ma sądzić. Wujenka Michalina brnęła może w bezwiedny fałsz, usiłując godzić wzniosłe poglądy z interesami handlowymi, ale szczerość prawdy, głoszonej przez wuja Daniela i Bodzia, miała w sobie też coś, co mogło przerażać. A i potępienie kupiectwa zdawało się tu wynikać nie z dorzecznych pobudek. - Są widać typy życia - myślała - w których fałsz i prawda jednako stają się przykre. Wuj Daniel był niewątpliwie przyzwoitym człowiekiem, ale w takim znaczeniu, w jakim powiada się, że kto śpi, ten nie grzeszy. Nie zakłócał nikomu spokoju, natomiast jemu samemu zakłócić go było bardzo łatwo, podobnie jak śpiącemu. Co prawda majaczenia tego snu były raczej koszmarne z powodu maniackiej w końcu i coraz nieszczęśliwszej na starość miłości do żony. Pani Michalina trzymała się wciąż dziarsko, jedynie jej ciemna fryzura nabrała podejrzanej atramentowej czarności, spotykanej u dam, które spodziewalibyśmy się widzieć siwiejącymi. Wbrew zamierzeniom ta niewczesna kruczość włosów postarzała ją nieco, tusza potężnych kształtów nie nadawała się też już do modnej, obcisłej, zwężonej u dołu sukni. Wuj Daniel był już zupełnym starcem, drobnym, o ładnych, wyrazistych rysach, siwym wąsie i łysej, lśniącej głowie. Upatrywał skwapliwie zmarszczek na jędrnym, rumianym obliczu żony i powtarzał: - Moja matka w twoim wieku nosiła już czepeczek, a nie kapelusze ze strusimi piórami. To jest najpierw, uważasz, bezczelność, a potem nieobyczajność, żeby się tak ubierać, kiedy mogłoby się już dawno być babką. A usiłując panią Michalinę przekonać o jej starości, jednocześnie uważał ją za nieodparcie ponętną i podejrzewał, że uwodzi nawet Bazylego ze sklepu, nie mówiąc o każdym z kupujących. To znów, że kocha się w Anzelmie, własnym synu! Agnieszka myślała, że wuj Daniel staje się niepoczytalny jak babcia Ostrzeńska przed śmiercią. Jednakże działalność jego umysłu była poza tym zupełnie akuratna. Ciągle jeszcze posiadał znakomitą pamięć dat, nazw i faktów z najrozmaitszych dziedzin wiedzy, której zasobem posługiwał się w rozmowach swobodnie i zabawnie. Bodzio ze względów higienicznych (możliwość zarażenia, oddychanie w pełnej klasie zepsutym powietrzem) nie chodził nigdy do szkół, ale, niepospolicie zdolny, ucząc się w domu, zdawał co roku w miejscowej handlówce, a obecnie był już na prawie w Petersburgu, zaś w domu bawił oczekując na przyobiecaną mu od Nowego Roku kondycję w okolicy. Gdyż do przejścia kursu wystarczy mu, jak twierdził, paromiesięczna praca na własną rękę. Studiując prawo nie zamierzał być jednak obrońcą ani sędzią, obmyślił sobie raczej karierę plenipotenta czy radcy przy grubych interesach, jakich jest pełno w Rosji. Chciał zdobyć wielkie środki, by móc używać świata na poziomie prawdziwie kulturalnym, w sposób nie zagrażający jego zdrowiu i bezpieczeństwu oraz izolując się od tłumu, na czym, jak twierdził, polega prawdziwa cywilizacja. O zdobyciu rozgłosu, czy znaczenia śród ludzi nie marzył, gdyż miłość drugich nie istniała w nim nawet pod postacią próżności czy ambicji. Ludzie interesowali go o tyle, o ile mogli mu pomóc albo przeszkodzić w jego planach. Agnieszka nie próbowała nawet porozumieć się z nim, gdyż było to, jakby miała rozmawiać szeptem z głuchym jak pień. Do pewnych dosyć osobliwych wynurzeń i rozpraw doszło natomiast z innymi w czasie podwieczorku, na który Holszańscy zaprosili Ostrzeńskich i Agnieszkę w przeddzień jej powrotu do domu. 11 Na ów podwieczorek wujenka Michalina przybyła z panami: Ceglarskim i Woynarowskim. Ceglarski był już poprzednio zaproszony, Woynarowskiego zatrzymała jadącego w powozie z nieodstępnym "brzuchomówcą" Aleksandrem, który wszedł za panem na górę i zasiadłszy w przedpokoju, z ciepłym pledem złożonym na kolanach, oddał się ponuremu wyczekiwaniu na koniec wizyty. Agnieszka, nadciągnąwszy z wujem i Bodziem, osłupiała na widok ojca osoby, która odegrała pewną rolę w jej życiu uczuciowym. Powitania, żarty, przypomnienia się sobie rozproszyły krępujące wrażenie. Pan Woynarowski był w istocie zawsze młodzieńczo smukły, ale oddech jego stał się świszczący i trudny, co mu zresztą nie przeszkadzało mówić, a raczej szeptać bez końca. Ludwik Ceglarski posiwiał nieco na skroniach, z czym było mu do twarzy. Zapraszająca do kawy pani Holszańska szczebiotała zakopconym głosikiem, chełpiąc się cokolwiek Agnieszką, niby udatnym dziełem starszego pokolenia, i sobie niemal przypisując jej szczęśliwe małżeństwo. - Bo przecież, gdyby nie nasze stosunki na granicy, to pan Marcin... - Ach, już i w to się ubiera - pomyślała Agnieszka i uczuła przy tych słowach wyrzuty sumienia. Rejentowa, w przeciwieństwie do pani Michaliny, zachowała gibką kibić oraz jasne bez śladu siwizny włosy. Natomiast jej oblicze było istnym obrazem zniszczenia. Rejent wychudł i oczy miał zapadnięte. Wiekuisty biały pinczer, już trzeci z rzędu, ale zupełnie taki sam jak poprzednie, obszczekawszy i obwąchawszy gości, ułożył się na wątłym krzesełku o złocistej poręczy i spał, chrapiąc od czasu do czasu, ku wstydliwemu zakłopotaniu gospodyni, jak stary chłop. Z bezładnej, okolicznościowej wymiany zdań wywiązała się niebawem rozmowa o sprawach publicznych. Woynarowski charakteryzował stan polityczny Europy od podstaw, to znaczy, wywodząc go z podłoża sięgającego czasów przedhistorycznych. Ku radości Agnieszki, zadziwiający ten starzec, gdy dobrnął wreszcie do chwili bieżącej, okazał się znakomicie zorientowany w sprawach dotyczących Polski. Wiedział o ruchu niepodległościowym i o poczynaniach wojskowych, ale zarazem przedstawiał z tak nieodpartą logiką wszystkie za i przeciw jakiegokolwiek czynnego wystąpienia, że jedyny wniosek, jaki można było stąd wyprowadzić, to założenie rąk i bierna kontemplacja zjawisk. - Otóż tedy - szeptał ku wyciągniętym w jego stronę szyjom i uszom - wojna, jako zjawisko irracjonalne i zapewniające na długo panowanie instynktów oraz namiętności, a racjonalizm stosujące jedynie dla osiągnięcia praktycznych celów doraźnych, może przynieść narodom pozornie wyzwolonym nowe formy ucisku, jeszcze, jakże powiedzieć, gorsze... - Tak, uważa pan - przerywał wuj Daniel - instynkty, namiętności to nieszczęście. Z tym trzeba skończyć raz na zawsze. - I kto to mówi, wuj, który tak pragnie serca, czułości... - oburzyła się Agnieszka. - Nie - przeczyła Woynarowskiemu - żeby tak bez ustanku widzieć wszystkie strony każdziutkiej rzeczy, to taka absolutna świadomość paraliżowałaby zupełnie zdolność do czynu - dochodziła niejako sama z siebie do wniosków swego Marcina. - Toteż dlatego jestem nieszczęśliwy - odpowiadał jej tymczasem wuj Daniel, który, zahamowany w możności toczenia poufnych rozmów z żoną, coraz częściej wywnętrzał się publicznie. - Bo szczęśliwym, uważa pan - zwrócił się do Ceglarskiego - można być z każdą kobietą prócz tej, którą się kocha. To zdaje się ten kabotyn Oskar Wilde coś takiego powiedział. Pan ma rozum, że się pan nie żeni, panie Ludwiku. Człowiek nie powinien się do nikogo przywiązywać. Do jednego to już za dużo. - A do wielu to jeszcze za mało - wtrąciła z egzaltacją Agnieszka. - Do wszystkich to ledwo dosyć. - Daniel, Daniel, już znów zaczynasz - mitygowała męża półgłosem pani Michalina. - Chyba - wracała Agnieszka do poprzedniego - że znalazłby się człowiek, co połączyłby w sobie wszechstronną wiedzę o wszystkim z największą zdolnością do czynu. Ale czy to możliwe? - Owszem, to jest możliwe - pouczył ze słodyczą pan Woynarowski. - Człowiek obdarzony badawczym i krytycznym rozumem nie będzie wprawdzie tak bezustannie czynny. Ale pozostanie mu tyle akurat, jakże powiedzieć, zdolności do praktycznego działania, ile potrzeba, żeby wykonać to, co jest jedynie słuszne, powstrzymując się od mnóstwa zgubnych przedsięwzięć, które są cechą nadmiernej aktywności naszego wieku. Otóż tedy weźmy na przykład Chrystusa. Jakże w rzeczy samej mały był zasób jego czynów, a jak potężny i przez wieki urabiający realnie życie wpływ jego ducha i myśli. - Święta racja - przytakiwał wuj Daniel. - Słyszysz, Michasiu? Jak najmniej tej ciągłej przedsiębiorczości, tego kręcenia się, latania... - Daniel zupełnie w piętkę goni - sarknęła po cichu rejentowa. - Nie - gorączkowała się Agnieszka. - Ale myśl Chrystusa nie pochodziła z badań, tylko z natchnienia, z uczucia, z miłości... I wywołała tyle czynów... - Tylko przez jej niezrozumienie - zaznaczył Woynarowski. - Zresztą - nie chciała ustąpić Agnieszka - idzie o zwykłych ludzi. Ja na przykład... raz kiedyś wzięłam się do takiej prostej, ręcznej roboty... W czasie wakacji, dwa lata temu. I przekonałam się, że jeśli jakie myśli są coś warte, to tylko te, co powstają nie ze ślęczenia nad książkami, ale z takiego... miłosnego - poczerwieniała - zespolenia się z życiem. W działaniu... w doznawaniu... Naprawdę, to jest jedyny sposób nie tylko przeobrażania, ale i poznawania rzeczywistości. No... nie jedyny... ale dziś, zwłaszcza dla nas, najlepszy... Mówię z doświadczenia. - Tak jest, tak, tak - zgadzał się uprzejmie Woynarowski, póki mówiła. - Otóż tedy - podjął następnie - proszę nie zapominać, że myśli przychodzą w ogóle rzadko do głowy zarówno tym, co ślęczą nad książkami, jak tym, co się oddają praktycznemu działaniu. I to jest w samej rzeczy najbardziej zasmucające. - Właśnie - godził się ciągle wuj Daniel. - I jakby ten, co ciągle biega za interesami, chwilę pomyślał, zastanowił się... Agnieszka nie miała wcale na myśli biegania za interesami, a zgodność poglądów pana Woynarowskiego z wujem Danielem wydała jej się nagle czystym nieporozumieniem. Zanim jednak zdążyła pojąć dlaczego - pani Holszańska zakrzątnęła się koło likierów. - Niechże państwo pozwolą. Państwo nic jakoś... Ten kapucyński bardzo dobry. No, proszę jeszcze. Agnisiu, to takie małe kieliszeczki... Agnieszka nie patrząc pochłonęła trzeci z kolei kieliszek. Ceglarski przysiadł się do niej. - Pani Agnisiu. Niech pani nie występuje przeciw intelektowi. W Polsce jest zawsze za mało myśli. Nie starcza jej ani na zajęcie samemu stanowiska, ani tym bardziej na zrozumienie cudzego. Cu-dze-go. - Za mało myśli, kiedy potrzeba myśli, ale i za mało czynów, kiedy potrzeba czynów. Zawsze wszystkiego niedostaje albo wszystko nie w porę - poskarżyła się Agnieszka. - I pan Woynarowski ma o tyle rację - podjął Ceglarski - że ludzkość istotnie przykłada niewłaściwą miarę do czynnego biegu zdarzeń i dlatego przeżywa tyle dramatów osobistych i publicznych, które nie są właściwie dramatami. Jedyny dramat człowieka to brak stosunku do wieczności, do tajemnicy bytu. Należyte ustosunkowanie się do tych rzeczy rozwiązuje wiele rzekomych dramatów tu na ziemi. - Jak mnie to pociesza, co pan mówi... - rozgorzała Agnieszka, owiana ciepłem słów i postaci pana Ceglarskiego. - Mnie się też zawsze zdaje, że... - zmieszała się i dla dodania sobie odwagi wypiła znów kieliszek, podsunięty jej z chytrym uśmiechem przez Bodzia - ...że pozwolić sobie na dramat osobisty... poddać się mu... to coś zdrożnego... prawie rozpusta... skoro tylko jedno jest ważne: wypełnić każde, jakiekolwiek zadanie życia tak, żeby być w zgodzie z myślą... z ideą wszechbytu, więc z Bogiem - jąkała się. - Teraz nie dziwię się, że pana wszyscy tak lubią - wyznała nagle, zdumiona, skąd jej się wzięły te słowa. Raptem spojrzała na drwiącą minę Bodzia i uczuła, że nie powinna się zgadzać z nikim z tych ludzi. A najmniej z Ceglarskim. Należało go, przeciwnie, zdemaskować jako burżuja, może skrytego klerykała. Gwar ogólnej rozmowy wdarł się na powrót w jej uszy. Służąca, w białym fartuszku, rozstawiała nowe porcje czarnej kawy, a milczący dotąd Holszański rozwijał swoją teorię. - Człowiek nie może żyć, proszę państwa, samą myślą ani samymi instynktami czy uczuciami. Potrzebuje trochę tego i trochę tego. Krańcowość działa może na naszą wyobraźnię, ale najbardziej wartościowe są te formy życia prywatnego czy publicznego, które łączą w sobie pewną dozę sprzeczności w harmonię złotego środka. Agnieszka postanowiła przeczyć, tym bardziej że sama miała pewnego rodzaju ideę godzenia sprzeczności i zdawało jej się, że tylko ona pojmuje ją w sposób właściwy, posiada tajemnicę tego czegoś, w imię czego można harmonizować przeciwieństwa. - Czy ten złoty środek, proszę pana, to nie jest zwyczajne filisterstwo? - zaryzykowała. - Pani Agnisiu, pani wnioskuje tak właśnie, jak mówiłem - ostrzegł Ceglarski. - Z pozoru - odpowiadał Holszański - to może być podobne do wygodnego, oportunistycznego filisterstwa. I nie każdy potrafi odróżnić filistra od człowieka wyznającego poważnie ideę złotego środka. Ja w niej widzę pewien szczyt życiowej mądrości, który bardzo trudno osiągnąć. - Nie, co do tego łatwo się pomylić i okłamać samego siebie - burzyła się Agnieszka i znowu piła likier. - Pani Agnisiu, proszę już więcej nie pić - usłyszała tuż przy uchu pieszczotliwy szept Ceglarskiego. - Dlaczego? - zaprzeczyła hardo. Uczuła konieczność wypowiedzenia jakiegoś swojego credo. Układało się to wspaniale w szumiącej głowie, gdy jednak usłyszała swe pierwsze słowa, zabrakło jej niemal tchu. - Nie, nie - ogłosiła tylko rozpłomieniona. - Czy myśl ma względną wartość, czy uczynki, jedno ma wartość bezwzględną, a przynajmniej musimy tak żyć, jakby ją miało... To twórczość... w myśli... w działaniu... nawet w marzeniu... w kontemplacji... w używaniu życia... Nie zadowalniać się zastanym... posiadanym... Wartość człowieka nie w tym, co ma, tylko w tym, czy potrafi doznać radości czyniąc, tworząc... Zmieszana raptownym przyciszeniem się rozmów, spostrzegła w panice, że nie panuje nad swoimi gestami. Nim zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje i że strąca ze stołu kieliszek, brzęk szkła zerwał wszystkich na nogi. - Pani Śniadowska podpiła sobie trochę - kpił wuj Daniel mrużąc dowcipnie oko. - Co ja zrobiłam! Och, przepraszam! - Nic nie szkodzi! To głupstwo. Kieliszki są od tego, żeby się tłukły. Marysiu, proszę zebrać to szkło. Co tam kieliszek! Brawo młodość! Przynajmniej z temperamentem! - Brawo młodość - powtarzała wujenka Michalina. - Chodźże tu, dziecko, niech cię uściskam! Tworzyć, oczywiście, jak najwięcej tworzyć. Co by to było, żebyśmy na przykład siedziały z założonymi rękoma! Zaczęły wyliczać na wyścigi z panią Holszańską, ile instytucji powstało w Kalińcu - z czego? Tylko z działania, z twórczego stosunku do życia. Towarzystwo krajoznawcze, muzyczne, higieniczne, kąpiele ludowe, przytułki, żłobki, czytelnie, kolonie letnie, a teraz jeszcze muzeum ziemi kalinieckiej, co za przytłaczające bogactwo społecznych zasług! Agnieszka ze swą młodością bez dorobku poczuła się wśród nich prawie żebraczką i nie pojmowała, dlaczego mimo wszystko ten rodzaj twórczości nie wzbudza w niej zaufania. Nie rozumiała dlaczego, wbrew głoszonej tylko co zasadzie przywiązania do wszystkich, rosła w niej niechęć ku całemu zebranemu przy kawie towarzystwu... Jestże to miłość, ta chęć zobaczenia tych ludzi całkiem innymi? - Ja nie tak myślę. Wcale się z tym nie zgadzam. - powtarzała nieudolnie i złożywszy ręce zwróciła się błagalnie do Ceglarskiego. Wydał jej się raptem ideałem człowieka, jedyną bliską jej tu istotą. - Panie - szepnęła - ja tak pana... My tak pana kochamy. Pan rozumie, że ja myślę inaczej. - Rozumiem, ja też... myślę inaczej, drogie dziecko. Cudna, odurzająca młodość - wzruszył się Ceglarski. I trzymając się za ręce patrzyli chwilę na siebie, jakby się chcieli pocałować. Raptem drgnęli. Zadzwonił telefon. - Telefon. Panie Ludwiku, pana proszą do telefonu - oznajmiła pani Holszańska nie bez przejęcia, gdyż telefon był w jej mieszkaniu nowością. Po chwili z jasno oświetlonego przedpokoju dało się słyszeć, jak Ceglarski mówił w słuchawkę: - Aha. Bardzo dobrze. Tak. Tak. Proszę zaczynać. Ja w tej chwili tam będę. Tak. - A po co? - No, ja za dziesięć minut będę. Proszę przyjąć protokół beze mnie. Halo? Tak. Do widzenia. Wróciwszy Ceglarski pożegnał się i zaraz opuścił towarzystwo. Korzystając z wszczętego ruchu Aleksander stanął w progu salonu z pledem przewieszonym przez rękę i wyrzekł przymkniętymi ustami: - Proszę jaśnie pana dziedzica. Konie czekają. Bodzio podszedł do Agnisi. - Co to takiego ta "twórczość"? - zapytał. - Że niby co? Agnieszka patrzyła z roztargnieniem na twarz Bodzia ładną, ale niemiłą wskutek wąskości złośliwych ust. - Jaki ty jesteś stary - rzekła zdziwiona. - Prawie trup - dodała mściwie. Bodzio zaśmiał się, jakby wywoływanie obelg było dla niego przyjemnością. Pies obudził się i rozszczekał, Holszańscy zatrzymywali na kolację Ostrzeńskich i Agnieszkę, ale wuj Daniel nie chciał słyszeć o pozostaniu. - Żadnego wysiadywania po nocach - wołał przekrzykując jazgot pinczera. - Poszoł wont! O dziesiątej powinniśmy być już w łóżkach. Co, Agnieszka chce zostać? A przecież ona też musi wcześnie iść spać, bo jutro wyjeżdża. Wyjeżdżasz przecież, nie? - podkreślił niecierpliwie. Wuj Daniel był gościnny i towarzyski, tylko póki to nie przeszkadzało jego ustalonym zwyczajom. Agnieszka domyśliła się, że on ma już dosyć urozmaiceń związanych z jej pobytem, i przez przekorę została u Holszańskich. Lecz nie wynikło stąd nic dobrego. Rejentowa chciała pokazać, że stoi na wysokości radykalnych, jak przypuszczała, poglądów młodej powinowatej, zaraz więc, jak tylko wszyscy poszli, odczytała głośno jeden ze swych "Obrazków nędzy", których cykl drukowała w miejscowej gazecie. Była to autentyczna historia ciężko chorej wdowy, leżącej w suterenie na barłogu pod zepsutą rurą domowej kanalizacji, z której to rury nieczystości kapały na ubogie posłanie. Również i dzieci były chore, mianowicie na odrę. Agnieszka słuchała nieprzychylnie, a gdy po skończeniu pani Holszańska utkwiła w nią tryumfujące spojrzenie, wypaliła, czując, że wciąż jeszcze kręci jej się w głowie: - Takie opisy to uciecha dla wszelkiej burżuazyjnej gawiedzi. Ludzie, co dobrze mieszkają, ubierają się, jedzą, pasjami lubią czytać takie rzeczy. Tak jak lubią razowy chleb do śniadanka albo zgniły ser, albo... - Trochę tak jest - mruknął Holszański, a rejentowa osłupiała. - Mnie chyba do takich nie zaliczasz - obraziła się. - I tylko w ten sposób można pobudzać sumienie społeczne... - Do czego? - zaperzyła się Agnieszka. - Do tego, żeby ktoś jeszcze jednym ochłapem dostatków... - Do miłosierdzia! Miłosierdzie to dźwignia... - Chodzenie i wąchanie, jak śmierdzi nędza, to tylko zabawa w miłosierdzie. Jestem ciekawa, czy bohaterowie tych obrazków nie wstydziliby się, że ich tak opisują... Niech się pani nie gniewa, ja wiem, że pani w najlepszej myśli... - zrobiło jej się nagle przykro. Przypomniała sobie zbity kieliszek. - Ależ ja się zachowuję po prostu nieprzyzwoicie - przestraszyła się i zadziwiła. Bo przecie ma się rozumieć, że nie fakt opisywania nędzy ją zgorszył, tylko coś, co temu w danym wypadku towarzyszyło czy może brakowało. - Nie, oczywiście, ja to uznaję - łagodziła, lecz pani Holszańska pożegnała ją dąsem. - Ależ ona jest narwana - osądziła. Agnieszka wracała pełna myśli i natchnień przyszłych za późno. - Gadałam wcale nie to, co chciałam. Prawda... Holszańskiemu trzeba było na jego złoty środek powiedzieć: a jak pogodzić niepodległość Polski z niewolą? Żachnęła się i aż stanęła, chwyciwszy ręką barierę mostu. O najważniejszym zapomniałam! To właśnie przecież ciągle trzeba przypominać, uprzytamniać. Ciekawam, co by powiedzieli? Och, znaleźliby wytłumaczenie! Jakaż straszna jest władza myśli. Wszystkiego można dowieść... Spojrzała w czarną wodę kanału, w której odbijał się księżyc. - O, nie mówić już więcej o zasadach, teoriach, ideach. Zginąć - szepnęła - albo zacząć wreszcie coś, choćby najmniejszego, realizować. W domu wuj Daniel otworzył jej w gaciach i pośpiesznie uciekał wołając za siebie: - Zamknij dobrze na zatrzask, moja kochana. Leżąc już usłyszała, jak jeszcze raz poczłapał do sieni, by sprawdzić zatrzask. Czarna kawa, likier i stoczone utarczki nie dawały jej długo zasnąć. Zdrzemnąwszy się słyszała zniekształcone strzępy cudzych lub własnych zdań, a potem budziła się w śmiertelnym strachu, że za chwilę nastąpi trzęsienie ziemi, całe miasto zachwieje się i runie grzebiąc wszystkich, nim zdołają zrozumieć, jak żyć i co robić na świecie. I ją - nim zobaczy Marcina. - Ach, żeby to można wszystkich usprawiedliwić i wszystkich zaprowadzić do nieba - usłyszała się nagle szepczącą bez sensu. - Raz, dwa - policzyła. W jadalni wybiła druga. Czując, że nie da sobie inaczej rady, wyskoczyła z łóżka, naciągnęła szlafrok, wsunęła nogi w pantofle, zapaliła po cichu lampę i zaczęła pisać list do Marcina. "...pomiędzy wujem a ojcem twego dawnego "Paryża" - zdawała sprawę z przeżytych wrażeń - jest pozorne podobieństwo, ta sama bierność, to samo zamiłowanie do gromadzenia wiedzy. A jednak Woynarowskiego stawiam wyżej. Wuj Daniel żyje ze swojej wiedzy jak z kapitału, którego procentami jest przyjemność znajdowania na każdą okazję odpowiednich cytat, anegdotek czy przykładów - zwłaszcza dawniej celował w takim "genre", bo teraz nawet i tego mu się nie chce. Woyn. jest jakoś życzliwszy, bardziej otwarty ku ludziom. I czuje się, że choć już pewno nie zdąży zająć się sprawami publicznymi, czyta, myśli, rozprawia, nie dla czczej przyjemności, ale by dojść do jakiegoś zrozumienia zadań człowieka na ziemi. Broniłam tu (głupio) konieczności naszego czynu, ale ty mówisz: czyny, czyny, a ja ci powiem, że światu potrzebne są i pobudki. Bo dlaczego taki Woyn. jest mi sympatyczny, a Holszańska, mimo swego czynnego życia - nie. Jej pobudki mi się nie podobają. Mam wrażenie, że ona nie przekracza samej siebie w swojej pracy społecznej, ale że ją do siebie przybudowuje. Nawet cudza nędza jest dla niej skarbem, posiadanym przez nią dobrem, dodającym blasku jej życiu. Wszystko to są produkty stosunków społ. Ale może istnieje coś więcej niż sfera i pobudki, coś, czym człowiek jest poza tym, w czym tkwi, co robi i nawet czego pragnie? Bo wujenka Michalina żyje tak samo i rządzi się pewnie tym samym, a jednak Holszańską nie bardzo lubiłam od dziecka, a ją - owszem. Pewno gra tu rolę wdzięk osobisty, ale co on w człowieku oznacza? Bardzo trudno znaleźć wytyczną naszego stosunku do ludzi! Chyba miłość - nawet do tych, których się nie lubi i tępi. Ceglarski, z którym się kiedyś pokłóciłeś, zdaje się łączyć w sobie i szlachetne pobudki, i właściwe czyny, i urok duchowy osobisty... - zawahała się i dopisała: - Mógłby być przykładem wartości człowieka, niezależnej od sfery czy ustroju, ale... żeby nie ciemne znamię pod okiem, byłby aż do znużenia harmonijny i doskonały... Zanadto..." Przerwała, zamyśliła się i jakby Marcin był winien surowości, w jaką wobec tych ludzi popadła, zaczęła ich przed nim bronić. "A zresztą - pisała - no, dobrze, u wuja i Bodzia nie ma ani czynów, ani pobudek, a u Bodzia jedno i drugie zapowiada się źle. Będzie służył tylko sobie, nigdy drugim. Lecz w gruncie rzeczy każdy oddaje drugim to, co mu zbywa, czyż i my nie czynimy tak samo? To prawda, że jednym zawsze coś zbywa w ten sposób, innym - nigdy - lub rzadko. Ci dwaj kończą się bez ratunku na samych sobie. Jednak pocieszam się, że Bodzio zbyt już świadomie wygłasza swoje egoistyczne frazesy. Może więc napuścił tylko na siebie sztucznie taką oschłość? Może kiedyś roztaje? Modlę się dla nich o jakieś usprawiedliwienie, o łaskę u nieznanego sprawcy wszechrzeczy. Chyba tacy są też do czegoś potrzebni? Może czeka ich coś, czym wszystkie swoje próżne dnie i noce okupią? Jeden żyje całe życie pożytecznie i szczodrze, by raz upaść tak nisko, jak nikt, a drugi - może przeciwnie? Czy zgadzasz się? A wujenka i Holszańska czynią jednak, co mogą, i w dobrej wierze. A że działają na tylu polach, więc jakaś wypadkowa chyba z tego zostanie i da się kiedyś do czegoś dobrego użyć. Wypełniają pustkę, w której nie ma miejsca na większych ludzi i donioślejszą działalność. I w tym również, co mówią Holszański, Woynarowski i Ceglarski - są rozproszone myśli całkiem rozsądne, zupełnie do przyjęcia. Po co ci to wszystko piszę? I tego nie wiem. Nęka mnie poczucie bezradności wobec tych ludzi i odpowiedzialności za ich życie i myśl, że nie podołam niczemu, skoro nie czuję się na siłach wywrzeć na nich żadnego wpływu. Ale pewno pracę swojego życia można wykonać tylko śród obcych. W każdym razie na kalinieckim gruncie nie zrobię nic. Zbyt wiele krzyżujących się osobistych względów temu przeszkadza. Wszyscy dla mnie tacy dobrzy i wciąż ta głupia wdzięczność, radość rodzinna. Tak więc gubię się, brak mi tego światła, którym twoja najdroższa obecność wszystko mi w końcu, choć tak szorstko czasem, oświetla. A własnego światła widać nie mam lub nie umiem nim żyć, lub się boję... Nie gniewaj się, jedyny, dam sobie jednak radę... jakoś dam..." Nad ranem położyła się i od razu mocno zasnęła. Wstawszy koło południa wyszła jeszcze na miasto, by wysłać list, a gdy wróciła, zastała już czekające przed bramą konie z Serbinowa. - Dzień dobry! A w domu wszystko dobrze? - pytała z radością Klimeckiego, który witał ją z kozła. Pożegnała się z Bodziem i po drodze wstąpiła do sklepu wujenki. Nowy szyld, przymocowany do wysterczającego z muru nad wejściem pręta, głosił tu wielkimi literami: "Bazar uniwersalny. Materiały piśmienne, podręczniki szkolne, oryginalne gramofony, patefony, płyty zonofonowe, zabawki, ozdoby na choinkę, wyroby frażetowskie i galanteria". Wewnątrz z tuby gramofonu jak z beczki dobywała się aria operowa; pani Michalina, oblegając wspaniałą postacią wahającego się najwidoczniej klienta, wołała: - Dugloton... to jest, chciałam powiedzieć, dublofon. - Tego jeszcze nawet i w Warszawie nie mają. Ja sprowadzam wprost... I nagle, zostawiwszy medytującego klienta na łasce losu, ruszyła ku Agnieszce. - Jak się masz, moje dziecko! Co ty, już jedziesz? - Drzwi! Proszę zamykać drzwi! To nie jest, na miłość Boską, lipiec! - krzyczał wuj Daniel, skulony pod serwantką, lśniącą od żardinierek, papierośnic i sztućców. Przysłoniwszy coraz gorzej widzące oczy poznał Agnieszkę. - O... o... pani Śniadowska. Moja droga, nie jedź jeszcze... Pomóż mi wyciągnąć Michasię na obiad. Już blisko godzina, jak wyszedłem z gimnazjum, i nie mogę się jej dowołać! No, Michasiu, Agnieszka czeka. Jazda na obiad - nalegał nie zwracając uwagi na zdziwionego klienta. - Daniel, cii-cho - zgromiła go pani Michalina. - Bazyli! Panno Zofio! Drugą płytę! Prędzej! Proszę pana, pan będzie łaskaw poczekać. Dalej, dawać tego mazura! Mazura mówię! Ach, gapy! I rzuciła się w głąb sklepu, gdyż gramofon umilkł i słychać było tylko syk igły po kręcącej się z szumem płycie. - No, powiedz sama - zwrócił się wuj Daniel do Agnieszki. - Czy można wyżyć w tym piekle? Michasiu. Obiad czeka! Ale wujenka nie myślała się rozstać na sucho z klientem, zaś Agnieszka też oczywiście nie mogła dłużej czekać i wkrótce toczyła się w zadumie szosą ku Serbinowu. Przelotny dzień grudniowy miał się już ku końcowi. Niedawno spadłe śniegi były puszyście miękkie w rumianych światłach i modrych cieniach zachodu. Brzegi szyb zaczynały się srebrzyć od pierzastych rózeczek mrozu, pola z obu stron za oknami wznosiły się lub zniżały w miarę utyskujących kołysań się starej karety. Agnieszka do tego stopnia wniknęła w tok odbywanej drogi, że zdawała się sobie jednocześnie - sterczeniem szarej postaci Klimeckiego na koźle, miarowym truchtem ciepłych, parujących na zimnie koni, mieniącym się nadciąganiem nocy i uchodzeniem dnia, chłodem i wonią mrozu, pluszu, lakieru, mrukliwym chrzęstem drewna, turkotem żelastwa i kamieni. - Co za oszałamiająca skala życia na świecie. Od ciężkich smutków i radości najwyższego człowieczeństwa, aż do skrytego życia przedmiotów i krajobrazów... - pomyślała, gdy już zdolna była znów myśleć. 12 W Serbinowie Agnieszka zastała domowników nad listem od Hipolitostwa Niechciców, którzy przysłali opłatek, narzekając przy sposobności na biedę i ciężkie czasy. Uradzono wysłać im gwiazdkę złożoną z wiejskich przysmaków. - Kto by to powiedział - śmiała się pani Barbara - że ja będę takiej gospodyni wysyłać podobne dary. Aż się boję, co powie, bo zna się na tym jak żadna. Dziwnie się wszystko plecie. Oni byli dziedzicami i zdawało się, że lepiej stoją niż my. Tymczasem dziś wegetują zaledwie, i to w takiej Warszawie, gdzie przecież, mając kapitalik, można było nie w tym, to w owym do nie wiem czego dojść. Zaszyli się w ten tłok, w ten gwar jak drugi w mysią dziurę i ręczę, że nawet nosa na świat nie pokazują. Inna rzecz jednak zastanawiała bardziej niż niepomyślny stan finansowy stołecznych krewnych. W liście była mowa o młodszej córce, Helenie (z ubolewaniem, że nie może dostać posady), ale ani słowa o Ance. Już jesienią, odwożąc Tomaszka, Bogumił odwiedził był Hipolitostwa i dowiedział się, że Anka nie mieszka z rodzicami, nie wiedzieli nawet, czy może nie chcieli podać mu jej adresu. - Ona zajęta swoim. Samodzielna - mówili z odcieniem potępiającej goryczy. Bogumił i Barbara przypuszczali, że Anka zerwała z domem lub dom - z nią i że to musiało być w związku z ową wariacką podróżą do Włoch przed trzema laty. Poza kartką, która przyszła była jeszcze stamtąd do Agnisi i została jej wysłana za granicę, nie mieli od tego czasu żadnej wieści od Anki ani o niej. Nuże więc dociekać teraz, co się z nią może dziać. Ale oto w życiu tak bywa, że jak nie ma wiadomości, to nie ma, a jak są, to nowina goni nowinę, więc zanim zdążyli powziąć te lub owe domysły, nadszedł list i od Anki. I ona jak rodzice po trzech prawie latach pierwszy raz przysyłała opłatek oraz życzenia świąteczne, a reszta jej listu zawierała rzeczy, które przyprawiły wszystkich o zawrót głowy. Anka donosiła ni mniej, ni więcej, tylko że ma synka już dwu- i pół letniego. "Jestem poza tym - pisała - zupełnie sama na świecie, ale praca i Wojtuś, Ocio, jak on siebie nazywa, zajmują mi cały czas i wypełniają życie. Nie mogłam wrócić na swoją dawną posadę, dostałam gorszą, za to wychodzę tylko na trzy godziny, przez które zostawiam Ocia pod opieką poczciwej stróżki. Nie wiem, co kochani stryjostwo sobie pomyślą, ale nie chciałam, żebyście się o mnie dowiedzieli od kogoś trzeciego..." - Nie mówiłam - wybuchnęła pani Barbara - że ona sobie piwa nawarzy! A ty - wpadła na męża - twierdziłeś, że z przyjaciółką pojechała do Włoch. - Ba, no cóż z tego, że twierdziłem - stropił się Niechcic. - Idzie o to, co teraz robić. - Mamusiu - rozstrzygnęła przysłuchująca się w milczeniu Agnieszka. - Zaprośmy Ankę z tym Ociem do nas na święta. - Właśnie miałam to samo powiedzieć - oświadczyła pani Barbara, niekontenta, że wyprzedzono ją w projekcie, z którym sama rada była wystąpić, ale i ucieszona, że ma pewność znalezienia oparcia. - Ja nie widzę po prostu innego wyjścia, tylko zaprosić ją do nas. Bo czuję, że od niej, biedaczki, wszyscy się odwrócili. Zbyć ją pisanymi serdecznościami, to pomyśli, że my też nie chcemy do niej się przyznać. - Emilianno - zawiadomiła Agnieszka wchodzącą siostrę. - Anka ma syna i przyjedzie z nim na święta do Serbinowa. - Poszły! - Emilka wypędzała cisnące się za nią do pokoju psy. - Anka - syna? - zdumiała się następnie, ściągając pomału kożuszek. - Wyszła za mąż? Kiedy? - Nie wyszła. Ma "naturalnego" syna - oznajmiła Agnieszka z humorem i wpatrując się bacznie w Emilkę. - A my, "uważasz", jak mówi wuj Daniel, jesteśmy sztuczne dzieci. - Moje kochane, nie kpijcie. Ankę spotkało nieszczęście, a wy kpicie - zgromiła je pani Barbara. Emilka rozjaśniła się na myśl, że nikt nie wyszedł za mąż, o co była zazdrosna, i po chwili zmierzchła, uprzytomniwszy sobie, co by powiedziała rodzina jej Stasia Kozarewicza na wiadomość o takiej krewnej z dzieckiem bez męża. I na koniec znów się rozpogodziła, ponieważ lubiła dzieci. - A jaki duży ten Ocio? Blisko trzy lata? Jak to przyjemnie, że będziemy mieli takie dziecko na święta. Tatusiu, trzeba będzie posłać do Środy po choinkę. Tylko niech znajdą jodłę. Jodła tak nie opada jak świerk. - Nie gadajcie za dużo, tylko dalej siadać i pisać - naglił ojciec. Popadli we troje z Agnieszką niemal w gorączkę. Zdawało im się, że każda chwila pozostawienia Anki w niepewności co do ich uczuć i zamiarów jest wyrządzoną jej bez litości krzywdą. Do świąt zostawał już tylko tydzień czasu, zażądali więc odpowiedzi depeszą, która nadeszła niebawem i brzmiała: - "Dzięki. Przyjedziemy dwudziestego trzeciego piąta po południu". Agnieszka miała w związku z tym pewną sprawę do rozstrzygnięcia. Zamierzała była oznajmić rodzicom, że wyjedzie na święta do Marcina, lecz odwlekała to ciągle, bojąc się, że ich bardzo zmartwi. Może też nęciły ją nie zaznane od kilku lat święta na wsi z ich prastarymi zwyczajami, obleczonymi w tyle wspomnień lubego dzieciństwa. Dość, że była w rozterce, ale myślała, że tęsknota do Marcina przeważy. Tymczasem przyjazd Anki zaczął przechylać szalę ku chęci, a nawet jakby ku dyktowanej czymś więcej niż chęcią potrzebie pozostania. Agnieszka czuła, że rodzice liczą trochę na jej obecność w czasie pobytu Anki, że sprawa jej przyjęcia nie jest dla nich tak prosta i łatwa, jak się zdaje. Sama też uważałaby za niedelikatność wobec Anki ulotnienie się w tak szczególnych okolicznościach. I czyż nie podkreślałoby to jej uprzywilejowanego (przypadkowo) stanowiska mężatki, które pragnęła w tej chwili zatuszować. Po kilku godzinach wewnętrznej męki napisała to wszystko Marcinowi dodawszy przy końcu listu: - "Zresztą ten straszny smutek, że nie zobaczę ciebie, jest może słuszną karą, bo z czymże ja bym teraz do ciebie przyjechała? Nic nie zrobiłam, nieszczęsna, z tego, czego się po mnie spodziewałeś, nic z tego, dla czegośmy się rozstali..." Potem wyrzucała sobie to zakończenie jako perfidię. Po co było robić z siebie ofiarę i pokutnicę, kiedy mimo wszystko tak się cieszyła na te domowe święta! Marcin w odpowiedzi, którą przysłał odwrotną pocztą, doniósł, że wyprawia jednocześnie paczkę, "a w niej coś, co przypomni nasze zeszłoroczne święta. Pochwalam twój zamiar, dobry on jest i dla mnie, i dla ciebie, gdyż powinniśmy nauczyć się być sami w uroczyste i ważniejsze chwile także i osobistego życia. Cóż stąd, że serce ściska się z żalu, a na myśl przychodzą twoje zaklęcia, że nie możesz beze mnie itd. Okazuje się, że świetnie możesz, i to jest bardzo dobrze. Ja się przemogę i święta spędzę pracowicie, może na "ideowej" wycieczce do naszych robociarzy, co są w tutejszych kopalniach. Ale ty się tak tą Anką i jej nadzwyczajnym, jak piszesz, stawieniem czoła światu nie przejmuj. To, co ona zrobiła, każda kotka potrafi. W tym jednym rade byście rewolucjonizować życie, oczywiście... na korzyść waszych instynktów. Światu nie tego potrzeba, także i od was, nie tego... No, nie gniewaj się, musiałem nawymyślać, bom dziś gorzki jak piołun, zły na wszystkich i wszystko dokoła. Jutro będę lepszy... może... Agnieszka popłakała się nad tym listem, a swoją drogą zmroziło ją lekceważenie sprawy Anki. - "Nie znasz jej" - zaczęła odpisywać zdenerwowana i wnet przerwała. Chłód i zgryźliwy ton listu Marcina wzbudziły w niej lękliwą, zrozpaczoną tęsknotę, gotowa była porwać się i jechać bodaj zaraz. Może przyjazd Aneczki z owym synem w istocie nie był tak doniosłym zdarzeniem? - Przez to, że mnie wszystko zanadto obchodzi - wyrzucała sobie - nigdy nie będę wiedziała, co jest naprawdę ważne. Już jednak za późno było cośkolwiek przedsiębrać, przynajmniej niejasna chęć zostania mówiła, że za późno. Dom wrzał od przygotowań świątecznych, jakie oczy zrobiliby rodzice? Niechcicowie co prawda nie zdziwiliby się bardzo wyjazdowi Agnieszki. Choć szczęśliwi, że ją znów mają w domu, nie byli całkiem pewni, co znaczy takie długie rozstanie z mężem. Agnieszka rozpoznawała to spodem zmąconych uczuć, lecz wolała w danym wypadku brać pod uwagę ich domniemaną żałość, gdyby chciała wyjechać. Wszak ona i Marcin mają przed sobą całe życie i setki wspólnych świąt, a oni - co? Wyczekiwanie na Ankę przerwane zostało już tylko nagłą wizytą księdza Komodzińskiego, który wpadł na chwilę przejazdem z Nieznanowa i zadziwił Agnieszkę. Przeciwstawiony swemu otyłemu i żertemu poprzednikowi, powinien był być szczupły i ascetyczny, tymczasem okazał się tęgi, o krótkiej szyi, choć dość przy tym postawny. Twarz miał dużą i miękką, tylko podbródek był energiczny, z dołkiem pośrodku, głębokim niby dziurka. W czarnych żywych oczach, jak u wyżła, nie widać było prawie białka, może na skutek ich pulchnej osady. Grube szczere usta skłaniały się do ciągłego płaszczącego je osobliwie uśmiechu, niezmiernie wysokie piękne czoło, z zaczesanymi do góry i przeświecającymi łysiną włosami, kłóciło się z niezgrabnym nosem i prostacką resztą twarzy. Wszedł zamaszyście i witał się, potrząsając podawanymi rękoma, jak gdyby je urywał. - No, to jezdem - oznajmił soczystym basem. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. I tarabanię się może nie w porę? - Ale zawsze w porę. Zawsze prosimy. - Zmarzłem! - ogłosił proboszcz utarłszy nosa. - Nie rozumiem; co ja taki gruby i tak marznę. Chyba żeby mi nie było za dobrze na tym świecie. Ale wiatr miałem całą drogę taki, że aż mnie zatykało. - A ksiądz proboszcz co w Nieznanowie robił? Na pewno po Żydach z kolędą jeździł - żartowała pani Barbara. - A cóż to, Żydzi nie ludzie? Chrystus dla nich też się narodził, choć oni, barany nad baranami, barany, nie chcą tego uznać. A brud u huncwotów, a nędza! - Wiadomo, co się dostanie po kolędzie, to się w biedaków tka. - Pani Barbara mrugnęła znacząco w stronę Agnieszki. - Ksiądz we własnej parafii niedługo bez butów zostanie, jak się dalej będzie tak rządził. A jeszcze po cudzych jeździ. - A kiedy się pokazało, pani dobrodziejko, że nie ma żadnych cudzych na świecie. Że nie ma, powiadam, żadnych cudzych. Słyszysz, mała? - zwrócił się do Agnieszki i teraz dopiero spostrzegłszy, że to nowa osoba, zdumiał się. - A to chto? Myślałem, że to Emilka. - To nasza najstarsza córka. Zamężna. - Zamężna? Nie wygląda na to. A dzieci pani masz? Nie? To coś ty za mężatka. - No, jeszcze mogę mieć - ujęła się za sobą Agnieszka. - Daj ci Boże. Ale znów nie za dużo. A ja w Nieznanowie - przypomniał sobie - księdza zastępuję, bo chory. - Proboszczu, po tym zmarznięciu na rozgrzewkę może kieliszek wódeczki - namawiał Bogumił. - Ja nie piję, mało sto razy mówiłem! Duchem bożym, jak to już świętej pamięci Juliusz Słowacki napisał, mają być ludzie popici, a nie monopolką, barany nad baranami, barany. A gdzież pani małżonka podziałaś - zagabywał Agnieszkę. - Za granicą? Nie może wracać? Polityka? No, no - Agnieszka patrzyła z niepokojem na rodziców udzielających beztrosko podobnego rodzaju wiadomości. Ksiądz kiwał w zadumie głową. - No to kłaniaj się pani mężowi - oświadczył następnie. - Pisz mu, że jeden klecha życzy mu wszystkiego dobrego. A dla was młodych klecha to pewno tak jak dla nas, to jest chciałem powiedzieć, dla byka czerwona płachta? - Nie, dlaczego? - śmiała się Agnieszka, ujęta, gdyż dopatrzyła się w słowach księdza życzliwości dla przekonań i losu Marcina. - Owszem, napiszę mężowi, że ksiądz go pozdrawia. - Gości się państwo na święta spodziwają? - chciał jeszcze wiedzieć ksiądz. - Spodziwają - przedrzeźniła go życzliwie pani Barbara. - Ma przyjechać stryjeczna bratanica męża... - zawahała się. - Z synkiem. - Przełamcież się z nią, moi państwo, opłatkiem - ksiądz wyciągnął z przepaścistej kieszeni płaskie zawiniątko i złożył je na stole. Sam natomiast nie chciał zabrać ze sobą żadnej zwyczajowej kolędy. - Nie ważta mi się tego wkładać do bryczki, bo wyrzucę! - krzyczał odpychając naprędce przygotowany koszyk. - Patrzcie ich! Ja za nich mam dobre uczynki świadczyć! Mną się chcą przed Bogiem wyręczać! Sami sobie szukajcie biednych! - Niechże nam ksiądz uczyni tę łaskę. To nie dla biednych, tylko dla księdza na Wilię. Już my wiemy, że ksiądz dla siebie nawet o śledziu nie pomyśli. - Dla mnie? Jeszcze czego! - Mnie ta nic nie potrzeba. Sami sobie, powiadam, szukajta biednych. Mało ich mata po świecie? - Ależ z księdza raptus! Strach by tak przyjść z grzechami... śmiał się Niechcic. - Ja się o grzechy nie gniewam, tylko o takie tam... - proboszcz machnął ręką. - No, zostańcie, kochani państwo, z Bogiem - kreślił krzyżyki po powietrzu. - Na mnie już czekają ze spowiedzią, barany nad baranami, barany. Co to, śnieg znowu pada? Olaboga, tu wiatr, tu śnieg - trząsł się w swojej wyszarzałej salopie. - No, co? - pytała pani Barbara Agnieszkę. - Jakże ci się podobał? Rubaszny, bo rubaszny. I dziwak, ale to złoty człowiek. - Zabawny - stwierdziła pobieżnie Agnieszka. - I co on tak gada po chłopsku? Naumyślnie? - Ciągle z chłopami, to się tak przyzwyczaił. Ale żebyś tak z nim porozmawiała! On jest wykształcony, jak rzadko się zdarza spotkać nie tylko wśród księży. - Kiedy w księżach jest coś nieprzyzwoitego. To boskie posłannictwo z urzędu przy ich strasznie pospolitych, tak zwykle grubo ziemskich cechach... Mamusia przerabia się na klerykałkę - zaśmiała się Agnieszka. - Nigdy w życiu. Ale ten Komodziński jest wyjątkiem. Choć z pozoru taki jak drudzy. Zaczęto się umawiać, kto jutro pojedzie na kolej po Aneczkę. Chciano jej okazać jak najwięcej względów, lecz pojechać mogła tylko jedna osoba, gdyż tym samym pociągiem zapowiedział się przyjechać Tomaszek, zaś więcej niż czworo i z rzeczami - nie zmieści się w karecie. Tomaszek jednak oczywiście zjawił się niespodzianie tego samego popołudnia. Przywlókł się z Józefatem w letnim palcie, zmarznięty i ciemny jak noc. Po zadziwionych powitaniach oświadczył, że został okradziony. Zabrano mu zimową bekieszę oraz walizkę z nowym ubraniem i bielizną, upakowaną do drogi. Tu następowała fantastyczna historia. Bekieszę zdarto z niego po prostu poprzedniego wieczora, kiedy wracał od kolegi mieszkającego na Powiślu. A walizkę niósł dziś rano ze schodów i postawił przy bramie, by skoczyć na róg po dorożkę, zaś gdy wrócił, już jego rzeczy nie było. Niechcicowie zmarkotnieli, gdyż nie byli przygotowani na taki wypadek. Święta zapowiadają się dosyć kosztownie, Agnieszce będzie też trzeba dać coś na zainstalowanie się w Warszawie. Skąd tu wziąć jeszcze na pokrycie nieprzewidzianej szkody? Jedyne, co ich pocieszało, to że raz nie Tomaszek zmajstrował jakieś gałgaństwo, lecz jego spotkała zła przygoda. Nawet owi złodzieje na Powiślu nie wzbudzili grozy ni chęci dania znać do policji, tylko poczucie, że, no, wreszcie doznał na sobie, co to jest występek i zdrożność. Oto co mieli z syna, oto jedyna opaczna radość, jaką mógł sprawić rodzicom. Co prawda, pani Barbarze dziwnym się wydawało, żeby komuś jednego dnia ukradli palto, a drugiego walizkę, ale przecież z błahego powodu Tomaszek, nawet on, nie wybrałby się chyba na taki mróz w letnim palcie, ryzykując zdrowiem i życiem. Wprawna w domyślaniu się jego sprawek, zapytywała siebie, czy nie chciał w ten sposób wyłudzić pieniędzy na oporządzenie się po rzekomej kradzieży. Ale jakoś nie zanosiło się na to. Przeciwnie, zapowiedział z godnością, że nie myśli obarczać rodziców takim wydatkiem. Na razie, byle dostał jakie stare ciepłe okrycie, obejdzie się tym, co mu jeszcze u Marii Hłasko zostało, po świętach zacznie zarabiać. Już ma nawet przyobiecane lekcje i świetnie płatne w dodatku. Emilka zaśmiała się wzgardliwie: - On będzie kogoś uczył? - Czemu nie? - obruszyła się Agnieszka. - Nie święci garnki lepią. Zostawszy sam z siostrami Tomaszek odzyskał natychmiast humor i zaczął je bawić opowiadaniami o Ance. Okazało się, że spotkał ją przed paru tygodniami na ulicy i zaraz poznał, bo się nic nie zmieniła. Potem był u niej i widział tego jej syna. Anka ugotowała na maszynce czekolady, a on, Tomaszek, ubił pianę. Było bardzo przyjemnie. - Aha - myślała Agnieszka - to on był tym kimś trzecim, od kogo nie chciała, żebyśmy się o niej dowiedzieli. Zaś nazajutrz rano poczta przyniosła list od panny Hłasko. Życząc wesołych świąt, stara nauczycielka, w sposób niezmiernie oględny, z widoczną troską, żeby nikogo nie zgnębić, obwiniała się, że nie może sprostać opiece nad Tomaszkiem. Nie donosiła nic konkretnego, stwierdzała tylko, że młody człowiek jest w niebezpiecznym okresie życia, w którym niechętnie bywa się na wykładach, a za to łatwo popada się w towarzystwa lubiące wałęsać się po nocach. - "Niech państwo nic synowi nie mówią - prosiła - że pisałam. On nie pojmie, że to dla jego dobra, a ja wyjdę na jakąś donosicielkę. A jaż tylko szalenie życzliwa i za te dzieci odpowiedzialność czuję na równi z państwem, bom je maleńkimi, niewinnymi widziała. Tomcio szlachetny, serce u niego złote, a w domu - choć do rany go przyłóż. Tylko natura szeroka i bogata, trudno ją wyrozumieć. Trzeba z nim umieć srogo, a ja słabość mam do niego, nieszczęsna, duszę jego może na sumienie swe biorę. W zakończeniu Maria Hłasko donosiła o przykrości, która ją spotkała. Dwoje nieznajomych interesantów, przyszedłszy niby to do biura, skradli jej z przedpokoju futro, o co mniejsza, tyle lat chodziła bez futra, ma nauczkę, że nie powinna się była na starość bawić w zbytki. Ale niegodziwcy wzięli również walizkę jednej z nocujących akurat w biurze nauczycielek... "Tyle osób kręci się u mnie, wchodzą, wychodzą, a służącą mam nową i jakoś nikt nie dopatrzył". Niechcicom opadły ręce. Więc to stąd zwariowany chłopak wysnuł historię własnego okradzenia! Ale co zrobił ze swoimi rzeczami, jak zdążył zawinąć się z nimi tak, że Maria Hłasko nic nie wiedziała? Próżno było dociekać. I ponadto, jak widać z mętnych napomknień listu, to hultajstwo musiało być tylko jednym z całego łańcucha nieprawości. Maria Hłasko dawała im jakby do zrozumienia, że nie chce trzymać Tomaszka na stancji. Po burzliwej rozmowie we dwoje Bogumił oświadczył, że nie przyjdzie na obiad. Wprost z podwórza pojedzie do Woynarowskiego i wróci dopiero na godzinę przyjazdu Anki. Pani Barbara poszła znękana do Agnieszki i pokazała jej otrzymany list. - Ja wiem jeszcze z Kalińca od Arkuszowej - rozpłakała się - czego ojciec nie wie. Że on grał w bilard, w karty, że upijał się po nocach. Pewno to samo jest i teraz. Wielu innych tak robi, ale żeby choć zdawał sobie sprawę z tego, co złe, żeby nie kłamał tak strasznie i żeby przynajmniej obchodziło go coś poza tym. - On wie, co złe, przynajmniej w opinii, w oczach ludzi - utrzymywała Agnieszka. - Może dlatego kłamie. Ale wiedzieć to mało - trzeba czuć. I sama zgryziona usiłowała matkę pocieszyć. Przyjdą czasy, kiedy społeczeństwa tak będą urządzone, że wszystkie cechy człowieka, te nawet, co się teraz obracają na złe, dadzą się z pożytkiem dla drugich wykorzystać, znajdą uczciwe zastosowanie. Lecz pani Barbarze to nie mogło wystarczyć. Najpierw, kiedy to będzie, a potem, nie, widzieć człowieka niby kółko ruszające się gładko w tej niby społecznej maszynie (Lucjan nieboszczyk - przypomniała sobie - coś o tym kiedyś pisał), ale samo przez się tyle warte co szmelc, to nie jest żadne wyjście. Wyraziła to w słowach. - Ba, toć zawsze takiego, co brykał, próbowali brać w rekruty albo pod jaką tam inną kuratelę. Ale ja bym chciała, żeby on był uczciwy i szlachetny, choćby patrzyło na niego tylko niebo z gwiazdami czy ze słońcem. Agnieszce oczy błysnęły. Ona też skłonna była wierzyć, że człowiek jest czymś więcej niż pionkiem w choćby najlepiej urządzonej gromadzie. Że jest wartością samą w sobie, a zarazem wobec czegoś, przed czym zdać musi rachunek także i z tego, czym był śród społeczeństwa. Może ta wyższa instancja tkwi w nas jako wrodzona, chociaż zapoznawana potrzeba dobra, może jest poza nami, a w nas odbija się tylko pod postacią różnie zwanych przykazań moralnych, ale gdziekolwiek jest - pożytek dla społeczeństwa sprawdza tylko, czym jesteśmy - w jej obliczu. Lecz tak myśląc miała o tym swoiste wyobrażenie. - Och - rzekła - wobec nieba i słońca jest się właściwie zawsze dobrym. Ale życie upływa wśród ludzi. I znieść nacisk wymagań społecznych, a nie stać się tylko biernym i takim... bezosobistym kółkiem w maszynie... ukształtować w tych trybach swoją pełną indywidualność, to znaczy dopiero zostać człowiekiem w najtrudniejszych warunkach. Społeczeństwo urabia nas, ale i my urabiamy w nim siebie i może tylko w nim. A społeczeństwo przyszłości... Pani Barbara słuchała bacznie i coś niecoś pojąwszy kręciła przecząco głową. - Społeczeństwo... Toć już dziś, żeby Tomaszek tkwił mocno w jakim środowisku, co do tego społeczeństwa należy, na przykład w obywatelskim... Żeby był bogatym paniczem, należał do pańskiej gromady i mógł rzucać pieniędzmi, to uszłoby mu wiele z tego, co robi. Hulałby, grał w karty, jeździł po polowaniach, na odpusty i do kościoła i miałby mir, bo jest hojny, lubi pokazać się, fundować. Ale co z tego? - Przyjdą czasy tak surowej organizacji społecznej, że nie da mu się tak iść po linii najmniejszego oporu. To tylko potwierdza moją myśl - upierała się Agnieszka. Przerwały, gdyż na dole wszczął się już przedobiedni zgiełk i trzeba było schodzić. Tomaszek i Emilka przybiegli z lodu tryskający rumieńcami, zimnem i śmiechem. Sciągnięte ze strychu stare łyżwy okazały się nieco przykrótkie, lecz to nic, Emilka miała znów chłopaka do ślizgawki we dwoje! - Każcie Julce podawać obiad - nakazała oschle pani Barbara. - Ojca nie będzie. Pojechał do Pamiętowa. Tomaszek spostrzegł, że matkę drażni jego wesołość i sięgnąwszy do pugilaresu, zaczął pokazywać fotografie. Były to amatorskie zdjęcia, zamazane i nieudolne. - Przysłali mi niedawno z Gawlic - objaśnił. - Któż to ma być? - pytała nieprzychylnie pani Barbara. - Przecież tu nic nie widać. - Jak to? Mamusia nie poznaje po tej ślicznej rączce? To Jadzia Bartołdówna - przymilał się Tomaszek. Wiedział, że matkę rozczula jego stara miłość do tej panienki. Ale tym razem pani Barbara uznała to zabawianie jej miłosnymi historyjkami za bezczelność. Poczerwieniała i bez słowa odeszła od obiadu. Tomaszek zapytał z głupia frant: - Co się mamusi stało? - Zapytaj o to siebie - przymówiła mu groźnie Agnieszka. Dopiero w jaką godzinę po obiedzie Tomaszek odważył się wejść do matki, która w milczeniu i zawzięcie reperowała bieliznę pościelową. - Za co się mamusia na mnie gniewa? - Za to - rzekła siląc się na spokój pani Barbara - że mieliśmy list od panny Hłasko i nic nie pisze o tym, że cię okradli. - A co ona o mnie napisała? - spojrzenie Tomaszka stało się niedokładne, jakby senne i odrobinę kose. - Patrz prosto. Nic nie napisała, tylko nie donosi, że cię okradli. Przecież musiałaby chyba o takiej rzeczy wiedzieć? Tomaszek odzyskał werwę. - O walizce nie mogła wiedzieć, a o bekieszy nie powiedziałem, bo się wstydziłem, że tak dałem ze siebie zedrzeć. Wiedziałem, że ona nie zauważy, bo przecież ona nic nie widzi. Mamusia nie pamięta? Ona ma krótki wzrok i nic nie widzi, w jakim tam kto jest palcie. Pani Barbara nie wytrzymała i chwyciwszy list panny Hłasko przeczytała jego końcowe zdania. - Słyszysz? Pisze, że to jej ukradli i walizkę, i futro. Cóż to, oboje was okradli? Jakaś orgia kradzieży w tej Warszawie? - A tak. Ją też okradli. Zapomniałem powiedzieć - odparł bezbarwnie Tomaszek. Pani Barbara o mało nie krzyknęła: - Więc taki jesteś wciąż głupi, że nie pomyślałeś, z jaką to się łatwością wszystko wyda?! - Lecz powstrzymała się, rzecz prosta. Miałażby jeszcze go uczyć, że mógłby lepiej broić? Wszak owa tępa nieprzezorność była w nim ostatnim jeszcze śladem niewinności. - Synu - jęknęła. - Bądź inny! Ja już nic nie chcę słyszeć od ciebie. Bądź tylko inny! - Ale zaraz... Ale zaraz - powtarzał Tomaszek, z trudem hamując wzburzenie. - Ja wszystko wytłumaczę i mamusia zobaczy, że nic takiego nie zrobiłem. - Nie, nie tłumacz. Wiedz tylko, że ojciec czytał ten list. Wyjechał, bo nie chce cię widzieć na oczy. Do tego doszło, że... pójść tylko przed siebie i łeb rozbić o kamień. - Kiedy mamusia nie chce słuchać - przekrzykiwał ją gniewnie Tomaszek. - No, nie ukradli mi, ale ja nie sprzedałem tych rzeczy! Zastawiłem je. Zasta-wi-łem!! Agnieszka wtargnęła do pokoju. - Tomaszek! Co ty za wrzaski wyprawiasz! Jak śmiesz do matki tak... - Śmiem! - zaperzył się - bo mnie prześladujecie. Proszę - wydobył z kieszeni drobne kartki. - Tu jest kwit z lombardu na bekieszę. No, niech mamusia weźmie i przekona się. Pani Barbara odczytywała świstek drżący jej w ręku. - A walizka? A bielizna? Ubranie? - pytała zaskoczona. - Proszę. Kwit na walizkę. - Na pustą - sprawdzała pani Barbara, upokorzona tym, co czyni. - Gdzież bielizna? - Wszystko jest w mojej szafie u panny Marii, bo po prostu nie miałem w co zabrać - obwieścił z dąsem Tomaszek. - Bój się Boga. Dla jakiegoś bzdurstwa wyjechałeś tak lekko ubrany? - wyrwało się pani Barbarze. - Przecież mogłeś się strasznie zaziębić. - Ja? Zaziębić? Ja już z pięć dni tak chodzę. - Tomaszek zgorszył się jakby powątpiewając o wytrzymałości jego ciała podważano jedyny i ostateczny dogmat istnienia. - A na cóż tobie potrzeba było tyle pieniędzy? - Na co? - Tomaszek wyprostował się i odetchnął głęboko. - No, to wam powiem na co. Ja postanowiłem tego... przeprowadzić jedną wielką sprawę. Postanowiłem odebrać z powrotem Jarosty. No, co tak patrzycie? Ten majątek, co mamusia opowiadała, że należał kiedyś do naszej rodziny i rząd go skonfiskował. Pani Barbara przeżegnała się. - Ty się szaleju najadłeś, chłopcze - rzekła, tracąc grunt pod nogami. - Za twoją walizkę i bekieszę chcesz odebrać rządowi Jarosty? - Nie. Ale mam znajomego, który ma wielkie stosunki w Petersburgu. Obiecał mi zebrać informacje i tego... i na to musiałem dać mu pieniędzy. I już się dowiedziałem, że Jarosty należą do jednego generała i że można by tam dostać się na wieczną dzierżawę. Ale na to potrzeba pieniędzy. Więc kogo miałem prosić? Pannę Marię? Ona i tak jest biedna, i ciągle wszystkim pożycza. Albo tatusia, kiedy wiem, że wam ciężko? - tryumfował. - Teraz widzę, że choć już wiecie, to i tak nic na to nie dacie. A zobaczycie, że ja to przeprowadzę. Zwrócę się do pana Ceglarskiego. On mi pożyczy. Ten generał sprzedać nie może, ale wieczna dzierżawa - to prawie... - Ani mi się waż zwracać do Ceglarskiego! Wyrzeknę się ciebie. I co ci się ubrdało? Nonsens niewart gadania. Ten znajomy to oszust, który ciebie nabiera. - Idiotyzm - potwierdziła Agnieszka. - A nawet żeby taka rzecz była możliwa, to wiedz, że dziadkowie stracili Jarosty dla Polski i tylko Polska ma do nich prawo. My nie... Pani Barbara zatkała rękoma uszy: - Nie gadajcie już o tym, bo mi się zdaje, że jestem w domu wariatów. Zamiast bajdurzyć, powiedz mi lepiej, kto teraz wykupi twoje rzeczy? - Ja - zabrzmiała bohaterska odpowiedź. - Już mówiłem, że biorę to na siebie. I wcale nie kłamałem, tylko chciałem wam zrobić niespodziankę i dopiero jak będzie coś pewnego... z tymi Jarostami. - Ty wiesz, gdzie dadzą rodzicom wieczną dzierżawę? Na tamtym świecie - wybuchnęła pani Barbara. Zaś Agnieszka myślała: "ciągle wszystkim pożycza". Na ile on już musiał obciągnąć biedną pannę Marię! Nie istniał prawie, a tak się dawał we znaki. - Zajeżdża! Spóźnicie się na pociąg - wpadła Emilka, szczęśliwa, że może przerwać awanturę. Panią Barbarę opuścił wszelki zapał do przyjazdu Aneczki. Majaczyła dotychczas, że w czystej atmosferze rodzinnej wypięknieje wszystko, co było może błędem w nieszczęsnej włoskiej przygodzie. A tymczasem jakaż tu czysta atmosfera? Skąd w tych brudach domowych brać prawo i siłę, żeby móc być oparciem dla Aneczki? I broniąc się przed poczuciem własnej słabości i porażki pani Barbara zaczęła występkami Tomaszka, a nawet przelotnym dawnym grzechem Bogumiła obarczać Ankę. Widać cały ten ród Niechciców taki jakiś bez żadnego zastanowienia. Jeżeli żyją jak należy, to mimo woli, póki ich złe nie podkusi. Po co było zapraszać ową Ankę, może wcale tego niewarta! Ale raptem wyobraziła sobie stan duchowy jadącej Anki tak żałosnym, że się przemogła i obie z Agnieszką zaczęły się z pośpiechem wybierać w drogę. Przed wyruszeniem pani Barbara ostrzegła młodsze dzieci: - Tylko, pamiętajcie, żadnych pytań. Żebyście w ogóle nie zrobili Ance jakiejś przykrości. I, Emilka, ojcu, jak przyjdzie, dać podwieczorek. Bogumił zjawił się w dwie godziny potem i zadzwoniwszy na Julkę kazał jej odszukać Tomaszka. Przywiodła go z podwórza. Bogumił nie wdawał się w żadne uczuciowe rozmowy. Streściwszy, co mu było wiadome, rzekł lodowato: - Nic mnie już nie obchodzi, co zrobiłeś z rzeczami. Ale oświadczam - podniósł głos widząc, iż Tomaszek chce mówić - że ja ci nic kupować nie będę. Skończyło się. Dostaniesz mój stary kożuch pod palto, a poza tym, o ile nie zarobisz na koszule i portki, to będziesz chodził, jak stoisz. I jeśli przy końcu roku okaże się, że zamiast się uczyć hulałeś, to od wakacji pójdziesz do pierwszej lepszej roboty. Choćby do gnoju. - Dobrze, tatusiu. Ale ja te rzeczy... - Tomaszek skradał się i przyczajał badając, czym się to skończy. - Nic nie chcę wiedzieć. I tak skrywasz przed rodzicami swoje wybryki, więc odtąd i całą odpowiedzialność za nie będziesz ponosił sam. Za to wolno ci o nich milczeć, a ja nie będę pytał. Dosyć tych łgarstw. W naprężonych rysach Tomaszka dała się widzieć czujność odmiennego rodzaju. - Zdaje mi się, tatusiu, że jadą - rzekł nieśmiało. Zamilkli, a gdy znikły ostatnie ślady dźwięków rozmowy, Bogumił pochwycił również uchem coś, jakby nabrzmiewanie nocnej ciszy gęstniejącym turkotem. - Jadą - odezwała się z dalszych pokoi Emilka. Bogumił wyszedł do sieni. - Dlaczego tu jeszcze lampa nie zapalona? Julka? Zapalcie no tam która lampę w sieni! 13 Ocio stał pośrodku salonu Niechciców tak grubo i ciepło ubrany, że nie mógł się poruszać. Ręce w watowanych rękawkach i wełnianych łapawiczkach trzymał odstawione od siebie, a czapka zsunęła mu się na nos, tak że widać było tylko szerokie usta o krótkiej górnej wardze. Młodzież serbinowska, pochylając się i przysiadając, wypytywała go: - Jakżeś ty tu przyjechał? Skąd się wziąłeś? Wiesz, gdzie ty jesteś? W Serbinowie. No, powtórz. W Ser-bi-no-wie. - W-w Sehrlbinoje - szepnęły westchnąwszy usta dziecka. - Dajcież mu spokój! Przecież jego trzeba najpierw rozebrać! - wołała pani Barbara i ściągnęła małemu czapkę, spod której wysypały się w niezmiernej obfitości jasne włosy i spojrzały zadziwiająco ładne, niebieskie oczy. W sieni tymczasem brzmiał zanoszący się śmiech Anki, której Bogumił pomagał się rozdziewać. Niebawem weszła dorodna i promienna, istne uosobienie tryumfującej kobiecości. - Otuś, Otuś - schyliła się nad synem. - Sam się pomagaj rozebrać. Jak cię mama nauczyła? Wyciągnij rączkę, wyciągnij. A teraz drugą. - Sam - Ocio - sam - pogadywał chłopczyk, a oswobodzony wreszcie z szala, kamaszy, płaszczyka i serdaka pobiegł parę kroków przed siebie i podskoczył dwukrotnie w miejscu. - Hopsa sa do lasa! - wykrzyknął na to Bogumił. Dziecko wyciągnęło do niego ręce i wnet siedziało już na jego ramieniu. Z taką samą serdecznością Ocio rzucał się następnie w objęcia wszystkich nie wyłączając Julki. - Jaki śmiały do ludzi! - Będzie mu dobrze na świecie. - A co za oczy! Patrzcie na wyraz tych oczu. - I wyrośnie wysoki, bo nogi ma jak bocian - zachwycano się. Ocio był raczej nieładny, ale tak ujmujący, że wnet wszyscy mieli go pełne serca. Nosił już męskie ubranie, a w swym białym sweterku i granatowych majteczkach był arcyzabawną postacijką. - A mnie poznałeś, Ociu? - dopominał się Tomaszek. - Nie - oświadczył mały. - Ale ja ciebie luu-bię - objął go czule za nogi. - Dzieci go lubią - pomyślała pani Barbara. - Może to dobry znak? - My jechali po uodzie. Tu - uoda - była - pokazywał Ocio rączkami na podłodze. - Uoda! - oznajmił nagląco, wznosząc ku przypatrującym się swe śliczne oczy. - Co za woda? Może ty okrętem jechałeś do Serbinowa? - żartowała Agnieszka. - Ociu, przecież nie po wodzie jechaliśmy, tylko przez rzekę po moście - prostowała Aneczka. Ocio raptem spoważniał i zaczął się tak niepokojąco kręcić, że pani Barbara chwyciła go za rękę. - Ociu, czy ty czasem... Jego trzeba będzie, zdaje się, zaprowadzić do komóreczki. - Ja go wezmę. Ja tu przecież znam wszystkie kąty - zawstydziła się Anka. - Ale nie, proszę pani, on pójdzie ze mną - śpieszyła na pomoc Julka. - Chodź, maluśki. Nie boisz się iść ze mną? - Nie bois sie idziemno - powtórzył Ocio i z ufnością dał się wziąć Julce w obroty. - No, to my siadajmy do kolacji. Już od nie wiem kiedy podane. Anko! Chodźże! Bogumił, może Anka zmarzła, może się czego napije? - Mamusiu, gdzie Anka siada? - Tu, koło ojca. - Nie, nie. Anka koło mnie. Anka pomiędzy nami! - A co będzie jadł Ocio? Kazałam zrobić kaszki. Agnieszka, korzystając z zamieszania, wymknęła się na górę, żeby obejrzeć przywiezioną z komory celnej paczkę. W tekturowym pudełku znalazła pęk jemioły i gałązki ostrokrzewu z czerwonymi jagodami śród sztywnych, lśniących liści. Tą grudniową zielenią przystrajano Brukselę na Boże Narodzenie i przypomniała sobie, jak ubierali nią w zeszłym roku swoje dwa pokoiki. Spojrzawszy na dno pudełka, znalazła jeszcze barwną świąteczną kartkę, a na niej słowa "Przepraszam za wczorajszy list. Kocham, tęsknię, całuję. M." Przyciskała kolejno do ust każde z tych słów, gdy z dołu zaczęto wołać: - Agnisia! Gdzie Agnisia? Bo wszystko stygnie! Chwyciła sprężystą witkę jemioły i chciała zbiec z nią do jadalni. Ale ode drzwi zawróciła i porzuciła perlącą się gałązkę na stole. Wszak przy Ance mają nic nie wspominać o Marcinie. Zdmuchnęła lampę i, uderzywszy się po drodze o krzesło, zbiegła na dół. W jadalni rozlegał się głos Anki. Był niski i cokolwiek schrypnięty, ale w jego nieznacznej szorstkości dźwięczało coś przyjemnie ciepłego, niby - śród łagodnego trzasku i szelestu drew - pałanie ognia na kominku. - Co, Tatar zdechł? Prawda, prawda, przecież to tyle lat - wspominała. Chętnie mówiono o przeszłości, bo w teraźniejszości wszystko zdawało się drażliwym. Bogumił i Barbara nie śmieli nawet zapytać o Hipolitostwa Niechciców. Ale na szczęście znalazły się tematy aktualne, których nikt nie miał powodu się obawiać. Anka widziała wzloty aeroplanów na Polu Mokotowskim. Wypytywano ją o to, lecz Tomaszek przerwał, gdyż on także widział aeroplany i starał się zaćmić Ankę opisem własnych wrażeń. Agnieszka widziała w Brukseli stokroć wspanialsze wzloty, ale milczała, nie chcąc się popisywać tym, czym się chwalił Tomaszek. - Do jakich to nadzwyczajnych rzeczy ludzkość teraz dochodzi - unosiła się pani Barbara. - Tylko że zaraz kierują to na złe. Słyszałam, że Włosi już na nieszczęśliwych Turków bomby z aeroplanów rzucają. Jeżeli dalej tak pójdzie, to strach pomyśleć, jak będzie wyglądała przyszła wojna. Gdzie się kto schroni, jak taki diabeł raptem z bombą nadleci. Już nie wojsko, ale zwyczajna ludność będzie padać jak muchy. - Nie mówcie o tym! - błagała zatykając uszy Emilka. Tedy Anka wróciła do spraw miejscowych. - A stryjek - pytała - nie ma teraz nikogo przy gospodarstwie? Ten pan Katelba, co był tu kiedyś, odszedł? - Dawno - śpieszono z nowinami. - Ożenił się z panną Celiną, tą, co tu była po tobie, ale ona biedaczka umarła. A teraz ożenił się po raz drugi. - Katelba wielki pan - śmiał się Niechcic. - Złapał bogatą wdowę z folwarkiem. A ja mam niejakiego Olczaka. Dobry chłop, ale i jego stracę, bo się także ma żenić. Bierze dziewczynę ze Starego Serbinowa i wieczorami to już tam tylko przesiaduje. Odbił ją sołtysiakowi. Wtem zapadło milczenie, przecież wszelkie ożenki miały być wyłączone z rozmowy! Anka jednak nie spostrzegła zmieszania domowników i zaczęła sama wypytywać Agnieszkę o jej męża. - Musisz mi pokazać jego fotografię - domagała się. - Widać, że jesteś szczęśliwa, bo tak ogromnie wyładniałaś. A Emileczka nie wybiera się za mąż? Z salonu dobiegło pluskanie, to Julka myła i kąpała Wojtusia w drewnianej wanience. - Otuś będzie śliczny, czyściutki - przemawiała do niego, a dziecko powtarzało rozradowane: - Ocio ciśkuśti... - Chodźmy do Ocia - padło natychmiast hasło. - Spanie wam urządziłam w salonie - objaśniała pani Barbara - bo tu najwięcej powietrza i jakby czego było potrzeba, to wszystko jest pod ręką. Nie wiem tylko, czy jutro choinka nie będzie wam przeszkadzać. - Nie, skądże! Będziemy spać jak w gaju. Spałam tu już kiedyś z choinką. Przypomną mi się stare czasy. Pani Barbara widząc, że zaczynają się harce z owiniętym w prześcieradło Wojtusiem na rękach, zatroskała się. - Bójcie się Boga, zaziębicie to dziecko! Kładźcie je prędzej pod kołdrę. Odnajdywała w sobie wszystkie matczyne niepokoje z dawnych lat. - Czy on się aby nie przejadł? Może to źle, że się go tak zaraz po kolacji kąpało? Bo nie wiem, dlaczego oczy mu się tak błyszczą. - Oci - maś - dwa - pokazywał, błądząc paluszkiem po swej twarzy, senny Wojtuś. - Nic mu nie będzie - upewniała Aneczka. - On zuch! - Taka sama spokojna i pogodnego umysłu, jak była zawsze - stwierdziła potem pani Barbara w rozmowie z Bogumiłem. Sama natomiast czuła się czymś niejasno strwożona i, choć dom pogrążył się niebawem w ciemności i ciszy, długo nie mogła zasnąć. Coś jej dokuczało w prawym boku - ni to ból, ni to ucisk czy niedogodność. Kładła się tak i owak, ale przykre poczucie jakby nadmiernego istnienia prawego boku dawało się ciągle we znaki. Nagle zastygła, gdyż Ocio w salonie zakaszlał. I widać zbudził się, bo po chwili usłyszała, - że się odzywa. Drzwi do salonu były otwarte i słowa dziecka rozległy się wyraźnie. - Mama, mama. - Co, synusiu? - ocknęła się natychmiast Aneczka. - Ja nie boje - sie - śpać. A ty? Mama? - pytało dziecko lękliwie. - Ja też nie, syneczku. Śpij, śpij - uspokajała Anka, nie ruszając się ku zdziwieniu pani Barbary z pościeli. Po niejakim czasie chłopiec znowu zagwarzył: - Mama. Mama. - No? - Ty sie - nie - bój. Spaj. - Spaj - uspokajał. Pani Barbara nastawiła uszu, lecz z salonu słychać już było tylko ciepłe oddechy snu. - Dlaczego to dziecko - myślała - tak się budzi po nocy? Czy ono będzie się chować? Takie jakieś nad wiek mądre i takie ma oczy miłosierne. Raptem zlękła się, że jeśli Ocio sypia niespokojnie, to gotów zlecieć z kanapy. Zabudowała ją własnoręcznie ciężkimi fotelami, ale nuż się który odsunął? Wybita ze snu przypomniała sobie z przykrością, że jadąc na kolej odebrała od Józefata list Holszańskich, którzy się sami zaprosili na drugie święto, a teraz donosili, że nie przyjadą. Rejent cierpiał jakoby na bronchit. - Rejent - irytowała się. - On ma zawsze jak nie coś w kiszkach, to bronchit. Ręczę, że Holszańska tylko zegnała na niego. Musiała się dowiedzieć o Ance. To Józefacisko poczciwe, ale plotuch jak baba. No, może lepiej, niżby się mieli potem kwasić. Pal ich sześć. Cudze dzieci bez ojców to się zbiera po żłobkach, bo to przysparza zasługi. Co mnie ten bok tak przeszkadza? Po chwili zdjęły ją wątpliwości. Bo cóż, Anka zyska w Serbinowie poczucie, że nie jest znów taka ostatecznie napiętnowana, ale potem odjedzie, a oni zostaną i będą może cierpieli przykrości, docinki od głupich ludzi. Ocio znowu zakaszlał, pani Barbara drgnęła, gotowa skoczyć z łóżka. - Ale ona, swoją drogą, nie przejmuje się dzieckiem - stwierdziła zdenerwowana. - Musiało się w drodze zaziębić. Chyba wstanę i zajrzę do niego. Nim to jednak zrobiła, wydało jej się, że jest w ogrodzie i że na drzewach ruszają się liście takie, jakby wszystkie drzewa Serbinowa stały się naraz klonami. Nie wiadomo, dlaczego było w tym coś bardziej przerażającego niż w najsroższej z katastrof żywiołowych. Groza położenia dosięgła szczytu, gdy pani Barbara ujrzała przed sobą szereg ludzi pousadzanych na kanapie bezwładnie, tak jak dzieci sadzają lalki. Pod wpływem piekielnego strachu zaczęła te postacie niby mordować. Kłuła je długim prętem, a za każdym razem, gdy wzniosła rękę, czuła w samej sobie rozdzierający ból. Nagle jednym z zabijanych okazał się Józef Toliboski. Nieludzki jęk zaczął się wydzierać z piersi pani Barbary. Słyszała go z daleka jak przez mgłę i usiłowała dobyć ten głos nie stamtąd, skąd go słyszała, tylko z własnego gardła. Wreszcie uczuła go w sobie i zbudziła się, a choć już świadoma, że to był sen, jeszcze chwilę krzyczała, w poczuciu, że ciągle dalej dzieje się coś, co wymaga ratunku. Otworzywszy oczy ujrzała nad sobą płomyk świecy i twarz Anki, a jednocześnie miała wrażenie, że ktoś wraża jej w bok płonącą żagiew. - To boli - jęknęła. - Weźcie ten ogień - zdawało jej się, że idzie tu o świecę. - Co się zrobiło? Mamusia?! - zrywała się ze snu Emilka. Niebawem zbudzili się wszyscy prócz Ocia. Wszczął się rozruch, pani Barbara dostała ataku, prawdopodobnie wątrobianego. - Okład! Gorący okład! - spostrzegła się pierwsza Aneczka i skoczyła do kuchni budzić Julkę, by rozpaliła ogień. Agnieszka śniła tymczasem, że idzie w Brukseli ulicą wiodącą do Pałacu Sprawiedliwości i spotyka, jakoby po wielu latach rozłąki, Tomaszka. - Jesteś na koniec! - woła do niego. - Mamusia tak czeka na ciebie. I w tejże chwili znajduje się z nim w cukierni Kleszcza w Kalińcu. Piją czekoladę, ale Tomaszek raptem wstaje, mówi: - Ja zaraz wrócę - i wychodzi. Agnieszka czeka śród mnóstwa ludzi i męczy się, gdyż Tomaszek zabrał jej portmonetkę i nie ma czym zapłacić. Brnie tedy bezludnym wertepem zapadając w śnieg po kolana, szuka Tomaszka i znajduje go w końcu, owiniętego w szal, serdak i płaszczyk dziecinny, idącego w czapce spadającej na oczy. I znów piją w cukierni czekoladę, i Tomaszek znów raptem znika jak cień. Szuka go tedy w szatni brukselskiego uniwersytetu, a tam pomiędzy paltami ktoś go bije czy dusi. Rzuca się na niego mnóstwo ludzi z pazurami jak szpony. Agnieszka zaczyna krzyczeć: - Ja mam pieniądze! Ja zapłacę! Zapłacę wszystkie długi! Nie bijcie go, nie bijcie! - Lecz owi ludzie kotłują się, charczą i stukają czymś, zdaje się, że głową Tomaszka, o ścianę. Raptem nastaje cisza. Przez wielkie drzwi cukierni wychodzą spokojnie goście. Agnieszka pyta chwytając ich za ręce: - Gdzie on jest? Coście wy mu zrobili? - Już nie żyje, nie żyje - odpowiadają wesoło. Agnieszka widzi na śniegu trumnę i zagląda w nią z płaczem. Na dnie trumny leży garść zmiętej słomy, to wszystko, co zostało z Tomaszka. Zbudziła się z bezbrzeżną żałością w sercu i łzami na policzkach. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że zbudziło ją nie samo napięcie sennych przeżyć, ale coś, co się działo na dole. Zerwała się i, drżąc z zimna, wyjrzała na schody. Świecą i chodzą po sieni. Może to Wojtuś zachorował? Ubrała się z pośpiechem i zbiegła na dół, a wkrótce potem grzały z Anką w kuchni otręby na okład dla pani Barbary. - To lepsze od ręcznika z gorącą wodą - utrzymywała Anka - bo dłużej trzyma. Szczepanowa łupała, modląc się, drewienka, zaś Julka dorzucała je do dziarsko warczącego pod blachą ognia. Na dworze za drzwiami słychać było mętne poszczekiwania psów i głos Bogumiła, który wołał: "Stróż! - Stróóż!!" Nim jednak zebrano się, by posłać po doktora, bóle przycichły. Atak mijał i pani Barbara zaczęła nawet rozmawiać. - No i czegoście się tak pozlękali? A najwięcej Emilka. Nie bądźże taka przeczulona, moja córeczko. Choćbym nawet i umarła, no to co? Wielkie rzeczy. Przecież i tak w końcu umrę przed wami. Nie płaczże, bo mi się serce kraje. Bogumił dziękował Ance. - Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Ty jedna zachowałaś przytomność i wiedziałaś, co robić. - Ale ja się pierwszy obudziłem - nastawał Tomaszek - tylko nie wstawałem, bo myślałem, że to Emilka. Ona często gada i krzyczy przez sen. - Mój Boże, co to znaczy, że ona taka nerwowa - zmartwiła się pani Barbara. - Bo zanadto sobą zajęta - zdecydował Bogumił, a Emilka przyłożyła ponownie chusteczkę do oczu. - Nie dokuczajże dziecku - zgromiła męża pani Barbara. - Ona i tak nie czuje się szczęśliwa. - Ja dokuczam? Ja bym jej nieba przychylił. - I ojciec zaczął całować Emilkę. - Ale patrz, córuniu, bierz przykład z Anki, jak ona głowy nie traci - mówił, wprost zakochany w Ance. - Ładnie przyjmujemy gości - wpadła w rozpacz pani Barbara. - Biedna Anka przyjechała wypocząć, a my nie dajemy jej spać. I w ogóle, kładźcie się wszyscy, moi złoci. Jutro Wilia, roboty jeszcze po uszy, a jak mały się zbudzi, to Anka gotowa całą noc oka nie zmrużyć. Bogumił i Tomaszek zasnęli, jak tylko znaleźli się w pościeli, Emilka układała się rozżalona, że zamiast współczucia słyszy tylko wymówki, nawet dla Tomaszka wszyscy są lepsi niż dla niej. Agnieszka poszła do kuchni, żeby zarządzić pogotowie na wypadek powtórzenia się bólów. Anka mimo protestów pani Barbary została jeszcze przy niej. - I tak bym nie usnęła, póki się nie upewnię, że boleści nie wrócą - oświadczyła. - Idź już, idź już - mówiła pani Barbara, lecz słabo, gdyż czuła się nieswojo, a obecność Anki dodawała jej poczucia bezpieczeństwa. I nawet, żeby tym pewniej zatrzymać Ankę przy sobie, zaczęła się, ująwszy ją za rękę, po cichu zwierzać. - Ja doskonale wiem - szepnęła - z czego mi się znów ta wątroba odezwała. Zmartwiłam się strasznie Tomaszkiem. Ty nie masz pojęcia, co my z tym chłopcem cierpimy. I dziwiąc się samej sobie, gdyż zawsze taiła ten ból przed światem, opowiedziała pokrótce o jego wybrykach i braku charakteru. - Stryjenko - łagodziła współczująco Aneczka. - Młodzi ludzie w tym wieku rzadko bywają jak się należy. - No nie, twój Ocio będzie jak się należy. - Czy ja wiem - spłoszyła się Aneczka - przecież to nigdy nie wiadomo, co wyrośnie z takiego malca. - Nie, to widać od razu. Tomaszek już jako małe dziecko był niemożliwy. Mamy go jedynaka i Bóg nas tak nim ukarał za jakieś grzechy. Tyś szczęśliwa. Urodziłaś twojego synka pod dobrą gwiazdą - i pani Barbara chrząknęła, wylękniona, czy Anka nie weźmie tych słów za drwiny. Lecz Ankę co innego zastanowiło. - Czyż Bóg mógłby karać kogoś winami drugich? - obruszyła się. - O ile zrobimy, co możemy, to już każdy odpowiada sam za swoje postępki. - Ja nie wiem, czy zrobiłam, co mogłam. Nie umiałam go chować. Ale i w szkołach też widać z nim nie potrafią - skarżyła się pani Barbara. - Kiedy z nim nie jest może tak źle. Jest ładny, zdolny, pełny fantazji. I widzę, że serce ma dobre - pocieszała Aneczka przezwyciężając senność. Pani Barbara westchnęła. Zbyt często zdarzało jej się od obcych, niewtajemniczonych słyszeć obronę albo pochwałę Tomaszka. Snadź oglądany z daleka był zajmującym widowiskiem. - Łatwo tak mówić - rzekła z goryczą - każdemu, kto nie musi z nim żyć. W Ance wyczerpało się już wszystko, co mogła powiedzieć w tej sprawie. Pozostawało wspomnieć o zasłyszanych wypadkach nawrócenia się podobnych młodzieńców na dobrą drogę. Szukała myślą odpowiednich przykładów głaszcząc panią Barbarę po ręku, aby tymczasem pomóc choć w taki sposób. - I żeby chociaż w ogóle działo się coś dobrego na świecie - podjęła jeszcze pani Barbara. - Ale zewsząd same złe wiadomości. Co ta Duma na przykład w Petersburgu wyprawia. I samorząd nam zaprzepaszczą i Chełmszczyznę oderwą. Ja od razu mówiłam, że te wszystkie wolnościowe ukazy to diabła warte. Nie wiem, co ci nasi posłowie tam robią. Niby to bronią, papier zamazują cyframi, a Moskal tylko się w kułak z tego śmieje. Powinni by wyjść z Dumy i krzyczeć na cały świat... Zamilkła i fuknąwszy niechętnie ku pełnym troski myślom popadła w zadumę. Anka widząc, że chora zasypia, wycofała się po cichu do salonu, gdzie spotkała wracającą z kuchni Agnieszkę. Objęły się i skłonne do wesołości, jak bywa po przebyciu niebezpieczeństwa, chichotały przez chwilę z niczego. Rankiem pani Barbara czuła się nieco słaba, lecz wstała narzekając tylko, że ma bok popieczony. Agnieszka zeszedłszy na śniadanie zastała ją już w kożuszku, wybraną do gospodarstwa. Przy stole, na zniesionym ze strychu dawnym foteliku Tomaszka siedział Ocio i wodził czarującymi oczyma za rozstawiającą filiżanki wesołą, drobną Julką. - Jak to - niepokoiła się pani Barbara - to on jeszcze nie jadł? Biega już od godziny! Przecie jemu trzeba co duch dawać śniadanie. - Dawać - jemu - dawać - dawać - naglił Ocio podskakując na foteliku. - Nie ma - widać - buli - zasmucił się, gdy matka, nadrobiwszy mu bułki do mleka, zamieszała łyżeczką. Wpatrzony z naprężeniem w zawartość filiżanki, ogłosił niebawem: - Jest - widać - buli! - I spoglądając po wszystkich tryumfalnie uspokajał z radością. - Jest - widać - buli. Po śniadaniu wniesiono do salonu choinkę i młodzież zaczęła ją przystrajać. Widok wielkiego, ciemnego drzewka najpierw przestraszył trochę Wojtusia, a potem przyprawił go o istne szaleństwo radości. - O-inta - o-inta - powtarzał z lubością i zwijał się gorliwie, podając świecidełka do zawieszania. - Ociu! Teraz orzechy - wołano. - Z tej tacy bierz. Z tej tacy. Pokaż mu, Emilka! - Teas - oziechy - bieś - powtarzał tuptając w pocie czoła tam i na powrót. - Aż się trzęsie, żeby pomagać - podziwiała pani Barbara. Kiedy choinka była już ubrana i świeczki założone, wyruszono z Ociem na spacer. Pogoda była mglista i mroźna, ogród wynurzał się z mlecznych tumanów cały w kędzierzawej siwiźnie szronu. Otuś, trzymany za ręce przez Agnieszkę i Tomaszka, dreptał i podskakiwał, a niekiedy, zadarłszy głowę, gwarzył: - Suonce - tam suonce - śjeci. - Gdzie słońce? Gdzie widzisz słońce? - zaśmiewano się, gdyż niebo było szare. Ale kiedy w wilię Nowego Roku Anka zaczęła zbierać się do odjazdu, każdy czuł na swój sposób, że w czasie jej pobytu słońce istotnie świeciło nad Serbinowem nawet w pochmurne dnie. I mowy nie było o tym, aby ktoś miał ją pokrzepiać na duchu, przeciwnie, ona to raczej okazywała Niechcicom współczucie, dodawała im otuchy i nadziei, chociażby w sprawie Tomaszka. Panią Barbarę korciło jednak, że Anka ma wyjechać nie dowiedziawszy się nawet, co oni myślą o jej wyjątkowym położeniu. Wszak wyrażała była w swoim liście pewne obawy, a teraz oto zdaje się prawie nie dostrzegać, że okazano jej tyle wyrozumienia, kiedy przecie właśni rodzice... Ale pani Barbarze nie starczyło odwagi, żeby wprost przystąpić do rzeczy. Zapytała tedy oględnie: - A jakże ty, Aneczko, myślisz sobie dalej życie urządzić? Lżej by ci może było, jakbyś zamieszkała z rodzicami... - Pewno tak zrobię - poczerwieniała Anka. - Rodzice przysłali mi w tym roku życzenia świąteczne i zabawki dla Ocia. A kiedy go poznają... Przecież jego niepodobna nie kochać. Ja wiem, że oni tęsknią do nas, tylko tak... myślą, że nie wypada się pogodzić. Czas to zmieni. - A co do mnie - zgadła pytające spojrzenie pani Barbary - to... Henryk... ojciec Wojtusia, chce się ze mną ożenić. Przed rokiem wyjechał do węglowego zagłębia, gdzie mu się trafiły dobre zarobki. Chce mieć środki na rozwód, bo on jest... - poczerwieniała jeszcze bardziej - żonaty. Ale ja go do rozwodu nie namawiam. Jego żona jest od niego znacznie starsza i bardzo do niego przywiązana. Po cóż miałaby na starość zostać sama i nieszczęśliwa? I tak dosyć się przez nas wycierpiała. Był czas, że nie miałam siły nad tym się zastanawiać, ale teraz... Ja mam w każdym razie Otusia. I przy tym - dodała - ...Henryk myśli, że mógłby, ale ja wiem, że jemu trudno byłoby bez niej się obejść. To była kiedyś wielka miłość i na pewno, jak on wróci i zobaczy to swoje ognisko domowe, gdzie wszystko jest z myślą o nim, dla niego... Więc w najlepszym razie byłaby ciągła rozterka. Ta kobieta nie należy do tych, co łatwo ustępują, a ja znów nie lubię wchodzić w drogę... - No, ale trzeba przecież pomyśleć i o sobie - bąknęła pani Barbara zaskoczona. Więc ten człowiek nie porzucił Anki, chce się z nią ożenić, a ona się namyśla?... Więc nie współczucia jest godna, tylko czego? Podziwu? Oburzenia? Dawniej powiedziano by: rozpustna. Lecz od niej wiało taką czystością serca! - O sobie? Nie, dlaczego? - zadziwiła się Anka i nagle pośpieszyła zapewnić: - Kiedy ja właśnie o sobie myślę najwięcej. Bo czy ja wiem, czy ja byłabym dobrą żoną? Już tak dawno żyję samodzielnie, pracuję. Nie wszędzie, co prawda, przyjmą do pracy, jak wiedzą... Ale jakoś dotychczas... Więc może pójdzie i dalej. Poglądy się przecież zmieniają. Mam też już swoje trzydzieści kilka lat, swoje przyzwyczajenia, upodobania, on znów swoje, zupełnie inne. Zgody wystarczyło na chwilę szczęścia, ale czy wystarczyłoby na całe życie? - A dziecko? Chłopiec jak urośnie, zrozumie, to może mieć żal do ciebie. Brwi Anki zbiegły się kłopotliwie. - Spróbuję go tak wychować, żeby nie miał - westchnęła. - Zresztą pod tym względem los był na mnie łaskawy. Żona Henryka ma już przeszło pięćdziesiąt lat i są bezdzietni. Dało się przeprowadzić całkiem legalnie, że Henryk Otusia usynowił. Dziecko nosi jego nazwisko - Grodzicki. A jak Henryk wróci, to tego nikt mu nie może zabronić, żeby syna widywał. Czegóż więcej wymagać? Nie każdej w moim położeniu tak się dobrze złożyło - uśmiechnęła się nieco żałośnie. Tak więc oto całkiem po prostu Anka udzieliła wyjaśnień, które jednak pani Barbarze długo nie dawały spokoju. Nie jestże to dziwne, że gdy jeden upada pod brzemieniem normalnych losów, drugiemu tak nienormalne zdają się chlebem powszednim? A nuż Anka coś jednak udaje przez dumę? Bo czyż mając dość odwagi, by wbrew światu podjąć samotne życie z nieślubnym dzieckiem, bałaby się takiej rzeczy, jak niezgodność usposobień w małżeństwie? Z człowiekiem, którego kocha? Gdy inni nawet bez miłości znoszą tę niezgodność usposobień? I w końcu doprowadzają do jakiej takiej harmonii. Nie dociekała, czym jest owa harmonia. W danej chwili była ona czymś, co ją podniosło nieco we własnych oczach wobec Anki. A tego pragnęła, bo do czego to podobne, żeby w obliczu takiego nieładu i bądź co bądź szaleństwa czuć się samej osobą żyjącą raczej w nieładzie, słabą, żądną pomocy i zbłąkaną. Pewne wątpliwości miała również Agnieszka, gdy ostatniego dnia doszło i z nią do zwierzeń. - Może powinnam dążyć do połączenia się z tym człowiekiem - powiedziała kończąc je Anka. - I nie dążę. Czuję, że nie mamy sobie już nic do powiedzenia i że powtarzalibyśmy po ślubie tylko z urzędu to, w czym nie ma już duszy. Właściwie cóż, trudno, przestaliśmy się kochać, chociaż mamy dla siebie dużo szacunku i przyjaźni. - Nie, słuchaj - podjęła nieśmiało Agnieszka - a może jednak ty go kochasz, tylko wmawiasz w siebie - bo się boisz... że on się jednak cofnie - chciała powiedzieć, lecz zmieniła tę myśl na słowa: bo się boisz zawodu. Mnie się zdaje, że ludzie są więcej zdolni do stałości uczuć, niż myślą... - Tak - zgodziła się niepewnie Aneczka. - Są ludzie, z którymi stosunek nigdy się nie wyczerpuje. Myślę, że ty to znalazłaś w małżeństwie. Ja nie znalazłam tego w Henryku ani on, widać, we mnie... I nie widzę powodu, żeby z tego robić zaraz dramat. Na tym zwierzenia się urwały. Agnieszka przypomniała sobie, że już z kimś rozmawiała o mnożeniu zbędnych dramatów przy niedostrzeganiu jedynego prawdziwego... Z kim to, aha, z Ceglarskim. Czyżby Anka miała też taki pogląd na rzeczy? Prostota, z jaką traktowała swe macierzyństwo, była tak daleko idąca, że Agnieszce nasuwało się podejrzenie, czy nie kryje się w tym zupełny brak wyobraźni, zdolności do bardziej złożonych przeżyć wewnętrznych. Może Ance nigdy w ogóle nie stanęły przed oczami - bądź społeczna doniosłość, bądź groza tego, co się z nią stało? Mogła należeć do szczęśliwych, którym nigdy nie zdaje się po nocy, że jakiś krzyk rozedrze zaraz ciemność bytu, wszystko zadrży i na nic nie będzie ratunku. Lub może posiadała dosyć siły, by zataić z godnością rozpacz porażki? W miarę myślenia o tym i biorąc na uwagę wrażliwość, z jaką Anka jeszcze i dawniej potrafiła odczuwać każde zdarzenie życia, Agnieszka zaczynała przypuszczać, że jednak nie było w niej ani oschłości, ani dumy zawziętej. Chyba więc istotnie jakaś najważniejsza sprawa duchowa została przez Ankę tak rozpoznana i rozstrzygnięta, że wszystko stawało się w świetle jej wyższej wiedzy duchowej drobiazgiem lub, ozłocone jej blaskiem, zdawało się inaczej ważne, inaczej wartościowe, niż to bywa potocznie. Jej szaleństwo nie było ani krokiem rewolucyjnym, ani upadkiem. Było tylko wyrazem jej zgodnego brzmienia z istotą bytu, za której głosem szła, nie śpiesząc się i nie ociągając, gotowa uczynić zarówno rzecz w oczach świata karkołomną, jak pogodzić się z najpowszechniejszymi zwyczajami, jeśli to nie przeszkadzało jej być sobą w szlachetnym i uprawnionym znaczeniu tych słów. "I gdyby nie to, że poezja zatrzymuje się bezsilnie przed opiewaniem życia samorzutnie i mimo woli harmonijnego, Anka byłaby godna poematu" - pisała Agnieszka do Marcina już po wyjeździe córki Hipolitostwa Niechciców i jej synka, Otusia Grodzickiego. 14 Trzech Króli wypadało tego roku w sobotę, a nazajutrz w niedzielę odbył się ślub Stefana Olczaka z Wiktą Kolańszczanką, jedyną córką "małego" Tomasza Kolańskiego, wnuczką Kolanichy znachorki i starego Kolana, co miał medal jeszcze za wojnę turecką. Fortuna Kolańskich liczyła się na Starym Serbinowie druga po sołtysach. Ale że Kolańskim starsze dzieci wymarły na krosty, Wikta była pierwszą dziedziczką we wsi. Bo u sołtysów, przy czworgu potomstwa, niepodobna, by się mogło obyć bez działów. Wszelako i przy działach na Wojtka Witczaka spadłyby ładne morgi, toteż każdy się dziwił, że Kolańscy nie jemu dają córkę, a człekowi ze świata, jeno tyle mającemu własnego, co w gębie i na grzbiecie. Jednak za dużo gadania z tej przyczyny nie było, bo wnet jęto się zmawiać ku weselu, a po drugie - ludzie może byli i radzi, że nikt ze wsi nie musiał drugiemu tej panny młodej zazdrościć. Sołtysiak bowiem rzecz jest inna, skoro jednak odmówiła sołtysiakowi, woleli ją widzieć za obcym spoza granic. Zwłaszcza że Olczakowi nikt nie przyganiał, owszem, nawet lubiany był na Starym Serbinowie, przeciwnie niż ów Katelba, którego nie wiadomo dlaczego "dziedzicką durą" onego czasu przezywano. Kolańscy jednak długo rozmyślali, czy przystać na to małżeństwo. Mieli z sołtysami dość wspólnych spraw sąsiedzkich i gromadzkich, radzi byli swoje domy stułą w kościele związać. Kiedy jednak serce Wiktusi skłoniło się ku panu Olczakowi, jakże się mieli przeciwić? Wprawdzie byli oni panami na swoim, od wieków oczynszowanymi, nie służyli nikomu oprócz Boga, gdyż mały Tomasz był długie lata w parafii za kościelnego, ale to im powiadał jeden rozum, ku przeszłości zwrócony; zaś gdy drugim ku przyszłości spojrzeli, inne rzeczy stawały się im przytomne. Będąc z dawna majętnymi, nie rządzili się, jak to bywa, chciwością ani sknerstwem, żywili chęci, by wyjść ze spraw gruntu i pieniędzy ku czemuś "cienciejszemu", jak to między sobą mawiali. Nie brakło im pojęcia, że są rzeczy niby ciału na nic przydatne, a przecie od grosza i majątku, zwłaszcza gdy się już dostatek posiadło, ważniejsze. Tych rzeczy pragnęli, o ile nie dla siebie, to dla dziecka, i te upatrywali w Olczaku. Tacy też głupi nie byli, aby nie widzieć, że służba u Niechcica nie jest służbą jak inne, gdyż to jest, jakby się było w szkole dobrego rządu. Z tym olejem we łbie, z tą nauką, co ją u Olczaka snadnie zauważyli, z tym wzięciem się do roli przyjść na trzydzieści morgów to i dla majątku nie było stratą, lecz zyskiem. I choć Olczak nie wiódł się z gospodarzy, niech gadają co chcą, panem był już, nie chłopem, nikt mu na całą okolicę ni ty, ni wy nie powie, z panami do stołu siada, o polityce, o książkach z nimi radzi, jak to nieraz Wiktusi opowiadał. Wikta uchowała im się piękna i cnotliwa, bez tej chybkości do byle kawalera, którą brzydsze chłopców ku sobie nęcą. Nosiła się z godnością, nie aby krew miała chłodną, lecz że mogła sobie cierpliwie czekać. Na nią pracował czas i, jak to młoda mniemała, że ma przed sobą całe wieki, aż póki nie zeszła się z Olczakiem. Kiedyś, jak tu nastał, a ona była smarkatą gęsiarką, śmiała się ujrzawszy go gdzie w polu i za drugimi dzieuszkami wołała ku niemu: - patelasty! - gdyż miał okrągłą gębę. Lecz teraz tej pyzatości twarzy nie było śladu, z pana Olczaka zrobił się galanty mężczyzna o pociągłych licach, o wejrzeniu ciemnym i słodkim jako miód, w obejściu grzeczny i pański, a mową potrafiący i zabawić, i uszanować kobietę. Wikta miała z natury delikatne pomyślenie, chętna była do książek, a jak trafiła na taką, gdzie się ładnie składało do wiersza, topniała nad nią z uciechy. Miałże jej się nie spodobać więcej od innych ten, o kim wiedziała, że jej nie wzbroni czytać ani też w tym przeszkodzi, jeszcze pomoże. Wszak ich przyjacielstwo zaczęło się od tego, że jej książki ze dworu przynosił. Zaś Olczak ani wiedział, czyli majętność Wikty nie ciągnie go też trochę. Tak się w dziewczynie pokochał, że zdawała mu się warta wzięcia i w jednej koszulinie. Gdy jednak starzy objawili chęć zdania mu zaraz gospodarki, przystał na to nie bez radości, że z nic nie mającego wywyższony zostanie na posiadacza. Co prawda, zadawał sobie i pytanie, czy nie traci czego przy onym wywyższeniu. Wszak obcował dość czasu z ludźmi ukształconymi, wyznawał też pewną ideę, mianowicie socjalistyczną. Z nauk podczerpniętych w młodości nie zostało w nim wiele, dość jednak, aby czuł potrzebę tłumaczyć się przed tą resztą niby przed trybunałem. Tedy mówił sobie, jak bywa w takich wypadkach, że drudzy tylko językiem o ideałach mielą, gdy on rzeczy bierze praktycznie, osiada pomiędzy ciemnym chłopstwem, aby krzewić kulturę i postęp, i oświatę, może też myśl niejaką zaszczepić o tym zgniłym ustroju świata, który trzeba zastąpić innym, lepszym. I wyrastał w swoich oczach na wielkiego działacza ani myśląc, czy chciałoby mu się nim zostać bez Kolańszczynych trzydziestu morgów. A młodzi co mędrsi parobcy, owszem, budowali na nim rozmaite nadzieje. Wchodził do wsi nie byle kim, lecz obytym, piśmiennym człowiekiem. Przemyśliwano tu cokolwiek o założeniu straży pożarnej, kółka rolniczego i kasy. Nowy proboszcz i o szkołę na miejscu gwałt podnosił, tylko nie miał się kto tym zająć. Olczak więc mógł się tu przydać. Że zaś był żwawy i dobrej woli, więc nadzieje, które w nim pokładali, mogły nie okazać się płonne. Tak tedy przyszło do wesela i było huczne, sproszono całą wieś, a - co najważniejsze - nie brakło i sołtysów, gdyż nie byli to ludzie chowający obrazę, przeciwnie, lubili pokazać wspaniałość serca. Młody Witczak dał się nawet uprosić na młodziana przy swej niedoszłej narzeczonej. Panu młodemu patronowali Niechcicowie. Dali ojcowskie błogosławieństwo, byli oboje w kościele, a ich młodzież hulała i bawiła się u Kolańskich prawie do rana. Pani Barbara mówiła jednak w domu: - Nie znoszę ja tych wesel, zawsze czymś złym się kończą - i drżała, czy Tomaszek się nie upije. Upił się oczywiście, cóż innego mogło się po nim pokazać. Ku rozpaczy Agnieszki i Emilki przywleczono go nad ranem do domu nieprzytomnego. - Już nie mówię, że nam wstyd przynosisz - rzekła mu pani Barbara, gdy się ocknął - ale jak się tych ludzi nie wstydzisz? Nic dziwnego, że chłopi potem dwór mają za nic, jak widzą takich... - Nie wiem, czego mamusia znowu ode mnie chce - wzruszył ramionami Tomaszek. - Wszyscy piją, jak jest wesele. I oni mnie wcale nie mają za nic. Oni mnie więcej lubią niż was wszystkich. Tomaszek sam nie wiedział, co mówi. Gdyby wiedział, rzekłby: - To ja ich mam za nic i właśnie dlatego się nie wstydzę. Przestawał on w samej rzeczy dużo z serbinowskimi chłopami, rzec można, iż się wśród nich na przekór woli pani Barbary wychował. I wszystko zdawało się świadczyć o tym, że w ogóle najlepiej czuł się w towarzystwie prostaków. A jednak i pani Barbara, i Agnieszka stwierdzały zgodnie, że nie ma w nim ani miłości, ani zrozumienia dla losu czy pracy tych ludzi. Szedł do nich, ponieważ były to dla niego istoty o tyle na podobieństwo ludzi rzeczywiste, że sprawiało mu satysfakcję, kiedy im byle czym imponował, i o tyle nieobowiązujące, że się wśród nich nie musiał krępować. Agnieszka, zgnębiona Tomaszkiem, zarzekała się, że nie pójdzie już do Kolańskich na poprawiny. Lecz Emilka chciała tańczyć, a Olczak sam przyszedł w południe z drużbą prosić, że spodziewają się i księdza proboszcza, wstyd by to był nikogo ze dworu przy takim gościu nie mieć w swych progach. Niechcicowie wymówili się jednak, ponieważ chcieli przytrzymać w domu Tomaszka. Agnieszkę coś w ostatniej chwili znęciło ku zabawie, wyruszyły więc obie siostry, zabrawszy ze sobą Julkę. - Nie siedźcie długo i zaproście księdza Komodzińskiego do nas na podwieczorek - przykazała pani Barbara. - Może choć on przemówi Tomaszkowi do rozumu - rozmyślała czepiając się tego jak ostatniej deski ratunku. Prawda, mówią, że złego i Kościół nie naprawi. Ale kiedy wszystko zawodzi, a charakter okazuje się niepoprawny, jakże nie myśleć, że a nuż to pomoże, co bodaj z urzędu ma ludzi trzymać w ryzach. Można w jaką prawdę nie wierzyć, aleć tu idzie o postępki. Czy w to imię, czy w inne, niechby tylko uczynki były uczciwe jak się należy. Zresztą Komodziński nie jako ksiądz, lecz jako człowiek budził w niej nadzieję w związku z Tomaszkiem. Kto wie też, czy nie pożądała jego przyjścia jako pomocy dla siebie. Łatwiej znieść zło, gdy przybędzie ktoś taki, co zdaje się wiedzieć, jak je wypada znosić. Ale w miarę jak mijał czas, odchodziła ją coraz bardziej chęć zwierzania się księdzu. Oby raczej wcale nie przyszedł, nie trafił na tę chwilę słabości. Człowiek budzący ufność znikał jej z oczu, zostawała sutanna. Nie, nie; wywlekać przed nim sprawy Tomaszka - to jakby ktoś, nie ufając, na przykład, wrogim sądom, oddawał bliźniego w ręce ich sprawiedliwości. Księża mogliby zapewne być czymś zbawczym dla ludzi, ale czyż nie stali się w końcu rodzajem policji ducha? Kto wie, jaki jest przy bliższym poznaniu i ów ksiądz Komodziński. Agnieszka, Emilka i Julka natknęły się tymczasem przed chałupą Kolańskich na zwadę. Dwaj tańcownicy wyszli ochłonąć i zastali przed oknem nieznajomego człeka patrzącego na wesele przez szybkę. Będąc podchmielonymi, od słowa do słowa zezwali go i cokolwiek poturbowali. Ten zaś, czy był tego zwyczajny, czy tak miał twarz z natury ułożoną, ale zdawał się śmiać, goniąc po podwórku swój kapelusz, miejski melonik, który wnet, otarłszy go ze śniegu, włożył na głowę. Julka, prędka w obronie, jak widziała, że kogo napastują, wpadła z krzykiem na bitnych młodzianów. - Cośta wy powariowali, czy co? Widzicie, człowiek w drodze, ani go nie spytacie, co mu trzeba, ino zaraz do bicia? Toć do ludzi przyszedł, nie do zbójów. - A bo to go tu znają? - stawiali się. - Podglądacz, psiamać, wypatrować tu przyszedł. Wszystko po wsi otwarte, jeszcze co weźmie. - Wziąć? Nigdy w życiu - zaprzeczył z oburzeniem nieznajomy. - Poprosić - tak. - Te "leganckie" panienki dobrze mówią, żem jest w drodze; patrzę - wesele, to może poczęstują człowieka. Ale jak nie, to się kłaniam i spokój. Ze mną grzecznością wszystko można... - A skąd pan jest? - zagabnęła Agnieszka. - Oto jest ślachetne zapytanie. Wielmożna panienka?widać, że nie z prostego chłopstwa, lecz możebne ze dworu. - I nieznajomy ukłonił się szastnąwszy nogami, a także za pomocą kapelusza, którego nie uchylił, lecz ująwszy go szykownie dwoma palcami, uniósł ku górze. - Mieszkania to, proszę ślicznej panienki, chwilowo nie mam, a idę aż z Kalińca i roboty, proszę panienki, szukam jako uczciwy człowiek. Musiał mieć oczy bolące, gdyż były czerwone i spoglądał nimi tak, jak patrzą ludzie znad opuszczonych okularów. Kark trzymał sztywno i zdawał się w coś z góry zazierać. Był poza tym nędznego wzrostu, miał źle ogoloną twarz, rumiane, wystające policzki, zadarty, wesoły nos, a na nogach jeden kamasz brązowy, drugi czarny. Nim doszło do dalszych wypytywań, przed bramkę podjechał wózek wysłany przez Kolańskich po księdza. Proboszcz nie trzymał bowiem ani parobka, ani koni, grunt parafialny oddawszy na użytek biedaków gminy, a sam biorąc sobie z niego jedynie wymiar płodów. Z chałupy wytoczyli się witać: Tomasz Kolański, starszy drużba i Olczak. Stropieni zapraszali po drodze Agnieszkę i Emilkę do wnętrza. - Paniuchny tu na takim zimnie stoją? Bez co tak? Prosim do izby potańcować. - I spostrzegłszy obcego, jęli go sprzed oczu księdza pędzić. Emilka dała się pociągnąć jednemu z krewkich młodzianów, drugi nastawał na Agnieszkę, która mu obiecywała, że przyjdzie za chwileczkę. Ksiądz wdał się tymczasem w sprawę nieznajomego. - A co tu takiego się dzieje? No? - Podróżnego pobili - oburzyła się Julka. - No! A mocno? - I chwyciwszy w krtań zimna ksiądz srodze się zakaszlał. - Nowe... widać... uczynki miłosierne Kościół nakazał... - jąkał śród kaszlu, od którego aż poczerwieniał. -Pod-róż-nego nie w dom przyjąć, a pobić. - Ady go się przyjmie, proszę księdza proboszcza. Toć prosimy tu nie stać, bo bardzo mróz na dworze - nastawał pojednawczo Kolański. - A co wy za życzenie macie, hę? - zagadnął ksiądz stropionego widokiem duchownej osoby właściciela nieparnych kamaszków i melonika. - Życzenie, proszę wielebnego księdza kanonika, mam takie, że sobie roboty grzecznie szukam. - Ja nie kanonik. I cóż to roboty na wsi zimą szukacie? Tu o guza łatwiej w tę porę jak o robotę. Bo to w mieście fabryk nie dosyć? - Żeby tak sumiennie powiedzieć - objaśnił nieznajomy - to jażem nie we fabryce robił, tylko jako malarz. Ale ja i nie malarz, proszę księdza prałata, ino szewc. Wyzwolony czeladnik szewski. Mam papiery. - Ja nie prałat - i ksiądz się znowu zakaszlał. - Na rany Boskie - wzywał natarczywie mały Tomasz Kolański. - Nie stojta, państwo, na mrozie. Toć zapraszamy do mieszkania. Żeli nie tam, kaj tańczą, to tu na drugą stronę sieni, mamy ta miejsca dość. Tam się ksiądz proboszcz rozmówią. - Księże proboszczu, bardzo proszę. Pani Agnieszko - pomagał mu Olczak, pięknie czarno ubrany. Ruszyli wszyscy do sieni i, obtupawszy śnieg z butów, przeszli do izby nieco ciemnawej, zastawionej wyniesionymi ze świetlicy sprzętami, zarzuconej kożuchami weselników. Julka też się wcisnęła. - Jak wy szewc - pytał ksiądz oglądając brudne, podarte na zgięciach dokumenty - no to czemu nie przy warsztacie? - A bo, proszę księżuchna dobrodzieja, było tak - objaśniał przybysz. - Warsztacik sobie nająłem cacuchno, zapożyczyłem się, klienci mnie pozarywali, bo ja takie serce mięciuchne mam do ludzi, że każdziuchnemu na kredyt... No i diabli... to jest, proszę ojca duchownego, Bóg dał, Bóg wziął. A że mam znajomego malarza, więc zacząłem chodzić po budowach. I nawet zdolność miałem, jak położyłem kolor, to palce lizać. - Proszę księdza - szepnęła Agnieszka nie śmiąc z tym zwrócić się do przybysza, a szczęśliwa, że przyszło jej do głowy coś przydatnego w tej sprawie. - Jak on szewc, a to tu mieszka u Kolańskich szewc Chrobot. Może by u niego była robota. Ksiądz powtórzył to głośno, zaś Julka aż w ręce klasnęła. - Toć on tu w podwórku robi, a tera je na weselu. Zaro możemy go wołać. Szewc-malarz nie za bardzo się z tej wieści ucieszył. - Pomaluśku - mitygował. - Co nagle, to po diable. Ze mną prędkością nic się nie zrobi, a pomaluśku, owszem. A po drugie ja jezdem chory. Wciąż mnie tu boli - pokręcił palcem w dołku. - Może i przez to boli, żem od wczoraj nic nie jadł. - Nie mówiłam - krzyknęła Julka - że głodny! Panie Kolański, toć wam nie ubędzie, jak mu dacie bigosu. Polecę do gospodyni. I pobiegła, gdyż nie lubiła znosić, żeby kto cierpiał; tak jakby ją samą zaraz przy tym bolało. - Bigosik, owszem - ukłonił się szewczyna małemu Kolańskiemu - ale na pierwsze może by tak raczyli ofiarować czego mocnego. Jakich kropelek na to bolenie w dołku. - Toć ta jest i napić się, i zjeść. Zara widać, że szewc - śmiał się Tomasz Kolański. - Może i bez to robotęście stracili, że do kieliszka lubicie zaglądać. - Kto by to lubił - zgorszył się człeczek. - Ja tak nie piję, tylko żeby te bóle spędzić. - Ale wam do kopyta nie tak pilno jak do gorzałki - sarknął ksiądz. - O, nie! O, nie! - zapewniał szewc. - Ale robota, proszę księżuchna dobrodzieja, nie ucieknie, a po drugie Pan Jezus nasz Zbawiciel, swoją krew przenajświętszą też we winku... - A zatkajcież mu tę gębę bigosem - huknął ksiądz i wnet stało się temu wołaniu zadość; drzwi otworzyły się na oścież, a tumult, granie i krzyki wdarły się do izby; weszła chuda Tomaszowa Kolańska z miską bigosu, a za nią Julka z flachą, grubymi kielichami i talerzami na tacy. - Może i ksiądz proboszcz spróbują - zapraszała Tomaszowa Kolańska. - A jak nie, to jest kawa z placuszkiem. Zaraz by się przyniosło. I panienka... te... pani. Zawdy mi się myli, że to pani już tę obrączkę nosi. Państwo z mrozu. Trzeba się ozgrzać. Szewc zatarł ręce i błyskawicznie wychylił kieliszek wódki, nalany mu przez Julkę. - A jak ja się rozgrzeję a podjem, to dopiero z tą panienką zatańczę. Oj, ja lubię tańcować. Oj, umiem! - wdzięczył się. - Na wzmocnienie - podstawiał znów Julce kieliszek do nalania. - Żeby nam się ładniuchno tańcowało. Ksiądz nie chciał kawy, pogrzebał tylko nieco w bigosie, aż dziw, żeby tak tęgi człowiek tak mało brał do gęby. Agnieszka lubiła bigos i zmiotła nabraną porcję do czysta. - Apoloniusz Węborek - czytał ksiądz w papierach szewczyka. - Uważajcie no, mój Węborek. Jakbyście u tego Chrobota miejsca nie zagrzeli, to walcie do mnie na plebanię. Już ja wam znajdę robotę. Ja takich, co im buty trza poszyć, mam dość. Wiecie, gdzie parafia? W Małocinie. - Przyjdę, co nie mam przyjść - odpowiadał pełną gębą Węborek. - Ja okropnie lubię chodzić po świecie. - Coś mi się widzi, że nadto. Ino że u mnie kropelek na boleści nie ma. Wodą święconą to kropię, a jak trzeba, to i kijaszkiem poradzę. Węborek po czwartym kieliszku nabierał coraz większej śmiałości: - Z chodzenia, proszę księżuchna dobrodzieja, człowiek jest lepszy, mądry jak z siedzenia na za... na te... na stołku. Pan Olczak zjawił się we drzwiach i popytawszy, czyli goście mają, czego życzyli, wywiódł Agnieszkę do tańca. Ale na izbie weselnej grali akurat wolniuśkiego, młodzi cofnęli się ku ścianom, a pośrodku obracali się starzy: sołtys Alojzy Witczak z Kolanichą-lekarką, sędziwy Kolan-weteran z synową, macierzą panny młodej. - Wiwat! Patrzta ludzie, jak te staruszkowie ładnie sobą trząchają! - pokrzykiwano ze śmiechem i klaskaniem. A oni szczerzyli resztki zębów, radzi, że choć się sami zasapią, przecież młodych swym uciesznym pląsaniem zabawią; gdyż człowiek do końca lubi się bodaj czymkolwiek drugim podobać. Niebawem i ksiądz przyszedł popatrzeć, tedy na mgnienie przycichło, wszyscy usiłowali się prostować na mocno niepewnych nogach, ale wnet rozszalały się śmiechy, gdyż oto szewc-przybłęda skoczył z Julką do tańca. - Zamknijta się! - wołano. - Miejsca la pasierba! Idzita, jakiego to sobie Julcia kawalera wytrzasła! Grocze! Śpiewka! - Poleczka! - pisnął Węborek przytupując. - Po miejsku! Pręciuchno! Jeden z młodzianów, stanąwszy przed muzyką, zakrzyczał śpiewnie: W tem Kalińcu-mieście da je zwyczaj taki, jeden kamasz taki, a drugi owaki... Drudzy podchwycili taczając się z uciechy: jeden kamasz taki, drugi owaki. Lecz drobna, wesoła, z jasnymi kędziorkami Julka nie uważała, że się śmieją, to tylko mając na myśli, by Węborkowi nagrodzić, co go spotkało na wstępie. Agnieszka, mijając w tańcu siostrę, szepnęła: - Emilka, my już niedługo pójdziemy! Emilka nie zdążyła odpowiedzieć i dopiero, gdy znów się wymijały, poprosiła: - Jeszcze nie! Tak przyjemnie. Proboszcz, pogadawszy z połyskującą od świecideł panną młodą i uiściwszy swaszce datek, znów dostał kaszlu. Tedy gospodarze wyszli z nim na powrót na drugą izbę i tam sobie chwilę razem świadczyli. Gdy zaś nadbiegła ku nim, by spocząć, zdyszana pani Agnieszka, wycofali się, bo czas było narządzać dla gości podwieczorek. Przez sień, gdy wychodzili, doleciał śpiew: Da ty, moja Wiktusiu, da musiałaś coś umieć, da że ja o tobie, da nie mogę zapomnieć! 15 Agnieszkę stropiło to pozostanie sam na sam z księdzem. - Dziwna rzecz! - wykrzyknęła popadając z nieśmiałości, i przekory w nadmiar odwagi. - Nie piłam, a czuję się pijana. Tak mi się w głowie kręci. - Młodość - pokiwał głową ksiądz - młodość. Agnieszka zapadła między kudły baranic. - Właściwie cóż to tak złego pić! Mój brat upił się dzisiaj w nocy na tym weselu - oznajmiła zaczepnie. Jej niski głos brzmiał jak brzęk roju pszczół. - Ten smarkacz? Hola! Chwała Bogu - roześmiał się ksiądz dobrodusznie. - Będzie miał dosyć na całe życie. Mnie się to też zdarzyło w jego wieku. Myślałem, że umieram. Bałem się już potem gorzałki tak jak ognia. Agnieszka zawtórowała mu śmiechem. - A pani rada, bo się pewno własne wesele przypomina. Agnieszkę korciło, zwłaszcza po tamtej rozmowie przy ich pierwszym spotkaniu, że ksiądz mógł ją uważać za jedną ze swych potulnych, prawowiernych owieczek. Pragnęła co prędzej wyprowadzić go z błędu po części przez lojalność, po części z młodzieńczej potrzeby zaznaczenia swojego stanowiska. - Och, ja nie lubię wspominać mojego ślubu - wypaliła. - Mieliśmy wtedy ciężkie przejście... z księdzem. - Nie, nie, to żarty - cofnęła się raptownie z wrodzoną skłonnością do podkreślenia raczej tego, co ludzi łączy. Lecz proboszcz podjął sam. - Znamy was... Pewno poszło o spowiedź. I oto Agnieszka, choć ni pora, ni miejsce nie były wcale po temu, opowiedziała proboszczowi, jak nie mogli sobie dać rady z belgijskim duszpasterzem. - Tyle gwałtu... a zadowolił się w końcu wydaniem formalnego... fałszywego zaświadczenia. I nie wiem, ale zdaje mi się, że ustąpił ze strachu, żebyśmy nie poszli do ewangelickiego kościoła. Do konkurencyjnego sklepiku - chciała dodać, ale pomyślała to tylko. - A to ci się nie zdaje, kochana pani, że ten ksiądz wziął na siebie wasz grzech? Że się nim obarczył, żeby wam umożliwić życie w błogosławieństwie bożym. On się ta za was do dziś dnia pewno modli, żeby was Pan Bóg oświecił. - Nie wyglądało na to... - Rzeczy te nie zawdy wyglądają na to, czym są - mruknął ksiądz. By poprzeć swoją rację, Agnieszka sięgnęła do jeszcze dalszych wspomnień szkolnych. - A czy ten prefekt - spytała opowiedziawszy historię ostatniej szkolnej spowiedzi - też brał nasz grzech na siebie, kiedy kazał nam obłudnie udawać, byle tylko nie wywołać skandalu? Mógł wziąć na siebie naszą niewiarę, ale czemu kazał nam grzeszyć? Kłamstwem, zachowaniem czczego pozoru... - Miał nadzieję, że się opamiętacie. A pani co? Wolałabyś, żeby was wyrzucił ze szkoły, a ten drugi, żeby wam nie dał ślubu? Kiedyś go pani sama chciała?... Żądacie kompromisów, a potem nuże psioczyć, jak wam się je ułatwia w nie dosyć miłej formie. Gniewacie się, kiedy was nawracamy i wyklinamy, i gniewacie się, kiedy chcemy osłonić waszą szpetną głupotę, ustępujemy przed waszym koźlim uporem, barany nad baranami, barany. - A czy nie lepiej dać jawnie człowiekowi wierzyć tak, jak pragnie i może - obraziła się Agnieszka, cokolwiek zbita z tropu. - Nie gubić go za to, nie potępiać, ale i nie pchać do obłudy. - Ja nie przeczę - namyślił się ksiądz wspomniawszy na własne zatargi z klerem - że - ten prefekt zwłaszcza - nie umiał może znaleźć drogi do waszych serc. Ale kapłan też jest tylko człowiekiem. Bóg i księży nie po równo obdzielił rozumem, zdolnością do kierowania duszami. Mogą popełniać błędy. Agnieszce już nie w smak były własne zwierzenia, lecz po tych słowach rozgorzała na nowo. - Och, proszę księdza, niech ksiądz się nie gniewa za to, co powiem, ale dlaczego, jak wam słusznie zarzucić co złego, to mówicie, że jesteście tylko ludźmi i że nie można wyprowadzać z tego żadnych wniosków przeciw Kościołowi. A kiedy indziej wołacie, że jesteście więcej niż ludźmi, że czerpiecie swoją mądrość i władzę bezpośrednio od Boga. - W tym, co się tyczy wykładu wiary, a także organizacji Kościoła - tak. Ale w postępowaniu z ludźmi... - Organizacja Kościoła! Księże proboszczu! Bóg może objawić siebie, swoje istnienie, każdemu człowiekowi, w najrozmaitszy, czysto duchowy sposób, w to wierzę! Ale żeby miał objawić cały tak bardzo ziemski system? Co? Może nawet i sposób ściągania dochodów kościelnych? I wszystkie zawiłości dogmatów, i formy obrzędów? Przecież to dzieło na wskroś ludzkie! No, pewno, że zaczęło się z tęsknoty do zaświata. Ale przecież każdy obrzęd, każdy sakrament można wyprowadzić ze starych zwyczajów, jeszcze pogańskich, więc na długo przed katolickim objawieniem. Nawet komunię - ze zjadania przez niektóre ludy czczonych zwierząt, żeby się... no... połączyć z ich boską istotą. Może to świętokradztwo, co mówię, przepraszam... - Nie świętokradztwo, moja kochana pani, tylko, wybacz, mędrkująca naiwność. Czy też nie przyszło pani czasem do głowy, że te pierwotne, niezdarzone wierzenia były przeczuciem Prawdy? W niczym to nie uwłacza katolickim obrzędom, jeśli od nich pochodzą. Sama pani rzekłaś, że to powstało z tęsknoty do zaświata. Tęsknota może się błąkać i może w końcu trafić na właściwy swój przedmiot. Agnieszka milczała, gdyż w istocie można było na to patrzeć i tak. - Moje dziecko - podjął ksiądz nie okazując jednak zbytniego zapału do tej rozmowy. - Ja ta nie jezdem - przeszedł znów na swoją chłopską gwarę - żaden fanatyk ani apologeta. I tych ta sporów jałowych tyż nie lubię. Ale dam ci, kochana pani, radę. Zdejm pychę z serca i zacznij praktykować. Spróbuj. Obaczysz, wiara wtedy sama do ciebie przyjdzie. - Więcej się nie odezwę - postanowiła w duchu Agnieszka. Lecz lawina zaczęła się już toczyć. - Jeszcze tylko to jedno powiem - i Agnieszka rozgoryczyła się głośno: - Och, ja wiem, że jak zacząć coś robić, to się człowiek tym przejmie. Bo człowiek lubi się ruszać i być czynnym. Ja jestem do takiej rzeczy bardzo skłonna. Jak się tylko do czego wezmę, zaraz mi się to wydaje i dobre, i prawdziwe. Ale właśnie dlatego uważam to za niebezpieczeństwo dla siebie - urwała, gdyż przypomniało jej się, że w innych kwestiach nie uważała takiego stosunku do rzeczy za niebezpieczny. - Zresztą - wyminęła tę trudność. - Ja próbowałam, przynajmniej o ile idzie o nabożeństwa. I czy ksiądz myśli, że mogę się wznosić do Boga tylko w kościele katolickim? Zupełnie tego samego doświadczam w cerkwi, w kościele protestanckim, nawet w bóżnicy. I chyba tylko człowiek zupełnie oschły, niereligijny może modlić się jedynie w kościele własnego wyznania. Uczucia religijne nie mieszczą się... nie mogą się mieścić... w żadnym wyznaniu. Jak się to wie i jak się potem widzi tę despotyczną, zachłanną, wyłączną instytucję Kościoła katolickiego, to czy można się dziwić gadaniom, że Kościół to potęga, co wykorzystuje najświętsze ludzkie uczucia dla czysto ziemskich celów, dla zdobycia bogactw i władzy? Nie mówię, że zawsze tak było i że to całkiem odpowiada rzeczywistości - zastrzegała, widząc, że ksiądz się żachnął i wzruszył ramionami - ale tak bywa, przynajmniej tam, gdzie Kościół, jak u nas, panuje... I nie dziwię się, że taka ponura legenda mogła koło tego powstać. Coś ją gnało, żeby powiedzieć wszystko, wszystko... Raz w życiu. - I muszę przyznać... - zawahała się. - Ksiądz mi zarzuca pychę, a czyż obrazem największej pychy nie jest Kościół, kiedy twierdzi, że sam jeden posiada prawdę o rzeczach, które... Kościół mówi, że zna szczegółowo wszystkie tajemnice życia zagrobowego, a cóż Kościół wie o najlichszej trawce, która rośnie na grobie? Cały świat pozaludzki nie jest objęty nauką katolicką. Nie ma żadnych kościelnych rozwiązań dla tragedii trzech czwartych bytu na ziemi, a cóż dopiero we wszechświecie. A mimo to z tytułu posiadanej wiedzy absolutnej Kościół zohydza każdego, kto myśli inaczej... Potępia, prześladuje... - Moja kochana pani - zniecierpliwił się ksiądz. - Wygadujesz tu zdrowo na Kościół, i pewno nie pierwszy raz, powiedzże, czy cię Kościół z tego powodu zohydził? Wymagacie łagodności bez granic, a samiście zażarci przeciw Kościołowi aż do piany na ustach. - Och, nie, gdzie tam! I właśnie że pierwszy raz mówię z kimś, oprócz męża, o tych rzeczach - rozżaliła się Agnieszka. - Nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja tylko jak bardzo komuś ufam, to mogę mówić mu tak... nawet najgorsze... Ksiądz powiada, że mnie nikt nie zohydził. Cóż ja jestem? Ja się nie liczę. Ale wieluż to ludzi, służących najpiękniejszym ideałom ludzkości, zostało odsądzonych od czci i wiary przez Kościół. Dawniej klątwami, a teraz orędziami, encyklikami, wypominaniem z ambony, oczernianiem, bo ja wiem... tysiącami sposobów. Na przykład... masoneria. Za granicą zetknęłam się cokolwiek z ideą masońską. To jest piękna idea i wcale nie przeciwna uczuciom religijnym. Polega na bezinteresownym, bezimiennym praktykowaniu cnoty, urzeczywistnia braterstwo, prawdziwe człowieczeństwo. A co kler zrobił z tą piękną ideą moralną? Wdeptaliście ją w błoto, podali na pośmiewisko... - Ja ta nie sadzę diabłami na masonów. I o tym wdeptaniu w błoto dużo by mówić... Więcej tu zadziałały gadki samego ludu... i co głupsze nasze owieczki, smarujące po gazetach, co ślina przyniesie na język. No, niektórzy księża, barany nad baranami, barany, poszli na to... - uniósł się i natychmiast wspomniawszy na solidarność i dyscyplinę zawodu, a może i na coś więcej, dodał: - Ale takie traktowanie masonów nie wypływa z miłościwej nauki Kościoła. Kościół nie występuje nigdy przeciwko ludziom dobrej woli, żeby tam należeli do nie wiem jakiego wyznania czy przekonania. Występuje przeciwko instytucjom opartym na błędzie. - To w teorii - przerwała namiętnie Agnieszka. - A w praktyce iluż ludzi wymordowała, spaliła chociażby inkwizycja, nie patrząc, kto tam dobrej woli, a kto nie... - Kościół nikogo nie palił i nie mordował!... To władza świecka... - Och, stara śpiewka. Nie palił, ale wydawał na śmierć... Zrzucać na innych to, co szło w każdym razie z natchnienia Kościoła, to jeszcze pogarsza sprawę. - Zadawać śmierć drugiemu człowiekowi... Ano, jak idzie o wasze ziemskie interesy, dobrze tę straszną konieczność rozumiecie. Dajmy na to w walce o wolność... Ale to za ciężka sprawa, żeby tu ją tak na poczekaniu rozważyć. A wracając do masonerii, moje dziecko, to, coś mi tu o niej rzekła, jest w gruncie rzeczy katolickie. Braterstwo i prawdziwe człowieczeństwo to katolicyzm. Podług mnie wszyscy są katolikami, tylko błąkają się, nie wiedzą. Bo, proszę szanownej pani, jakby to pani wytłumaczyć. Bieg rzeczy jest katolicki. Ustrój wszechświata. Katolicyzm to nie wymędrkowana doktryna, to odkrycie, na czym polega, skąd się wywodzi i dokąd zdąża wszelkie istnienie... Odkrycie - powtórzył ksiądz - jeśli już tak się boicie tego słóweczka "objawienie". - Wszelkie istnienie... - pokiwała głową Agnieszka. - A tak. Wszelkie. Nawet i ta trawka, o której pani tu wspomniała. Choć Kościół nie o wszystkim jeszcze powiedział swoje ostatnie słowo... I ksiądz znowu zakaszlał. - Ksiądz kaszle - zmartwiła się Agnieszka, pełna poczucia winy. - Kaszlę. - Ksiądz uspokajał się z wolna, a twarz jego z purpurowej, krztuszącej się bryły przeobrażała się na powrót w łagodne ludzkie oblicze. Agnieszka przeczekawszy podjęła znowu: - O ile jest tak, jak ksiądz mówi, że katolicyzm odpowiada oczywistemu biegowi rzeczy, to tym bardziej na co ta potężna organizacja Kościoła wojującego? Na co ta walka zacięta o jego czysto życiowe zwycięstwo coute que coute? Kto zna prawdę niewątpliwą, ten o nią nie zabiega, nie walczy, bo ta prawda walczy za niego. Przecież dzieło Kopernika było wyklęte, a bez przymusów i nakazów zyskało więcej wyznawców na ziemi niż Kościół katolicki. Nikt też nie zaprzecza prawu ciążenia, bo poczucie jego prawdziwości jest takie oczywiste, że nie potrzeba żadnej siły... - Ale tłumaczy się je i wykłada, choćby w szkole, i nie da się promocji uczniowi, co by go nie rozumiał. A żeby jaki szalony chciał skakać z dachu, w przekonaniu, że się nie zabije, tobyś go pani chwyciła za kark, nie dbając, że go to może zaboli. Świat, moje dziecko, składa się z takich szalonych. A przypowieść o zakopanych talentach pani znasz? Tym byłby Kościół, nie organizujący się dla szerzenia i podtrzymywania wiary świętej, w której widzi szczęście całej ludzkości. Jedyną możliwość jej pojednania się, zbratania w Bogu. Jedyną prawdę. Agnieszka nie chciała ustąpić: - Słońce też świeci nad nami jedno i niewątpliwe. A jak różnie odbija się w kropli wody, w morzu, w krysztale, w ludzkich oczach. Zresztą, mnie idzie o metody - dodała mięknąc. - O rozporządzanie przez Kościół tylu tak brutalnie ziemskimi środkami gubienia ludzi, uzależniania ich od siebie. Nie o głoszenie słowa Bożego, a o wpieranie go sposobami, które na każdym kroku zaprzeczają miłości bliźniego, dobroci... - Pojętej docześnie, na krótką metę - wtrącił ksiądz, lecz Agnieszka nie dała mu skończyć. - Jeśli co trzeba szerzyć - śpieszyła - to potrzebę kierowania myśli ku rzeczom wiekuistym, konieczność ich samodzielnego doświadczenia... rozstrzygnięcia przez każdego człowieka. Kościół przeszkadza tylko temu duchowemu rozwojowi... Żadne uczucie religijne nie spełni swoich zadań w jego dusznym zamknięciu. - Kościół nikogo nie zamyka, moje dziecko, jest szeroko roztwarty, chce się sam rozpowszechnić śród wszystkich dusz. To prędzej sekty i heretyckie zbory zamykają się w ciasnym kółku. Agnieszka nie słuchała, coś sobie z namarszczoną brwią usiłując przypomnieć. - Przecież w objawieniu świętego Jana o Nowym Jeruzalem - znalazła wreszcie - o mieście Królestwa Bożego na ziemi jest powiedziane: "A Kościoła w nim nie widziałem, albowiem Pan Bóg wszechmogący jest Kościołem jego i Baranek". I że "poganie będą chodzić w światłości Jego". Zapamiętałam to dobrze... - Ślicznie - ucieszył się ksiądz. - Ale zważ no pani, jaka jest korzyść ze świeckiego czytania ksiąg świętych. Bierzecie z nich, co wam wygodnie, a tam jest tyle tajemnic, ile słów. Nowe miasto Jeruzalem, toś pani zobaczyła, a co je poprzedza, toś prześlepiła. A nie jestże tam czasami powiedziane o ciężkiej walce, jaka została stoczona, żeby to miasto Boże mogło znijść z nieba na ziemię? Nie pamiętasz to owych plag siedmiu aniołów, owych bestyj apokaliptycznych, moru, ognia, trzęsienia ziemi? A to wszystko jest zmaganie się Kościoła ze złem i niewiarą tego świata. - Czyż ja mówię, że nie trzeba walczyć ze złem? Ja właśnie Kościołowi zarzucam, że gotów tolerować zło, byle tylko działo się w ramach i pod skrzydłami Kościoła... Nie rozumiemy się wcale - Agnieszka westchnęła, rezygnując z dalszych wywodów, strapiona, gdyż niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem jest jedną z najcięższych mąk życia na ziemi. - Nie bój się - złagodniał proboszcz - ja cię rozumiem. Ja wiem, do czego ty, pani, prowadzisz. Tyś, pani, też katoliczka, tylko że niecierpliwa. To, czego chcesz, to religia zbawionej ludzkości. Zbawionej - czy w niebiesiech, czy, gdy Bóg jedno z nieba i ziemi uczyni - ale nie tej, którą my znamy i która jeszcze może wieki wieków po nas trwać będzie. Dziś na ziemi konieczna jest organizacja i praca apostolska, i rygor, bo bez tego nic nie można uczynić. Aż mi dziwno, że tak inteligentnej osobie trzeba takie rzeczy tłumaczyć. Pani sama należy pewno, jak wy wszyscy młodzi, do jakiej partii... - Nie. Ale to inna sprawa. - No, to należysz pani w każdym razie do narodu. To też organizacja... I jakoś nie czujesz pani ucisku tej organizacji. Nie dusisz się w niej, moja indywidualistko, czy jak wy to nazywacie. - No, dobrze, ale przecież naród łączy się dla spraw życia doczesnego, a nie dla szafowania łaskami nieba czy karami piekła. I nikt mnie nie może odsądzić od polskości dlatego, że na przykład rozumiem patriotyzm inaczej niż ta lub owa partia. A jeśli są tacy, to powiem o nich to samo co o Kościele. I jakby w narodzie zapanował dogmat wojującego nacjonalizmu... takiego krwiożerczego, jak w żydowskich księgach Mojżesza, to dla mnie byłoby to jak najazd wroga na ojczyznę. Fałszywych proroków - na ideę narodu. Kościół - może w ogóle kościoły... dzisiejsze przynajmniej... wydają mi się takim najazdem na ideę religii. - Ślicznie! - mruknął ksiądz i nie dodał nic więcej. Zdawał się znużony czy wyczerpany i jakby z wysiłkiem dźwigał głowę do góry. Agnieszce wydało się, że go zwyciężyła. I fakt, że zwyciężyć można tylko przez pokonanie kogoś, zgnębił ją bardziej niż poczucie słuszności wygranej sprawy. Użaliła się nad księdzem, zapragnęła pomóc pokonanemu. - Oh - rzekła - gdyby Kościół był taki, jak to, co ksiądz tu mówił. Ale my w życiu na każdym kroku spotykamy co innego. Zacieśnione horyzonty, żądzę władzy, interesowność, popieranie ciemnoty i najniższych instynktów tłumu. Ksiądz jest wyjątkiem. - Nie - zaprzeczył proboszcz, ale widać było, że te słowa sprawiły mu przyjemność. Agnieszka doznała wrażenia, że robi jej się czerwono w oczach. Przetarła je i spostrzegła, że to zachód zrumienił okienko i ściany izby. Jednocześnie usłyszała towarzyszący przez cały czas ich rozmowie zgiełk wesela, który w tejże chwili rozebrzmiał głośniej. Drzwi się otwarły, chuda Tomaszowa Kolańska weszła rozochocona, w kręgu białego czepca i znowu z tacą na rękach. - A ksiądz proboszcz sobie tu z paniuchną ugwarzają i ugwarzają. Przyniosłam kawy. Może i placuszka raczom przekąsić. Poprzez otwartą sień widać było, jak tańcząca izba rusza się febrycznie, zalana czerwienią słońca i połyskująca pozłotkami druhen. Kapusta się obrodziła, nie ma do niej miąska. Gońcy wieprzki wykupili, pognali do Śląska, u-a-a-a! brzmiał rozdzierający pijacki śpiew. Agnieszka zerwała się. - Księże proboszczu! Zapomniałam, że rodzice proszą do nas na podwieczorek. Ja wywołam Emilkę i może już pójdziemy. Ksiądz wstał ciężko i dziękował za kawę. - Bóg zapłać, moi złoci, ale mnie już czas ku domowi. A do państwa - przeprosił Agnieszkę - też może wpadnę innym razem. Proszę rodzicom podziękować, alem ja coś dziś niezdrów. - To już ksiądz proboszcz nie ostanom? Tomasz! - wywoływała Kolańska. - Proboszczowi konia trzeba założyć. - Dejta pokój, gospodyni, dejta pokój. Ja wolę iść piechotą. Trzeba zruszyć to cielsko, bom się nadto zasiedział. Przechadzka dobrze mi zrobi. Agnieszka miała wrażenie, że to przez nią ksiądz nie czuje się zdrów. - Ja proboszcza kawałek odprowadzę. Można? - prosiła, za nic nie chcąc się z nim w tej chwili rozstać, gdyż nieporozumienie ma niekiedy władzę sprzęgania ludzi z sobą bardziej niż zgodność. Wszczął się rozruch, kto przytomniejszy wychodził żegnać proboszcza. Agnieszka wcisnęła się w tłok izby tanecznej, chcąc przychwycić Emilkę i dać znać, że odchodzi. Śród krętaniny potrącających się par jedna z dziewuch zawodziła przenikliwie: A czy przyjedziesz, czy nie przyjedziesz moje serce się nudzi, bo moje serce strapione wielce od nieszczęśliwych ludzi. Emilka hasała w drugim końcu izby. Agnieszka szepnęła tedy Julce, która nawinęła się jej ze swym szewczykiem: - Wróćcie same z panienką. Ja już idę, będę w domu przed wami. Ksiądz, znalazłszy się na drodze w ciszy mroźnego zachodu, odetchnął i zrobił się raźniejszy. - No - rzekł wesoło - taki mróz to najlepszy na wszelką chorobę. Tam w chałupie było kruszynę za duszno. - Księdzu nie zimno? - zatroskała się Agnieszka przypomniawszy go sobie kiedyś tak marznącym. - Gdzieta zimno? Gorąco - zdziwił się. - Ano, dziś wiatru nie ma. Szli chwilę po skrzypiącym śniegu drogi nad stawem. - Pani powiadasz... - podjął raptownie ksiądz - uczucie religijne... - Wiem - zaśmiała się Agnieszka - księża nie lubią tego słowa. - Nie lubią, bo to wasze uczucie religijne powiada, że życie doczesne nie jest wszystkim, świat fizyczny nie jest wszystkim, ale czym jest owo wszystko - nie mówi. Więc jak tu w imię tego czegoś niewiadomego dawać wskazówki postępowania? Religia bez tego jest martwa. Człowiek potrzebuje takich pozytywnych wskazówek, norm, pewności. Toć i w Piśmie świętym, które pani tak lubisz przytaczać, powiedziano: A mowa wasza niech będzie: Tak. Tak. Nie. Nie. Ksiądz zdawał się dziwić, że Agnieszka nie pożąda zwyczajem młodych kategorycznej pewności. Lecz ona rzekła: - Bo ja myślę, że w rzeczach doczesnych trzeba mówić tak albo nie, ale w rzeczach zaświata prawdą jest tylko: nie wiem. A potem dodała: - Tak, dogmat, Kościół - to przystań, spokój, pewność. Ale ja tego nie chcę. Mnie się zdaje, że kto nie nauczy się szukać pewności tam, gdzie jej najmniej, w najtrudniejszych warunkach, ten nie zasługuje na żadną pewność. Jeżeli Stwórca obdarzył człowieka tęsknotą umysłu, zdolnością szukania prawdy w tak różny sposób i na tak różnych drogach, toć nie na to, żeby go zakuć w niewzruszone dogmaty jak w dyby. Tylko żeby wędrował, trudził się, szukał. Z tego powstaje cała cywilizacja, nauka, sztuka... Ksiądz może powie, że to jest dzieło diabła. W takim razie diabeł jest równie potężny jak Bóg. - Ho-ho - zaśmiał się ksiądz. - A może tylko skłonność do jego sprawek jest w sercach ludzkich potężna? Pani zawsze chcesz lepiej wiedzieć, co powiem, niż ja. A otóż nie to powiem! W sprawach doczesnych wolno badać i szukać, ile kto zechce, i wszystko to pomieści się w objawionej religii. Czynił to i Kościół, cywilizacja niemało jemu zawdzięcza. Ale w sprawach wiecznych droga jest znaleziona. I jakbyś pani, wiedząc, że jest owa droga - prosta i krótka - do domu, gdzie czeka na cię dobry Ojciec, zamiast śpieszyć do niego, błąkała się uparcie po manowcach... - A jeśli - przerwała Agnieszka - ten Ojciec zapyta mnie: czemuś nie wykorzystała zasobów i sił umysłu, które ci dałem. Czyś nie wierzyła, że wszystkie drogi prowadzą do mnie, o córko małej wiary? Nie-e! O ile nie znajdę Boga, idąc dokądkolwiek, to nie znajdę go i w kościele, proszę księdza. O ile nie rozpoznam go uczuciem... - Brawo. Bardzo ładnie - cieszył się ksiądz. - Uczucie religijne jest koniecznym składnikiem wiary, ale nie może być jedynym. Chwile uniesienia religijnego przychodzą i odchodzą, a ile razy prowadzą na manowce? Przypomnij sobie sekty rosyjskie, moje dziecko, do czego doszły w szale uczucia religijnego. Czymże miarkować takie szały i czym znów krzepić się w chwili oschłości serca, jeśli nie rozumem oświeconym przez Łaskę Bożą dla przyjęcia tajemnicy dogmatów. - A ja właśnie dogmatów nie uważam za niezbędny składnik religii. Jeśli chcemy je przyjąć rozumem, to nie ma wyjścia z ich sprzeczności, jeśli uczuciem i wyobraźnią... to przybierają taką zmysłową, ziemską postać... - I tak nie jest, jak tu ksiądz mówił - przypomniała sobie - żeby uczucie religijne nie dawało wskazówek postępowania. Daje. Dlaczego tak jest - nie wiem. Może dlatego, że niepojęta istota bytu, prąd życia przenikający wszystko, jest właśnie moralnością. Może dlatego, że religijne uczucie zespolenia się ze wszechbytem to miłość, a miłość jest źródłem etyki. Nie wiem, czym się to dzieje, ale w jakiś sposób to wewnętrzne, niekościelne życie religijne jest związane z moralnością w postępowaniu. I z o wiele surowszą niż ta, którą Kościół podżega, obiecując nagrodę, strasząc karami. Nie kara i nie nagroda, tylko samo poczucie istnienia Boga domaga się takiej religii, żebyśmy byli dobrzy, sprawia, że czujemy żal za grzechy, skruchę, potrzebę zadośćuczynienia, wolną wolę... której może nie ma, podług prawa przyczynowości, a jednak ona istnieje, tak jak... no, na przykład czas, którego także podobno właściwie nie ma. - Brawo - cieszył się coraz bardziej ksiądz. - Bardzo ładnie. Mówisz pani jak prawa katoliczka. - A jednak - wykrzyknęła Agnieszka - doszłam do tego poza wiarą w dogmaty, poza praktykowaniem sakramentów i obrzędów. To może świadczyć tylko, że Kościół zawiera kilka oczywistych prawd moralnych, które można znaleźć w wielu innych poglądach na świat, ale nie - że jest ich wyłącznym nosicielem. - Kościół stał u twojej kolebki, a światło, które wtedy na ciebie spłynęło... - zaczął ksiądz, lecz Agnieszka biegła już swoim torem. - I ja nie jestem bez oparcia. Nawet na owe chwile bezdroży uczuć albo oschłości serca. Na to nie potrzeba dogmatycznej ani nawet ideologicznej wiary, tylko religijnego stosunku do każdego faktu życia. Wobec ludzi na przykład - poczucie świętości drugiego człowieka, poszanowanie dla niego. - Wiara w człowieka to ubóstwienie samego siebie. - Nie. Bliźniego. Czyż Chrystus nie powiedział, że co uczyniliście bliźniemu, mnieście uczynili? Ksiądz mówi: organizacja i nazwał mnie indywidualistką... A ja nie jestem indywidualistką, chociaż chciałabym być indywidualnością. Wyobrażenia religijne, które narzuca mi Kościół, nie odpowiadają moim potrzebom religijnym, więc muszę budować własne. Wierzę, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają takie same potrzeby. Razem z nimi tworzymy kościół ducha, kościół serc. Jeśli w takim znaczeniu ksiądz mówił, że wszyscy są katolikami, to jestem katoliczką. A do Kościoła oficjalnego zraża mnie właśnie, że to taka żelazna organizacja społeczna dla osiągnięcia celów wyłącznie indywidualnych. I że głosi miłość Boga bez czynnej miłości człowieka, tylko z troską o własne zbawienie. - Co też to pani wygadujesz! Kościół nie pojmuje zbawienia bez miłości bliźniego, bez służenia ludziom. - A pustelnicy? Ich nie obchodzi świat ani ludzie. Byle sami byli zbawieni. - Znowu za prędki sąd, moja kochana pani. Są różne sposoby służenia bliźniemu, każdy dla innego rodzaju usposobień. Służyć bliźniemu można z bliska, podawać mu rękę jak owa Julka szewczykowi, albo z daleka - podawać mu owoce swego ducha. Kościół twierdzi tylko, że o ile nie rozważysz, jaki jest twój stosunek do Boga, to nie możesz mieć właściwego stosunku do człowieka. Żeby wiedzieć, jak służyć drugiemu, trzeba samemu kształcić się duchowo - poznać ideał życia. To jest, widzisz pani, nasz katolicki indywidualizm, zgodny ze społecznością. Abo i wy w waszych świeckich ideałach nie dążycie do tego samego? Tylko że nie macie myśli przewodniej. Raz wam się człowiek zdaje wszystkim, to znów - owa społeczność. A Kościół stawia każdą rzecz na właściwym miejscu. - No, dobrze - ustępowała Agnieszka. - Rozumiem, że trzeba ukształtować swój stosunek do świata, żeby mieć z czego dawać drugim. Ale wychowuje się siebie także w pracy z drugimi i dla drugich. Może w ogóle inaczej nie można... Wtem zdjęły ją wątpliwości i tarła czoło, zsuwając z niego czarną, futrzaną czapeczkę. ...Społeczność nie jest wszystkim?... Zaraz, zaraz... I ja tak często myślę. A jednak może dla człowieka jest wszystkim... jedyną rzeczywistością? Bo inaczej czymże wytłumaczyć?... Ja mówiłam, że istota bytu jest moralna? To nieprawda! - wykrzyknęła z rozpaczą. - Bóg to siła, która tworzy, tworzy z nieprawdopodobną płodnością. I niszczy. Ale czy ta siła jest dobra albo zła? Po prostu siła, nieosobista i nie mogąca tworzyć nieśmiertelnych dusz osobistych... - Teraz to pani bluźnisz. - Bluźnię? Więc niechże ksiądz mi wytłumaczy... W Kalińcu pod kościołem siedzi w pudełku z łachmanami taka postać, bo trudno to nazwać człowiekiem. Istota wielkości rocznego dziecka. Kretyn. Pokraka. Nie słyszy, nie widzi, nie mówi. Zamiast twarzy - jakieś takie okropne miejsca poznaczone zaczątkami oczu, nosa i ust. Kładzie mu się groszaki na rękę... taką jak dłoń embriona czy niemowlęcia. Pamiętam to od dziecka. Moja matka jeszcze go czy raczej "to" pamięta. Czym to jest w świetle nauki o nieśmiertelnej duszy? Jak oświecić ten stwór łaską boską, jak zbawić, jak potępić? - załkała prawie. - Jedynie tylko, jeśli przyjąć, że nieśmiertelne i wieczne jest społeczeństwo i dzieło jego cywilizacji, i przenikająca je dusza zbiorowa, można jakoś pogodzić się z tym upośledzonym szczegółem całego, zdrowego organizmu. To straszne, ale jak nie żywić takich myśli? Znów stanęli. Ksiądz chwycił Agnieszkę za ramię, a drugą ręką zatoczył krąg dokoła. W twarzy miał ognie, choć ze słońca został już tylko krwawy rąbek nad śniegami, a świat zaczynał błękitnieć. - To idea społeczeństwa wydaje ci się dostateczna, żeby przyjąć takie nieszczęście, a idea myśli Bożej, nad wszystkim czuwającej, widzi ci się niedostateczna? Spójrz no, moja kochana pani, na te wierzby nade drogą. Twój własny ojciec ponacinał im czuby i patrz, jak nienaturalnie odrosły, jakie to cienkie mają rózgi. Czy to nie kaleki nieszczęsne wobec zwyczajnej, zdrowej wierzby? A psująże ci krajobraz? Wydają się pokraką upośledzoną? Może i byłyby pokraką dla takiej nie uszkodzonej wierzby, żeby ona miała tę niesforną świadomość, co ty... A twój ojciec nie ze złości to im uczynił, jeno dla wyższego celu, żeby nie zacieniały zboża, co tu aż do nich dochodzi. A wy patrzycie na te wierzby i nie kaleki w nich widzicie, a osobliwe piękno i pożyteczność, malujecie je i opiewacie w wierszach. Wieszże, czym jest i jak wygląda ów podkościelny kaleka w oczach tworzącej myśli Boga? I czym jesteśmy w Jego zamiarach, gdy nas tak ponacina i pokaleczy? O czym tu gadać? Zamilknąć by wypadało i schylić głowy w pokorze. I Agnieszka schyliła głowę. Nie wiedziała, czy ksiądz ma rację, lecz w jego słowach była siła, która porywa i rozbraja. - Rzeczywiście - myślała - za dużo padło tu słów nad tym, nad czym przystałoby raczej pomilczeć w zamyśleniu. Szli tedy, nic nie mówiąc, ksiądz kaszlał chwytając się za piersi. - Walczyłam tu - myślała z goryczą Agnieszka - narzucałam swoje poglądy, tak właśnie, jak to czynią księża. O niedolo człowieka! - Ściemnia się - rzekła - ja już chyba wrócę do domu. - Dzo dzomu? - powtórzył ksiądz, przedrzeźniwszy jej nieznaczne seplenienie. Agnieszkę to wzruszyło. Tylko ci naśladowali jej wymowę, którzy upatrywali w niej zniewalający wdzięk. Było w tym przedrzeźnieniu podobieństwo pieszczoty. - Co ksiądz na mnie tak patrzy? - spytała czerwieniąc się. - Że jestem taka heretyczka, zgubiona, potępiona? - Nie. Myślę, moje dziecko, że Bóg spogląda na ciebie i cieszy się... Agnieszka odczuła nie treść tych słów, tylko życzliwe basowe ciepło głosu, który je wyrzekł. Ręka, co ujęła na pożegnanie jej dłoń, była przyjaźnie mocna i gorąca, a podbródek łagodnej twarzy księdza energiczny i na wskroś męski ze swym dołkiem pośrodku. - Kłaniaj się rodzicom - a jak mnie wspomnisz, to nie wspominaj źle. Niech cię Bóg ma w opiece. Śpiesząc brzegiem stawu ku furtce ogrodowej Agnieszka myślała, że ksiądz, chociaż niepiękny i rubaszny, ma w sobie wiele uroku. Stanęła przy dzikiej gruszy i przyłożywszy czoło do zimnego jak lód, chropowatego pnia, westchnęła. - Och... nędzne serce, którego żadna prawda tak nie przekona, jak uścisk dłoni, uśmiech, spojrzenie, głos... Cóż są warte moje poglądy, myśli... - Tym oni w końcu działają - melancholizowała. - Im który czystszy i świętszy, tym więcej biją z niego te niewyżyte potęgi... Kościół dobrze wiedział, co robi, nakazując księżom celibat. Jest metoda w tym szaleństwie... W domu Agnieszka zastała matkę samą. Tomaszek wyrwał się jednak na poprawiny wesela. Pani Barbara, która, póki miała syna przy sobie, nie chciała już wdawania się księdza w jej domowe zgryzoty, zmartwiła się teraz, że nie przyszedł. Ominęło ją coś, czego bardziej chciała, niźli jej się zdawało. I ominęło ją bardziej na dobre, niż myślała, gdyż, w kilka dni po wyjeździe Tomaszka i Agnieszki do Warszawy, rozeszła się po parafii wiadomość, że ksiądz Komodziński nie żyje. Zapalenie płuc, które usiłował przechodzić, wyprawiło go piorunem na tamten świat. - Musiał mieć słabe serce - mówiła pani Barbara do Julki - bo pamiętam, że zawsze było mu zimno. Widać zły obieg krwi. - Mój Boże, jeszcze tak niedawno obiecywał Węborkowi robotę - zapłakała Julka. - Chwała Bogu, że go ten Chrobot przyjął - dodała mając już widać tylko swojego szewczyka na myśli. - Już ta nasza parafia to nie ma szczęścia do proboszczów - rzekła pani Barbara i łzy spłynęły jej po twarzy. - Raz dostali dobrego, to tak nie dbał o siebie, że się zamęczył. Ale dobrzy ludzie nigdy o siebie nie dbają. Tak jakby naprawdę nie byli dla tego świata. Zdawało jej się, że razem z księdzem Komodzińskim chowa ostatnią nadzieję wywarcia dobrego wpływu na Tomaszka. - Ubierzcie się tylko ciepło i nie stójcie za długo na cmentarzu - napominała Emilkę i męża, wyjeżdżających na pogrzeb. Sama nie mogła jechać, gdyż tego dnia dostała bólów krzyża, które nie pozwalały jej się ruszyć. Bogumił niósł trumnę księdza Komodzińskiego pospołu z gospodarzami, a potem zmienił go Stefan Olczak. Księży było niewielu, za to nie brakło Żydów z Nieznanowa. Emilka pokazała ojcu nawet Szymszela, który kłaniał się radośnie z daleka. Wychodząc z cmentarza, Bogumił zobaczył między ludźmi siwe, spadające wąsy starego pszczelarza i sołtysa, Alojzego Witczaka. Podszedł ku niemu i częstując go papierosem rzekł ze smutną żartobliwością: - No, kumie, który z nas tera z brzega? Wiatr w oczy Część druga 1 W marcu tego roku, w którym umarł ksiądz Komodziński, było już ciepło i sucho, koguty piały, świat ożył, za broną się kurzyło. W kwietniu zadęły wichry, spadły śniegi, a po śniegach przez kilka tygodni deszcze mżyły, kropiły, padały, lały jak z cebra lub wisiały w powietrzu. Chmury zdawały się włóczyć niemal między drzewami, wszystkie roboty stanęły, gdyż nie tylko pługa, lecz i nóg z błota nie można było wyciągnąć. Jedynie dzień wielkiego zaćmienia słońca wypadł pogodny, ale na to chyba, żeby jeszcze bardziej przygnębić ludzi nagle zapadłym bladofiołkowym zmierzchem śród białego południa. W gazetach roiło się od wiadomości o burzach i cyklonach, szalejących nad całym światem, o przerażających katastrofach na morzu, o górach lodowych, co ruszyły wcześniej i podpłynęły dalej ku południowi niż kiedykolwiek. Wróżono rychły koniec świata, wielką wojnę, a już co najmniej późne i dżdżyste lato. A w to lato właśnie Bogumił Niechcic postanowił ostatecznie wydrenować Serbinów. Chciał zacząć natychmiast po pierwszych sprzętach, spodziewając się, że jeśli nawet żniwa będą mokre, to jesień może przyjść po nich długa i pogodna, sprzyjająca wielkiemu przedsięwzięciu. Zimnych gruntów, które by wiecznie podmakały, Serbinów nie miał, ale wszystkie ziemie były ciężkie, gliniaste, silnie nasiąkające w czasie deszczów, a przy suszy zbijające się na opokę. Dreny mogły nie tylko zabezpieczyć ziemię przed nadmiarem wilgoci, ale i zwiększyć jej przewiewność. Zresztą Niechcic mówił sobie, że zrobił wszystko, co mógł, aby powiększyć plony, a nie osiągnął tej granicy wydajności, do której na świecie dochodzą. Prawda, że Serbinów i bez drenowania dawał lepsze wyniki niż wiele okolicznych majątków, ale Bogumił odpowiadał sobie na tę myśl, że cóż to będzie dopiero po drenowaniu! W Kalińcu od niedawna istniało biuro melioracyjne pod firmą Baścik i Spółka. Owo przedsiębiorstwo rozsyłało po wsiach kosztorysy, a chętnie też i swoich przedstawicieli, którzy jeździli oglądając i doradzając. Z jednym z nich Bogumił spędził niemało godzin, obchodząc pola i snując projekty robót. Pani Barbarze nie podobał się ten młody człowiek. Twierdziła, że musi mieć polipa w nosie, bo zawsze chodził z otwartą gębą. A i niezależnie od tego studziła zapał męża: - Pamiętaj - ostrzegała - że nie masz Olczaka. I że nie wiesz, czy do jesieni znajdziesz kogo na jego miejsce. Ciekawam, kto ci czego dojrzy, jak zaczniesz latać koło tych drenów. Bogumił w istocie porał się ze sprawą nowego rządcy, jak niegdyś pani Barbara z godzeniem nauczycielek. Miał już dwu, z których jeden był miesiąc, drugi - tydzień. Obaj się nie nadali. - Nie bój się - mówił pomimo to do żony. - Dam jeszcze radę i bez rządcy. Zresztą w najgorszym razie dostanę na praktykę tego smarkacza Kozarewicza, co jest w Siąszycach u Ostrzeńskich, albo młodego Bartołda. - Kozarewicz będzie ci tu robił wielkiego pana. Nie radzę z nim zaczynać. A z Bartołdów to raczej bierz naukę, że może zanadto ryzykujesz z tym drenowaniem. Stary Bartołd zaczął na Gawlicach robić nakłady i skończyło się na tym, że sprzedaje majątek i wynosi się do Kalińca. I nawet nie rozumiem - wzruszyła ramionami - po co syna kierują na praktykę na wieś. Ty lepiej na niego nie licz, bo oni na pewno się rozmyślą i poszukają mu coś w mieście. - Woynarowski nie robił nakładów, a też już się wyzbył trzech czwartych Pamiętowa i Przybylak mu go teraz parceluje. To jedno do drugiego nic nie ma. Bartołd robił głupie nakłady i nieprodukcyjne. Kto słyszał, budować nowy dwór, kiedy czworaki gniją? Zresztą Bartołd to stary niedołęga i leń. A ja się czuję w pełni sił i nie boję się pracy. I jak pomyślę, że dreny mogą dać mi sto procent zwyżki urodzaju albo więcej... Słyszałem... - Dla kogo będziesz tę zwyżkę z ziemi wyciągał? - przerwała pani Barbara wracając do starej śpiewki. - Dla Dalenieckiego? Bo przecież on w końcu wszystko zabierze. Te marne parę groszy, które nam spadnie z tantiem, niewarte twojego zdrowia i takiego zabijania się na starość pracą. Prawdą było, że Serbinów jest dojną krową dla paryskich właścicieli, prawdą jednak było również i co innego. Sama rozkosz osiągania coraz to lepszych wyników pracy, wznoszenia się do coraz większych w niej wysiłków, sam warsztat uporczywego działania - oto czym był także Serbinów. I Bogumił nie mógł nic na to poradzić, że tę drugą prawdę Serbinowa odczuwał najczęściej, a o pierwszej z łatwością zapominał. W maju tedy zamiast agenta przyjeżdżał już technik, z którym omawiało się plan i kosztorys. Pani Barbara była zdania, że Bogumił i owemu technikowi nadto zaufał. Według niej należało się zwrócić do Towarzystwa Rolniczego. Lecz kaliniecki oddział Towarzystwa nie prowadził melioracji rolnych. Robić to przez Warszawę zdawało się Bogumiłowi zbyt wielką stratą czasu. Był owładnięty pośpiechem człowieka, w którym długo hodowany zamiar dojrzał już tak, że gotów jest urzeczywistnić się w jakichkolwiek warunkach. - Moje dziecko - mówił broniąc technika - ty z nim nie chodzisz po polach, ale ja widzę, że on zna się na rzeczy. I Baścik daje lepsze warunki. Kalinieckie Towarzystwo samo mi go wskazało i samo nawet korzysta z jego biura. Technik Baścika przyjeżdżał sam lub z pomocnikami, biegał po polach, kreślił, mierzył, podkochiwał się w Emilce i zmiatał serbinowskie obiady przepadając zwłaszcza za grochówką z boczkiem i za kartoflanymi plackami. Szczepanowa, roniąc łzy, przyrządzała mu z tartych kartofli istne cuda, chrupkie, złociste, syczące jeszcze na półmisku kroplami wrącego tłuszczu. - Cały dom - narzekała nie znosząca tłustych potraw pani Barbara - czuć szmalcem, jak ten dureń przyjeżdża. "Dureń" ów irytował ją i dlatego, że Emilka czerwieniała, gdy na nią spojrzał. Przecież to był zupełny prościuch, a w dodatku pretensjonalny prościuch, czyżby Emilka mogła znajdować upodobanie w takich znajomościach? Nie, Emilce technik wcale się nie podobał, wyśmiewała go nawet i gdy się odwrócił, przedrzeźniała jego miny i gesty. Lecz Emilka żyła w ogóle o tyle, o ile czerwieniała, zaś czerwieniała, gdy spojrzały na nią czyjekolwiek męskie oczy zachwycone i pożądliwe. Tak jak roślina zielenieje, skądkolwiek pada na nią słońce, którego istnienie samo w sobie nic jej zapewne nie obchodzi. Emilka markotniała przy każdej zmianie miejsca czy trybu życia, bo zawsze wtedy chwytał ją lęk, że w nowych warunkach może zbraknąć tych rozmarzonych na jej widok oczu, sięgających po nią rąk i uśmiechających się do niej ust. Zrazu nie spodziewała się znaleźć tego rodzaju ponęt życia w starym rodzinnym domu, domu dzieciństwa, więc była smutna. Ale tego roku szczęście zaczęło się widocznie do niej uśmiechać, wesołe nadzieje musiały szaleć w jej sercu, gdyż od czasu wyjścia z pensji nie widziano jej w takim jak teraz humorze. Nawet w domowych i ogrodniczych zajęciach była chętniejsza, wciąż śmiała się i śpiewała, a jej maleńka, zwięzła postać, prawdziwie uwieńczona zgrabną głową, w której nawet nieregularne rysy były urocze, zdawała się nie chodzić, lecz pląsać i bujać, niby postać maleńkiej rusałki. Jakże nie miała się cieszyć! Staś Kozarewicz był na praktyce niedaleko, w Siąszycach, a nadto dwu ze szkolnych adoratorów, spotkawszy ją w Kalińcu, rozgorzało na nowo dawnymi uczuciami. Byli już na ukończeniu studiów, za każdego z nich mogła wyjść za mąż. Zaczęła do nich, a oni do niej pisywać. Złoty pukiel włosów jednego z nich nosiła w małej kopertce na piersiach. Różę ofiarowaną przez drugiego (zimową, zagraniczną, z kwiaciarni) zasuszyła, i spożywała z niej co dzień jeden płatek. Mówiła sobie, że jak dojdzie do ostatniego, a nie stanie się przez ten czas coś, o czym... sza! - to wyjdzie za kawalera z różą. Nie kryła przed matką tych romansów. Pani Barbara martwiła się i mówiła, że nie nazywa tego powodzeniem ani miłością. I choć nie spodziewała się po tym jakimś Kozarewiczu nic dobrego, dziwiła się, że mając go tak blisko Emilka nawet o nim nie zagada. Potępiając tę zmienność, sama pytała: - A cóż, o tym twoim Stasinku już zapomniałaś? Na to dopiero Emilka stawała w pąsach i milkła. Jedno tylko pocieszało panią Barbarę, że mimo flirtów na odległość bałamutna dziewczyna nie szukała jakoś towarzystwa. Z żadnym z dwu zakochanych młodzieńców nie zobaczyła się na Wielkanoc, choć obaj byli w Kalińcu. I w ogóle zdawała się wystarczać samej sobie jak rzadko dotąd. Nawet, o dziwo, na podobieństwo Agnieszki polubiła samotne spacery. Ona, która dawniej nigdy nigdzie nie ruszyła się sama, biegała teraz niemal co dzień po południu w pole i zapędzała się widać daleko, bo wracała niekiedy prawie o zmierzchu. Czasem bywała wtedy smutna, lecz zawsze rozanielona i w jakiś szczególnie zadumany sposób jaśniejąca. Niechcicowie nie mieli głowy zastanawiać się bliżej nad zmianą usposobienia córki. W czasie obiadów mówiło się jedynie o aparatach niwelacyjnych, spadach, warstwach, poziomach, kanałach odpływowych, zbieraczach i świetle sączków. Bogumił był już tak we wszystko wtajemniczony, że gdyby miał tylko odpowiednich ludzi, mógłby, jak twierdził, sam pokierować drenowaniem. Ale chłopi w tych stronach nie znali się na ziemnych robotach, stanęło więc na Baściku. W początkach czerwca Niechcic zamówił i zadatkował plan, po czym napisał do Paryża obszerny list, powołując się na uzyskaną dwa lata temu przy osobistym widzeniu zgodę i zaskakując niejako Dalenieckiego dokonanym faktem zamówionego planu. Przypomniał, że Daleniecki sam pozostawił mu wybór momentu drenowania, dowodził tak i owak, że ten rok jest najwłaściwszy, i zaznaczał, że zawarcie umowy z Baścikiem jest rzeczą pilną ze względu na konieczność zakontraktowania robotników, przygotowania zapasu drenów i zawarowania sobie pierwszeństwa przy rozpoczęciu robót. Plan w ciągu dwu tygodni był gotów i obejmował cały Serbinów, mimo że Niechcic w tym roku spodziewał się zdrenować w najlepszym razie połowę, a może tylko trzecią część pól, jakieś w sumie dwanaście włók. Można było tedy przystąpić do omówienia ostatecznych warunków, ale - dziw nad dziwy - odpowiedź z Paryża nie nadchodziła! - Co to znaczy? - martwiła się pani Barbara. - Daleniecki zawsze odpowiadał natychmiast. Nie wiem, po co tak się śpieszyłeś z tymi planami. Teraz on się gotów nie zgodzić i będzie się awanturował o wydatek. - A niech sprobuje - groził Niechcic. - Ja w takim razie umywam ręce od wszystkiego i rzucam Serbinów. Niech sobie szuka kogo innego. A taki plan powinien być w każdym majątku. Nie mnie, to drugiemu zawsze się przyda. Bogumił był już teraz jako gospodarz Serbinowa bardzo pewny swego. Daleniecki przyjeżdżał tylko co parę lat i zostawiał mu coraz bardziej wolną rękę w urządzaniu majątku, odkąd przekonał się, że wszystkie nakłady amortyzują się w przewidzianym terminie i przynoszą z nawiązką zapowiedziany dochód. W danym wypadku jednak o tyle nie mogło się obejść bez jego uprzedniej plenipotencji, że drenowanie wymagało wzięcia pożyczki hipotecznej. Bogumił i w tej kwestii nie przewidywał żadnych trudności. Hipoteka była prawie czysta, cały ciążący na jej pierwszym numerze dług Towarzystwa Kredytowego został w czasie jego rządów spłacony, zaciągnięcie nowego na melioracje było rzeczą, która się sama przez się rozumiała. Bogumił nie przewidział tylko jednego - że Daleniecki będzie tak zwłóczył z odpowiedzią. Po dwu tygodniach trzeba było napisać drugi list. Bogumił wysłał go już jako polecony. Ale i teraz dnie mijały, a odpowiedzi nie było. Baścik tymczasem naglił. Biuro dostało zamówienie na ostatni posiadany zapas drenów. Jeżeli pan Niechcic nie zdecyduje się natychmiast - następny transport będzie już droższy, bo z powodu strajku w cegielniach ceny uległy zmianie. Co więcej, także i robotnicy ziemni żądają podwyżki. Po pierwszym lipca wszystkie nowe umowy będą już zawierane według nowych obliczeń. - Szanowny pan wie - podżegał technik od Baścika - jak wszystko idzie w górę. Ludzie znów gadają o wojnie. Tak, że co dzisiaj, to nasze, a co jutro - nic nie wiadomo. Bogumił pojechał do Kalińca i wytargował jeszcze dziesięć dni zwłoki z zachowaniem przedwstępnie umówionych warunków, ustąpiwszy tylko co do nieznacznej podwyżki na materiale. W ciągu owych dziesięciu dni sprawa drenowania zeszła na drugi plan z powodu Tomaszka. Spodziewać się czegoś dobrego od tej strony było to mieć nadzieję, że w czasie deszczu będzie sucho. Tomaszek nie zdał na następny kurs szkoły technicznej. Przywiózł fatalne świadectwo. Jedyna rzecz, na której coś jeszcze budowali - jego zdolność do majsterki - zawiodła również. Zbiegło się to z przelotną i niespodzianą bytnością w Kalińcu Wiktora Jerzmanowskiego, poznanego na pogrzebie Lucjana Kociełła. Przyjeżdżał w jakichś pozostałych tu jeszcze po teściu interesach. Z polecenia żony był w Serbinowie u Niechciców, a oczarowawszy ich serdecznością i humorem, został z grubsza wtajemniczony w sprawę Tomaszka. Radził jej nie brać do serca. Twierdził, że wszyscy ludzie są na ogół hultaje, ale cała sztuka i przyjemność jest wydobyć z hultaja kawałek człowieka. Gotów był nawet w związku z Tomaszkiem podjąć się tego zadania. - Dajcie mi go, państwo, na praktykę - angażował się beztrosko. - Wezmę go do warsztatów kolejowych, a potem wsadzę na węglarkę, niech się uczy u maszynisty. Kto wąchnie praktyki, ten i teorię zrozumie. Ja sam w szkole brałem dwóje, a teraz jestem wcale do rzeczy kolejarzem. - No to i ja mogę wziąć go do drenowania - mówił na to Niechcic. - Będzie miał najlepszą praktykę. Lecz Tomaszkowi przypadły bardziej do smaku projekty Jerzmanowskiego. Oświadczył, że jego koledzy podostawali właśnie praktyki w fabrykach i na kolejach. Tylko że szkoła jest głupia, wszystko ułatwia dobrym uczniom, kiedy powinno być przeciwnie. I nawet zaczął po swojemu fantazjować, czego to on dokona u Jerzmanowskich. Ma w głowie projekt zbudowania nowego typu lokomotywy. Kiedy przedstawi go po wakacjach w szkole, dopiero się okaże, kto w niej był dobrym, może najlepszym uczniem. Gadaniną tą w końcu rozbawił ojca i matkę i śmieli się, że to tak będzie jak z Jarostami. - Bo trzeba panu wiedzieć - objaśniała pani Barbara mężowi Sabiny Kociełłówny - że on w zeszłym roku chciał nas osadzić w tych Jarostach, co to je Niechcicowie stracili po powstaniu. W których zresztą - przypomniała sobie - prawdopodobnie do dziś dnia siedzi niejaki Winczewski, dawny administrator Krępy, wie pan, tam, gdzie mieszkaliśmy po ślubie. Jerzmanowski rozdymał nozdrza rasowego garbatego nosa, gładził krótko strzyżoną gęstą wełnę swych szpakowatych włosów i mówił: - Szalona pałka. Chłop ma fantazję. Lubię takich. I przez dwa dni jego pobytu o wszystkich pomysłach i zamiarach Tomaszka mówiło się: "wykupuje od rządu Jarosty". Niechcicowie wahali się jednak, czy ulec namowom Jerzmanowskiego, ale czasu do namysłu nie było wiele i w końcu ani wiedząc, jak to się stało, zgodzili się na osobliwy pomysł. I nawet zgodzili się z nadzieją w sercu, bo to, co wiecznie zawodzi, wiecznie też jest przedmiotem nadziei. Tomaszek rwał się w świat i uszczęśliwiony wyjechał ze swym ciotecznym szwagrem, który nie miał w sobie co prawda nic z wychowawcy, a dużo - z koleżki młodych, wesołych urwipołciów. Bogumił dopiero teraz obejrzał się strapiony, że odpowiedzi z Paryża jak nie było, tak nie ma. Natomiast zaraz po wyjeździe Tomaszka przyszedł list od Anzelma Ostrzeńskiego, który sprowadził się na dobre do Kalińca i zapytywał, czy Niechcicowie nie sprzedaliby swoich placów na Oczkowie. Nadarza się sposobność zbycia ich na dość korzystnych warunkach, zwłaszcza że, jak się zdaje, nie ma widoków na dalsze wzrośnięcie ich ceny, przeciwnie, należy się obawiać, że spadną. Szczegóły Anzelm zostawiał do ustnego porozumienia i w tym celu proponował wujostwu spotkanie w Kalińcu, by rzecz ubić od razu na miejscu. Niechcicowie przejęli się tym listem. Pani Barbarze często zdarzało się narzekać z powodu owych placów. Martwiła się, że źle pieniądze umieścili, że je zagwoździli po prostu, zamiast nimi do rzeczy obrócić. W dodatku i Agnieszka miała pretensje do tych placów, tłumaczyła kiedyś matce, że posiadanie tego rodzaju obiektów nie jest rzeczą chwalebną. Więc pozbycie się ich dogadzało pani Barbarze. Co jednak znaczy owo "na dość korzystnych warunkach?" Anzelm obiecywał im kiedyś, że wartość placów podwoi się w ciągu paru lat. Tak się nie stało, chociaż na razie zaczynały iść w górę. Potem jednak stanęły, a potem spadły. Czy wobec tego dostanie się za nie teraz bodaj to, co włożyli? Już dawno nie dowiadywali się, jak owe place stoją. A może przyniosą tyle, że można będzie za nie kupić Pamiętów? Owa staruszka Bronimska umarła zaraz po księdzu Komodzińskim i Woynarowski zamierzał się przenieść na stałe do Kalińca, więc chyba sprzeda i resztę folwarku, z którego zostało mu: dwór, ogród i ze trzy włóki ziemi. O Pamiętowie wspominała pani Barbara, Bogumił stracił już teraz jakoś do niego serce. Tak czy owak, Niechcicowie postanowili jechać niezwłocznie do Kalińca dla zobaczenia się z Anzelmem. Dom Ostrzeńskich zastali w świątecznym i wesołym usposobieniu. Twarze promieniały, nawet Anzelm witał się o tyle serdecznie, że pani Barbara zwróciła na to uwagę. Wprawdzie poprzestał jak zawsze na lekkim uścisku dłoni, ale zazwyczaj ten uścisk był jakby czymś za dużo w stosunku do chłodnego wyrazu oczu, teraz i oczy, i cała postać mówiły więcej, niż chciała wyrazić dłoń. Po paru chwilach wymiany serdeczności Niechcicowie dowiedzieli się, czemu to wszystko należało przypisać. Anzelm zaręczył się. Ślub odbędzie się jeszcze tego lata i państwo młodzi zamieszkają w Kalińcu. Anzelm otrzymał czy miał otrzymać koncesję na założenie oddziału pewnej rosyjskiej fabryki budowy maszyn i przyrządów młyńskich. Właśnie w związku z tym zaproponował Niechcicom sprzedaż placów, które sam pragnął od nich kupić. Potrzebował dużego terenu pod budowę, jego własne place nie wystarczały. Odprowadził Niechciców pod okno i pokrótce omówił interes. Mógł ofiarować dziewięć tysięcy rubli, co oznaczało za okres dziesięcioletni oprocentowanie włożonego kapitału w stosunku pięciu od sta. Niechcicom suma ta wydała się oszałamiająco wielką i przy tym spadłą jak z nieba. Zresztą chwila nie była odpowiednia do targów, zastanawiania się i wahania. Wyglądałoby to na niedelikatność, okazaną Anzelmowi w momencie tak dla niego uroczystym. I czyż człowiek szczęśliwy, tylko co zaręczony, mógłby im proponować coś złego? Anzelm przeszedł do siebie i przygotował punktację, na którą Niechcicowie zgodzili się, po czym wrócono do sprawy zaręczyn. Wujenka Michalina pokazywała fotografię narzeczonej, a Niechcicowie mówili po kolei: - W istocie śliczna. Fotografia przedstawiała bardzo młodą osobę o drobnych, pociągających rysach twarzy i bujnych włosach. - Może za mało wyrazu - myślała pani Barbara - ale wygląda idealnie. Nawet za idealnie jak na żonę Anzelma. Co do niego, to roztył się i wyłysiał, zaś w chwili, gdy patrzył, jak oglądano fotografię, przypomniał nagle pani Barbarze widzianego kiedyś we Wrocławiu dyrektora cyrku i jego minę, kiedy wypuszczał na arenę młodziutką woltyżerkę. Nie dała jednak utrwalić się temu wrażeniu, gdyż, moralnie rzecz biorąc, Anzelm w swej roli narzeczonego czynił dobre i szlachetne wrażenie. Narzeczona, panna Zofia Turska, pochodziła z dobrej rodziny, ale była osobą biedną, zupełnie bez posagu. Pani Michalina zaznaczyła to kilkakrotnie, podnosząc bezinteresowność syna. Lecz Anzelm patrzył na sprawę całkiem rzeczowo. - Bogatej żony - oświadczył dobitnie - szuka ten, co chce pieniądze tracić. A ja mam zamiar je zdobywać. Mnie - dodał - w żonie potrzebne jest, żeby była zdrowa, ładna, inteligentna i moja. Pani Barbarze to wyliczanie zalet, wymaganych od narzeczonej, wydało się równie przykre jak taksowanie posagu. Zaś wujenka Michalina, kiedy Anzelm wyszedł do salonu po papierosy, nuże szeptać, że błogosławi to małżeństwo, gdyż ono może uczyni Anzelma trochę bardziej rozważnym w interesach. Zamiast poprzestać na czymś mniejszym, a za to pewnym, rzuca on się wciąż na olbrzymie przedsięwzięcia i traci nieraz lekkomyślnie pokaźne sumy. Jest po prostu szalony. Wuj Daniel rzekł na to z rzadkim już u niego błyskiem przenikliwości w zgasłych oczach: - Nie taki on lekkomyślny i nie taki szalony. Te jego harce to tylko próbowanie, skąd się da urwać dla siebie najlepszy kąsek. To, uważa pan - zwrócił się do Bogumiła - jak na polowaniu. Szukanie najlepszego myśliwskiego stanowiska. Michalina jest karygodnie zaślepiona co do tego Anzelma! - A gdzież Bogdan? - zagabnął Niechcic. - Jeszcze wciąż w Petersburgu? - Niestety - zachmurzył się wuj Daniel. Wybór Petersburga na miejsce studiów był bardzo nie po jego myśli. Wolałby widzieć ukochanego syna w Kijowie, gdzie przynajmniej klimat jest lepszy. Wychodząc od Ostrzeńskich Niechcicowie spotkali w przedpokoju wracającego z miasta Janusza. - Janusz w Kalińcu? - zdziwiła się pani Barbara. - To porzuciłeś Otwock? - Czasowo. Mam zamiar osiąść w Otwocku od jesieni. Wujostwo już wychodzą, czy przyszli? - pytał witając się Janusz. - Wychodzimy. Czy widziałeś się w Warszawie z Agnieszką? - Nie miałem szczęścia. - Synek, dlaczego ty biegasz po mieście? - zatroskała się pani Michalina. - Jeszcze wczoraj miałeś temperaturę. Anzelm krzątał się koło Niechciców z pewnego rodzaju opiekuńczą troskliwością. Z tkliwością, jaką wódz miewa dla żołnierzy, których wysyła pod kule, a człowiek interesu - dla tych, których użył pomyślnie jako narzędzie w swych rachubach. Przynajmniej pani Barbara odczuła w jego serdeczności coś podobnego. - Bogumił - rzekła, kiedy wsiadali do karety. - Jeżeli on taki lekkomyślny, to czy aby wypłaci nam te pieniądze? A jeżeli taki sprytny, jak mówi Daniel, to czy jednak dobrze zrobiliśmy sprzedając mu te place? Bogumił wpatrywał się w nią i zdawał się słuchać uważnie. Rzekł jednak: - Co to znaczy, że dotąd nie ma odpowiedzi? - Zadepeszuj - poradziła pani Barbara. - Wiesz, zrobię to. Ale nie. W domu chyba zastaniemy już list. Poczekam do jutra. 2 Anzelmowi było snadź pilno, bo już na trzeci dzień wyznaczył Niechcicom spotkanie u rejenta Holszańskiego w celu spisania aktu kupna-sprzedaży placów. Pojechali tedy i zdziwili się zastawszy w kancelarii dwu panów Ostrzeńskich, jednego z Siąszyc, drugiego zamieszkałego w majątku żony, Zborowie. Z siąszyckim Stanisławem, jako lepiej znajomym, wdali się w rozmowę zapytując o zdrowie pani Ksawery i o gospodarstwo. Pani Ksawera czuła się jako tako i zajęta była dziećmi, a co do interesów, to wiadomo, że gospodarstwo - kłopotarstwo. Ale, owszem, i pod tym względem było niezgorzej, Stanisławostwo Ostrzeńscy kupili właśnie od Bartołda Gawlice. Ojciec Woynarowski chciał zdać córce Pamiętów, ale oni woleli bezpośrednio z nimi sąsiadujące Gawlice. Ostrzeński rad był nawet, że teść dał się w końcu namówić na parcelację folwarku, którą Przybylak bardzo korzystnie przeprowadził. Teraz dziedzic siąszycki gładził lewego wąsa i namyślał się, co zrobić z resztą Pamiętowa. Myśleli, że teść będzie na tej resztce siedział do śmierci, a potem sprzeda się to dobrze któremu z kalinieckich fabrykantów na letnią rezydencję. Tymczasem Woynarowski chciał się przenieść do miasta, trzeba będzie szukać kupca lub może rozparcelować wszystko. Po nadejściu Anzelma i Holszańskiego wywiązała się krótka rozmowa o polityce. Westchnąwszy nad utratą Chełmszczyzny i zaprzepaszczeniem przez Dumę obiecywanego samorządu zaczęto prorokować ogólny niepokój na świecie. - Podobno Austria strasznie dąży do wojny z Rosją? - nadmieniła pani Barbara. - Niee, to Niemcy prą wszystkich do wojny - pouczał Holszański. - Niemcom potrzebne są kolonie. I myślą, że o ile zakotłują w Europie, to zyskają coś w Afryce albo w Azji. A jak się od Turcji zaczęło, to się już tak na byle czym nie skończy. Bo słowiańskie narody na Bałkanach... - Czytałem gdzieś - wtrącił Niechcic - że Turcja to beczka prochu, na której dyplomaci palą fajkę pokoju. - Ładna zabawa. Ho-ho-ha-ha - zabrzmiały śmiechy. - Tak, tak... W tym roku wszyscy krzyczeli: pokój, pokój... konferencje, kongresy... Jak tak dużo gadają o pokoju, to wojna pewna... - gwarzono. Dependent Holszańskiego, Haywola, wystawiwszy nagle swe dwa górne zęby w uśmiechu pogodnie zatroskanego gryzonia, oświadczył złowieszczo: - Wojna być musi. Nic innego nie może być jak wojna, bo cała ludzkość oparta jest na najwyższej podłości. I zginie przez szyderstwo. - Przez szyderstwo? - wszyscy stropili się. Haywola macał lewą wewnętrzną kieszeń swej marynarki, jakby tam nosił dowody podłości świata. Były to jednak tylko projekty szarad i krzyżówek, które układał całe życie a przesyłał do prasy, nie mogąc się nigdy doczekać ich wydrukowania. Holszański zaczął przynaglać, wywołując z poczekalni swoich przysięgłych świadków. Anzelm tańczył koło Niechciców, powtarzając dobitnym głosem: - Ogromnie jestem szczęśliwy, że wujostwo raz przecież zrobili dobry interes. Ogromnie... Czas już był na to. I Niechcicowie uwierzyli, że osiągnęli wielkie zyski. Ludzie interesu umieją tak dwoma słowy przekonać biedaków, co weszli w krąg ich działań, że są ich dobrodziejami. Należność za place była do odebrania w banku, gdzie Anzelm Ostrzeński miał konto. Niechcicowie przelali ją tylko na swój bieżący rachunek. - Patrz - martwiła się pani Barbara, gdy wyszli. - Tak długo ten Pamiętów był do wzięcia, a teraz, kiedy moglibyśmy go może kupić, sprzątną nam go sprzed nosa. Może to jeszcze nie stracone? Może warto by pomówić z Woynarowskim? - Skąd ci się teraz zachciało Pamiętowa? - dziwił się Niechcic. - Dawniej nawet mówić o tym nie dałaś. - Chcę - rzekła pani Barbara namiętnie - żeby raz w życiu było tak, jak sobie wymarzyłeś. Bogumił tak nie przywykł do tego rodzaju troski, że go słowa żony aż zatrwożyły. - Bój się Boga, mną się aby nie kłopocz. Ja mam wszystko, czego pragnąłem - zapewniał. - Trójpolówkę żem zniósł, a jeśli jeszcze będę mógł drenować... Wiesz, jak skończę - majaczył - to wezmę się do stawów. Założymy tu gospodarstwo rybne. I ureguluję serwituty... Czytałem, że wyszły nowe przepisy. O ile i to mi się uda, no to już będę mógł umrzeć spokojnie. Bogumił i tym razem nie wysłał depeszy. Zawsze, kiedy byli w mieście, doświadczał niezbitej pewności, że w domu zastanie list z Paryża. Nie zastali go jednak, wróciwszy. Czekała na nich jedynie kartka od Agnieszki. Pani Śniadowska zapowiadała, że wpadnie na jeden dzień, jadąc przez Kaliniec za granicę do męża. Jakoż zjawiła się nazajutrz, przybywszy na mleczarskim wózku Józefata. Cieszyli się nią, gdyż była wesoła i wszystkim się w domu zachwycała. W ostatnich latach widywali ją krytycznie usposobioną do świata, w którym wyrosła, więc myśleli sobie, że oto wraca do niego sercem i upodobaniami. Lecz jej przychylne usposobienie dla domowych pieleszy miało inne źródło. Jej własne szczęście i poglądy na świat ugruntowały się już o tyle, że ich bujna siła pozwalała jej godzić się z pobłażaniem na wszelkie odmienne byty i stanowiska. Pochwaliła zresztą bardzo sprzedaż placów, nie zainteresowawszy się natomiast wcale tym, co rodzice zrobią z uzyskanymi pieniędzmi. Więcej zajęło ją drenowanie, pomogła nawet ojcu ułożyć francuską depeszę do Paryża i przenocowawszy tylko, nazajutrz ruszyła w dalszą drogę. Aż do Londynu, gdzie Marcin obecnie przebywał. Obiecywała wracać za sześć tygodni i znowu wstąpić po drodze. Bogumił odwiózł Agnieszkę na kolej, a potem, wysławszy depeszę z opłaconą odpowiedzią, spędził dobrą godzinę w firmie Baścik i Spółka. Razem z personelem przedsiębiorstwa dociekano, co może być przyczyną braku odpowiedzi w tak ważnej sprawie. Bogumił wydębił jeszcze dwa dni zwłoki, a na odchodnym zaczęto sobie wzajemnie opowiadać o interesach, które się na skutek całkiem niespodzianych okoliczności rozchwiały albo przeciwnie - udały. Między innymi pan Baścik wspomniał, że młody Ostrzeński w ciągu paru dni zrobił świetny interes na placach. Miał niby to budować fabrykę maszyn i urządzeń młyńskich, tymczasem okazało się, że wczoraj sprzedał cały teren pewnej spółce, która zakłada przedsiębiorstwo pod firmą "Przemysł drzewny". Mają zapewniony surowiec z miejskich lasów i zbyt za granicę na wielką skalę. A pan Ostrzeński sprzedał place tak, że dostał sto za sto. O, pan Ostrzeński to kombinator, głowę ma nie od parady. Skupił zawczasu place od innych posiadaczy, a tym sposobem sam zagarnął, co by mogło im przypaść. Bogumił słuchał czerwieniąc się i blednąc, ale nie wiedział, co w tych plotkach sprawiało mu najbardziej dotkliwą przykrość. W drodze zapomniał o nich. Świadomość, że teraz już na swoją depeszę musi otrzymać odpowiedź, przejmowała go całego niby gorączką, od której chodziły mu po skórze na przemian ognie i dreszcze. Dopiero wysiadając przed domem, przypomniał sobie, co był zasłyszał u Baścika. Anzelm wydał mu się złym duchem, którego tchnienie zdolne jest zatruć i spaczyć cały bieg życia, a więc i sprawę drenowania. Postanowił nic nie mówić żonie, ale ona, wywiedziawszy się tylko, jak poszło z depeszą i wyjazdem Agnieszki, sama wnet zapytała: - Czy nie wstępowałeś do Ostrzeńskich? Józefat mówi, że Janusz bardzo chory. Bogumiłowi ta wiadomość wydała się też złą wróżbą dla jego przedsięwzięcia. Od kilku dni zrobił się przesądny i nerwowy. - Jak myślisz? - odpowiedział pytaniem. - Czy depesza może nadejść już jutro? I, zesłabłszy na duchu, opowiedział raptem, co zdarzyło mu się słyszeć w biurze Baścika. Pani Barbara była przybita i oburzona. - Widzisz? A nie mówiłam? Ja zawsze miałam przekonanie, że Anzelm to człowiek niepewny. Przecież on nas po prostu okpił! - Prawda... - Bogumił teraz dopiero to spostrzegł. - Co za bałwan ze mnie - chwycił się za głowę - że się nie wywiedziałem, jak rzeczy stoją, nim przyszło do sprzedaży tych placów. Żydzi na pewno już wiedzieli o tej spółce drzewnej. Mogliśmy byli Anzelmowi pokazać figę i sami sprzedać po tej samej cenie co on. - Jeżeli byłby dowód, że Anzelm wiedział o tym "Przemyśle drzewnym" - gorączkowała się pani Barbara - i że naumyślnie nas podszedł, to można by mu wytoczyć o to sprawę. Zażądać, żeby zwrócił tę nadwyżkę, którą tak chytrze zagarnął. Bo choćby nawet formalnie, z kupieckiego punktu widzenia miał rację, toć wstyd ograbić tak rodzinę. I przez chwilę gonili zapalczywie myślą swe utracone zyski, a dziewięć tysięcy, które jeszcze wczoraj mieli za wielką sumę, zdały się im nędznym ochłapem, rzuconym na odczepne. Bogumił wyrzucał sobie, że zawsze traktował owe pieniądze żony nieco przez nogę, jakby cudze sprawy Serbinowa, nie mogące gruntownie zaważyć na ich losie materialnym, obchodziły go więcej niż własne. Słusznie go ludzie mogli uważać za niedołęgę w interesach pieniężnych. Ba, toć i nieraz nie dosyć się tym przejmuje; chociaż przejrzał, co ich spotkało, nie dosyć ma w sobie chęci, żeby złemu zaradzić. Jest mu bardziej przykro niż kiedykolwiek, ale przykro jakby nie z powodu straty, którą przez nieopatrzność ponieśli, ale z innego - bardziej nieuchwytnego. Dając wyraz tej przykrości rzekł nagle: - Nie, to niemożliwe! Anzelm nie mógł o tym wiedzieć, wtedy jak z nami gadał. - Nie mógł - potwierdziła pani Barbara, nękana już od chwili tą samą troską. - I zobaczysz, on na pewno dziś-jutro napisze albo przyjedzie, żeby nam to powiedzieć. Prawdopodobnie zaproponuje nam podzielenie się tym, co tak niespodzianie na naszych placach zarobił - rozumowała kategoriami, które zgoła nie istnieją dla ludzi interesu. - Oczywiście - dodała - powie mu się: nie, mój kochany, ten zarobek należy się tylko tobie. Miałeś szczęście i nic nie jesteś winien, że się tak stało. - Naturalnie - zgodził się skwapliwie Bogumił. Rozpoznali, że oboje patrzą na sprawę od tej samej strony. Myśl o przeoczonym zysku niedługo w nich gościła, ciężkim do zniesienia było teraz poczucie, że ktoś mógł tak obłudnie postąpić. To godziło w coś ważniejszego niż w place na Oczkowie. Chcieli więc już tylko przekonać się, że Anzelm nie taki szczwany, jak się zdaje. Za tę cenę gotowi byli bez wahania zrzec się udziału w osiągniętych korzyściach. Pani Barbara miała nawet ochotę zaraz do Anzelma napisać, pobudzić go do skruchy. Ale Bogumił odradzał. Nie, tego nie powinni robić. Trzeba mu zostawić otwartą tę furtkę, tę sposobność okazania bodaj kruszyny szlachetności, a choćby rodzinnych skrupułów. - Ja myślę, że nawet jeśli wiedział, że sprzeda zaraz place z takim zyskiem, to się spostrzeże chyba, jak niehonorowo postąpił - fantazjowała pani Barbara. - A byle okazał się tylko przyzwoitym człowiekiem, to pal sześć owe zyski. Żadnego żalu o nie mieć nie możemy. Prawdę ci powiem - doszła do przekonania - że byłabym w kłopocie, żebyśmy mieli tak bajecznie zarobić. Agnieszka na pewno uważałaby to za złe. Te handle placami, to pachnie spekulacją. Chwała Bogu, że raz się to skończyło. Czekali tedy cały następny dzień rehabilitacyjnej wiadomości od Anzelma, a właściwie czekała pani Barbara, gdyż Bogumił, zapomniawszy o placach, wyglądał tylko depeszy z Paryża. Nie nadeszło ani jedno, ani drugie i dopiero trzeciego dnia rano Józefat przywiózł pożądany telegram. Niechcicom ręce drżały, gdy odczytywali francuski tekst, który brzmiał: "Adresat nieobecny. Listy pańskie odesłałem. Podpis: Bonnard". Bogumił usiadł ciężko. Teraz nie wiedział już zupełnie, czego się trzymać. Był pewien, że denerwujące wyczekiwanie dziś ostatecznie się skończy. Tymczasem ono się od dziś właściwie zaczynało. Zatem Dalenieckiego nie ma w Paryżu! Gdzież jest i od jak dawna, u diabła? Ostatni list od niego był w marcu, ale to się zdarzało, że nie pisał kilka miesięcy. Nie zdarzyło się jednak nigdy, aby nie zawiadomił o zmianie adresu. I dlaczego dopiero teraz posłano mu serbinowskie listy? Co się z nim działo? Ostatnim razem - przypomnieli sobie - donosił, że nie czuje się zdrów, no, w jego wieku takie wieści nie są niczym alarmującym. - Co teraz robić? - ścisnął pięści Bogumił. - Ja wiem jedno, że dziś mija ostatni termin u Baścika. Muszę zaraz jechać i już bezwarunkowo się zdecydować. Albo będzie trzeba się zrzec wszystkiego, albo podpisać umowę, dać zadatek i ryzykować... - Nie radzę ryzykować - przestraszyła się pani Barbara. - Kiedy tu nie może być ryzyka. On się na pewno zgodzi - upierał się Bogumił. Żytnie żniwa opóźniały się z powodu deszczów, ale rzepakowe były już w pełni, a Bogumił miał tylko włódarzy przy robotach. Toteż wyjeżdżał klnąc, że właśnie w takim czasie wciąż wypada brać konie do miasta. W drodze nie wiedział jeszcze, na co się zdecyduje. Lecz myśl, że miałby odstąpić od drenowania, była dla niego straszna. Zupełnie jakby miał zaprzeć się czegoś bardzo dla siebie świętego, niemal wyrzec się wiary. Kiedy wjeżdżał na Karolińską, przypomniały mu się słowa pani Barbary, która rzekła była na pożegnanie: - Głupia jestem, że po jakimś tam spekulancie spodziewałam się ludzkiej przyzwoitości. Ale jeślibyś zobaczył Anzelma, to jednak powiedz mu parę słów prawdy. Niech wie chociaż, jak to wygląda w oczach ludzi. - Stańcie no - zatrzymał tedy Bogumił Klimeckiego. - Wstąpię najpierw do państwa Ostrzeńskich. Poczekacie w hotelu - dodał wręczając strawne. - Ja się tam zgłoszę. - Tak, powiem łobuzowi słowo prawdy - myślał idąc po schodach i nie wiedząc, że chciał też odwlec chwilę spotkania z Baścikiem. Drzwi otworzyła mu Antoniowa. - Czy pan Anzelm jest w domu? Zgięta ku ziemi, gdyż kręgosłup krzywił jej się na starość, Antoniowa wytrzeszczyła oczy i odparła: - Pan Janusz konający. Bogumił osłupiał. Pytanie swoje zadał niezbyt głośno, ale teraz wydało mu się, że krzyczał je na cały dom. Jednocześnie przypomniał sobie słowa pani Barbary: "Janusz bardzo chory". Jakże mógł, zajęty swoim, puścić je mimo uszu, a potem o nich zapomnieć! Drzwi jadalni pisnęły i uchyliły się. Daniel Ostrzeński stanął w progu. - Czy to doktór? - zapytał. - A... pan Bogumił. Niech pan zdejmie płaszcz i wejdzie. Spada pan, Bogumile, jak z nieba; tu wszyscy chodzą bez głowy. Już wiecie?... - mruczał. - Właśnie słyszę - odszepnął Niechcic. - Czy naprawdę stan taki groźny? Skąd się to wzięło? - Meningitis. Zapalenie opon mózgowych - objaśnił szeptem Daniel. - I to z głupiej influenzy czy anginy. Ten chłopak zawsze miał skłonność do ciężkiego przechodzenia najgłupszych chorób - dodał z pretensją. - Za wcześnie wstał, zaczął narzekać na ból głowy, na ogólne rozbicie, no i nastąpiła recydywa. Na szczęście w tym stadium to już nie zaraźliwe. Siadaj, szwagrze. I to mówiąc, sam usiadł przy małym stoliku pod oknem, gdzie spędzał tak wiele godzin życia wyglądając na swoją Michasię. Teraz nie potrzebował na nią wyglądać. Była w domu, lecz nie dla niego, i w jakich okolicznościach! W jadalni, śród monumentalnych mebli i wiszących rzędem na ścianie dwunastu marszałków Francji, panował niczym nie zakłócony porządek i spokój, urągający rozprężeniu, jakiemu uległo życie domu. Bogumił nie usiadł, stanął przy oknie. Na dworze zaczynało padać. Wielkie krople deszczu uderzały w blachę podokienną, kamienie bruku na podwórzu stały się z lekka pstre, a niebawem zupełnie pociemniały. - Jak pan myśli? - spytał nagle wuj Daniel. - Czy depeszować do Bogdana? Dostał na wsi pod Grodnem świetną kondycję. Ogromny majątek, jeziora, lasy, po prostu książęcy dom. Zajęcia niewiele, po egzaminach taki pobyt na wsi dobrze mu zrobi. Ale chyba zadepeszuję. Bo, uważa pan, o ile teraz nie przyjedzie... to nie wiem, kiedy się z nim zobaczę. - No i przecież brat jego... - zawstydził się Niechcic. Daniel Ostrzeński wstał, podszedł do drzwi salonu i zaczął nasłuchiwać. Wróciwszy do Bogumiła oznajmił półgłosem: - Słyszę, że chodzi. Myślałem, że się zdrzemnęła, ale słyszę, że chodzi. Już trzy noce nie spała. Bogumił drgnął, gdyż drzwi salonu zaczęły się ostrożnie i pomału odmykać. Wyszła przez nie na palcach pani Michalina i zoczywszy Bogumiła uśmiechnęła się do niego niedołężnie. Bogumił przeraził się na jej widok. Zobaczył zdumiony, że jej z biegiem lat coraz czarniejsza czupryna była cała w smugi rude, zielonawe i siwe. Rumiane, jędrne oblicze posiniało i pofałdowało się, oczy miała ciastowato podpuchnięte. Zamieniwszy z Bogumiłem parę słów, nagle przy ostatnim zaczęła płakać: - Bóg pana zsyła - szlochała. - Jestem zupełnie sama. Bogumiłowi zrobiło się tak żal, że pozwolił jej łkać na swoim ramieniu i nawet głaskał ją po różnobarwnych włosach powtarzając: - Droga nasza, kochana pani Michasiu. Nie traćmy nadziei. Wuj Daniel obchodził ich dokoła, zbiedzony i wylękły. - Michasiu, opamiętaj się. Zostaw pana Bogumiła - marudził. - Co to znowu za wieszanie się komuś na szyi. Pani Michalina otarła oczy. - Nie - rzekła - nie ma żadnej nadziei. Męczy się, biedak... strasznie. - I pani ciągle przy nim? A gdzież Anzelm? - obejrzał się Bogumił. - Och, jemu interesy nie dają chwili spokoju. Ma tyle na głowie. I urządza mieszkanie. Musiał iść, bo przywieźli meble. A też nie spał tej nocy... Przerwała i nagle z nieoczekiwaną zwinnością skoczyła bez szelestu, mimo swych rozmiarów, do pokoju chorego. Za chwilę powróciła. - Nic - rzekła do wpatrzonych w nią z przestrachem panów. - Myślałam, że się obudził. Ma ciągle drgawki, ale po zastrzyku trochę się uspokoił i śpi. Daniel, mój złoty, daj tę receptę Antoniowej, niech poszle kogo do apteki. Tylko zaraz. Bogumił zerwał się, uradowany, że może pomóc. - Ja to załatwię. Proszę dać. W aptece powiedzieli mu, że lekarstwo będzie za pół godziny. Wyszedł się tedy przejść. Deszcz chwilowo nie padał. Dzień był ciepły i chmurny, zieleń krzewów jaskrawa, niby w maju. Nadmiar wilgoci zdawał się w nieskończoność przedłużać trwanie wiosny. Zboczywszy ku rynkowi Bogumił znalazł się na wprost okien Biura Melioracji Rolnych pod firmą Baścik i Spółka. Zrobiło mu się zimno i gorąco, ale serce załomotało w piersiach. Oto chwila, w której musi wejść i powziąć decyzję. Tu życie ludzkie umyka z tego świata, owdzie wymyka się z rąk drenowanie, myśl, co przyświecała tylu nocom i dniom. Coś z tych znikomości trzeba przychwycić, zatrzymać. Tak, teraz, teraz. Później może mu być trudno wyrwać się od Ostrzeńskich. Stawał kolejno przy obu oknach. W jednym wisiały plany i kolorowe rysunki: nędzne zboże "przed" i bujne, niebotyczne "po drenowaniu". W drugim leżały poukładane piramidalnie stosy drenów o różnym świetle, a koło nich - narzędzia drenarskie: sztych, żolka i w pięknej skrzynce aparat niwelacyjny. Przypatrując się Bogumił doświadczał zupełnej pewności, że nie ma żadnego powodu odstępować od drenowania. Skoro tylko nieobecność Dalenieckiego była przyczyną braku odpowiedzi, to można być o bieg rzeczy spokojnym. Wszedł i bez namysłu oświadczył, że podpisuje umowę. Wystąpił ku niemu sam pan Baścik, niezmiernie ruchliwy, mimo że otyły jegomość. Na czerwonej twarzy, o rysach jakby ledwo zapoczątkowanych w bezkształtnej bryle, nosił binokle, co sprawiało komiczne wrażenie. Tak samo sprzeczny z tępym, prostackim zarysem twarzy był wyraz oczu inteligentny i bystry. - To rozumiem - cieszył się. - Co prędko robione, to dwa razy robione. Namysły, diable wymysły. No nie mam racji? Depeszka wreszcie przyszła? - Przyszła - odparł wymijająco Bogumił. - Dla nas i to nie było potrzebne. Podpis i nazwisko pana Niechcica wystarczy - zatarł ręce pan Baścik. - Nam Paryż niepotrzebny, bo my wiemy, kto jest pan Niechcic. - No, nie mam racji? - zdawał się wyzywać śmiałka, który by temu zaprzeczył. - Zadateczek, jak mówiliśmy... - Dziś jeszcze dostanę pieniądze. A jakbym nie zdążył - Bogumił przypomniał sobie Janusza - to jutro najdalej wpłacę. - Podpis pana Niechcica to dla mnie weksel. No, nie mam racji? - zapewniał swym pytającym sposobem korpulentny szef biura. - Szanowny pan wie, jaką ma w Kalińcu opinię. Zadatku żądano dziesięć tysięcy, ale zgodzono się na dziewięć. Bogumił na wszelki wypadek już dawno zamówił sobie potrzebny kredyt u kupca zbożowego, którego miał zamiar zaraz po odniesieniu lekarstwa pójść szukać. Wracał na Karolińską z uczuciem tak wielkiej radości i ulgi, że nawet wyzdrowienie Janusza zdawało mu się możebne. Ale w mieszkaniu Ostrzeńskich zastał stan rzeczy, który mu nie pozwolił myśleć o wyjściu na miasto. Pani Michalina przysiadła była po jego wyjściu na kanapie i momentalnie zasnęła. Spała siedząc z głową zadartą, wsparłszy ją o skórzane poduszki otomany, tak jak się śpi w podróży w wagonie kolejowym. Daniel czuwał nad nią, spacerując dokoła stołu w nocnych pantoflach i zerkając od czasu do czasu podejrzliwie na drzwi salonu. Ujrzawszy Bogumiła podreptał ku niemu z palcem na ustach. - Psss - szepnął. - Wreszcie usnęła. Anzelm przyszedł, ale też się położył. Tak że nie ma kto siedzieć przy Januszu. Dawaliśmy znać do Ceglarskiego, to znów jest w Warszawie, ma dopiero dzisiaj przyjechać. Zaraz przyjdzie doktór z pielęgniarką, ale tymczasem, Bogumile, mój drogi, niech pan do niego zajrzy, bo słyszałem, że jęczał. A ja ciągle mówiłem, żeby go przenieść do szpitala. Miałby i opiekę, i wszystko. Przecież na to są szpitale, higiena. Nie rozumiem tych staroświeckich przesądów - irytował się, zdjęty nieoczekiwaną żądzą postępu. - Dobrze - odszepnął Niechcic. - Ja przy nim posiedzę. - Tylko po cichu, mój kochany, żeby nie zbudzić Michasi. 3 Z salonu Ostrzeńskich wyniesiono roślinność i wszystkie prawie meble. Pośrodku stało metalowe łóżko, całe w bieli. Janusz nie jęczał w chwili wejścia Bogumiła. Spał. Twarz miał zaognioną i nabrzmiałą, broda i skłony policzków osnuły się cieniem zarostu. Długie rzęsy czerniały na policzkach, a pukiel włosów zsunął się na lewą powiekę. Bogumił usiadł i wpatrzył się wyczekująco w chorego. Gdy zauważył, że brew jego zaczęła się dźwigać i drgać, schylił się i ostrożnie odgarnął pasmo włosów z oka. Uczuł przy tym na dłoni gorąco jak od płomienia. Po pewnym czasie przestraszyła go myśl, że Janusz kończy. Oddech miał tak niewypowiedzianie śpieszny i powierzchowny, że było chyba niepodobieństwem żyć dłużej niż parę minut oddychając w ten sposób. Niechcic przybliżył ucho do tej zgorączkowanej twarzy i na próżno usiłował pochwycić szmer wdechu. Miało się wrażenie, że Janusz wydycha jedynie prędkimi dmuchnięciami resztki życia. Bogumił kilkakrotnie zbierał się wstać i wszcząć alarm, ale czas mijał, chory wciąż spał w ów zatrważający sposób i Niechcic pomału oswoił się z tym stanem rzeczy. Zaniepokoił się dopiero na dobre, kiedy Janusz zaczął cokolwiek stękać i chrapać. I kiedy po chwili wyrzekł nieswoim, grubym głosem, brzmiącym w tej delikatnej piersi niemal jak pomruk zwierza: - Boli! Niechcic wstał z krzesła i schylił się nad wezgłowiem. Janusz otworzył oczy. Źrenice miał zwężone i wielkie tęczówki zdawały się tylko dwoma płatami niewidzącego błękitu. Widział jednak, bo raptem spytał: - Kto to? Bogumiłowi pytanie wydało się przytomne. - To ja, Niechcic - odpowiedział. - Twój wuj. Czy ci zimno, chłopcze? - spytał widząc, że chory drży. - Może podać... - i przerwał, zaskoczony osobliwym wykrzywieniem się twarzy Janusza na jedną stronę. Jednocześnie ręce i nogi chorego zaczęły wykonywać szczególne ruchy, jakby wspinania się czy pływania. Gumowy pęcherz z lodem, leżący na jego ciemieniu, spadł grzechocząc na podłogę. Zęby Janusza ścisnęły się, a na usta wybiegła piana razem ze zduszonym, chrapliwym jękiem. Za drzwiami wszczął się ruch i pani Michalina wpadła do salonu. Wnet zjawił się też i stanął na progu Anzelm w koszuli tylko i spodniach. Janusz zrzucił z siebie kołdrę, odpychał w konwulsjach matkę i jedynie Bogumił miał dość siły, aby mu nie dać wypaść z łóżka. Trzymał go w swoich objęciach blisko pół godziny, walczył z nim, aż pot zrosił mu czoło. Na koniec zjawili się spóźnieni doktór Smołowicz i pielęgniarka, mająca zostać na noc. Po wielu daremnych wysiłkach doktór zdołał przyłożyć choremu plastry z gorczycy na łydki, a obróciwszy go bokiem i przytrzymawszy w tej pozycji, przystawił mu za uszami pijawki, przygotowane w słoju na oknie. Z wiszącymi u szyi robakami drgający Janusz wyglądał tym okropniej, ale zaczął się cokolwiek uspokajać. Wuj Daniel chodził tymczasem po jadalni, ściskał rękoma skronie i powtarzał: - Rany boskie, rany boskie. Ona tego nie przetrzyma. A czepiając się drepcącej w posługach, zgarbaciałej Antoniowej, prosił: - Zróbcież coś, żeby to przeszło... Może po drugiego doktora?... - No, co ja panu zrobię - wzruszyła ramionami. - Lepiej by pan ukląkł i pomodlił się o lekciejsze skonanie. Po paru godzinach męki atak osłabł, można było dać zastrzyk i obłożyć chorego lodem. Na karku Janusza siniały krągłe piętna po zdjętych pijawkach, twarz jego trochę stęchła, przycichł, a kiedy matka wzięła go pod pachy i podciągnęła nieco wyżej na poduszki, otworzył nawet oczy i uśmiechnął się. Powab tego uśmiechu był wciąż jeszcze tak wielki, że patrzącym wydało się niemożliwe, aby coś tak czarownego miało zniknąć ze świata. Robiło się już ciemno. Antoniowa pozapalała lampy, wujenka Michalina sprzątała ręczniki, watę, buteleczki, łyżeczki, porozrzucane w czasie ratowania Janusza. Panowie wyszli do jadalni i zapalili papierosy. - Doktorze - spytał Anzelm - czy to może jeszcze długo trwać? Och, Anzelm nie posiadał w sobie władz zdolnych znosić porażkę i cierpienie. On był człowiekiem powodzenia i zgoła nie pojmował tego podtrzymywania życia niezdolnego zrobić już na tym świecie żadnego interesu, przeprowadzić żadnego udanego przedsięwzięcia. Toteż zmarszczył się, kiedy doktór rzekł wodząc powątpiewająco głową w tę i w tę stronę: - Owszem, to może jeszcze trwać jakiś czas. Bogumił uprzytomnił sobie, że noc idzie i Basia tam szaleje z oczekiwania i niepokoju. Miał wrócić zaraz po obiedzie, a tymczasem wciąż nijako było mu stąd odjechać. Gdy tak się wahał, co robić, z podwórza dobiegło warczenie jakby maszyny. - Samochód - wyjrzał przez okno Anzelm. - Ceglarski przyjechał. Jednocześnie Antoniowa wniosła do pokoju wysmukły pakiet. - Przynieśli z kwiaciarni dla pana Janusza - oznajmiła z ubolewającą zgryźliwością w głosie. Pani Michalina z roztargnieniem wzięła do rąk szeleszczący przedmiot i porzuciła go na krześle. Z odchylonej bibułki wyjrzały pąki róż. Ceglarski wpadł zdyszany. Przed dwiema godzinami wrócił z Warszawy i zastawszy w Oczkowie kartkę pani Michaliny, przybywał jak mógł najśpieszniej. Informowano go półgłosem o stanie Janusza. Bogumiłowi ulżyło pojawienie się Ceglarskiego. Osądził, że teraz może już jechać. Pani Michalina jednak zatrzymywała go. - Nawet pan nie wie, jak pan dodaje mi ducha. - Pojadę zawiadomić Basię - uspokajał - i postaram się zaraz wrócić. A może przyjedziemy razem. Jest teraz doktór, pielęgniarka. I pan Ceglarski. Może atak się tak prędko nie powtórzy. Pani Michalina uściskała go i zwróciła się do Anzelma: - No, jakże te meble, synusiu - pytała zbolałym głosem. - Dobrze się przedstawiają? - Panie - jęknął wuj Daniel wyprowadzając Bogumiła do przedpokoju - czy Michasi to wszystko nie zabije? - Panie szwagrze - zgromił go szorstko Niechcic - to syn pana umiera. Wyszedł i na schodach przypomniał sobie, że nie odszukał swego Żyda z pieniędzmi. - Głupstwo - zlekceważył to. - Poczekają do jutra. W domu zastał w swoim pokoju światło i panią Barbarę. Miała zmienioną twarz, ale ujrzawszy męża zdrowego i całego, spytała tylko: - Jadłeś co? - A wiesz - odparł zafrasowany - że sam nie wiem, czy ja co jadłem. Zdaje mi się, że nic nie jadłem. Ale, Basiu, my chyba zaraz tam pojedziemy. Janusz prawie że konający. Pani Barbara załamała ręce. - Józefat mówił, że jest gorzej, ale nie myślałam, żeby aż tak... Bój się Boga - zaniepokoiła się - nie mówiłeś chyba Anzelmowi nic o tych placach. - Nie, zupełnie zapomniałem. Ale nawet żebym pamiętał... Niee, za kogo ty mnie masz? - Tom odetchnęła. Bo naturalnie... w takiej chwili... To i u Baścika - przypomniała sobie - pewno nie byłeś. - Byłem. I będę drenował. Podpisałem umowę. - Jak to? Pomimo tej depeszy? - Nie mogłem już czekać ani godziny. - Czekałeś tyle czasu, to mogłeś jeszcze parę dni. A że wypadłoby drożej, to już wina Dalenieckiego. - Powiadam, że nie mogłem - westchnął Bogumił. - Ja jestem pewien jego zgody. Co to? Emilka śpiewa? Z głębi mieszkania dobiegały nieuczenie, ale rozgłośnie i z zapałem wyciągane słowa piosenki: Patrz, jak morze się kołysze, różnobarwne snując tonie... - Ano, zawsze teraz śpiewa - uśmiechnęła się pani Barbara. - I jak się kładzie, i jak wstaje. Całe szczęście. Dawniej była taka nerwowa, a teraz niczym się, chwała Bogu, nie przejmuje... - Więc słuchaj, Basiu... Jedziemy? - Jak uważasz. Tylko czy nie jest już za późno? Zamiast pomóc, możemy zrobić tylko kłopot dobijaniem się w nocy. Po namyśle doszli do wniosku, że w istocie jest już za późno. Niepodobna, żeby z Januszem tak zaraz miało się coś stać. Bogumił zostawił go trochę lepszym, doktór zapewniał, że nagła katastrofa nie grozi, a opiekę ma, bo jest pielęgniarka. Postanowili tedy wyjechać wcześnie rano. - I ty pójdziesz od razu do nich, a ja poszukam tego mojego Żyda Perlmutra i załatwię z Baścikiem - planował Niechcic. W Kalińcu tymczasem, kiedy Janusz zbudził się z krótkiej drzemki, zaaplikowano mu bańki cięte i położono jeszcze jeden plaster z gorczycy na kark, a lód na głowę. Po tych zabiegach leżał zupełnie wyczerpany, ale spokojny i przytomny. Twarz jego zbladła i odzyskała całą swą zwykłą piękność. Zastosowane środki ratunku działały jeszcze i na otaczających, nadzieja wstąpiła w serca. Ludwik Ceglarski wyprawił rodzinę odpocząć, pielęgniarka wyszła do kuchni - został z Januszem sam. Zrazu siedział z daleka, lecz gdy Janusz wyciągnął do niego rękę, dłonią prosząco odwróconą do góry, przesiadł się na krzesło przy łóżku, i splótłszy palce, trwali tak długo w milczeniu. Ceglarski był srodze rozstrojony. Na samym wyjezdnym do Warszawy otrzymał był od Janusza list bardzo dziwnej treści. "Chciałbym - czytał w nim - wyjawić tobie jedną rzecz, która ci wiele ze mnie objaśni. I która nie dawała mi się z nikim ani z niczym zbliżyć naprawdę, czyniła mnie jakby wyklętym. Długo nie chciałem uznać ani nawet uświadomić sobie przyczyny mojego fatalnego usposobienia. Myślałem, że to mnie do reszty zadręczy i zgubi. Ale nadszedł czas, że się czy ukorzyłem, czy wzniosłem ponad tę sprawę. Nazwiesz to, jak zechcesz. I jeśli się musiałem pogodzić z tym, że właściwie zabiłem biedną Celinę (choć może nie tak całkiem ja ją zabiłem), to zdołam żyć i z tym, co jest nędzną tajemnicą mojego życia. A zdecydowawszy się na to będę mógł - może - inaczej, lepiej, ustosunkować się do świata. Bądź łaskaw zobaczyć się ze mną, jak tylko wrócisz z Warszawy". Ceglarski czytał ten list w drodze na pociąg i nie mógł już cofnąć swego wyjazdu. Wracał z Warszawy pędzony niejasną obawą, że Janusz znów zamknie się w sobie i nic z tego, co zapowiedział listem - nie powie. Na myśl o tym burzył się i postanawiał, że nie zawaha się jednak przed wkroczeniem bez skrupułu we wnętrze tej zatajonej natury, przed zatarganiem nią tak, aby obnażyła na koniec swą pustkę lub swoją tajemnicę i zaczęła żyć życiem prawdziwego człowieka. Cieszył się, że jest jednak jakaś tajemnica, jakieś coś, o co się można zaczepić, z czym będzie można walczyć lub czemu będzie trzeba współczuć. Zapytywał siebie, co to być może: grzech wielki czy nieszczęście? To znów mówił sobie zniechęcony, że nie, ta powabna zagadka nie miała żadnego rozwiązania, ta męska Gioconda - żadnej tajemnicy; list był tylko jednym z żałosnych mamideł próżności, pragnącej wmówić w siebie i drugich, że jest się czymś więcej, niż się jest. I wnet zrywał się w sobie wewnętrznie: - A jeśli jednak... Jeśli tę duszę zamula istotnie coś, jakiś brud, jakaś ciężka niedola, przed którą trzeba ją ratować, z której trzeba ją wydobyć? Śpieszył tedy na pomoc - a teraz siedział i trzymał w dłoni rękę Janusza i widział, że tu już tylko życie jego trzeba było ratować, i to zapewne bezskutecznie. Czy Janusz pamiętał o swym liście? Nie wiadomo. I Ceglarski nie czuł się na siłach o to pytać. Ale słuchał z pewnego rodzaju łapczywością, gdy chory zaczął nagle szeptać: - Ja nie wiem dlaczego... ale tak mi dziwnie dobrze... Nic nie boli. No, powiedz, gdzie ta dusza, w którą... tak wierzysz. Nie było już jej we mnie. Parę zastrzyków... zabiegów przy... przywróciło mi trochę tej duszy. Po prostu kwestia procesów chemicznych... I nie ma nic więcej. - To chyba nie to, co chciał wyznać - szarpnął się w sobie Ceglarski, ale w tejże chwili zapomniał o swym niewczesnym wyczekiwaniu. Gdy ciężko chorzy mówią, że im dziwnie dobrze, niepokój wkrada się w serce tych, co nad nimi czuwają. I Ceglarski dopiero po chwili, opanowawszy wrażenie, rzekł zmienionym głosem: - Tak samo, bracie, mógłbyś powiedzieć, że nie ma słońca, bo... nawozy sztuczne przywracają siłę wątłym roślinom. Wątłym... roślinom - powtórzył i w myślach zabrzmiał mu werset z Hioba: "...i jako kwiat ścięty bywa, a nie ostoi się". - Ja wierzę w materię - spowiadał się po cichu Janusz - nie dlatego, że mogę jej dotknąć... tylko że ona jest sama przez się cudem... tajemnicą... nadzwyczajnością... większą niż ten wasz duch. - Czy nie za dużo mówisz, Januszku? - zatroskał się Ceglarski. - Nie... - majaczył Janusz. - Jeżeli jest... dowód... że dusza... to nie to, co mówisz... tylko... że choć taki chory... udaje mi się... jak teraz... uniezależnić psychicznie... od stanu fizycznego. - Boże, ratuj go. On chce dobrego - myślał Ceglarski. - Niech nie będzie za późno. - Taki jestem zzd... rowy - szeptał Janusz - mocny duchowo... zdolny do życia... teraz... Jak pojadę... do Włoch... raz we śnie... widziałem... biała droga... Mówił to już ledwo-ledwo i Ceglarski spostrzegł, że oczy jego zaczynają drgać i pląsać w orbitach, a usta wykrzywiać się niepokojąco. Wezwał pielęgniarkę. Konwulsje wracały. Zgarbiona Antoniowa postękując wybiegła po doktora. Zaś rano, kiedy Józefat, odstawiwszy mleko, jechał pomału ku domowi, zobaczył Żydówkę Arkuszową, dającą mu z daleka znaki, żeby stanął. Arkuszowa nie uwijała się już tak po mieście jak dawniej, ale tym razem biegła prawie, wymachując rękoma. Józefat zatrzymał konia i gdy podeszła sapiąc, zapytał przedrzeźniając ją. - Ny, co pani Arkuszowa tak dycha? Co pilnego? - Pilnego? Oj, nie daj Boże takie pilne nikomu. Młody pan Ostrzeński umarł. Pan Anzelm. - Anzelm? - oburzył się Józefat. - Co Arkuszowa plecie. Toć jeszcze wczora był zdrów. Janusz chyba. - Tfy. Czy to takie panowie jak pan Anzelm umierają? Takie nie umierają. Pan Janusz umarł. Pan doktór. - Kiej? - Tylko, tylko... Ja poszłam do Anzelma, bo on chce kupić taki antyk. A tam pan doktór już nieżywy. Chwilę kręcili głowami, cmokając nad tym nieszczęściem, wzdychając, że się młodzi przed starymi na tamten świat wynoszą. Józefat zaciął konia i pośpieszył, żeby prędzej w domu dać znać. Ale Niechcicowie już jechali, spotkał ich na Nieznanowskim Przedmieściu. Sami zatrzymali konie, widząc mleczarza pędzącego tak, jak nigdy nie miał w zwyczaju. - Co się stało? - Pan Janusz nie żyje. - Kiedy umarł? - spytali jednocześnie. - Dzisiaj nad ranem. - Czemużem z nimi nie został - pomyślał Bogumił strapiony. Strofował Daniela, a sam poleciał do niespokojnej żony. Tak to bieży się ku najbłahszym sprawom, byle od śmierci - ku życiu. Różnica tylko w zachowaniu większej lub mniejszej przyzwoitości. - Szkoda, że nie powiedziałam Józefatowi, żeby nic w domu nie mówił - zmartwiła się pani Barbara, gdy już ruszyli w dalszą drogę. - Emilka wpadnie w rozpacz. Ona się tak boi wszelkich śmierci. Zajechali prosto na Karolińską. W mieszkaniu Ostrzeńskich panowała spłakana cisza: Od razu w przedpokoju natknęli się na panią czy pannę o bardzo jasnych włosach i wydatnym nosie. Siedziała w kącie na kuferku i zalewała się łzami. W jadalni przyjął ich wuj Daniel bez kołnierzyka i niewyspany. Bruzda cierpienia koło ust z lewej strony pogłębiła się w spazmatyczne niemal skrzywienie. - Po wyjeździe pana Bogumiła - objaśniał - był przytomny, rozmawiał i tak dobrze wyglądał, że nie spodziewaliśmy się katastrofy. Ale umierał już nieprzytomnie. Weszli do salonu. Janusz leżał jeszcze na łóżku, cały w kwiatach. - Nawet nie wiem, od kogo te kwiaty - szeptał wuj Daniel. - Od godziny wciąż przysyłają i przysyłają. Przy zwłokach Janusza klęczała, zakrywszy rękoma twarz, pani Michalina. Pod oknem stał Ceglarski ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i znękanym wyrazem twarzy. Z daleka tylko skłonił się głową Niechcicom. Anzelma nie było. Bogumił nie mógł się wydziwić zmianie, jaka zaszła w Januszu. Pulsująca gorączką, czerwona wczoraj twarz była dziś żółta i wyschnięta jak oblicze młodego, świętego pustelnika o zapadniętych oczodołach i ascetycznych rysach. W pokoju mimo rozwartych okien panował swoisty ckliwy odór. Pani Michalina, usłyszawszy czyjeś wejście, obejrzała się, wstała i podeszła się witać. - Pogrzeb jutro o jedenastej - zawiadomiła rzeczowo. - Anzelm poszedł zamówić trumnę. Strasznie się męczył - zapłakała spojrzawszy ku zwłokom. - Michasiu, Michasiu, nie płacz, wszyscy umrzemy - pomrukiwał wuj Daniel. - Depeszę do Bodzia wysłałem - oznajmił jeszcze, wyprowadzając Niechciców. - Jeśli zaraz wyjedzie, to zdąży na jutro rano. W drzwiach Niechcicowie zetknęli się z Holszańskimi, a na schodach spotkali trzy nieznajome panie, wstępujące na górę z pękami kwiatów i z zaczerwienionymi oczyma. Idąc ulicą zastanawiali się, czy zawiadomić Agnieszkę. Ona była w przyjaźni z Januszem. Ale przecież na pogrzeb i tak nie zdąży. Zresztą nie przerywałaby sobie chyba wakacji z mężem, którego tak rzadko widuje. Napisze się do niej list, żeby w każdym razie wiedziała. Teraz pozostała do załatwienia sprawa zadatku dla Baścika. Bogumił poszedł szukać swojego kupca zbożowego, pani Barbara czekała w cukierni Kleszcza. Czekała tak cierpliwa i spokojna, jakby z zadumy nad szklanką herbaty wychylała się ku niej wieczność, wobec której wszystko, co się odbywa, jest mało ważne. Bogumił wrócił skłopotany. - Wszystko mnie zawodzi - oznajmił. - Perlmuter skrewił. Będzie miał pieniądze dopiero za tydzień. Byłem jeszcze u trzech, też na próżno. Wprost nie rozumiem, co to znaczy. Pierwszy raz mi się zdarza, żebym nie mógł dostać pieniędzy na zawołanie. Muszę pójść jeszcze do jednego. A Perlmuter, szelma, przyrzekał na pewno. Przestanę z nim handlować. - Po co masz chodzić i prosić. Nie chcą, to nie - rzekła pani Barbara bez namysłu. - Przecież są te nasze pieniądze. Weźmiemy z banku i dasz je Baścikowi. Tydzień to nie wieki. Bogumił popatrzył na nią oszołomiony. - Czy ty mówisz poważnie? Zrzucasz mi kamień z serca. I nie boisz się ryzykować? - Nie chcę, żebyś gryzł się dłużej tym drenowaniem. I zresztą, co za ryzyko? - przestraszyła się nie na żarty, ale już wstyd jej było się cofać. Sprawa poszła gładko i w banku, i u Baścika. Pani Barbara kupiła jeszcze czarne woalki dla siebie i dla Emilki, po czym ruszyli do domu. W Serbinowie Emilka, w fartuchu ogrodniczym i z rękami powalanymi ziemią, poskoczyła ku nim od klombów. Przez mgnienie słyszeli, że śpiewa: "Pójdź do gondoli, kochanko moja..." Raptem stanęła jak wryta i zmieniła się na twarzy. - Wiem - rzekła, gdy ją zaczęli ostrożnie przygotowywać do złej wieści. - Józefat mówił. Biedny Janusz. Taki był śliczny i umarł. I wnet się rozjaśniła. - Zapomniałam - podjęła - że jest list z zagranicy. Pewno od pana Dalenieckiego. Ledwo skończyła, usta jej już coś nuciły. Bogumił, nie zdejmując kapelusza i płaszcza, pobiegł do siebie. - Jeżeli się nawet nie zgodził - myślał w popłochu - ja to na nim wymogę. Zrzeknę się bodaj tantiemy na parę lat. Będę drenował za nie wiem jaką cenę. - Assuan - przeczytał patrząc na stempel. - Gdzie to jest? Afryka? Pani Barbara weszła za nim i też nie zdejmując zarzutki ani kapelusza wołała: - No? Czytajże prędzej. Bogumił przeciął scyzorykiem kopertę i pobiegł wzrokiem po wierszach zapisanej ćwiartki papieru. Wtem spąsowiał i na twarzy jego wyraziło się takie przerażenie, że pani Barbara krzyknęła: - Nie chce drenować? To pal go diabli! Śmiej się z tego, słyszysz? Potrząsnęła męża za ramię: - Co tobie? Dlaczego patrzysz tak strasznie? Usiądź! Bogumił usiadł posłusznie, zdjął kapelusz i przetarł dłonią twarz. Uśmiechnął się z trudem. - Nic, nic - rzekł. - Daleniecki sprzedał Serbinów. 4 Pani Barbara wyjęła Bogumiłowi z ręki list, a nie znalazłszy w kieszonce binokli, odsunęła go daleko od siebie, by przeczytać. - Ależ to nie jest odpowiedź ani na twoją depeszę, ani na drenowanie - zdziwiła się po chwili. - Nie - odparł bezbarwnie Bogumił. Daleniecki zmienionym i niepewnym charakterem pisma usprawiedliwiał się, że tyle czasu do kochanego pana Bogumiła nie pisał. Był ciężko chory na kamienie nerkowe z owrzodzeniem. Przeszedł skomplikowaną operację, po której długo walczył ze śmiercią, na koniec wysłano go na całą wiosnę do Egiptu. Ale i tam jeszcze chorował na oczy i był w stanie, w którym nie pozwolono mu nic wiedzieć o interesach. Nie mogąc ruszyć się z miejsca, przesiedział w Egipcie daleko poza porę, w której przebywanie tam jest możliwe, nadto wszystkie jego sprawy uległy zahamowaniu, sekretarz paryski załatwiał tylko najpilniejsze. Obecnie wyjeżdża wreszcie z żoną do Włoch, dokąd kazał sobie przysłać wszelką zaległą korespondencję. "Stan mego zdrowia - donosił w dalszym ciągu - i niemożność sprężystego jak dawniej zawiadywania sprawami majątkowymi, zwłaszcza wymagającymi odległych podróży na zabronioną mi północ, wymagają uproszczenia moich interesów i skupienia ich bardziej koło siebie. Korzystając tedy z bytności w Egipcie mojego krewnego, hr. Owruckiego, postanowiłem sprzedać mu Serbinów. Zwłaszcza że nadarza mi się sposobność nabycia niewielkiej posiadłości w południowej Francji. Postanowienie to zapadło zgodnie z życzeniem prawnej właścicielki Serbinowa, mojej żony, której lekarze zalecają również spędzanie większej części roku na wsi w łagodnym klimacie. Wstępna umowa została już między mną a panem Owruckim podpisana. Akt rejentalny ma być sporządzony w Kalińcu po uprzednim obejrzeniu majątku przez nabywcę, który już wyjechał do kraju, na razie do Petersburga (- jak to pisze - oburzyła się pani Barbara - dla niego "kraj" a Petersburg to jedno). Jeżeli ja ze względu na zdrowie nie mógłbym przyjechać do aktu, zastąpi mnie upełnomocniony adwokat. Majątek wejdzie w posiadanie nowego właściciela od października, więc na rok przed wygaśnięciem naszego ostatniego z panem kontraktu. Wszelkie należne panu z tego tytułu odszkodowania rozumieją się same przez się. A więc półroczna pensja, tantiemy podług przeciętnej za ostatnie trzy lata oraz pieniężne lub w naturaliach wyrównanie kosztów pańskiego utrzymania z rodziną za czas przewidziany dla takiej okoliczności w kontrakcie. Post scriptum głosiło: "Jeżeliby pan zechciał skorzystać ze swego prawa pierwokupu, to zasadniczo nic temu nie stoi na przeszkodzie, o ile oczywiście mógłby Pan ofiarować te same warunki, tj. gotowiznę za cały szacunek". Część listu, mówiąca o sprzedaży, różniła się od serdecznego początku, była chłodna i kategoryczna, jakby z góry chcąca uniemożliwić jakiekolwiek podawanie w wątpliwość przedstawionej transakcji. Pani Barbara w pierwszej chwili nie mogła objąć myślą całości spadłej na nich tak nagle wieści. Ale, spojrzawszy na wyraz twarzy męża, osądziła położenie jako rozpaczliwe. Zbyt rozpaczliwe, by narzekać. Bogumił zdawał się tak dalece potrzebować ratunku i pomocy, że natchniona jakby nie swoją siłą wykrzyknęła: - No, wielkie rzeczy! Ja ciebie rozumiem, bo przecież nawet ja się przywiązałam do tej dziury. Ale trudno. Wiecznie tu siedzieć chyba się nie spodziewałeś. I ostatecznie dawno wiemy, że Daleniecki to człowiek bez sumienia. A my damy sobie radę, zobaczysz. I ten huncwot - pogroziła w przestrzeń ku Paryżowi - zobaczy. - Daj spokój - przemówił tępo Niechcic. - On jest w porządku. Miał prawo zrobić ze swoją własnością, co mu się podobało. Świat już tak jest urządzony. Cały dla tych, co mają, nie dla tych, co pracują. - A kiedyś - zakwestionowała to pani Barbara - mówiłeś sam, że on nigdy by nie sprzedał Serbinowa za twoimi plecami. - Głupi byłem. Według prawa nikogo nic nie obchodzi, co czuje administrator sprzedawanego majątku. Zresztą czytałaś, że zaszły i dla niego niespodziewane okoliczności. A my, oczywiście, że damy sobie radę. Materialnie zabezpiecza nas, jak widzisz. No i możemy nawet kupić Serbinów - zaśmiał się ciężko. - Nawet kupić... gotówką za cały szacunek - pokiwała głową pani Barbara. - To już napisał chyba na urągowisko. Przez szyderstwo, jak mówi ten Haywola. - Ale jeżeli to takie normalne - podjęła niebawem - to nie rozumiem, dlaczego jesteś jak z krzyża zdjęty? - Mój Boże - wyjąkał z desperacją. - Czy ty nie domyślasz się, co mnie tak przygnębiło? Przecież wyszło na to, że ja okradłem ciebie i dzieci z tych dziewięciu tysięcy za place. - Nie rozumiem... - stropiła się pani Barbara. - Więc zrozum, że drenowanie diabli wzięli i że nam ten zadatek u Baścika przepadnie... - A prawda... - zagapiła się pani Barbara. Bogumił wichrzył sobie z rozpaczą siwe włosy. - I co mnie się stało, żem wtedy dnia jeszcze nie poczekał. Rzeczywiście, jak los chce zadrwić z człowieka, to mu rozum odbiera. Stary idiota, obrabowałem własną żonę i dzieci. Pani Barbara odzyskała już równowagę. - Bogumił! Jak można tak tracić ducha? I to kto? Ty! Ja ciebie nie poznaję! On mnie okradł z pieniędzy! Obrażasz mnie po prostu. Przecież radca Ostrzeński mógł nam wcale tej sumy nie zapisać. Albo Anzelm, czy nie mógł nam jej stracić? Wolę ją stracić przez ciebie niż przez niego. I co ja mówię "przez ciebie". Przecież to ja sama namówiłam cię, żebyś zapłacił Baścikowi. Najlepiej nie myśleć o tym. Było, przepadło i koniec. A właściwie nawet wcale nie było. Zatchnęła się i umilkła. Bogumił słuchał i twarz mu się pomału rozpogadzała. Ucałował ręce żony i chwilę trzymał je przyciśnięte do piersi, aż mruknęła: - Co znowu za czułości... - Przywracasz mnie do życia - rzekł poruszony do głębi. - Nie tym, że mi przebaczasz. Jak byłem winny, tak jestem... Ale mi lżej... Lżej, że ty tak myślisz, tak czujesz... Może Bóg pozwoli, że się da te pieniądze ocalić. Ja zaraz po pogrzebie Janusza pójdę do Baścika. Może wycofam to polubownie, bodaj z uszczerbkiem... - odzyskiwał nadzieję. Nie mówili o tym więcej. Zaprzątnęły ich domowe sprawy, śród których zapomnieli, że każda z przypadających na dany dzień robót odbywa się w ich oczach po raz ostatni. Służba nic jeszcze nie wiedziała. Emilka przyjęła nowinę grobowo, ale zarazem tak, jakby to był zły sen, który ją naszedł na krótko. Już po chwili oczy, wpatrzone w jej tylko znaną rzeczywistość, nie mogły ukryć szczęścia i błyszczały jak na powrót zbudzone do przyjemnej nad wyraz jawy. Aż pani Barbara, która spodziewała się szlochów, zapytała: - Co z tobą, dziecko, się dzieje? Jesteś jak nieobecna. - I tknięta niewyraźnym przeczuciem, zagadnęła: - Gdzie ty znikasz popołudniami? - Ja znikam? - Emilka stanęła w pąsach. - Ja jestem zawsze w ogrodzie. Nazajutrz wszyscy troje wyjechali wcześnie karetą, do której wepchnięto z trudem olbrzymi wieniec ze świerczyny, jaśminu i buldeneży, upleciony przez swarliwego ogrodnika Kajetana. Wieniec odgradzał Niechciców od siedzącej na przedniej ławeczce Emilki, pachniał, kłuł i drażnił gałązkami po twarzach, uniemożliwiając rozmowę. Jechali w naprężonym oczekiwaniu, żeby się ta droga prędzej skończyła. W Kalińcu przed kościołem stały powozy, auto Ceglarskiego, karawan. Okryte czernią konie przy karawanie zwiesiły sennie łby, jeden z nich obluźnił nogę i, usiłując grzebać czy nudząc się, gładził kopytem bruk. W kościele tłok był tak wielki, że pani Barbara i Emilka stanęły w kruchcie, a tylko Bogumił przepchał się z wieńcem do katafalku. W tejże chwili gnuśny pomruk organów rozebrzmiał wielkimi, przelewającymi się jeden w drugi tonami, a chropawy i twardy męski chór zaczął śpiewać: Wy, co płaczecie dziś - do Boga śpieszcie... Tuż przy wejściu do nawy pani Barbara spostrzegła tę samą nader jasnowłosą i o wydatnym profilu młodą osobę, którą wczoraj widzieli w przedpokoju Ostrzeńskich. Spazmatyczne łkania wstrząsały jej spadzistymi ramionami. Tym razem pani Barbarze wydało się, że ta postać nie jest jej obca, lecz nie mogła sobie przypomnieć, kto to taki. Gdy kondukt szedł potem przez miasto, coraz więcej ludzi do niego się przyłączało, a zwłaszcza co niemiara dzieciaków i bab w chustkach. Mieszkańcy z przedmieść radzi zbaczali z drogi, żeby uczestniczyć w jakimkolwiek zbiorowym wyładowaniu się uczuć. Na cmentarzu ludzie ci otoczyli ciasno garść rodziny i znajomych zmarłego i nie odstępowali w nadziei, że coś jeszcze zobaczą i usłyszą. Jakoż nie zabrakło przemówień, chwalących zalety Janusza i ogłaszających światu żal i boleść osieroconych rodziców, a zwłaszcza "tak chlubnie zapisanej w dziejach miasta i tak ukochanej przez wszystkie sfery społeczeństwa profesorowej Michaliny Ostrzeńskiej". Niebawem wszyscy otwarli parasole, bo deszcz zaczynał kropić. A gdy nastała cisza, dały się słyszeć kolejno: echowy chrobot spuszczanej do grobu trumny, suche postukiwanie młotkiem po cegłach, zgrzytanie kielnią, chlastanie wapnem. I nisko, jakby między nogami stojących, kobiecy, zanoszący się płacz. Dwie niecierpliwe baby przecisnęły się aż do miejsca, gdzie w pagórek świeżej gliny zatknięta była blaszana tabliczka z trumny. Jedna z nich przeczytała półgłosem: - Eś Pe Janusz Ostrzeński, doktór medycyny. Żył lat trzydzieści dwa. - Młody - zwróciła się do drugiej, która przyglądała się niezmiernemu stosowi wieńców. - Tylachna kwiatów! To musiało kosztować! Znajomi z naprężeniem wpatrywali się w czarne krepy, osłaniające twarz pani Michaliny, usiłując złowić chwilę, kiedy można będzie podejść i złożyć kondolencję. Na razie ściskano przeciągle ręce Anzelma i tylko co przybyłego Bogdana. Wuj Daniel zatrzymał się w pewnej odległości od tłoku i wypatrywał poprzez ludzi swojego beniaminka, z którym ledwie się zdążył przywitać. Na koniec murowanie grobu się skończyło. Pani Michalina zsunęła welon z twarzy i spojrzała dokoła surowymi, przytomnymi oczyma. Wnet ci, co dotrwali dotąd, ruszyli ku niej, a każdy był kontent, upewniwszy się, że widziała jego obecność. Niechcicowie zostali potem na obiedzie u Ostrzeńskich. Nim go podano, siedzieli wszyscy w jadalni, a Ceglarski czynił honory domu. Zdawał się należeć do ludzi, których życie osobiste polega na towarzyszeniu cudzym rodzinom. Pani Michalina znikła w głębi mieszkania, Holszańscy wyszli za nią, Anzelm i Bogdan spierali się o coś pod oknem, wuj Daniel palił, wpatrując się z lubością i utęsknieniem w najmłodszego syna, który tego nie dostrzegał, a jeśli dostrzegał, to karcącym spojrzeniem - ganił. Ceglarski przysiadł się do smętnie milczących Niechciców. Chciał powiedzieć coś miłego Emilce, ale po paru słowach uległ nieprzepartej potrzebie mówienia o Januszu. Zwrócił się z tym specjalnie do pani Barbary, przyciszywszy głos, jakby chciał mówić jej na ucho. - Wszyscy go uwielbiali - d mił - i wszyscy mieli do niego pretensję, że nie był takim, jakim zapowiadała go ta jego nadzwyczajna piękność. A czyż on mógł, proszę pani, sprostać swojej urodzie? Musiałby być chyba najwyższą doskonałością i potęgą. On w gruncie rzeczy nie żył gorzej niż tysiące innych, czy to mało na świecie takich, co są zdolni tylko do połowicznych czynów, myśli, uczuć. I nikt przez nich nie płacze, nie odbiera sobie życia... Życia. Tak. Ale tu każdemu, a zwłaszcza każdej, zdawało się to nie dosyć. Chcieli, żeby był zdolny do niezwykłych rzeczy, wspaniałych namiętności... W końcu stał się tylko tematem do przeżywania przez innych. I to był jego dramat... Jego dra-mat. - Ja go zawsze uważałam za łagodnego i dobrego - rzekła niepewnie pani Barbara. - Tylko trochę za takiego... nieodpowiedzialnego. Ale kiedyś... podobno... był inny. - Otóż to. Wszyscy tak myśleli - podchwycił namiętnie Ceglarski. - Że przynajmniej kiedyś musiał być na wysokości swej urody... To złudzenie. Może był tylko zdrowszy. Ale on zawsze już za życia był tylko przeszłością... legendą o samym sobie. Tak jak są ludzie należący tylko do teraźniejszości albo tylko do przyszłości... I drudzy, wiekuiści, żyjący pełnią człowieczeństwa i naraz we wszystkich czasach. - Tak - powtórzył z uporem. - On był tylko przeszłością. I nie miał żadnej innej tajemnicy... A jeśli jednak miał? Jeśli miał? - Ceglarski ] to już do siebie i z taką rozpaczą, że pani Barbara się zdziwiła. - A ja mówię, że na tych akcjach tylko stracą - dał się tymczasem słyszeć Bodzio podchodząc z bratem do stołu. Anzelm ujął Ceglarskiego za rękę. - Słyszysz, Katonie, co mówi Bogdan? Dowiedział się po drodze na cmentarz, jak wyszli na placach ci, co mnie ich nie sprzedali. Place zaczęły nagle spadać, poprzestraszali się i sprzedają za bezcen. Ceglarski przybrał niechętny wyraz twarzy i milczał. Za to Bogumił, wsłuchujący się już poprzednio w rozmowę braci, a będąc nieco rozbitym przez wypadki, nie wytrzymał i rzekł: - Może Anzelm ma rację, że stracilibyśmy nie sprzedawszy mu placów. Ale coś by zawsze zostało. A teraz to straciliśmy wszystko. Bo zadatkowałem tymi pieniędzmi drenowanie Serbinowa. I cóż? Daleniecki sprzedał Serbinów, a drenowanie przepadło. - Daleniecki sprzedał Serbinów?! - Nowina wywołała pewne wrażenie śród panów. Pani Barbara ciągnęła męża za rękaw: - Nie mów o tym w takiej chwili - szeptała. Ale Ceglarski zaczął się dopytywać. - To bardzo przykra wiadomość - powtórzył kilkakrotnie. Anzelm znów się do niego zwrócił: - Ja się już, mój kochany, przekonałem - twierdził - że ile razy myślę o drugich, to i ci drudzy tracą, i ja nic nie zyskuję. Tylko zdrowa myśl o własnym zysku przynosi korzyść wszystkim. - Wszystkim? - wycedził lodowato Ceglarski. - Dziesięciu, stu takim jak my. Ale tak nie może być wiecznie, żeby się wciąż napełniała ta sama kieszeń. - Ta sama kieszeń! - oburzył się z cicha, lecz stanowczo Anzelm. - Niech ja tylko sprobuję na jedną chwilę zwolnić napięcie wszystkich sił mózgu, woli, nawet mięśni, to zobaczymy, czy moja kieszeń będzie pełna. Zaraz pójdę na dno, a na moje miejsce wedrą się inni. - Właśnie. I w ten sposób tworzy się dobór, elita najlepszych życiowo ludzi - pouczył zarozumiale Bodzio. - Najenergiczniejszych, najzdolniejszych: Powodzenie, władza i majątek nie dostają się nikomu dla jego pięknych oczu. - Obiecujący młody człowiek - uśmiechnął się kwaśno Ceglarski w stronę pani Barbary. - Kiedy Anzelm namówił mnie na odprzedaż części Oczkowa na place, nigdy nie myślałem, że to się tak skończy - dodał po cichu tonem proszącym o przebaczenie. - Anzelm go namówił. Słyszysz? - bąknęła pani Barbara do Bogumiła. Ceglarski nie odpierał już więcej twierdzeń braci Ostrzeńskich. Zdawał się jeśli nie przekonany, to pobity. Pani Barbara też nie znajdowała w sobie ani jednego słowa przeciwko wywodom bratanków. - Mają rację - myślała - ostatecznie przecież zarobiło się na tych placach. Ale zarazem racja Ostrzeńskich zdawała jej się zgoła nieważną. Natomiast odmienne zdanie Ceglarskiego miało w sobie coś pocieszającego i pełnego znaczenia, bez względu na to, czy było życiowo słuszne, czy nie. - A gdzież gospodyni? - spostrzeżono się nagle, gdy Antoniowa rozlała zupę na talerze. Wuj Daniel oderwał rozkochane oczy od Bodzia i podreptał do żony, zeszłej chwilowo na drugi plan w jego sercu. Za chwilę zjawił się na powrót. - Bójcie się Boga, niech kto z was idzie do niej. Zobaczyła buty Janusza! Holszańscy nie mogą jej uspokoić. Natychmiast pobiegł Ceglarski, a kiedy pospołu z Holszańskimi przywiedli panią Michalinę do stołu, była już spokojna, choć zapłakana. Zaś pod koniec niedobrego obiadu, z którym goście cierpliwie się borykali, zaczęła nawet rozmawiać. Ceglarski przy pożegnaniu z Niechcicami podjął raz jeszcze sprawę sprzedaży Serbinowa. Nie wyrażał o tym żadnego sądu, lecz kręcił z powątpiewaniem głową, a w końcu zagadnął od niechcenia: - To dużoście państwo zadatkowali owemu Baścikowi? Bogumił wymienił sumę. - Jednak ja myślę - łagodził - że jak coś mu się da w łapę, to te pieniądze wydobędę. - No, o tym nie ma mowy, żeby państwo mieli taką sumę utracić - rzekł Ceglarski z bezwarunkowym przekonaniem. - Jeżeli Baścik będzie robić trudności, to ja już z nim pogadam - dodał energicznie. - Ale, panie Ludwiku! Niech pan się, broń Boże, naszymi sprawami nie zaprząta - oburzyła się pani Barbara. - I jeszcze teraz! Ja przecież wiem, jak pan kochał Janusza... Po wyjściu na miasto Bogumił pośpieszył do Baścika, Emilka i pani Barbara wstąpiły do syndykatu dowiedzieć się o cenę ogrodowego spryskiwacza. Kiedy spotkali się, Bogumił oświadczył, że nic nie mógł załatwić, gdyż Baścik wyjechał do Warszawy. - Mówiłem z jego zastępcą, a on powiada, że sam nie może w tej kwestii decydować. - Cóż robić - rzekła pani Barbara. - I tak się zawsze czegoś nie zdąży załatwić, kiedy śmierć złapie, jak choćby tego biedaka Janusza. W powrotnej drodze Emilka, znużona smutną uroczystością, drzemała. Niechcicowie rozpatrywali swoje sprawy, zastanawiając się, kto to jest ów jakiś hrabia Owrucki. Wydawał im się jeszcze gorszy niż Daleniecki, którego musiał widać, korzystając z jego choroby, opętać. Bogumił pamiętał to nazwisko z pewnej rozmowy z Katelbą i łączył je w myśli z samymi zdrożnościami. Zamilkli w końcu, a kiedy już wtoczyli się na drogę koło czworaków, Bogumił ocknął się z zadumy i odezwał: - Teraz już rozumiem, dlaczego Żydzi nie mieli dla mnie pieniędzy. Musieli, gałgany, wiedzieć... Emilka - musnął po twarzy córkę - obudź się. Dojeżdżamy. W domu czekała na nich znów depesza. Tym razem, wysłana z Włoch, była odpowiedzią na listy Bogumiła. Daleniecki zabraniał drenować i zapowiadał list. Niechcic był na taką wiadomość przygotowany i przyjął ją spokojnie. Struł go dopiero ów list, który nadszedł niebawem. Daleniecki wiedział już nie tylko o drenowaniu, ale i o zadatkowanej umowie z Baścikiem. Skąd, gdy tylokrotne alarmy Bogumiła nie mogły go dosięgnąć, tę nowinę otrzymał tak piorunem, Niechcicowie nie mieli pojęcia. Był nią jednak wręcz rozwścieczony i prawie wymyślał Bogumiłowi, pomawiając go o nielojalność i samowolne zerwanie kontraktu, pozbawiające go prawa do jakichkolwiek odszkodowań z tytułu sprzedaży majątku. - To znaczy, że co? - pytała pani Barbara oszołomiona. - Że nie dostaniemy tego nawet, co w tamtym liście obiecywał? Że wyjdziemy stąd nędzarzami? Bez grosza? Po tylu latach pracy? Bardzo dobrze! Nic sobie z tego nie robię - rozpromieniła się nagle, jakby dopiero pewność takiej ostateczności była właściwym jej żywiołem. - Ech - sarknął Niechcic - to są tylko strachy na lachy. Poniosło go, bo myślał, że ja ten zadatek zapłaciłem z majątku. Że wziąłem te pieniądze na zbiory. Napiszę do niego i wszystko się wyjaśni. Ale Bogumił nie miał dosyć swobodnej myśli, żeby pisać wyjaśniający list. Na dworze lało i lało, wszystkie pokosy mokły, rok był prawdziwie feralny. Zaś Daleniecki tymczasem zląkł się widać srodze o swoje interesy, bo po kilku dniach nadeszła wiadomość, że przybywa osobiście dla przeprowadzenia sprzedaży Serbinowa. Dnia ni godziny przyjazdu nie podawał, czekano więc na depeszę, przygotowując pomału zajmowane przez niego zwykle pokoje. Daleniecki przyjechał jednak pewnej niedzieli rankiem, bez uprzedzenia, dorożką najętą w mieście. Okazało się, że przybył do Kalińca z żoną i stanął z nią w hotelu. Niechciców to ubodło. Czuli się pokrzywdzeni, a tu tymczasem narzucono im rolę niby uzurpatorów, uniemożliwiających Dalenieckim przybycie do własnego majątku. Po wymianie sztywnych zdawkowych uprzejmości Daleniecki przeprosił panią Barbarę, zażądał ksiąg majątku i zamknął się z nimi sam w salonie pod pozorem, że, utrudzony przejazdem z Kalińca do Serbinowa, chce chwilę spocząć. Bogumił czekał wezwania chodząc zdenerwowany po pokoju; pani Barbara mówiła: - Poznałam go tylko po brodzie. Zrobił się z niego po tej chorobie istny kościany dziadek. W jakąś godzinę potem Daleniecki zadzwonił ostro i długo, jak na pożar. A niebawem Julka przybiegła i oznajmiła nagląco: - Pan dziedzic prosi zaraz naszego pana. Bogumił wszedł do salonu z marsem na czole i chciał od razu wyjaśnić sprawę zadatku, ale zanim otworzył usta, Daleniecki podsunął mu przed oczy jedną z ksiąg rachunkowych i wskazując poszczególne pozycje zaczął pytać z odpychającą szorstkością: - Co to takiego? A to? Dlaczego pan wziął taką sumę z cukrowni na buraki? Co to w ogóle znaczy? Bogumił zrobił wielkie oczy. - Nie rozumiem - rzekł obrażony. - Jak to nie rozumiem? - rzucił się Daleniecki. - Pan mi tu dziecko udaje! To ja, panie administratorze, nie rozumiem i pytam: skąd się nabrało tyle długów? - Co za długów? To jest zaliczka na buraki, którą brałem co rok przed żniwami na robociznę. - Ale ja nie sprzedawałem co rok majątku! - stęknął Daleniecki. - Ja bym chciał wiedzieć, jak będzie wyglądała ta sprzedaż, jeśli będę musiał za pana długi płacić! Tu dwa tysiące, tu trzy... Ja, chciej to pan wiedzieć, sprzedałem Serbinów z krescencją, z tym, co będzie w stodołach i na polu pierwszego października. Więc z burakami. Teraz pan rozumie? Bogumił pobladł. - Zdaje mi się - oświadczył wyniośle - że ja nie byłem obowiązany stosować się do tego, o czym pan nie raczył mnie zawiadomić dość wcześnie. Daleniecki chwycił ze stołu zapisany i dobrze znajomy Niechcicowi arkusz papieru. - Pan nie był obowiązany? - szydził. - Ale pan był obowiązany stosować się do umowy. A tu wyraźnie napisano: "Wszelkie wydatki inwestycyjne, przekraczające sumę trzech tysięcy rubli, mogą być podejmowane jedynie za zgodą i wiedzą właścicieli". To jest wymienione pod punktem 3 c), jako jeden z warunków, których przekroczenie pociąga za sobą zerwanie umowy. A pan co zrobił? Wypłacił pan olbrzymią sumę na drenowanie, które przecież wymaga pożyczki hipotecznej. Co panu strzeliło do głowy z tym drenowaniem? Do czego to było potrzebne? - Do czego to było potrzebne? - krzyknął Niechcic. - Ja się paryskimi perfumami nie perfumuję, tylko gnojem śmierdzę, bo się w gnoju grzebię! Ja tu jeden wiem, co tej ziemi potrzebne. I com robił... - Za dobrze pan to wie - zgrzytnął Daleniecki. - Zapomniałeś pan, że ja tu orzekam, co dobre, a co nie. Ja i kontrakt. - Już od nie wiem kiedy - zjeżył się Niechcic - był między nami drugi kontrakt, niepisany, który zostawiał mi swobodę działania... - Mocno żałuję, boś pan tej swobody nadużył... - Nadużył?! Jeśli pan to chce nazywać zerwaniem kontraktu, to pan go zerwał także... może wpierw. Z tą różnicą, że ja to zrobiłem dla dobra majątku, a pan - dla własnej wygody. - Panu nic do mnie i do mojej wygody! Niesłychane! Ale kończmy. Proszę mi wskazać, bo nie mogę tu znaleźć, z czego pan zapłacił owe dziewięć tysięcy. Z jakich kredytów czy dochodów? Bogumiłowi tętna szumiały w uszach. - Zaduszę go - myślał - albo mnie krew zaleje. - Wyszarpnął z rąk Dalenieckiego ciężką księgę rachunków i z całej siły grzmotnął nią o podłogę, aż huknęło jak wystrzał. - Te dziewięć tysięcy - zachrapał - tom wydarł żonie i dzieciom. Wszystko, co mamy, i nie z pańskiej łaski, ryzykowałem dla dobra tego gruntu, nim pan raczyłeś dać odpowiedź w tym, co ważniejsze niż moje i pańskie zdrowie. Tom ryzykował i to utraciłem przez to, że pan handluje potajemnie losem... Raptem umilkł, gdyż doznał dziwnego wrażenia, jakby ściana wrogości, w którą walił swym słowem, nagle się rozstąpiła. Daleniecki usiadł i zapytał nieomal słodko: - Tak że całą sprawę można uważać za niebyłą? - Tak że można ją właściwie uważać za niebyłą - potwierdził Niechcic zdziwiony. Daleniecki podjął w łagodnym zamyśleniu: - To zmienia postać rzeczy. Bo, widzi pan, jestem w kłopotach, każde parę tysięcy ma teraz dla mnie znaczenie. A tu jeszcze Owrucki został źle poinformowany. I chciał drenować. Zaproponował mi zupełnie nowy szacunek, bo myślał, że pożyczka hipoteczna już wzięta. Oczywiście wiedziałem, że to nonsens. Ale pan ma tu takie stosunki, taką opinię - pochlebiał nieszczerze - bałem się, czy na podstawie pewnego mojego dawnego listu nie poczynił pan w Towarzystwie Kredytowym jakich kroków, które by kosztowały... Bogumiłowi zabłysły oczy. - Chce drenować - ucieszył się i poczuł coś w rodzaju sympatii dla nieznanego nabywcy Serbinowa. Natomiast w stosunku do Dalenieckiego pozostał nieprzejednany. - Ja bym - rzekł ponuro - i bez Towarzystwa zdrenował. Żebym tylko nie musiał panu tyle posyłać. Daleniecki żachnął się, lecz połknął zuchwałą przymówkę. I rzekł nawet: - No więc właśnie. Chcę oddać majątek takiemu, co zostanie tu i będzie na miejscu pracował. - Sądzę też - podjął, zniecierpliwiony milczeniem Bogumiła - że pan jest ze swego pobytu u mnie zadowolony. A te różnice w szacunku krescencji; no, nie pójdziemy do wójta. Obmyślę jakieś dogodne warunki, na których pan będzie mógł te parę tysięcy spłacić. Bo ja - dodał twardo - nie mogę zmienić punktacji ani o jeden grosz. Mam już zobowiązania na tę sumę. Bogumiłowi Daleniecki wydał się w tej chwili nie tylko bezwstydnym, ale i zdziecinniałym w swej chciwości. - Pan żartuje - rzekł lodowato. - Mogę wyjść stąd obrany ze wszystkiego, co mi się należy, ale nie mogę brać na siebie zobowiązań, które pan powinien był, sprzedając majątek bez porozumienia ze mną, sam przewidzieć. To byłoby zgodzić się na zbyt wielkie... łajdactwo. - Pan się zapomina! Jak pan śmie, po tylu latach zaufania, które panu okazywałem... przypuszczać... - A miałem tu dzisiaj dosyć dowodów zaufania - stwierdził Niechcic z wzgardliwą goryczą. - Rozmawiamy w wyjątkowych okolicznościach, w których i moja choroba odgrywa niemałą rolę - mruknął Daleniecki z uwłaczającym lekceważeniem dla obelg Niechcica. - Ale przez długie lata miałem do pana zaufanie i kiedy nagle zobaczyłem czy też wydało mi się, że pan je zawiódł... pan pojmuje, miałem prawo się unieść. Proszę mi tego nie pamiętać - wykrztusił i, odzyskując właściwy sobie polor, wyciągnął do Niechcica rękę o lśniących, zgiętych jak szpony paznokciach. Bogumił popatrzył ze wstrętem i nie ujął tej ręki. - Zaufanie? - rzekł mściwie. - Może pan miał i zaufanie. Ale najpierw miał pan Katelbę. Daleniecki zamrugał oczyma. - Pan ośmiela mi się zarzucać?... - wygłosił przez nos podrzuciwszy wysoko głowę. - Że pan miał szpiega? - drwił Niechcic. - Kto ma władzę i majątek, ten ma i szpiegów. Tak już jest. Widziałem to już nieraz po świecie. Odwrócił się i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. 5 - Tatuś jest już u siebie - oznajmiła, nasłuchując, Emilka. Pani Barbara poskoczyła do pokoju męża i zlękła się ujrzawszy go leżącego na łóżku. - Boguniu! Ty leżysz? Co on tobie zrobił, ten łotr? Co tam się działo? Tam coś tak stuknęło! Myśmy słyszały! Bogumił dźwignął się i usiadł na łóżku. Siwe, przerzedzone włosy miał potargane, twarz znękaną, oczy zamglone. Pani Barbara chwyciła go za ręce. - Słuchaj, coś taki przybity? Przecież byliśmy przygotowani na najgorsze. Bogumił stęknął i położył się z powrotem na łóżku. On, który całą młodość i znaczną część męskiego życia przeżył śród upokorzeń i klęsk, zdawał się być rozmową z Dalenieckim wprost zdruzgotany. Jakby wyczerpawszy już cały przeznaczony dla siebie zapas niepomyślności losu nie miał siły podejmować tego rodzaju doświadczeń na nowo. - Mam dosyć - rzekł tępo. - Mam już wszystkiego dosyć. Dosyć... dosyć... Pani Barbara usiadła na brzegu łóżka. - Opamiętajże się. Ten cały Daleniecki niucha tabaki niewarty, a co dopiero, żebyś ty miał przez niego tak cierpieć. - Błazen! Szarpał moje dobre imię - rzekł Niechcic. - No cóż - dodał ponuro. - Bywało ze mną gorzej. Mnie bili. Nagle poruszył się i westchnął stroskany. - Ja się tak położyłem w butach... - No, to co? Nie możesz raz w życiu poleżeć w butach na łóżku? I pani Barbara nagle sama się przy nim położyła. Objąwszy go za szyję szepnęła: - Kto cię bił? - Niemcy - odmruknął patrząc w sufit. - Wtedy, kiedyśmy przeszli granicę i aresztowali nas. Próbowałem uciekać... przez taki mur... Złapali mnie - przełknął ślinę - i... bili... Bili - wzdrygnął się. Pani Barbara nie wiedziała, jak pokonać pewnego rodzaju moralny popłoch, który w niej powstał. Wzięła rękę Bogumiła, przyciągnęła ją do swej piersi, a potem pocałowała. Zdawało się, że tego nie uczuł. - Potem - wyznał schrypniętym półgłosem - już na wolności, długo byłem taki jakiś zdziwiony, że mnie nikt nie bije. Z tego, wiesz, zostaje coś jakby znak na duszy. - Takich rzeczy nie trzeba rozpamiętywać. To do niczego nie prowadzi - rzekła twardo. - Zresztą ty także biłeś. - Tego oficera? - zapytał. - Bójka... wyrżnąć w łeb uzbrojonego sołdata, co ma nad tobą władzę, to co innego. Chociaż - namyślił się - może masz rację. Może ja nie powinienem był uciekać wtedy spod sądu wojennego. - Owszem, powinieneś. I nie idzie mi o oficera... - rzekła pani Barbara z wahaniem, gdyż myślała o Tomaszku. - Co ci powiedział ten Daleniecki? - zmieniła temat. Bogumił powtórzył mniej więcej swoją rozmowę sprzed chwili. Przestał mówić dopiero, kiedy doszło do Katelby, i przemilczał to. - No, więc świetnie mu na wszystko odpowiedziałeś. Nie zostałeś mu dłużny - osądziła pani Barbara. - Właściwie ty byłeś górą. Bo przecież twoja sprawa jest czysta. A ja ci jeszcze powiem - zadumała się - że nas to wszystko nie bez racji spotyka. Myśmy przecież wiedzieli, jaki Daleniecki jest człowiek. Piękne maniery, sprytny łeb, a spodem chamstwo. Myśmy już, idąc tutaj, słyszeli o nim niejedno, ale zamykaliśmy oczy. Bo trzeba było myśleć o jutrze. To się kiedyś musiało zemścić, żeśmy dla chleba poszli w służbę do takiego człowieka. - A gdzież było szukać lepszych? - rozgoryczył się Niechcic. - Toć masz drugiego... Ten Owrucki... Ledwo się dowiedział o Baściku, zaraz poleciał z pyskiem do Dalenieckiego. Musiał być chyba w Kalińcu i żeby chociaż zajrzał do nas, porozumiał się. To musi być zresztą jakiś pomyleniec. Bo żeby kupować majątek, którego nawet nie widział!... Może kupuje go na spekulację? Ale nie - przypomniał sobie - bo chce podobno drenować. Chce drenować - powtórzył miękko. - Co ten Daleniecki tam robi? - zaniepokoiła się pani Barbara. - Czy on zostaje, czy odjeżdża? Dorożkę odprawił, więc chyba trzeba go będzie odesłać? A może dać mu obiad czy co? Bogumił zmarszczył brew. - Mniejsza o niego. Wścieka się na pewno tak jak i ja. Nie - nawiązał raptem do poprzednich słów żony. - Masz trochę racji, ale nie mów, że to tylko dla chleba. Ja wiedziałem, że on nie święty, ale wierzyłem w jego dobrą wolę... Tylko, widzisz... bogaci ludzie są zawsze podejrzliwi. Ciągle im się zdaje, że w każdym, co na nich pracuje, siedzi złodziej... Im większe dasz takiemu dochody, tym więcej będzie podejrzewał, że musisz kraść. Nie pamiętam, jaki pod tym względem był mój ojciec. Pewno był inny... Są wyjątki... Stary Krępski też... Ale tak na ogół... A potem... Bogumił odwrócił się wstydliwie twarzą do poduszki i zaczął mówić niewyraźnie: - Jaki on jest, to jest... ale on ma Serbinów. Serbinów to dla mnie więcej niż chleb... Trudno mi sobie wyobrazić teraz życie gdzie indziej. - Ale, Bogumił, bój się Boga, wstydź się, tak nie można - oburzyła się pani Barbara. - Życie jest wszędzie, sam to zawsze mówiłeś. Jeszcze żebym ja się tak rozżalała, no to rozumiem. Będziemy żyć - oświadczyła gładząc go po ramieniu - choćbym miała założyć w Kalińcu magazyn sukien. Myślisz, że zapomniałam szyć i kroić? - Magazyn - zdumiał się Niechcic. - A cóż ja bym tam robił? - Ty w ostateczności weźmiesz gdzie pod Kalińcem posadę dla samotnego. To zawsze łatwiej. - Akurat będzie kto starca szukał na samotnego rządcę. Nie - uśmiechnął się, mimo woli rozbawiony. - Ja będę odnosił paniom suknie z tego twojego magazynu. - Ty kpisz, a ja mówię poważnie. - Ja też - mrugnął przytrzymawszy gładzącą go po ramieniu rękę żony. I raptem spoważniał. - Wiedziałem ja - zaszeptał - com robił, kiedym pierwszy raz cię zobaczył w tym czarnym, świecącym staniczku i kiedy pomyślałem sobie, że z tobą chcę żyć aż do śmierci. Tyś dobra na ciężkie godziny. Tyś kochająca nawet, kiedy nie kochasz. Pani Barbara leżała w milczeniu i mieniła się na twarzy. - To nieprawda - rzekła wreszcie z wysiłkiem. - Nigdy właśnie kochać nie umiałam i na żadne godziny nie jestem dobra. Zatruwałam ci całe życie, nigdy cię w niczym nie podtrzymałam, nie pocieszyłam. Aż się dziwię, że miałeś cierpliwość tyle lat ze mną wytrzymać. - Byłaś taka, ale byłaś też inna. I żebyś miała sto razy więcej kaprysów, zawsze powiem, żeś godna miłości. Czy to można przestać kochać niebo i ziemię dlatego, że bywa niepogoda, wiatr dmie, deszcz siecze? Ty niepogodna jesteś, ale światem jesteś i co ja na to poradzę? Ja to nie byłem dobrym człowiekiem. Ani też wiernym tobie. Na to wspomnienie pani Barbara wywinęła się z objęć męża i odeszła ku oknu. Ale patrząc w zadeszczony ogród, pomyślała, że nie - to ona właściwie nie była nigdy wierna. Na przekór wszelkim pozorom - ona nie była wierna. Chciała powiedzieć Bogumiłowi, że wszystko, co mówił dobrego o niej, było tylko świadectwem jego własnej wielkości ducha i serca. Lecz powiedziała tylko: - Nie myśl, że nie wiem, kogo miałam w tobie za męża. Przycichli. Słychać było szeptanie deszczu za oknem. I oboje zdziwili się, że zamiast myśleć o swym niepewnym jutrze, o doznanej krzywdzie i poniesionej stracie, rozmyślają o sensie życia i swojej miłości. Radzi byli jeszcze coś sobie powiedzieć o rzeczach jak najdalszych od spadłego na nich kłopotu, pragnęli, aby senna i dżdżysta cisza, rozpostarta koło czterech ścian domu, trwała bez końca. - Mądrość to, czy też starość usposabia nas tak obojętnie wobec tych wszystkich przejść i wypadków? - zadała sobie pytanie pani Barbara i nagle, spojrzawszy w okno, wykrzyknęła: - Ktoś do nas jedzie! W tejże chwili wpadła do nich z tą samą wieścią Emilka. Bogumił zerwał się i starannie poprawił zmiętą pościel. Oboje wyjrzeli oknem. Z dorożki, która stanęła przed sienią, wysiadł młody człowiek tak niezmiernego wzrostu, że wydał się Niechcicom niemal stojącym na szczudłach. - Cóż to za tyka od chmielu? - zdziwiła się pani Barbara. Nieznajomy, rozpinając parasol, pomagał się wygrzebać z kolorowych pledów eleganckiej damie. - A to kto taki? - dochodziła pani Barbara. - Może Daleniecka? Nie, Daleniecka musi mieć ze sześćdziesiąt lat, a to jakaś zupełnie młoda. Była to jednak pani Letycja Mioduska-Daleniecka, zaś towarzyszący jej niebotyczny młodzieniec okazał się Zbigniewem Owruckim, nabywcą Serbinowa. Przyjechał rannym pociągiem z Warszawy, by się stawić na umówione spotkanie z Dalenieckim, z którym następnie mieli razem jechać do Serbinowa. Lecz Daleniecki (chciał widocznie rozprawić się z Niechcicem w cztery oczy) wyrwał się wcześnie rano z Kalińca i Owrucki zastał w hotelu tylko panią. Postanowił zaraz jechać za Dalenieckim, a ona była tak niespokojna o zdrowie małżonka, że nie chciała słyszeć o dłuższym czekaniu na niego w mieście, i oto przybyli razem. Wszystko to wyjaśniło się śród chaotycznych zaznajomień się i zapytań. - Oh, madame, ou est-il, mon mari? N'a-t-il pas pris froid? Par ce temps-la? Mon Dieu, c'est un vrai temps de chien qu'il fait par ici - trwożyła się pieściwym głosem piękna dama. - Pani hozumie, on chohy, ja niepokoić się bahzo, bahzo - akcentowała śpiewnie ostatnie zgłoski słów. - Pan Daleniecki jest jeszcze. Przegląda książki rachunkowe - uspokajał Niechcic. - Proszę, niech państwo pozwolą do pokoju. Daleniecka podniosła woalkę i pani Barbara poznała ją teraz. Była to ta sama "brzoskwiniowa" twarz, którą widywała kiedyś w młodości przelotnie na ulicach Kalińca. Tylko że w jej obecnej świeżości było coś nadnaturalnego. Czarne, wyglądające spod kapelusza włosy mieniły się aż błękitnawym połyskiem. Olbrzymie rzęsy nadawały jaskrawo szafirowym oczom wyraz niezwalczonego powabu. - Entrez, madame, s'il vous plait - bąknęła pani Barbara, spłoszona. Owrucki tymczasem zginał swą wysokonogą postać i cały w uśmiechach i uściskach dłoni, przechylając głowę na ramię gestem pieszczącego się dziecka, mówił do Bogumiła: - Strasznie przepraszam, żeśmy się dotąd z panem nie znali. To moja wina. Ale ja wszystko wytłumaczę. Wytłumaczę i pan mi przebaczy. - No, skąd mieliśmy się znać - kłaniał się Niechcic zachmurzony. - C'est donc vous, madame et monsieur Niechcic? - pośpiewywała pani Daleniecka. - Charmee de faire votre connaissance. Bahzo zadowolona. Mąż opowiadać dużo dużo! A natknąwszy się w sieni na Rama, wpadła w zachwyt. - Oh, quel beau chien? Regardez moi ca, Zbiniew. Phoszę pani, jak się nazywać ten pies? Rham? Rham, viens ici - que tu es gentil, mon vieux - cieszyła się zapomniawszy niemal o celu swej podróży. Ja też mieć pies... Un amour de chien... Et que j'adore... Ja tak płakać dziś rano, że on zostać sama daleko, daleko... W drzwiach od jadalni stanął, zawiadomiony przez Julkę, Daleniecki. - Comment? - pytał swym dawnym aksamitnym głosem. - Vous voila tous les deux ici? S'est-il passe quelque chose? Jak się masz, Zbyszku. Przepraszam państwa - zwrócił się oficjalnie ku Niechcicom i zabrał swych gości do salonu. - Emilka! Widziałaś? Słyszałaś? - wołała pani Barbara półgłosem, biegnąc do córki. Była tak przejęta, że zapomniała o wszystkich cierpieniach tego ranka. - Jaka piękna! Jaka ona jeszcze piękna! - zachwycała się. - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak wyglądał w tym wieku! Czary, czy co? Przecież ona jest o jakie osiem lat starsza ode mnie. A już co najmniej o pięć! - Znać na niej pieniądz utrzymania - osądził flegmatycznie Bogumił zapalając papierosa. - Widziałam ich przez okno. A ten pan to kto? Owrucki? - dopytywała Emilka. - Taki wysoki, że mógłby się pokazywać za pieniądze - parsknęła śmiechem. - I co za gust! Jak ubrana! Ten płaszczyk! Kapelusik! Niby nic, skromniutko, a istne cudo - majaczyła pani Barbara. - Gotowy model do twego przyszłego magazynu - zażartował Niechcic. - Bo mamusia zakłada w Kalińcu magazyn damskich krojów. - Jaki magazyn? Może oni nam każą zaraz stąd się wynosić? - zatrwożyła się Emilka i raptem zbladła, jakby teraz dopiero uprzytomniła sobie grozę sprzedaży Serbinowa. - Już pierwsza - zerwała się pani Barbara. - My chyba dzisiaj nie będziemy jedli obiadu! Nie wiem, czy to ich prosić, czy podać im osobno? - Ależ rajcują. Słyszycie? - Bogumił wskazał głową na drzwi wychodzące z pokoju pani Barbary do salonu. Brzmiała tam ożywiona i bodaj że swarliwa rozmowa, a raptem tuż pod drzwiami dało się słyszeć wołanie Dalenieckiej: - Mais qu'est-ce tu leur veux? Il sont tres bien ces pauvres vieux. Une vraie petite dame cette Niechcic. Allons donc! Je ne te comprends pas, Dali! - O nas gada - poczerwieniała pani Barbara. Jednocześnie rozległo się stukanie i nie czekając odpowiedzi Letycja Daleniecka wtargnęła do pokoju pani Barbary. Subtelnie woniejąca i z face a main przy oczach, rozejrzała się po zastawionych doniczkami oknach. - Jakie kwiaty! Pani lubi kwiaty! Ja też bahzo, bahzo. Et cette gentille enfant? - pokazała idealnie równe zęby Emilce. - To cóhka? Mais c'est une beaute, madame. Jaka ładna cóheczka - cieszyła się ujmując spłonioną dziewczynę pod brodę. - Asseyez-vous, madame, s'il vous plait - poprosiła pani Bar- bara stanąwszy w ogniach z powodu użycia tego cudzoziemskiego zwrotu. Paryska dama siadła i zwróciła się do Niechcica: - Cher monsieur Niechcic. My bahzo dziękować panu za tyle lata. Mój mąż mówi o niepohozumieniu. Nie ma niepohozumienie. Ja nie chcę żadne niepohozumienie. Państwo dostać wszystko, co należy. Ziemia... pensja... tout. Państwo zahaz dostać cała suma. I ziemia. Ile ziemia państwo poczebować? Dwie wlok... Trzi wlok? Weszli teraz i obaj panowie. - Życzeniem mojej żony - oświadczył Daleniecki z oschłą grzecznością - jest, żeby państwo prócz należnych odszkodowań otrzymali dwie włóki ziemi jako gratyfikację za wieloletnią pracę. - Oui. Nie ma żadna szkoda. Sama wd... wzięcz... comment... Rien que de la reconnaissance. N'est-ce pas, Dali? Ecoutez, Zbi- niew. Vous allez arranger tout ca - rozporządzała pani Letycja kapryśnym tonem kobiety przyzwyczajonej rozsypywać dobrodziejstwa i łaski. Niechcicowie nie mogli się połapać w takiej zmianie obrotu rzeczy. Bogumił wreszcie żachnął się: - Żadnych darów. Jestem bardzo obowiązany panu - skłonił się - ale... - Owrucki ujął go pieszczotliwie za łokieć. - Mais si - rzekł wdzięcząc się jak chłopiec. - Panie Bogumile... - podchwycił już imię Niechcica - czy wolno mi tak mówić? Pan tu jest gospodarzem, ale o tym, co dotyczy pańskiego dobra, to my będziemy już myśleć. I porozumiemy się... Jeśli państwo pozwolą mi zostać trochę. Niebawem rozświegotana młoda staruszka odjechała z mężem, nie dawszy ani słowem czy bodaj mrugnięciem oka poznać, jak dobrze znane są jej te kąty. Zbigniew Owrucki został na obiedzie i przełamał do tego stopnia lody, że pani Barbara, patrząc na jego wąską pierś, rzekła nagle z udającą surowość troską w głosie: - Proszę pana, pan to kupuje na niewidzianego, ale czy panu będzie tu zdrowo? To jest wilgotna miejscowość. Sześć stawów naokoło. Owrucki śmiał się i całował panią Barbarę w rękę. - Pani droga. Żyłem dotąd w bardzo suchych miejscowościach i tak mi to nie służyło, że miałem chęć przenieść się... bardzo daleko - rzekł z wymownym wzniesieniem palca i oczu do góry. Po południu lało i panowie mogli wyjść jedynie na chwilę w podwórze, a gdy wrócili, Bogumił spędził z długim nabywcą Serbinowa kilka godzin u siebie na rozmowie i przeglądaniu księgowości. - Wyobraź sobie - zdawał potem sprawę żonie. - Owrucki zaproponował mi, żebym tu został na takich samych warunkach jak dotąd. Pani Barbara nie odczuła tej wiadomości jako pomyślną. Nastawiona już była na coś innego, na coś mglistego, co jednak zdawało jej się bardziej życiem niż pozostanie tutaj. - A ty co? - spytała osowiale. - Odmówiłem. Bo we dwu nie mielibyśmy tu co robić, a on widzi całe swoje szczęście w tym, żeby tu pozostać. A teraz czekaj... Owrucki wyliczył, co nam się należy. I wypadło dużo. Więcej, niżeśmy się sami mogli spodziewać. On mówi, że po dwudziestu paru latach pracy mamy prawo do procentu od przyrostu wartości majątku. Dlatego poddał Dalenieckiej projekt owych dwu włók. Możemy je dostać w ziemi albo w gotówce. Powiedziałem, że się jeszcze namyślę. Bo mi tak żal odrywać dwie włóki od Serbinowa. A znów zamienić na pieniądze, to tak jakbym miał sprzedawać kogoś bliskiego i żywego. - No, zrzekać się tego nie ma racji, to nie jest żadna łaska - zauważyła pani Barbara - to się nam rzeczywiście należy. I widzisz, ten Owrucki okazał się przyzwoitszym człowiekiem, niż się zdawało. Owa Letycja tak samo. Nie rozumiem tylko, że Daleniecki tak raptem dał się przekonać. - I mnie to dziwi. Bo tak się rzucał. Aż dyszał do tego, żeby nam, co się da, urwać. Ale ona go widać owija koło palca. Bo ona, cóż... Byle jej samej ptasiego mleka nie zbrakło, to co jej szkodzi popisać się hojnością. A może Owrucki przemówił im do sumienia... Bogumił przerwał, zamyślił się i raptem powiedział zmienionym głosem: - Wiesz, przyszło mi coś strasznego do głowy. Że Owrucki nie przekonał Dalenieckiego, tylko po prostu wziął to na siebie. Że wszystko, co nam się należy, chce pokryć z własnej kieszeni. Ja się na to nigdy nie zgodzę... - Skądże byłby znów aż takim dobrodziejem? - Widziałaś jego oczy? On ma jakieś takie oczy nie z tego świata. - Nie wiem, dlaczego tak się zastanawiasz, z jakiej kieszeni będą płacić swoje zobowiązania ci, co handlują Serbinowem, twoją pracą; twoimi przeszło dwudziestu latami życia. I oczy oczami, pewno, że nie są z tego świata, kiedy ma je prawie pod niebem. On mi się niby dosyć podoba, ale oni wszyscy wyglądają na idealistów, a przecież nie kto inny tylko ten sam Owrucki ściągnął na nas taką nieprzyjemność przez intrygi z Baścikiem. - Właśnie, że nie było żadnych intryg. Już teraz wszystko wiem. Owrucki nie był u Baścika. Jechał z Paryża przez Kaliniec prosto do Petersburga i spotkał Baścika w pociągu. Zgadało się o Serbinowie i drenowaniu, ale tak piąte przez dziesiąte naturalnie, jak to w pociągu. Owrucki myślał, że Daleniecki zostaje widać przy Serbinowie, kiedy drenuje. Więc napisał do niego jeszcze z drogi, błagając, żeby się nie cofał. Bo on jest wychowany we Francji, bał się brać coś z obcych rąk, a uparł się, że osiądzie w Polsce na wsi. Tak że gotów był Serbinów kupić w każdych warunkach. Czysty wariat, jednym słowem - i Bogumił uśmiechnął się w taki sposób, jakby nic dla niego nie było bardziej zrozumiałym niż tego rodzaju wariactwo. Zbigniew Owrucki nocował w Serbinowie, a że nazajutrz wypogodziło się trochę, obaj panowie już od świtu obchodzili gospodarstwo. Kiedy wracali, Bogumił powiedział Owruckiemu o swych stanowczych zastrzeżeniach co do źródeł, z których, jak podejrzewał, miały płynąć jego gratyfikacje. - Panu - rzekł - mamy do zawdzięczenia, że nie wyjdziemy stąd w ogóle z torbami. Ale jeżeliby pan miał coś z własnej kieszeni... to ja nigdy... Wysoki dziwak aż stanął. - Nie wiem, czy istnieje coś... Coś mniej własnego niż moja kieszeń... - tłumaczył, milknąc i znów zaczynając, jakby mozolnie szukał wyrazów. - Obawiam się, że wszystko to... całe kupno Serbinowa płynie... płynie z kieszeni bliżej mi nie znanych przedsiębiorców... Przedsiębiorców, którzy wykupili mój żwir... Mówiąc to wykonywał rękoma takie gesty, jakby wygniatał czy wyciągał słowa ze swojej szczupłej piersi. - Żwir? - powtórzył pytająco Bogumił. - Tak. - I błąkając się z Niechcicem po drodze ku Pamiętowu Owrucki opowiedział swe dzieje. Pochodził z dosyć możnej rodziny, która dwadzieścia kilka lat temu zbankrutowała (- słyszałem o tym - wtrącił Niechcic). Był jedynakiem i miał wtedy pięć lat. Ojciec umarł niebawem, zamieszkali we dwoje z matką w Paryżu. Trochę tam biedowali, trochę żyli na łasce bogatych krewnych. Opiekował się nimi i Daleniecki, mieli też chwile powodzenia i dobrobytu, ale w ogóle nic w tym życiu nie było dobrym, a najmniej powodzenie. Z dawnych majętności zostały im tylko niewielkich obszarów piaski na Białej Rusi, będące raczej ciężarem, gdyż nikt tego nawet za darmo nie chciał uprawiać. Ale on, Zbigniew, żywił pewną ideę. Mimo drwinek rodziny uczył się rolnictwa. Przebywał wtedy dużo z polską młodzieżą studencką. Stąd nie zapomniał po polsku. W tym też środowisku zaraził się myślami, tęsknotami, które go parły do kraju. Chciał wrócić bodaj na owe piaski, zalesić je. Choć wolałby coś w rdzennej Polsce. I oto poszczęściło mu się. Rząd zaczął budować przez jego teren kolej. Piaski okazały się jakimś cennym żwirem, bardzo do tej budowy potrzebnym. Słono mu za nie zapłacili. A jednocześnie zgadało się, że Daleniecki chce sprzedać Serbinów. - I kiedy mi to tak niejako samo weszło w ręce... Weszło w ręce i zapoznałem się z planem Serbinowa... poczułem, że tu jest moje przeznaczenie. To tak bywa. Jedno mnie tylko zasmuca... Zasmuca teraz, kiedy pana poznałem... Że ruguję z miejsca takiego jak pan człowieka. Dlatego, panie... chciałbym powiedzieć: ojcze - zawstydził się. - Niech pan pomyśli. Ja jestem gotów się cofnąć i szukać czego innego. Ale co do wynagrodzenia pańskich zasług - przypomniał sobie - to daję panu słowo... Daję słowo, że to wziął na siebie Daleniecki. Ja bym nie dał mu się z tego wymigać. Zresztą ona - zaczerwienił się - postawiła to za warunek... - No - mruknął Niechcic. - Daleniecki wyznaczył panu też ładną cenę. Kazał sobie dobrze zapłacić za tę jakąś opiekę. Zdarł z pana, prawdę mówiąc. Ale to nic. Pan to sobie odbije. Ja od razu widzę, że pan już dziś więcej umie z rolnictwa ode mnie. I nie, panie Zbigniewie. Niech pan się nie cofa. Daleniecki i tak sprzeda, a ja i tak tu nie będę. I bardzom rad, że pan właśnie obejmie to po mnie. Tak jakbym tu zostawił... syna... Nie... Samego siebie, tylko młodszego, lepszego, mądrzejszego... Młody człowiek śmiał się zażenowany i szukał ręki Bogumiła. - Pan mnie psuje... Na co? Ja jestem taki sobie dość kiepski wariat. Następnie pokłócili się o Baścika. Owrucki upierał się, że co do tej sprawy nie ma gadania. On gotów jest i przejąć zadatek, i drenować. Bogumił protestował. Zasadniczo był oczywiście za drenowaniem, Serbinów dojrzał do tego. Ale nie radził zaczynać gospodarki od takich trudnych przedsięwzięć. Trzeba się obeznać z warunkami, zobaczyć, jak wszystko będzie szło, nauczyć się na pamięć każdego pola. Odradzał też wiązania się z Baścikiem. - Ja - mówił - co innego. Ja jestem stary, nie miałem czasu czekać na nic lepszego. Ale przed panem całe życie. Za rok, dwa, Towarzystwo Rolnicze otworzy tu na pewno dział melioracji albo powstaną odpowiednie spółki obywatelskie. Tego dnia po południu Zbigniew Owrucki wyjechał, a w godzinę potem nadszedł list od Baścika. "Szanowny i Wielmożny Panie - donosił właściciel biura. - Dziś powróciłem z Warszawy i dowiedziałem się, jaka WPana spotkała nieprzyjemność, że majątek zostaje sprzedany i że takowy nie będzie drenowany. Słysząc, że WPan zwracał się do biura w kwestii zwrotu zadatku, pośpieszam oznajmić, że chciałbym iść WPanu na rękę. Ale będąc sam w złych interesach i stratny, a także z powodu nakładów, które zgodnie z naszą umową poczyniłem, nie w stanie jestem takowe życzenie spełnić. Spodziewam się jednak, że zaszło nieporozumienie, gdyż dawny właściciel Serbinowa, jak się zgodził na drenowanie, tak powinien te koszty pokryć. Radzę WPanu skierować pretensję do adwokata. Od siebie gwarantuję tylko, że o ile by WPan zapotrzebował kiedykolwiek usług mojego biura, to zastosuję dla WPana takie warunki, które pozwolą Mu nagrodzić sobie poniesioną stratę. Gdyż na zadowoleniu i szacunku klijętów bardzo mi zależy. Kreślę się z poważaniem. Sługa Franciszek Baścik". - Dobrze jeszcze, że tak - rzekła pani Barbara z rezygnacją. - Anzelm i Daleniecki nie tłumaczyliby się nawet w takim wypadku. Jakież było zdumienie obojga, kiedy nazajutrz Baścik nadesłał list zgoła odmiennej treści. "Z wielką uprzejmością zawiadamiam WPana - pisał - że poszczęściło mi się przeprowadzić transakcję, w której spożytkowałem zyskownie nabyte dla WPana dreny. Wobec tego wycofanie wpłaconego zadatku nie przedstawia trudności. Suma jest w każdej chwili do odebrania przez WPana lub upełnomocnioną osobę. O czym tym przyjemniej mi donieść, że dowiaduję się, że WPan wpłacił zadatek z własnych funduszów". - To nie do wiary - osłupiała wręcz pani Barbara. - Czuję w tym rękę Owruckiego. Jeśli tak, to przysięgam, że nic z tego - nasrożył się Bogumił. Lecz gdy pojechał do aktu sprzedaży Serbinowa i zagabnął przy sposobności o cudem powrócony zadatek, młody człowiek przyjął wiadomość z tak niekłamanym zdziwieniem i tak szczerze zaprzeczył, że trudno było nie wierzyć. Pani Barbarze co innego przyszło na myśl i kto inny stanął przed jej oczyma. - Ja myślę, że to Ceglarski musiał tak sprawą pokierować - rzekła. - Pamiętasz, on obiecywał, że się tym zajmie. A on ma duże wpływy i taki Baścik na pewno się z nim liczy. Ale dowiedzieli się, że Ceglarskiego nie ma w Oczkowie. Zapewne więc - woleli dojść do przekonania - Baścik, jako niedawno tu osiadły, nie chciał sobie zrażać na wstępie klienteli. W parę dni potem przybył do Serbinowa pan Woynarowski i zaproponował Niechcicom kupno domu, ogrodu i resztki Pamiętowa. Było tego w sumie trzy włóki. Żądał dwadzieścia parę tysięcy. Procenty od tej sumy, połączonej z kapitalikiem posiadanym na domach w Kalińcu, miały stanowić jego dożywocie. Było mu jednak wszystko jedno, kto mu te procenty będzie płacił. Niechcicowie wniosą gotówką, ile mogą, co do reszty pani Ksawera, będąca dziedziczką Pamiętowa, już się zgodziła, aby to zahipotekować na tak długo, jak będzie trzeba. Bogumił i Barbara byli wręcz upojeni. Spodziewali się zostać bez dachu, tymczasem wychodzą z tej opłakanej historii prawie zamożni. Bogumił dziękował Bogu, że przy akcie, choć z żalem, zdecydował się na wydzielenie mu dwu włók z Serbinowa. Przytykały do pamiętowskich pól, oddzielone od nich tylko drogą. Mieli więc pięciowłókowy folwarczek! Owrucki, który zjechał niebawem na tydzień, by zapoznać się z systemem pracy w Serbinowie, skakał i tańczył nieomal do sufitu na wiadomość, że będzie z Niechcicem sąsiadował. Niebotyczny ten młodzieniec miał jedną niepokojącą właściwość, oglądał bez trudu wszystkie kurze na co najwyższych szafach. Ale poza tym czas, który spędził w Serbinowie, był dla Niechciców, od kiedy mogli zapamiętać, jednym z najprzyjemniejszych. Nawet wielki przewrót w ich życiu zeszedł na drugi plan wobec uroku nowego przyjaciela. Owrucki był praktykantem rolniczym w towarzystwie Bogumiła, gawędziarzem, politykiem i filozofem z panią Barbarą, koleżeńskim dowcipnisiem z Emilką, a w ogóle człowiekiem, z którym obcując, nawet gdy nic się nie dzieje, ma się wrażenie, że dzieje się coś bardzo doniosłego. Za nic nie dał sobie wydzielić jak Daleniecki dwu pokojów z mieszkania gospodarzy. Spał na górze w pokoju Agnieszki, sam czyścił sobie ubranie i buty i tak dalece nie potrzebował posług osobistych, że Julka aż się skarżyła, że w jego pokoju nie ma co sprzątać i że jakby wszyscy panowie byli tacy, to biedni ludzie nie mieliby czym zarobić na świecie. W samej rzeczy to jedno można mu było zarzucić, że usłużny i skory do uprzyjemniania życia drugim, sam nie dał sobie ani posłużyć, ani się w niczym wyręczyć, ani nawet zrobić sobie najmniejszej przyjemności. Tak jakby chciał być za wszystkich dobry i uczynny, a drugim pozostawiał tylko bierne korzystanie ze swej szczodrości serca. I wciąż jak z winy tłumaczył się z nabycia Serbinowa. - Musiałem wrócić do kraju - mówił, znów jakby wytłaczając zwierzenia rękoma z wąskiej piersi - żeby raz wziąć samemu za coś odpowiedzialność... Wziąć za coś odpowiedzialność to jest jedyny rodzaj patriotyzmu, jaki rozumiem. Jaki rozumiem i jaki uznaję. Za granicą... no, są wyjątki, ale na ogół żyje się tam na koszt cudzej pracy, cudzego dorobku. Państwo się może dziwią, że tę potrzebę odpowiedzialności poczułem dopiero, kiedy mogłem kupić majątek. Nie. Miałem i tak wrócić... I tak wrócić, zostać czymkolwiek. To się tylko zbiegło z ową aferą ze żwirem. Ale ja i posiadanie majątku uważam za pewną formę wzięcia odpowiedzialności. Odpowiedzialność decyduje. W każdym wypadku albo się chce coś wykorzystać, albo wziąć za coś odpowiedzialność. To wygląda na frazesy, wiem, ale może potrafię dowieść, że w moich ustach to nie frazesy. Może zdołam zasłużyć na prawo zarządzania Serbinowem. Po panu Bogumile - przygarniał się z chłopięcą zalotnością do Niechcica. Bogumił i Barbara nie dziwili się. Myśleli, że tak właśnie pragnęliby rozmawiać ze swym synem. I czuli w tym Owruckim jakby cokolwiek swego syna. To w każdym razie miał z nimi obojgiem wspólnego, że usprawiedliwiał się tam, gdzie inni pyszniliby się tylko. Kiedy nowy "dziedzic", przeciągnąwszy swój pobyt do dwu tygodni, w połowie sierpnia wyjeżdżał, aby zlikwidować w Paryżu swe sprawy i sprowadzić matkę, postanowiono "oblać" pomyślne zakończenie wypadków. Pani Barbara kazała przynieść z piwnicy kilkoletnie wino z agrestu i pito wzajemnie zdrowie nowych gospodarzy Pamiętowa i Serbinowa. Było wesoło i beztrosko, aż pani Barbara zaczęła trwożyć się w duchu. - Zdaje mi się - myślała - że śnię. Czy to nie zanadto już dobrze wszystko poszło? I po wyjeździe Owruckiego rzekła do męża: - Tylko pamiętaj, uważaj na hipoteki! Żeby ci się długi z dwu majątków nie zwaliły na te pięć włók. Ja teraz, po tej aferze Anzelma z placami, to już bym i na zimne dmuchała. Pomyśl, że on i tych dwu Ostrzeńskich z Siąszyc i ze Zborowa nabrał, tak że się ani spostrzegli. Aż mi nawet ich żal. Chociaż dla nich to nie były jedyne pieniądze, jakie mieli. I ostatecznie to dziś już też zamożni ludzie... a kruk krukowi oka nie wykole. Ale my, biedni, musimy uważać. - Cóż my za biedni - uśmiechnął się Bogumił. - Wszak mamy już na koniec coś własnego. I schylił głowę, jakby to była nie radość, lecz ciężar. Dopiero spojrzawszy na Emilkę roześmiał się, chwycił ją wpół i kołysząc w ramionach, zamajaczył: - Moja śliczna córunia będzie miała swój ogród i swój mająteczek. Wydamy ją za mąż za ładnego, mądrego chłopca, spłacimy Agnisię i Tomaszka, będziemy na weselisku miód i wino pili. Cieszysz się? - Strasznie - szepnęła, wszystka zadrżawszy, Emilka. - Tak się bałam, że wyprowadzimy się gdzie daleko! Bogumił puścił ją lekko i zapalił papierosa. - Dziwne to. Zdaje mi się, że po raz drugi zawdzięczam wybawienie zbytnej i lekkomyślnej kobiecie. W każdym razie nie sobie - myślał, zapoznając wartość zarówno własną, jak swej pracy. 6 Wieczorem, kiedy Emilka, zajmująca teraz pokój Tomaszka, już leżała, a Niechcicowie rozbierali się, każde u siebie, Julka przyszła cichaczem do pani Barbary. - Proszę pani - zaczęła szeptać. - Ta Olka Chrobotówna, no... ta, wie pani... przyszła i chce się z panią musowo zara zobaczyć. - Chrobotówna? Tak późno? Skąd? Po co? - Ona ma tu we wsi nocować. U tych, co to Węborek u nich robi. Powiada, że ma wiadomość od pana Tomaszka. - Od Tomaszka? - pani Barbara machinalnie naciągnęła z powrotem bluzkę. - W imię Ojca i Syna. Przecież Tomaszek jest u państwa Jerzmanowskich. - Ja też jej to mówię. Ale ona nie chce nic gadać, tylko że ważne i od pana Tomaszka. - Mamusiu? Co to znowu takiego? - poruszyła się za drewnianą ścianą przepierzenia Emilka. - Nic, śpij. Śpij. Muszę tylko jeszcze na chwilę iść do spiżarni - zachłysnęła się pani Barbara. Minąwszy odmawiającą przy łóżku pacierze Szczepanową weszły obie z Julką do kuchni. Olesia Chrobotówna podniosła się z ławki, na której gryzła kawałek chleba. Jej leciutkie jasne włosy były tak powiewne, że nawet w tej kuchni zdawały się fruwać na wietrze. Pani Barbara jak żyje nie widziała takich włosów u żadnej chłopki. I te diabelskie czarne oczy! Te srebrne kółka w uszach! Kiedyż ta dziewka wreszcie się postarzeje! Drętwiejąc wewnętrznie jak wobec niebezpieczeństwa, pani Barbara spytała: - Dobry wieczór. Z czymże Olesia przyszła? - Przyszłam - rzekła schrypniętym i jakby wrącym głosem - bo pan Tomasz jest u nas. - Gdzie to "u nas"? - W Pogórzu. Na hucie. Ja teraz robię na hucie. Pakuję szkło. - W Pogórzu? Za Kalińcem? - pani Barbarze zamajaczyła przed oczyma błękitna wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało w drodze, że Kaliniec już blisko. - Cóż on tam robi? - spytała zmieszana. Brakło jej tchu. W gardle zaschło. Nie wiedziała, jak się zachować. - Nic... Tak... chodzi. Chodzi teraz do huty. - Do... hu-ty? - No, do huty. Do pieców, gdzie wypalają naczynie. - Dał może jaki list? - Nie. Pan Tomasz nie wie, że ja tu przyszłam. Ale ja sobie myślę: polecę, bo jakby się co zrobiło, to będzie na mnie. - Dlaczegóż on nie wraca do domu? Pani Barbarze wydało się, że łuna wespół z powstrzymywanym śmiechem przebiegła przez chudą twarz Olesi. Pożałowała pytania. - On mówi, że się... z państwem pogniewał. I z tym państwem, gdzie był, też tak samo. On się boi. Żeby tak wielmożna pani po niego przyjechała. Wrący głos Olesi zabrzmiał namiętną prośbą. Pani Barbara żachnęła się i nagle rzekła z determinacją: - Dobrze. Jutro przyszle się konie. A jak tam trafić? - Każdy ta trafi. Zaraz jak się wyjedzie z miejskich lasów, to się zaczną takie Budy, to tam na tych Budach mieszkają ludzie z huty. A za tymi Budami zaś jest taka ulica, same żydowskie sklepy. I z tej ulicy zaś prościuchno do huty. - Dobrze - powtórzyła pani Barbara. - Jutro się pojedzie. A... zaraz. Czy... mój syn dawno jest... u was? - nie przeszło jej przez usta: u Olesi. - Będzie temu dziesięć dni, jak przyszedł. Ja... - Chrobotówna zatrzymała chcącą odejść panią Barbarę - pożyczyłam panu Tomaszowi pieniędzy. Pani Barbara wspłonęła. - Dużo? - Osiem rubli. - Zaraz... - pani Barbara wróciła do siebie, wyszukała w komodzie żądaną sumę i wręczając ją Olesi, dodała jeszcze rubla. - Proszę - rzekła wstydząc się - niech Olesia nikomu nic nie mówi. - Komu bym miała mówić... - Olesia... będzie się chciała pewno jutro zabrać? - Zabrać bym się zabrała, ale państwo nie pojadą tak rano. Ja przyszłam po fajerancie i muszę lecieć skoro świt, żebym zdążyła na gwizdek. Niech wielmożna pani o mnie w hucie zapyta. W pakowni. To ja pokażę, gdzie tam iść. - Słyszałaś? - jęknęła pani Barbara do Julki po wyjściu Chrobotówny. - Toć jeszcze nic takiego. Niech się pani nie denerwuje - uspokajała Julka i nagle sama się zlękła. - Gdzie to dziewczysko chce nocować? We warsztacie? Toć tam śpi ten Węborek! O, ja chyba polecę i tu ją przenocuję. - Tylko na Boga, wypraw ją nade dniem, tak żeby nikt nie widział. Pan się nie może dowiedzieć. I pozamykaj drzwi! Julka wypadła w ciemność gonić Chrobotównę, a pani Barbara położyła się, lecz całą noc nie spała. Walczyła z chęcią zbudzenia Bogumiła i opowiedzenia mu nowiny. Ale nie, on miał już dosyć przejść w tym roku. Niech nic nie wie, przynajmniej póki się nie wyjaśni, co to wszystko właściwie znaczy. Dlaczego Jerzmanowscy nic nie donieśli, że Tomaszek od nich wyjechał? I to tak dawno? Ładna opieka! Nazajutrz przy śniadaniu, truchlejąc w duchu, pani Barbara oznajmiła rozkazującym tonem, że musi zaraz pojechać do Kalińca. Ma coś do załatwienia. - Bój się Boga, dlaczegoś nie powiedziała wczoraj? - stropił się Niechcic. - Rozporządziłem wszystkimi końmi. Wiesz przecież, jak jest z pogodą. Ledwo się złapało te parę suchych dni. Na gwałt zwożę pszenicę i nawet Klimeckiego wziąłem. - Daj mi chociaż bryczuszkę i chłopaka - zdecydowała bohatersko pani Barbara. - Pojechałabyś bryczuszką? Ty? Nie, do czego to podobne. Co cię tak przynagliło? - Mam coś do załatwienia - powtórzyła wyniośle i przez nos, niezdolna w swej organicznej prawdomówności do wymyślenia czegoś lepszego. Bogumił przypatrzył jej się podejrzliwie. - A może ja bym to załatwił? - Skądże! To takie tam kobiece sprawunki. No, potrzeba mi coś pilnie i koniec - rozgniewała się. - I słuchaj. Daj mi rzeczywiście bryczuszkę. Ja bardzo lubię jeździć bryczuszką, a nigdy nie mam sposobności. Bogumił coraz więcej się dziwił, a nawet niepokoił. - Weźże chociaż Emilkę. - A tu mnie kto zastąpi? Nie, Emilka ma zostać i nic się nie kłopoczcie, ja pewno wrócę na obiad. No, dowiedziałam się, że pod samym miastem jest ogród i że mają tam jeszcze wiśnie - skłamała wreszcie. - A u nas wcale w tym roku nie było. Chcę kupić. Bogumił nie sprzeciwiał się więcej. Chciał nawet odwoływać Klimeckiego od żniwa, lecz pani Barbara tak namiętnie żądała bryczuszki, że ustąpił. Gdy wyjechała, spytał Emilkę: - Ty nie wiesz, co to za wiśnie? Matka ci nic nie mówiła? - Nie wiem. - Emilka spojrzała tajemniczo na ojca. - Mnie się zdaje, że to nie wiśnie, tylko Tomaszek. Wczoraj ktoś przychodził do kuchni i Szczepanowa słyszała, że było mówione o Tomaszku. Pani Barbara tymczasem jechała z Adamkiem, synem fornala Banasiaka, i drżała, czy ten kilkunastoletni chłopak nie wywróci jej gdzie do rowu. Dzień, który wstał po tej nocy, był mgławy, szary, jakby nie przynależny do żadnej pory roku, bez widoku na deszcz ani na rychłe pokazanie się słońca. Tyle tylko że, na szczęście, nie było wiatru. Pani Barbara zresztą nie myślała o wietrze, tylko - jakby ominąć miasto. - Mój Adamek - rzekła, gdy bryczuszka zbliżyła się do podmiejskiego wydmuchu z wiatrakami. - My nie jedziemy do Kalińca, tylko do Pogórza. Do huty. Czy to nie można by tu gdzie bokiem przejechać? Zdaje mi się, że koło więzienia jest droga przez łęgi na Zawodzie, a stamtąd na miejskie lasy. Popytując się spotkanych ludzi wjechali na koniec między dwie ściany sosen. Niebawem bryczuszka wywlokła się i z lasu. Dokoła były teraz blade wydmy, pomiędzy którymi tylko zacierające się koleiny znaczyły drogę w płowym kurzu. Mimo że deszcz nie padał dopiero od dwu dni, z wierzchniej warstwy miękkiego gruntu wzbijały się już tumany pyłu. Pani Barbara dziwiła się, dlaczego nie widzi nigdzie góry, którą znała z drogi do miasta. Błękitne wzgórze, tak pięknie rozpostarte na horyzoncie płaszczyzny, było z bliska nieznaczną wyniosłością, pustą i płoną. - To są chyba te Budy - rozejrzała się. - Tak - potwierdził Adamek. - My tu kiejś z tatą jeździli po szkło do inspektów. Tu hutniki mieszkają na tych Budach. Po wydmach, niby szałasy koczowników, stały tu i ówdzie pozbijane z desek nędzne domostwa. Okienka były posklejane z różnej wielkości szybek, dachy - łatane różnolicie gontami, blachą, kawałkiem papy. Nigdzie drzewka lub krzewu, za to przed każdą prawie budą widniały mieniące się szklane kule na słupkach. Po chwili nędzne klitki zagęściły się, bryczuszka wjechała w rodzaj uliczki. Domostwa były tu wyższe i obszerniejsze, ale też niechlujne. W każdym prawie - sklepik z żółtymi chlebami w okienku, z głową cukru i spienionym kuflem piwa, malowanymi na drzwiach. Po ulicy roili się brodaci chałaciarze, stare Żydówki w perukach i kędzierzawe dzieci. I śmierdziało jak wszędzie, gdzie żyją biedni Żydzi. Wkrótce uliczka rozpadła się znowu na pojedyncze domy i znikła niepostrzeżenie w szarej pustce, wśród której widać było mur, a w murze - bramę z desek i furtkę. W mur też wbudowane było koło furtki mieszkanie, rodzaj stróżówki. Pani Barbara kazała stanąć. Ze stróżówki wyszedł na to starszy już, bury i chudy człeczek. Przymrużył jedno oko, z czego przypomniał pani Barbarze Daniela Ostrzeńskiego, a drugim ciekawie patrzył. - Czy to huta? - zapytała donośnie pani Barbara. - A cóż ma być! Huta - odparł takim tonem, jakby nie pochwalał tego rodzaju zapytań. Następnie objaśnił, że "na hutę" nikomu obcemu ani wchodzić, ani tym bardziej "z końmi" wjeżdżać nie wolno. I lubując się wyrazem zakłopotania na twarzy pani Barbary, zagabnął: - A pani może szkła kupić przyjechała? Bo jak po szkło, to można. Pani Barbara obdarzyła staruszka srebrną monetą, uczyniwszy to z osobliwym zawstydzeniem ze względu na jego podobieństwo do Daniela. - Tak. Po szkło - wyjąkała, zalękniona, co będzie, jak się wyda, że nie po szkło. Stary otworzył bramę pchając ją z trudem po piachu. Bryczka stanęła pośrodku olbrzymiego dziedzińca. Pani Barbara, zeszedłszy, zaczęła się potykać na niewidzialnych kamieniach. Miejsce to musiało być niegdyś brukowane, lecz wszechwładny piach zasypał brukowisko. Zewsząd wiało nicością i pustką, zdawało się, że nie ma tu nie tylko Tomaszka, ale w ogóle żywego ducha. Pustka ta posiadała jednakże głos, mruczała, zgrzytała i szeleściła. Pani Barbara uszła niepewnie parę kroków śród walających się wszędzie pak, trocin, desek, słomy. Na wprost siebie w znacznym oddaleniu ujrzała teraz rozległą ceglaną budowlę, której cała prawie przednia ściana była otwarta. Wnętrze ziało ogniem, jak gdyby trwał w nim pożar. Nieco bliżej widać było niebotyczny komin, który zdawał się wyrastać wprost z ziemi. Pani Barbara aż odskoczyła, przerażona, że stoi to pośród takiego piachu i że się nie wywraca. Skierowała się w stronę, skąd dolatywał rodzimy syk słomy jak ze stodoły. Minęła siwą górę żużla czy też popiołu. Za tą górą ujrzała konie z wozem, wielki, podobny do spichrza budynek i dwu ludzi, z których jeden zapisywał coś na arkuszu papieru, przyłożonym do ściany budynku. Wierzeje tego jakiegoś składu były na oścież otwarte, a wnętrze wyładowane po strop drewnianymi pakami. Zaraz od progu widać było dziewczęta ubrane z miejska w "kimonowe" bluzki bez rękawów. Prędkimi jak błysk ruchami zawijały szklanki w papier i słomę. To tu chyba musiała być owa pakownia, gdzie pracuje Chrobotówna. Pani Barbara podążyła raźniej ku wejściu i rzeczywiście, nim zdążyła o co zapytać, Olesia wybiegła do niej przed próg. - Ojejku, ady już się bałam, że pani może nie przyjedzie! - wykrzyknęła z taką radością, jakby pani Barbara przybywała tu nie w swojej, tylko w jej, nie cierpiącej zwłoki sprawie. - To idziemy - rozejrzała się niespokojnie. - Ja panią podprowadzę do pieców. Pani Barbara nie mogła ze siebie wydobyć ani słowa. Ruszyły na powrót w stronę zatrważającego komina. Niedaleko ziejącej ogniem budowli zasmolony, posępnie urodziwy drab w granatowej roboczej bluzie zastąpił drogę biegnącej przodem Olesi. - Gdzie? - spytał basem ciężkim niby mruknięcie grzmotu. - Gdzie?! Harda zazwyczaj Olesia struchlała i wcisnęła głowę w ramiona jak nastraszone dziecko. - My do pieców - mówiła pokornie, stłumiwszy wrący głos, aż coś pisnęło w jego chrypce. - Z tą panią. Z panią Niechcic. Nie bądź głupi, Józiu. Urodziwy drab spojrzał na Olesię wzrokiem, który zdawał się kości łamać. - No! - zahuczał. - Żebyś szczeniaka won, do cholery. Bo jak nie, to zatłukę. I zeszedł nieco na stronę. Pani Barbara zbladła i przeżegnała się myślą, ale nie śmiała o nic pytać. Uszedłszy parę kroków obejrzały się obie. "Józio" stał z rękami w kieszeniach spodni i obserwował je. - To mój narzeczony - objaśniła Olesia półgłosem. - Od roboty odejdzie, od wszystkiego. Cięgiem aby za mną szpieguje. Powiada, że mnie zabije - westchnęła z upojeniem. Pani Barbarze skóra na głowie ścierpła i włosy się zjeżyły. Bała się, a jednak do pewnego stopnia odetchnęła, jakby, śród strachu i męki, rada, że Olesia jest tu tak pilnowana przez złowieszczego Józia. Były już przy wejściu do hali, w której paliło się, dźwięczało i huczało. Pani Barbara przestąpiła próg i cofnęła się natrafiwszy jakby na ścianę potwornego upału. Wydało się jej niepodobnym, aby ludzie mogli przebywać śród takiego gorąca, a jednak mroczne i ogniste wnętrze mrowiło się od ludzkich postaci. - Zaraz - wstrzymała ją Olesia. - Niech wielmożna pani poczeka. Ja go poszukam. Pani Barbara przemogła się i weszła jednak za próg. Niebawem rozpoznała pośrodku hali koliste wzniesienie, którego środek pałał i ciekł złotymi strumieniami. Po brzegach wzniesienia, do pasa nadzy, o ciałach dziwnie świecących, robotnicy miotali się śród latających po powietrzu ognistych kul. Wyglądało to na złowrogą zabawę w piekielne piłki. Panią Barbarę zaczęło ściskać w gardle. Z oczu jej pociekły nie dające się wstrzymać łzy. To, co widziała w tej staroświeckiej prymitywnej hucie, wydało jej się obrazem dantejskim. Nigdy nie przypuszczała, żeby tak mógł wyglądać wyrób cichego, zimnego i przejrzystego szkła. Nie mogła skojarzyć żadnego ze skromnych przedmiotów codziennego użytku z tymi igrzyskami śród ognia, które mogły dawać początek chyba tylko tworom z niesamowitej baśni. A gdy, postawszy jeszcze, ujrzała, że latające kule z ognia taczały się po powietrzu, wisząc niby olbrzymie krople u końca żelaznych drągów, w które półnadzy hutnicy dęli niby w puzony... Gdy zobaczyła, jak następnie rozżarzone szkło zgniatało się w żelaznej formie na zwykły talerzyk pod szklankę, wydało jej się to czymś tym bardziej nie do wiary, czymś jak dręczący sen, w którym nie ma żadnego rozumnego związku między przyczyną i skutkiem. Ludzie, co się tutaj ruszali we wrzawie ognia, żelaza i szkła, mienili jej się w oczach, stawali się na przemian to potępionymi za życia nieszczęśnikami, to potężnymi istotami, niemal półbogami o nadludzkiej sile i wytrzymałości. Wszystko, co ją gnębiło kiedykolwiek, znajdowało tu swoje wytłumaczenie i usprawiedliwienie, okazywało się niby odblaskiem tego, co się tu przed nią działo. Sam fakt istnienia takich piekieł na ziemi - czyż nie był wystarczający, aby uniemożliwić reszcie świata życie bez trwogi i w spokoju? Zapomniała o synu, a gdy z wysiłkiem uprzytomniła sobie, że on miał tutaj być, uczuła podziw i groźną tkliwość. Przebywał więc śród takiej próby ognia, w samym niemiłosiernym wnętrzu życia!... Zdawał jej się stracony, ale w jakiś sposób chwalebny i podniosły. Zaczęła go wypatrywać i żałowała, że nie ma tu Bogumiła, by zobaczył syna wychodzącego z tych żarów. Ale zamiast syna podbiegła do niej tylko Chrobotówna. - Chodźmy, nie ma pana Tomasza - wezwała niecierpliwie. - Nie ma tego pana Tomasza - powtórzyła, kiedy wydostały się z błyskającego zgiełku. - Zaraz. Niech wielmożna pani idzie tam pod te drzewa, ja jeszcze polecę zobaczyć do szlifierni. Pani Barbara zwróciła się we wskazanym kierunku i dopiero teraz spostrzegła, że na dziedzińcu są drzewa. Były to rosnące nieco z boku dwie potężnej wielkości jarzębiny. Snadź wszystko w tym otoczeniu przybierało niezwykły wygląd, bo pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała, żeby jarzębiny dochodziły gdzie do takich rozmiarów. Liście miały przy tym ciemne, żywe, soczyste, niby w lesie, a bogate grona jagód nabrzmiałe i czarująco rumiane. Zdawało się, że te rosnące na nieużytku, śród kurzu, dymu i śmiecia wspaniałe drzewa wchłonęły w siebie świeżość przeznaczoną dla całej okolicy. Pani Barbara patrzyła na nie w zachwycie i z lękiem, że wnet znikną, jak gdyby były mirażem na pustyni. - Jest! - spłoszyła ją Chrobotówna wyskoczywszy niby spod ziemi. - Za bramą na lewo stoi taki dom - objaśniała - tam jeden Żyd ma piwiarnię i sklep. Takie zielone okna. Tam on siedzi. Pan Tomasz. Niech wielmożna pani prędko idzie i zabierze go stąd. Niech on tu nie ostaje ni godziny, bo będzie źle - zagroziła. - Ja muszę już lecieć! My na akord robimy. Zarobku to ja dzisia stracę, jej... - Ja Olesi zwrócę - sięgnęła pani Barbara do portmonetki. Poszła następnie piechotą, skinąwszy na Adamka, żeby za nią jechał. Odźwierny z twarzą wuja Daniela mrużył oko i znów pchał ze stękaniem ciężką bramę po piachu, a pani Barbara miała wrażenie, że otacza ją tłum odźwiernych, mrużących drwiące oko, i szła jak pod pręgierzem. Dom z zielonymi okiennicami rzucił jej się w oczy, nim go zaczęła szukać. Na progu bawiły się dzieci żydowskie, brudne i usmarkane. - Czekajcie, dzieci - usunęła je. - Chcę przejść. Dzieci wstały i rozstąpiły się na dwie strony. Pootwierawszy usta i z palcami wspartymi na dolnych zębach, wlepiły czarne oczy w panią Barbarę, ona zaś stała chwilę w kwaśno cuchnącej sionce, a potem otwarła drzwi, za którymi słyszała męskie głosy. Ujrzała ciasną i zadymioną izbę. W głębi był szynkwas. Pod oknem przy stole siedziało czterech mężczyzn. Byli wszyscy w czapkach, poprzekrzywianych na różne strony. Gryźli papierosy i grali w karty. Jeden z nich wołał: - Dawać tu dziwkę pod waleta! Niech ma! - Tym jednym był Tomaszek. Pani Barbara zatrzasnęła drzwi, jakby zobaczyła i usłyszała widmo. Wybiegła na dwór i oparła się o ścianę. W oczach jej pociemniało, a kiedy przejrzała, zobaczyła, że dzieci znów się przestały bawić, stanęły rzędem naprzeciwko i patrzyły na nią w milczeniu. Dała im niecierpliwie znak ręką, żeby odeszły, lecz one stały tym bardziej, jakby nie mogły oderwać od niej oczu. - Gdzie ja jestem? - pomyślała znużona. - Może to mi się tylko śni? Nie wiedziała, czy Tomaszek ją poznał, czy do niej wyjdzie. Co robić, o ile nie wyjdzie? Trzeba będzie odjechać z niczym. Nie. Trzeba tu stać i czekać. Bo drugi raz nie zajrzy tam już za nic. Nim zdołała się uporać z zamętem, co nią owładnął, Tomaszek wyszedł i stanął przed nią z osłupiałym wyrazem twarzy. Ujrzała jego śniadą cerę, złoto-szare, niepewne oczy, niesforny wicher włosów znad lewej skroni, wymykający się spod czapki cyklistówki. Wydał jej się piękny, ale obcy i nieprzyjemny, prawie jak ów Józio z huty. Patrzyła na niego tępo i wrogo. - Syn takiego ojca... Takiego ojca... Po karczmach z karciarzami - wyszeptała na koniec. Tomaszek zdawał się być nade wszystko zdumiony. - Mamusia... - bełkotał. - Mamusia tu... - A tak... "mamusia" - przedrzeźniła nie władnąc sobą. - Cóż tak stoisz i oczy wytrzeszczasz? Do domu zaraz! - burknęła jak na psa. Zaczęli iść na oślep, niby we mgle, i doszli do miejsca, gdzie mur huty skręcał pod prostym kątem. Naokoło nie było żywego ducha. Pani Barbara stanęła i załamała ręce. - Chłopcze! Co ty wyprawiasz! Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego Jerzmanowscy nic nie donieśli, że od nich odjechałeś!? - Masz tobie! A bo ja wiem, dlaczego nie donieśli? - bąknął Tomaszek. - Ja przecież... tego... pisałem. Kto wam dał znać, że ja tu jestem? - stawił się raptem hardo. Chwilę mierzyli się nienawistnym spojrzeniem, tającym tę samą myśl. - Wydała mnie - jęknął Tomaszek, jakby waląc się cały w gruzy. - Jucha! - syknął. - Co mamusia ode mnie chce? - wściekł się znienacka. - Zostawcie mnie! Ja nic nie zrobiłem! - Nic w ogóle nigdy nie robisz. Wszystko zło przez to właśnie - wybuchnęła pani Barbara. - Szukałam cię przy piecach, przy robocie... Ale tam cię oczywiście nie było. Nigdy nie jesteś tam, gdzie człowiek być powinien, nigdy tam, gdzie trzeba za coś odpowiadać... Zawsze wałęsasz się tylko. Wszędzie chcesz tylko użyć... Umilkła. Coś w niej krzyknęło: - Nie po ojcu odziedziczył takie usposobienie! Czując się dalej niby we władzy koszmaru, pomyślała, czy też zwiedziała się o tym na jakiś inny sposób, że jeśli Tomaszek kogokolwiek w swym życiu zamorduje, to zbrodnia ją przed Sądem Straszliwym obarczy. Tomaszek obejrzał się z irytacją mężczyzny łajanego przez babę. - Po co te awantury - burknął. - Jak to - ja nic nie robię? Ja tu jestem u kolegi na praktyce... - U kolegi! Widziałam tę praktykę... - No, to niech mamusia idzie do kantoru i zapyta - rozsrożył się. - Syn Pawłowskiego, tego właściciela huty, tego grubego, to mój kolega. I przez niego miałem dostać od jutra miejsce w kantorze. Jerzmanowskim - przypomniał sobie - powiedziałem, że jadę do domu. Bo jechałem do domu... Ale w pociągu spotkałem tego kolegę i ten... Ja tu zostanę - oświadczył nagle, patrząc jakby poprzez matkę swymi złoto-szarymi oczami. - Pawłowski? - myślała pani Barbara zaskoczona. - Ta "kula bilardowa"? Nie darmo poczułam wtedy do niego taką antypatię. - Nie zostaniesz. I nie opowiadaj takich rzeczy, bo ja nie mogę tego słuchać. Ty i miejsce w kantorze! Od jutra? U ciebie zawsze wszystko od jutra. I cóż to? Nie chcesz wracać do szkoły? Przecież wakacje się kończą. Głos jej zmiękł, wiadomość o koledze i praktyce rzuciła bądź co bądź inne światło na wybryk syna. Po chwili podjęła jednak srogo: - Jak chcesz zostać i pracować, to idź tam, z robotnikami, przy piecach... I aż zatchnęło ją od poczucia, że tylko w tym byłoby jakieś odkupienie, jakaś kara i zarazem nagroda. Tomaszek wzruszył ramionami. - Nie rozumiem. Mamusia woli, żebym był robotnikiem, kiedy mogłem dostać porządne stanowisko? - Marzyłam dla ciebie o nie wiem jakim stanowisku. Ale teraz już mi wszystko jedno, czym będziesz. Chcę, żebyś był człowiekiem. Wracaj - złożyła ręce. - Musisz przecież zobaczyć się z ojcem. Zresztą - oznajmiła szorstko - Serbinów sprzedany. Jak nie pojedziesz teraz, to nigdy więcej... Tomaszek cofnął się w tył jak przed ciosem. - Co?! Serbinów sprzedany? Mamusia żartuje! - Nie wierzysz? Jedź. Przekonasz się. - A gdzie konie? - obejrzał się stropiony. Pani Barbara podprowadziła go do bryczuszki. Adamek, zobaczywszy Tomaszka, ukłonił się z umiarkowanym zdziwieniem. - To mamusia tak przyjechała? - osłupiał Tomaszek. - A cóż? Miałam karetą obwozić taki wstyd? Oczy Tomaszka zwęziły się i błysnęły niemile. Ociągał się i najwidoczniej pasował z sobą. - Niech mamusia poczeka - zamruczał chmurnie. - Ja muszę jeszcze wstąpić po swoje rzeczy. Ale pani Barbara bała się go puścić od siebie. - Pójdziemy razem - postanowiła. - Po co? To kawałek drogi. Przez taki piach... Mamusia się zmęczy. - To pojedziemy. Siadaj. Nno! Tomaszek odęty i niechętny dał się podwieźć. Zatrzymał konia w połowie uliczki przed jednym z najnędzniejszych żydowskich domów. - Tu mieszka ten kolega? Syn właściciela huty? - przeraziła się pani Barbara. Tomaszek nie odpowiedział. Zlazł z bryczki i zniknął w sionce domostwa. Pani Barbara czekała chwilę i nagle poczuła się bliska omdlenia. Wyskoczyła, stanęła w progu i patrzyła przez uchylone drzwi na schodki strome niby drabina. - Gdzie on jest - pytała już nie myślami, lecz oszalałym biciem serca. - Na dole czy na górze? Może go tu już wcale nie ma? Jakieś drzwi trzasnęły niby w jej własnym wnętrzu i Tomaszek ukazał się z walizką u szczytu schodów. Zaczął ostrożnie zstępować. Pani Barbara spostrzegła, że on nie idzie, tylko skrada się. Pchnęła drzwi i wpadła do sionki w chwili, kiedy skręcał od schodów nie na ulicę, ale w przeciwną stronę, ku podwórku. Wybiegła za nim na puste miejsce, obudowane czymś w rodzaju drwalników czy wychodków. Chwyciła go za rękę. - Dokąd!? Dokąd!? - jęknęła. Wyszarpnął się i skoczył między drewniane rudery. Pani Barbara jak nieprzytomna - za nim. Uderzyła się o coś i upadła. Wtedy, krzyknąwszy z przerażenia, wrócił i pomógł jej się podnieść. Stali na jałowym nieużytku. Pani Barbara trzęsła się cała jak w febrze. Tomaszek całował ją po rękach i rozpaczał: - Matko, po co mamusia za mną idzie? Po co mamusia przyjechała? Ja nie pojadę. Ja i tak nie pojadę - powtórzył z dziką pasją. Pani Barbara przycichła. Wpatrzyli się w siebie nieruchomo, oczy w oczy. - Nie pojedziesz? Pokręcił w milczeniu głową, straszliwie zasępiony. Wyraz jego twarzy mówił dokładnie, o co chodzi. - Ten drab - wysyczała wtedy pani Barbara ściśniętym gardłem - zabije i ciebie, i dziewczynę. Ja go widziałam. I ja wiem. Za-bi-je! W tejże chwili niepojęte chrapanie wszczęło się znienacka w powietrzu i zaczęło się uciążliwie przeobrażać w gardłowy ryk i świst. Huta gwizdała na południe. Tomaszek pobladł tak, że nawet usta mu zbielały. - Nie męczcie mnie - zaszlochał bez łez. - Ja i tak jestem dosyć nieszczęśliwy. Objęli się. Pani Barbara czuła go znów przy sobie miękkiego i potulnego jak ugłaskane zwierzę. Serce jej ożyło. Kto czuje się nieszczęśliwy, ten nie może być całkiem zły. - Wracajmy, ukochany - błagała usiłując przekrzyczeć trwający bez końca, wszystko przewiercający gwizd. - To opętanie... to minie... Wracajmy prędko do domu. - Do domu! - rozległo się donośnie śród nagle nastałej ciszy i panią Barbarę przeraziło to słowo. Dom!? A czyż tam jest jakiś ratunek, jakiś sposób na tego syna? Nie ma?! Więc po cóż ta miłość, ta święta powinność wszczepiona głupio w serce, gdy nie ma, czym by ją wspomóc? Może w istocie zostawić go, niech idzie w świat i tonie na własną rękę. A nuż przecież zdoła sam wypłynąć z topieli - moralnie wypłynąć. Ale Tomaszek przestał się już opierać. Podjęli walizkę i ruszyli ku bryczce, przy której stała tłusta Żydówka. - Ny? - zapytała. - Pan odjeżdża? A kto zapłaci za pokój? Pani Barbara, jak uderzona w twarz, przeliczyła w popłochu resztę pieniędzy. Brakło jej dwu złotówek. Tomaszek po namyśle wydobył niechętnie portmonetkę. Starczyło. - A klucz? - Na murku w sieni - mruknął. - Jedziemy. Prędzej - prędzej - nagliła pani Barbara. Lecz koń jak na złość ledwie wyciągał nogi z piasku. Na koniec przecie Budy zostały daleko w tyle, skończył się miejski las, ziemia zaczęła twardnieć i stukać pod kołami. Wyjechali na polną drogę, wiodącą przez łęgi dokoła miasta ku nieznanowskiej szosie. - Tędy? - zadziwił się Tomaszek i nagle ożywiony zaczął mówić. - Teraz przyznam się, że ja słyszałem o sprzedaży Serbinowa. Właśnie dlatego chciałem dostać posadę w hucie. Żeby wam pomóc. - Nie bajdurz - sarknęła pani Barbara. - Nie potrzebujemy twojej pomocy. Ojciec kupił Pamiętów. Część Pamiętowa z dworem. - Co mamusia mówi? Naprawdę? - ucieszył się Tomaszek. - To teraz będzie świetnie! Ja czułem, że my będziemy mieli majątek. Zawsze w Warszawie mówiłem to kolegom. No, to ja wstępuję na rolnictwo. A kto kupił Serbinów? I kiedy się przeprowadzamy? Zdawał się już nic nie pamiętać z tego, co było przed godziną. - Jak z gęsi woda - myślała pani Barbara. - Żadnego wątku. A ujrzawszy z daleka topole Serbinowa zadygotała w sobie: - Teraz dopiero się zacznie. Teraz dopiero się zacznie. Biedny Bogumił. Lecz Bogumił otrzymał był w międzyczasie list od Jerzmanowskiego, zapytujący, dlaczego Tomaszek musiał tak nagle wracać do domu i czemu nie ma z Serbinowa żadnych w związku z tym wiadomości. Powiązawszy to z przypuszczeniami Emilki, domyślił się, że pani Barbara przywiezie skądciś marnotrawnego syna, i nie zdziwił się, kiedy bryczuszka stanęła przed gankiem. - To po taką wiśnię było ci pilno? - uśmiechnął się, kiwając głową ku żonie. A gdy syn schylił mu się do ręki, huknął na niego raczej z humorem niż z gniewem: - Gdzieżeś to bywał, czarny baranie? - Wyłowiłam go aż w Pogórzu. Praktykował - zażartowała z przymusem pani Barbara. - Kurz! - dodała. - Ledwo patrzę na oczy. Co do Emilki, to przywitała brata, jakby się wczoraj rozstali. Z całego domu ona jedna nie przejmowała się jego losem ni charakterem. I tak samo niewiele kosztowało ją potępić go, jak nie pamiętać mu nic. Pani Barbara zostawiła ich we dwoje na ganku, pogrążonych w rozpatrywaniu wielkich domowych zmian. Sama siedziała chwilę z zamkniętymi oczyma w pokoju Bogumiła, a potem, nie rozbierając się, opowiedziała mu pokrótce dzieje swojej wyprawy. Bogumił słuchał zatroskany, ale śród silnych wrażeń, przeżytych ostatnio, ten wybryk syna nie wydał mu się gorszym od innych jego sprawek. Dopiero kiedy pani Barbara zdjęła kapelusz, wzdrygnął się i zawołał: - Co to takiego? Basiu! Tyś osiwiała? Pani Barbara spojrzała w lustro. Nad czołem z prawej strony całe pasmo włosów było zupełnie siwe. - Ależ to śmieszne - rzekła i oparłszy głowę na piersi Bogumiła, po raz pierwszy od wielu, wielu lat, bodaj od pewnego wieczoru, w który kwitły jaśminy, rozpłakała się w jego objęciach. 7 Agnieszka wracała do kraju w końcu sierpnia. Została z Marcinem dłużej, niż była zamierzała, ponieważ czuła się z nim oszałamiająco dobrze, a również dlatego, że nie chciała tak zaraz po śmierci Janusza śpieszyć się do miejsc, gdzie go znała. Zdawało jej się, że Marcin potrzebuje takiego dowodu zupełnej o pewnych rzeczach niepamięci. Gdy, przesiadłszy się w Kalińcu z pociągu na serbinowski wolant, mijała położony przy Raciborskiej szosie cmentarz miejski, popatrzyła z ukosa i pomyślała: To tu, pod tymi drzewami schylonymi nad murem, pogrzebany jest Janusz. Lecz jak przed czterema laty każda wzmianka o Januszu, nim dotarła do myśli, wywoływała odruchowe zadrganie całego wnętrza, tak teraz nawet myśl o miejscu, gdzie spoczywał na wieki, trwała dobrą chwilę, nim wywołała pośrednie jakieś i wtórne uczucie melancholii. I sprzedaż Serbinowa uprzytomniała się Agnieszce jedynie myślami i słowami. A jednak i Janusz, i Serbinów byli jej drodzy i wiedziała, że pozostaną drodzy na zawsze. Tylko że obie te sprawy żyły i działały w niej na sposób właściwy rzeczom od dawna znikłym i przeminionym. To, co było widomym kształtem pierwszej miłości i rodzinnego domu, nie dotyczyło już jej aktualnego życia i pożegnane zostało na długo przed wypadkami tego roku. Wracać do tego można już było tylko schodząc w głąb serca i pamięci. A swoją drogą, kiedy wjeżdżała w kasztanową aleję Serbinowa, serce ścisnęło jej się spazmatycznie i dopiero przed samym gankiem zdołała przytomnie pomyśleć: - To trzecia śmierć w tym roku. Pierwszą był zgon księdza Komodzińskiego, po którym długo nie mogła się uspokoić, że jedną z najcięższych i tak nie dokończonych rozmów swojego życia miała z człowiekiem już wtedy właściwie umierającym. W domu Agnieszka zastała gwałt i rwetes. Rodzice mieli teraz na głowie dwa gospodarstwa, jedno trzeba było w porządku zlikwidować, drugie urządzić i przejąć. Nie starczało czasu na pożegnalne elegie. Agnieszka śpieszyła się też do swej pracy w Warszawie. Mogła zabawić w Serbinowie tylko parę dni i przez ten czas pomagała rodzicom w dopilnowaniu remontu pamiętowskiego dworu. Bogumił kazał pozdzierać tapety i wszystkie pokoje wymalować. Agnieszce powierzył wybór kolorów, zastrzegając tylko, żeby salon nie był szafirowy. Apoloniusz Węborek rzucił swe szewstwo u Chrobota i chlapał pędzlem, rad, że się może popisać trafną doprawą żądanych barw. Trzeba było też wyłatać dach i otynkować na nowo mury. Poszło sporo gotówki, ale wszak należało przygotować dom na pogodną, spokojną starość. Cóż więc mieli sobie żałować. W nawale zajęć Agnieszka nie zdążyła nawet pocierpieć nad opowiedzianą przez matkę wakacyjną "hecą" Tomasza. Raz tylko, gdy zobaczyła w jego ręku fotografię panny Jadwigi Bartołdówny, rzekła: - Wstydź się. Nosisz tę fotografię, a żyjesz jak... - To jest moja jedyna miłość - odparł urażony. Agnieszka zastanowiła się wówczas, o czym taka jedyna miłość świadczy w życiu Tomaszka. I jakby kończąc dawno przebrzmiałą rozmowę, pomyślała: - Widzisz więc. Jedyna miłość może o niczym nie świadczyć. A po chwili rozpoznała, że mówi to cieniom Janusza. Niechcicowie nie wiedzieli, co dalej robić z Tomaszkiem, ku czemu go kierować. Nie życzyli sobie, żeby wracał do Warszawy, gdzie się rozpuścił, według ich zdania, tak jak dziadowski bicz. W Kalińcu trzymać go się też bali, ze względu na ową hutę z Chrobotówną. Ale ostatecznie to znane niebezpieczeństwo wydało im się mniejsze od innych, niemożebnych do przewidzenia. A w Kalińcu była ta mała Bartołdówna, przeciwko której nic nie mieli, może jej obecność ustatkuje Tomaszka. W końcu tedy zapisali go z powrotem do kalinieckiej handlówki. Ale został przyjęty zaledwie do szóstej klasy na drugi rok, gdyż nie zdał pozostałych mu z poprzedniej bytności poprawek. Z Emilką również nie było dobrze. Tak wesoła od zimy i tak specjalnie szczęśliwa z powodu nabycia Pamiętowa, ostatnio zaczęła znów smutnieć i popłakiwać. A co ważniejsze - przestała znajdować upodobanie w jakiejkolwiek robocie, chodziła niby śpiąca i patrząc osowiale na przygotowania do przeprowadzki, zapytywała ciągle: - Po co, na co to wszystko? - Uważali ją za zdolną przynajmniej do gospodarstwa, tymczasem i to jej teraz nie szło. Pani Barbara usprawiedliwiała ją: - No, nic dziwnego, że się w końcu przejęła. Zawsze była szalenie uczuciowa. Jeżeli czemu się dziwię, to że dotąd zachowywała się tak spokojnie. Lecz próżno było tak mówić. Emilka nie przejęcie się okazywała jawnie, lecz raczej brak przejęcia, zupełne zobojętnienie na wszystko. Rzadziej wybiegała teraz na swe samotne spacery, a wracała z nich czasem z podpuchniętymi oczyma. Zapytana, co jej takiego, odpowiadała wprawdzie: - Żal mi Serbinowa. Co spojrzę na te pola, to muszę płakać. Ale pani Barbara czuła, że jej żal czegoś więcej. Nie mieli czasu tym się zająć i tylko w coraz krótsze i rzadsze wolne chwile zastanawiali się czasem nad swymi dziećmi i nad ich przyszłym losem. Co do Agnieszki, to jest może trochę obca, zajęta wyłącznie własnymi sprawami. Kto wie, czy nie cokolwiek egoistka - mówili - jak się mówi w rodzinie o ludziach wyrośniętych z rodziny. Ale choć jej życie najbardziej wymykało się spod ich kontroli i właściwie nie mieli pojęcia, co się z nią i z jej mężem w każdej chwili może stać, rzecz dziwna, jej właśnie los wydawał im się najbardziej pewny i bezpieczny. A natomiast niepodobna im było ani przewidzieć, ani wyobrazić sobie, czym być mogą lub zechcą Tomaszek i Emilka. Coś zdawało się im zagrażać, ale jakby nie od świata, tylko z wewnątrz nich samych. - Emilka w każdym razie kocha przyrodę - zastanawiała się pani Barbara - to zawsze dobrze mówi o człowieku. Obcowanie z przyrodą bardzo podnosi na duchu. - Myślisz, że ona dla obcowania z przyrodą biega tak w pole czy dokądś? - rzekł po długim namyśle Bogumił. - Teraz, jak chodzę do Pamiętowa, to już dwa razy widziałem tego małego Kozarewicza na koniu pod Małocinem. Ja ci radzę - nie puszczaj jej tak na te spacery. Pani Barbara struchlała, lecz nie było już potrzeby powściągać Emilki od samotnych przechadzek. Zaprzestała ich sama z siebie, ale to ją uczyniło jeszcze bardziej ponurą. Nadszedł tymczasem przełomowy koniec września. Wozy naładowane meblami odchodziły już drugi dzień do Pamiętowa. Pani Barbara i Emilka spędzały czas na nowej siedzibie wracając tylko nocować do Serbinowa. A na koniec, gdy wywieziono i łóżka, zabrały resztę drobiazgów i ledwo żywe pod ich stertą wyniosły się na dobre. Bogumił został jeszcze i spał na łóżku folwarcznym w pokoju gołym jak cela. Miał ciągle istne piekło dokoła. Ludzie mu się popili na przyjęciu, które dla nich urządził na pożegnanie, a poza tym co chwila coś jeszcze okazywało się do załatwienia: tu drobne wypłaty, owdzie nie zaspokojone lub korzystające ze sposobności pretensje, których nie miał głowy sprawdzać. Musiał też wytrzymać istne oblężenie Żydów, kupców i rzemieślników z Nieznanowa, domagających się protekcji do nowego dziedzica. Owrucki nie był obecny. Nie wrócił z Petersburga, dokąd jeździł dla dopełnienia jeszcze jakichś formalności rodzinno-spadkowych. Bogumił miał pewność, że nie wrócił przez delikatność, aby dać dowód bezwarunkowego zaufania. Gospodarstwo, klucze, spis inwentarzy i księgi rachunkowe zostały zdane przyjętemu niedawno, z wyboru Bogumiła, rządcy, młodemu chłopakowi, zaleconemu przez Ceglarskiego. Dopiero nazajutrz Bogumił Niechcic uporał się z tym wszystkim. Po południu, podziękowawszy za wolant (który po niego zajechał ubrany trzmieliną i świerkiem), uściskał Klimeckiego, poklepał konie, gwizdnął na Rama i odszedł drogą zwaną "ku przełazkowi" przez bramę ustrojoną dla niego girlandami świerczyny. Za bramą stanął, obejrzał się i oczy mu zwilgotniały. Stary ogród gorzał nad płotem jak stos czerwieni i złota. Stawy połyskiwały gładko błękitną taflą. Białe nicie i zwitki babiego lata błądziły sennie po powietrzu. Oto jego Serbinów, już nie miejsce pracy, tylko błogi jesienny krajobraz. Bogumił po raz pierwszy patrzył na te drzewa i wody bez towarzyszącej dotąd każdemu spojrzeniu myśli, że tu lub owdzie trzeba coś zrobić, poprawić, zaprowadzić. Zachwycał się i żegnał. A po chwili odwrócił się, zawołał psa i poszedł do Pamiętowa na przełaj łąką, jak szedł już raz kiedyś w śnieżną zimową noc. Ze służby pociągnęli za Niechcicami: ogrodowy Kajetan, fornal Banasiak, Julka i Szczepanowa. Przypytał się do nich i Węborek, chętny robić, co każą, byle być blisko "Julci", z którą zbierał się żenić. Niewiele też więcej ludzi potrzebował Bogumił na tej "fermie", jak nazywał swe nowe gospodarstwo. W niespełna tydzień po przeprowadzce Niechcicowie zostali wstrząśnięci wiadomością, że Owruckiego zamordowano w pociągu, którym jechał z Rosji do Kalińca. W głowie im się nie chciało pomieścić, jak ten człowiek, co zdawał się być jak dziecko nie znające ni grzechu, ni upadku; mógł ulec tak potwornemu losowi. Wszystkowiedzący Żydzi przynosili plotki o napadzie bandytów, spodziewających się, że Owrucki wiezie grube pieniądze, to znów o jakimś dramacie familijnym, na koniec o zemście kogoś, kto rościł sobie jakoweś pretensje do złotodajnych piasków na Białej Rusi. Nie wiadomo było, czemu wierzyć; zbrodnia kryła tajemnicę, której nikt już w tych stronach nie miał poznać. Matka Owruckiego sprzedała natychmiast Serbinów Przybylakowi ze Środy. Kupił go dla syna, zwanego już panem Przybylskim i noszącego sygnet rzekomo herbowy na palcu, mimo że jego ojciec wciąż chełpił się, że jest chłopem. Niechcicowie opłakali śmierć tak cennego i tak na zawsze znikłego przyjaciela i poczuli się, jakby ktoś usunął im spod nóg oparcie na nowym gruncie. Lecz długo płakać nie mogli, bo w Pamiętowie trzeba było pracować w pocie czoła, żeby nastarczyć wydatkom i mieć na procenty dla Woynarowskiego. Pamiętów był srodze zapuszczony i Bogumił znów jak przed laty wywoził fura za furą perz z ogrodu i pól. Inwentarz i budynki wymagały też większych reperacyj, niż się z początku zdawało, trzeba było zaciągnąć tu i owdzie pożyczki. A te długi zaciążyły Niechcicom więcej, niż majętność ulżyła. Pani Barbara drżała wciąż, czy ich nie zlicytują, utraciła zupełnie spokój, który jej towarzyszył w czasie krytycznych dni. Zapomnienie znajdowała tylko w rozmyślaniu nad losem Europy i świata. Na Bałkanach zawrzała wojna słowiańskich narodów i Grecji przeciwko Turkom. Idąc za głosem gazeciarskich przedruków z rosyjskiej prasy, pani Barbara skłonna była sprzyjać wyzwoleńczym bojom Serbów, Czarnogórców, Bułgarów, a tu znów Agnieszka całkiem inaczej oświetlała w listach te sprawy. Donosiła, że owszem - Słowianie muszą być wolni, ale przeciwrosyjska Turcja jest naturalnym sprzymierzeńcem Polski. Przypomniała, że ten kraj sam jeden tylko nigdy nie uznawał rozbiorów Polski, zachwycała się ruchem młodotureckim i szlachetną rolą masonerii, która stała u jego kolebki, chełpiła się przy okazji, "że przecież nasz pradziadek, mamusiu, był też masonem - to w świecie ducha jedna z najpiękniejszych legitymacyj człowieczeństwa". Pani Barbara była oszołomiona. Tak różne prawdy krzyżowały się teraz w jej myśli i sercu, tak sprzeczne rzeczy wywoływały na świecie entuzjazm jednako szczery, jednako pewny, że służy dobrej sprawie, tak wszystko, co budziło entuzjazm, okazywało się raptem podszyte podejrzanymi brudnymi interesami, że nie wiedziała, czym się cieszyć, czym smucić. Ale i smutek, i radość podniecały ją ożywczym poczuciem, że zaczyna się wreszcie na dobre dziać coś, wobec czego wszystkie domowe sprawy schodzą na drugi plan. Chętnie też rozprawiała o rozgrywających się na świecie wypadkach, a rozmówców miała całkiem innych niż zazwyczaj dotychczas. Byli nimi chłopi, którzy osiedlali się jeden po drugim na rozparcelowanych działkach Pamiętowa. Do tych ludzi nie potrzebowała schodzić z wyżyn dworu, oni sami przychodzili to coś pożyczyć, to po radę, gazetkę albo książkę. Zeszli oni już sporo świata w wędrówkach na Saksy i za morze, a tutaj byli tak samo nowymi gospodarzami jak i państwo Niechcicowie, zachowywali się też inaczej niż serbinowscy włościanie, bez ukłonów i kryjącej zastarzałe pretensje dyplomacji. Chętni do gawędy, lubili się i posprzeczać, i wyrazić bez ogródek swój pogląd na wszelkie ludzkie sprawy. Pani Barbara nie czuła wobec nich swego krępującego wywyższenia, choć teraz była przecież bardziej panią niż dotąd. Ale trochę ją to irytowało, że i oni tego jej wywyższenia zdają się nie czuć, byli całkiem bez ceremonii, a ponieważ szkoła pamiętowska nie mogła pomieścić wszystkich dzieci z okolicy, sami na przykład zaproponowali, żeby Emilka uczyła ich drobiazg, ofiarowali się nawet za to płacić! Pani Barbara niemal się za tę propozycję obraziła, zaś po pewnych ceregielach wzięły się obie z Emilką, rzecz prosta bezinteresownie, do tej nauki, lecz Emilka wytrwała niedługo, gdyż spadła z sił tak, że musiała wciąż leżeć. Nie jadła, nie sypiała i mówiła, że życie jej zbrzydło. Pani Barbara w końcu dobadała się, co ją gnębi. I poznała źródło jej dotychczasowej obojętności na wypadki domowe oraz cel jej samotnych spacerów. To, czego się jesienią zaczynali domyślać, było prawdą. Ów Staś Kozarewicz przyjeżdżał konno z Siąszyc pod cmentarz w Małocinie i Emilka tam się z nim przez całą wiosnę i lato spotykała. Pani Barbara usłyszawszy takie wyznanie, aż ręce załamała nad podobną lekkomyślnością. - Przecież pomyślże, dziecko, co stąd mogło wyniknąć! - zaszeptała. Emilka na to, że cóż mogło wyniknąć? - Myśmy nic złego nie robili. Chodziliśmy sobie, siadywaliśmy na rowie i płakaliśmy nad swoim losem. Bo jemu rodzice nie dawali się ze mną ożenić. Ale ja nie wierzyłam, że naprawdę nie dadzą. On mnie tak mocno kochał i nawet kiedy płakałam, to było mi z nim tak dobrze. Przy nim nie bałam się niczego, chociaż on bał się rodziców. Ale ja myślałam, że on tylko tak mówi i że wszystko zwycięży... I Emilka, śmiejąc się i płacząc na przemian, wyznała, jakie sobie budowali nadzieje, co za głupstwa roili. Najpierw, że Stasinek przyjdzie na praktykę do Serbinowa, wszak były takie zamiary; a potem, gdy Serbinów sprzedano, mieli projekty, że z Owruckim da się to zrobić. A po zabiciu Owruckiego planowali we dwoje ucieczkę w świat. Lecz oto podli rodzice zabrali tego Stasinka, wysłali go na praktykę w inne strony, a stamtąd raz już tylko napisał, że wszystko między nimi skończone, bo rodzice każą mu się żenić z kim innym. Pani Barbara patrzyła ponuro w to powtórzenie się własnych losów i mówiła: - Moje dziecko, Agnieszka też rozstawała się z narzeczonym, a w końcu wyszła za niego i są szczęśliwi. A tamci dwaj - zapytywała - co pisywali do ciebie? Mówiłaś, że ci się podobają. Emilka nie dała sobie nawet o tym wspomnieć. Och, tamci dwaj nic jej już nie obchodzą, to była tylko tak... rozrywka, dodatkowa rękojmia powodzenia. Zresztą oni wiedzieli o Stasinku i teraz nie śmiałaby żadnemu z nich w oczy spojrzeć po takim upokorzeniu. Bogumił, dowiedziawszy się o niedoli córki, zabawiał ją, jak umiał. - Nie jesteś teraz taka biedna - mówił - ślicznaś jak obrazek. Znajdziesz stu lepszych, ładniejszych, mądrzejszych od tego tam smarkacza. I zresztą, czy to nie ma nic prócz miłości na świecie? Patrz, w domu tyle zajęcia... Albo: - Chodź! - wołał - popatrzymy z daleka, co też tam robią w Serbinowie. Emilka dawała się chwilowo rozpogodzić, szła, gdzie wołano, przymuszała się do jedzenia, sylabizowała z dziećmi parcelantów, lecz nikła w oczach i patrząc z politowaniem, jak się wszyscy krzątają, zabiegają, zdawała się myśleć: - Przecież to wszystko straszne głupstwo i kłamstwo. Nie ma nic ważnego na świecie poza miłością. Po Bożym Narodzeniu rodzice zawieźli ją do doktora Wettlera, który zalecił żelazo, zmianę miejsca i wrażeń. Postanowili ją tedy wysłać na resztę karnawału do Kalińca. U Ostrzeńskich zamieszkać nie chciała, bo tam umarł Janusz i pewno straszy, ale przyjęła zaproszenie Holszańskich. Jechała przecież nie tyle z chęcią zabawy, ile w nadziei, że może gdzie choć przypadkiem zobaczy swego Stasinka. Niechcicowie zostali tedy sami, a że byli na nowym miejscu, zdawało im się niekiedy, że się cofnęli w swój pierwszy rok po ślubie. Tylko że Bogumił był czegoś nieswój. Aż dziwił się, że nie czuje takiego zapału, jak powinien. Przecież ostatecznie dorobili się, dochrapali własnego kąta; sprawiedliwości stało się zadość, znaleźli się dobrzy ludzie, którzy nie dali ich skrzywdzić, pomogli utrzymać się na powierzchni. - Cóż może bardziej do roboty pobudzać? - myślał i mówił do żony: - Muszę się na nowo przyzwyczaić do gospodarki na swoim. Ale wnet zaraz grymasił, że Pamiętów mu to za mały, to znów za duży. Za mały na ten tryb życia, do którego przywykli, i na ten system gospodarki, jaki się prowadziło przez tyle lat. Za duży - na chłopskie gospodarstwo. I dziwna rzecz. On, który w Serbinowie potrafił gromadą ludzi zarządzać jak dowódca, tu wobec garstki swej służby czuł się jakiś potulny i nieśmiały. W Serbinowie, gdy zapomniał o Dalenieckim, to miał wrażenie, że rządzi z nakazu jakiejś wyższej użyteczności publicznej. Tu krępował się prawie wydawać rozkazy, napędzać do roboty, stawiać wymagania, a zwłaszcza ganić, jeśli coś było źle wykonane. Jakby jego interes i tytuł właściciela były za słabym do tego powodem, będąc jednocześnie o tyle wciąż na myśli, że przeszkadzały w mówieniu sobie: - To wszystko tylko dla ziemi. - Dziwaczeję na starość - myślał, porając się z osobliwym stanem duszy, którego pojawienia się w sobie zgoła nie przewidywał. Zajęcia było teraz nieco mniej. Zimowe roboty już pokończone - do wiosennych jeszcze kawałek czasu. Emilka, choć już karnawał się skończył, zwlekała z powrotem, Niechcicowie tedy siadali przy kominku, palili papierosy, dumali albo zastanawiali się, że to trzeba będzie pewno poskładać wizyty sąsiadom. Dotychczas byli jedynie u Ostrzeńskich z Siąszyc, żeby im podziękować za dogodne warunki sprzedaży Pamiętowa, a potem przyjęli ich rewizytę. Bogumił, ujrzawszy pierwszy raz po latach dawną Ksawunię, ledwo ją poznał. Zrobiła się tęgą i zamaszystą damą, niezmiernie przy tym energiczną i jak widać było po gospodarstwie w Siąszycach - rządną. Stary Woynarowski się mylił. Nie zanosiło się na to, aby w rękach tej ostatniej latorośli jego rodu miały dobra doczesne stopnieć. Jej szaleństwa młodości były szaleństwami młodości - niczym więcej. Bogumił widział teraz, że nie było powodu o nią się niepokoić. Wcale dobrze czuła się w skórze gospodyni i posiadaczki dwu sporych majętności, z których Siąszyce, zgodnie z marzeniami Stanisława Ostrzeńskiego, stały się w końcu "prawdziwym cackiem". (Do czego i suma uzyskana za sprzedane Anzelmowi place trochę się przyczyniła). Tak czy owak Bogumił, rozmawiając z panią Ksawerą, uczuł po raz pierwszy z przykrością, że utył i że jest już siwym, starym człowiekiem. Nie śpieszyło mu się też z wizytami, które by mogły wywołać częstsze z tą osobą spotkania. A w ogóle przez te dwadzieścia parę lat nie bywali po okolicznych dworach i nyśleli, że nie bywali, bo im się tak podobało. Jednakże wyszło na jaw, że grał tu rolę i pewien brak zachęty ze strony sąsiadów. Bo kiedy jakoś w marcu Ostrzeńscy z Siąszyc urządzili przyjęcie i zaprosili ich, Niechcicowie odczuli to jako przyjemność, a nawet sukces życiowy. Pani Barbara wprawdzie zrazu powtarzała swoje "że całe to obywatelstwo niewiele warte" i odgrażała się, że nie pojedzie, ale potem wyciągnęła z szafy swoją jedyną jedwabną suknię i zaczęła ją skwapliwie oglądać. Powiedziała nawet: - Bo nie wiem, ale jak się tam z ludźmi poznamy, to chyba wypadnie poskładać te wizyty, przynajmniej starszym. Lecz gdy mieli już wsiadać do małej pamiętowskiej karety, zdjęły ją wątpliwości. A nuż wyniknie z tej wizyty jakieś nowe upokorzenie? Ostrzeńscy są sobie średnią szlachtą, i dosyć bez pretensji, a pani Ksawera była w każdym razie córką Woynarowskiego, więc niegłupią pewno kobietą. Ale inni? - Kto ich tam wie, czy nie będą zadzierać nosa? - niepokoiła się. Bogumił nie mógł zrozumieć tych podejrzeń. - Basinko - rzekł - nie rób historyj. Toć ja ich wszystkich znam. Z jarmarków, z interesów. I zaręczam ci, choćby nie wiem jak nosa zadzierali, nie mają go na gębie wyżej niż drudzy - śmiał się. 8 Zastali w siąszyckim salonie sporo gości. Pani Barbarze w pierwszej chwili wszyscy wydali się tak obcy, że szepnęła do męża: - Nie widzę ani jednej ludzkiej twarzy. - I zdziwiła się, gdyż Bogumił witał się z wielu panami jak z dobrze znajomymi. Ale pani domu wnet i nią się zajęła, wziąwszy ją między podżyłe ciotki, powściągliwie uprzejme damy ze staroświeckimi broszami, wpiętymi w czarne suknie. Z ich miękkich, zwiotczałych ust głosy płynęły nieprzemęczone i świeże, niby gulgotanie źródełka. Jedna używała co chwila francuskich zwrotów. Niebawem ruszono do kolacji. Przy siadaniu do stołu najpierw najbliżsi sąsiedzi Niechciców, a wkrótce ten i ów z dalsza zaczęli napomykać, że przecież pani Niechcicowa jest krewna domu, Ostrzeńska, czemuż jej się tu nigdy nie widuje. Zapewne też powinowata z takim i takim, który był ożeniony z Ostrzeńską. Niepostrzeżenie wynikła i rozmowa o starym, dobrym rodzie Niechciców. - Czy to ci? - Nie, to z tamtych. - Jarosty? Na Mazowszu? - Aha. - Piękne dobra, piękne dobra... - W niepowołanych rękach?... Oczywiście, wszystko teraz przechodzi w niepowołane ręce... Bogumił udzielał dobrodusznie wyjaśnień, ale pani Barbara była markotna. - Cóż oni nas tak nicują - męczyła się. - I bez tego wszak warci coś jesteśmy. Jak się rozzłoszczę, to im tu zaraz wypalę, że na przykład moi dziadkowie pochodzą z chłopów. Albo z neofitów. Z frankistów, dajmy na to. Nie wypaliła tego jednak. W jakiejś chwili zlękła się nawet, czy Bogumił nie wyjedzie ze starą gadką, że któryś z jego przodków był jakoby znaleziony i adoptowany przez jakiegoś Niechcica. Lecz rozmowa prześliznęła się po ich rodowodzie grzecznie i gładko, jakby tylko dla zaznaczenia, że owszem, owszem, należą do towarzystwa. I zaraz potem Niechcicowie wypadli poza obręb uwagi. Obywatelstwo dało sobie folgę, mówiono tylko o tym, co interesowało ten świat zgrany, przeważnie spokrewniony i pokumany między sobą w najrozmaitszych związkach, porozumiewający się za pomocą intymnej gwary wtajemniczonych, pojmujący w lot, co kto z nich ma na myśli. Goście byli dobrze ubrani, jedni chudzi, o suchych, orlich twarzach, drudzy grubi, ogorzali wąsacze, wszyscy krzepko wyhodowani na urodzajnej a przynajmniej dobrze użyźnionej glebie, wszyscy pewni siebie i swego. Damy były dorodne, przeważnie zamaszyste, z wzięciem się trochę męskim. Nikomu nie brakowało humoru, świetnego apetytu i jeszcze lepszego spustu. Jeden koniec stołu zajmowała młodzież, cokolwiek sztywna od powściąganej chęci błaznowania, i na ogół urodziwa, tak że i nieboszczyk Janusz może by jej nie przyćmił. Ale pani Barbarze ta uroda wydała się raptem strasznie ziemską, a nawet ziemną. Wprost jakby patrzyła na wyborowe odmiany płodów ogrodnictwa i hodowli - na rasowy pokaz owoców, jarzyn, ogierków, charciąt i kotek ludzkich. I cały stół, jak to może się zdarzyć w stosunku do jakiegokolwiek środowiska, z którym nie zadzierzgnęły się jeszcze żadne węzły bodaj towarzyskiej gawędy, wydał jej się raptem niby gromada istot wieńczących udatnie dzieło natury, co stworzyła kamienie, rośliny i zwierzęta, lecz kończących się nieodwołalnie na sobie samych. Aż dziwiła się, że zamiast śmiechów i słów nie słyszy pobekiwań, pokrzykiwań i ptasich świegotów. Nigdy jeszcze nie wierzyła w teorię Darwina tak mocno jak w tej chwili. Istnienie duszy wydało jej się kosztownym wyjątkiem albo może kalectwem, wybrykiem śród przyrodzenia. Tak jak chorobą, kalectwem brzozy są zagmatwane a tak urocze arabeski czeczotkowego drewna, z którego miała starą komódkę po matce. - Mamże ja w końcu duszę? - myślała skłopotana. - Duszę kalectwo, czy duszę wyjątek bezcenny? A może jestem tylko poronionym tworem gatunku: człowiek? Po prostu za mało hoża i silna, żeby się oddawać w pełni uciechom ciała. Jak głupia marzę o ideałach, o duszy, kiedy to tylko fanaberie niezdrowej wyobraźni. Raptem drgnęła. Tuż koło jej twarzy przesunęła się urękawiczniona biała dłoń z kryształową kompotierą na rozczapierzonych palcach. Podawano deser. Pani Barbara nabrała i jednocześnie zobaczyła naprzeciw siebie Bogumiła, który jadł już, schylony nad talerzykiem. I miał taki wyraz twarzy, jakby znajdował się nie śród ludzi, ale na pustym, szczerym polu. - A on jest przecież mocny i dorodny jak drudzy - przestraszyła się. - I zawsze był taki wesoły w towarzystwie. Jeżeli i on tak siedzi, to znaczy, że nic tu po nas. O, żeby to już było po wszystkim. Żeby się już wymknąć, skulić w ciemnej karecie i jechać, jechać do domu. To są grubianie, napchani wszelkimi dostatkami grubianie. Bogumił z nieco innego powodu czuł się dość osowiale. Ta suto zastawiona kolacja i ci ludzie dokoła przypominali mu odległe dzieciństwo. A właściwie nie tak przypominali, to byłoby może nawet przyjemne. Ale on się poczuł niby zepchnionym i cofniętym w czasy dzieciństwa. Zupełnie jakby nic się od tego czasu nie stało, nie zmieniło, a życie, z takim trudem ciągnione, nie zostało wcale przeżyte. Zdawało mu się, że słyszy słowa ojca, których nigdy wówczas dość dobrze nie rozumiał, a potem nigdy nie pamiętał. Lecz teraz brzmiały wyraźnie i mówiły: - Ten świat jest zamknięty ze wszystkich stron. Nie ma na nic żadnego wyjścia. Tak, ten świat nie wyszedł ze siebie i donikąd nie doszedł. Trwał taki samiutki jak przed pięćdziesięciu prawie laty, przechował się nieskażony. Tylko że zamiast o wincie mówiło się o wchodzącym właśnie w modę brydżu. Towarzystwo tymczasem wstało hurmem i zaczęło przechodzić do salonu. Pani Barbara ujrzała tuż nad sobą nieco wypukłe jasne oko pani Ksawery, która mówiła energicznym i dźwięcznym głosem: - Ja bym chciała pokazać pani kaktusy. To moja duma. W tym roku pierwszy raz mi tak wcześnie zakwitły. Pani Barbara znalazła się w gronie dam, podziwiających ogromną żardinierę, wstawioną w rodzaj oszklonej loggi i pełną sztywnych lub zwieszających się, płaskich, poprzewężanych łodyg-liści, okrytych purpurowym, różowym i - najrzadszym - białym kwiatem. - Cudowne - zachwyciła się szczerze. Znała się na kwiatach, zaczęła opowiadać o kaktusach swej matki i o tym, jakie rośliny hodowano w pokojach za dawnych czasów. Starsze damy potakiwały, młodsze słuchały i pytały. Pani Barbara wciągnęła się w rozmowę i ożywiła. - One są zupełnie miłe, te kobiety - myślała i nagle wszystko zaczęło jej się podobać. Salon był niski, ale świeżo i ze smakiem urządzony. Miał jasnokremowe tapety, śnieżne firanki, stylowe meble, starannie dobrane sztychy i reprodukcje wielkich dzieł sztuki na ścianach. Lampy, rozstawione tu i owdzie, rozniecały dokoła miłe i ciepłe światło. - To chyba wszystko ręka owej Ksawery - domyślała się pani Barbara. - Za kawalerskich czasów Ostrzeńskiego ten dwór był podobno zupełnie zapuszczony. I piękno, któremu zamożność i gust pozwoliły się tu roztoczyć, wydało jej się przepojone subtelnym uduchowieniem. - No nie - cieszyła się - tu nie brak ducha. I ta stara, dobra kultura w każdym drobiazgu! Może to smutne, ale jak dotychczas, to w Polsce nie ma kultury poza tą wiejską, szlachecką. A ostatecznie wszystko, co ładne i w dobrym gatunku, raduje oczy, bo się w tym przegląda jakaś idealna, wznioślejsza piękność. Miałżeby duch w takim otoczeniu zanikać? Nie, nie, on tu rozkwita. I niech mówią co chcą, w biedzie to nie ma ducha, w takim życiu jak nasze nie ma poezji, tylko szara przyziemna proza, wyrzekająca się wszystkiego, co jest ponad konieczną potrzebę. Wtem panie zaczęły omawiać projektowaną wystawę pracy ziemianek. Wyznaczały termin najbliższego zebrania. Troskały się, że świeżo założone kółko gospodyń wiejskich mało się rusza. Trzeba będzie znów urządzić serię pogadanek oświatowych; sztuka ludowa tu zamiera, należy pchnąć ambicje włościanek w tym kierunku; jakże wystawa może się obejść bez sztuki ludowej? A higiena? To nieprawda, że niepodobna jej stosować po chałupach, troszeczkę dobrej woli z obu stron - i cudów można dokonać. Byle tylko nie zaniedbywać też i pracy nad sobą. Okazało się, że panie miały "latającą bibliotekę". Wymieniały pomiędzy sobą książki, jedna lubiła tylko literaturę francuską, inna chwaliła Żeromskiego. Można się z nim nie zgadzać, ale co za talent! Oczywiście Sienkiewicz jest zawsze jeszcze największy... Pani Barbara, stropiona, myślała teraz, że tu ducha dla niej nie tylko dosyć, ale więcej, niż go kiedykolwiek w swym otoczeniu zaznała. Czuła się prawie upokorzona, choć co do książek, to owszem, nie potrzebowała się wstydzić. Wypowiedziała nawet swe zdanie, że Prus jest podług niej o wiele większym pisarzem niż Sienkiewicz, a w Żeromskim najwięcej ciekawe są właśnie jego poglądy, bo poza tym za dużo w nim tej egzaltacji miłosnej. Lecz prócz książek ileż tu poruszano dziedzin, w których ona nie tylko zabłysnąć nie mogła, ale nawet niczym się zgoła pochwalić. Organizacja zbytu przerobów owocowych, tkactwo ludowe, urządzenie szklarń, racjonalna hodowla drobiu - nie miała o tych rzeczach pojęcia! I ta praca społeczna śród ludu, której ona nigdy nie mogła na sobie wymóc, szła tym damom tak gładko, niemal jak towarzyska rozrywka! Panowie usłyszawszy, o czym ich panie mówią, jęli wtrącać swe zdania. - Działalność? Działalność? Literatura? - popytywali. - O, nasze damy to ministerialne główki. Moja żona, niech sobie sąsiad wystawi, drukowała coś w "Bluszczu" czy jakimś innym - szept z mrugnięciem oka - organie kobiecym. - Żeromski? - dziwili się. - Co też te kobiety w nim widzą! Styl taki, że ja w ogóle nic nie rozumiem. No, przyznaję się. Nie rozumiem. I pesymista. Zatruwa tylko życie. - Znałem Żeromskich w Płockiem. Dobra szlachta. - Właśnie, właśnie. A ten podobno wywrotowiec, bodaj że socjalista. Ptak, co kala własne gniazdo. - Mówią, że wydał coś takiego, gdzie miesza z błotem obszarników - zaakcentował ktoś ironicznie - a że niby fornalskie strajki to dopiero zbawienie ludzkości. - Bardzo przepraszam - broniła wysoka dama o bujnej piersi i promienistych oczach. - Ze swojego gniazda trzeba też czasem wylecieć, popatrzeć na nie z góry. Kto nie umie się wynieść duchem nad swoją sferę... Inni panowie nic zgoła nie wiedzieli o Żeromskim. Ci mówili, że bardzo dobrze, sfera sferą, literatura, książki, kółka, działalność społeczna śród chłopów, owszem, ale kobieta nie powinna zapominać, że jest kobietą. - Zadaniem kobiety jest czarować, upiększać życie - pouczał wesoły grubas o lnianych brwiach i rzęsach. - My was, drogie panie, za to czcimy, kochamy. Tak, tak. Wszedłszy na ten temat, panowie zaczęli sobie po cichu komunikować tłustawe anegdotki. Lnianobrewy grubas poszeptywał wilgotnymi ustami smakosza: - Sąsiedzie, świetny kawał. Słyszałem takie powiedzonko: co to jest miłość? No? Tęsknota do miejsca swego urodzenia. Ha-ha-ha-ha! - Do miejsca urodzenia! Bajeczne! Doskonałe! O słodkie, słodkie to miejsce urodzenia. Jednym słowem, po prostu patriotyzm. Ha-ha-ha-hu-hu-hi-hi! Bogumił wstydził się zawsze trochę, że nie potrafi prowadzić typowo męskich rozmówek. Starał się tedy udawać, że go to bawi, że się śmieje - ...a są tacy, sam znałem, co jak się zakochają w kobiecie... zdechł pies, kompletne fiasko... mogą to robić tylko na zimno. Inaczej kompromitacja na całe życie - obiło się po chwili o jego uszy. - A malcy śpią? - pytał ktoś o bliźnięta pani Ksawery. Spały już dawno. Szkoda - żałowano - że ich nie można zobaczyć. Nadzwyczajne bobasy. Panie zaczęły mówić o wychowaniu, mianowicie - gdzie kształcić dzieci. I że jednak najlepiej w klasztorach. Nie religijny kierunek zdawały się mieć przy tym na myśli. Tego nie poruszały. Twierdziły natomiast, że jedynie w klasztorach można uchronić dzieciarnię od złego towarzystwa. Tego złego towarzystwa było podług nich wszędzie pełno. Nie mówiąc już o szkołach rządowych, ale i w prywatnych nigdy nie wiadomo, z kim syn albo córka przestaje. Hołota wciska się dzisiaj wszędzie. - Jakże to - myślała pani Barbara, na nowo rozczarowana. - Tu Żeromski, działalność śród ludu, a tu klasztorne wychowanie jako ucieczka przed hołotą? Więc tamto było tylko pikantną zabawą, żądzą wrażeń, do niczego nie obowiązującą, nie zmieniającą życia ni obyczajów? - Ależ to mamuty, przedpotopowe mamuty - gorszyła się. - Dla nich cały świat poza nimi to hołota, co najwyżej widowisko ciekawe albo irytujące. Wtem zwrócono się do niej pytaniem, co myśli o pewnym klasztorze Urszulanek. Poczerwieniała. Coś, co już w niej przystawało z upodobaniem do tego towarzystwa, chciało dać odpowiedź wymijającą, a coś innego wiedziało z przerażeniem, że nie zdoła zaprzeć się prawdy. - Nic nie wiem - rzekła zaczepnie - ani o tym klasztorze ani o żadnym. Zdaje mi się, że wychowanie klasztorne jest dziś już nie na czasie. Ja moje córki kształciłam u pani Wenordenowej w Kalińcu i bardzo jestem z tej pensji zadowolona. - To zdaje się ewangeliczka? - poinformowała się uprzedzająco grzecznie jedna z podżyłych ciotek. Pani Barbara myślała, że jest już w oczach tych dam zgubiona, gdy nagle pewna starsza jejmość o grubym głosie i czarnych gniewnych oczach zahuczała rubasznie: - Pani ma rację, a wy, moje kochane, gadacie głupstwa. To wszystko patati-patata - firum, firum, wiórki zbirum. Życie wymaga czegoś więcej niż klepania pacierzy. Dama z bujną piersią i promiennymi oczyma również poparła panią Barbarę. - Moje złociutkie - zadźwięczała melodyjnie. - Ja bardzo kocham klasztory. N'est-ce pas... J'adore cette vie en retraite. Mais tout de meme, to jest dobre dla ludzi dojrzałych. Dzieci muszą się chować dla świata. Im go mniej będą znały, tym trudniej będzie im zachować w nim swoją pozycję. I nawet swoją religię. Młodzież wychodzi z klasztorów... trzeba przyznać... leciutko... leciutko bezbożna. Za silna dawka pobożności jest niebezpieczna. - Cóż chcecie, moje drogie... Ja sama, gdybym po wyjściu z klasztoru nie trafiła na spowiednika... Bogumił słuchający piąte przez dziesiąte szeptanych anegdotek, podchwytywał rozmowę o klasztorach i chronieniu dzieci przed wszelkimi wpływami z zewnątrz. I znów miał wrażenie, że cofa się w czasy dzieciństwa. Przystąpił do kilku panów, których znał z opinii, że mieli doskonale postawione majątki, stosowali najnowsze metody pracy. Bo niedawno zwróciło się do niego Kółko Włościańskie z Małocina o pogadankę rolniczą. Obiecał, że ją wygłosi, i chciał się teraz przy sposobności dowiedzieć, co z ulepszeń zaprowadzanych na wielkich majątkach nadawałoby się też dla drobnej własności. Panowie radzili pobieżnie to lub owo. Jowialny, sypiący anegdotami grubas podszedł i zbył sprawę żarcikiem. - Tak - oświadczył - chłopa trzeba uczyć. Jak będzie umiał więcej wyciągnąć ze swojego, to przestanie mu się zachciewać naszych majątków. Panowie się zaśmieli. Wysoki, szczupły brunet o zgryźliwym wyrazie twarzy zaczął dowodzić, że nie chłop jest groźny dla wielkiej własności, ale nieustanne podbijanie cen ziemi. - Te coraz wyższe ceny ziemi - to koniec naszych majątków. Ludzie, zwłaszcza słabsi, nie wytrzymują pokusy. Jak tylko coś źle idzie - sprzedać i basta. Dobrze jeszcze, jak z Bartołdem, że kupi sąsiad. Ale w ogóle ten ciągły ruch majątków z rąk do rąk do niczego dobrego nie prowadzi. - Święta racja - przytaknął postawny jegomość z krętym wąsem, znany w całym kraju wzorowy rolnik i hodowca. - Nasi panowie zrażają się byle czym, a cena ziemi kusi, kusi... Dochodziku wyciągnąć się nie chce, a gotóweczkę do kieszeni - owszem. Temu trzeba przeciwdziałać uintensywnieniem gospodarstwa i rachunkowością. Wysokość renty zależy od dobrej kalkulacji. Z kredką w ręku, panowie... Zgryźliwy brunet był za wprowadzeniem specjalnych upraw i motoryzacją rolnictwa. - Zbożem i dwuskibowcem ani z Rosją, ani z Ameryką konkurować nie możemy. Tu są potrzebne traktory. Jeżeli nie pójdziemy za postępem, to nie utrzymamy się na stanowisku, które nam przekazała historia. Ja to doradzałbym nasiennictwo. I choćby len. Żeby wygospodarować procent od tej rosnącej ceny ziemi, trzeba się oglądać za nowymi uprawami. Len daje i włókno, i siemię. Płaci na rynku doskonale. - A co do tej pracy obywatelskiej śród ludu - podjął znowu uczony z krętym wąsem, zwracając się do Bogumiła - ja bym nie radził sobie tym zbytnio zawracać głowy. Chłop i tak z nami nie pójdzie, a ten dogmat społecznikostwa - to nie dla nas. Nam jest potrzebny dogmat bardziej materialistyczny. Trzeba powiększyć kapitał jednostek, a co za tym idzie - dobytek ogólnonarodowy. - Jednym słowem, enrichissez-vous - nie zgadzał się brunet. - Przejąć hasła burżuazji miejskiej? Daj pan spokój. Zbiorowisko zamożnych jednostek a zamożny naród - to jeszcze nie to samo. - Co tam, sąsiedzie - zaperzył się lnianobrewy tłuścioch. - Dopóki nie będzie racjonalnie postawiona sprawa robocizny, to żadne wysiłki nie pomogą. Dniówki nas będą jadły i zjedzą.żadne wysiłki nie pomogą. Dniówki nas będą jadły i zjedzą. Każda reforma wywróci się na tych ciągłych podwyżkach. I jak nas te socjaliki zaczną przyciskać, to ja nie widzę innej rady, tylko wyprzedać się i emigrować bodaj gdzie do Parany. Tam podobno ziemia za bezcen, można jej dostać w bród. A te Indiany czy Murzyny o żadnym socjalizmie, chwała Bogu, nie wiedzą. - Nie no, co sąsiad żartuje. Damy jeszcze radę i tutaj - oburzył się chuderlawy brunet. Pani Barbara, od chwili już przysłuchująca się z powątpiewaniem rozmowie panów, usłyszała, że ktoś bierze pasaże na fortepianie. To dama z bujną piersią i promienistymi oczyma próbowała coś grać. Pani Barbara przedostała się ku niej. - Pani lubi muzykę? - spytała promiennooka i raptem zagrała krótki, przejmująco piękny utwór z posępnym refrenem, przewijającym się uporczywie w basie niby tragiczne zapytanie. - Etiuda a-mol opus 25 Chopina - odpowiedziała na pytające spojrzenie pani Barbary. - Że Chopin, to zaraz poznałam - ucieszyła się pani Barbara. - Tylko nie wiedziałam co. Ale zupełnie jakbym z jakiego szlamu weszła do źródła. - Szlamu? - Promienne oczy damy pobiegły ku grupie panów, od której pani Barbara ku niej przyszła. Roześmiała się mrugnąwszy porozumiewawczo. - Tak - rzekła. - Naszych panów można by trochę "wyszlamować". Pani Barbara poczerwieniała, gdyż zlękła się, że promiennooka pani z niej może drwi swymi słowy lub mówi je nieszczerze. Bo wszakże ci panowie rozmawiali ostatecznie z pewną nawet uczonością. I byli wśród nich bardzo rozmaici. Pani Barbara nie mogła rozpoznać, czym jest owo coś, co się jej w nich wszystkich społem nie podobało. Stropiła się tedy do reszty, a jednocześnie po raz pierwszy od śmierci Teresy zatęskniła, żeby mieć przyjaciółkę. I to właśnie w promiennookiej damie. Nawet prawdopodobna różnica poglądów pociągałaby ją raczej, niż odpychała. Młodzież, swawoląca w przyległym gabinecie, wdarła się na odgłos muzyki do salonu. - To smutne - wołały wdzięcząc się panny. - Coś wesołego! Wesołego! - Post, post, moi państwo - przypominała poklaskując w pulchne dłonie jedna z podżyłych ciotek. Siwy jegomość o inteligentnej twarzy, która musiała być kiedyś niebezpieczna dla kobiet, podszedł do fortepianu. - Kto są ci państwo? - pytała pani Barbara po cichu Bogumiła, który się do niej przysiadł. - Ten siwy to poseł do Dumy, a ta pani, co gra, jest tu tylko u kogoś w gościnie. To wielka dama. Nazywa się... nazywa... Zaraz, bo zapomniałem... - Pani Marto - nastawał siwy poseł. - Jakąś piosenkę! Pani pamięta może: Ninon, Ninon? Wspomną mi się czasy młodości. I wnet, pod akompaniament promiennookiej pani Marty, zanucił miłym, przytłumionym głosem: Ninon, Ninon, que sais-tu de la vie Toi qui ne connais pas l'amour... Bogumił podniósł oczy i spotkał wejrzenie pani Ksawery. Ale nie rozpoznał, czy było zdziwione, czy smutne. Młodzież tymczasem nie chciała słuchać piosenki o Ninon. - Patefon - wołano. - Dawajcie patefon! W kącie na stoliku stał elegancki przyrząd, najnowszego systemu bez tuby. Wnet płyta, obracając się na sukiennej podściółce, rozebrzmiała: Kołysz się, kołysz, motylu... - Nie, to stare! Może Tonkineczka? Fe, to śpiewało się już pięć lat temu. Lepiej dawajcie one stepa. - Nie, nie! Tango, tango! Po salonie rozstawiono już stoliki do brydża. Panowie, tasując karty i obierając miejsca, gawędzili o samochodach. Siwy poseł miał piękne auto, nabyte w Petersburgu. Inni marzyli: - Cóż za kolosalne ułatwienie w interesach. - Oszczędność czasu - nadzwyczajna. I satysfakcja! Żeby tylko te nasze drogi były lepsze. Panie pośle, forsujcie tam w Dumie sprawę dróg. To jest dziś najważniejsze zagadnienie narodowe. Dwaj panowie omawiali z żywością kwestię założenia w swych domach telefonu. - Pierwsza rzecz - mieć własne drzewo na słupy. Takiemu Przybylakowi ze Środy, że ma las, wypadło całego kosztu... coś około... Tak, tak, zdobywano się tu na rozmaite wysiłki, reformy, ulepszenia, ale tylko po to, by za ich cenę ocalić tę pozycję, w której było się zawsze panem. Szło się tu naprzód; wynalazki techniczne, nowe gry, świeże mody przyjmowały się prędko, o ile służyły interesom, wygodzie, uciesze zmysłów. Dla tych celów łamano chętnie tradycję! Tak przynajmniej w przybliżeniu myślała pani Barbara, kiedy późną nocą wracali do Pamiętowa. - Może oni lepsi od nas, może gorsi - rzekła do męża. - Nie wiem. To pewna, że mają pieniądze i czas, mogą sobie pozwolić na różne pańskie gesty. Nas na to nigdy nie było stać w tym harowaniu, co to do każdej roboty trzeba było samemu rękę przyłożyć. Ale to obcy świat. Bo i dla nich obce wszystko, co za ich progiem. - Cóż, mało ich jeszcze znamy - odparł z wahaniem Bogumił. - Zresztą... być może... Nazajutrz dzień był ciepły, prawie jak w kwietniu. Po południu Bogumił wybrał się w pole, by sobie rozplanować porządek wiosennych robót. - Weź kożuszek! - zawołała za nim pani Barbara. - Wziąłem - odparł już z progu. Obszedł swoje szczupłe granice, a potem każde pole z osobna. Przyglądał się rowom, brał w pamięć wszystkie spadki, wzniesienia i załamania gruntów, rozgniatał w palcach grudki ziemi, wpatrywał się w oziminy. Zaczynały już ruszać. Śniegi znikły zewsząd bez śladu, obeschło nawet po roztopach. Nastawał czas, kiedy człowiek mimo woli wznosi głowę i szuka w niebie skowronka. Stanąwszy jeszcze nad włókami, wydzielonymi z Serbinowa, gdzie zamierzał sadzić buraki, Bogumił zeszedł na serbinowską łąkę, rad jak zawsze popatrzeć, co się dzieje na starych śmieciach. A że zgrzał się i schodził, przysiadł więc na kamieniu i patrzył. Czyste niebo tylko na zachodzie pieniło się chmurkami, śród których słońce zdawało się pląsać znikając i wybłyskując. Bogumił zaczął raptem z wysiłkiem i niecierpliwie rozpatrywać wczorajszy wieczór. - Dlaczego - myślał - oni mają być obcy? Nie lubił czuć się z nikim obco. Zdawało mu się, że byle poznał, na czym to polega - obcość wnet zniknie. Bo czymże różnił się od tych ludzi? Tak samo lubił pojeść i popić, lubił gospodarzyć, nie wychylając się za opłotki, a w wolnych chwilach napawać się życiem i naturą. Wieś usposabia do tego, by po pracy cieszyć się niebem i ziemią, używać swoich plonów i nie pragnąć nic więcej. Miał też teraz majętność jak drudzy, no, dobrze, mniejszą, ale zawsze... ród i przeszłość w Jarostach dodawały, czego dziś brakło w morgach. Przypomniał sobie, jak przed laty, bawiąc się z gośćmi przy biesiadzie, mówił sam, że gdy człek posiał i zebrał, a sumienie ma spokojne, to cóż mu więcej trzeba. Podobno zdawało mu się wówczas, że na tym stoi świat. Tak, i dziś mógłby to samo powtórzyć, a jednak czuł, że rozumie przez to, że widzi w tym prostym pojęciu życia coś więcej niż ci ludzie, z którymi wczoraj wieczerzał. Niby jest na pozór taki sam, a jednak inny. Tak. Basia ma rację. Okoliczności mogły go wrócić pomiędzy właścicieli ziemskich. Lecz nie wraca się nigdy na dobre tam, skąd się niegdyś wyszło. Coś przesunęło się w nim ku innej stronie. Ku jakiej? To będą może dopiero wiedziały jego dzieci. On wie tylko, że dobra ziemskie, myśl o ich zdobyciu, zachowaniu i użyciu nie była już tym, ku czemu wstawał rano, z czym kładł się spać wieczorem. Ale nie widział też wyraźnie i celu czy też głębszego sensu, dla którego to czynił. Zajmował całe życie przechodnie stanowisko, z którego tak jak na wędrówce nie widać już, skąd się wyszło, ani jeszcze - dokąd się idzie. Basię męczyło to, a on wytrzymywał, ponieważ oczyma i sercem utkwił w pracy, niby w zbawieniu. Ale być takim przechodniem, nie przywiązanym do niczego, co stałe, opartym li jedynie na tworzącej pracy, nie jestże prawdziwym stanowiskiem człowieka? Na pracy i jeszcze może... Coś wzbierało w nim i nabrzmiewało niby pieśń, już-już mającą się rozlec melodią i słowami. Dobywał ją z mozołem, aż sformowała się w myśl, jasną niby kryształ: - Z tym samym pługiem idąc widzisz Boga lub grudę ziemi. Na to samo drzewo patrząc widzisz cud stworzenia lub widzisz cień od skwaru, liście, owoce i budulec... Ta myśl dźwigała się dalej ku górze i miało z niej wyniknąć jeszcze doskonalsze odsłonięcie się tajemnicy życia i świata - gdy nagle urwała się i zapadła w pustkę. Stało się to tak prędko, że Bogumił nie wiedział już po chwili, co mu się pomyślało. Ale pamiętał, że coś niezmiernie cennego, i był pewien, że jeśli zaraz pobiegnie do Basi, to sobie wszystko przypomni. Z samej chęci podzielenia się z nią skarbem, którego światło czuł jeszcze w swojej duszy - przypomni sobie. A gdy słońce wypłynęło spod chmurek i stanęło rumiane, bezpromienne tuż nad ciemną granicą ziemi, Bogumiłowi wydało się, że już wstał i już biegnie, tymczasem po mgnieniu jakby utraty przytomności spostrzegł nagle, że klęczy na rudej trawie, a usta jego szepczą: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja... Kiedy mówił: "i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy" - ze słońca została jedynie czerwona kreska na czarnym brzegu ziemi. A kiedy skończył, w opustoszałym niebie trwały już tylko dwie ciemne chmurki ze złotym brzegiem i świeciła wiosenna zorza. Bogumił ochłonął i wstał ciężko, syknąwszy z dotkliwego bólu w kolanach. - Co mi się też przyśniło - myślał - klękać i modlić się w polu. Ruszył do domu dziwiąc się, że wszystkie kości dolegają mu, jakby wymłócił z korzec zboża, a przed oczami latają czarne płatki. Koło klombu przede dworem zatoczył się i o mało nie upadł. - Cóż to - pomyślał ze śmiechem w duchu - wczoraj piłem, a dzisiaj jestem pijany? 9 - Bójże się Boga, co tak późno! Podwieczorek już zimny! - zawołała pani Barbara usłyszawszy męża porającego się z zamknięciem drzwi w przedpokoju. I nie czekając, aż wejdzie, podążyła co żywo do kuchni, by zarządzić odgrzanie kawy. Kiedy wróciła, ujrzała zdumiona, że Bogumił siedzi przy stole w kożuszku i kapeluszu. - Boguniu - zlękła się. - Co to takiego? Dlaczego się nie rozebrałeś? Nie ruszył się. Podbiegła, zdjęła mu sama kapelusz i spostrzegła, że zasnął. Chwyciła go za ramię. Otworzył oczy i chciał się zerwać, lecz stęknął i został na miejscu. - Boguńku! - krzyknęła z przerażoną tkliwością. - Czy ty się tak zmęczyłeś? Mój Boże, za dużo chodzisz po tych polach! W twoim wieku... - Nic, nic - uśmiechnął się Bogumił. - Daj mi wody. Coś mi tu wlazło w piersi. Strasznie piecze... - Ściągnijże kożuszek - pomagała mu. - Czoło masz gorące jak ogień. Czyś ty się zaziębił, czy co? Czemuś ty brał ten kożuszek? I wody nie pij. Dam ci gorącej kawy. Bogumił zaczął raptem wołać: - Słowa... słowa... Dajcie mi słowa! - Jakie słowa? Bogumił! - Słowa - powtarzał z uporem i błagalnie - słowa... Jadę do kółka. Odczyt w kółku... - W kółku? Rolniczym? W kółku masz być dopiero w niedzielę. Bogumił nigdy, odkąd go pani Barbara znała, nie miał gorączki. Usłyszawszy go mówiącym nieprzytomnie, zrazu myślała, że dostał pomieszania zmysłów, a potem coś w niej krzyknęło: - To już po nim! Podbiegła do kuchni wołając: - Pan zachorował! Julka! Pan zachorował! Po chwili na próżno usiłowały go we dwie namówić, by się położył. Opierał się, gniewał, chciał coś pisać, to znów biec w pole. Siłą prawie ściągnęły mu buty i doprowadziły do tego, że się rozebrał. Znalazłszy się w pościeli natychmiast usnął. Pani Barbara włożyła mu pod pachę termometr i, siedząc na krawędzi łóżka, przytrzymywała niespokojne ramię. Kiedy wyjęła i wypatrzyła pod światło lampy lśniący słupek rtęci, zachwiała się na nogach. Wskazywał 40 stopni gorączki. Natychmiast posłała Banasiaka po doktora. Nieznanów był stąd bliżej niż z Serbinowa i doktór Wettler zjawił się jeszcze przed nocą. Nieduży, z nadmiernie wypukłą piersią i długim tułowiem na krótkich nóżkach, stał przecierając binokle i uspokajał: - No, no, no... Tylko się nie przerażać. Gorączka? Nieprzytomny? A któż ma mieć gorączkę, jak nie chorzy? Nie ma jeszcze nieszczęścia. Ach, nerwy, nerwy... Zbadawszy Bogumiła Niechcica, który go nie poznał, doktór Wettler zarządził natychmiastowe postawienie baniek, a wyjąwszy z torby niklowaną wanieneczkę i spirytusową maszynkę, sam wygotował sobie szprycę do zastrzyku. Na niecierpliwe pytania pani Barbary odpowiedział cokolwiek zafrasowany: - Stan jest o tyle poważny, że nie można go lekceważyć. Ale nic groźnego jeszcze nie widzę. Lewe płuco... - Zapalenie płuc! - załamała ręce pani Barbara. - I co? I zaraz płacz? No, no, spokoju, droga pani... Tu trzeba zimnej krwi. O ile nie zajdą komplikacje, to przebieg zapowiada się normalnie. Serce trochę zmęczone, ale jeszcze mocne. Powinno wytrzymać. Damy zaraz kamforę i zapiszemy ją też w proszkach. Myjąc ręce i narzędzia po dokonaniu zastrzyku, doktór pytał: - Z czego mąż pani ma w piersiach pod prawym obojczykiem takie zagłębienie? Tam żebro musiało być kiedyś złamane. - To w powstaniu... Był pchnięty bagnetem... - Aha... To i te blizny... Naliczyłem na piersiach i na plecach coś koło dwudziestu blizn. Także na szyi z boku głęboka szrama... To musiał być żelazny organizm, żeby po takim upływie krwi... Czy nie chorował nigdy na płuca? - Nie. Dopiero w ostatnich latach kaszlał dużo. Ale myśleliśmy, że to od papierosów. - No. Tam pod tą dziurą od bagnetu płuco jest zwapniałe. Mamy też początki rozedmy. Żelazny organizm... Żelazny organizm... Doktór kręcił głową, a rozejrzawszy się, przeszedł na inny temat: - Dwór tu macie państwo pakowniejszy niż w Serbinowie. No i całe otoczenie ładniejsze. A cóż Woynarowski? Na starość został mieszczuchem? O, widzi pani, ten człowiek ma w piersiach popsuty zegarek zamiast serca. I żyje. Według tego, co my, lekarze, o nim wiemy, powinien gryźć ziemię już od jakichś dziesięciu lat. Pani Barbara czepiła się tej rozmowy o postronnych rzeczach jakby świadectwa, że Bogumiłowi nie grozi jeszcze ostateczne niebezpieczeństwo. - Woynarowski - rzekła - prowadzi taki spokojny tryb życia. Nawet nie wiem, czy kiedy wyszedł w pole... Bańki postawiła panu Szczepanowa. Doktór odjechał koło północy, obiecawszy zbudzić w Nieznanowie aptekarza i kazać zaraz przyrządzić lekarstwa, tak by je Banasiak mógł, jadąc z powrotem, zabrać. Pani Barbara położyła się na kanapie w pokoju męża. Zaczynała drzemać i zrywała się z niedorzeczną chęcią zbudzenia Bogumiła, by przyszedł dodać ducha, pomóc w nieszczęściu. Lecz to właśnie Bogumił jęczał przez sen i potrzebował pomocy. O drugiej Banasiak przywiózł lekarstwo. Kiedy Bogumił się poruszył, pani Barbara podeszła do niego z rozpuszczonym we wodzie proszkiem. - Wypij to, Boguniu. Wypij, kochany. Bogumił spojrzał na nią rozanielonymi oczyma. - Czy ja zachorowałem? - zdziwił się. - I ty nie śpisz? Mój Boże. Zrobiłem ci tyle kłopotu. Serce pani Barbary wezbrało dziękczynieniem. Był przytomny. - Zachorowałeś, ale już ci jest lepiej. Wypij tylko lekarstwo. - Lekarstwo? - uśmiechnął się. - Skąd masz lekarstwo? Czy to był doktór? Do mnie... doktór? - Był i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wypij do dna. - Gorzkie. - I Bogumił znów się uśmiechnął. - Zrobiłem ci tyle kłopotu - powtórzył. - Takie koszty. Połóż się spać, jedyna. Nie gniewaj się... ja cię nie dam zlicytować... Nie dam - zamajaczył. - O czym ty mówisz? - stropiła się pani Barbara. - Ja się żadnej licytacji nie boję. Nad ranem Bogumił zaczął kaszleć i jęczeć. Koło południa gorączka znów się podniosła do 40 stopni. Po obiedzie przyjechał doktór Wettler z felczerem, który puścił krew. Nazajutrz i następnego dnia Bogumił odzyskiwał przytomność tylko o tyle, że poznawał żonę. Uśmiechał się do niej rzewnie i mówił: - Przeprowadzkę urządziłem ci przecież jak się należy. Dom odnowiłem. Czegóż ty jeszcze się martwisz? - Ja się niczym nie martwię, Bogunieczku. Niczym a niczym - zapewniała i łzy gniotły ją w gardle. Czwartego dnia doktór Wettler powiedział: - Nie mogę taić, droga pani, że wywiązał się proces ropny. Stan nie jest beznadziejny, ale groźny. Zwłaszcza że idzie o lewe płuco... Nazajutrz odbyło się konsylium z doktorem Smołowiczem, z którym przyjechali do domu Tomaszek i Emilka. Bogumił nie poznał dzieci. Szóstego dnia Ostrzeńscy i Holszańscy przysłali z Kalińca Bazylego dowiedzieć się o zdrowie i przyjechała pani Ksawera z Siąszyc. Przywiozła parę butelek starego wina. Wiadomość o chorobie nowego właściciela Pamiętowa rozeszła się już po sąsiedztwach. Bogumił nie był przytomny w czasie tej wizyty i dawna panna Woynarowska tylko chwilę z progu patrzyła na człowieka, do którego powiedziała była kiedyś: - Zejdź mi z oczu. - Ale cofnąwszy się do pokoju pani Barbary wyraziła gotowość czuwania z nią przy chorym. Chętnie będzie przyjeżdżać na noc lub kiedy trzeba. Pani Barbara dziękowała; nie, nigdy nie śmiałaby jej tak trudzić. Zwłaszcza teraz, kiedy już córka jest w domu. - Córka państwa wyszła za mąż za pana Śniadowskiego? - spytała nieoczekiwanie zmienionym głosem pani Ksawera. - Tak. Ale to druga. - Pani Barbara zdziwiła się. - O czym ta Ostrzeńska tu gada? I ku jeszcze większemu swemu zdziwieniu zobaczyła, że z oczu młodej kobiety płyną łzy. Chwyciła ją za rękę i przez mgnienie skłonna była objąć ją, by razem w uścisku zapłakać. Lecz i ręka i cała postać pani Ksawery zesztywniały tak, że dosłownie odepchnęły panią Barbarę. Zaraz po wyjeździe Stanisławowej Ostrzeńskiej Bogumił odzyskał przytomność, wypił przywiezionego wina, poznał dzieci i ucieszył się, że je widzi. - Ucz się, ucz - powiedział do stojącego w nogach łóżka i ocierającego łzy Tomaszka. Za Emilką wodził rozkochanymi oczyma i powtarzał: - Córeczka moja. Córeczka... córuchna. Wieczorem zapowiedział, że jutro wstanie, i usnął. Siódmego dnia mówił już tylko słowa i zdania bez sensu. - Okna - prosił - macie otwierać drzwiami... Wołał po nazwisku ludzi z Serbinowa i wydawał dyspozycje Olczakowi, gdzie ma kto jechać, co robić. W końcu zaczął powtarzać szeptem: - Aha - przepióreczka... zgubiłeczka... - I śmiał się, mrugając okiem, że niby to są żarty ku zabawieniu schylonej nad nim rodziny. Tomaszek pojechał konno do Nieznanowa i wysłał depeszę do Agnieszki. Ósmego dnia rano Bogumił był znów przytomniejszy, ale kiedy pani Barbara zapytała Wettlera, czy to jest może przesilenie, doktór skrzywił się, odwrócił głowę i rzekł: - Proces ropny lewego płuca rozwija się... Odwagi, droga pani... O czwartej wróciły konie, wysłane do Kalińca na pociąg. Agnieszka nie przyjechała. Pani Barbara nie była w stanie zaniepokoić się z tego powodu, ale strasznie osłabła na duchu. Miała wrażenie, że odjęto jej ostatnią nadzieję ratunku. Bogumił był tego dnia ogromnie podniecony. Gorączka wzmogła się znowu, doktór Wettler stwierdził przeniesienie się zapalenia na prawe płuco. Chory patrzył uparcie w kąt pokoju. - Po co Janusz tam siedzi? - pytał. - Wyproście go. To żaden doktór. - Umarłych widzi - zlękła się wtedy Julka. - Proszę pani, trzeba posłać po księdza. Pani Barbarze stanęła w oczach twarz księdza Komodzińskiego, tak rubaszna, a tak bardzo twarz bożego człowieka. - Gdzież go będę szukać, tego księdza - jęknęła. - Na tamtym świecie? Julka nie zrozumiała. - Toć w parafii - rzekła. - W Małocinie. Węborek może polecieć. - Dobrze, moje dziecko, rób, jak chcesz - spojrzała na nią zamglonymi oczyma pani Barbara. Ale Węborek wrócił z wiadomością, że księdza nie ma na plebanii. Pojechał do Kalińca i wróci późno. Gospodyni ma mu powiedzieć. - Mamusiu - przywołała Emilka wysłuchującą tego panią Barbarę. - Tatuś prosi. Pani Barbara schyliła się nad chorym. Uśmiechał się. Przez cały czas choroby przeważnie się uśmiechał. - Baa-siu - Baaasiu - powtarzał rozwlekle, ale wesoło. - Jestem przy tobie, Boguniu. - Baaa-siu. Czy Tomaszek... od-dał pieniądze? - Jakie pie?... Oddał, kochanie, oddał wszystko. - Dobry syn - szepnął z lubością chory. - Mój syn, kochany, jedyny... Po chwili dodał wyraźnie: - Po Marcinów posłać karetę. Wolantem się zaziębią. Pamiętaj - karetę... Tylko - czy ty dasz sobie radę - zatroskał się. - Nic się nie bój. Ja umieram. Ale ty się nic nie bój. Pani Barbara uklękła i położyła głowę na poduszce tuż koło jego twarzy. - Ty nie umierasz! - zawołała. - Nie umierasz! - Umieram - powiedział stanowczo. - Bóg ze mną... z wami... Około szóstej przestał mówić, choć zdawał się przytomny i chciał coś powiedzieć. Męczył się. Niebawem zamknął oczy i zaczął jęczeć raz za razem, jakby za całe swoje życie. Jęczał tak, prędko, za każdym wydechem, przez kilka godzin. Koło północy umilkł, twarz mu przybladła i pojawił się na niej wyraz niewymownej błogości. Oczy miał otwarte, ale nie patrzył już na nikogo z obecnych. Ręka jego zesunęła się z krawędzi łóżka. Pani Barbara przycisnęła do niej zalaną łzami twarz. - Bogumił! Nie zostawiaj nas tak samych. Bogumił! Julka, Tomaszek i Emilka poklękali przy łóżku, zanosząc się od płaczu. W chwilę później niewyraźny hałas wszczął się około domu i w sieni: turkot, dzwonienie, zgrzytanie zamku - i Szczepanowa wprowadziła księdza w komży. Nowy proboszcz, ponury i ospowaty, przystąpił do łóżka. Popatrzył i rzekł niechętnie: - Dlaczego tak późno? My umarłych nie namaszczamy. A spojrzawszy po zapłakanych, na pół przytomnych twarzach, dotknął ręki zmarłego. - Jeszcze ciepły - mruknął. - Puls jeszcze, zdaje się, bije. I posępnie dopełnił przepisanej ceremonii. Kiedy odchodził, pani Barbara wyjąkała: - Posyłaliśmy po południu, ale księdza proboszcza nie było. - Nie od dzisiaj był chory - odparł ksiądz nieprzyjaźnie. - O ratowaniu ciała myślicie państwo zawczasu, a o duszy dopiero, jak już nie pora. Koło dziesiątej rano przyjechała strwożona Agnieszka. Telegram nie zastał jej w Warszawie. Była na wsi z odczytem o spółdzielczości. Przybyła dorożką, a kiedy weszła płacząc w próg domu, Apoloniusz Węborek już golił zwłoki Bogumiła Niechcica. Pani Barbara była nad podziw spokojna. Bez jednej łzy opowiedziała Agnieszce przebieg choroby. Nie depeszowali wcześniej, bo mimo wszystko nie wierzyli, że ojciec umrze, bali się wprost każdego kroku stwierdzającego beznadziejność położenia. Dopiero wspomniawszy na księdza pani Barbara zdenerwowała się. - Ratować duszę - rzekła z goryczą w przestrzeń. - Toć ten człowiek był tak cichego, czystego serca, że mógłby jeszcze twoją duszę ratować od potępienia, ty pyszny kościelny sługo! Tomaszek i Emilka po kilku nocach czuwania spali, kiedy Agnieszka przyjechała. Na pogrzeb, oprócz rodziny i znajomych z Kalińca, zjechało sporo okolicznego ziemiaństwa. Z Serbinowa przybyli: Olczakowie, wszystka służba folwarczna i wielu gospodarzy, z Małocina - członkowie Kółka Rolniczego, którzy mieli wysłuchać w najbliższą niedzielę odczytu Bogumiła Niechcica, oraz dorodna gospodyni w średnim wieku, Felicja Mikołajczyczka, z mężem i ośmioletnim synem. Z dalsza przybyły, zawiadomione depeszą przez panią Michalinę: Oktawia Przemyska i Sabina Jerzmanowska, które pomogły osieroconej rodzinie przyjąć gości i poszyć naprędce żałobę. Z Warszawy przyjechała Anka Niechcicówna, zostawiwszy syna pod opieką rodziców, już z córką pogodzonych. Z Nieznanowa był Szymszel. Pani Barbara chodziła niby we śnie, a najbardziej dolegało jej to, że przy urządzaniu pogrzebu nie może o nic zapytać się, poradzić Bogumiła. Pochowano Bogumiła Niechcica w Małocinie, w grobie, gdzie leżała już babcia Adamowa Ostrzeńska. Odwalono tylko kamienną płytę, którą zaraz potem wiejscy mularze umieścili na powrót, gdzie była. A kiedy wreszcie przeminął gwałt i nieład związany z żałobną uroczystością, pani Barbara wezwała dzieci i poszli w cichą pogodę spacerem na cmentarz do ojca. Szli smutni pogadując i wspominając: - Tu oto biedne ojczysko miał siać owies, a tam sadzić buraki. Któż teraz czym bez niego zarządzi? - A pamiętacie, jak byliście mali, ojciec opowiadał wam zawsze bajkę o pasterzu, co przenosi owce przez kładkę. "A jak przeniesie wszystkie - mówił - to wam dalej opowiem". Tak doszli do furtki cmentarnej, a potem dróżką między grobami do miejsca, gdzie Bogumił Niechcic, który był kiedyś na ziemi dzieckiem i młodzieńcem, i mężem - spoczywał na wieki wieczne pod szarym polnym kamieniem. Pani Barbara uklękła i zasłoniwszy twarz modliła się: - Boże, daj siłę na dźwiganie zwykłych dni życia, kiedy ją dajesz na wytrzymanie takich... W tydzień potem, już na wyjezdnym do Warszawy, Agnieszka pisała do męża: "...I myślę, że serce ludzkie to pogrzebowa kaplica, w której wciąż stoi jakaś trumna. Niepodobna by tego znieść, gdyby nie przeświadczenie, że wszystko, co umiera, ożywa w innej postaci. Człowiek jest tajemnicą, z tajemnicy przybywa i w tajemnicę odchodzi... Chcieć o tym za dużo wiedzieć, jak księża, wydaje mi się grzechem pychy. Ale wystarczy mi zapomnieć o teologicznych dogmatach, abym wierzyła w nieśmiertelność... nieśmiertelność Tatusia. Mówią, że to nasza słabość i żal dyktują taką wiarę, boć przybywa ona zwykle nie kiedy indziej, tylko w chwilach żałoby. Lecz ileż zwykłych doczesnych tajemnic życia wychodzi na jaw dopiero w godzinę ciężkich przejść i wstrząsających przeżyć. Czemuż by i tajemnica zagrobowa nie miała się odkrywać w takich momentach nam, ludziom zwykłym, niezdolnym widzieć ją w powszednim biegu nocy i dni! A jeśli to jest urojenie naszej tęsknoty za umarłym, hipoteza osieroconego uczucia, to czyż i w materialnym życiu najryzykowniejsze urojenia i hipotezy nie okazują się w końcu sprawdzalną prawdą? Tatuś żyje i działa, bo inaczej, mógłżeby mi się dopiero teraz dać poznać? A ja teraz właśnie dowiaduję się, jakim on był człowiekiem. Dla ludzi, co kończą się na sobie i żyją tylko powierzchowną obserwacją i logicznym rozumowaniem, był on może pospolitym zjadaczem chleba, może nawet filistrem i zaściankowiczem. Bo żeby rozpoznać, czy jest w ludziach, na pozór niczym nie wyrastających ponad przeciętność swej sfery, ta reszta, co nie podlega prawom "dziejowego materializmu", trzeba mieć w sobie czucie odpowiadające na podniety Niewiadomego! To czucie mówi mi, że Tatuś nie był tylko przystosowującą się do lada jakiej formy życia siłą roboczą. On nie przystosowywał się, on wchodził w związek z tym, co w najpospolitszym życiu jest wiekuiste i boskie. Umiał jakoś znajdować drogę do tej strony życia, chociaż to czynił w milczeniu i z pokorą, obywając się bez głośnego wyznania wiary, nie pozwalając sobie nawet na górnolotne idee... Cóż ci jeszcze napisać o naszym nowym domu. Czuję się w tym własnym folwarku bardziej obco niż w Serbinowie. Tam był mój dom i moja własność, własność serca, jedyna, do jakiej ma się prawo. A żegnałam się z tym Serbinowem, wiesz, jeszcze bardziej teraz po śmierci Ojca niż wtedy, kiedyśmy się na jesieni wyprowadzali. Bo ubył spomiędzy nas Ten, co najwięcej wyniósł stamtąd w swym sercu. I tak będzie nas po kolei coraz mniej de ceux qui on vu l'empereur. Do widzenia, Marcychnu, nie może dziać się ze mną nic złego ani dobrego, co by nie wiodło mnie do ciebie. Listów twoich dostałam tu trzy, zawsze numeruj, bo inaczej ciągle mi się zdaje, że któryś ginie na poczcie. Matka i rodzeństwo dziękują ci za słowa pociechy. Matka jest mądra i dobra, i trzyma się tak dzielnie, że się nigdy tego po niej nie spodziewałam. Chce dalej sama prowadzić gospodarstwo i, kto wie, może sobie poradzi. Ma dostać do pomocy syna jednego byłego obywatela z naszych stron. Znam go tylko z widzenia, nazywa się Seweryn Bartołd. Emilka, chociaż ma takie małe wymagania, jeśli chodzi o wartość ludzi, odzywa się o nim lekceważąco. Może dlatego, że podobno nie należał do grona jej wielbicieli. Ale dla Mamusi najważniejsze jest, że Ojciec miał zamiar jeszcze w Serbinowie wziąć go do siebie na praktykę. A jak za życia często się z Ojcem nie zgadzała, tak teraz, biedna, tylko to ma na myśli, żeby wszystko było podług jego życzenia. No, już teraz to kończę, dziś jeszcze wracam do Warszawy. Ten list wrzucę na dworcu. Dostaniesz go pojutrze. Więc do widzenia i jeszcze raz do widzenia". 10 W Warszawie Agnieszka odnajmowała na Wilczej pokoik od dwojga starszych bezdzietnych ludzi, którzy kiedyś za młodu mieli folwarczek, potem rządcowali przez całe życie, a teraz utrzymywali się z resztek wieloletnich oszczędności i z wynajmowania owego pokoiku ze stołowaniem. Nazywali się Huberowie, a rozmawiało się z nimi po całych miesiącach na jeden temat. Od jesieni było nim zamordowanie hrabiego Owruckiego. Dziwnym zbiegiem okoliczności Huber administrował kiedyś częścią dóbr starych Owruckich i wyczytawszy wiadomość o zabójstwie, dociekał bez wytchnienia, kto i dlaczego mógł tę zbrodnię popełnić. Oboje z żoną czynili najrozmaitsze przypuszczenia, dzieląc się nimi z Agnieszką, bardzo radzi, że i ona miała choć przez swoich rodziców coś z zamordowanym wspólnego. Po powrocie Agnieszki z pogrzebu ojca staruszkowie, ze względu na żałobę swej młodej lokatorki, starali się unikać rozmowy o śmierci Owruckiego, ale przychodziło im to z tak widoczną trudnością, że Agnieszka spostrzegłszy, jak na siebie mrugają, kładą palce na usta i tym podobnie, sama wszczęła z nimi któregoś dnia ten makabryczny i ulubiony temat. Pokój Agnieszki był bardzo mały. Z łóżka można było bez trudu sięgnąć do stołu znajdującego się pod przeciwległą ścianą. Posiadał przy tym denerwująco czerwone tapety i fantastycznie brzydkie stiukowe ozdoby na suficie i piecu. Ale za to był cichy, a przez okno, wychodzące na podwórze, widać było drzewo, piękną akację, którą czyjaś romantyczna ręka posadziła czy zachowała pośród miejskiego podwórza. Mieszkanie to nie odpowiadało wcale upodobaniom Agnieszki, ale pasowało nieźle do jej obecnego życia. Zaś akacjowa zieleń w oknie stanowiła źródło przeżyć "z innego wymiaru", jak się Agnieszka wyrażała. Raz na przykład, jeszcze poprzedniej wiosny, jeszcze za życia ojca, o czwartej zbudziło Agnieszkę... gwizdanie wilgi. Było wprost nie do wiary, skąd się wzięła, dokąd lecąc spoczęła w samym śródmieściu na akacjowym drzewie? Ale nie ulegało wątpliwości, że gwizdała donośnie i soczyście śród jego drobnolistnych gałęzi. Agnieszce bardzo się wtedy chciało spać, gdyż położyła się była już po północy. Lecz otwierała szeroko powieki, nie chciała zasnąć, jak gdyby za oknem działo się i rozlegało coś, co powinno być przez nią słuchane. Jak gdyby to Serbinów z rozśpiewanym dzieciństwem przyleciał i siadł ptakiem na podwórzowej akacji. Mnóstwo chwil znacznie donioślejszych z życia w Warszawie wypadło potem z jej pamięci, lecz ta w niej pozostała, nadawszy raz na zawsze pokoikowi na Wilczej cechę poezji, której był tak bardzo pozbawiony. Dzień Agnieszki upływał zresztą przeważnie poza domem, często jadała nawet na mieście, a wtedy zawsze cieszyła się, że jej staruszkowie na tym oszczędzą i zarobią. Z powodu ciasnoty nie mogła też u siebie nikogo prawie przyjmować, chociaż znajomych i przyjaciół miała dużo. Ale cioteczny brat Marcina, Boleś Orłowicz, bywał od czasu do czasu w pokoiku na Wilczej. Młody ten kijowianin, odbywszy rosyjską służbę wojskową jako ochotnik i ukończywszy ją ze stopniem chorążego rezerwy w piechocie, pojechał następnie studiować biologię aż do Krakowa. Tam zaczął wnet wszystkie wolne od wykładów godziny poświęcać wojskowości, w znaczeniu zgoła przez jego militarną władzę nie przewidzianym. Wykazawszy w tej dziedzinie wiele talentu, stanął niebawem na czele doborowej kompanii młodych strzelców, a obecnie przebywał w Warszawie jako obywatel Śmiałek, instruktor dowództwa ześrodkowanych w Krakowie polskich poczynań zbrojnych, które usiłowano przenieść konspiracyjnie na teren zaboru rosyjskiego. Organizował tedy młodzież w związek walki orężnej, na razie raczej teoretycznie, bo nie było ani oręża, ani możności odbywania ćwiczeń, które wszak wymagają przestrzeni, ruchu i krzyku. A tu działać można było tylko w zamkniętych pomieszczeniach, jedynie słowem, i to nie nazbyt głośnym. Obywatel Śmiałek wykładał też między innymi wiedzę wojskową pewnemu bardziej wtajemniczonemu gronu słuchaczy niepodległościowców. Cyklu tych wykładów słuchała również Agnieszka, biorąc zarazem udział w organizowaniu i pracach "Koła Niewiast", w którym panie przygotowywały się do różnego rodzaju pomocniczej służby wojennej. Cały świat militaryzował się w zastraszającym tempie. Coraz nowe zbrojenia i coraz wyższe budżety wojenne przytłaczały go niby przewlekłe cierpienie, tak że w końcu nawet ci, co zdawali sobie sprawę, że to jest cierpienie, chcieli wojny. A czymkolwiek wojna miała stać się dla świata, w Polsce uważano ją za jedyną możliwość wyjścia z gnębiącego kraj położenia. Powódź jest klęską, lecz dla Egiptu powódź bywa zbawieniem. I taką doliną Nilu, oczekującą powodzi, była Polska. Jednak rosnące we wszystkich odłamach politycznych nastroje wojenne nie świadczyły wcale o jedności myślenia i wielkie było pomieszanie języków w zatrutym niewolą narodzie. Wojny czekali i ci, którzy już mniej więcej pogodzili się z warunkami politycznymi i pragnęli tylko jakiej takiej ulgi w "losie ojczyzny". Schylano małodusznie głowę przed grożącą koniecznością "spełnienia obowiązku żołnierskiego" w armiach państw zaborczych, upatrując w tym ponurym akcie "państwowej lojalności" ofiarę. Ofiarę tak ciężką, że ją bieg dziejów niewątpliwie nagrodzi odpłatą pewnych swobód, a w najlepszym razie, z Bożą pomocą - zjednoczeniem ojczyzny pod jednym, chociażby cudzym berłem. Samodzielne wystąpienie bojowe pod hasłem niezawisłego państwa polskiego było, zdaniem wielu, chimerą. A chimerą, i to dwuznaczną, mogło się tym bardziej wydawać, że nawet zwolennicy tego samodzielnego czynu nie byli w stanie organizować się inaczej jak w pozornym i tymczasowym bodaj oparciu się o jednego z zaborców. Agnieszka należała do tych, co nadchodzący moment dziejowy mieli śmiałość uważać za jedyny do postawienia sprawy niepodległości na ostrzu noża. Z "chimerą" tej bezwarunkowej niepodległości spała i chodziła na jawie, i przywykła uważać ją za najpospolitszą aktualną rzeczywistość. Ale chciała tę rzeczywistość przeszczepiać i w szare codzienne życie, od którego i Marcin, i Boleś odwracali się z pogardą. Dla nich wszystko poza związkiem wojskowo-niepodległościowym było zgnilizną, z którą nie chcieli mieć nic wspólnego. I może musieli być takimi, aby móc dokonać w pełni tego, co zamierzyli, Agnieszka jednak mówiła sobie po cichu, że może nie wszystko było zgnilizną, a jeśli nawet, no, to w tej zgniliźnie mrowią się miliony ludzi, którzy łakną doraźnej pomocy i realnego podtrzymania. I którzy w niewiele różnym od obecnego stanie przeniesieni zostaną w niedaleką już może Polskę niepodległą i, kto wie, pewno długo jeszcze nie o wiele bardziej czyści i wolni żyć w niej będą. - Tam, gdzie oni żyć muszą, i ja żyć mogę - mówiła sobie i pracowała również jawnie. Prowadziła w piśmie "Solidarność" kronikę światowego ruchu spółdzielczego: w tymże piśmie, a także w dwu innych, pokrewnych sobie duchem, pisywała artykuły, jeździła po wsiach i miasteczkach, wygłaszała odczyty, uczestniczyła w naradach społecznych i gospodarczych. Zaś mając przed sobą do przygotowania odczyt albo artykuł; a bodaj swoją kronikę współdzielczą brała się do rzeczy, jakby każdy z tych drobiazgów miał być pierwszą i ostatnią pracą jej życia. Treść zamierzonej wypowiedzi należało przemyśleć rzetelnie od wszystkich stron, a odczuć z siłą, pozwalającą uczynić wybór między różnymi wyglądami tej samej prawdy. I raczej wyrzec się tego, do czego myśl i duch nie mogą jeszcze dopielgrzymować, niż dać treść mętną, nie przeżytą. Uprzytomnianie sobie treści całą sobą, to było męką tworzenia; kiedy ten proces dojrzał, znalezienie formy było już igraszką i rozkoszą. I było tej formy wówczas akurat tyle, ile potrzeba. Nie pokrywała się z treścią, nie, to już było dla Agnieszki za dużo. - Forma musi być jak "szkielecik" niektórych pierwotniaków - myślała przyrodniczo. - Plazma-treść winna się przez nią przelewać, promieniować. Słowu nie wolno być większym niż jego treść. pojęciowa czy emocjonalna - wolno mu być mniejszym. Ale choćby najmniejszym było i najskromniejszą wyrażało treść, ma sięgać niepostrzeżenie ostatecznych zagadnień życia na ziemi: Sprostać tym fanatycznym wymaganiom, które stawiała sobie nie tylko w pisaniu, lecz i w innych pracach organizacyjnych i spiskowych, kosztowało Agnieszkę wiele trudu i cierpliwej męczarni, a nieraz i wiele chwil rozpaczy, gdy się nie udawało. Zaciekała się i pracowała niemal ponad swą możność, nie zdając sobie z tego sprawy, jak bywa, że ludzie woli - a tę stronę jej natury potęgował i rozwijał czas, w którym żyła - nie zdają sobie sprawy z wysiłku, co ich pożera. Co więcej, uważała się w tym czasie za rozmiłowaną w próżniactwie, skłonną jedynie do uciech bezczynnego żywota i, kto wie, może była również i taką. Żyła w niej nawet swoistego rodzaju pochwała zadumanego far niente. Kiedy o zmroku, wracając do domu, pozwoliła sobie zboczyć w Aleje Ujazdowskie i szła zasłuchana w miejską wrzawę, brzmiącą niby łoskot kry toczonej przez wielką rzekę - albo zapatrzona w pierwszą gwiazdę, co zdawała się jej towarzyszyć pląsając śród nagich jeszcze gałęzi - myślała wówczas: - Czymże byłaby miłość, czymże praca bez takiej chwili zagapienia się, zatopienia w oglądaniu gwiazdy wiosennej. Nigdy życie nie jest bardziej prawdziwe i usprawiedliwione niż w momencie kontemplacji. O, żeby tak wypracować, wywalczyć dla wszystkich prawo do takich momentów, dać każdemu czas, możność, potrzebę ich odczuwania... W rzadkich, wykradzionych tłoczącym się na siebie zajęciom godzinach przechadzki towarzyszył jej zwykle Boleś Orłowicz lub ona jemu towarzyszyła. Orłowicz przykrzył sobie pobyt w Warszawie i tęsknił za Krakowem. Tam życie jego upływało jawnie i bujnie, od rana do nocy wypełnione czynnościami i rozrywkami prawdziwie męskimi. Wykłady, zbiórki, ćwiczenia, odprawy, raporty, zebrania komend, inspekcyjne wyjazdy na prowincję, a w międzyczasie knajpa, wesoła koleżeńska "wstawa" lub romansowa schadzka... sporo tęgich romansowych schadzek... do licha, było się tam żołnierzem nie na żarty. W Warszawie powierzone sobie zadania mógł spełniać prawie wyłącznie wieczorami. W ciągu dnia przeważnie tułał się z konieczności po kawiarniach. Lecz tutaj nie było to żadną rozrywką, tylko nudnym wyczekiwaniem nad pół czarną (z miną prawomyślnego bywalca), na godzinę konferencji czy wykładu. Jeszcze dobrze, gdy mogła z nim pójść do cukierni Agnieszka, lecz ileż to razy, wstąpiwszy na Wilczą, nie zastawał jej w domu! Czasem jednak zastawał lub umawiali się na wykładzie. I na ogół, mimo że Agnieszka była bardzo zapracowana, widywali się częściej, niż pozwalał jej na to czas, a z tytułu powinowactwa mówili sobie po imieniu. Orłowicz był wysoki, bardzo wyprostowany, równego i pogodnego usposobienia, lecz pochmurnawej twarzy. Usta miał twardo zarysowane i uśmiechające się tak, jakby im to sprawiało cierpienie, a czoło - marszczące się w dwie zafrasowane fałdy, ile razy podniósł powieki. Nad czołem tym wznosił się czub nieznacznie falistych włosów, oryginalnej barwy, jasnych z połyskliwym, srebrzystym odcieniem. Agnieszka nazywała te włosy "księżycowymi" i czuła się dość błogo, kiedy ozdobiony nimi młodzieniec był blisko. Częstsze wszelako od chwili krótkotrwałej błogości były między zajęciem i zajęciem rozterki, z którymi musiała się porać. Ta wiosna i rok ubiegły były czasem klęsk i przegranych politycznych we wszystkich zaborach, ale zwłaszcza w rosyjskim. Rząd zacierał w stosunku do Polski ostatnie ślady "zagubionego dokumentu", jak nazywano potocznie manifest wolnościowy sprzed ośmiu lat, a jednocześnie występował z inicjatywą nowych praw, mających wyrażać jego troskę o gospodarcze i kulturalne dobro ludności. Zarazem społeczna praca nad podniesieniem rolniczym i oświatowym wsi usiłowała "wyzwolić" chłopa spod patronatu obszarników i kleru i uniezależnić go także wobec uroszczeń władzy. W związku z tym co krok wynikały kwestie, w jakie kompromisy i z kim wchodzić wolno, a w jakie nie należy. Z jakich zapomóg, ulg i praw rządowych przystoi korzystać, a z jakich nie. Czy za rządowe buhaje i knury zarodowe godzi się sprzedawać duszę, czy też może dałoby się ocalić duszę i z knurem rządowym w chlewiku. Czy gdy masy toną w analfabetyzmie i ciemnocie, nie budować szkół za rządowe pożyczki, czy budować je choć za diabelskie pieniądze, byle je mieć. Każda z tych spraw posiadała dwa oblicza, o każdej były dwie prawdy. Żadne wyjście nie było tu zupełnie właściwe, każde mogło się okazać zdrożne lub honorowe, zależnie od mnóstwa nieważkich czynników. Omawiając któreś z tych wieloznacznych zagadnień, Agnieszka biła na to, że skoro nie może być w wiadomych (a może w żadnych) warunkach wyjścia zupełnie dobrego, należy szukać rozwiązań najtrudniejszych. Z jej artykułów i przemówień wynikało coś, co mogło się niejednemu zdawać paradoksami. Że na przykład kompromisy mogą zawierać tylko ci, których dusza nie zna, co to kompromis. Że każde warunki mogą przyjąć jedynie ci, co są niezależni od jakichkolwiek warunków. Ceniono jej pracę i talent, ale nawet śród najbliższych przyjaciół politycznych nie uważano jej całkiem za swoją. Co gorsza, w obozach przeciwników interesowano się nią i uważano za kogoś, kto dałby się może pozyskać. Agnieszka zdawała sobie z tego sprawę i pewnego dnia skarżyła się Bolesiowi Orłowiczowi, gdy ją wieczorem odwiedził: - Ja rzeczywiście nie przystaję ściśle do żadnego programu czy obozu. Należę chyba do czegoś, co się w nich nie mieści. Nie umiem żyć namaszczonymi, oficjalnymi prawdami. A i nasza konspiracja jest pełna tego... Boleś Orłowicz wznosił oczy, fałdował czoło i mówił: - Coż stąd (wymawiał "coż", a nie "cóż"), że nie przystajesz? Nu (mówił też "nu" zamiast "no", miał w ogóle sposób wyrażania się właściwy Polakom urodzonym i wychowanym w Rosji albo na Ukrainie), nu, ty przystajesz do tego, co w każdej robocie najważniejsze. Podnosisz poziom, wymagasz od ludzi napięcia woli, charakteru. To z naszego, z wojskowego punktu widzenia najwięcej potrzebne. Dosyć się żyło mędrkowaniem, sentymentami. Teraz wola przychodzi do głosu. Ona tylko urobi tę polską miazgę na żołnierzy niepodległości, budowników państwa polskiego. Polskiej racji stanu... Ty jej służysz, dlatego nie możesz pomieścić się w żadnej partii. Agnieszka pokręciła głową. - Tylko wola - rozżaliła się. - Kiedyż ludzkość zacznie żyć pełnią życia... wszystkimi władzami ducha... - Nu, zostawmy ludzkość - mruknął chmurnie Orłowicz. - My niewolnikami najpierw przestańmy być. - Zostawmy ludzkość - zgodziła się Agnieszka. - Ale co? - podjęła raptem zaczepnie - jeśli mnie co innego przeszkadza należeć do jakiejś, na przykład, partii. Jest w człowieku taki strach, żeby nie być napiętnowanym i wyszydzonym przez przeciwników. Może taki sam silny jak, dajmy na to, żeby nie być... zabitym. I kiedy, wiesz, rozpoznamy albo wmówimy w siebie, że piętnują i wyszydzają tylko głupcy czy też kanalie, to już nam lżej. Ale odwagę zajęcia określonego, bez zastrzeżeń stanowiska można mieć tylko, jeśli pogodzimy się z faktem, że będą nas piętnować i źle rozumieć także najlepsi z przeciwnego obozu. Bo przecież być zrozumianym i słusznie ocenionym przez wszystkich nie jest chyba losem człowieka na ziemi. Chociaż tego by się chciało... Więc co, Boleś, jeśli ja się kieruję takimi właśnie strachami? Tchórzostwem po prostu? Boleś poważnie się zamyślił. - Nie wiem - rzekł po chwili - czym ty się rządzisz. Ja nie psycholog. Ale wiem jedno. Jakbym potrzebował obrony czy pomocy, a ja mężczyzna i żołnierz... ciebie bym chciał mieć blisko. O tchórzach tak myśleć nie możesz. Agnieszka poczerwieniała. - Ty mi zawsze pochlebiasz. - Zdarzyłoby mi się to pierwszy raz w życiu - mruknął Orłowicz. - Nie myśl, że nie kosztowało mnie powiedzieć tobie taką rzecz. Taką prawdę. - No, więc dajmy na to - Agnieszka szła na lep tego pochlebstwa czy też tej prawdy - że ja "podnoszę poziom" i wiem w imię czego to czynię. Przypuśćmy, że istnieje taki dorobek moralny, "kapitał" prostych prawd, ugruntowanych przez wieki kultury... Nie narzucających światu żadnego schematu istnienia, tylko rozkrzewiających się na wszelką rozmaitość bytu, harmonizujących ją... I że ja tego szukam. Nawet wyobraźmy sobie, że to znajduję. Tylko jeśli... - Jeśli co? ...Jeśli te prawdy idą dalej niż... nasza polska... niż wszelka racja stanu? Wierzysz ty, że racja stanu może być alfą i omegą życia nie to już osobistego, ale nawet całych narodów? Orłowicz patrzył na nią w zadumie, nie wiedząc, ku czemu to zmierza. - Celować za daleko tak samo głupio jak za blisko - rzekł na koniec niepewnie. - A jeśli - rzuciła się Agnieszka - w państwie polskim tak samo nie wolno będzie za rządowego knura duszy zaprzedać?... Orłowicz wydobył z trudem na usta swój boleściwy uśmiech. - Nu, coż ty, Agna? Coż ty się teraz kłopoczesz o rządowe knury w państwie polskim? Agnieszka też się nagle zaśmiała. - Rzeczywiście, nie wiem, co mi się stało. To po matce mam takie usposobienie. Zlękłam się raptem, że jak zdobędziemy Polskę, to z samej radości zapomnimy, że wolność to tylko zobowiązanie. Moralne, a zwłaszcza społeczne... Patrzę, wiesz, nieraz w takie otchłanie nędzy, niesprawiedliwości... Opowiedziała mu chaotycznie o tym, z czym się stykała w swej pracy. - Ale oczywiście... - zakończyła dziwiąc się, że ona, która zawsze rozpraszała wątpliwości Marcina, wobec Bolesia sama się z nimi obnaża - oczywiście, że to przedwczesne troski. Że my i w zwycięstwie nie zdradzimy sprawy społecznej, którą, pokonani, wystawiamy jako hasło... I nie zapomnimy, że są cele większe niż racja stanu. - Naturalnie, że to przedwczesne troski - potwierdził Orłowicz z prostotą. - I teraz nie pora na rozważania. Teraz trzeba stworzyć czynnik siły, zdobyć wolność, a zdobywszy ostać się przede wszystkim. Nu, a na to potrzebne: karność, posłuch, organizacja. - Widzisz - zasmuciła się znowu Agnieszka. - Ty mówiłeś: charakter. A my nie charakter propagujemy... Karność, posłuch... Ja się na to godzę... I ty, i Marcin... I wy wiecie dlaczego... I wiecie, że wam to nie zaszkodzi. Ale dla milionów to będzie pójście po linii najmniejszego oporu, uchylenie się od odpowiedzialności duchowej osobistej, od budowania tego właśnie charakteru. Będą karni, bo ich nie będzie stać na nic więcej - na twórcze przeobrażanie siebie. A tu trzeba człowieka przeobrażać... Każdego człowieka... - A jeśli człowieka przeobrazić nie można? - zapytał Orłowicz jakoś złowrogo i półgłosem. - Najwyżej tylko urobić, zażyć do czegoś, co widzą i wiedzą tylko niektórzy. Czasami tylko ktoś jeden? I nim zdążyła odpowiedzieć, przeszedł na inny ton. - Ty, Agnieszko, przemęczona. Ja to widzę. Nu i żałoba, smutek... Wszystko się w tobie mąci. Tobie trzeba wypocząć... powinnaś wyjechać... do Marcina. I nachmurzył się, jakby proponował jej coś wysoce dla siebie przykrego. - Już późno - dodał śpiesznie. - Ja pójdę, a ty połóż się i nie myśl o tym wszystkim. Nu, myśl o czymkolwiek... O Marcinie. On godny, by o nim dzień i noc żona myślała. - Nie jestem przemęczona - zaprzeczyła Agnieszka. - Ale w istocie, chciałabym być już z Marcinem - dodała wyzywająco i zapłoniła się. - Nu, tak - mruknął Orłowicz spuściwszy oczy. - Marcin - dodał ni stąd, ni zowąd - złoty człowiek. On mój mistrz... i mój brat. On mnie zrobił, czym jestem. Kiedy Boleś niebawem wyszedł, Agnieszka oparła czoło na rozrzuconych rękopisach. - Co ja wygadywałam? Czy to ja mam prawo poruszać takie zagadnienia. Ja, co w istocie marzę tylko o tym, żeby szaleć znów po nocach z Marcinem. Przetarła oczy. Było jej strasznie gorąco. - Nie jestem zmęczona, tylko chora czy co? - pomyślała. - Zdaje mi się, że będę miała gorączkę. Gdy tylko położyła się i nim jeszcze wystąpiły inne oznaki temperatury, zaczęło się to, co zwiastowało ją zawsze: jakby widzenie czy poczucie wypełniającego przestrzeń krystalicznego bloku, dźwiganego przez coś w rodzaju pajęczych nóżek. I nie wiadomo było, czy jest się samemu dźwiganym blokiem, czy dźwigającymi nóżkami. Istną torturą było to wyczuwanie siebie jednocześnie w zatrważającym wysiłku pajęczych nóżek i w ciężkości koszmarnego bloku gorączki, który nieuchronnie musi zwalić się i zmiażdżyć swoją wątłą jak nić podporę. W końcu dręcząca obsesja bloku, wspartego na wyprostowanych niciach, znikła, wzrok widział jedynie szarosrebrną, kotłującą się miazgę, uszy słyszały tylko niewyraźne piski. Ale niesamowite sensacje z zakresu zjawisk ciążenia trwały dalej. Agnieszka uczuwała samą siebie jednocześnie jako coś lekkiego, bujającego w powietrzu, i jako coś wypełnionego ołowiem i niby kamień przyciśniętego własnym ciężarem do ziemi. Ta niemożność rozpoznania, czy się jest lekkim, czy ciężkim, męczyła ją nieznośnie. Potem zaczęły się halucynacje. Nadciągały skądś i odskakiwały twarze ojca, Marcina, Orłowicza i jakieś inne, całkiem obce. - Zaziębiłam się widać - błysnęła w końcu myśl. W samej rzeczy, po przedwczesnych ciepłach, w połowie kwietnia na powrót przyszły zimna, wichry, śnieżyce. Agnieszka chodziła już wyletniona, nie zdążyła dość prędko wrócić do ciepłego ubrania i zapadła na ostrą influencę, która tydzień trzymała ją w łóżku. W czasie choroby odwiedziła ją przypadkiem Anka Niechcicówna i potem przychodziła co dzień, mimo że Agnieszka wypędzała ją z obawy o Wojtusia. Potem dowiadywano się o chorą z redakcji, przychodzili ci i owi spośród przyjaciół pracy. Agnieszka dziękowała, niecierpliwiła się i wciąż czekała na kogoś innego. Kiedy poczuła się już lepiej, napisała do Orłowicza, zdziwiona, że się nie zjawiał. Musiał był chyba spostrzec, że opuściła parę jego wykładów. Ale wnet podarła ten list. Zawiadamiać o chorobie kogoś, kto z takim spokojem przygotowuje ludzi do nagłej śmierci - nonsens. Zresztą do niego w ogóle nie zalecało się pisać. Mógł nawet i nie mieszkać już u Marii Hłasko, gdzie się ostatnio ulokował. Często zmieniał adres. I potem... lepiej, by nie przychodził. Właśnie gdy tak rozstrzygnęła tę sprawę, zabrzmiał dzwonek i po chwili Orłowicz stanął w progu. Agnieszka tak się ucieszyła, że aż przymknęła oczy, aby tego nie zauważył. Wystarczy jej więc wyrzec się czegoś, czego bardzo pragnie, by się to wnet spełniło!... - Nie witaj się ze mną - rzekła, gdy podszedł. - I usiądź z daleka, bo się zarazisz. - Usiąść z daleka w twoim pokoju - rozejrzał się - to trochę trudno. I usiadł w nogach jej łóżka. 11 - Musiałem nagle wyjechać i nawet nie zdążyłem cię zawiadomić - odpowiedział na nie zadane pytanie. - Wczoraj wróciłem i na wykładzie dowiedziałem się, że jesteś chora. - Jużem zdrowa - uśmiechnęła się Agnieszka. - Od pięciu minut - chciała dodać, lecz nie dodała. I teraz dopiero spostrzegła, że Boleś trzyma, chowając ją niejako za siebie, więź tulipanów na długich, giętkich łodygach. - Tulipany w tej mojej norze - szepnęła zażenowana. - I takie piękne. Pewno drogie. Do czego to podobne, Boleś? - Do kwiatów dla chorej... bratowej. Taki zwyczaj. Nic banalniejszego pod słońcem. I Orłowicz, nachmurzony, położył tulipany koło Agnieszki na kołdrze. Pogładziła stulone jeszcze, różowe pąki. - Wstań - zarządziła - i weź, tam na umywalce stoi szklany słój. Znalazłeś? Nalej wody i włóż te tulipany. Ale nie tak jak miotłę. Daj tu mnie. Trzeba je rozrzucić, o tak. Widzisz, jak teraz ładnie? I przyglądając się kwiatom rzekła, jakby do nich kierując to pytanie: - Wyjeżdżałeś? Niedługo w ogóle pewno wyjedziesz? - Przez maj zostanę jeszcze w Warszawie. Chyba że mnie odwołają na robotę gdzie indziej. Albo że wypadnie wracać do Krakowa w razie wojennych alarmów. Nu... ale to się jeszcze tej wiosny nie przewiduje. - Więc kiedyż w końcu będzie ta wojna? - zniecierpliwiła się Agnieszka. - Bo na Bałkanach ucicha i Rosja podobno gotowa godzić się z Austrią. - Ach, te tam krygi nic nie pomogą. Najwyżej odwlecze się rok - dwa. A tobie - zagadnął Orłowicz - tak się śpieszy do wojny? - Nie. Ale... żyje się w takim napięciu... Zresztą przyzwyczaiłam się do myśli, że to jedyne wyjście... Może nie jedyne, jakie istnieje, ale jedyne, na jakie stać świat dzisiejszy. Więc czeka się tak, wiesz, jak czeka się w chorobie na nieuniknioną operację, po której ma przyjść zdrowie, odrodzenie... I nie tylko dla Polski... Bo przecież we wszystkich krajach ta choroba militaryzmu... - Odrodzenie i zdrowie - żachnął się Orłowicz - jest właśnie w militaryzmie, w wojnie. Pokój to panoszenie się materializmu, sobkostwa, użycia. W czasie pokoju każdy sobie rzepkę skrobie, jak wy, Mazury, mówicie. Na wojnie wszystkie prywatne interesy tracą znaczenie. Wojna więcej połączy ludzkość niż pokój, bo rozegrany spór więcej brata narody niż gnuśna, kłamliwa, stęchła zgoda - irytował się. - Ty myślisz... nie... wszyscy myślą, że wojna to dla ciała, a pokój to jest dla ducha. Ot, nieprawda. Wojna przez to, że krzepi ciało do niebezpieczeństw i ryzyka, uczy właśnie pokonywać ciało dla zwycięstw ducha. Wojna to idealizm... Agnieszka pokiwała głową. - Tym - rzekła - wydaje nam się dziś, bo dla nas ma być wojną o niepodległość. Nie chcę się z tobą kłócić, ale są "idee", które powstają w pewnych warunkach, a w innych tracą raptem swoje niby to zbawcze znaczenie. Więc może lepiej nazywać je koniecznościami życia, doświadczeniami czy dopustami losu, którym trzeba sprostać... lub etapami drogi wreszcie... ale apoteozować ich nie wolno. Ze sprawy armii czy wojny, czy nawet państwa robić fetysza - to gotować sobie nowe, uwłaczające jarzmo... Agnieszka przerwała i nie doczekawszy się sprzeciwu, który jednak dawał się uczuwać w milczeniu Orłowicza, podjęła niebawem: - Wiesz, mnie się często zdaje, że kierować nami w znaczeniu moralnej gwiazdy przewodniej może tylko coś bardzo prostego... nazwijmy to Bóg, Miłość, świętość drugiego człowieka, wierność sobie, a raczej temu, co w nas tkwi, a nas przerasta. Ogólniki, pomyślisz? - Nie. To mówią moje proste podstawowe prawdy życia. Są takie. I one decydują, czym się staje w ostatecznym wyniku pokój czy wojna. Ja wiem - dodała - że to trudno uznać, że coś jest konieczne, a nie zrobić z tego fetysza... - Wojna - przerwał Orłowicz - jest właśnie tą prostą prawdą życia. Podstawą, motoryczną siłą... - Daj spokój, Boleś. Jedyna wojna jako tako uprawniona, wojna o wolność, wynika przecież tylko z istnienia zbrodni. Zbrodni zaborów, dybania jednego narodu na ziemię i duszę drugiego. A to przecież musi zniknąć, ustać. Na tyle człowieka przeobrazić można. Agnieszka zadumała się i nagle zaczęła głośno myśleć, jakby przepracowując w sobie dawniejszą rozmowę z Bolesiem: - Tyś powiedział: "a jeśli człowieka przeobrazić nie można". Nie, Boleś, w takim razie świat byłby zbyt okrutnym żartem złośliwego Boga. Może być, że ludzkość istnieje na podobieństwo wszechświata, gwiazd, słońc, obracających się w zamkniętym systemie bez żadnego celu poza samym istnieniem. A jednak, czy my wiemy, jakie tam w tych wirujących dokoła siebie systemach zachodzą zmiany, jakie procesy doskonalenia się? Dość zresztą spojrzeć na świat zwierząt, roślin, ile to sam człowiek dokonał śród nich przeobrażeń. Miałżeby tylko siebie nie móc zmienić... zaprawić do chwalebniejszych, trudniejszych walk niż wzajemne wyrzynanie się? A może potrzeba mu nawet nie zmienić się, tylko odkryć, ujawnić swoją zdolność do pełni ludzkiego życia? Do takiej pełni, żeby mógł twórczo wykroczyć poza samego siebie... ku bliźnim, społeczeństwu, rzeczom wiecznym. Ja, proszę cię, mam brata, z którego, boję się, niestety, nic dla nikogo nie będzie. Nigdy nie przystąpi do żadnego działania zbiorowego czy w ogóle - dla drugich. Chyba tak... wtłoczony mechanicznie. A wiesz dlaczego? Bo na to trzeba być kimś, indywidualnością. A on jest tylko garścią fantazjujących odruchów. Zresztą, co ci tam będę mówić... Nie znasz go. Ale zaraz, co to ja chciałam... - Aha - przypomniała sobie po chwili obopólnego milczenia. - Dawniej o tym sama rozmaicie myślałam, ale teraz wiem... Ty wierzysz, że człowieka można tylko zażyć, żeby mechanicznie w swej masie służył celom społeczności? A ja ci mówię, że cel jest tylko jeden: człowiek, realny, żywy człowiek... Człowiek jest źródłem... jest miarą wszystkiego... Nie sam w sobie, ale dlatego, że tylko w żywym człowieku powstają zjawiska narodowe, społeczne, religijne... wszystko, co sięga nad człowieka. Przecież nawet socjalizm... Nie w znaczeniu partii czy też tam jakiejś dialektyki... ale w głębszym, duchowym znaczeniu... Przecież jedyną jego prawdziwą rewolucją jest, że powiedział: nie interes, nie pieniądz, zysk, maszyna... a więc te tam wytwory ludzkie, ale człowiek ma rządzić życiem, ludzie - powtarzała maniacko - żywi ludzie... - I to jest zadanie ludzi ducha - pośpieszyła widząc, że Boleś chce jej przerwać. - To głosić, w to wierzyć, temu ofiarować swoje noce i dnie. Ludzie ducha muszą tkwić w życiu po uszy, całymi sobą, a być niezależni od życia... Muszą wszystko przecierpieć i przeczekać... czynnie przeczekać - bredziła - nie wiem, czy to rozumiesz? Każde jarzmo przyjąć i z każdego siebie i drugich wyprowadzić... I miejsce ich jest wszędzie, byleby nie zaparli się siebie. - Teraz to zaczynam rozumieć! - ogłosiła po chwili rozgorączkowana - że czy są w partiach, obozach, czy poza nimi, wszędzie mogą... muszą... powinni spełniać... swoje - przechyliła szalę na stronę, ku której ciążył ród Niechciców. - Ludzie ducha? - zdziwił się pytająco Orłowicz. - Któż to jest? Po czym ich poznać? - Kto to jest? - Agnieszka zawahała się nieco. - Każdy - podjęła niebawem - dla kogo imponderabilia - użyła wyrazu, który niedawno zaczął się pojawiać w prasie i w rozmowach jej otoczenia - żywotne, duchowe imponderabilia, nie wyrozumowane abstrakcje... są ważniejsze niż materialna rzeczywistość. I którzy sankcję moralną uczynków przenoszą we wnętrze człowieka. I ty taki jesteś, Boleś - uśmiechnęła się chcąc go rozbroić. - I dlatego cię lubię. - Nu, ja nie wiem, czy ty mnie lubisz - westchnął Orłowicz. - Ja widzę tylko, że ja ciebie strasznie filozoficznie usposabiam. Szkoda. Bolesław Orłowicz w pierwszych Latach młodości studiował z amatorstwa różne gałęzie wiedzy, zanosił się na umysłowca i filozofa. Ale teraz już od dawna nie pozwalał sobie na wycieczki w owe dziedziny. Odkąd zdecydował, że ojczyźnie potrzebni są "morowi" chłopcy, stał się takim. Unikał wszystkiego, co by mogło rozhartowywać wolę, napiętą do wypełniania tylko bezpośrednich zadań, związanych z raz już przesądzonym czynnym dążeniem do niepodległości. Musztra, wgryzanie się w tajniki strategii, do czasu z konieczności - póki rozkaz nie zastąpi wszystkiego - propaganda - oto czym żył. Jedyne, na co mógł sobie po takim harowaniu pozwalać, to beztroski, żołnierski, może nawet i niewybredny wypoczynek. Od dawna nie czytał już nic poza literaturą fachową lub rozrywkową. Od dawna nie słuchał innej muzyki niż w kawiarni lub kinie. Może było to pod pewnym względem obniżenie poziomu życia, lecz za to pod innymi osiągnął sprawność i tężyznę, które go upajały. Wszelką rezygnację z dawniejszych aspiracji (rezygnację oczywiście czasową, bo nie przypuszczał, aby mógł w tym trybie życia na zawsze zasmakować) okupywała zupełna gotowość śmierci za ojczyznę. Śmierci tej zresztą nie spodziewał się tak zaraz; chciał zwyciężyć i żyć, i widzieć swoje zwycięstwo. Ale, bądź co bądź, wszystko, co czynił, czynił nie by śmierć odwlec, ale by ją przyśpieszyć, i o tym wiedział każdym swym włóknem. - A cóż więcej - mówiło jego wnętrze - można wymagać od człowieka? Agnieszka wtrącała jego ducha w krąg zagadnień, które na razie usunął ze swego życia. To niecierpliwiłoby go może, gdyby nie podobało mu się wszystko, co Agnieszka mówiła. I teraz, kiedy ganił ją za filozofowanie i mówił: - szkoda - oczy jego wyrażały zachwyt, a twarde, jakby rzemienne usta zaczynał pomału rozciągać w uśmiech pełen cierpiącej, z trudem dobywającej się na jaw tkliwości. - A wolałbyś mnie usposabiać jak? - spytała Agnieszka pod wpływem tego uśmiechu. I przez chwilę mocowali się wzrokiem. Orłowicz pierwszy, westchnąwszy przeciągle z rodzajem śpiewnego pomruku, przerwał milczenie swym zadumanym: - Nu, tak - i spojrzawszy na krzesło, służące Agnieszce za stolik przy łóżku, spytał: - List? Od Marcina? Co pisze? - Od Marcina. A wczoraj - Agnieszka zmieniła temat - miałam też list od matki. Dowiedziałam się między innymi, że jeden mój kolega uniwersytecki, niejaki Nussen, zastrzelił się. Niepodległościowiec. Należał do naszego zagranicznego związku. - Durny - osądził z humorem Bolesław Orłowicz. - Troszeczkę cierpliwości i zafundowałby sobie lepszą śmierć. A na jakim tle palnął sobie w ten łeb? Może nieszczęśliwa miłość? - spytał z drwiącą intencją w głosie. - Nie wiem. Choć może. Kochał się w mojej przyjaciółce, a ona wyszła za kogo innego. Ale podkład był, zdaje się, głębszy... czy szerszy. On był Żydem, z takiego, wiesz, nieciekawego środowiska bogatych kupców. Nienawidził interesów i kochał się w Polsce. To była jego nieszczęśliwa miłość. Żeby jej dowieść, starał się być nieraz głupszy, niż był, udawał, że patrzy bliżej, niż patrzył, żeby tylko ktoś nie wziął mu tego dalszego patrzenia za cechę żydostwa. Stąd konflikt. A teraz jeszcze takie zadrażnienie stosunków z Żydami. To może też na niego podziałało. Jak zawsze w takich wypadkach, najlepsi giną. Stały rezultat wszelkiej nienawiści. Chociaż - zamyśliła się - w Żydach to jest straszne, że nigdy nie nienawidzą siebie... Tą jedynie płodną nienawiścią, która jest jakby miłością na wspak... Że nie walczą, jak my na przykład, z sobą samymi. Ciekawam, czy w życiu można często spotkać takiego Meira Ezofowicza? Oni albo się siebie samych wstydzą, albo traktują się jak nietykalne tabu. Ale Nussen był dzielny człowiek, dobry, sympatyczny kolega - dodała z żalem. - Przystojny? - zapytał Orłowicz cokolwiek podejrzliwie. Agnieszka nie dosłyszała czy też nie uważała za stosowne odpowiedzieć. - Matka pisze mi jeszcze - rzekła natomiast - że ma, biedna, kłopoty. Na tym Pamiętowie są długi. Ale ziemia tam przecież doskonała, prawie czarnoziem... Orłowicz aż w ręce klasnął. - Kobieto! Gdzie u was tu czarnoziem! Piaski, Mazury i czarnoziem! Znać, żeś nigdy nie była na Ukrainie. Zdaniem Orłowicza poza Ukrainą nie było w ogóle dobrej ziemi na świecie. I poza Ukrainą nie było także Polski, tylko Mazury, które ślepe się rodzą, w piasku grzebią i nie znają drzew poza wierzbą i sosną. Obrażał się, kiedy Agnieszka twierdziła, że w jej okolicy nie ma piasków. Także i Polakami ukraińskimi się pysznił, że są prawdziwsi, lepszego gatunku niż "Mazury" - mają fantazję i wielkość nawet w złem. A jednocześnie wściekał się na nich, jako na obarczonych śmiertelnym grzechem ciemiężenia i wyzyskiwania cudownego ludu ukraińskiego. - Tam u nas - mówił - najpospolitszy człowiek jest poetą, najlichszy śpiewak - artystą, najgłupszy prostak - myślicielem. Taka już ziemia. Takie powietrze. Tam byłaby Polska! I znów pienił się na rodaków, że kiedyśkolwiek śmieli chcieć, aby tam również była Polska. Tu tylko zaciekał się ją wywalczyć i zbudować, "na mazowieckich piaseczkach" (przez które rozumiał także polskie góry i morze). A kiedy ją zbuduje, a będzie żył, pójdzie walczyć o wolność bratniej Ukrainy. Zazwyczaj, wysłuchawszy tych jego wywodów, Agnieszka żartowała: - Boleś, nie gniewaj się, że u nas w Kalinieckiem jest urodzajna ziemia. No, co ja na to poradzę? Ale pociesz się. Są i piaski. Są, są... Tym razem rzekła jednak z melancholijną radością: - Widzisz, ty też nie przystajesz tak całym sobą do jednego. I to dobrze. Już ja ci mówię... od tego zaczyna się człowiek. Nie sztuka być takim domkniętym ze wszystkich stron, zaokrąglonym... i potoczyć się... marsz, marsz... Sztuka nie być takim, a nie wyłamać się, póki trzeba, z szeregu. Agnieszka miała sama poczucie, że się nie wyłamuje z szeregu. Stąd czerpała prawo do swych rozważań i wzniosłych powątpiewań, na które nie pozwalałaby sobie, gdyby były tylko jałowym krytycyzmem, a nie - inną niż u Bolesia, ale, być może, trudniejszą próbą hartowania postawy duchowej. - A jednak ty zanadto filozofujesz - zganił ją powtórnie Orłowicz. - Tak - przyznała. - I sieję takie nieporozumienia. Co do siebie... Bo mnie obchodzą same takie rzeczy drugorzędne, potoczne, drobne - oskarżyła się. - Teraz na przykład gadam, a spodem tego wszystkiego myślę, czym ja się tak cieszę... A ja się cieszę twoimi tulipanami... I tym, że na dworze się ociepla, wypogadza. Nie wiem, co za diabeł mnie kusi, że muszę ciągle wszczynać takie podniosłe kwestie. Już nie będę - zapewniła dziecinniejąc. Bolesław Orłowicz milczał w sposób zdający się na coś jeszcze po tych jej słowach czekać. Agnieszka przypatrzyła się jego włosom i rzekła w zadumie: - Nie wiem, od czego te włosy tak lśnią... - Od złych myśli - odparł rozpromieniwszy się na mgnienie. Schylił się i pocałował rękę Agnieszki, na której, leżąc bokiem, wsparła głowę. - Zarazisz się! - wykrzyknęła spłoszona. - To tylko masz mi do powiedzenia - stwierdził wstawszy. - Nu coż? Ja wiem. Ty z takich, co umrą, a nie powiedzą... - Co nie powiedzą? - zmieszała się Agnieszka. - O, całkiem przeciwnie! Po wymianie tych niezbyt sensownych zdań pożegnali się. Przy drzwiach Orłowicz stanął jeszcze i ukłonił się z po trosze łobuzerską, po trosze wstydliwą galanterią, jakby z lekka drwiący z siebie czy może z nich obojga. Agnieszka wzięła z krzesełka przy łóżku ołówek i bloczek z zamiarem napisania do Marcina. Miała wrażenie, że chce mu zdać sprawę z tylko co przebrzmiałych rozmów, gdyż zazwyczaj nic nie było należycie przeżyte, póki nie zostało przeżyte z Marcinem. - "Kochać się w tobie to znaczy kochać się w całym świecie - zaczęła. - Dziś był u mnie Boleś"... Raptem przekreśliła napisane i podarła w strzępy całą kartkę. Uczuła, że rozmowy z Bolesiem wyczerpują się same na sobie i jeśli domagają się czegoś jeszcze, to nie współudziału Marcina. Zapatrzyła się na mgnienie w tę sprawę, ale myśl jej poszybowała wnet innym torem. Nurtowały ją poruszone zagadnienia. - Właściwie - doszła do wniosku - to ja powinnam pisać pamiętnik. Może zaraz wziąć się do tego? I zaczęła znów bazgrać. "Ja wiem jedno... Że politycy nie zbawią świata. Państwa, rządy, tak jak je się dzisiaj rozumie, nie zbawią świata... I boję się, że to, co nadchodzi, ta jakaś wielka katastrofa, potwierdzi tylko tę moją myśl. Człowiek nie może się poddawać (bez wewnętrznego przynajmniej zastrzeżenia) temu, co sam stworzył... stworzył tylko dlatego, żeby uporządkować pewne dziedziny, zepchnąć z drogi pewne zabiegi materialne, zrobić miejsce dla swej swobody tworzenia, dla wolności, która jest ledwo zaczęta, jak to słusznie napisał Abramowski..." Przerwała; coś jej się przypomniało i znów zaczęła notować: "Nasze jedno zebranie... jeszcze w Lozannie... Dyskusja na temat osobowości i państwa... Taka namiętna, że potem pozrywały się niektóre przyjaźnie. Pomieszano przy tym pojęcie indywidualizmu z pojęciem egoizmu... Tego nie wolno... Ja się opowiedziałam za supremacją państwa, bo przez to przecież musimy przejść... Ale czy się w tym nie utkwi?... - Toż przecie nawet państwo socjalistyczne jest pomyłką... Ale kooperacja... Abramowskiego zredukowane państwo, rzeczpospolita współdzielcza... to przyjmie się dopiero, kiedy ludzie podźwigną życie codzienne do większej godności, tak że się w nim rozmiłują duchowo i że nabierze patosu koniecznego dla dziejowej twórczości... I kiedy tak pokochają krew płynącą w żyłach bliźniego, jak dziś kochają - rozlaną. Ale teraz nie mogę tego mówić. Trzeba mi długo milczeć, iść z M. i B. i czekać... Twórczo przeczekać..." - Co za megalomania - zniechęciła się nagle. - I w ogóle kto to słyszał pisać pamiętnik? A jeszcze taki? Bo co to jest? Notatki do artykułu? Tego nikt nie wydrukuje... Dokument dla potomności? Śmiechu warte... Podarła i ten świstek, ale serce jej biło mocno. A może jeśliby wzniosła głos, świat by mogła nim przeistoczyć? Usłyszano by... Nie, nie... Zakrzyczano by ją, a może nawet... ukamienowano... Doświadczała wszystkich emocyj młodzieńczego posłannictwa i wszystkiego przerażenia bezsiły, odrębności, samotności swego myślenia. Wreszcie ulgę sprawiła jej świadomość, że na to wszystko jest za wcześnie. Napisała kilkakrotnie na kartce: - Boleś - Bolesław - Boleś. - Przemazała to, odrzuciła precz ołówek i bloczek i chwilę martwiła się, że Boleś ją źle zrozumiał. W parę dni potem Agnieszka, już zdrowa, po całodziennych wędrówkach między redakcjami, lokalami stowarzyszeń i kawiarniami, gdzie się pożywiała, wpadła na chwilę do domu, by wypić herbatę i pójść na umówione w kinie spotkanie z Orłowiczem. Lecz nie poszła, gdyż na stole znalazła kartkę następującej treści: "Nagły wyjazd z powodów niezależnych ode mnie. Czekałem blisko godzinę. Bardzo smutno, że nie mogłem się pożegnać, ale mój pociąg odchodzi z Pragi na Wilno za trzy kwadranse. Bol." - Ten pan - oznajmiła zajrzawszy do pokoju staruszka Huberowa - tylko co wyszedł. Pani się z nim nie spotkała na schodach? - Ryzykował napisać czarno na białym, dokąd jedzie. Co za wariat! Przecież to mogli przeczytać - myślała tymczasem Agnieszka. - Ale w takim razie... - Nie. Ja też w tej chwili wychodzę - oznajmiła głośno. - Niech państwo nie czekają z kolacją. Zjem na mieście. - Ale tak nie można. Pani nigdy nie je o swojej porze - protestowała Huberowa. - Paniutka nam zmarnieje. Agnieszka, już otwierając drzwi do sieni, popatrzyła z roztargnieniem na siwy koczek na czubku głowy swej gospodyni, na jej łzawiące się, dobroduszne oczy. Uczuła, że robi jej dotkliwą przykrość. - Niech pani mi zostawi kolację w pokoju - uśmiechnęła się. - Ja wszystko uczciwie zjem i wypiję. Zbiegła pędem na ulicę i również biegiem puściła się do tramwaju. - Na Wilno - powtarzała w myśli. To z Dworca Petersburskiego... Więc jednak odwołali go gdzie indziej... A może on jest jeszcze tutaj gdzie na ulicy? - rozejrzała się zwolniwszy kroku. - Nie, nie można tracić ani minuty. Wpadła zdyszana do jadącego już tramwaju. Czy zdąży... czy aby zdąży? Motorniczy tupał nogą w dzwonek i jak na złość dwukrotnie zatrzymywał tramwaj pomiędzy przystankami. I na samych przystankach trzymał go po prostu wieki. Agnieszka wzrokiem popychała ludzi, by prędzej wchodzili, wychodzili. Na dworcu wszystko dwoiło, troiło jej się w oczach w mieniącej się szarzyźnie zmierzchu już zacierającego dokładność widzenia, a jeszcze nie dającego się roztoczyć blaskowi lamp. Chwyciła za ramię biegnącego tragarza, tak że aż się obruszył. - Pociąg do Wilna? Gdzie pociąg do Wilna? - zatchnęła się. - Z tamtego toru. Niech się pani śpieszy... zaraz odchodzi! Agnieszce wydało się, że tym okrzykiem: do Wilna! - zdradziła, wydała Bolesia. - Co ja robię - przeraziła się resztką przytomności. - Przecież on powinien wyjechać najbardziej niepostrzeżenie. Szła wzdłuż toru, pożerając wzrokiem wagony oświetlonego pociągu, potrącając gromadki odprowadzających. - Nie zobaczę go - myślała. - Przecież nie będzie wystawiał się, wyglądał... Wyglądał jednak. Stał na skraju pomostu z rękami wspartymi o ramę drzwi, cały podany naprzód, ze wzrokiem błądzącym po peronie. Agnieszka podbiegła, Boleś zeskoczył na stopień, a kiedy schylił się do jej ręki, kapelusz zleciał mu z głowy. Agnieszka objęła go za szyję i z całej siły ucałowała jego połyskujące włosy. Na nic innego nie było doprawdy czasu. Orłowicz zdążył tylko wykrzyknąć: - Na miłość boską - wpadniesz pod wagon! W tejże chwili pociąg zaczął się toczyć. Agnieszka podniosła z peronu kapelusz Bolesia i podała mu go śpiesząc z biegiem pociągu. - Na długo? - zawołała. - Na długo - odparł. - Stamtąd za kilka miesięcy wprost do... - wskazał ręką w kierunku na południo-zachód. Wracając, Agnieszka miała wrażenie, że kolejowi żandarmi coś jej się przypatrują. - Boże, czym go czasami nie zgubiła - zadrżała w sobie. Ale po tygodniu otrzymała z Wilna krótki list, który ją uspokoił i uszczęśliwił. "Jechałem jak w błogim śnie - pisał Boleś. - Wprost bałem się włożyć kapelusz, aby nie sprofanować śladu... Nucę w duchu starą piosenkę, której mnie matka uczyła: "Bywaj, dziewczę, zdrowe..." - dośpiewaj niecenzuralną resztę. I marzę. Na to przecież mogę sobie pozwolić. Zniszcz ten list, moja droga, kochana Agno, ale wspomnij choć czasem". W lipcu i Agnieszka wyjechała, znów na kilka tygodni, do Marcina. Jechała, jak zawsze, na Kaliniec, żeby się po drodze zobaczyć z matką, a także dlatego, że w swojej gminie najłatwiej w ciągu paru godzin mogła sobie wyrobić przepustkę za granicę. W Pamiętowie była tylko dwa dni i, przepełniona tęsknotą do Marcina, nie zdążyła się należycie rozpatrzyć w nowych warunkach życia rodziny. Ale już od pierwszego rzutu oka doznała wrażenia, że znalazła się w obcym, nie znanym sobie domu. Jechała z Warszawy nocnym pociągiem i przybyła na miejsce rano. Przechodząc przez pokoje, w każdym zastawała rozkopane posłanie i pannę, czeszącą się albo pudrującą przed lustrem. W jednej z nich, anemicznej blondynce o wielkich oczach, poznała Jadwinię Bartołdównę i z tą się przywitała. Z góry tymczasem dolatywały młode, męskie śmiechy, a po schodach biegł niby tabun koni. Pani Barbara nie dosłyszała widać wolantu, bo nie wyszła na ganek. Agnieszka odnalazła ją w małym pokoiku, gdzie chorował i umarł ojciec. Siedziała całkiem już ubrana, głowę miała schyloną i robiła ząbki, a kłębek obracał się w wazoniku z majolikowym strzelcem. Ujrzawszy Agnieszkę zerwała się i klasnęła w dłonie. - To ty! Nic nie słyszałam! Agnichna, moje dziecko! - krzyknęła i chwyciła córkę w objęcia tak namiętnie, jakby od dawna pozbawiona była widoku kogoś bliskiego. Całowały się ze łzami w oczach. - Mamusiu - pytała Agnieszka. - Co to dom taki pełen? Zjazd jaki? Co tu się dzieje? - Nic. To goście - westchnęła pani Barbara. - Tomaszek i Emilka naspraszali sobie kolegów, koleżanek. Bawią się... jeżdżą konno. - Przecież... żałoba - stropiła się Agnieszka. - Czy to dla młodych może być jaka żałoba? Ja nawet nie wymagam. Zresztą Emilka tak się zawsze martwiła, że gdzie indziej bawią się, a u nas tak zawsze pusto, smutno. Niech używa. To przecież tylko przez lato. Agnieszka chwilę milczała, nasłuchując krzyków i śmiechów rozlegających się po domu, i nagle rzekła porywczo: - Jak wrócę, to zabiorę mamusię do Warszawy. Zamieszkamy razem. - Ale nawet i nie myśl o tym - zaperzyła się pani Barbara. - Ja muszę tu być i pilnować. Inaczej roztracą w ciągu roku... - Co roztracą? Kto? - pytała, marszcząc brew, Agnieszka. - Wszyscy... Ja też... Pracę ojca... Ale, bój się Boga - przestraszyła się pani Barbara. - Nie mów nic złego Emilce i Tomaszkowi. Oni tacy szczęśliwi, że mogą żyć, jak lubią. Im się też coś należy. Lecz Agnieszka nie miała nawet sposobności mówić z bratem lub siostrą, gdyż byli tak zajęci swoimi gośćmi, że ledwo zauważyli jej bytność. Śród pięciu czy sześciu młodych dryblasów jeden okazał się Sewerynem Bartołdem. Ten zresztą nie brał udziału w większości zabaw młodocianego towarzystwa i przykładnie sterczał w polu przy żniwie. Kiedy Agnieszka na godzinę przed odjazdem do Anglii wracała z cmentarza od grobu ojca, upalny wicher wiał jej w twarz, wznosząc kurz wydętymi falami i rozpinając go w powietrzu niby przejrzyste, nikłe żagle. Przestwór był nie błękitny, lecz siny, pył uwierał pod powiekami. Świat wydał się Agnieszce niespokojnym, odartym z sensu i wartości chaosem, śród którego miotają się, godni najwyższego pożałowania - matka, rodzeństwo, wszyscy ludzie, wszelkie istnienia. Ten stan ducha trwał jeszcze jakiś czas i zniknął dopiero, gdy trzeciego dnia rano, stojąc na pokładzie statku Ostenda - Dover, Agnieszka ujrzała wynurzające się z zielonych, szumiących wód skały Anglii. Piętrzyły się wysoko, rumiane od wschodzącego słońca, fantastyczne jak szklana góra z baśni. Agnieszka miała przy sobie ostatni list Marcina, a w pamięci sto razy odczytywane jego słowa: "Podziwiam cię teraz tak bardzo... twoją pracę, męstwo... chociaż wiem, że im bardziej samodzielnym człowiekiem się stajesz, tym bardziej tracę cię, gubię w przestworzach. Ach, gdybyś mogła być taka, jak jesteś, sto razy bardziej rozdana sprawom, ludziom, a tak oddana mnie, jak byłaś... Jak ja tobie... Jestże możebny taki cud?..." - Jest możebny... jest możebny - majaczyła Agnieszka w istnym całopaleniu miłości. A kiedy zobaczyła Marcina, idącego ku niej przez molo przystani, o mało nie upadła mu do nóg, w podzięce za to, że istnieje. Chwycili się za ręce i chaos świata zorganizował się momentalnie w dorzeczną, piękną całość. Dopiero w pociągu, mknącym ku Londynowi, Agnieszka ochłonęła z uniesienia na tyle, że mogła przyjrzeć się Marcinowi. Bardzo zmienił się i odmłodniał. Zgolił zarost, o czym już wiedziała z przysłanej fotografii, ale prócz tego cała jego postać nabrała szczególnej sprężystości. Na twarzy i rękach był opalony jak Cygan, a niepokojąca delikatność jego chłopięcej cery znikła bez śladu. - Strasznie ci z tym wszystkim ładnie - cieszyła się Agnieszka. - Na nowo się w tobie zakochałam. Ale gdzie się tak opaliłeś? - Na ćwiczeniach - oznajmił z tryumfem. - Założyłem tu przecież nasze koło strzeleckie. Ganiamy, powiadam ci, jak charty. Wczoraj zrobiłem trzydzieści kilometrów marszu. Nazajutrz, kiedy już burzliwie nacieszyli się sobą, popłynęli statkiem na ulubioną wycieczkę do Hampton Court. Sunęli Tamizą, pełną ludzi, niby rojna ulica - obramiona rajskimi nieomal ogrodami. Na dnie łódek biało ubrani młodzieńcy grali w karty i szachy, pili z damami herbatę, podawaną z ukwieconych, nadbrzeżnych herbaciarń, albo wylegiwali się, wpatrzeni w niebo. Wille i domki na pontonach wyrastały z wody całe w kwiatach, istne wysepki szczęścia. - Słuchaj - rzekł nagle, zapatrzony w to różnobarwne wesele Marcin. - Ale jutro musimy pojechać w inne miejsce. Za Golders Green. Pokażę ci, gdzieśmy się ostatnio ćwiczyli. Śliczny teren. Jestem dumny, bo mam pluton z samych robociarzy-emigrantów. I zaczął objaśniać, jak się robi: padnij - a potem: co znaczy rozwijać się w tyralierę. - Marcyś, przecież ja to już wszystko świetnie wiem - przejęła się i rozpaliła Agnieszka. - Ja już przeszłam kurs sanitarny - pyszniła się. A teraz wiesz, czego się uczymy na "Kole Niewiast"? - Służby łączności. I sygnalizacji. Powiedziawszy to, zadumała się, gdyż przyszło jej na myśl, że ona ze swym "człowiekiem ducha", nie tylko we świecie, ale i w sobie samej, dużo, dużo będzie musiała przeczekać. - Jakże dziwić się narodom, państwom - zastanowiła się - kiedy na każdego człowieka może przyjść chwila, że uczuje potrzebę... konieczność zostania żołnierzem... I odwracając myśl od tej prostej a nie dającej się zgłębić sprawy, zaczęła opowiadać o Pamiętowie. - Często wyrzucam sobie - westchnęła - że moje życie poszło tak innym torem. Bo właściwie należałoby tam osiąść, wziąć to w swoje ręce. Ale ja uważałam to zawsze za dział Tomaszka i Emilki. Tymczasem... i oni się do tego nie nadali... 12 Po śmierci Bogumiła Niechcica nad Pamiętowem została ustanowiona opieka z powodu niepełnoletności Tomaszka i Emilki. Na życzenie pani Barbary do rady z tym związanej weszli Holszański i Ceglarski, którzy dobrali sobie jeszcze pewnego adwokata i doradzili pani Barbarze poprosić też któregoś z sąsiadów. Ponieważ o gotowości służenia z pomocą najgłośniej zapewniał ją był, kiedy została sama, pan Bożydarski z Paradowa, jowialny grubas poznany zeszłego roku w Siąszycach, do niego się więc z tym zwróciła. Ale wnet okazało się, że to był fałszywy krok. Pan Bożydarski pochodził z historycznego w tych stronach rodu, ale był kiepskim gospodarzem i hulaką, trwoniącym swoje mienie "po zagranicach". Bywał co rok w Paryżu, przegrywał podobno w Monte Carlo, cielsko swoje odziewał w jedwabną bieliznę, a majątek, użerając się z wierzycielami, prowadziła żona, chodząca, jak mówiono, "w dziurach i łatach", byle odchować troje dzieci. Bożydarski zaczął bywać w Pamiętowie, lecz kręcił się, ku zgorszeniu pani Barbary, więcej koło nadobnej Emilki niż koło gospodarstwa. Pani Barbara słupiała patrząc na jego lubieżne grymasy i słuchając dwuznacznych dowcipów, na które sobie i przy matce wobec Emilki pozwalał. A nie mogła mu nawet zrobić uwagi, bo po prostu wstyd było zauważać, że człowiek w tym wieku i w takiej roli zachowuje się nieprzystojnie. Wyjeżdżając figlarny opiekun zwracał się za każdym razem do Bartołda i prosił go od niechcenia: - Mój panie Sewku, pożycz no mi, kochanku, na jutro... - tu wymieniał: uprząż, parę koni, bryczkę, wóz, sieczkarnię albo młynek. W rezultacie wszystkie najpotrzebniejsze do gospodarstwa rzeczy były wiecznie rozpożyczone, a pani Barbara dostawała niemal febry, kiedy ujrzała wolancik Bożydarskiego, zajeżdżający przede dwór. Seweryn Bartołd również klął "opiekuna" po cichu, ale głośno nie śmiał mu się sprzeciwiać. Pani Barbara znów z kolei Bartołdowi nie śmiała powiedzieć, żeby się nie dał naciągać; bo nuż chłopak, upomniany, zniechęci się i podziękuje za miejsce? A wtedy kogóż tu szukać na rządcę, jak tu brać do domu człeka zupełnie obcego i zresztą - kto by chciał przyjść na taki mały folwarczek. Uważała, że młody Bartołd zrobił jej po prostu łaskę, zgodziwszy się u niej pracować. Nie miała mu też nic takiego do zarzucenia; choć niewprawny, starał się jak mógł, tylko że był chłopcem lubiącym uchodzić z placu lub kłaść uszy po sobie, kiedy groziła konieczność jakiegokolwiek starcia. Nie umiał się postawić, a przy tym trudno się z nim było dogadać. Na wszystko odpowiadał: - Aha - lub: - Ano tak, ano tak. - Jeśli trzeba było czemuś zaprzeczyć, przemilczał to udając, że nie słyszy, a ważniejsze decyzje chętnie odwlekał, jakby w nadziei, że się same powezmą. Ale nie to było najgorsze, inne rzeczy bardziej gnębiły panią Barbarę. Emilka, owszem, pracowała teraz w ogrodzie chętnie, ale nie było mowy, żeby ważyła się zaprowadzić w nim jakie ulepszenia, zastosować jakie nowe pomysły, tyle tylko, że spychała z rąk, co samo się do zrobienia nastręczyło. Nie potrafiła też wydobyć stąd jakiegokolwiek dochodu. Myśl o dochodach nie kojarzyła się w niej z żadnym zajęciem i ta cecha, wspólna zresztą im wszystkim czworgu, byłaby może w oczach pani Barbary wielką zaletą, gdyby towarzyszyło jej coś usprawiedliwiającego taki stosunek do rzeczy. Ale temu towarzyszyła tylko skłonność do wydawania pieniędzy, i to na byle co, na dziecinne zupełnie głupstwa, na przykład na słodycze, malowane pocztówki, pacioreczki... Tomaszek oczywiście prześcigał siostrę pod tym względem. On także zapowiadał się na kogoś umiejącego żyć jeno z dostarczonych mu środków. Na pochwałę obojga to tylko można było zapisać, że jak nie było środków, to potrafili się obejść czymkolwiek, łatwo schodzili do prostackiego nawet bytu, nie tylko jednak ciałem, ale i duchem, niestety. Dla Tomaszka przy tym fakt, że nie ma na coś, mógł istnieć i być do wiary za życia ojca. Bo teraz ubrdał sobie po prostu, że jest dziedzicem, wielkim panem, włóczył za sobą hordę kolegów spośród najbardziej nieobyczajnych, przyjmował ich, stawiał kolacje, fundował pijatyki, bilardy i wycieczki za miasto, a potem błagał matkę na klęczkach o zapłacenie na pewno już ostatniego rachunku. Nie chcąc brać z majątku, pani Barbara zaczęła sprzedawać co było z cenniejszych drobiazgów. A że nie było ich wiele, rozstała się więc i z pamiątkową broszką od Bogumiła, której nabycie wydawało jej się kiedyś takim szaleństwem. Jesienią długi Tomaszka wzrosły do kilkuset rubli, pani Barbara struchlała, uczuła, że przepaść otwiera się pod jej nogami. Trzeba było uprzedać zboża, nie wiedziała, skąd weźmie teraz na procenty od sumy ciążącej na Pamiętowie. Seweryn Bartołd radził jej ogłosić w "Gazecie Kalinieckiej", że nie płaci długów Tomaszka, lecz panią Barbarę krew na tę myśl zalewała. Wstyd jej było przed panami z "opieki", przed światem, przed samą sobą, że nie może znaleźć innego sposobu na swawolnego syna. Zdawało jej się, że używszy tak drastycznego środka, zepchnęłaby Tomaszka bez ratunku na dno występku i przecięłaby ostatnią nić nadziei, że zdoła pewnego dnia skruszyć i odmienić to lekkomyślne serce. "Opieka" nad Pamiętowem była raczej formalna. Pominąwszy Bożydarskiego, który stał już pani Barbarze kością w gardle, żaden z panów nie poważał się wtrącać w prawa matki i naturalnej opiekunki młodych Niechciców. Ceglarski przez delikatność nie odwiedzał nawet pani Barbary, aby nie wzięła tego za chęć wglądania w jej sprawy. A pani Barbara z nim jednym właśnie miałaby chęć się naradzić, nosiła się nawet z myślą napisania do niego, uskarżenia się przed nim. Lecz nie doszło to jakoś do skutku, bo nic, czego najbardziej pragnęła, nie dochodziło w jej życiu do skutku. Czuła zresztą, że z Ceglarskim nie skończyłoby się na rozmowie i radzie, że tu trzeba by głąb serca otworzyć, na jakiś przełom duchowy się zdobyć, to już nie dla niej, nie dla niej. Może też nadmiar kłopotów przeszkadzał jej się zdecydować, a może nurtująca ją niejasna pretensja do człowieka, któremu zawdzięczali kto wie czy nie więcej, niżby powinni i chcieli. Jedyną pociechą pani Barbary były listy Agnieszki, pozwalały bodaj na chwilę skąpać się w innym świecie. Ale poza tym siły, które ją wsparły po śmierci Bogumiła, wyczerpywały się. Widziała, że nie uda jej się poprowadzić folwarku po jego myśli, ach, nawet nie przypuszczała, że bez niego wszystko zacznie się tak dalece rozprzęgać, że on, którego pomawiała była o zbyt małe zajmowanie się dziećmi, był jednak hamulcem i dla nich. Znikła więź zespalająca życie domu w sensowną całość; zostały dnie z natłokiem luźnych, potrącających się zdarzeń i noce pełne czarnych myśli i strachu takiego, że tylko zabrać się i uciekać, dokąd oczy poniosą. W październiku Seweryn Bartołd oświadczył się znienacka o rękę Emilki. Pani Barbara zrazu była zaskoczona, gdyż jakoś nie spostrzegła, żeby się ci dwoje mieli ku sobie. Przy tym kiedy spojrzała w okrągłe, aż do przesady niebieskie oczy Bartołda, w jego bladawą twarz, jaskrawo czerwone usta, ocienione dziewiczym wąsikiem, uderzył ją w tych ładnych rysach taki brak jakiegokolwiek wzruszenia, że nie wiedziała, jak się odezwać. Potem jednak cieszyła się, bo przecież Seweryn i Emilka osiądą w Pamiętowie, spłacą rodzeństwo, a tak plon życia Bogumiła nie pójdzie na zmarnowanie. Wkrótce jednak spostrzegła, że to narzeczeństwo jest jakieś dziwne i nie wygląda na szczęśliwe. Nie było nim istotnie. Emilka wierzyła tylko w swoją urodę i w swoje powodzenie miłosne. Kiedy nie powiodło jej się z chłopcem, w którym się więcej niż w innych zakochała, poczuła się ugodzona i oszukana tak, jakby raptem pewnik, że dzień następuje po nocy, okazał się kłamstwem wierutnym. Przestała sobie ufać i gotowa była wyjść za mąż za kogokolwiek, byle prędko i byle mieć tę choć pociechę, że Staś Kozarewicz o tym się dowie. I tego los jej nie pożałował. Dostała nawet od swego dawnego ideału list z gorzkimi wyrzutami, z różnymi ach i och na temat kobiecej zmienności. List nie zawierał poza tym nic wyraźnego, nie wystarczał w żadnym razie do zerwania z Bartołdem. Lecz wystarczał do rozpalenia żalów i wspomnień. Emilka zaczęła narzeczonemu dokuczać, mówić mu całkiem jawnie, że kocha innego i że, nawet całując Sewusia, innego ma w pamięci. A całować lubiła bardzo, bardzo, i Sewuś był też przystojnym chłopcem, chętki nie brakło, o, nie brakło, by szaleć w jego uściskach. Lecz im częściej sobie na to pozwalała, tym bardziej potem dręczyła narzeczonego bez litości, a gdy pewnego dnia zbyt daleko posunęła się w okrucieństwie, Seweryn Bartołd zdenerwował się trochę, oświadczył, że się zastrzeli, i wyszedł nawet w pole z dubeltówką Bogumiła Niechcica. Emilka przeraziła się, dogoniła narzeczonego i ukląkłszy na śniegu błagała go z płaczem, by nie odbierał sobie życia, gdyż ona jest gotowa z duszy-serca mu swoje ofiarować. Seweryn też się tam z nią popłakał, wrócili pogodzeni i Emilka zyskała nowe usprawiedliwienie dla swego narzeczeństwa. Oto złoży ofiarę, poświęci swoje szczęście dla szczęścia Seweryna Bartołda. Ludzie niezdolni do żadnej ofiary zawsze tak myślą o każdym swoim poddaniu się okolicznościom. Żałość Emilki nad sobą łagodziło i chełpliwe poczucie, że chłopiec, którego znała od wielu lat jako nieczułego na jej wdzięki, w końcu się w niej zakochał, i to tak, że gotów był się dla niej zastrzelić. Seweryn Bartołd, upewniwszy się całkiem o wzajemności Emilki, zmienił postępowanie. Przestał chodzić jak cień za narzeczoną i szukać jej w każdą chwilę wolną od zajęć, gdyż nie był człowiekiem zdolnym się troskać o raz już zdobyte serce ani przypuszczać, że w każdym - jest wciąż coś nowego do ukochania. Zaczął tedy bywać po sąsiadach, z którymi znał się z czasów, gdy Bartołdowie mieli Gawlice, bawił się i ani jednej niedzieli nie spędzał w Pamiętowie. Emilka chorowała z zazdrości i rozpaczała, że nie na to obdarzyła Seweryna Bartołda łaską swych uczuć, by wyglądać teraz na nieszczęśliwie zakochaną. Agnieszka już w Boże Narodzenie zastała ten stan rzeczy i pewnego popołudnia musiała wysłuchać istnego potopu skarg i narzekań Emilki. Seweryn Bartołd wyglądał w ich tak niekorzystnie, że wypadło go bronić. - Nie... i twojej winy też w tym wszystkim trochę być musi - rzekła tedy Agnieszka. - Mojej? - Emilka tak się zdziwiła, że już potem siostry nie mogły się porozumieć. Lecz mimo to Agnieszka długo jeszcze i cierpliwie słuchała wywnętrzeń Emilki. A nawet w końcu objęła ją i ucałowała, podbita jej dziecinnym urokiem, prawie na taki sposób jak niegdyś - gwizdaniem wilgi na drzewie miejskiego podwórza. Bo w Emilce tylko jednej przechowała się niby rodzinno-pisklęca puszystość, niby szczebiot naiwny gniazda - do niczego nie obowiązujący, ze wszystkiego rozgrzeszający i w swoim rodzaju czarowny. Rodzice Seweryna Bartołda bardzo nieżyczliwie przyjęli wiadomość o zaręczynach syna. Dawniej, owszem, ciągnęli, bywało, do siebie dzieci Niechciców, jako wesołe i ładne, ale już kiedy spostrzegli, że Tomaszek asystuje wciąż ich Jadwini - odsunęli się, a nawet ostatnio wysłali córkę na dokształcenie do klasztoru we Francji, aby nie zrobiła czasem jakiego głupstwa. Nadto, pomieściwszy kapitał uzyskany ze sprzedaży Gawlic w przedsiębiorstwie kinematograficznym, spodziewali się stąd ogromnych dochodów, uważali swoje dzieci za pierwszorzędne partie i szukali dla jedynaka równie zamożnej, a przy tym skromnej, pobożnej panny. Zalotna Emilka Niechcicówna była im czegoś nie w smak. Matka Bartołdowa, dama z "fumami", a tępego pojęcia, napisała nawet do pani Barbary list pomawiający ją niemal o łapanie w sidła "młodego, niedoświadczonego chłopca". Emilka płakała nad tym listem, bo jakże - ona z całym poświęceniem chciała uszczęśliwić ich syna, a ci ludzie nie umieją tego nawet docenić. Pani Barbara, sama do głębi urażona, milczała i myślała tylko, skąd padnie nowy cios. Ale gdy narzeczeni wciąż to zrywali, to godzili się z sobą, sami jakby nie wiedząc, czego od siebie chcieli, rzekła na koniec: - Nie mam nic przeciw panu Sewerynowi, ale to nie jest człowiek z charakterem, skoro nie potrafił się postawić wobec rodziców i nie oszczędził ci takich przykrości. I jeżeli masz z nim zerwać, to zerwij póki czas. Emilka na to, że jej się nigdy nie śniło zrywać z Sewerynem, nie rozumie, dlaczego wszyscy ją do niego zniechęcają. I czas już nie był widać po temu, by zrywać, a pod pewnym względem narzeczeni wiedzieli, czego od siebie chcą, bo pewnego dnia Seweryn Bartołd oświadczył, że postanowili z Emilką pobrać się jak najprędzej, zaraz po Wielkanocy. Panią Barbarę przeraził ten pośpiech, ale przeraził w tym sensie, że nic już nie mówiąc zaczęła co duch szykować wyprawę. Starzy Bartołdowie pogodzili się też wreszcie z małżeństwem syna, ale postawili za warunek, że młodzi nie osiądą w Pamiętowie. Ten folwarczek wydawał im się za mały jak na ich ambicje, a też zbyt obdłużony i trudny do prowadzenia jak na siły Sewusia. Warunek ten został spełniony. Nie z miłości Seweryna Bartołda ku rodzicom, gdyż ta, jak wszystko w nim, zdawała się być dosyć umiarkowana, i nie z interesownych pobudek - starzy Bartołdowie nie obiecywali synowi ani kołka, ani stołka. Został spełniony po prostu, ponieważ Seweryn dał się zastraszyć rodzicom i uwierzył, że Pamiętów jest czymś nie dla niego. Postanowił tedy starać się o dzierżawę; rodzina jego twierdziła, że porządna dzierżawa jest lepszym kawałkiem chleba niż byle jaka własność. Ślub Emilki odbył się cicho i skromnie. Oprócz pani Barbary i Tomaszka byli tylko: Ceglarski, Ostrzeńscy, Holszańscy i starzy Bartołdowie. Agnieszka już w marcu wyjechała była na pół roku do Londynu dla przeprowadzenia jakichś studiów społecznych czy gospodarczych, i przysłała tylko depeszę. Po ślubie wynikła sprawa, co zrobić z Pamiętowem. Pani Barbara, utraciwszy nadzieję, że Sewer i Emilka tam osiądą, nie widziała innego wyjścia - tylko sprzedaż. Napisała więc do Śniadowskich z zapytaniem o zdanie i zgodę. W odpowiedzi Agnieszka przysłała długi list, opisujący mnóstwo przeżywanych właśnie wrażeń, z zupełnym pominięciem kwestii sprzedaży. Dopiero nazajutrz zjawił się drugi list następującej treści: "Zapomniałam na śmierć, że Mamusia pytała, czy sprzedać Pamiętów. Otóż, cokolwiek mówi prawo, ja uważam ten folwark za własność Mamusi, proszę więc rozporządzać nim według swej woli. O ile Sewerowie tam nie osiądą, to ja nie widzę lepszego wyjścia, bo Tomaszek to straci. Żądane plenipotencje przyślemy niezabawem. Pamiętów uczuciowo związany jest z nami tylko wspomnieniem śmierci Ojca, a to wspomnienie jest w nas i gdziekolwiek pójdziemy, zabierzemy je ze sobą". Emilka doszła właśnie do pełnoletności i też musiała wespół z mężem wystawić plenipotencje działającej w imieniu dzieci matce. Tomaszek prawnie głosu jeszcze nie miał, a faktycznie było mu wszystko jedno. Wolał nawet, że będą w rodzinie jakieś pieniądze, niż kiedy była ziemia, chłonąca grosz, a nie dająca się "wydać". Jednak właśnie ze względu na Tomaszka prawo nie dozwalało sprzedaży. Trzeba było się uciec do fikcyjnej licytacji. Pani Barbara, która tak bała się licytacji, że aż Bogumił majaczył o tym w swej przedśmiertnej gorączce, teraz drżała, czy tę fikcyjną licytację uda się przeprowadzić. Udało się. Do kupna stanął wprzódy już umówiony Walenty Przybylak. Brał resztę Pamiętowa na parcelację, której chciał, jak mówiono, dokonać jak najprędzej, nim dawniejsi pamiętowscy koloniści spostrzegą się, że zapłacili za swe działki zbyt wiele, i nim, obciążeni długami, zaczną zniechęcać nowych nabywców. Lecz pani Barbara o tym nie wiedziała i pocieszało ją właśnie, że Pamiętów idzie pomiędzy chłopów. Śród ciężkich rozterek moralnych, związanych z tą sprzedażą, pani Barbara miała trochę nadziei, że może Ceglarski doradzi lepsze rozwiązanie. Lecz on też nie był przeciwny sprzedaży Pamiętowa. - Żadne z was, pani Barbaro - rzekł, mocno się namyśliwszy - choć każde z innych pobudek i nie każde z pożądanych... ale żadne... nie jest stworzone do posiadania majątku... Majątku. Tak jak i ja zresztą - dodał śpiesznie. Ziemia w owym czasie stała bardzo wysoko i rodzina Niechciców dostała tyle, że po spłacie długów i pokryciu kosztów zostało jeszcze na każde z nich po osiem tysięcy rubli. Część Tomaszka, jako małoletniego, zahipotekowano na pozostałym w ręku Przybylaka dworze i ogrodzie pamiętowskim. Seweryn Bartołd znalazł tymczasem pod Warszawą dzierżawę, prześliczny podobno majątek, Zabłocie. Spadek Emilki miał mu starczyć na kaucję i pierwszą ratę dzierżawną. Lecz w owym Zabłociu była do kupienia na własność ładna, duża obora tudzież chlewnia, zaś gospodarstwo mleczne i hodowlane miało stanowić główne w tamtych stronach bogactwo. Tedy pani Barbara zwróciła się do Agnieszki, czy nie pożyczyłaby swojej części spadku Bartołdom na owo kupno. Doniosła przy tym, że i ona sama własną część pragnie rozdzielić między dzieci, zachowując przy sobie tylko to, co przeznaczyłaby dla Tomaszka, i zadowolniwszy się dożywotnim procentem od tych sum. - "Przecież ja pieniędzmi - pisała - obracać i tak nie będę". Agnieszka co do siebie zgodziła się od razu, ale na pomysł zrzeczenia się przez matkę przypadającego na nią działu odpowiedziała stanowczo: nie. "Całe to dziedzictwo - donosiła - uważam za dar spadły z nieba, przyjmuję go, bo wiem, że rodzice z tą myślą pracowali całe życie. Ale nie jest on mi teraz potrzebny i z chęcią pożyczę to kochanym Sewerkom, na ile czasu zechcą. Stawiam tylko jeden warunek i nie odstąpię od niego. Mamusia nikomu z nas nie da" i nie pożyczy swojej części, tylko całą zachowa do swojego rozporządzenia. Choćby Mamusia miała naruszyć ten kapitał dla swoich potrzeb, tak że nie dawałby spodziewanego procentu, choćby go miała roztrwonić, to nic, Matko, my pomożemy, jesteśmy i tak Twoimi wiecznymi dłużnikami. I wstyd by to był dla nas wielki, gdybyśmy Cię pozbawili prawa do tych pieniędzy, któreś z ojcem wypracowała. Co do sumy, którą mam pożyczyć Sewerom, to jeśli chcą płacić jaki procent, niech go płacą Mamusi, bo ja nie uznaję procentów. Wy macie inne pojęcia, więc możecie z tego bez skrupułów korzystać, a ja zostanę tymczasem przy moim dziwactwie. Marcin zgadza się (z wyskokiem) na wszystko, co w tej sprawie postanowiłam". Seweryn i Emilka przychylili się ostatecznie do zdania Agnieszki, tak więc suma pani Barbary pozostała w jej ręku. Tylko co do Agnieszczynych procentów pani Barbara nawet słyszeć nie chciała, by je miała zużywać. Niech je Bartołdowie składają, kto wie, w jakim Śniadowscy mogą jeszcze się znaleźć położeniu ze swym bezdomnym i nieosiadłym życiem. Jej wystarczy procent z własnych ośmiu tysięcy i z zahipotekowanej sumy Tomaszka, zwłaszcza że na ten rok zostało jeszcze coś ze sprzedaży kobiecego gospodarstwa. Nic więc nie potrzeba, im Tomaszek czułby więcej pieniędzy, tym większe miałby fanaberie. Pani Barbara postanowiła zamieszkać w Kalińcu z Tomaszkiem. Został na drugi rok w ostatniej klasie, ale teraz na koniec przyszła chwila, że się będzie mogła zająć nim i tylko nim. O, wiele spodziewała się na nim wymóc, mocno go przeobrazić przez ten ostatni rok szkolny. A potem zobaczy się - może zamieszka z Bartołdami, Emilka bardzo ją o to prosiła. Tedy w czerwcu wynajęte zostały w Kalińcu dwa pokoiki z kuchnią na Świętojańskim placu i pani Barbara wyprowadziła się z Pamiętowa, zabrawszy tylko najkonieczniejsze rzeczy, gdyż większość urządzenia domu pozostawiała Emilce. Tomaszek tak poczciwie i umiejętnie krzątał się z matką przy urządzaniu mieszkania, jakby oczekiwany przełom duchowy już-już się w nim zaczynał. - Mój syn kochany, jedyny - powtarzała pani Barbara słowami Bogumiła i łzy stawały jej w oczach od szalonych nadziei. Tomaszek, mimo swoje hulaszcze i goniące jedynie za przyjemnościami życie, w domu rzadko bywał wesoły. Ale z matką czasami dokazywał i pobudzał ją do śmiechu, potrafił też okazać jej serdeczność. Żadna z córek nie umiała się z nią tak naczulić, napieścić, jak ten chłopak-ladaco. Niestworzone historie, które przy tym ku jej zbudowaniu o samym sobie wymyślał, długi czas ją trwożyły, lecz w końcu uległa pokusie, by tego wyimaginowanego Tomaszka z jego własnych bajań uważać za prawdziwego. Może mocą tej wiary sprawi, że fantazje staną się życiem. I teraz w ciągu tych dwu dni, które z sobą spędzili w Kalińcu, opowiedział jej, że zaraz po skończeniu szkoły pojedzie na politechnikę do Francji, by kształcić się blisko Jadwini Bartołdówny. Już wie, że będzie ją mógł czasami widywać, a za dwa lata, jak ona skończy naukę w owym klasztorze, pobiorą się i on wtedy na pewno zostanie człowiekiem jak się należy. Tak się umówili na tajemnym widzeniu, które miał z tą młodą osobą przed samym jej wyprawieniem za granicę. A Seweryn Bartołd obiecał wstawić się za nimi do rodziców, już nawet jakoby mówił z nimi. Zaraz po tym wyznaniu Tomaszek rozstał się z matką "na chwilę", a wnet potem, wracając z miasta, ujrzała go wchodzącego do parku z panną o "białych" włosach, wydatnym nosie, i spadzistych ramionach, tą samą, co tak płakała po Januszu, a o której było już wiadomo, że to jest panna Lalicka. Lecz pani Barbara przecierała oczy i mówiła sobie, że jej się przywidziało lub że to spacer bez znaczenia, a prawdą jest legenda o Jadwini. Mimo że Tomaszek nie mógł się był z nią widzieć przed jej wyjazdem do Francji, gdyż był wtedy na świętach Bożego Narodzenia w Pamiętowie, a potem nawet niemile się zdziwił (o czym teraz już widać zapomniał), kiedy mu powiedziano, że wyjechała. I mimo że Seweryn Bartołd nie był też człowiekiem, który mógłby obiecać, że weźmie na siebie taką drażliwą sprawę. Pani Barbara wiedziała to wszystko, ale gniewała się za to, że wie. Bo może jednak Tomaszek widział się z Bartołdówną, chociaż na pozór nie wydalał się w owym czasie z Pamiętowa. Czyż o nim kiedy wiadomo, gdzie jest, co robi? A Seweryna za mało znała, aby na pewno sądzić, że nie potrafiłby być orędownikiem w cudzej sprawie. Tak czy owak, były to marzenia dobrze świadczące o Tomaszku, i pani Barbara wsparła się na nich, a do reszty uwierzyła w nie, kiedy Tomaszek wrócił do domu i poszli razem, by umieścić w przytułku dla starców mocno już zgrzybiałą Szczepanową, a później - znowu razem - umówić Julkę. Wyszła ona już zimą za mąż za swojego Węborka i mieszkali na drugim końcu miasta, koło cmentarza. Apoloniusz Węborek robił buty, a ona brała z fabryki hafty do wycinania. Ale było im ciężko i Julka z radością zgodziła się przychodzić do posługi. Zaczęły się teraz namysły, co robić z latem. Emilka chciała zabrać i matkę, i brata na wakacje do Zabłocia, lecz pani Barbara ostatecznie postanowiła zostać i wysłać z Bartołdami tylko Tomaszka. Miała jeszcze coś niecoś do załatwienia z umieszczeniem przypadłych na nią pieniędzy, a i chciała się trochę oswoić z nowym życiem i, dziwna rzecz, odczuwała nawet potrzebę zostać cokolwiek sama. Gdy dzieci kłopotały się o to, rzekła zgorszona: - Moi złoci, żebym miała zostać gdzie na wsi na pustkowiu, ale tu przecież ludne miasto, mam Ostrzeńskich, pan Ceglarski obiecał zaglądać, a w sierpniu Agnieszka ma do mnie przyjechać. I nocować się nic a nic sama nie boję - zapewniała. - Cóż to ja jestem dziecko? Nawet rozstanie z Tomaszkiem zdawało jej się niczym wobec faktu, że od września będzie z nim, z nim sam na sam, cały rok. Seweryn i Emilka wynieśli się do Zabłocia na święty Jan. Wyprawiwszy rzeczy byli z pożegnaniem u rodziców Sewera, zaś potem pani Barbara odprowadziła ich i Tomaszka na pociąg. Emilka trzymała na potrójnej smyczy psy: Cymbała, Rama i Zolkę, z którymi nie chciała się ani na chwilę rozstać. Psy ciągnęły ją na wszystkie strony, aż potknęła się i o mało nie upadła. - Ostrożnie! - krzyknęli wtedy jednocześnie młodociany mąż i pani Barbara, gdyż brzemienność młodej mężatki nie podlegała już wątpliwości. Emilka bardzo przy pożegnaniu płakała. Pani Barbarze zrobiło się dosyć niewyraźnie, kiedy wróciła sama do domu, i nawet pożałowała, że nie uległa prośbom Emilki, by pojechać z nimi na lato. Lecz rzekła sobie: - Nie, są czasy, kiedy lepiej, żeby młodzi nie mieli matki na karku. W kilka dni potem rozeszła się po świecie wiadomość o zamordowaniu w Sarajewie austriackiego następcy tronu. Świat zakolebał się, miała niby to zaraz być wojna, lecz dnie mijały, wszystko jakoś przycichło i pani Barbara z całym spokojem zaczęła się urządzać i zagnieżdżać w nowych warunkach. 13 Pieniądze pani Barbara postanowiła oddać na jakąś hipotekę. I dała sobie w tym dopomóc Anzelmowi Ostrzeńskiemu, gdyż nękały ją wyrzuty, że może zrobiła mu była przykrość, nie poprosiwszy go do grona "opiekunów". A nie poprosiła, ponieważ miała w pamięci jego chytrość w sprawie placów. Lecz wystarczyło, że sama poczuła się wobec niego cokolwiek winną, aby został w jej oczach z wszystkiego rozgrzeszony. Anzelm wyszukał tedy odpowiednią kamienicę na tymże Świętojańskim placu, gdzie pani Barbara zamieszkała. W posesji tej drugi numer hipoteki był wolny i stanowił zdaniem Anzelma dobrą, pewną lokatę. Arkuszowa, która znalazła się w pobliżu, gdy wielmożni państwo przyglądali się z przeciwległego chodnika miejscu, gdzie miał zostać złożony materialny dorobek życia Bogumiła i Barbary Niechciców, przychyliła się do mniemania Anzelma. Powiedziała nawet, że w tym domu drugi numer hipoteki jest warty znacznie więcej niż w każdym innym - pierwszy. Panią Barbarę te słowa bardzo wzmocniły na duchu. Aby je raz jeszcze usłyszeć, zapytała, idąc potem z Arkuszową ku domowi, czy jednak nie lepiej było za przykładem starego pana Bartołda włożyć pieniądze w przedsiębiorstwo kinematograficzne. - Nie - rzekła Arkuszowa bez namysłu. - Ten dom jest lepiej. Pani Barbarze zrobiło się przyjemnie. - Tak - potwierdziła ochoczo. - I ja tak myślę. Zresztą byłam ja raz w tym kinie, ale to nic szczególnego. Zanadto miga. Wszelako teraz miotało nią jakby poczucie niesłuszności posiadania w ogóle tak wielkiej masy pieniędzy. Zaczęła się usprawiedliwiać: - Umieszczę sumę na dwa lata, bo a nuż za dwa lata młodzi państwo Bartołdowie będą jej potrzebować? Ja chciałam, żeby wzięli już teraz, ale może lepiej nie dawać im od razu do ręki za dużo. To jeszcze takie dzieci. Pieniądze i tak są ich, a nie moje. Toż ja tego nie ugryzę ani do grobu nie zabiorę. Arkuszowa nie podzielała tych skrupułów. Podług niej dzieci póty szanują matkę, póki czują, że ma jeszcze coś grosza. - Nie moje - oburzyła się pani Barbara. - Moje, choćbym nie miała ni złamanego szeląga, byłyby dla mnie dobre. Uładziwszy się ze sprawami finansowymi pani Barbara z rozkoszą przestała o nich myśleć. Zajmują one człowieka w jałowych okresach życia, a obecny czas nie wydawał jej się, uchowaj Boże, jałowym. Pomimo że był właściwie tylko jednym ogromnym wypoczynkiem. Odpadło od niej, ustało codzienne borykanie się z domem i gospodarstwem, wieczna troska o kury, świnie, o służbę, czeladź, o deszcze, susze i plony, o to, by oprać, ubrać domowników i napchać brzuchy i żeby po krótkiej chwili spokoju słyszeć, jak wszystko znów krzyczy o to samo. Jej własne potrzeby materialne stawały się z wiekiem coraz to bardziej skromne. Papieros i herbata były to jej, aby tak powiedzieć, jedyne już teraz cielesne zbytki. Duchem za to używała co się zowie i żyła w zbytku nie lada, w zbytku wolnego, zadumanego czasu. Już samo mieszkanie dostarczało jej niemało przyjemności. Oba pokoje były słoneczne, kwiaty miały w nim raj. Sprzętów było niedużo, czystość łatwo dawała się utrzymać, nikt nie śmiecił, nie błocił, nie zakłócał porządku w nadziei, że ona go przywróci. Podłogi lśniły, każda rzecz była zawsze, gdzie być powinna, ile stąd lubego spokoju, bezpieczeństwa i poczucia harmonii życia! Okna wychodziły na rozległy plac Świętojański, na skwer z pomnikiem i studnią o najlepszej w Kalińcu wodzie na herbatę. Skwer był cokolwiek na prawo, a wprost okien widać było zielone wejście do parku, mające po jednej stronie kościół farny, po drugiej, odgrodzony od placu murem, dziedziniec starego pałacu, będącego siedzibą gubernatora. Na ten dziedziniec i na rozpostarty w jego głębi fronton pałacu pani Barbara spoglądała wojowniczo, lecz i ciekawie. W ogóle pasjami lubiła wyglądać przez okno. Niekiedy odchodziła na mgnienie, by w kuchni podzielić się z Julką tym, co widziała. Wszystko było tak zajmujące, każdy przechodzień zastanawiał ją, zasługiwał, żeby o nim pomówić. A kiedy wyszła na ulicę, to aż stawała czasem, żeby się temu lub owemu przypatrzeć. Wyprawy pani Barbary na miasto nie były nigdy dalekie. Chodziła z listami do dzieci na pocztę, w rynek - jeśli trzeba było coś kupić, czasami - w odwiedziny do Ostrzeńskich, a najczęściej - z książkami lub też po książki do czytelni. Gdyż w domu, o ile nie wyglądała przez okno, to czytała masami, bez wytchnienia, za wszystkie zaniedbane pod tym względem lata. Pożyczała książki nie tylko z czytelni, ale od kogokolwiek. Były to najczęściej wielkie monografie historyczne, życiorysy, podróże i na koniec dopiero powieści. W tych zaś po dawnemu nie znosiła poufnych wynurzeń ani "histerycznych", jak się wyrażała, "podrygów miłosnych". Nie umiała się też napawać poezjami. Przepadała natomiast za takimi obrazami obyczajów i uczuć człowieka do człowieka, jakie znajdowała u Wiktora Hugo, u Dickensa, u Prusa. Czytanym kiedyś, ale teraz dopiero należycie pojętym "Faraonem" Prusa zachwycała się tak niezmiernie, jakby rządzenie państwami było jej ulubioną specjalnością. Czytała, siedząc zawsze w bacznej, wyprostowanej postawie i trzymając książkę w obu wyciągniętych przed siebie rękach, gdyż z bliska źle już nawet i przez binokle widziała. Czasem brała ze sobą książkę idąc na spacer do parku. Gdy już jednak usiadła na wybranej ławeczce, wolała patrzeć niż czytać. Ławeczka stała w alejce wijącej się poprzez rozległe trawniki, tak rozległe, że kępy ozdobnie podobieranych drzew i krzewów, rosnące na przeciwległym skraju, stały już w mgiełce oddalenia. Strzyżona trawa na podobieństwo gładkiej toni wnikała jasnoszmaragdowymi zatokami pomiędzy wyspy i przylądki zarośli, których ciemna, kędzierzawa, piętrząca się ku górze gęstwina odcinała się stanowczą linią od płaszczyzny gazonu. Patrząc na nienaganną równość tej granicy, dzielącej dwa żywioły zieleni, pani Barbara myślała, że na wsi przy największych staraniach nie mogła nigdy do podobnie pięknego stanu swoich trawników doprowadzić. Zieleń trawy, krzaków i drzew łączyła się tam zawsze ze sobą w sposób niesforny i bezładny, gdyż, oczywiście, nie było nigdy środków ni czasu na ciągłe czuwanie nad cięciem traw i układem gałęzi. A tu - nie widać nawet, kto to robi, a wszyscy mają z tego radość. Wtem pojawiła się na ścieżce dama w niewarowym płaszczyku, prowadząca dwie córeczki na spacer. I pani Barbara myślała uśmiechnięta: - Któż to być może? Jaka miła! Wygląda jak znajoma, choć pierwszy raz ją widzę na oczy. A te dziewczynki, te dziewczynki? Nie wczorajże to jeszcze Agnisia i Emilka chodziły z takimi warkoczykami? Może do nich zagadać? I widząc, że stanęły, pani Barbara sunie się na brzeg ławki, zaprasza: - Proszę pań, tu jest miejsce, jest miejsce! Boże wielki, któż by pomyślał, że ona, której nic nie mogło szczęściem i radością napoić, czerpać będzie radość z samego jeno toczenia się lub trwania obcego świata dokoła. Że uczestniczyć będzie po trosze w życiu każdego spotkanego przechodnia, jakby, nie mógłszy nigdy podołać stosunkom z najbliższymi, znajdowała we współczuciu z nieznanym bliźnim jedyny właściwy dla niej sposób obcowania i zespalania się z bytem. Podobno to już raz kiedyś była na takiej drodze. Owszem, owszem, gdy przed laty jechała do Częstochowy, nie wydałże się jej wówczas obcy świat rodzimym dla niej żywiołem? I tym był, a ona, głupia, swojskości szukała w domu, w zamknięciu. No trudno, szukała... Może by też inną drogą do tych uniesień, które teraz przeżywa, nie doszła. Na wszystko swoja pora, swoja godzina. - Tak - myślała niekiedy - ale taki stan ducha można mieć tylko w mieście. Tu tylko, w tej ciszy, po tym wiejskim hałasie można wejść w siebie, poznać siebie. Jedynie też w mieście można było aż cztery razy dziennie mieć nadzieję na listy. Dzieci, przejęte niebywałym i jakoś niechcący wynikłym z okoliczności samotnym pozostaniem pani Barbary w Kalińcu, pisywały bardzo często, zwłaszcza córki, bo Tomaszek napisał tylko dwa razy. Pani Barbara poznawała listy dzieci już z daleka, już w ręku listonosza, na którego pilnie zazwyczaj wyglądała. I wybiegała po nie do sieni lub wychylała się po nie przez okno, mieszkała bowiem na parterze. A listonosz uśmiechał się i mówił: - Paniusia już poznała, że ja coś mam. Jakże było nie poznać, gdy te listy miały taką swoistą fizjonomię, były jakby jeszcze jedną postacią samych dzieci, postacią, w którą je przyoblekła odległość. Agnieszka pisywała w zwyczajnych szarych kopertach, pieczętowanych lakiem. Adres był nakreślony zawsze z niezwykłą jak na jej roztargniony charakter pisma starannością, pani Barbara poznawała w tym własną natrętną obawę, że nuż poczta nie odczyta i nie doręczy, jeśli choć jedna literka nie będzie kaligraficzna. Same listy pisane były na dużych, cienkich, pojedynczych kartkach, wyrwanych z bloku. Pismo było drobne, śpieszne, trudne do odczytywania, gdyż Agnieszka nie stawiała ani znaków pisarskich, ani żadnych kropek ni kresek, odróżniających podobne do siebie litery. O sobie i o mężu donosiła zawsze tylko: - U nas wszystko dobrze. - O najdrobniejsze sprawy matki rozpytywała szczegółowo, a poza tym jakiż huk wiadomości o światach, książkach, muzeach, widzianych osobliwościach, przepełniał te szczelnie zasmarowane kartki. Koperty Emilki były małe, dziecinne, kolorowe. Na małych też, ozdobionych naiwną malowanką arkusikach, niewyrobionym, okrągłym pismem dziecka spowiadała się ze samych tylko smutków. To że Sewer jej nie rozumie i że nigdy nie siedzi w domu; to że kaczki pamiętowskie jej wyzdychały, to że garnki ktoś pokradł; to że szczęśliwa ta Agnieszka, może sobie jeździć po świecie, otrzymała jak się należy wykształcenie, znalazła takiego męża jak Marcin; to że Tomaszek taki jest i owaki; to że co to będzie, jak Tomaszek wyjedzie, a ona zostanie sama, życie z mężem wyobrażała sobie tylko przy matce w dawnym, rodzinnym domu, jaka szkoda, że się sprzedało Pamiętów i ona, która tak wszystkich kocha, musi być tak od wszystkich z daleka. W dodatku zbrzydła tak, że pewno nikt na nią nigdy już nie spojrzy, ona sama boi się wprost ludziom pokazać, tak okropnie wygląda. Nie może ani chodzić, ani jeździć na koniu, żeby nie to, czułaby się szczęśliwa, bo w Zabłociu jest ślicznie, takie lasy, łąki, strumyki. Tylko że te lasy takie ponure, świata spoza nich nie widać i ona pewno umrze w tym kącie, boi się, że nie przetrzyma słabości... Pani Barbara odpowiadała nie zwlekając. Agnieszce opisywała swój obecny tryb życia i treść przeczytanych książek, a Emilce? Jej co dzień prawie zjawiające się listy rzucały cień na charakter tego dziecka, które miałożby nigdy nie dorosnąć? Nie, nie, pani Barbara wolała wszystko przypisywać obecnemu stanowi Emilki, może w najgorszym razie nieco "drewnianemu" usposobieniu Sewera, ale przecież Emilka sama rwała się do tego zamęścia! Agnieszka była innego zdania. Emilka i jej się musiała użalać, bo w pewnym liście z Londynu pani Barbara znalazła takie słowa: - "Biedna Emilka, nie będzie umiała nigdy ani godzić się z tym, co jest, ani zmienić swojego położenia. Czeka ją nieszczęśliwe życie, bo nigdy nie poczuje się do winy w czymkolwiek wobec siebie czy drugich, nigdy nie wyciągnie żadnego wniosku ze swych pomyłek ani doświadczeń. W takich warunkach wszystko się przeciw niej obróci i nawet pomóc będzie trudno. Sewera zbyt mało znam, żeby wiedzieć, czego się można po nim co do Emilki spodziewać. Zdaje mi się w każdym razie cierpliwy, a cierpliwości będzie tam pewno trzeba dużo". Pani Barbara nie dowierzała takim sądom. Agnieszka zawsze uprzedzała się do rodzeństwa i nigdy nie doceniała tego, że Emilka jest uczuciowa. Pani Barbarze błyskało co prawda w poszukującej myśli, że ta uczuciowość - to nerwy, strach czysto fizycznego osamotnienia i wyobraźnia, tym niebezpieczniejsza, że nie wybiegająca poza własną osobę. Lecz i z tego może narodzić się serce i nie jestże to lepsze niż obojętny spokój, który zdawał się cechować Seweryna Bartołda? Pani Barbara wysilała się tedy, by jednak pomóc, pocieszała Emilkę, dając za przykład siebie (któż inaczej potrafi), jak to wszystko jej szło nie po myśli, a była zawsze zadowolona z losu. W tych pouczeniach mylił jej drogę Tomaszek, bo w jednym z listów doniósł: "Emilka świetnie wygląda i strasznie wesoła. Dokazujemy czasem jak dawniej w Serbinowie". - Któreż więc oblicze tego dziecka było prawdziwe? Czyżby lubowała się tylko w dręczeniu innych? Tomaszek, prawdę mówiąc, był znów zanadto z wszystkiego zadowolony. On też kręcił się koło siebie, lecz na wesoło, i nawet kiedy obwiniał świat, obwiniał go z tryumfem. Jemu znowu trzeba było tłumaczyć, że nic nie jest tak dobrze, jak on myśli. Wszelako, smutne czy wesołe, listowne obcowanie z dziećmi było dla pani Barbary pełne znaczenia. Dalekość, w której się dzieci znajdowały, nie była czymś strasznym, jak bywało dotychczas, przeciwnie - zbliżała je, tak że zdawały się być obecne w odmienny, ale bardziej niewątpliwy sposób, niż kiedy przebywały cieleśnie pod jednym dachem z rodzicami. Zakrawało na to, że nie gniazdo rodzinne, a właśnie jego materialne zniknięcie okazywało się właściwym punktem wyjścia dla poufniejszych stosunków także z dziećmi. Albo że świat przeinaczał się w oczach pani Barbary czy też może się w nich dopiero ukazywał. Miało to wpływ i na jej życie towarzyskie. Gościnna była zawsze, ale dawniej stykanie się z ludźmi kosztowało ją daleko więcej wysiłku. Czekała i wymagała od swych gości zachwytu i podziwu dla siebie i krępowało ją poczucie, że nie przedstawia dla nich pod żadnym względem dostatecznego interesu. Teraz ambicje te znikły lub może były, a tylko uniezależniła się od kłopotu, czy spełnią się, czy nie - dość, że witała gości spokojnie i życzliwie, rada im dla nich samych. Nie wpadali też jak niegdyś w sam środek domowych zabiegów i trosk, czyniących panią Barbarę zawsze na ich przyjęcie niezupełnie gotową, przychodzili w porę, gdyż pora była zawsze. Z powodu pogłosek o zbliżaniu się wojny mało kto wyjechał tego lata z Kalińca. Holszańscy tylko byli w Reichenhallu ze względu na stan zdrowia rejenta. Natomiast Anzelm Ostrzeński umieścił żonę i półtorarocznego synka na letnisku w Czarnówce, tuż pod miastem, i dojeżdżał tam jedynie w niedziele. Dnie powszednie spędzał w Kalińcu na doglądaniu i załatwianiu interesów, które ogniskowały się w jego biurze, noszącym nazwę "Taryfowo-Komisowo-Ekspedycyjne" czy jakąś temu podobną. Anzelm stał się handlowcem i pośrednikiem na wielką skalę, działalność jego była, jak mówił wuj Daniel, prawie mistyczna. Pośredniczył na niewidziane, taka rzecz materialna i prozaiczna jak towar nie kalała mu ręki, obchodziły go tylko same transakcje, obojętne czym, byle nie ustawał proceder pośredniczenia i chwytania zysków niby z powietrza, w locie pomiędzy nadawcą i odbiorcą, oddalonymi o setki nieraz mil. Prawdziwy z niego był motor, stacja węzłowa handlu nie tylko na całą okolicę, ale między Kalińcem i Warszawą, i nawet między Niemcami a Rosją. Wszystko to załatwiało się poza nim, on stał tylko, skromny człowiek, i naciskał guziczek, a wnet ładowne furgony i wagony ruszały ku czterem stronom świata, napędzając mu pieniędzy do kieszeni, tak że oto właśnie w lipcu kupił nową, piękną kamienicę na Raciborskim Przedmieściu. Pani Barbara nic nie rozumiała i aż jej się w głowie kręciło, kiedy Anzelm tłumaczył doniosłość i pożyteczność tych działań, którym nadgraniczne położenie Kalińca bardzo jakoby sprzyjało. Wuj Daniel został w tym roku emerytem i oto jak nigdy nie wiadomo, co człowieka najwięcej w życiu gniecie. Okazało się, że najbardziej doskwierała mu nie troska o przywiązanie Michasi, ale zależność, niemożność rozporządzania czasem podług swej woli. Teraz był panem dnia, mógł o każdej godzinie sprawdzić, co się dzieje z Michasią, odżył też i nabrał humoru, pragnął nawet przynieść pożytek, zamierzał wrócić do przerwanej niegdyś pracy naukowej. Lecz gdy dał do przeczytania pani Barbarze świeżo zaczęty rozdział książki o florze Kalińca i okolic, zdrętwiała, bo to były tylko nie powiązane i chaotyczne zdania. W dodatku tracił wzrok, nie dostrzegał własnego pisma; tak że wiersz mu wjeżdżał na wiersz, czyniąc tekst zgoła nieczytelnym. Przyszły warunki, w których mógłby coś zrobić, zacząć na nowo żyć, ale przyszły za późno, jak to bywa z tymi, co warunków nie umieją do siebie nagiąć albo ponad nie się wznieść. Pani Michalina nie zauważała, co się z jej mężem dzieje, ot, po prostu, mówiła, zdziwaczał w końcu do reszty. Była szczęśliwa, że ma znów przy sobie Anzelma bez wnuka i bez synowej; nie miała zadatków na babcię. Prócz tych trojga przychodził niekiedy i Ceglarski; stał się nieco milczący w ostatnich latach, ale jak się odezwał, to zawsze z sensem. A raz pojawił się nawet Woynarowski. Starzec był z niego już zupełny, nie ruszał się na krok piechotą i bez Aleksandra i prawie nie wychodził z domu. Pani Barbara przez cały czas jego wizyty drżała, żeby nie dostał ataku serca, gdyż zdarzało się to z nim teraz podobno bardzo często. Przez ten strach nie słyszała nic z tego, co wyszemrał, a mimo wszystko mówił dużo z zatrważającym lekceważeniem swego zdrowia. Całe szczęście, że obecny był wtedy doktór Smołowicz, zaprzyjaźniony z Ostrzeńskimi od czasu śmierci Janusza. Przychodziło też do pani Barbary kilka świeżo przez nią poznanych osób i często długo w noc gawędzono przy herbacie, niemal jak w latach młodości. A czasy się zaczynały ciekawe, było się nad czym zastanowić, choćby wziąwszy pod uwagę owo zabójstwo w Sarajewie i wojnę wiszącą w powietrzu. Nawet Anzelm i pani Michalina zapominali o interesach i gadali o Serbii, Austrii, Trójprzymierzu i Trójporozumieniu, które wujenka Ostrzeńska nazywała "entenda". Pani Barbara zabierała głos często i jak w natchnieniu rozstrzygała losy wojny i pokoju. Potem, gdy ochłonęła, to rozumiała, że mówi tylko słowa, które nic zdziałać nie mogą, ale i wtedy trwało w niej poczucie, że z tej wymiany zdań powstają nieuchwytne, ale niezaprzeczone dobra, pchające życie w upragnionym kierunku. A jak świat w jej oczach, tak ona widać przeinaczyła się w oczach świata, bo już od jakich lat trzydziestu nie nasłuchała się o sobie tylu przyjemnych rzeczy, co teraz, nie tylko od rodziny, lecz i od nowych znajomych. - "Ileż w pani młodości - mówiono - ile życia, co za dowcip i bystrość umysłu, wiele dałaby niejedna z młodych kobiet za taki wdzięk towarzyski". Znajdowano urok nawet w pasmie siwizny, przy którym reszta włosów, ledwie gdzieniegdzie poznaczona srebrnymi nitkami, całkiem się czarną zdawała. Pani Barbara dziwiła się. Onaż to słyszy to wszystko? I pytała nie bez oburzenia na samą siebie, jak może doznawać tylu przyjemności po śmierci Bogumiła? Lecz gdy usiłowała wzruszyć się myślą o czasach, gdy go miała przy sobie, oczy jej płakać nie chciały, a melancholia tych wspomnień - czyż taka rzecz jest możebna? - była wesołą melancholią. Raz jednak, opowiadając Julce coś w związku z załatwianymi u rejenta sprawami finansowymi, rzekła raptem: - Dziwna rzecz, wydaje mi się, że ja z panem chodziłam do tego rejenta. A przecież kiedyż to już było po śmierci pana. A wczoraj w parku - też zdaje mi się, że z panem byłam. I nie wiedziała, czy to złudzenie jest czymś smutnym, czy może czymś pocieszającym. Julka uznała je za pomyślne. - To lepiej - powiedziała - że się tak pani przedstawia, a nie żeby tak miało wciąż stać na myśli, że pana nie ma i nie ma. Dopiero usłyszawszy to "nie ma" pani Barbara nagle się rozpłakała. - Sama wołałam - rzekła - wtedy za panem, jak pan ostatni raz szedł w pole, żeby wziął kożuszek. A żeby wziął był jesionkę, to może by się nie zgrzał i nie zaziębił, i żyłby. Ale kto mógł przypuszczać! I myśli jej wirowały gorączkowo koło tamtej chwili, usiłując ją przywrócić do rzeczywistości i pokierować nią inaczej. Nie mogło to do niczego doprowadzić, ale dobre samopoczucie pomimo to wróciło. Tylko że pod koniec lipca zakłócił je nowy rodzaj skrupułów. Tryb życia, jaki wiodła, zaczął się nie to przykrzyć, ale jakby wymagać dopełnienia. Czuła, że jeśli to ciche życie w mieście ma nadal ją uszczęśliwiać, musi zostać przeplecione czymś innym. Wszak dotychczas było to tylko nieodpowiedzialne, takie sobie do niczego nie obowiązujące pławienie się w tkliwości dla ludzi, nieba i ziemi. To nie dosyć, tu trzeba jakiegoś działania. Prawda, prawda, przecież i kiedyś dawniej czyż nie to jej tylko robiło przyjemność, kiedy mogła coś tworzyć, urządzać, choćby w Krępie, gdy się wnieśli do dworku Winczewskich. Później miała zawsze sto razy więcej pracy, ale zbywała ją tylko, by prędzej z głowy i rąk. A na tym, na tym właśnie trzeba było budować. Ale to nic, to wróci, teraz ma wakacje, pierwsze od lat, lecz po wakacjach ileż to będzie pracy chociażby nad charakterem Tomaszka. A oprócz tego i później... Tylko nie będzież owo później za późno? Jak u Daniela? Nie, gdzież tam. Czuła się jeszcze młoda. Znajdzie się praca, zajęcie, nie publiczne, skromniuchne, ale takie, które złączy ją ze wszystkim, co żyje. Co to będzie, nie miała pojęcia, lecz powstawały w niej siły tak płodne i wesołe, aż myślała, niby do Bogumiła: - Teraz, teraz dopiero jestem godna, żebyś mnie kochał. Doszedłszy do tej myśli upadła nagle na duchu. - Nie - rzekła do siebie głośno. - Nic już ze mnie nie będzie. Za stara jestem, za stara na to wszystko. Trzeba zostać przy czytaniu, rozglądaniu się, przy dzieciach... Siadła przy oknie, otwarła książkę, lecz nie mogła zrozumieć, co czyta, więc ją zamknęła i zapatrzyła się w okno. Plac spoczywał w zupełnej prawie ciszy, gdyż dzień był nie targowy, a przy tym żniwa, tak że okoliczne wsie nie napełniały go swoim przejezdnym życiem... Wysoko pod niebem słychać było to wzmagający się, to cichnący skwir jerzyków. Niezmordowany i nigdzie nie umiejscowiony szczebiot wróbli zdawał się tryskać z murów, z bruku, z zieleni skweru, z wnętrza kulistych akacyj na chodniku, zewsząd. Mieniące się stadko szarych gołębi chodziło spokojnie po placu śród wydłużonych popołudniowych cieni. Na jednej z pobliskich ulic rozlegało się tęskne wołanie "kacapa" roznoszącego lody. Brama w murze otaczającym pałac gubernatora była szeroko roztwarta. W głębi dziedzińca słychać było huczące dygotanie auta, nieco bliżej można było zauważyć olbrzymi wóz meblowy, koło którego krzątali się ludzie. Nagle ktoś zakołatał do drzwi. Pani Barbara poszła otworzyć. To Julka. Pobiegła była trochę do domu i wracała, by przyrządzić kolację. Ale twarz miała tak zmienioną, że pani Barbara spytała: - No? Co się takiego stało? - Mobilizacja! - wykrzyknęła Julka obcierając spocone czoło. - Mobilizację, proszę pani, ogłosili. Wojna będzie. - Skąd wiesz? - Toć wszyscy gadają. Na murach porozlepiali. W tejże chwili przez nie zamknięte jeszcze drzwi weszła pani Ostrzeńska. - Basiu - wołała - wojna! - Jak to? Już wojna? - pani Barbara nie mogła się połapać. - Jezus Maria! - pomyślała. - A dzieci tak daleko. - No, jeszcze nie. Ale już urzędy wynoszą się z Kalińca. U mnie w sklepie wykupili dziś wszystkie papierosy. - Zaraz... - mówiła pani Barbara tracąc głowę. - Co wy mówicie? A w mieście taki spokój. - Gdzie spokój? - zniecierpliwiła się pani Michalina. - Przecież od ciebie musi być widać, że gubernator wyjeżdża. Podeszły do okna. Mury od światła zachodu stały się rumiane i cieliste. Na placu, jakby wywołani przez Julkę i panią Michalinę, roili się chłopcy z nadzwyczajnymi dodatkami "Gazety Kalinieckiej". - Mo-o-bilizacja! Moo... Moo! - wołali cienko i grubo. Ku rynkowi pędziła gromadka dzieci krzycząc: - Wojsko! Grają! Wojsko! I rzeczywiście gdzieś w stronie rynku grzmociła rytmicznie orkiestra. - Wojna wisi na włosku. Dziś-jutro będzie oficjalnie wypowiedziana - objaśniała pani Michalina. Koło okna przebiegły dwie baby śpiesząc ku mostowi na rzece. - To kiej mają ich brać? - krzyknęła jedna z nich, jakby w samym pokoju. Z bramy pałacu gubernatora wyjechał, warcząc i strzelając dymem benzyny, zamknięty samochód i pomknął w kierunku łódzkiej szosy. Tuż za nim wytoczył się z dziedzińca furgon meblowy. 14 Tego samego dnia o godzinie dziewiątej wieczorem z Folkestone odpłynął w kierunku Vleessingen statek pasażerski "Queen Mary". Pokład był zatłoczony ludźmi, śród których znajdowali się również Marcin i Agnieszka Śniadowscy. Mieli przed sobą z górą pięć godzin morskiej podróży, lecz nie było czasu na wybór krótszego połączenia. Wyjechali nagle, jak tylko gazety przyniosły wiadomości o wypowiedzeniu wojny austriacko-serbskiej oraz o mobilizacji w Rosji i Austrii. Wyruszyli z Londynu pierwszym pociągiem, jaki mieli przed sobą, a ten dążył z Victoria Station do Folkestone i miał połączenie bezpośrednie z lądem jedynie na Holandię. Śpieszyli do Krakowa, by stawić się w szeregach, których mobilizację ogłaszał jedynie nakaz garści płonących serc i niepodległych duchów. Noc była chłodna i wietrzna, niebo chmurne, a morze niespokojne. Statek wspinał się i zesuwał dziobem z wysokiej, ciężkiej fali. Był, jak wszystkie statki i pociągi tej nocy, nabity po brzegi ludźmi, których alarm wojenny powypłaszał z chwilowych miejsc pobytu i pognał ku zagrożonym lub grożącym ojczyznom. Jedni jechali stawić się do swych komend, drudzy - realizować swe interesy, jeszcze inni - swe ideały. Nawet śród synów tego samego narodu jedni entuzjazmowali się nadziejami wielkiego dobra, które wojna przyniesie, drudzy truchleli od przewidywań wielkiego zła, które nieuchronnie - rozpęta. Ci zastanawiali się, co zniszczy, owi - co wyzwoli jej bezlitosna potęga. Jak gdyby w każdym kraju miało być tyle wojen, ile poglądów na świat, interesów, tęsknot i namiętności. Tłum, rojący się w poszukiwaniu dogodnych miejsc, wciąż rozdzielał Marcina i Agnieszkę. Marcin krzątał się wśród nieznajomych jak swój, pomagał najbardziej niezaradnym, dodawał ducha najbardziej przestraszonym. A kiedy w końcu przedostał się do Agnieszki, objęli się, wsparci o burtę, i w obliczu tej nocy i tego czyśćca, w który dążyli wstąpić, pewni, że to jest droga ku zbawieniu, zapragnęli powiedzieć sobie wzajem coś bardzo wiążącego, co brzmiałoby mniej więcej w ten sposób, że nic i nikogo nie mają ponad siebie i swoją miłość. Lecz nie wyrzekli ani słowa. O dostaniu jeszcze jakiejkolwiek kajuty nie było mowy. Pasażerowie, zrezygnowawszy z nadaremnych w tym kierunku zabiegów, układali się na pledach, rozsiadali na kufrach i walizkach, których nadmiar pozostał również na dolnym pokładzie. Ten i ów, cierpiąc od kołysania statku, przepychał się niecierpliwie ku burcie - wszyscy zataczali się, potrącali, aż na koniec większość zdołała się umieścić w sposób zapewniający jaką taką równowagę, pokład uspokoił się i zaczął gromadnie drzemać. Marcin i Agnieszka oddali swój płaski kuferek i walizę jakiejś rodzinie z dziećmi, a sami usiedli przy burcie na stosie lin, który pracowicie urównali i przykryli złożonym pledem. Spośród niknących świateł Anglii dolatywał co chwila urywany skowyt syren i ostrzegawczych boi. W stronie Doveru, jak stado bestyj warujących u wybrzeża, czerniały w siniawie mroku torpedowce i pancerniki. A kiedy brzegi znikły i tylko wielki szum wód rozpostarł się dokoła, z jakiegoś niewiadomego miejsca ciemności zaczął raz po raz wynikać stożek światła reflektoru i szperać zimnym blaskiem śród cieniów. Ujawniwszy na mgnienie klin połyskliwych, czwalających się fal i kłaki pian, prześlizgiwał się po pokładzie i oświetlał blade twarze i skłębione postacie, by wnet zmieść je niejako w otchłań nocy, niby przed czasem zaległe tu pobojowisko - w czarny grób. Niebawem i to ustało i tylko wewnętrzne lampy statku rozsiewały gdzieniegdzie wątłe światło. - Marcyś - odezwała się po pewnym czasie Agnieszka - czy ci nie jest niedobrze? Ty tak źle znosisz morze. - Trzymam się - odparł przygarnąwszy ją mocniej do siebie. - A tobie, czy nie zimno? - Nie. Ty mnie grzejesz. Prawdę mówiąc Marcinowi było cokolwiek niedobrze, czuł, że krew zbiega mu z twarzy i jakby rozsadza serce. I Agnieszce nie było wcale ciepło. Za to kołysanie statku nic jej nie przeszkadzało. Nawet usposabiało do drzemki. W końcu i Marcin przemógł wysiłkiem woli dolegliwe sensacje i oboje popadli w rodzaj zapomnienia, jakby częściowego, niedokładnego snu. Marcin tracił chwilami poczucie, gdzie się znajduje, i rytmiczne tętno parowca zdawało mu się przyśpieszonym biciem własnego serca, a szum wód - zgiełkiem nieprzeliczonej armii w marszu. Wtem uczuł, że Agnieszka wzdrygnęła się w ten ostry, galwaniczny sposób, w jaki drga się niekiedy we śnie. Oprzytomniał i pocałował ją. - Marcychnu - westchnęła. - Co może stać się z matką w tym Kalińcu? - Nic - uspokoił ją. - O matkę się nie bój. Moskale nie będą się bronić nad granicą. Kaliniec zostanie w tyle, daleko poza frontem i tam będzie na pewno zupełny spokój. - Czy aby dojdzie ją jeszcze ta depesza, cośmy wysłali. I czy ja będę mogła prędko wyrwać się do niej z Krakowa? - Ale na pewno. Może nawet sprowadzimy ją do Krakowa. Tam będzie bezpieczna i będzie się mogła częściej z tobą widywać. Bo na razie cała nasza baza wojskowa będzie chyba w Krakowie. Agnieszka zaczęła nagle mówić z ustami przy uchu Marcina: - Ja tak drgnęłam, bo wiesz... zdawało mi się, że nie śpię, ale widać spałam, bo przyśniło mi się coś tak przeraźliwego. I chaotycznie opowiedziała, co jej się śniło. Znajdowała się jakoby w Serbinowie z matką, Tomaszkiem i Emilką. Ojca nie było. Ktoś zamknął ich na klucz w mieszkaniu, bo coś strasznego groziło, czy im, czy może nawet światu. Raptem okazało się, że to coś, to jest olbrzymia wychudzona krowa i że tej krowie (pomyśl - krowie!) trzeba dać kogoś na pożarcie, żeby świat uratować od zagłady. I wtem Tomaszek (możesz sobie wyobrazić - Tomaszek!) ofiarował się zostać pożarty przez tę krowę. I wybiegł. I został pożarty. I matka krzyczała: - Patrzcie, to on, Tomaszek! On - człowiek! On bohater! - czy coś w tym rodzaju. A jednocześnie słychać było ryk tej krowy, wrzask, jęki, chrzęst żywcem żartego ciała. A potem Tomaszek leżał przed domem długi, może na wiorstę, gdzie okiem sięgnąć, tam on i on. I na miejscu brzucha ciemna dziura, jakby wyrwa, przepaść bez dna, nie w nim, tylko w ziemi po prostu. Krowa siedziała nad nim taka najedzona, kontenta. Marcin gładził Agnieszkę po ramieniu. - Cóż... sen... Idzie rzeczywistość sroższa od wszystkich snów. Nie przejmuj się, kochanie. - Ja się nie przejmuję. I nawet mam teraz taką tkliwość do Tomaszka, jakby on w istocie okazał się bohaterem. Raptem drgnęli i cofnęli się odruchowo, gdyż zimny bryzg fali wspiął się na burtę i opryskał im pianą twarze. - Zdawało się, że wiatr ustaje - zdziwiła się Agnieszka. - A jeżeli oni - podjęła niebawem - zostaną takimi, jacy są? Ciągle mnie prześladuje to pytanie: czym takie życie jest w ostatecznym rachunku? Jeśli jest jakiś ostateczny rachunek? - Czyje życie? - Tomaszka i Emilki. Tak mi ich żal... I jak wszystko, co się w Agnieszce działo, troska o tych dwoje przybierała w niej postać żarliwej miłości do tych dwojga. - Cóż ty znów, dziecinko... o takich rzeczach. Zresztą... połowa Polski... a może całego świata składa się z takich Emilek i Tomaszków - stwierdził melancholijnie Marcin. Agnieszce wydało się, jakby w istocie całe roje Emilek i Tomaszków kłębiły się w przestrzeni i jakby oni we dwoje z Marcinem śpieszyli na wojnę z nimi i o nich, o wykrzesanie z nich lepszego, prawdziwszego człowieka. Wymarzona wolność pod polskim niebem też na to właśnie wydała jej się potrzebna, by to zadanie można było swobodnie wypełniać. O drugiej wiatr się zaczął uciszać i kołysanie statku złagodniało. Na wschodzie niebo przybladło, oczy rozróżniały już czarną granicę wód. Między burymi zwojami chmur a morzem dał się niebawem widzieć przejrzysty obszar, nasiąkający czymś, co miało za chwilę stać się barwą i światłem. A jednocześnie Marcin i Agnieszka ujrzeli przed sobą w rzednącej ciemności mrowie świateł holenderskiego brzegu. Migotały tak nisko, że statek zdawał się zstępować ku nim z góry, niby z wyżyny niebios - ku padołowi ziemskiemu, na którego niezmierzonych przestrzeniach wnet się miała rozpętać wielka tragedia rozjuszonej ludzkości. 15 Tumult, który się zaczął w Kalińcu, kiedy pani Barbara siedziała przy oknie, dumając nad tym, co by jeszcze mogła w swym życiu zrobić - trwał dalej. Po gubernatorze wyjechał naczelnik powiatu, sąd, bank państwa, wywożono archiwa, komisję włościańską i pocztę. Prócz urzędowych wehikułów także wszystkie dorożki miejskie były w nieustającym ruchu. Pani Barbara tego dnia i nazajutrz w podnieceniu obserwowała to widowisko, wdając się nawet w rozmowę z dorożkarzami, którzy opowiadali, co się dzieje na dworcu. - Tak im pilno umykać, że się oknami wciągają do wagonów - śmiał się jeden z dryndziarzy. - Kto wszedł w cudze - uświadamiała go pani Barbara - tego łatwo wystraszyć. Wynoszą się jak szczury albo robactwo, co nas oblazło. Dorożkarz jednak nie uważał, aby Rosjanie zostali z Kalińca byle czym wystraszeni. - Przed Niemcami - twierdził - sam diabeł i to by zmykał. Inny wszelako utrzymywał, że nieprawda, bo naród by się z Niemcami bił, w narodzie żadnego lęku nie ma. Chłopi się na mobilizację stawili het precz ze wszystkich wsiów, a jak nie zastali w mieście tej komisji, co ich wezwała, to za nią aż do Czałbowa poszli. - Wcale tego nie pochwalam - oświadczyła pani Barbara - że za tą komisją jak pies za panem leźli. Jak już Moskali stąd ruszyło, to już oni tutaj nie wrócą. I Niemiec się tu nie utrzyma. To było dobre do czasu. Teraz tu będzie Polska. W Krakowie mają już polskie wojsko. Wiem dobrze, bo mój zięć, choć za granicą, ale też do tego wojska należy. I wróciwszy do domu jęła chodzić z kąta w kąt, wyczekując w natchnionym zamyśleniu przełomowych dla ojczyzny wypadków, którym jednak nawet jej płodna wyobraźnia wyraźnych kształtów nadać nie potrafiła. Po południu tego dnia przyszli do pani Barbary Ostrzeńscy z wiadomościami. Wojna francusko-niemiecka już też wisi na włosku. Anzelm jeździł rano z kilku panami do Witoszyc, skąd przywieźli berlińskie i poznańskie gazety. Jeździli dorożką i komorę celną przebyli bez kłopotu, gdyż granica nie była już strzeżona. Posterunki zostały ściągnięte, nawet graniczny szlaban drogowy, zrzucony przez kogoś, leżał w rowie. - Wysłaliśmy z Witoszyc depeszę do Holszańskich, żeby co duch wracali - powiadomiła wujenka Michalina. - Anzelm - dodała - sprowadza z Czarnówki żonę i dziecko. Mówi, że na wsi postoje wojsk mogą się dać we znaki. - Według wszelkiego prawdopodobieństwa - objaśniał Anzelm dobitnie - Rosjanie będą się bronić na linii Wisły. Rozmawiałem z jednym oficerem Polakiem, który mnie o tym zapewniał. Większość wojska już wyszła z Kalińca. Zostały tylko patrole, a i te mają się w nocy wycofać. Wobec tego należy uważać Kaliniec za najbardziej stosowne miejsce do przetrwania całej tej wojny. Wuj Daniel zaciągnął się papierosem i rzekł mrużąc oko: - Ciekawy jestem, gdzie będzie pierwsza historyczna bitwa? Po wyjściu Ostrzeńskich pani Barbara popadła w gorączkowy niepokój. Moskale będą się bronić na linii Wisły! To znaczy gdzieś niedaleko Zabłocia! Wobec tego co? Wobec tego Bartołdowie i Tomaszek na pewno przybędą do Kalińca - wywnioskowała. Gdyby ona tam była, o, na pewno pomogłaby im przecierpieć nawet bitwę, ale oni są tacy strachliwi i dziecinni, pewno nie będą czekali, aż im armaty zaczną huczeć nad głową... A że spodziewała się również Agnieszki, może nawet z Marcinem, więc zaczęła wydawać Julce polecenia. - Moja złota - rzekła. - Ja już od wczoraj spodziewam się państwa Śniadowskich. Bo już oni to na pewno tej wojny za granicą nie przesiedzą. Szkoda, nie wiedziałam, że pan Anzelm jeździł do Witoszyc, byłabym też dała depeszę do Londynu, że tu granica wolna. Pan Marcin mógłby teraz jak nic przejechać. A tak to pewno będzie się kierował na Kraków. Ale pani Agnieszka ma paszport, więc tylko patrzeć, jak się zjawi. Myślę, że i państwo Bartołdowie przyjadą, bo tam, gdzie mieszkają, ma być podobno bitwa. Więc trzeba będzie na wszelki wypadek przynieść trochę szynki, tylko chudej, bo pani Agnieszka tłustej do ust nie weźmie. Może też dostaniesz jakich owoców, no i bułek, takich parek, bo pan Tomaszek to znów za bułkami przepada. - Tylko że, proszę pani - zauważyła Julka - kolej to już przestała chodzić. I tam koło nas, jak sołdaty z koszar wychodzili, to powiadali, że tylko takich zostawią, co będą wysadzać stację i most kolejowy na rzece. Więc nie wiem, jak te nasze dzieci przyjadą. - A cóż ty myślisz - dziwi się pani Barbara - że ja się ich pociągiem spodziewam? W czasie wojny różnie się podróżuje. - No, jużci prawda - zgadza się Julka i wybiega z koszykiem. Kiedy wróciła, był już zmierzch. Pani Barbara siedziała przy oknie i czoło miała wsparte na dłoni przysłaniającej oczy. Julka podbiegła z krzykiem: - Proszę pani! Już jest wojna! Pani Barbara zerwała się. - Kto ci to powiedział!? - Toć całe miasto aż huczy. Obcy obcym, kogo tylko kto spotka, każdemu mówi. Koło kamiennego mostu miał jeden jakiś gazety, to się o nie ludzie pobili. Rubla podobno płacili za numer. Wszystkiego - dodała - przyniosłam, ale czy to teraz jeszcze kto może przyjechać? Pani Barbara spojrzała na przyniesione produkty, jakby w nich szukała zapewnienia, że dzieci jednak przybędą, zbiegną się w taką chwilę do niej, do tych resztek domowego ogniska. Julka krzątała się przy blasze z pewnego rodzaju roztargnionym skupieniem, jak gdyby, czyniąc swoje, miała coś innego na myśli. Jakoż po chwili rzekła: - Może ja bym została u pani na noc? Polecę dać znać Polkowi i zaraz będę nazad. Pani Barbara dopiero teraz ożywiła się i przemówiła: - Dajże ty spokój, moja droga. Takich rzeczy jak wojna to już ja się wcale nie boję. Przecież zaraz nas wszystkich nie zabiją. A jakby mieli zabijać, to i ty nie pomożesz. - No, a jakby kto w nocy przyjechał!? To czy herbaty zrobić, czy co... - Zrobię sama. I w ogóle nic się przecież takiego nie dzieje. Moskale już daleko, więc bić się tutaj nie będą. Co najwyżej wejdą do miasta Niemcy i pomaszerują sobie dalej. No i cóż w tym takiego? - Podobno Niemcy mają wszyściuchno palić... - Gdzie, co? Zwariowałaś? Wróg to jest, nielepszy od Moskala, aleć przecie nie Tatarzy. Kulturalni ludzie. I z nami wojny nie prowadzą, tylko z Rosją. Nie róbcież z byle czego wielkich rzeczy. Ty idź i pilnuj męża, bo jak nie wrócisz, to gotów ci się upić. - To prawda - zasmuciła się Julka - że do tego nigdy mu nie brak ochoty. Diabeł mnie podkusił, że mu wtedy sama wódki wyniosłam na tym weselu u Kolańskich. Bo mi to zawdy wypomni. - Samaś - powiada - mi dała, to na pamiątkę tego szczęśliwego momentu muszę kiej niekiej wypić. - Toć - mówię nieraz - już i przódzi pijałeś. - A on mi zaraz na to: - Ale od tej pory dopiero mi się to słodziuchne wydaje. Przódzi piłem na smutek, a tera na wesele. - I co z nim zrobię. Taka już ofiara nieszczęśliwa. To mówiąc Julka się śmieje, gdyż śmiać się jest jej w strapieniach jedyną niezawodną pociechą. Zostawszy sama, pani Barbara sprawdziła zatrzask przy wejściu, a potem zastukała w zabrany z Pamiętowa barometr. Strzałka skoczyła lekko w kierunku napisu: Zmiana. Pani Barbara pomyślała, że to niedobrze, bo pewno już wszędzie zaczęli kosić pszenicę. Przez chwilę miała wrażenie, że martwi się tym ze względu na Bogumiła, i raptem uprzytomniła sobie, że Bogumił przecież nie żyje. Targnęła nią rozpacz tak przejmująca, jakby on teraz dopiero naprawdę umarł; i więcej - jakby go teraz pokochała i pokochawszy, w tejże minucie straciła. Ze stanu ostrego żalu wyrwały ją hałasy w sieni domu. Już myślała, że to ktoś do niej, ale nie, to stróż zamykał bramę - zamykano ją teraz, ledwo ciemność zapadła. Pani Barbara zaczęła nasłuchiwać, jak ciągle z różnych punktów miasta ktoś wyrusza i jedzie. Cóż to jeszcze wywozili? Z uwagą zwróconą na te odgłosy rozebrała się, zgasiła świecę i natychmiast usnęła. Zbudziła się wkrótce pod wrażeniem nieprzyjemnego snu, który już zaginął w pamięci, ale zostawił po sobie ucisk niewymownego cierpienia. Usiadła na łóżku, zapaliła świecę, napiła się zimnej herbaty, którą miała przy łóżku, i nagle przypomniała sobie swój sen. Śniła była, że jej wypadły trzy przednie zęby. Długo czuła, jak te trzy twarde kawałki grzechoczą w pełnych krwi ustach. Wypluła je na koniec, a Bogumił, który siedział przy stole z rękami splecionymi na obrusie, powiedział: - Szkoda, że to przednie, bo je trudno mutikować. - Co to znaczy mutikować? - zdumiewała się, badając mimo woli językiem, czy nie jest czasem szczerbata. I raptem zapomniała to dziwne słowo. Chwilami wyłaniało się ono jeszcze z niewiedzy i znów znikało, aż przepadło na zawsze. Nagle oblała się zimnym potem, wspomniawszy, że sen o wypadaniu zębów oznacza śmierć. Nie wierzyła w sny, a jednak... trzy zęby... troje dzieci... ich twarze zjawiły się na mgnienie pod powieką, utuliła je, ucałowała, jak gdyby wszystką siłą swojego ducha. I zaraz wydały jej się obdarzone tak potężnym, nigdy nie mającym się skończyć życiem, że aż poweselała. I nawet uczuła w całej sobie rodzaj przyjemnego rozmarzenia, stan lubej tęsknoty z jednoczesnym jej zaspokojeniem. To szczególne usposobienie miało swe źródło i swoje miejsce pobytu nie tylko w niej, lecz, dziwna rzecz, i w dalekim turkocie znów brzmiącym w nocnej ciszy. Pani Barbara słuchała, usiłując rozróżnić poszczególne odgłosy jadących wehikułów. Poznawała wyraźnie zdyszany pomruk samochodów, potem ściany drżały od rosnącego, sprężystego łoskotu platform ciężarowych, niekiedy rozlegał się rodzimy, luźny, potykający się na wybojach i dzwoniący łańcuchami klekot zwyczajnych wozów. - Kto to jeszcze, u licha, się tłucze? - pomyślała i zapaliła papierosa. Niektóre z tych łoskotów wszczynały się w środku miasta i oddalały na krańce, inne przeciwnie - z krańców zdawały się nadciągać i nawet zatrzymywały się gdzieś w pobliżu. - Jedni widać wyjeżdżają, a drudzy przyjeżdżają? - rozumowała pani Barbara. - Z letnisk, z podróży... Więc jednak przyjeżdżają także... Po śpiesznym przejeździe jakiegoś wózka zapadła na chwilę głucha cisza, po czym w oddali znów zaczęło coś jechać. Tym razem było to basowe, grzmiące dudnienie, wzniecające w murach miasta spiżowe echa. - Co to takiego wiozą? - pani Barbara postanowiła, że gdy ten dziwny grzmot nadciągnie bliżej, to ona wstanie i wyjrzy przez okno. Zgasiła o popielniczkę papierosa i czekała. Nim jednak zdążyła zdać sobie sprawę, czy spiżowy huk zbliża się, czy przemija stronami, zmorzył ją sen. Zbudziła się usłyszawszy skwierczenie gasnącej świecy. Pokój zżymał się konwulsyjnie w drgawkach światła i cienia, a potem ciemność ogarnęła panią Barbarę jak raptowna ślepota. Dopiero po chwili zarysowały się przed oczyma blade pręgi świtu w szparach okiennic. Pani Barbara znalazła po ciemku nocne pantofle, wstała i rozchyliła okiennicę. Na mieście było szaro i cicho. Latarnie już pogaszono, ale ptaki się jeszcze nie odzywały i niebo jeszcze nie lśniło. Usłyszawszy coś jakby zwielokrotnione niemrawe kołatanie pani Barbara zwróciła oczy w stronę, skąd ono dochodziło. Spostrzegła jadący brzegiem placu ku mostowi oddział konnych żołnierzy. Poznała bez trudu sylwetki rosyjskich dragonów. Jechali ostrożnie, prawie ukradkiem, jakby się znajdowali nie w znanym sobie mieście, lecz w obcej części świata. Raptem podjechał do nich skądś z boku jeszcze jeden. Coś z sobą pogadali i wszyscy wyciągniętym kłusem pomknęli ku Nieznanowskiemu Przedmieściu. Pani Barbara westchnęła: - Biedacy - zamknęła okiennicę i wróciła do łóżka. Zasnęła teraz mocno i ocknęła się dopiero na gwałtowne pukanie Julki. Wołając: - Zaraz... Zaraz!... - pobiegła w koszuli otworzyć. - Matko Boska, jużem się zlękła - śmiała się Julka. - Bo pukam i pukam, a tu nikt nie otwiera. - Nie mogłam w nocy spać i zaspałam! - wykrzyknęła pani Barbara, pędem wracając do łóżka. - Pogoda? - spytała wejrzawszy na okiennice, stojące niby w płomieniach. - Upał. Ale już nie ma w Kalińcu ruskiego ani-ani. Chyba może na stacji. - A ja jeszcze o świcie widziałam ich na placu. - To i od nas ich też widzieli. Ale już i onych nie ma. A co dobra nawywozili - opowiadała z żywością Julka. - Podobno wywieźli wszystkie pieniądze. Wszystko, co ludzie mieli po kasach, na książeczkach. W rządowej kasie na Owocowym Rynku ludzie się o mało nie pozabijali, żeby swoje odebrać. Ale gdzie! Nic nikomu nie było wypłacone. - A niechby wszystko wywieźli - roznamiętniła się pani Barbara. - Niechby tylko niebo i ziemię zostawili, byle już nie wracali. - A wy - dodała innym tonem - też mieliście co w tej kasie? - Nie - roześmiała się Julka. - Gdzieby my tam co mieli. Pani Barbara otworzyła okiennicę, a potem i okno. Gorący, ale jeszcze świeży z nocy oddech wspaniałej pogody wpłynął dźwięcznie do pokoju. Była niedziela. Po placu snuło się już niemało ludzi, którzy wylegli mimo wczesnej godziny tak z chęci użycia święta, jak by nie stracić ni chwili z tego pierwszego dnia wojny. Tuż pod oknem stał stróż domu, Wincenty, w niedzielnym ubraniu i granatowym kaszkiecie. Usłyszawszy otwierające się okno obejrzał się i ukłonił. - Dzień dobry - rzekła pani Barbara patrząc przyjaźnie na jego zwiędłą twarz i rudawe obwisłe wąsy. - Cóż, nie ma już Moskali? - A ni ma. Czy to do czego podobne? - odparł kręcąc z powątpiewaniem głową. - Żeby tak naród bez obrony zostawić? Żeby rząd tak postąpił? Miasto bez jednego strzału Niemcom oddawał? - Bo taki też to i rząd - rzekła pani Barbara zaskoczona. - Taki rząd - potwierdził zgorszony stróż. I każde z innych powodów zgodzili się w swym sądzie. - Wywieźć to wszystko potrafili - rzekł jeszcze stróż. - Pieniądze ludzkie zabrali. Na Owocowym Rynku ludzie się zabijali, żeby swoje odebrać. Aż dziecko w tłoku zadusili. I ledwo domówiwszy tych słów, krzyknął nagle: - Oho! Razem z tym okrzykiem, czy może na włos wcześniej, ogłuszający huk zaszamotał powietrzem. Pani Barbara odskoczyła od okna, ludzie na placu zakłębili się uciekając na wszystkie strony. Po mgnieniu wszystko się uspokoiło. Zaczęto stawać i z krzykiem wyciągać ręce w stronę Starego Rynku i Raciborskiej ulicy. Nad tą częścią miasta wznosił się potężny słup dymu, który niebawem zakrył słońce i z czarnego zrobił się różowy. Po chwili wierzchołek tego słupa rozwachlarzył się niby korona niebotycznego drzewa, które pęczniało, rozrastało się, rzedło, aż w końcu zostało z niego mętne powietrze nad miastem, a słońce zżółkło w śniadym gęstym obłoku. - Wysadzili kolej - rzekł stróż, gdy pani Barbara znów ukazała się w oknie. - Widocznie - potwierdziła. W tejże chwili z wysoka zaczął płynąć niby pomruk organów. - Auroplan - wskazał na niebo stróż i oboje podnieśli głowy. - Już wczoraj - objaśniał Wincenty - widziało się ich dość. Podobno z tego mają rzucać bomby na ludzi. - Widzę! - krzyknęła pani Barbara, gdyż dopiero teraz dostrzegła aparat jak lśniąca ważka sunący poprzez błękit. A ponieważ świąteczne tłumy wciąż snuły się po placu, zapragnęła i ona wyjść i zaraz po śniadaniu ruszyła do Ostrzeńskich. Spotkała ich przechadzających się po Karolińskiej Alei. Była też już obecna i młoda pani Anzelmowa. Śliczna jak błogi sen, trzymała pod rękę męża i spoglądała na niego od czasu do czasu, zda się nie dowierzając, że widzi go jeszcze przy życiu. W jej mniemaniu na świecie nie było człowieka bardziej zagrożonego niebezpieczeństwami wojny i bardziej skłonnego do narażania swej osoby. Już samo jego pojechanie do Witoszyc było szaleństwem odwagi. Przecież mógł zostać internowany! Anzelm zdawał się bez wstrętu przyjmować tę narzuconą mu przez miłość rolę człowieka, którego trzeba gwałtem odciągać od niebezpieczeństw. Zatrzymywano się co chwila, gdyż coraz to przyłączali się do towarzystwa znajomi, a nawet osoby zgoła obce, znające się dotychczas wzajemnie tylko z widzenia. Postawny brunet, piastujący od wczoraj godność naczelnika milicji obywatelskiej, informował o postępach w samodzielnym organizowaniu się miasta. Kaliniec, jak wszelka gmina wyjęta bodaj na chwilę spod ciśnienia opieki centralnych władz, wykazał od razu wielką ruchliwość i żywotność. Wypuszczono już bony miejskie, mające zapobiec brakowi zdawkowej monety, zorganizowano dostawę żywności do szpitala i zakładów dobroczynnych. Ludwik Ceglarski ujął w swe ręce sprawę robót publicznych dla zatrudnienia bezrobotnych, gdyż fabryki wszystkie stanęły. Przy magistracie utworzono komisje: samorządową, szkolną, sanitarną. - Życie wre. Ludność okazała się całkiem dojrzała do samorządu - cieszył się piękny brunet. Gruby na wątłych nóżkach adwokat Sielski, znany pani Barbarze z jej "Rady Opiekuńczej", nie podzielał optymizmu naczelnika milicji. - No, a Niemcy? - pytał. - Przecież tu zaraz wejdą Niemcy. - To cóż? - zlekceważył to brunet. - Jeśli Rosja będzie się bronić na linii Wisły, a kto wie czy nie na linii Bugu, to nam przypadnie doskonała rola kraju neutralnego. I ta neutralność jest jedynym atutem, który możemy rzucić na szalę. I Niemcy, i Rosjanie boją się naszej ruchawki na tyłach wojsk. Za cenę neutralności zostawią nam zupełną swobodę działania. A co do mnie, to muszę przyznać, że wolę wojnę od rewolucji. Tu mamy, panie, do czynienia z planowymi posunięciami, kiedy w rewolucji wszystko jest niewiadome. Zresztą ta cała wojna nie potrwa dłużej niż trzy miesiące, no, pół roku! Maksimum. Przy takim umiędzynarodowieniu handlu i przemysłu żadne państwo dłużej odcięcia od świata nie wytrzyma. Anzelm był także dobrej myśli. Miał nawet nadzieję, że otwarcie granicy pruskiej przyczyni się do wzmożenia stosunków handlowych z tym państwem. Niemcy jako kraj mało rolniczy będą się musiały zaopatrywać w Polsce. To stworzy dobrą koniunkturę na zbyt płodów rolniczych. Jego biuro będzie miało zapewne dość roboty. Adwokat Sielski zirytował się. - Wojna się panu lepiej podoba od rewolucji - drwił z bruneta. - Wiedz pan, że możemy tu mieć od razu i wojnę, i rewolucję. Czy pan wie, że kiedy my tu gadu-gadu, za miastem gawiedź rabuje składy kolejowe?! Przecież Moskale wypuścili kryminalistów. - Wysłałem tam już oddział milicji - odparł brunet z godnością. - A na panią profesorową - zwrócił się z energią do pani Michaliny - liczymy przy organizacji tanich kuchen dla bezrobotnych. - Ależ naturalnie, rozporządzajcie mną, panowie. Ja już nawet znalazłam lokal - gorączkowała się pani Michalina. - Anzelm! - zaniepokoił się wuj Daniel. - Wpłyń na matkę, żeby przynajmniej w takich czasach nie brała się do nie swoich rzeczy. Niedawno przez panią Barbarę poznany młody urzędnik miejski wysunął się z nią nieco naprzód i mówił z ubolewaniem: - Neutralność... W jedynej chwili, która stanowi o naszych losach... neutralność! Jeżeli nie rzucimy w tej wojnie na szalę własnej krwi, pod własną komendą i z własnymi hasłami, to przegramy raz jeszcze Polskę! Był to mizerny młodzieniec o twarzy płonącej ogniem bynajmniej nie krwiożerczym, przeciwnie - uduchowionym. Też jeden z tych, co gotowi byli zejść w piekło zdarzeń, by wywieść świat ku niebu. Z tych ofiarnych i nieświadomych, że świat może zasmakować w krwawym piekle. Pani Barbara wiedziała o nim, że należy do tej samej organizacji niepodległościowej co Marcin i Agnieszka. - Mało nas jest - zwierzał się - ale jesteśmy gotowi na wszystko. I jak się ujawnimy - tysiące pójdą za nami. Moi chłopcy czekają tylko rozkazu. Powiedziałbym... z bronią u nogi - uśmiechnął się żałośnie - gdyby nie to, że broni nie mają... Jeszcze... ... broni nie mamy, więc co masz, z tym w bój - zabrzmiały w uszach pani Barbary słowa starej piosenki, śpiewanej przez Bogumiła w Borku. Mogiła powstańcza... Wuj Klim... Boże wielki, tyle czasu się przewaliło... Miałażby się doczekać, że te chwile zwiążą się z tamtymi czasy, wypełnią, urzeczywistnią tamte przepadłe nadzieje?... - Ale cóż, jesteśmy odcięci od Warszawy, od Krakowa - ciągnął mizerny wojak. - Żadnych dyrektyw, rozkazów... Pani Barbara nałożyła binokle i patrząc zaiskrzonym okiem w młodzieńca, rozporządziła: - No, więc niechże pan wyszle kogoś do Warszawy czy do Krakowa. Mówią, że droga wszędzie wolna. Choćby piechotą. Przecież ludzie chodzą pielgrzymkami do Częstochowy po sto mil drogi. Młody człowiek spojrzał na nią z uznaniem, uśmiechnął się znacząco i zmilczał. Rzekł dopiero po chwili: - Tak, ale niech pani pomyśli, ile czasu to zejdzie. A tu trzeba coś robić. A bez rozkazu nie można. Karność przede wszystkim. Dwie młode panny w towarzystwie wybujałych uczniaków minęły hałaśliwie rozmawiających. Wszyscy byli w białych pantoflach i mieli pod pachą rakiety. -...daje takie piłki, że trzeba stać o trzy metry za placem. -...on jest groźny tylko przy siatce - rozległo się przelotnie. Wuj Daniel zaczął się niecierpliwić. Cóż to za takie chodzenie w kółko. Dawno już powinni by siedzieć w jakiejś cukierni! Anzelm też się śpieszył. Chciał wstąpić, choć przy niedzieli, do swego biura, by rozpatrzyć możliwości niedalekich transakcji. Żona nie była w stanie bodaj na chwilę go porzucić i podążyli razem. Pani Barbara wracała do domu z sercem bijącym nadzieją, że może zastanie które z dzieci. Ale powitał ją tylko uśmiech smażącej befsztyk Julki. Tego dnia pani Barbara jeszcze raz widziała Ostrzeńskich. Przyszli wszyscy, by oznajmić, że Niemcy już weszli do miasta. Na razie tylko awangarda w postaci ułańskiego patrolu, ale w nocy spodziewane są większe siły. Zaprowiantowanie i kwatery zostały już w magistracie zamówione. Przez chwilę dociekano, gdzie się podział ów patrol niemiecki. Z tych, co go widzieli, jedni twierdzili, że przemknąwszy galopem przez miasto, podążył ku nieznanowskiej szosie, drudzy - że wrócił do Witoszyc. - A ja - powtórzył swoje wuj Daniel - jestem tylko ciekaw, gdzie będzie pierwsza historyczna bitwa i kto się okaże największym historycznym wodzem. - Podobno - wtrąciła pani Michalina - Niemcy rozrzucili jakąś odezwę do Polaków. - Mówmy lepiej o liście od Bodzia - nastawał Daniel Ostrzeński. Okazało się, że skauci, którym powierzono straż nad opuszczoną pocztą, roznosili po mieście nie doręczone listy. W ten sposób wuj Daniel otrzymał list od Bodzia przebywającego na Krymie z pupilem, któremu udzielał wakacyjnych korepetycji. Pani Barbara zadrżała. Czemuż ona nie otrzymała żadnego listu z tej rozgromionej poczty? Machinalnie żegnała się z Ostrzeńskimi, a kiedy wyszli, zrobiło jej się tak straszno, że o mało nie zatrzymała Julki na noc. Lecz nie śmiała, rzekła tedy na przekór tej chęci: - Ty już idź, bo cię jeszcze Niemcy gdzie zatrzymają. A Julka, czy że się tego też bała, czy że wszystko zdawało jej się już ułożonym do pewnej normy, nie ofiarowała się jakoś z pozostaniem. Pani Barbara zamknęła za nią i łamiąc ręce rzekła głośno: - Co się dzieje z moimi dziećmi! Myślała, że nie będzie spała w nocy, ale wbrew oczekiwaniu spała dobrze i mocno. Obudziła się rześka, dzień był tak samo słoneczny, miało się wrażenie, że to dzień wciąż ten sam, a nocy wcale nie było. Julka przyszła o zwykłej godzinie i oznajmiła, że na mieście wszystko w porządku. - Jak to już wołali - śmiała się - żeby zapasy robić, że dowozu nie będzie, że to... A i furmanki ze wsi poprzyjeżdżały, i kobiety z mlekiem poprzychodziły. Wszystkie sklepy pootwierane. Wojna może jest, ale widać wojna to już zawsze nie tam, gdzie my. - A cóż, Niemców widziałaś? - Toć są - rzekła Julka z jeszcze weselszym śmiechem. - Nade dniem weszli. Ja spałam, ale tam od nas niektórzy powychodzili patrzeć i mówią, że jak zaczeni iść od Witoszyc, to szli i szli. Ale tak na ulicy to ich bardzo nie widać. Tyle tylko, że szyldwachów powystawiali z takimi bagnetami na fuzjach. To dwóch takich stoi koło Raciborskiej rogatki. I tak samo widziałam, że stoją koło sądu, koło poczty. Czapki to mają okropnie brzydkie, takie bure z kolcami. A niektórzy mówią po polsku, bo słyszałam, jak z ludźmi rozmawiali. - Poznaniacy - objaśniła pani Barbara. - Brat przeciw bratu będzie szedł w tej wojnie, bo i w moskiewskim wojsku dosyć naszych. Dzień mijał nader spokojnie, a nawet jakby w dalszym ciągu świątecznie. Ludzie, wytrąceni z kręgu zwykłych swych zajęć, błądzili po ulicach, oglądając Niemców, którzy istotnie okazali się, jak na urągowisko, przeważnie Polakami, rezerwistami ze Śląska i Poznańskiego. Pani Barbara nie wychodziła z domu. Obecność Niemców obrażała ją, niweczyła piękne złudzenie, że Kaliniec odzyskał wolność. Wymarzone polskie wojsko nie zjawiło się znikąd. Myślała tedy o dzieciach, szukając ich duchem po świecie, a od czasu do czasu przypatrywała się żołnierzom pruskiej piechoty, przechodzącym raz po raz koło jej okien i ciągnącym za sobą czeredę gapiów ulicznych. Wieczorem zaraz po wyjściu Julki położyła się, ale nie mogła zasnąć i leżała nie gasząc świecy. Było już koło jedenastej, kiedy nagle usłyszała, że się coś jakby sypie. Tynk ze ścian czy niby kamyczki z dachu. W pierwszej chwili nie mogła rozpoznać na pewno, którym ze zmysłów odbiera sensację, że się coś dzieje. Poprawiła sobie nawet kołdrę, gdyż myślała, że to kołdra zesuwa się z niej z tak osobliwym hałasem. Wkrótce jednak wrażenia znalazły się na właściwych miejscach, pani Barbara słyszała już wyraźnie odgłos taki, jakby ktoś sypał groch na grubą, sztywną blachę. Śpieszne, twarde stukanie przerywało się i znów się zaczynało. - Co to jest? - zdziwiła się usiadłszy na łóżku. - Czy to strzelają? To chyba strzelają. Powietrze dygotało od niezliczonych suchych uderzeń, to bliżej, to znów dalej. Aż wreszcie złowrogie kołatanie rozległo się jakby tuż za oknem i pani Barbara odruchowo zgasiła świecę. Nie miała już wątpliwości, że to strzelają. - Widać nieprawda, że Moskale wycofali się aż za Wisłę - myślała. - Musieli się ukryć gdzieś blisko. Bitwa. Za oknami ciężkie kroki przebiegły pędem z towarzyszeniem jakby trajkotu dziecinnego wózeczka. Nastała chwila ciszy, po czym febryczne gdakanie strzałów, lecących niby grad, zaczęło brzmieć w coraz to innej stronie, jak ujadanie psa, który obiega dom. Bezładna strzelanina trwała do jakiejś drugiej nad ranem, a gdy ucichło na dobre, pani Barbara zaznała spokoju tak błogiego jak zdrowie po ciężkiej chorobie. Rankiem Julka przyszła, nawet można powiedzieć, przybiegła zatrwożona, jak tam pani przeżyła tę noc. Pani Barbara zaczęła ją wypytywać, co to wszystko znaczyło? Co ludzie mówią? Czy Moskale napadli w nocy na Niemców? Julka twierdziła uparcie, że Niemcy strzelali "do narodu". - I niemało ludzi - rozpłakała się raptem - natłukli. - Bo to, proszę pani - opowiadała - każdy wyszedł, żeby w takie czasy pochodzić, jeszcze ciepluchno było jak w dzień. Tam koło nas naród jest niebojący, wszystko spacerowało po ulicach i jak się te strzały zaczeny, to dużo ludzi padło. Jedną kobietę zabili prawie przed naszą sienią. - A może to kozacy byli gdzieś w mieście skryci? W parku na przykład? Bo od parku najwięcej strzałów słyszałam - dociekała pani Barbara. - Może i kozaki gdzie były - godziła się Julka - ale nikt ich nigdzie nie widział. Najwięcej to mówią przeważnie, że Niemcy strzelali do ludzi, tak, na postrach. I mówią, że pewno sami siebie po ciemku się nastraszyli i do siebie zaczeni strzelać, bo ich też dość zabitych leżało kole rogatki, a ranionych sołdatów pruskich mówią, że pełny szpital. Ale do śniadania to już nic nie przyniosłam. Sklepów nikt nie otworzył, ludzie jakby wymarli. Pani Barbara wyjrzała przez okno. Plac był rzeczywiście pusty. Zachmurzyło się i deszcz zaczynał padać. Latarnie uliczne paliły się, widocznie zapomniano, czy też bano się wyjść je pogasić. Dopiero koło dziesiątej brzegiem chodnika popod murami zaczęły przemykać osłonięte parasolami postacie. - Jakoś ludzie się pokazują - zauważyła Julka. - Polecę, może co gdzie dostanę. - Nie chodź. Będę o ciebie niespokojna. - Toć wojska na mieście nigdzie-żem nie widziała. Tam u nas w domu powiadają, że zaraz po tych strzałach Niemcy zabrali się precz nazad, podobno okop robią kole Oczkowa. A choćby byli, toć za dnia widzą, że ruskich ni ma i że im nikt nie stoi na zdradzie. A ja tu aby spojrzę, czy sklepik nie otwarty. I Julka, zarzuciwszy chustkę, wybiegła. - Papierosy! - krzyknęła za nią pani Barbara. - Nie zapomnij o papierosach. - Okopują się pod Oczkowem - trwożyła się - co to znaczy? Byliżby Moskale w istocie gdzieś niedaleko? Julka tymczasem przyniosła papierosów, świec, zapałek, makaronu włoskiego, ryżu, kaszy, parę kostek bulionu i bochenek chleba. - No - tryumfowała - teraz niech sobie strzelają. Kupiłam na jakie trzy dni. Wzięłam samych takich rzeczy, co się nie psują. Sobie do domu tyż chleba żem kupiła. Bo kartofle to mamy, Polek wczoraj sam przydźwigał cały worek. Ażem się zdziwiła, bo on o takie rzeczy nic nie dba. Wiatrem by żył. Ale chleba to już może nie być więcej. Nie pieką. Skoczę jeszcze po naftę. Pani Barbara obojętnie patrzyła na zapasy, a gdy Julka wróciła z naftą, rzekła idąc za biegiem swoich myśli: - Jeżeli państwo Bartołdowie jadą tu do mnie, to trafią z deszczu pod rynnę. A mnie się od razu zdawało, że w taki czas najlepiej się nie ruszać, bo to jak w burzę. Uciekasz przed piorunem, a on cię akurat złapie tam, gdzie lecisz się schronić. - Proszę pani! - zapewniła Julka. - Państwo Bartołdowie się nie ruszą. U nas przez sień mieszka jeden, co był na japońskiej wojnie. Ja go pytałam, czy państwo Bartołdowie mogą przyjechać, a on powiada, że jak tam koło nich stoją ruscy, to ich nie puszczą. We wojnę to wojsko nie puszcza od siebie na tę stronę, gdzie nieprzyjaciel. Jest taka linia bojowa, taki front i bez ten front nikogo nie puszczają. W tejże chwili nadeszli Anzelm i pani Michalina. Posypały się chaotyczne i sensacyjne wiadomości. Niemcy rzeczywiście wyszli z miasta, ale nim wyszli, wszędzie na murach porozlepiali odezwę, że tej nocy ludność Kalińca strzelała do żołnierzy cesarsko-niemieckiej armii, za co na miasto nałożona zostaje kontrybucja, a w razie powtórzenia się tego rodzaju "wrogich wystąpień" miasto zostanie zbombardowane. Niemcy wzięli zakładników, co najznaczniejszych obywateli miasta, między nimi Ceglarskiego. Jest pogłoska, że kogoś z tych zakładników zabili, lecz nie wiadomo kogo. Są zupełnie rozbestwieni. Burmistrza i zarząd miasta trzymali całą noc leżących na ziemi, kopali ich i w ich oczach rozstrzeliwali przygodnych i Bogu ducha winnych ludzi, złapanych na ulicy. Wprost niepodobna zrozumieć, co się stało i co z tego wyniknie. - Ceglarskiego zabrali! - pani Barbara nie widywała Ceglarskiego tymi dniami, ale doznała wrażenia, jakby źródło jakiejś opiekuńczej nad wszystkim siły zostało zasypane. - Ludność? Gdzie, kto by do nich strzelał z okien - denerwowała się. - Poszaleli czy co? - Mamo, ciociu - przerwał dobitnie Anzelm - nie traćmy czasu. Jak ciocia stoi z flotą? - zagabnął rzeczowo. - Dobrze stoję - odparła pani Barbara zaskoczona. - Czy ciocia ma przy sobie cały procent półroczny od swojej sumy? - Tak... To jest... nie. Że co? - zmieszała się do reszty. - Mam pieniądze na dwa miesiące. Reszta w banku. - W banku. To na razie tak jak nigdzie. - Ja nie lubię trzymać pieniędzy w banku - tłumaczyła się pani Barbara. - Ale tak się wszyscy ze mnie śmiejecie, że postanowiłam zrobić jak wszyscy i nie nosić takiej sumy w torebce. - Tym razem wyjątkowo torebka byłaby najpewniejsza, ale trudno. W każdym razie na najbliższe chwile jesteśmy zabezpieczeni. - Anzelm chce - wtrąciła pani Michalina - żebyśmy zaraz wyjeżdżali. - Tak jest - potwierdził Ostrzeński. - Są dane, że Kaliniec może się znaleźć pod ostrzałem. Wczoraj Ceglarski mówił mi, że Niemcy okopują się i ustawiają armaty na granicy, tuż pod Oczkowem. Możebne więc, że wyjście Rosjan z miasta było tylko manewrem strategicznym. A szerzenie wieści o tej linii bojowej nad Wisłą wygląda mi na maskowanie planów operacyjnych. A jeśli nawet nie, to sama ciocia słyszała, co się działo dzisiejszej nocy. Okazuje się, że Kaliniec nie jest bezpieczny jako miejsce pobytu w czasie wojny. A ja mam żonę i dziecko. Niestety sam za późno się w sytuacji zorientowałem. Teraz trzeba brać przepustkę od Niemców na wyjazd. Ale mam kogoś, kto mi się o to wystara. - Będziesz się o to starał, chodził, aż cię Niemcy gdzie capną - nastraszyła się wujenka Michalina. Ona nie miała chęci wyjeżdżać. Uważała, że najgorsze już się stało tej nocy. Czuła się dotychczas upokorzona, że nie znajdowała w nowych warunkach pola do działalności, i była szczęśliwa, że otwiera się możność owej opieki nad bezrobotnymi. Przecież ta idiotyczna strzelanina nie wiadomo do kogo nie może się powtórzyć. A co pocznie uboga ludność miasta, kiedy cała inteligencja wyjedzie. - Tu - wołała - jest nasze miejsce. Nasza misja. Anzelm osadził ją przypomnieniem, że idzie też i o emeryturę ojca. Wprawdzie okupanci powinni regulować takie rzeczy, ale zawsze większą pewność co do tego będzie się miało w Rosji. W Rosji? Tak. Anzelm rozesnuł swoje plany, wyjął nawet z kieszeni mapkę i wyznaczył na niej marszrutę zamierzonej podróży. Doszedł ostatecznie do przekonania, że zbyt wielkim ryzykiem jest liczyć na pokój gdziekolwiek w Polsce. Trzeba go szukać tam, gdzie wojna według wszelkiego prawdopodobieństwa w żadnej postaci nie dotrze. Więc w Petersburgu lub w Moskwie. - Tu - objaśniał - żadne życie nie będzie możliwe. Ceglarski miał już do czynienia z Niemcami wczoraj w Oczkowie. Zabierają inwentarz i zboże nie płacąc albo płacą nieczytelnymi świstkami bez pieczęci. Widzę stąd, że o żadnej normalnej wymianie, o żadnych transakcjach nie będzie mowy. Pozostaje zjadanie gotówki, a potem? Chciałem pracować w kraju - dodał z godnością, obrażony, że historia wystawiła jego patriotyzm na tak niedelikatną próbę. - Chciałem. Ale ja mam żonę i dziecko. Muszę myśleć o tym, co im dać jeść. Tak, Anzelm miał obowiązki. Musiał szukać bezpieczniejszej leży dla siebie i rodziny, pewniejszej kniei do gromadzenia zdobyczy. Ale pani Barbara usłyszała tylko pierwsze zdanie jego przemowy. - Żadne życie? - wykrzyknęła w zrozpaczonym natchnieniu. - Tu będzie Polska. Wolałabym tutaj kamienie tłuc na szosie - niż szukać... - I nagle tajone skrzętnie a wiedziane w sekrecie od Agnieszki nazwisko wodza wymknęło jej się z ust: - Piłsudski w Krakowie tworzy już wojsko polskie. - Ciocia widzi - odparł szorstko Anzelm - jaka tu będzie Polska z Niemcami. Władze miejskie kopane butem pruskim... ludność dziesiątkowana. Przyszłość Polski jest w zwycięstwie trójporozumienia... I tylko w Petersburgu można będzie dla tej Polski pracować. Słyszałem, że Rosja przygotowuje wielki akt wolnościowy dla Polski. Zresztą - zniecierpliwił się - nie ma czasu na polityczne dyskusje... Przyszliśmy, żeby ciocia była gotowa, bo zabierzemy chyba ciocię ze sobą. - Do Rosji? - przeraziła się pani Barbara. - Nigdy w życiu. - No, dokąd ciocia zechce. Ciocia ma przecież córkę pod Warszawą. A nam też droga na Warszawę. Sądzę, że w Kutnie dostaniemy się już na kolej. Ale kilkadziesiąt mil wypadnie jechać furmanką. Dlatego chciałem wiedzieć, jakimi ciocia rozporządza pieniędzmi. Bo ja mam jednak na opiece rodziców, żonę, dziecko. Pani Barbara podniosła hardo głowę. - Nigdy nie liczyłam na twoją opiekę. - Co za dzieciństwo - denerwował się Anzelm. - Po prostu muszę wiedzieć, czym będziemy wszyscy razem na drogę rozporządzali. - Ja nigdzie nie mam zamiaru wyjeżdżać - odparła, siląc się na spokój, pani Barbara. - Nawet jeżeli będzie bitwa. Nie wiadomo - dodała - czy my siebie doliczymy się po tej wojnie, a już ile kto ma pieniędzy, o to mniejsza. - Basiu, Anzelm tak tylko... - łagodziła wujenka Michalina. - My jeszcze sami nie wiemy, czy wyjedziemy, bo przecież nawet furmanki nie można dostać. Ale ja ciebie błagam, przenieś się chociaż do nas. Na Karolińską. W tej chwili, zaraz! Przecież nic nie wiadomo, co może być za godzinę. Nie możesz zostać taka sama! - Nie zostanę sama - upierała się pani Barbara. - Ja czekam na dzieci. I nie przeniosę się. Cóż by było z mieszkaniem? I jakby Agnieszka przyjechała... - Basiu, żadna Agnieszka nie przyjedzie. Raptem ktoś zaczął kłusem biec po trotuarze koło domu. Potem ktoś drugi, trzeci... Anzelm zerwał się i skoczył ku oknu. - Znów jakiś alarm - zawołał. - Mamo, dosyć tego, idziemy! No więc, ciociu, w razie wyjazdu, o ile się tylko da, wstąpimy po ciocię. Do widzenia. Mamo, mamo, nie marudzić, idziemy. Wiedziałem - dodał nie hamując się - że ciotka będzie robić kawały. Idziemy! Niech ciocia będzie gotowa. Zostawszy sama pani Barbara stwierdziła z przyjemnością, że "alarm" był fałszywy. Na placu panował już normalny ruch przechodniów, latarnie zostały pogaszone. Zjadłszy naprędce zwarzony obiad, pani Barbara wyprawiła Julkę, żeby zajrzała do męża, a w oczekiwaniu jej powrotu sama zmyła statki, sprzątnęła kuchnię i wzięła się do czytania. O czwartej, mimo że "wrogie wystąpienia" nie mogły mieć miejsca choćby dlatego, że Niemców nie było w mieście, dał się nagle słyszeć sprężysty, dźwięczny huk armatniego wystrzału. Gdy zabrzmiał drugi, pani Barbara wyjrzała oknem, lecz cofnęła się usłyszawszy niepojęty, wyjący gwizd w powietrzu. Po mgnieniu rozległ się odgłos, jakby się coś z niesłychanym napięciem roztrzaskało, sypiąc niby gradem kamyków. Przez wszystkie schody kamienicy zaczęli pędzić ludzie. Ktoś uderzył pięścią we drzwi pani Barbary. Była to sąsiadka z przeciwka, która na zapytanie: - Kto tam? - jęła krzyczeć: - Prędzej! Niech pani schodzi do piwnicy! Uderzyło w nasz dom! - Do piwnic - wołano ze wszystkich stron. - Do piwnic! - Niemcy bombardują miasto! - A gdzie dzieci? Dzieci zabrać z podwórza! Dzieci! - To szrapnel - objaśniał ktoś gorączkowo. - Szrapnel zawsze tak. Pęka i rozlatuje się na kulki. Wiem, bo służyłem w artylerii. Pani Barbara schodziła pomału do piwnicy, a w uszach jej dźwięczało: - Dzieci, gdzie dzieci! Taki był pierwszy dzień po owej nocnej strzelaninie, a następne były coraz to gorsze. Julka nie przyszła więcej, pani Barbara nie była pewna, czy jej, biednej, też przypadkiem gdzie nie zabili. Za to wszystkie mieszkania domu łączyły się ze sobą po bratersku, lokatorowie wchodzili jedni do drugich, udzielali sobie rad i ostrzeżeń, dzielili się resztkami zapasów. Niemcy to wychodzili z miasta, to wkraczali z powrotem, a ile razy wrócili - kończyło się to zawsze wariacką strzelaniną, po której wojsko znów się wycofywało, by zacząć bombardowanie. W chwilach ciszy ludzie wylegali przed bramę jak roje pszczół, śmielsi szli w miasto oglądać szkody wyrządzone przez pociski. Tu trafiło w mieszkanie i zabiło w nim dwoje ludzi, tam leżały na ulicy nie pogrzebane trupy, ktoś widział nawet dziecko z głową rozbitą na miazgę. W pewien zmierzch, gdy spokój trwał nieco dłużej, zapalono latarnie i paliły się teraz już trzecią dobę. Pani Barbara schodziła z wszystkimi w miarę potrzeby do piwnicy, a gdy się uspokajało, przynosiła sobie z drwalnika w podwórzu węgiel i drzewo i gotowała ostatki makaronu lub kaszy. Papierosy były już dawno wypalone, czytać, a nawet myśleć było niepodobieństwem, wyglądała tedy przed bramę, a czasami chodziła po placu i powtarzała jak urzeczona: - Co za upokorzenie - co za sponiewieranie... W przerwach między jednym a drugim bombardowaniem na mieście ukazywały się wozy, karety, bryczki, dorożki. Ludzie chwytali je, ładowali toboły i co koń wyskoczy uciekali spod zagłady. Pani Barbara była pewna, że jedną z takich furmanek wyjechali już i Ostrzeńscy. Czuła się zupełnie sama na świecie i prawie nie wiedziała, czy jeszcze żyje. Żyła jednak, o tyle, że odczuła wielką przyjemność, gdy wreszcie nadeszło popołudnie, w które ani jeden strzał nie zakłócił wypogodzonej ciszy. - Może i noc minie spokojnie - cieszyła się, a myśl, że kto wie, czy nie wyśpi się dzisiaj w łóżku, bez alarmów i schodzeń do piwnicy - wydała jej się niebiańskim szczęściem. Słodką chwilę odetchnienia przerwało gwałtowne pukanie w okno. Zdumiona zobaczyła Ostrzeńskich. Zajechali pod sam dom zwyczajnym drabiniastym wozem, na którym śród kufrów, derek i słomy siedziała śliczna Zofia Ostrzeńska z dzieckiem na ręku. Obok niej mieścił się wuj Daniel, z tyłu, trzymając się rękoma za kłonice, przysiadły niańka i Antoniowa. Anzelm i wujenka Michalina stali pod oknem, a gdy je pani Barbara otwarła, zaczęli jedno przez drugie wołać: - Wyjeżdżamy! Prędzej, niech się ciocia z nami zabiera! Proszę brać, co pod ręką. Nie ma ani jednej minuty do stracenia. Prędzej! Basiu; miej litość nad sobą i nad nami! Prędzej! W naszym domu pociski zerwały kawał dachu. Śpiesz się, na Boga żywego! Pani Barbara rozejrzała się nieprzytomna, zaczęła chwytać te i owe przedmioty, ale nic w niej nie było gotowe do drogi. - Basiu! Nie możemy tak stać! Niemcy są już na Raciborskim Przedmieściu. Będą palić miasto! Palić miasto! Pani Barbara miotała się przez chwilę bezsilnie po pokoju, coraz bardziej obezwładniona przez okrzyki zza okna, wreszcie podbiegła wołając: - Jedźcie sami! Jedźcie z Bogiem! Ja się zostanę! Ja się nie boję. W tejże chwili oniemiała ujrzawszy dziwną scenę. Ktoś krzyknął: - Panie Ostrzeński! Panie dyrektorze! I do wozu podjechał kłusem faetonik na jedną osobę. Hoży mężczyzna w płóciennym kitlu, wstrzymując rwącego się do biegu ogierka, wołał: - Panie Ostrzeński! Pan też wyjeżdża? Z kimże ja będę gadał! Ja mógłbym dostarczyć kartofle do Kalińca! Ile pan chce. Sto, dwieście korcy! Przecież tu brak wszystkiego! Dadzą po sześć, po osiem rubli za korzec! Anzelm obejrzał się i stropił. - Teraz pan chce kartofle sprzedawać? Cóż... Ja nie mogę... trudno. Ja mam żonę i dziecko. Pani Barbara zagapiła się tak, że aż otwarła usta. Wydało jej się, że poznaje człowieka w płóciennym kitlu. Ależ tak, to ten sam, co był kiedyś z Holszańskimi w teatrze. Kozarewicz - brat Emilczynego Stasinka. Ten sam rumiany, hoży brunet, wąs tylko mu się puścił bujniejszy, a lica ogorzały. - Cóż za odwaga lecieć niemal pod kule ze sprzedażą kartofli! - Ale zarazem ta odwaga nie wydała jej się godną podziwu ni pochwały. Anzelm wahał się, jakby już-już gotów był zostać, gdy z wozu dał się słyszeć rozpaczliwy krzyk jego żony. - Zeluś! Zostaw to, siadaj! Toż to szaleństwo myśleć teraz o interesach! Wujenka Michalina nie zwróciła uwagi na przyjezdnego; wciąż błagała panią Barbarę: - Zastanów się, co robisz. Zginiesz tu. - No to zginę. To zginę - powtarzała pani Barbara z uporem. - Ja tu czekam na dzieci. - Bardzo żałuję - mówił Anzelm do Kozarewicza - chwila rzeczywiście nieodpowiednia. Sprzedaż może być świetna, ale cóż robić... Kozarewicz, nie tracąc czasu, pogalopował w stronę rynku. - Michasiu, Michasiu - odezwał się z wozu wuj Daniel. - Gdzie ty się znowu podziewasz? Dlaczego ja cię nie widzę? - Mamo - nastawał energicznie Anzelm - teraz musimy już jechać. Jeżeli ciotka się uparła, to nie ma rady. Woźnica też się niecierpliwił. - Jak jechać - wołał - to jechać, a nie czekać, aż się głowę utraci. Wujenka Michalina zalewała się łzami. - Basiu, będziemy nocować w Czarnówce - wołała gramoląc się na wóz. - W Czarnówce! Bierz pierwszą furmankę i przyjeżdżaj za nami! Czarnówka! Pamiętaj! Już ruszali, kiedy młodziutka Zofia Ostrzeńska wstrzymała raptem konie. - Zeluś - krzyknęła. - Zostawże cioci Niechcicowej pieniędzy! Prędko. O, ta młoda, naiwnie zakochana kobiecina okazała też pewien rodzaj odwagi, choć blada była ze strachu. Anzelm spojrzał na żonę, marszcząc brew, lecz zszedł z wozu, podbiegł do okna i pogmerawszy w pugilaresie, rzucił na okno tęczowy banknot. - Pieniądze? Na co mnie? Sto rubli? Ja tego nawet zmienić nie będę mogła! Ja mam dość swoich! Czekajcież! - rzuciła się pani Barbara, lecz wóz Ostrzeńskich odjechał już, z piekielnym hałasem tocząc się ku mostowi. A ledwo znikł - od strony Oczkowa padł na miasto pierwszy tego dnia szrapnel. 16 W niespełna godzinę potem wszyscy znowu musieli zejść do piwnicy. Tym razem kanonada trwała całą noc i zaciekłością przeszła wszystko, co Kaliniec przeżył dotychczas. Świadomi rzeczy, którzy służyli byli w wojsku, twierdzili, że Niemcy strzelają już i granatami. I tok strzelania był inny. Po trzech prędko po sobie oddanych wystrzałach szrapnelowych, które ludzie już znali, następowało mgnienie ciszy, a potem rozlegał się inny, gromowy, niejako żałobny huk, budzący złowrogie echo. - O, to granat - mówili świadomi rzeczy. Rankiem pani Barbara, zziębnięta po nocy spędzonej w lochu, wróciła do siebie, rozpaliła ogień i nastawiła wodę na herbatę. Do jedzenia miała jeszcze trochę ryżu, ale nie chciało jej się jeść. Po chwili usłyszała w sieni domu dwa żeńskie głosy. - Pali się - mówił jeden. - Pali się aż w trzech miejscach. - Czy to się od strzałów zapaliło? - pytał drugi. - Może od strzałów... ale mówią, że wojsko podpala. Niebawem jedna z rozmawiających osób zapukała do pani Barbary. Była to żona stróża. - Proszę pani - spytała. - Czy pani by czego nie kupić? Bo mój chce iść na miasto, może czego dostanie? - Nie boicie się to go puścić! A jak znów zaczną strzelać? - Toć ludzie chodzą i pod strzałem. I chyba po tej nocy Niemcy będą mieli już dosyć. Wszyscy lokatorzy dają mojemu na sprawunki. Podobnież na nieznanowskiej szosie można wszystkiego dostać. Tu jeden przychodził z rynku i powiada, że i na targ poprzyjeżdżali ze wsi. Widać się przesiliło. Dano tedy Wincentemu pieniądze, sporą sumę, zebraną z całej kamienicy. W pół godziny po jego wyjściu puknęło tu i tam i wnet rozległy się salwy ręcznej broni. Trwało to niecały kwadrans, lecz ofiar było tego dnia więcej niż przez wszystkie poprzednie, bo pchana głodem ludność z nastaniem rannej ciszy zawierzyła, że to już koniec złego, i wyległa gromadnie z domów szukać żywności bodaj w porozbijanych sklepach. Stróż Wincenty nie wrócił do południa, a koło drugiej przyszła wiadomość, że leży zabity na Dziadowym Przedmieściu. Pani Barbara położyła się na łóżku i zaczęła drzemać. Czuła się winna śmierci Wincentego, ponieważ dała mu także na sprawunki. Ciężko jej było myśleć o tym. Wolała spać. Chwilami trzeźwiała, budzona chęcią zapalenia papierosa, lecz papierosów od świętej pamięci nie było. Już nad wieczorem ktoś zadzwonił. Pani Barbara skoczyła na równe nogi. Nie mógł to być nikt z lokatorów, bo między nimi weszło już w zwyczaj pukać. Otworzyła rękoma zemdlałymi z przejęcia i zobaczyła Julkę, a za nią jej męża, Węborka. Wtoczyli się z tobołem rzeczy, byli zasmoleni i ledwo żywi. Pani Barbara krzyknęła i płacząc rzuciły się sobie z Julką w objęcia. - To pani żyje - szlochała Julka - o, jak my się o panią bali. A naszego domu już nie ma! I przyszedłszy nieco do siebie, zaczęli opowiadać. Do miasta weszły nowe "szkadrony" wojska, które już nie strzelają, tylko palą. Każdy sołdat ma w ręku żagiew i słomę albo naczynie z czymś śmierdzącym, z naftą albo ze smołą. - Jedni - opowiadała Julka - wpadają do mieszkań i nic, tylko krzyczą: raus, raus!, a te z żagwiami zaraz do sieni i podpalają. Na naszej ulicy koło cmentarza już wszystkie domy stoją w ogniu. Jeden Żyd nie dał podpalać, to go zara na miejscu sołdat bagnetem przebił. A i przedtem, co się działo, niech Pan Bóg broni. Tego ranka, kiedy Julka po raz pierwszy nie przyszła, Niemcy o świcie pobrali prosto z łóżka wszystkich mężczyzn z całego Raciborskiego Przedmieścia. Niektórzy ani się ubrać nie zdążyli i szli w gaciach. Ludzie myśleli, że ich biorą do okopów, aż tu się rozeszło, że ich mają co dziesiątego rozstrzelać. I pod tym strachem trzymali ich na polu cały dzień. Co za jęk się zrobił, co za płacz, baby wszystkie poszły za tymi chłopami, aż je kolbami odganiali. Dopiero na wieczór Niemcy puścili tych pobranych, powiedzieli, że im cesarz, niby Wiluś, darował. Ale z innych ulic jak pobrali, to dziesięciu stracili. - A kto im, onym cesarzom i oficerom, takie winy daruje! - pomstowała Julka. - To już chyba Antychryst jest na świecie, bo ci, co byli na japońskiej wojnie, to powiadają, że jak świat światem takiej wojny nie było. Pani Barbara też im opowiadała swoje, a gdy skończyła, oni, jakby w obawie, że, co mówili, zostało zapomniane, powtarzali znów od początku, jak się wszystko odbyło z wyprowadzeniem mężczyzn, żagwiami, podpalaniem, przebitym Żydem. - No, co mają we wojne robić, jak nie strzelać i palić? - rzekł na koniec z humorem Węborek. - Wojna! Stał jak zazwyczaj, z głową cokolwiek sztywno schyloną, jakby bał się o coś nad sobą uderzyć, i patrzył z trudnością ku górze zaczerwienionymi oczyma, które światło zdawało się razić. To trzymanie głowy i to chore spojrzenie przypominało pani Barbarze kundla z serbinowskich czworaków, który się wabił Azorek i biegał zawsze ukradkiem za dworskimi psami. Pani Barbara nie lubiła tego Azorka, gdyż miał zwyczaj wbiegać na klomby i zrosiwszy je, kopał tylnymi nogami co najpiękniejsze kwiaty. Lecz teraz było jej przyjemnie spoglądać na kogoś przypominającego istotę z tamtych czasów. Julka zakrzątnęła się po kuchni i zaczęła z pomocą męża rozpalać ogień na kolację, bo przynieśli ze sobą trochę kartofli. Raptem uderzyła się w czoło: - Ale! Prawda! Pan Ceglarski kazał się pani kłaniać. - Pan Ceglarski? Żyje? Zdrów? O, chwała Bogu! Bo słyszałam, że go Niemcy wzięli na zakładnika! - To go widać puścili, bo go wczoraj spotkałam. Jak po południu przestali strzelać, tom poleciała na nieznanowską szosę, bo mówili, że tam wszystkiego można dostać. I patrzę, a tu pan Ceglarski wyszedł ze swojej fabryki. A tam w tej fabryce wszystko porwane, poniszczone, Niemcy już i motory z niej wywieźli. I pan Ceglarski tak stoi, głową kiwa, taki smutny. Ale mnie poznał i powiada: - Niech Julka pani się kłania i powie, że do niej wstąpię. U mnie - powiada - w Oczkowie dom pełen wojska, ale jakiś kąt zawsze się znajdzie. Zabiorę panią Niechcicową na wieś. - Przyjdzie? O, kochany, kochany pan Ceglarski! - wykrzyknęła pani Barbara uszczęśliwiona. Julka zastanowiła się chwilę i rzekła zmieniwszy ton: - Oj, nie wiem ja, czy on przyjdzie. Bo tam przed fabryką trup leżał, to pan Ceglarski schylił się i zaczął tego trupa podnosić. Może to był raniony, nie wiem, bo sołdaty z takimi bagnetami narychtowanymi wyskoczyli zza rogu i obstąpili pana Ceglarskiego. Ja do nich, a oni z bagnetami na mnie i: - Weg! Weg! - Co miałam robić... uciekłam. I tera cięgiem sobie myślę, co z tym panem Ceglarskim zrobili. Pani Barbara załamała ręce i nic już nie odrzekła. Zapłakała tylko po cichu. Węborkowie, nie mając się gdzie podziać, przebyli tę noc z panią Barbarą. Przed pójściem spać długo stali w oknie i patrzyli na łunę, od której zaczerwieniło się całe niebo. Bladoróżowe chmury płynęły niby w brudnej posoce. Była chwila, że już chcieli zbierać się i ruszać we troje z miasta, choćby po nocy i piechotą, ale Węborek wyszedł na zwiady, a wróciwszy oświadczył, że jeśli wiatr się nie zerwie, to pożar się z Raciborskiego Przedmieścia przez rzekę nie przerzuci. Niemcy dziś więcej palić nie będą, bo już parę godzin temu żołnierstwo rzucało żagwie gdzie popadnie i zabierało się z miasta. Więc trzeba poczekać do jutra. W ciągu nocy pani Barbara budziła się kilka razy i słyszała, jak Węborkowie, nocujący w drugim pokoju, naradzają się, jak wstają, podchodzą do okna i uchylają okiennicy. - No co? - pytała niekiedy. - Nic, nic - odpowiadali. - My uważamy. Rano Julka rzekła do męża: - Ja wyńdę, ale za mną, Polek, nie chodź. Dowiem się co i jak, i zara będę z powrotem. Węborek, we wszystkim prócz picia wódki posłuszny żonie, został potulnie z panią Barbarą. Po kwadransie Julka nadbiegła zgorączkowana. - Wojsko przeszło już na tę stronę miasta!! Już jest w rynku. Ratusz się pali. A tera podpalają domy na rynku i ku naszemu placowi. Już i ta kamienica, gdzieśmy zapisali pieniądze po nieboszczyku panu, stoi w ogniu. Sprowadziłam dorożkę. Dali, pakuj panine rzeczy, ja postoję przy dorożkarzu, bo mi jeszcze odjedzie. Niech pani otworzy okno i bez okno podawać. Migiem, Polek! Julka stanęła przy pysku konia, przemocą niemał zatrzymując dorożkarza, który nie chciał czekać i krzyczał: - Dali, śpieszta się! Kto ma siadać, niech siada! Julka wpadała w rozpacz, gdyż uważała to za prawdziwy cud, że udało jej się chwycić dorożkę. Nie puszczając uzdy strachającego się konia, krzyczała w stronę okna: - Prędzej! Dawajcie rzeczy! Pali się już na placu!!! Pani Barbara chodziła przyśpieszonym krokiem, ale spokojnie po mieszkaniu, rozglądając się, co by zabrać. Węborek zawiązywał tobół z pościelą, wciskając między poduszki, co popadło, to książkę ze stołu, to trzewiki spod łóżka. Pani Barbara ładowała suknie i bieliznę w walizkę. Wtem Julka tak nagląco krzyknęła: - Prędzej, bo już sołdaty idą! - że tobół i walizka wyskoczyły jak żywe przez okno, a pani Barbara z Węborkiem, pozamykawszy okiennice i przekręciwszy klucz w zamku, wybiegli przed dom. Tobół Węborków, zniesiony już przez Julkę, leżał na koźle w nogach dorożkarza, a teraz i Węborek oparł na nim swe nogi. Rzeczy pani Barbary zostały złożone w dorożce, Julka, siadłszy obok pani, przytrzymywała je nogą i ramieniem. Pani Barbara nałożyła binokle i wskazała kierunek, mówiąc donośnym głosem: - Do Czarnówki nieznanowską szosą. A koło cegielni proszę stanąć. Koło cegielni mieli wysiąść Węborkowie, by stamtąd iść pieszo do Julczynej ciotki, będącej w służbie na pobliskim folwarku i dokąd Julka wyprawiła już przed paru dniami swego starego, owdowiałego ojca. Kiedy ruszali z miejsca, pani Barbara usłyszała chrobot jakby ogromnych zwojów płótna miotanych wichrem. Obejrzała się i zobaczyła nad domami, stojącymi u wylotu wiodącej na rynek uliczki, wielkie ruchliwe płomienie w obłokach dymu i sadzy. I z domu, sąsiadującego z jej mieszkaniem, zaczęły niewidocznymi szparami wybiegać żółte kędziory ognia, wijąc się i wspinając na dach. Parę szarozielonych postaci w spiczastych hełmach ukazało się w wylocie uliczki. Pani Barbara zamknęła oczy i przeżegnała się w myśli. Wyjechali niebawem na Dziadowe Przedmieście. W oknach domu, gdzie była niegdyś szkoła pani Wenordenowej, odbijały się rude blaski pożaru. - Co też i z nimi się dzieje? - pomyślała pani Barbara o Wenordenach. - Byli, zdaje się, gdzieś za granicą na wakacjach. Dorożkarz z początku pędził co koń wyskoczy, lecz wkrótce musiał bardzo zwolnić, gdyż ulice przedmieścia były zatłoczone. Wszystko, co zostało jeszcze w Kalińcu, wyroiło się i uchodziło z niszczonych siedzib. Żydzi, których doświadczenie dziejowe nauczyło ufać raczej Niemcom niźli Moskalom, wynosili się teraz co do jednego, poniósłszy bodaj że najdotkliwsze straty. Niektórym z nich pobito nawet małe dzieci, a dzielnica żydowska spłonęła jedna z pierwszych. Jakiś człowiek, idący obok dorożki pani Barbary, opowiadał szczegółowo, jak się paliła. - Tam to nawet i naftą lać nie było potrzeba - mówił - bo jak się te brudy, te wszy tłuste żydowskie zaczęły palić, to aż skwierczało. De-zyn-fekcja! Innym jednak nie było do takich żartów, gdyż oto jakieś dziecko na stosie betów żydowskich zaczęło konać w drodze. Otoczywszy furmankę, ratowano je, czym kto umiał. O parę kroków dalej młody chłopak upadł na jezdnię i dostał ataku wielkiej choroby. Trzeba go było co duch ściągać do bramy, żeby nie został przejechany lub stratowany. Ci, co nie znaleźli koni, szli piechotą. Ojcowie nieśli dzieci, a pot ściekał im po zabrudzonych twarzach. Widać było panów bez kapeluszy i kołnierzyków, panie w szlafrokach. Ten dźwigał kuferek, ów naręcze bielizny, inny niósł klatkę z kanarkiem lub ciągnął psa. Niektórzy pokazywali sobie garście kulek i części pocisków, jakby to był jedyny skarb, który uważali za konieczne wynieść z klęski. Mnóstwo ludzi pędziło za furmankami, błagając o zabranie. Dorożka pani Barbary była już oblepiona ludźmi, dziw, że koń ją uciągnął. Zawiniątka i koszyki piętrzyły się niemal nad głowami siedzących, po dwoje ludzi stało na każdym stopniu. Za cegielnią Węborkowie wygramolili się spod góry cudzych bagaży i z trudem dotarli do ręki pani Barbary. - Niech pani się nie martwi - wołała Julka. - Jakby które z dzieci przyjechało, to już w mieście nas szukać nie będzie, a ja tu wszędzie rozpowiem, że pani wyjechała i jedzie do Zabłocia. W Serbinowie, w Pamiętowie, wszędzie dam znać. - Dziękuję ci, moja najdroższa, kochana. O wszystkim pomyślałaś. Bóg ci zapłać za serce. Idźcie z Bogiem, zostańcie z Bogiem. Pani Barbara ze łzami w oczach usiłowała im wcisnąć w garść trochę pieniędzy, które wzbraniali się przyjąć. - Nie, nie, pani jedzie w drogę, a my tu będziemy u swoich. - Bierzcie! - krzyknęła pani Barbara z rozpaczą. - Tak jak byście od matki brali! Bo rzucę w piasek! Na miejsce Węborków natychmiast trzy osoby wparły się do dorożki. Koło pani Barbary zajęła miejsce niezmiernie gruba jejmość, która, ledwo siadłszy, spytała z gniewem: - Pani może myśli, że do nich naprawdę kto strzelał z okna? Dyrdymałki, nic więcej! - Kto wie, czy nie było jakich prowokatorów. Moskale podobno zostawili tajną policję - odparła pani Barbara, nie mogąc uwierzyć w samorzutność tak bezprzykładnej zbrodni. - A ja mówię - oświadczyła energiczna jejmość - że byli, ale nie prowokatorzy, tylko tchórze, i nie w oknach, a między nimi. Bogiem się świadczę - dodała trącając się pięścią w olbrzymie zwały biustu - że wszystkiemu winien ten Prusak, co mu koń w rynku się potknął. Prusak zleciał przez łeb i z karabina mu wystrzeliło. A moje Niemcy zaraz: - Kozaken! Kozaken! - i jak nie zaczną strzelać. Ja mieszkam w rynku i sama widziałam, jak ten ułan zleciał i jak mu wystrzeliło... A moje Niemcy zaraz... - Toć i dla nich ta wojna pierwszyzna - usiłowała pojąć pani Barbara. - Nic dziwnego, że można samego siebie się zlęknąć, jak się człowiek raptem z Bogu ducha winnego musi zmienić w takiego, co morduje. Pasażer trzymający się stopnia wtrącił z powątpiewaniem: - Ułan kiedy tam spadł... A pierwszego dnia, to ta pani ma rację. Musiała być prowokacja. Moskale podjudzili do katastrofy, bo chcieli mieć nas po swojej stronie, wzburzyć naród przeciw szwabom. - Chcieli, chcieli - rzekła wzgardliwie jejmość i zwróciła się do pani Barbary, jakby ją tylko uważała za odpowiednią rozmówczynię. - Nie lubię słuchać, kiedy kto gada po głupiemu. I o Niemcach powiadają, że nas chcą mieć po swojej stronie. Podobno rozrzucali z areoplanów jakieś odezwy. Chcą oni nas wszyscy, chcą, ale wpędzić do grobu! A my na te chętki - tfu!!! - I jejmość plunęła głośno ponad głową stojącego na stopniu pasażera. Była mocno zirytowana. Za miastem dorożkarz chciał pośpieszyć, ale też się nie udało. Na szosie tłok był jeszcze większy, tak że do Czarnówki dowleczono się dopiero koło południa, chociaż to nie było i czterech wiorst od miasta. Przygodni pasażerowie odpadali przy tej lub owej z podmiejskich siedzib, ale kiedy dorożka stanęła przede dworem, obskoczyli ją nowi, tak że pani Barbara ledwo się docisnęła, by zapłacić. Ściągnąwszy swoje rzeczy przed ganek, rozejrzała się niepewnie, kogo by tu zapytać, czy są jeszcze Ostrzeńscy. Paliło ją, żeby oddać Anzelmowi pieniądze, no i skoro już w końcu ruszyła z miejsca - to razem dalej powędrować. Drogi ich nie wiodą ku jednemu, ale do Warszawy można by społem dojechać. Zjawienie się pani Barbary nie zwróciło niczyjej uwagi, gdyż koło dworu pełno było nietutejszych ludzi, którzy chodzili w tę i w tę stronę albo siedzieli w osłupiałej zadumie na swych rzeczach. - Jeżeli Ostrzeńscy są - myślała pani Barbara - to chyba któreś z nich wyjdzie. I raptem ujrzała, że z sieni dworu wyszedł ni mniej, ni więcej tylko Aleksander pana Woynarowskiego. - Aleksander, dzień dobry - porwała się ku niemu. - A gdzież pan dziedzic? Aleksander ją poznał i pocałował w rękę. - Pan dziedzic stanął u księdza proboszcza, bo tu nie było miejsca. - A to państwo z Siąszyc go nie zabrali? - dziwiła się pani Barbara. - Pani dziedziczka z Siąszyc pojechała z dziećmi do Kołobrzega nad morze i pan dziedzic Ostrzeński po nią wyjechał, jak tylko zaczęli się te gadki o wojnie - informował flegmatycznie Aleksander. - I teraz o nich ani słychu. A mój pan dziedzic chorował i nie moglim wyjechać, aż dopiero jak się zaczęło koło nas palić, to wyjechalim. - Kiedyście przyjechali? Czy Aleksander nie widział przypadkiem państwa Ostrzeńskich? Mieli tu być. - Przyjechaliśmy wczoraj. Ale państwa Ostrzeńskich nie widzielim. Zaraz... Tam idzie służąca z tego dworu... Hej, panienko... Czy są tu gdzie państwo Ostrzeńscy? Ostrzeńscy! Wyjechali? Wczoraj? Wyjechali wczoraj, proszę pani - powtórzył pani Barbarze. - A dokąd? W jaką stronę? - krzyknął jeszcze. - Nie wiadomo, proszę pani, dokąd - oznajmił znowu. - Tylko że nieznanowską szosą... Pani Barbara zmartwiła się, lecz nie nadto. Czymże było zminięcie się z Ostrzeńskimi wobec tego, że nic nie wiedziała o dzieciach, wobec setek rozstań na wieki, których widownią był Kaliniec, wobec rozstrzeliwań, bombardowań, pożaru miasta. A przecież to dopiero początek! Groza wypadków była wprawdzie sprzeczna z tak niedawnym jeszcze pogodnym usposobieniem pani Barbary, ale była zgodna z jej całym poprzednim, pełnym strachu i niepokoju życiem. A teraz jak woda w wodzie wszystkie jej własne cierpienia potonęły w ogólnym cierpieniu. Rozejrzawszy się postanowiła zaraz wyruszyć dalej, lecz nie mogła dostać furmanki. Wszystkie konie chłopskie były już na dziś wynajęte. Wobec tego trzeba było nocować we dworze. Czarnówka należała do starego Niemca, byłego kalinieckiego piekarza, nazwiskiem Miller. Obszerny dwór wynajmowany był prawie w całości letnikom, a teraz jeszcze pełen uchodźców, tak że szpilki nie było gdzie wetknąć. Pani Barbara z trudem znalazła tylko miejsce na sienniku w sali jadalnej, gdzie już miało nocować pokotem z piętnaście osób. Ustawiwszy koło siennika swoje rzeczy wyszła na ganek. Pośród przysiadłych na ławeczkach znękanych kalińczan stał stary Miller i nie wierzył niczemu, co się działo. Był wysoce zgorszony widokiem tłumów ciągnących od Kalińca. Zaprzeczał nawet pomrukowi wystrzałów i łunie, i dymom na horyzoncie. Uważał to wszystko za złośliwe nieporozumienie, za ponury żart, ukartowany po diabelsku w celu skompromitowania jego ojczyzny, jej znajomości prawa, jej przodującej światu cywilizacji. - To niemożebne. Ja nie rozumiem! Das ist ja Unsinn! - wściekał się. - Militar schiesst auf Militar, aber nie auf Zivilpersonen! Tymi słowy powitał panią Barbarę. - Nicht wahr, gnadige Frau? Militar - błagał - schiesst doch auf Militar. Cesarskie niemieckie wojsko nie palić. Nie zabijać ludność. S'ist doch Deutsches Reich, zivilisierter Staat. Armia. Państwo - powtarzał jak nieprzytomny. - Walczyć z nieprzyjacielem. Ale nie z ludność! Pani Barbara chciała mu coś odpowiedzieć, ale był tak rozczerwieniony i ciskał takie błyskawice małymi oczkami, że się zlękła i rzekła tylko do siedzącej obok zgnębionej pani: - Co on mówi? Armia? Państwo? Bardzo dobrze. No, więc pokazały, co umieją. Miller pienił się dalej zrozpaczony: - Ja posłać mojego człowieka do miasta. On mi powiedzieć prawdę. Da werd'ich alles wissen! Nie minęło i pół godziny, kiedy wysłany do miasta człowiek Millera powrócił pieszo, prawie płacząc, że patrol wojskowy zabił mu konia, a jego samego ranił w rękę. Miller wysłuchał tej wieści na oczach wszystkich. Posiniał prawie na twarzy i nic nie mówiąc poszedł w ogród. Od tej chwili nie zjawił się już między ludźmi. Mówiono, że dostał uderzenia do głowy i musiał iść do łóżka. Pani Barbarze zrobiło się go żal. Ciężka to rzecz wstydzić się za swój rząd, swoje wojsko, dobrze jednak, że są tacy, którzy się wstydzą. Zapadła noc, ale długo jeszcze słychać było po domu szepty, rozmowy, płacze. Pani Barbara leżała i gubiła się w przypuszczeniach, co mogą teraz robić Marcin i Agnieszka. Wojna Rosji z Austrią została już wypowiedziana, może więc wkroczyło już gdzieś do Królestwa to polskie wojsko z Krakowa, może Marcin walczy, Agnieszka jest sanitariuszką? Skończyła przecież w Warszawie taki kurs. A może utknęli gdzie w podróży, internowani w Niemczech, jak prawdopodobnie Holszańscy, Ostrzeńscy z Siąszyc... Lub może dążą z Krakowa do Kalińca, by szukać matki śród gruzów. Każde z tych przypuszczeń wydawało się przez chwilę niezwykle prawdopodobne, przeobrażało się w dręczącą albo kojącą pewność, aby nagle okazać się nie wytrzymującą krytyki mrzonką. Bo co do Tomaszka i Emilki pani Barbara była już przekonana, że oni siedzą w Zabłociu i nawet nie przypuszczają, co się tu dzieje. Przed dwoma dniami wpadła jej w ręce przybyła nie wiadomo jakim sposobem z Warszawy gazeta, raczej ochłap gazety wymiętej po drodze przez setki rąk. Ze świstka tego wywnioskowała, że życie koło Warszawy i w stolicy toczy się całkiem normalnie, a o pogromie Kalińca nikt jeszcze nie wie. Emilka pewno wysyła listy i dziwi się, że matka nie odpowiada. Żeby tylko zdążyć, nim dostanie złe wieści. Ona taka przeczulona, wrażliwa i jeszcze w takim stanie! Ileż to czasu potrwa, nim się do nich dojedzie! Chcąc oderwać się od smutnych myśli pani Barbara zaczęła spoglądać w okno. Przez niczym nie zasłonięte szyby widać było gwiaździste niebo. Gwiazdy często spadały lecąc na ukos przez ciemny lazur nocy. Pani Barbara usiłowała stawiać życzenia, ale nie mogąc żadnym z nich trafić w żadną ze spadających gwiazd, postanowiła niejako gwiazdą trafić w życzenie. Jęła tedy w kółko powtarzać: - Niech dzieci będą zdrowe, żywe... Niech wszystko dobrze się skończy... - Z tym zasnęła. Nazajutrz udało jej się wynająć furmankę do Nieznanowa. Włościanin Kopczyk, u którego ją zamówiła, poszedł jeszcze nakarmić konia, a pani Barbara wybrała się tymczasem na plebanię, żeby przywitać i pożegnać pana Woynarowskiego. Przy furtce spotkał ją Aleksander. Biegł prawie z twarzą bardziej posępną niż kiedykolwiek. Byłby nawet nie spostrzegł pani Barbary, gdyby nie zawołała: - Dzień dobry. - Zatrzymał się wtedy gwałtownie i oznajmił: - Pan dziedzic skończył przed godziną. - Jak to skończył? - zająknęła się pani Barbara. - Umarł. Nagłą śmiercią. - Ku zdumieniu pani Barbary po sztywnej, nieruchomej twarzy Aleksandra potoczyły się łzy. - Po wóz do Siąszyc już posłałem - rzekł otarłszy je. - A trumnę trzeba tu zrobić. U stelmacha. Pani Barbara, drżąc nieco, wstąpiła w progi plebanii, gdzie było również pełno ludzi, i postała chwilę przy zwłokach. Leon Woynarowski leżał na szerokiej otomanie, przykryty pledem, a jego siwa głowa była tak piękna i tak spokojnie uśmiechnięta, jakby śród zawieruchy, ogarniającej świat, znalazł nareszcie rozwiązanie wszystkich zagadnień, z którymi całe życie się porał. Pani Barbara, pomodliwszy się, wyszła nie zauważona przez nikogo, nikt bowiem tu jej nie znał. Idąc ku chałupie Kopczyka, gdzie już miała złożone swoje rzeczy, obróciła się jeszcze raz twarzą ku Kalińcowi. Strzałów nie było słychać - do czegóż zresztą miano tam jeszcze strzelać? Ale ponieważ Czarnówka była cokolwiek na wzniesieniu, widać więc było jak na dłoni całun dymu okrywający miasto, bladą przy dniu pożogę i sterczące śród niej wieże starych kościołów. Za to zwróciwszy oczy w przeciwną stronę - widziało się szemrzące złote pola, ciemny błękit pogody i gęste na nim jak śmietana, białe obłoki. Ale i w Czarnówce wszczął się niebawem rozruch. Ktoś puścił wiadomość, że we wsi są już patrole niemieckie. Biwakujący i namyślający się uchodźcy rzucili się co żywo do dalszej drogi, a chłopi znów nie chcieli wyjeżdżać, zostawiać chałup, żon i dzieci na pastwę niewiadomego. Pani Barbara ledwo uprosiła Kopczyka, żeby ją podwiózł, i odetchnęła, kiedy wreszcie znalazła się w bryczce. 17 Bryczka włościanina Kopczyka - wasążek pleciony z łoziny, jakim od wieków jeżdżą chłopi i Żydzi w okolicach Kalińca - nie miała resorów i bardzo trzęsła, zwłaszcza na gorszych kawałkach dawno nie naprawianej szosy. Kozioł miała z deski, ale siedzenie było zrobione ze snopa słomy, okrytego domowym samodziałem. Pani Barbara nie zasiadła się na nim od razu dobrze i potem całą drogę zesuwała się w dół i podciągała z powrotem na wyższe miejsce. Dzień był upalny i wietrzny, a wiatr dął w oczy. Kurz trzeszczał w zębach i szczypał pod powiekami. Burzliwe podmuchy wyciągały pasma włosów spod kapelusza pani Barbary, drażniąc ją nimi po twarzy. Wpychała je z powrotem pod rondko, ale natychmiast wyrywały się znowu, zwłaszcza że jedną ręką trudno było z nimi dać rady, a drugą trzeba się było trzymać brzegu wasążka, by na jakim kamieniu znienacka nie wyskoczyć. Chciała powiedzieć do swego woźnicy: - Stańcie na chwilę - ale nie śmiała tego zrobić, gdyż był ciągle zły i niezadowolony, że ją wiezie. Wkrótce jednak musiał i on sam ze siebie zwolnić, a nawet stanąć, bo furmanki uchodźców tarasowały drogę. Pani Barbara zdjęła wtedy kapelusz, przygładziła siwiejące włosy, a potem wstawszy poprawiła snop, na którym siedziała. Gdy się na nim usiłowała zasiąść, nagle usłyszała, że ktoś za nią powiedział: - Proszę wielmożnej pani! Obejrzała się i zobaczyła Arkuszową. Przywitały się dziękując Bogu, że się widzą przy życiu. Arkuszowa podążała z rodziną do Nieznanowa. - Tu zaraz ten furgon, co go widać, to jest nasz - objaśniła. - Ale ja się już dawno przypatrywałam i mówię do synowej: Ty zobacz, bo mnie się zdaje, że to wielmożna pani Niechcic jedzie przed nami. Furmanki zaczęły pomału ruszać. - Niech wielmożna pani zdrowa dojedzie - zawołała Arkuszowa odbiegając ku swoim. W tejże chwili jednak wszystko ponownie stanęło. Z bryczek i wozów zaczęły się rozlegać udręczone i niecierpliwe głosy: - No jechać, jechać już raz! - Kto tam, psiakrew, strzymuje! Mijać ich, kiedy chcą stać! - Jezus, Maria, kiedy my dojedziemy... Arkuszowa podeszła znów do wózka pani Barbary. Niosła tym razem szarą torbę, z której, gdy ją rozchyliła, zapachniało pieczywem. - Ja mam bułki - rzekła. - Wielmożna pani może nie jadła, a my dostali po drodze. - Bułki... bułki - pomyślała pani Barbara coś sobie jakby przypominając, ale nie całkiem. Coś z bardzo dawnych czasów... - Zdaje mi się, że jadłam - rzekła niepewnie. - Niech Arkuszowa zostawi to dla wnuków. - Ale ja bardzo proszę wielmożną panią. Pani widzi, co ludzi przed nami. Zanim się dowleczemy, to tam w Nieznanowie wszystko wykupią, a po drodze sklepu nie będzie. Pani Barbara wzięła bułkę i trzymała ją chwilę na dłoni lekką i wzdętą, tu przypieczoną, a tu białą od mąki. - Dziękuję. Dziękuję, moja Arkuszowa kochana. Nie wie Arkuszowa, dlaczego my tak ciągle stajemy? - Koło spadło tam jednemu na przedzie. Kowal daleko i nie wiedzą, co z wozem zrobić. - Mówią, że posłali po kowala - objaśnił ktoś z wozu przed panią Barbarą. Arkuszowa popatrzyła wstecz ku burej chmurze dymu wiszącej nad Kalińcem. - Takie miasto! - rzekła. - Tyle ludzi i tyle majątku. Takie piękne miasto! I wspomniawszy na straty, które wszyscy po klęsce ponieśli, dodała: - A to kino, co stary pan Bartołd miał na niego swoje pieniądze, też się spaliło. I kamienica z pieniędzmi wielmożnej pani na drugi numer hipoteki! - Zacmokała z westchnieniem. - Ale ja mam przypuszczenie, że to będzie nazad ludziom wrócone. Mówią, że rząd każdą szkodę zapłaci. - Naturalnie - potwierdziła pani Barbara. Lecz mówiąc to nie miała wcale wrażenia, jakby coś utraciła ani jakby potrzebowała za coś odszkodowania. I potakiwała Arkuszowej tylko, by ją pocieszyć. Zator, wywołany spadnięciem koła, został na koniec usunięty, uszkodzoną furmankę zepchnięto z drogi na ściernisko i pomału zaczęto jechać. Mijano właśnie skręt na drogę ku Serbinowu. Pani Barbara patrzyła na rów obrośnięty srebrnikiem, na ceglaną kapliczkę, na podejście przez rów do kapliczki, tak schodzone, że ziemia była na nim gładka i lśniąca jak polewany dzban. Chodziło się tu zawsze na spacer, zwany "ku szosie". Babcia Ostrzeńska lubiła się też modlić pod tą kapliczką. A teraz obcy ludzie idą tędy znękani, przeskakują rów, żeby mieć lepiej na gładkiej steczce, wydeptanej pomiędzy chwastami. Poza tym jednak nic się tu nie zmieniło. Tak samo jak niegdyś, kiedy tu o zmroku z Bogumiłem wysiedli, z jednej strony wiatrak chodzi na pustym wygonie, z drugiej - ciągną się długie, wąskie zagonki służby folwarcznej. Te same rosochate nadwiślańskie topole szumią wzdłuż drogi. Tylko dużo furmanek skręca dziś na tę drogę. Serbinowscy ludzie mieli krewnych i znajomych w Kalińcu. Teraz oni tu dążą, by szukać schronienia przed rozjuszeniem bliźnich. Pani Barbara nie skręci jednak przy tej kapliczce, pojedzie prosto szosą, ma jeszcze przed sobą daleką podróż. I nie w głowie jej przyglądać się i wspominać. Musi znów przytrzymywać włosy i kapelusz, bo wiatr się wzmaga. Snop słomy też się na powrót przekrzywił, wciąż z nim była robota, by go jakoś wyrównać i przygnieść. Ujechawszy kawałek drogi Kopczyk odwrócił się i powiedział, że dowiezie tę panią tylko do Nieznanowa, żeby nie myślała, że z nią dalej pojedzie, i żeby miała naszykowane pieniądze. - Co? - spłoszyła się pani Barbara. - Tylko do Nieznanowa, oczywiście. Znam tam doktora, to do niego zajadę. Ta zgodność nieco lepiej usposobiła Kopczyka. - To się tak zdaje - rzekł - ale to strach z domu wyjeżdżać, jak się tak blisko pali i takie rzeczy się dzieją. Usłyszawszy te zatroskane słowa pani Barbara odzyskała śmiałość i rzekła: - Nic się, moi drodzy, nie bójcie. Bogu się polecić i co będzie, to będzie. - Jedno jest pewne, że będzie - dodała sobie w myśli. W Nieznanowie na rynku był tłok jak w czasie jarmarku. Znaczna część Żydów kalinieckich tutaj się zatrzymała i koczowała hałaśliwie na wietrznym upale pod mętnym teraz, jakby też zakurzonym, błękitem nieba. Woń smoły z dachów, zapach koni, obroku i zaprawionego cebulą jedzenia, które obficie wynoszono z ubogich domostw - przesycały powietrze. Pani Barbara zeszła z wózka przed murowaną kamieniczką, w której mieszkał doktór Wettler, i prosiła Kopczyka, żeby jeszcze chwilę poczekał z rzeczami, aż póki ona się nie porozumie. Okazał się tym razem bardzo względny, powiedział tylko: - No, no. Pani Barbara, stojąc w progu sieni, uczuła, że jej strasznie dziwnie iść do doktora Wettlera. Przywykła patrzeć na niego jak na żywy instrument pomocy i porady, przydatny w chorobie, ale czym będący poza tym? Po prostu nie mogła sobie wyobrazić, jakby on mógł coś zrobić dla ludzi poszkodowanych w inny sposób niż na zdrowiu cielesnym. Do każdego obcego zwróciłaby się w tej chwili prędzej niż do tego, któremu tyle razy powierzała zdrowie i życie swoje i swoich dzieci i który w dodatku jakby skończył się dla niej, gdy powierzyła mu raz jeden tak nadaremnie zdrowie i życie Bogumiła. Ktoś, widząc ją rozglądającą się po sieni, zajrzał z ulicy i powiedział: - Pani do doktora? Jego nie ma. Nikogo nie ma. Doktór pojechał po panią doktorową i po wnuki, co były na letnisku koło granicy. I widać Niemcy ich nie puścili, bo ich jakoś nie widać. Usłyszawszy to pani Barbara poznała, ile nadziei było w jej wątpliwościach i wahaniach. - Co tu teraz robić, do kogo się udać, z kim naradzić? Wyszła w rozterce przed sień i zetknęła się twarzą w twarz z siwym Żydem, w którym dopiero po mgnieniu wpatrywania się rozpoznała Szymszela. Powitała go jak wybawienie. On też zdawał się być wzruszony. Od czasu kiedy osiadł z rodziną w Nieznanowie, nieczęsto zaglądał do państwa Niechciców - ostatni raz pani Barbara widziała go przelotnie na pogrzebie Bogumiła. Lecz teraz oto stał przed nią we własnej osobie, z biczyskiem w ręku, a jego śniada twarz w otoce siwizny uśmiechała się promieniście. Zapytany, jak mu się powodzi, oznajmił, że już za handlem nie jeździ, najmuje się przeważnie jako woźnica. Wozi cudzy towar albo podróżnych do Kalińca i do Czałbowa. W ostatnich dniach, przez tę wojnę, ruchu z towarem nie było, ale zdarzyło się dużo zarobić przy tych, co uciekali z Kalińca. Tylko on by wolał nie zarobić ani kopiejki niż patrzeć na tak wielkie nieszczęście. A teraz to i za darmo gotów jest zawieźć panią Niechcic, dokąd rozkaże. Pani Barbara postanowiła wobec tego, nie zwlekając, wyruszyć w dalszą drogę. Zaczęła wypytywać, którędy to do Kutna, gdzie zgodnie z informacjami Anzelma spodziewała się dostać na kolej do Warszawy. A może i Ostrzeńskich jeszcze dogoni po drodze? - O ile pamiętam - rzekła - to pan Anzelm wspominał, że pojadą na Czałbów. - Tak, tak, na Czałbów - potakiwał Szymszel. - Ale do Kutna z popasami to będzie ze dwa dni drogi, a jednymi końmi to i przez trzy się nie zajedzie. No, ja w Czałbowie dam pani jednego Żydka, co jest mój krewny. On ma konie, ce, ce. Tylko że my i do Czałbowa dzisiejszym dniem nie zdążymy. Trzeba nocować w Jastrzębicach albo może gdzie bliżej. Może w Borownie. - Może gdzie? - stropiła się i nasrożyła pani Barbara. - Jastrzębice... - podjęła - owszem, tam przecież mieszka ten Katelba, co był u nas. Chyba mnie przyjmie na nocleg. Rzeczy pani Barbary zostały tedy przeniesione na bryczkę Szymszela, zaś gospodarz Kopczyk, zapłacony sowicie, zbierał się do odjazdu, stękając i wzdychając. Póki jechał w tę stronę z nadzieją zarobku, był tylko zły. Teraz jednakże, gdy miał wracać, truchlał, co też tam w domu zastanie. - To Szymszel ma teraz dwa konie? I jakie ładne, ho, ho - pochwaliła pani Barbara. - Niech Szymszel uważa na rzeczy, ja sobie pójdę kupić papierosów i czego zjeść na drogę. Poszła i papierosów dostała, lecz żywność była istotnie wykupiona. Z trudem udało jej się zdobyć trochę czerstwego chleba i sera. Kiedy wróciła, Szymszel wstąpił jeszcze na chwilę do domu, przed którym stali. Wyniósł stamtąd woreczek owsa i brudne zawiniątko i upakował to wszystko pod kozłem. Tuż za nim wyszli z mieszkania Szymszelowa i syn, obrośnięty już młodzieńczą, przejrzystą brodą. Wynieśli ojcu do bryczki obiad, a pani Barbarze szklankę herbaty, którą wypiła ze swym chlebem i serem. Szymszel zjadł kartofle, pokrajawszy je sobie blaszaną łyżką, następnie wypił z garnuszka barszcz i wyjadł osiadłe na dnie podłużne skrawki buraków. Porozmawiało się jeszcze chwilę o wypadkach, o tym, co gdzie u kogo słychać, i na koniec ruszyli. Przez miasteczko ciężko było przejechać, ale za Nieznanowem spotykano już mniej furmanek z uchodźcami, gdy zaś Szymszel zjechał na boczną drogę, znaleźli się już na niej zupełnie sami. Wózek niósł się tutaj lekko i cicho. Z obu stron drogi rozpościerały się miękkie, soczyste łąki, pełne grabowych i olszynowych gajów. Słońce stało już nisko i gorący jego blask złocił się ruchliwie między liśćmi. Wiatr ustał czy też przytaił się na tę chwilę zachodu. Pani Barbara z upodobaniem rozglądała się wkoło, zapaliła papierosa, poczęstowała Szymszela, wszczęli rozmowę. Opowiadała dzień po dniu, co się działo w Kalińcu, a potem rozmawiali o losach Polski i Europy i że kto wie, czy w tych nieszczęściach i nieprawościach nie rodzi się nowy, czysty świat. Szymszel okazał się pojętnym słuchaczem i pani Barbara wpadała w coraz to większe ożywienie. Roztaczając przed Szymszelem możliwości mające się, pomimo zbrodni, na którą tylko co patrzyła, otworzyć przed ludzkością, przywracała do łaski nawet zwykłe, powszednie domowe sprawy bytu. W momencie, najmniej się do tego z pozoru nadającym, zawierzyła życiu; w hałasie walenia się wszystkiego i ogólnej niepewności wszystko wydało jej się pewnym i stałym. I gdy Szymszel zapytał ją o dzieci, znalazła naturalnym i nie zatrważającym, że nie wie, co się z którym z nich dzieje. Zapomniała o tym, co przeżywała jeszcze wczoraj, przedwczoraj. - Cóż - mówiła wyrozumiale - w czasie wojny zwykła to rzecz, że jedni o drugich nie wiedzą. Tym większa radość, jak się potem spotkamy. Podumawszy chwilę zaczęła opowiadać, jak dużo będzie miała do zrobienia u swej córki Emilki. - Ja w Zabłociu - mówiła - bardzo się młodym państwu przydam. Pani Bartołdowa, biedaczka, nie może sobie jeszcze dać rady z gospodarstwem, tak że trzeba tam będzie wejrzeć w to i owo. Kaczki im na przykład wyzdychały. Kłódki też muszą mieć byle jakie, bo pisze mi na przykład córka, że garnki ktoś im pokradł. Ona pewno sama nie umie jeszcze na wszystko poradzić, a mężowi może nie śmie i mówić. Zresztą, czy to który pan lubi wglądać w takie drobiazgi? To tylko nasz pan był taki, że dbał o każdy szczegół. - Oj - rzekł Szymszel, radośnie się rozżaliwszy. - Nasz pan Niechcic, on nie był pan. On był wielka majętność. Pani Barbarze zrobiło się nagle zimno, a potem gorąco. Uprzytomniła sobie, że na ścianie w jej pokoju została powiększona fotografia Bogumiła. Fotografie dzieci, stojące na komodzie, chwyciła i w ostatniej chwili włożyła do walizki, a o Bogumile zapomniała. Przez mgnienie gotowa była zaniechać wszelkiej podróży, lecieć z powrotem do tej ściany, ale ta ściana pewno już chwieje się, pali, pewno już leży w gruzach! Pragnęła - to, by cały bieg dziejów, co z hukiem ruszyły z posad, wstrzymał się, stanął na chwilę i ocalił tę fotografię, to przeciwnie - by zawrzał jeszcze większym zamętem. Ach, po cóż ta cisza, ta pogoda na drodze? Niech wszędzie grzmi, niech wszystko się druzgocze, aby wśród burzy niczym się stało to jej nielitościwe zapomnienie. Nielitościwe?! A czyż ona sama, nie fotografia, ale żywy człowiek, nie była kiedyś stokroć srożej raz na zawsze przez kogoś zapomniana? - szarpnęło się w niej coś ni stąd, ni zowąd. Bogumił zresztą nie był małostkowy ani sentymentalny i nie szłoby mu o to, by w takiej chwili pamiętano o jego fotografii. I ujrzała go przy sobie niby żywego, śmiejącego się i mówiącego: - Nie martw się, czemuż ty się taką błahostką martwisz? - A tak dźwignął ją raz jeszcze i pocieszył, a wnet przypomniało jej się, że zostawiła także wazonik z majolikowym strzelcem, pamiątkę po matce, i wydało jej się, że Bogumił na fotografii nie jest już taki sam wśród płomieni. Ciekawa była, co by o tym pomyślał stary Szymszel, ale nie śmiała go spytać, wróciła tedy do Emilki. Było jej przyjemnie, że może mówić o dzieciach z kimś, kto je znał od małego. - A Tomaszek - przypomniała sobie - też tam jest u państwa Bartołdów. - Ny, panicz jeszcze młody, to go do wojska nie wezmą - rzekł Szymszel. - A ja to myślę, że on już będzie służył w polskim wojsku! - wykrzyknęła pani Barbara z zapałem. - Bo przecież... I raptem urwała. Stanęła jej w pamięci huta w Pogórzu i pomyślała, że może i teraz, jak zawsze, Tomaszek jest i będzie nie tam, gdzie być powinien. Do wojaczki będzie się rwał, to pewne. Ale żeby tylko nie zachciało mu się wstąpić do rosyjskiego wojska. W Nieznanowie słyszała, że młodzi panicze z okolicy idą na ochotnika do Moskali. Oderwawszy się od chaotycznych rozmyślań spostrzegła, że się ściemnia, a Szymszel zwalnia i mówi: - Ja tu nazad wjadę na trakt i my przejedziemy przez Borowno. Tam duża wieś i dwór, tam będzie można przenocować. Wielmożna pani zna pana dziedzica Toliboskiego? W pani Barbarze wszystkie myśli zachwiały się i jakby runęły w przepaść. - Co? - zawołała. - Dobrze, dobrze. Jedźmy przez to Borowno. I dopiero ochłonąwszy, rzekła niskim, schrypniętym głosem: - Owszem, kiedyś znałam pana Toliboskiego, ale to było tak dawno, że ani on mnie już nie pamięta, ani ja bym go nie poznała. Słyszałam, że podobno owdowiał. - Owdowiał. Ale młodym panom został po nieboszczce ładny majątek. Na trakcie znów ich zaczęły mijać furmanki przepełnione zatroskanymi ludźmi, a im bliżej było do Borowna, tym się tłoczyły gęściej. Pani Barbara patrzyła w milczeniu przed siebie na kłębiącą się z dala, szarą już wskutek zmierzchu zieleń folwarku Borowno. - To tu jest ten majątek - myślała. - To tu jest ten majątek! I oto Józef Toliboski jest już wdowcem tak jak i ona. Jakże to będzie, gdy staną sobie oko w oko? Na myśl o tej chwili czuła w sobie na przemian to bezprzedmiotową, ostrą ku czemuś gotowość, to zanik sił tak obezwładniający, że prawie nie mogła sobie wyobrazić, jak zdoła zesiąść z bryczki. Będzie jednak musiała - to trudno. Wszystko bowiem, co się w ostatnich dniach działo na świecie, odsłoniło jeszcze jedno swoje oblicze, okazało się zmierzaniem do tej dzisiejszej chwili. Los zażądał tego spotkania. Ona do niego nie dążyła, przenigdy nie dążyła. Nawet uciekała przed nim, jak to dziko uciekła wtedy przed laty dziesięciu! A przecież tamtymi czasy kołatały się jeszcze w jej sercu ślady opłakanej skłonności, która dziś znikła już ostatecznie. Znikła, bo już byli i starzy oboje, a też dlatego, że przychodzi czas, kiedy wszystko przemija, nawet i ów najtrwalszy upór duszy człowieka, jakim jest miłość nieszczęśliwa. Ale po nurcie tych uczuć zostaje w sercu niby wyżłobiona dolina i po martwym, kamienistym dnie tej doliny pani Barbara uczuła się w tej chwili niejako zmuszona przejść. Nie było tam już nic do znalezienia, a jednak zbieg okoliczności, co ją popchnął w te strony, wzbudził znowu raz jeszcze nadzieję. Bo może z prochu, w który się ta miłość obróciła, dałoby się jednak wydobyć chociaż wytłumaczenie, dlaczego się wtedy rozeszli, dlaczego musieli się rozstać? Sprawa ta, jasna już od tylu, tylu lat, wydała jej się nagle na nowo niezrozumiała, domagająca się niezwłocznie odpowiedzi. Ale gdy już wjechali w tę wieś Borowno, pani Barbara w popłochu jęła zatrzymywać Szymszela. - Nie, nie, do dworu nie pojadę - upierała się ku jego zdziwieniu i kazała się pytać po chłopach, czy tu lub owdzie nie ma jakiegoś noclegu. Tłukli się pośród wózków i bryczek, Szymszel targany za ramię stawał, schodził i pytał, lecz dużo znalazło się takich, którym nocleg wypadł w Borownie, i wszędzie było pełno. Nie pozostawało zatem nic innego, tylko ruszać do dworu. Szymszel utrzymywał, że. od razu powinni byli tak zrobić, bo państwo muszą jechać do państwa, a nie do chłopów. Pani Barbara wiedziała jednak po cichu swoje, mianowicie, że i tak spać tam nie będzie. Postanowiła odmówić noclegu. Stanowczo! - Przepraszam pana - powie... - Myślałam tyłko, że zastanę tu brata z rodziną. Szymszelu - doda - nie ma tu państwa Ostrzeńskich. Jedziemy dalej. Po niejakim czasie rozmowa z Toliboskim zaczęła wyglądać inaczej, a potem znowu inaczej. W ostatniej chwili, gdy wózek Szymszela toczył się już wzdłuż płotów ogrodu, pani Barbara zmieniła postanowienie. Owszem! Czemużby nie? Przyjmie nocleg w domu Toliboskiego. W ten sposób lepiej mu okaże, jak dalece wszystko zostało zapomniane i jak uczucie właściwej ludziom w ich wieku jowialnej przyjaźni zastąpiło dawną wrogość znękanej namiętności. - A więc nareszcie po tylu latach widzę drogiego pana! - zawoła, gdy się będą witali. Albo lepiej: - Kopa lat, panie Józefie. I niech pan pomyśli, co się stało z tym naszym pięknym Kalińcem! Była rozmowami z Józefem Toliboskim tak zaprzątnięta, że nie wiedziała, co się dokoła dzieje. Oprzytomniała dopiero, gdy znaleźli się koło bramy wjazdowej, przed którą jednak Szymszel zatrzymał konia. - Ja zobaczę - powiedział. - Ja nie wiem, czy tu się wjedzie. Za bramą śród zadrzewionego ogrodu była już noc. Zarys domu rozpełzał się i ginął w cieniu, świeciły się tylko tu i tam, na różnej wysokości, duże okna. W smugach światła, od którego mrok dookoła jeszcze gęstniał, widać było kręcących się ludzi, łby końskie i części pojazdów. Tuż za bramą tamował drogę powóz czy też dorożka, koło której toczono ożywioną rozmowę. - No, nie mówiłam - denerwowała się pani Barbara. - Jedźmy dalej, przecież Szymszel widzi, co tu za tłok - nagliła. W tejże chwili od ciemnej bryły stojącego na wjeździe powozu oderwała się jakaś postać i podeszła do pani Barbary. Była to cienka postać młodzieńca o wąskiej twarzy, niedokładnie widocznej w ciemności. Nieznajomy wyciągnął nieco szyję, jakby chciał się przypatrzyć, kto jedzie, i zapytał głosem, od którego pani Barbara zadrżała - głosem Józefa Toliboskiego. - Pani też pewno z Kalińca? Ja bardzo przepraszam, ale właśnie ojciec mi kazał... bo ojciec pojechał na drugi folwark, żeby tam rozmieścić część przyjezdnych. I kazał mi tu stanąć i prosić, żeby państwo byli łaskawi przebaczyć, ale u nas już nie ma gdzie nocować, bo już się zjeżdżają od trzech dni. Ojciec prosił, żeby wszystkich kierować na Chotów i na Jastrzębice. Ojciec posyłał człowieka i tam już wiedzą i bardzo zapraszają, bo tam jest jeszcze miejsce. Chotów i Jastrzębice nie są na trakcie, nie tak po drodze, a u nas wszyscy stają. - Bardzo dziękuję panu, bardzo dziękuję. To doskonale się składa, bo ja znam pana Katelbę z Jastrzębic. Bardzo dobrze. Dziękuję - powtarzała pani Barbara, w miarę jak młody mówił. - To jedziemy, Szymszelu. - My jeszcze raz przepraszamy - uniewinniał się chłopiec - ale to bardzo niedaleko. Pani sama zobaczy. Pani zajedzie jeszcze przed jedenastą. Czy pan zna drogę? - zwrócił się do Szymszela. Szymszel zaś na to, że jakżeby miał nie znać. W Jastrzębicach u państwa Katelbów jest tartak i często się tam jeździ po deski. Wkrótce też minęli Borowno i wydostali się znów między łąki i pola. Z początku warczał jeszcze pod kołami bruk traktu, niebawem jednak pani Barbara więcej uczuła niż ujrzała, że zboczyli znowu na miękką drogę. Turkot ucichł. Słychać było tylko różnorodne klekotanie poszczególnych części wózka. - To był syn? - zapytała pani Barbara. - Ten młody? Syn - odparł Szymszel z tą żarliwą uciechą w głosie, z jaką ludzie wcześniej o czymś wiedzący objaśniają niewtajemniczonych. - Szykowny pan - dodał. - Grzeczny. To najmłodszy. Nastąpiło milczenie. Wiatr zaczął znowu dąć. Był to wielki nocny wiatr, płynący równo, ale z rosnącą siłą. Pani Barbara podniosła, przytrzymując kapelusz, głowę i nad sobą zobaczyła gwiazdy, które jednak w połowie nieboskłonu zaczynały jedna po drugiej znikać. Widać z naprzeciwka szły chmury. Noc zresztą była i tak bardzo ciemna i oko z trudnością odróżniało miejsca odsłonięte od zadrzewionych. Ale przed wózkiem widać było jakby jeszcze zupełniejszą i głębszą czarność - wjeżdżali w las. Tutaj wiatr od razu przestał się dawać we znaki. Szedł górą, szumiąc głucho po szczytach drzew. Pani Barbara zaczęła z lekka drzemać. Zbudziły ją jakieś słowa, które jej własne usta wypowiadały szeptem. Były to słowa nie z potocznej rozmowy, były to wiersze. - Precz z mej pamięci - powtarzały błądzące samopas myśli - nie, tego rozkazu moja ni twoja pamięć nie posłucha... - Dlaczego "moja ni twoja"? - dziwiła się pani Barbara. - Co za zarozumiałość. Twoja pamięć dawno nic nie pamięta. I z czego to jest? - Precz z mej pamięci - powtórzyła i zaczęło ją dręczyć wobec tych słów jakby poczucie braku. - To koniec zwrotki - myślała - tam jest jeszcze coś przedtem. I nagle cała zwrotka wytrysła z pamięci jak płomień, który tli się długo, męcząco, nim znienacka wybuchnie. - Precz z moich oczu - toczyły się słowa bolące niby rany - posłucham od razu, precz z mego serca - i serce posłucha, precz z mej pamięci - nie, tego rozkazu moja ni twoja pamięć nie posłucha. Coś zaczęło w pani Barbarze te wiersze jakby nucić i chociaż były one wyrazem uczuć tak bardzo żałosnych, rytm ich koił ich własny smutek, podobnie jak miarowy jęk, urodzony z boleści, koi boleść. Wyczerpawszy całą rozpacz, do jakiej zdolne jest serce człowieka, zwrotki te wiodły niechcący i nieodparcie do radości jak noc wiedzie do dnia. A może to już wszystko wieść miało do radości, do miłości życia, czymkolwiek ono jest - szczeblem opatrznościowych celów czy błyskiem przelotnym między nicością i nicością - szczęściem domowych progów, tryumfem rozległej działalności - czy drogą przez ciemną noc spośród pożogi w nieznane. Pani Barbara uczuła się pokrzepiona, jak bywa pokrzepiony człowiek zatopiony w modlitwie, i poczuła się na koniec tak u siebie, jakby klekoczący wózek był przystanią, do której dążyła przez całe życie. Wtem wózek mocno na czymś podskoczył. Tępe i miękkie echo oddźwiękło temu uderzeniu, jakby spod ziemi. Był to korzeń drzewa. Pani Barbara usłyszała jednocześnie, jak Szymszel powiedział: - Wieeee. Wózek toczył się jakiś czas nieco szybciej, a potem zaczął znów zwalniać. Pani Barbara wytężyła wzrok i nie wiedziała, gdzie są. Wydało jej się, że ta droga, co miała być taka niedaleka - trwa wieki. - Może tu już gdzieś jest owa linia bojowa? - Dawny, tak dobrze znany strach spadł na nią niby zdradzieckie najście zwalczonego, zda się, nieprzyjaciela. Rozejrzała się. Już raz ciemność zbladła nieco i wyjechali na bardziej otwartą przestrzeń, gdy znów na powrót wszystko stało się grubą czarnością, a gałęzie i liście zaczęły się ocierać o bryczkę. Pani Barbara nie dostrzegała nawet pleców Szymszela. - Szymszelu - zawołała półgłosem - Szymszelu, czy Szymszel widzi drogę? Szymszel drgnął i zarazem pani Barbara ujrzała go niewyraźnie przed sobą. Ucisk ciemności zelżał. Wyjechali na pole. - Czy Szymszel widzi drogę? Szymszel otrząsnął się z drzemki, wyprostował, kaszlnął i pognał konie. - Wieee. Niech się wielmożna pani nie boi. Konie idą na pamięć.