JAMES BLISH Gdzie twój dom, Ziemianinie PRZEKŁAD: TERESA PAŁUBICKA POZNAŃ 1991 CIA-Books—SVARO, Ltd. Tytuł oryginału: EARTHMAN COME HOME Copyright © 1955 by The Estates of James Blish Copyright © 1990 for the Polish translation by T. Pałubicka Copyright © 1990 for the Polish edition by CIA-Books—SVARO, Ltd. Copyright © 1990 for the cover design by M. Cholaszczyński Projekt graficzny okładki: Marcin Cholaszczyński Znak graficzny serii: Maciej Kalinowstó © Published by arrangement with PRAVA I PREVODI, Ognjena Price 36, Belgrad 11000 ISBN 83-85100-27-K Druk: Szczecińskie Zakłady Graficzne Zam. Nr 291/11.10/91/11 James Blish (1921 -1975) to klasyk amerykańskej SF. Z wykształcenia mikrobiolog, studiował też zoologię. Debiutował w 1940 roku opowiadaniem EMERGEN-CY REFUELING. Zajmował się przede wszystkim literaturą, w latach 1960 - 1968 piastując stanowisko wiceprezesa SF Writers of America. Napisał dwadzieścia jeden powieści i osiem zbiorów opowiadań. Najbardziej znane jego utwory to tetralogia MIASTA W GALAKTYCE, której pierwszy (w chronologii wydania) tom właśnie Państwu przedstawiamy. Pozostałe (THEY SHALL HAVE STARS, A UFE FOR STARS i THE TRIUMPH OF THE TIME) kontynuują wątek szalony, nieprawdopodobny i wciągający — oto wielkie miasta Ziemi wyruszają pewnego dnia na wędrówkę po kosmosie, opuszczając przeludnioną planetę. Błąkają się odtąd jako poszukujący pracy wędrowcy zarabiający na swe utrzymanie. Bohaterem GDZIE TWÓJ DOM, ZIEMIANINIE? jestNowy Jork—miasto specjalizujące się w wydobywaniu ropy naftowej, które nawet niezłe prosperuje, jednak 'do czasu kryzysu gospodarczego, który obejmuje całą Galaktykę. Załamanie zmusza tysiące miast do działania, a Nowemu Jorkowi przypada w tej akcji rola szczególna... Inną, znaną głównie z licznych komentarzy krytycznych powieścią Jamesa Blisha przygotowywaną przez wydawnictwo CIA-Books jest nagrodzona w 1958 roku nagrodą HUGO nowela, rozbudowana następnie w powieść: KWESTIA SUMIENIA (A Case of Conscience). Johnowi W. Campbelhwi Młodszemu WSTĘP Początek lotów kosmicznych datuje się na okres upadku kultury zachodniej na Ziemi. Potraktowano to wówczas jako środek samoobrony. Wynalezienie silników Muira opartych na zasadzie transmisji masy pozwoliło pierwszym badaczom przestrzeni dotrzeć aż w rejony Jowisza. Podczas tej właśnie ekspedycji został odkryty napęd grawitacyjny, którego istnienie postulowano już wieki wcześniej. W roku 2018 miał zatem miejsce ostatni lot statku kosmicznego napędzanego silnikami Muira i ostatnie zarazem tego typu przedsięwzięcie Zachodu przed całkowitą zagładą jego kultury. Ukończenie zdalnie sterowanej budowy mostu na powierzchni Jowisza, który to most był z pewnością największym, a zarazem najbardziej bezużytecznym ludzkim przedsięwzięciem inżynieryjnym, umożliwiło wykonanie ścisłych, bezpośrednich pomiarów pola magnetycznego tej planety. Wyniki badań ostatecznie potwierdziły hipotezę Blackett-Diraca, która jeszcze w 1948 roku opisywała bezpośrednią zależność istniejącą między zjawiskami magnetycznymi, grawitacją i momentem pędu każdego ciała. Do tego czasu równanie Blackett-Diraca nie znajdowało żadnego praktycznego zastosowania, było jedynie matematycz- na ciekawostką. I nagle twierdzenie to stało się znane, a matematycy przeżyli dni triumfu. Wiele zapisanych stronic i nie kończące się dyskusje nad hipotetyczną wielkością pola wirującego elektronu zaowocowały pomysłem grawitronowego generatora polaryzacji Dillona-Wagonnera, który okazał się bardzo prosty w realizacji, zaś to, jak kształtował rotację elektronów zasugerowało nazwę „szalony wirator" lub po prostu—wirator. Nadszybkość, ekran przeciwmeteorytowy i antygrawitacja zostały wyłożone w jednym zwartym wzorze: G= 2(PC/ BU)2. Każda kultura posługuje się swoistym systemem matematycznym, z którego historiografowie są w stanie wysnuć wnioski co do obiektywnej formacji społecznej, która onże system zrodziła. Wspomniana formuła, zawarta w symbolach algebry magiańs-kiej, wiodła ku macierzowej mechanice nowej Ery Nomadów, ale pozostawała w istocie odkryciem Zachodu. Początkowo za podstawowe jej znaczenie uznawano to, że za prędkość graniczną przyjęła wielokrotność prędkości światła — C. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swego istnienia Zachód używał wiratorów jedynie do wysyłania grup kolonistów w okolice różnych nieodległych gwiazd, nie zdawał sobie jednak sprawy, jak potężną broń trzyma w rękach i to, trzeba dodać, rękach już słabnących. Zachód nigdy nie odkrył, że wirator może unieść każde ciało, któremu dodatkowo zapewnia ochronę w trakcie podróży z szybkością nadświetlną. W następnych stuleciach idea lotów kosmicznych została jiiemal całkowicie zarzucona. Nowa ziemska cywilizacja, czyli ogólnoplanetarny despotyzm nazwany przez historyków Państwem Biurokratycznym, operowała zupełnie innymi kategoriami myślowymi. Loty kosmiczne były może spóźnioną, ale logiczną konsekwencją sposobów działania i myślenia właściwych dla kultury Zachodu, który zawsze dążył do zgłębienia tajemnic nieskończoności. W Rosjanach idea ta wzbudzała sprzeciw tak ogromny, że zabronili o niej wspominać nawet swoim pisa-rzom-fantastom. Podczas gdy Zachód piął się ku niebiosom, Rosjanie rozpełzli się po całej planecie. Opanowali ją prawie całkowicie i wydawali się zadowoleni z życia na dnie oceanu powietrza, ponad którym Zachód wzbijał się w przestrzeń. W ten sposób narodziło się i zwyciężyło Państwo Biurokratyczne. W ten też sposób miało zamiar utrzymać stan swego posiadania. Nigdy nie było bezpośredniego, zbrojnego podboju Zachodu przez Wschód. W istocie rzeczy, w roku 2105 (który to rok przyjmuje się za datę upadku Zachodu) jakakolwiek tego rodzaju globalna bitwa spowodowałaby wyludnienie całej Ziemi w przeciągu niemal jednej nocy. Zamiast tego Zachód sam dopomógł we własnym podboju — w długotrwałym i bolesnym procesie, którego wynik wielu potrafiło przewidzieć, lecz którego nikt nie był w stanie powstrzymać. W celu zapobieżenia wrogiej infiltracji Zachód wprowadził i nieustannie zaostrzał kontrolę procesów myślowych. Doprowadziło to do sytuacji, w której nie sposób było odróżnić tych dwu przeciwstawnych sobie kultur, a ponieważ Rosjanie mieli znacznie większe niż Zachód doświadczenie w sprawowaniu tego rodzaju monolitycznych rządów, ich przywództwo stało się faktem. Zakazem myślenia o lotach kosmicznych zostały objęte nawet rozważania fizyków. Wszechobecna Policja Myśli, przeszkolona w zakresie praw rządzących balistyką i innymi dziedzinami astronautyki, była w stanie wyśledzić zabronioną działalność — zwaną działalnością nieziemską — na długo przedtem, zanim mogła doprowadzić do uzyskania jakichkolwiek praktycznych efektów. 8 Istniała jednak dziedzina, w której Policja Myśli nie mogla zakazać prowadzenia prac badawczych. Dziedziną tą była atomistyka. Na niej opierała się bowiem cała władza nowego państwa. Tymczasem to właśnie badania nad momentem magnetycznym elektronu doprowadziły swego czasu do powstania równań Blacketta-Diraca. Nowe państwo zataiło istnienie wiraforów, gdyż otwierały bardzo dogodną drogę ucieczki, a Policji Myśli nigdv) nie powiedziano, że to podstawowe równanie także należy do inwigilowanego przez nią „obszaru ścisłego nadzoru". Rosjanie nie odważyli się podać na temat równania nawet tej informacji. Państwo prowadziło czystkę i „reedukację" wśród wszystkich grup mniejszościowych i nikt nie podejrzewał jego upadku. Nikt nie mógł przypuszczać, że państwo to mogą zniszczyć teoretycy matematyki, szczególnie że nawet w myślach byli wolni od jakichkolwiek rewolucyjnych pobudek. Wirator został ponownie — i to dość przypadkowo — wynaleziony w laboratoriach fizyki jądrowej Koncernu Cezowe-go. Odkrycie to oznaczało zagładę Państwa Biurokratycznego. Podobnie niwelująca potęga reaktora atomowego i Solar Phoenbt zniszczyły niegdyś dążący ku przestrzeni Zachód. Loty kosmiczne zostały wznowione. Przez jakiś czas wiratory montowano przezornie tylko w nowo zbudowanych statkach kosmicznych, co zapoczątkowało bardzo krótkotrwały okres badań planetarnych. Chwiejące się w posadach państwo walczyło o zachowanie równowagi, lecz środek ciężkości uległ już przesunięciu. Marnotrawiono wiratory, stosując je do napędzania wyłącznie niewielkich rakiet. Od kiedy antygrawitacja stała się techniczną rzeczywistością, przestała istnieć potrzeba specjalnego przystosowania projektów statków do wymogów podróży kosmicznych, ponieważ zarówno masa, jak i linie aerodynamiczne utraciły jakiekolwiek znaczenie. Nawet najcięższy i najbardziej nieudolnie ukształtowany obiekt można było dźwignąć i wyrzucić z powierzchni Ziemi na dowolną odległość. Gdyby zaistniała potrzeba, można by poruszyć i przemieścić nawet całe miasta. I wiele z nich poruszono. Wcześniej jednak czyniono to z fabrykami i zakładami przemysłowymi. Najpierw zaczęły one wędrować po powierzchni Ziemi, od jednego złoża centralnych minerałów do drugiego, a później wzbiły się w przestrzeń kosmiczną. I tak rozpoczął się exodus. Nic nie mogło go powstrzymać, ponieważ taki trend najwyraźniej odpowiadał interesom państwa. Ruchome fabryki zmieniły Marsa w Pitts-burgh Układu Słonecznego. Dzięki wiratorom, które przeniosły sprzęt górniczy i całe rafinerie kopalin, życie wróciło na tę pokrytą rdzawymi liszajami kulę. Tam, gdzie niegdyś znajdował się Pittsburgh, rozpościerała się teraz dolina żużlu i popiołów. Ogromne kombinaty przetwórcze Koncernu Stalowego połykały roje meteorów, przeżuwały je i wypluwały w postaci wyposażenia satelitów. Koncerny: Aluminiowy, Germanowy i Torowy wysyłały swoje zakłady w przestrzeń, by wydobywały one zasoby innych planet. Zdarzyło się kiedyś, że należący do Koncernu Torowego Zakład nr 8 nie wrócił na Ziemię. To zapoczątkowało rewolucję przeciwko panowaniu kultury planetarnej. W poszukiwaniu pracy wśród kolonistów wyrzuconych przez odpływ cywilizacji Zachodu, Układ Słoneczny opuściły pierwsze z miast-wędroW-ców. Wśród tych nomadów przestrzeni zaczęła się wykształcać nowa kultura, która ze względu na swój zasięg stała się kulturą powszechną. I wtedy, wbrew swej woli, Państwo Biurokratyczne zanikło. Ziemia, która do ostatniego ziarenka piasku stanowiła 10 niegdyś jego wyłączną własność, była teraz niemal zupełnie wyludniona. Jej spadkobiercami zostały ziemskie koczownicze miasta: miasta-sezonowi robotnicy, miasta-najemni pracownicy, miasta-nomadowie. Wszystko to stało się możliwe dzięki wiratorom. Stan ten nie byłby jednak trwały, gdyby nie ogromny wpływ dwóch innych czynników społecznych. Pierwszym była długowieczność. Już wówczas, gdy technicy pracujący na Jowiszowym moście potwierdzali zasadę działania wiratora, proces pokonywania naturalnej śmierci był prawie całkowicie zakończony. Oba te odkrycia znakomicie się uzupełniały. Jednak pomimo że wirator potrafił nadawać pojazdom lub miastom szybkość nieporównanie większą od prędkości światła, podróże pomiędzy gwiazdami w dalszym ciągu pochłaniały pewną skończoną ilość czasu, a ogrom Galaktyki powodował, że lot dalekiego zasięgu, prowadzony nawet z najwyższą możliwą prędkością, trwał nieraz całe ludzkie życie. Gdy śmierć została zwyciężona dzięki działaniu leków geriatrycznych, pojęcie długości życia ludzkiego całkowicie zatraciło swój dawny sens. Drugi czynnik miał charakter ekonpmiczny — było nim wyniesienie germanu do roli posłusznego dżina fizyki ciał stałych. Jeszcze zanim lot w daleką przestrzeń stał się faktem, metal ten miał na Ziemi fantastyczną wprost wartość. Otwarcie międzygwiezdnych granic obniżyło jego cenę do poziomu, który spowodował jego powszechne wykorzystanie. Stopniowo stał 'się podstawowym, stabilnym środkiem płatniczym w handlu galaktycznym. Teraz tylko german mógł zachęcić koczownicze miasta do jakiegokolwiek działania. Tak więc Państwo Biurokratyczne upadło, lecz pozostawiło część swojej społecznej struktury. Ziemskie prawa, choć w 11 bardzo zmienionej formie, przetrwały i to z korzyścią dla wędrownych miast. Nomadowie przestrzeni napotykali światy, które odmawiały zgody na ich lądowanie; inne pozwalały im lądować, lecz bezlitośnie je wyzyskiwały. Miasta broniły się jak potrafiły, ale jako machiny wojenne nie były zbyt sprawne. Generalnie rzecz biorąc, Zachodowi zawsze były bliższe koparki niż czołgi. Wynik walki między tymi dwoma urządzeniami jest łatwy do przewidzenia. Stosowanie potęgi wiratora do napędzania obiektów tak małych jak statki kosmiczne było oczywiście marnotrawstwem, ale okręt wojenny ma z założenia trwonić energię, a im więcej jej traci, tym bardziej mordercze jest jego działanie. Ziemska policja poskromiła zbuntowane miasta. Ponieważ jednak były one Ziemi potrzebne do zagwarantowania własnych interesów, szybko uchwalono prawa zapewniające miastom ochronę. W ten sposób ziemska policja zachowała swoją jurysdykcję, lecz dominacja Ziemi w większości regionów przestała istnieć. W wielu zakątkach Galaktyki Ziemię znano już tylko z legend — zielony mit unoszący się gdzieś w przestrzeni, odległy o tysiące parseków i tysiące lat historii. Znacznie żywiej pamiętano obaloną niedawno tyranię Wegi i zdążono już zapomieć (a niektórzy nigdy nawet nie poznali) imienia niewielkiej planety, która położyła tej tyranii kres. Ziemia zmieniła się w planetę-ogród. Pozostało na niej tylko jedno warte wspomnienia miasto — senna stolica Galaktyki. W pokrytej kwieciem dolinie pittsburskiej zjawiali się bogaci nowożeńcy, by poswawolić, a starzy parlamentarzyści przyjeżdżali tu, by umrzeć. Nikt inny nigdy jej nie odwiedzał. Acreff-Monales: Droga Mleczna — pięć portretów kulturowych UTOPIA Wychodząc na wąski, granitowy taras, John Amalfi poczuł, że pamięć płata mu kolejnego z tych częstych niegdyś figlów, które zawsze drażniły go jak zgrzytliwy ton w czysto granym solo francuskiego rożka. Takie momenty wahania nad wyborem właściwego słowa zdarzały mu się teraz już znacznie rzadziej, lecz mimo to ciągle były dokuczliwe. Tym razem nie potrafił zdecydować, jak powinna brzmieć nazwa miejsca, do którego właśnie wchodził: dzwonnica czy dyspozytornia? Była to, oczywiście, kwestia czysto semantyczna, a jej rozstrzygnięcie zależało — zgodnie z jednym z najstarszych powiedzonek — od punktu widzienia. Taras biegł wokół dzwonnicy miejskiego ratusza. Miasto było statkiem kosmicznym, którym dowodzono właśnie stąd. Amalfi zwykł obrzucać taksującym spojrzeniem gwiazdy, wśród których lecieli. Było więc to miejsce dyspozytornią, lecz jednocześnie statek był miastem — miastem aresztów i placów zabaw, alei i ulic. Nawet jeden z dzwonów wisiał jeszcze ciągle na swoim 13 miejscu, choć już od dawna nie miał serca. Miasto w dalszym ciągu nosiło nazwę Nowy Jork w stanie Nowy Jork, ale było to — jak dowodziły stare mapy—mylące. Latający obiekt był jedynie częścią Nowego Jorku — Manhattanem.. Amalfi miewał drobne dylematy związane z nazywaniem pewnych rzeczy. W latach, które nastąpiły bezpośrednio po wzbiciu się miasta w przestrzeń, często przeżywał tego rodzaju rozterki. Lot kosmiczny tak całkowicie odmienił funkcje najzwyklejszych przedmiotów i miejsc, że bardzo trudno było ustalić, w jakich kategoriach należy o nich myśleć. Dzisiejsza trudność polegała na tym, że choć dzwonnica ratusza wyglądała niemal zupełnie tak samo jak w roku 1850, to pełniła teraz funkcję dyspozytorni statku kosmicznego, a zatem żadna z dwóch nazw tego miejsca nie określała go precyzyjnie. Amalfi spojrzał w górę. Była bezchmurna noc. Ekran wirato-rów otaczający miasto był niewidoczny, jednak przepuszczając eliptycznie spolaryzowane światło, sprawiał, że gwiazdy zdawały się tu świecić trzykrotnie jaśniej niż oglądane z Ziemi. Poza odległym, ledwie słyszalnym pomrukiem wiratorów nic nie wskazywało na to, że miasto mknęło przez obszary międzygwiezdnej próżni — tułacz wśród tułaczy. Amalfi sięgnął pamięcią do tamtych dawnych czasów, kiedy to Ojcowie Miasta zdecydowali, że nadeszła pora, by wyruszyć w przestrzeń. Było to w roku 3111, dziesiątki lat po tym, kiedy prawie wszystkie większe skupiska ludzkie opuściły już Ziemię. Amalfi miał wówczas 117 lat i piastował urząd burmistrza. Funkcję miejskiego menedżera pełnił człowiek o nazwisku de Ford, który został rozstrzelany w roku 3300 za jawne pogwałcenie kontraktu zawartego przez miasto z planetą zwaną Epoch. Cała ta sprawa została zapisana w policyjnej kartotece miasta i 14 była pamiętana do dzisiaj. Nowym menedżerem został Mark Hazleton, młody, niespełna czterystuletni mężczyzna, do którego Ojcowie Miasta czuli równie wielką niechęć jak do de Forda i to z podobnych powodów. Hazleton urodził się już po opuszczeniu Ziemi i'dlatego w odróżnieniu od Amalfiego oraz de Forda nie miał żadnych trudności z nadawaniem odpowiednim rzeczom właściwych nazw. Amalfi był zapewne ostatnim człowiekiem na pokładzie wędrownego miasta, który odczuwał zakłócenia strumienia świadomości, wywołane przez stare, ziemskie nawyki myślowe. Przywiązanie Amalfiego do ratusza jako do centrum kierowania miastem, zdradzało jego pradawne powiązania z Ziemią. Ratusz był najstarszym budynkiem na pokładzie, był niski i otaczały go wysokie konstrukcje innych budowli, dlatego niewiele było z niego widać. Dla Amalfiego nie miało to żadnego znaczenia. Z dzwonnicy — czy też dyspozytorni — patrzył zawsze z głową odrzuconą do tyłu w jednym tylko kierunku: w górę. W końcu nie miał potrzeby spoglądania na budynki otaczające Battery Park. Znał je doskonale. Nad jego głową znajdowało się słońce spowite w wygwieżdżoną czerń. Było wystarczająco blisko, by można było wyraźnie dostrzec jego tarczę. Powoli stawało się coraz większe. Amalfi obserwował j? uważnie, kiedy z mikrofonu wydobył się urywany skrzek. — Wygląda obiecująco — powiedział Amalfi, niechętnie zniżając łysą głowę w kierunku mikrofonu. — To gwiazda klasy G albo coś koło tego. Jake z astronomicznego mówi, że dwie z jej planet są typu ziemskiego. Archiwa dowodzą, że obie są zamieszkane. Gdzie są ludzie, tam jest i praca. W słuchawce zakwakało coś szybko pojedynczymi sylabami. Amalfi słuchał niecierpliwie, a potem rzucił krótko: 15 — Polityka. Mikrofon umilkł. Amalfi odwiesił go z powrotem na miejsce przy balustradzie, a w chwilę później jego kroki zadudniły na archaicznych, kamiennych schodach prowadzących w dół z dzwonnicy-dyspozytorni. Hazleton czekał na niego w gabinecie burmistrza, bębniąc szczupłymi palcami po blacie biurka. Był człowiekiem wysokim, szczupłym i kościstym, a sposób, w jaki rozsiadł się w fotelu Amalfiego, sprawiał wrażenie, że jest człowiekiem leniwym. Jeżeli upodobanie do chadzania krętymi ścieżkami świadczy o lenistwie, to Amalfi skłonny był nazwać Hazletona najbardziej leniwym człowiekiem na pokładzie. Czy był bardziej leniwy niż ktokolwiek poza miastem, było zupełnie obojętne. Nic, co działo się na zewnątrz, nie miało znaczenia. — No i...? — spytał Hazleton. — No i nieźle — mruknął Amalfi. — To "przyjemny żółty karzeł ze wszystkimi ozdóbkami. — Jasne — powiedział Hazleton, uśmiechając się z przymusem. — Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się pan upiera, żeby na własne oczy obejrzeć każdą mijaną przez nas gwiazdę. Tu, w swoim gabinecie, ma pan przecież pod ręką ekrany. Wiedzieliśmy, jak ta gwiazda wygląda długo przedtem, zanim mogliśmy ją w ogóle dostrzec. — Lubię sam popatrzeć — odparł Amalfi. — Nie na darmo jestem tutaj burmistrzem od sześciuset lat. Tak naprawdę, to nie wiem nic o niczym, dopóki nie zobaczę tego na własne oczy. Dopiero wtedy wiem. Obrazy nic nie znaczą. Nie sposób ich WYCZUĆ. — Bzdury — powiedział Hazleton bez złośliwości. — A co to pańskie WYCZUCIE mówi tym razem? 16 — To dobre słońce, podoba mi się. Będziemy lądować. — A gdybym panu powiedział, co tam się odbywa? — Wiem, wiem... — burknął Amalfi. Naśladując mechaniczny sposób mówienia Ojców Miasta, wyrecytował: — PO-LI- -TYCZ-NA SY-TU-A-CJA JEST BAR-DZO NIE-PO-KO-JĄ- -CA A mnie martwi nasza sytuacja żywnościowa. — Aż tak z nią źle? — Jeszcze nie jest krytycznie, ale będzie, jeżeli nie wylądujemy. W zbiornikach chlorelli zaszła jeszcze jedna mutacja. Musiało się to stać, kiedy przechodziliśmy przez pole promieniowania koło Sigma Dragonis. W tej chwili, w przeliczeniu na tłuszcze, zbieramy około dwa tysiące dwieście kilogramów z akra. . — To wcale nie najgorzej. — Owszem, ale wydajność spada i to dość znacznie. Jeżeli czegoś z tym nie zrobimy, to mniej więcej za rok nie zbierzemy ani grama alg. A i rezerwy ropy mamy za małe, żeby dotrzeć do następnej gwiazdy. Dobrnęlibyśmy do niej, zjadając się nawzajem. — To tylko zwykłe gdybanie, szefie — wzruszył ramionami Hazleton. — Nigdy do tej pory nie zdarzyła się nam mutacja, której nie zdołalibyśmy opanować. A na tych dwóch planetach naprawdę jest dość paskudnie. — No więc dobrze, wiem, że toczą między sobą wojnę. I co z tego? Nieraz już bywaliśmy w takich sytuacjach. Nie Ynusimy stawać po niczyjej stronie. Po prostu tylko wylądujemy na którejś... — Gdyby to była zwykła międzyplanetarna draka, to zgoda. Ale tak się składacze jeden z tych światów, ten trzeci od słońca, to nie uznający niczyjego zwierzchnictwa relikt Cesarstwa 17 Hruntyńskiego, ten drugi zaś to pogrobowiec hamiltonianizmu. Walczyły ze sobą przez całe wieki, bez jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią. No i wreszcie Ziemia ich odnalazła. — I...? — spytał Amalfł. — I rozprawia się z oboma — odparł ponuro Hazleton. — Właśnie otrzymaliśmy oficjalny nakaz ziemskiej policji, żeby wynosić się stąd w diabły. Słońce ponad miastem było teraz znacznie mniejsze. Wędrowna metropolia, kryjąc się przed dwoma zawzięcie wojującymi światami, wpełzała powoli w bezpieczne schronienie mroźnego, zielonkawobłękitnego cienia jednej ze zrujnowanych, ogromnych planet tego układu. Na tle amoniakalnych huraganów, opasujących gazowego giganta, krążył w lodowym menuecie kwartet maleńkich księżyców. Amalfi z napięciem wpatrywał się w ekrany. Orbitalne manewrowanie zmuszało między innymi do równoważenia masy miasta z wypadkową całego szeregu zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych 5 wymagało wielkiej precyzji. Zazwyczaj miasto omijało gazowe olbrzymy. Amalfi nie był więc przyzwyczajony do takich manewrów. Jego nadprzyrodzone niemal wyczucie warunków przestrzeni, w której spędził prawie całe życie, trzeba było teraz wspomóc każdym posiadanym elektronicznym przyrządem. — Za ostro, Ulica Dwudziesta Trzecia — rzucił do mikrofonu. — Macie prawie dwustopniowe wybrzuszenie waszego łuku ekranu. Wyrównać. 18 — Tak jest, szefie, wyrównać. Burmistrz uważnie obserwował obraz gigantycznej planety i jej lodowych sług. Strzałka delikatnie zmieniała swoje położenie. — Stop! Przez miasto przebiegło drżenie i zapanowała cisza. Ta cisza była tak absolutna, że budziła niepokój. Odległy pomruk wiratorów był swego rodzaju elementem naturalnego środowiska i kiedy ucichł, człowiekowi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jakby zmienił się skład powietrza. Przepona szybko zareagowała na iluzoryczny brak tlenu — Amalfi mimo woli ziewnął. Hazleton także ziewnął, ale oczy lśniły mu ożywieniem — menedżer miasta był wreszcie w swoim żywiole. Ten plan był jego dziełem. Nie myślał już, że miasto może znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie. Wkraczał na ulubioną ścieżkę ludzi leniwych. Amalfi miał nadzieję, że Hazleton nie przechytrzy i miasta, i jednocześnie siebie. Poczynania Hazletona już kilkakrotnie wpędziły ich w takie kłopoty, że tylko cudem udało się uniknąć całkowitej katastrofy. Tak właśnie było na Thor V. Pierwsze miasto-wędrowiec, które zawitało na tę planetę było włóczęgą. Odrzuciło swoją dawną nazwę ł zaczęło występować jako Interstellar Master Tradees. Wkrótce jego załoga zyskała przydomek Wściekłych Psów. Od tego czasu na Thor V nienawiść do miast-wędrowców wpajano już od dziecka. — Przycupniemy tu na jakiś tydzień — powiedział Hazleton, bawiąc się suwakiem logarytmicznym. — Żywności powinno nam na taki czas wystarczyć. Orbita, którą nam podał Jake, bardzo mi przypadła do gustu. Policjanci będą pewni, że odlecieliśmy już spory kawał od tego układu, a poza tym nie ma ich tutaj aż tylu, żeby mogli zająć się i dwiema wojującymi planetami, i jeszcze przeczesywać przestrzeń w poszukiwaniu jakiegoś wędrowca. — Masz taką nadzieję? — To chyba zupełnie oczywiste — mówił Hazleton z błyszczącymi oczami. — Wcześniej czy później, w ciągu najbliższych tygodni policja musi określić, która z planet jest silniejsza, i na niej właśnie skoncentruje swoje wysiłki. Kiedy to się stanie, przemkniemy cichcem na tę drugą, znacznie słabiej pilnowaną. Policjanci będą zbyt zajęci, żeby przeszkodzić nam zarówno w lądowaniu, jak i w odnowienia zapasów, kiedy już siądziemy na powierzchni. — W twoich ustach wszystko to brzmi bardzo pięknie. Ale w ten sposób zwiążemy się bezpośrednio ze słabszą z planet. Gliny nie będą potrzebowały lepszego pretekstu, żeby rozproszyć miasto. — Niekoniecznie — obstawał przy swoim Hazleton. — Nie mogą nas rozparcelować za samo tylko zlekceważenie ich polecenia. I wiedzą o tym równie dobrze jak my. Jeżeli zajdzie potrzeba, możemy się odwołać do sądu i wykazać, że ten nakaz był niesłuszny. A dopóki będziemy się znajdowali pod opieką ich wrogów, nie mogą na nas wymusić jego respektowania. Aha, byłbym zapomniał. Wpłynęło do nas CHCĘ ODEJŚĆ niejakiego Webstera, inżyniera stosu. To jeden z pierwotnej załogi miasta i w dodatku wyjątkowo dobry. Bardzo nie chciałbym się z im, rozstawać. — Jeśli chce odejść, to nie ma o czym mówić — odparł Amalfi. — Co sobie wybrał? — Następne miejsce postoju. — Cóż, wygląda na to, że to będzie tutaj. No tak... 20 Interkom na pulpicie sterowniczym mruknął błagalnie. Amalfł wcisnął klawisz. — Pan burmistrz? — Słucham. — Mówi sierżant Andersen z posterunku przy Cathedral Parkway. Zza tarczy tego gazowego giganta wychodzi właśnie jakiś wielki statek. Próbujemy nawiązać z nim łączność. To okręt wojenny. — Dziękuję —- powiedział Amalfi, spoglądając znacząco na Hazletona. — Kiedy już złapiecie z nim kontakt, przełączcie go tutaj. Nastawił ekran, uzyskując obraz krawędzi przeciwnej do tej, za którą chowało się właśnie miasto. Srebrzyła się tam maleńka kropelka światła. Na obcy statek padały zapewne promienie słoneczne, ale rzeczywiście musiał być naprawdę duży, jeżeli w ogóle było go widać z tak daleka. Burmistrz nastawił powiększenie i otrzymał obraz rury, wielkością przypominającej kciuk. — Nawet nie próbuje się ukryć — mruknął. — Choć prawdę mówiąc, taką kobyłę trudno byłoby gdzieś schować. Musi mieć z pięćset metrów długości. Jak widać, nie bardzo udało nam się ich wykiwać. Hazleton pochylił się do przodu, pilnie wpatrując się w nieszkodliwie wyglądający cylinder. — Nie wydaje mi się, żeby to była policja — powiedział po chwili. — Ciężki sprzęt Policyjnych Oddziałów Porządkowych ma zwykle kształt gruszkowaty, a do tego mnóstwo przeróżnych wypustek. Ten statek ma tylko cztery wieżyczki, i to umieszczone tak, żeby nie stracić tego, co starożytni nazwali kształtami opływowymi. Widzi pan? 21 Amalfi skinął głową i przygryzł dolną wargę, intensywnie myśląc. Podejrzewał, że jest to miejscowy obiekt, zaprojektowany z myślą o szybkim przechodzeniu przez warstwy atmosfery. Archaiczna maszyna, pewnie z napędem Muira. Interkom mruknął ponownie. — Mamy łączność ze zbliżającym się pojazdem, sir — odezwał się sierżant Andersen. Obraz statku na tle zielonkawobłękitnej planety zniknął, a w jego miejsce na ekranie pojawił się młody mężczyzna o sympatycznej twarzy. — Bardzo mi miło panów poznać — powiedział dość oficjalnie, traktując to zdanie chyba jako zwykłą formułkę powitalną, bo wyraz jego twarzy nie korespondował z treścią wypowiadanych słów. — Czy rozmawiam z oficerem dowodzącym tą... latającą fortecą? — W rzeczy samej — odparł Amalfi. — Jestem tutaj burmistrzem, a ten pan jest menedżerem miasta. Jesteśmy odpowiedzialni za dowodzenie. Z kim mam przyjemność? — Kapitan Savage z Federalnej Floty Wojennej Utopii — przedstawił się młody człowiek. — Czy możemy otrzymać pozwolenie na podejście do waszego fortu czy też miasta? Chcieliśmy wysadzić naszego przedstawiciela. Amalfi wyłączył fonię i spojrzał na Hazletona. — Co o tym sądzisz? — zapytał. — Chyba niczym nie ryzykujemy. Chociaż, czyja wiem... Ten muzealny eksponat jest jednak bardzo duży. Z powodzeniem mogą przysłać swojego człowieka w pojeździe ratunkowym. Amalfi ponownie włączył obwód. — Z uwagi na okoliczności — powiedział — wolelibyśmy, żebyście zostali tam, gdzie jesteście. Jestem pewien, że pan to 22 zrozumie, kapitanie. Jeżeli jednak macie ochotę, możecie przysłać gig. Wasz przedstawiciel będzie tu mile widziany. Oczywiście, możemy wam posłać zakładników... Savage machnął dłonią, odrzucając tę propozycję. — To zupełnie niepotrzebne, sir. Słyszeliśmy ostrzeżenie, jakie przesłał wam tamten pojazd międzygwiezdny. Ich wróg musi być naszym przyjacielem. Mamy nadzieję, że potraficie wyjaśnić całą tę sytuację, która wydaje się mocno zagmatwana. — Owszem, to potrafimy — powiedział Amalfi. — A teraz, jeżeli to już wszystko... — Wszystko, sir. Koniec łączności. — Koniec. Hazleton podniósł się z krzesła. — Przypuszczam, że to ja mam się spotkać z tym emisariuszem. Może przyjmę go w pańskim gabinecie? — Zgoda. Menedżer miasta wyszedł z pokoju, a w chwilę później burmistrz podążył jego śladem, zamykając wieżę kontrolną na klucz. Miasto weszło już na orbitę stacjonarną i miało pozostać unieruchomione, dopóki znów nie nadejdzie pora lotu. Znalazł-"szy się na ulicy, Amalfi przywołał taksówkę. Z rogu Ulicy Trzydziestej Czwartej i Avenue, przy którym stała wieża kontrolna, do Bowling Green, gdzie znajdował się ratusz, był spory kawałek drogi. Amalfi podał automatowi kurs, rozsiadł się wygodnie, odgryzł koniec cygara z tytoniem hydroponicznego pochodzenia i zaczął odgrzebywać z pamięci wszystko, co kiedykolwiek słyszał o hamiltonianach. Jakaś sekta republikańska z okresu pierwszych dni podróży kosmicznych... coś jakby powszechna furora... agitacja... potępienie ze strony rządu... represje... hmm. Wszystko to było dość mgliste, a w dodatku wcale nie był pewien, czy ta historia nie miesza mu się z jakimś zupełnie innym epizodem z ziemskiej przeszłości. Jednak był pewien, że miał wtedy miejsce jakiś exodus. Całe rzesze hamiltonian wyruszały, by kolonizować planety i zakładać wzorcowe społeczeństwa. Teraz, kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przypomniał sobie, że jeden z narodów Ziemi rządził się prawami w rodzaju hamiltonianłzmu, nazywając go tymokracją. Po jakimś czasie idea została zarzucona, ale pozostawiła po sobie ślady. Niemal każda większa fala polityczna, która przetoczyła się przez Ziemię po rozpoczęciu lotów kosmicznych, wyrzuciła swe szczątki gdzieś w zamieszkanych rejonach Galaktyki. Utopia musiała zostać skolonizowana bardzo wcześnie, bo gdyby to potomkowie Hrunty przybyli tu pierwsi, obsadziliby garnizonami obydwie nadające się do zamieszkania planety, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną. Historię Imperium Hruntyńskiego było mu nieco łatwiej sobie przypomnieć, ponieważ jej początek datował się na lata znacznie bliższe współczesności, a i do pamiętania było znacznie mniej. W czasie kiedy Ziemia zdawała się tracić władzę, na rubieżach obszaru jej eksploracji zaroiło się od dziesiątków sztucznych tworów państwowych, przybierających szumną nazwę imperiów. Alois Hrunta był jednym z tych gwiezdnych imperatorów, którym się powiodło. Jego cesarstwo rozrosło się do wielkości, jaką każdej jednoosobowej dyktaturze wyznaczają możliwości systemów komunikowania się. Po pewnym jednak czasie —jeszcze przed zamordowaniem imperatora — uległo zniszczeniu. Zostało rozerwane na księstwa przez jego skłóconych synów. W końcu księstwa te poddały się nominalnej, lecz nieugiętej władzy Ziemi, pozostawiając po sobie, tak jak w przypadku hamiitorńanizmu, 24 kilka bardzo odległych kolonii — światów, w których martwą już ideę czczono z bezsensowną przesadą. Przez okno Amalfiemu mignęła fasada ratusza. Spojrzał na złocone niegdyś litery: PRZYSTRZYC PANI TRAWNIK? Napis ten miał podkreślać usługową funkcję miasta. Teraz w sąsiedztwie gazowego giganta raził swoją naiwnością bardziej niż zwykle. Burmistrz westchnął ciężko. Polityczne przetargi były dla niego zawsze bardzo nudne. Pierwszą rzeczą, którą Amalfi zauważył po wejściu do swego gabinetu, było zmieszanie Hazletona. A to było prawdziwym wydarzeniem. Nigdy dotychczas nic nie zmąciło spokoju menedżera miasta. Był on niemal ideałem obywatela przestrzeni: odporny, pomysłowy, nie dający się zaskoczyć ani nastraszyć. Oprócz niego w gabinecie była jakaś dziewczyna, której Amalfi nie znał — zapewne jedna z parlamentarnych sekretarek prowadzących wewnętrzne sprawy miasta. — Co się stało, Mark? Gdzie jest ten łącznik z Utopii? — Jest tutaj — powiedział dziwnym głosem Hazleton. Nie wskazał co prawda wyraźnie, ale nie było najmniejszych wątpliwości, kogo miał na myśli. Amalfi odwrócił się i spojrzał uważnie na dziewczynę. Była dość ładna. Miała czarne włosy z igrającymi w nich granatowymi refleksami, szare oczy, bardzo szczere i odrobinę rozbawione, i zgrabną figurę. Ubrana była w najdziwniejszy strój, jaki Amalfiemu kiedykolwiek zdarzyło się widzieć. Miała na sobie coś w rodzaju zakładanego przez głowę worka z otworami na ręce i szyję, ciasno ściągniętego powyżej 25 talii. Worek upstrzony był maleńkimi, kolorowymi cętkami. Od bioder po kolana dziewczyna była opięta pasem z czarnej tkaniny. Na nogach miała połyskujące, ozdobne pończochy z zupełnie przezroczystej materii, a na szyi zawiązaną chustkę. Nie, to nie była chusta... Wstążka...? Jak to się u licha tak naprawdę nazywało? Arnalfi miał wątpliwości, czy nawet de Ford potrafiłby podać prawidłową nazwę tego czegoś. Przedłużające się oględziny zaczęły dziewczynę wyraźnie niecierpliwić. Amalfi odwrócił głowę i podszedł do swego biurka. Zza pleców dobiegł go jej miękki głos: — Nie miałam zamiaru wywołać sensacji, proszę pana. Zdaje się, że nie oczekiwaliście kobiety... Jej akcent był równie archaiczny jak jej ubiór — trącił niemal Eliotem. Burmistrz usiadł, żeby pozbierać rozbiegane myśli. — To prawda, nie oczekiwaliśmy — powiedział — choć mamy tu u siebie kilka kobiet na dość eksponowanych stanowiskach. Myślę, że daliśmy się zwieść ziemskiemu zwyczajowi, który odsuwa kobiety od spraw militarnych. Jednak, proszę uwierzyć, jest pani tutaj mile widziana. Czym możemy pani służyć? — Czy mogę usiąść? Dziękuję. Przede wszystkim na pewno potraficie nam wyjaśnić, skąd pochodzą te wszystkie zionące nienawiścią okręty wojenne. One was najwyraźniej znają. — Nie osobiście — powiedział Amalfi. — One znają mias-ta-wędrowców jako klasę, to wszystko. To jest ziemska policja. Twarz dziewczyny zachmurzyła się nieco. — Tak właśnie powiedzieli — szepnęła. — My... my nie mogliśmy się z tym pogodzić. To dlaczego nas atakują? — To się musiało kiedyś stać — zaczął Amalfi, najdelikatniej jak potrafił. — Jednym z założeń polityki Ziemi jest podporząd- 26 kowanie sobie niezależnych planet. Waszych wrogów, Hruntian, również to czeka. Nie przypuszczam, żebyśmy potrafili przekonująco wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Trudno byłoby nas nazwać powiernikami ziemskiego rządu. — Och — ożywiła się dziewczyna. — To w takim razie może nam pomożecie. Ta wasza ogromna forteca... — Proszę mi wybaczyć — przerwał jej Hazleton, smutno się uśmiechając. — Zapewniam panią, że to miasto nie jest fortecą. Jesteśmy zaledwie lekko uzbrojeni. Może jednak będziemy mogli wam pomóc... Szczerze mówiąc, bardzo nam zależy, żeby z wami pohandlować. Amalfi popatrzył na niego spod przymrużonych powiekj Wdawanie się w dyskusję na temat stanu uzbrojenia miasta oficerem, który właśnie zszedł z pokładu obcego statku wojen-j nego, było przejawem braku rozwagi i absolutnie nie pasowak do Hazletona. — Czego potrzebujecie? — spytała dziewczyna. — Gdybyś-j cię mogli nam pokazać, w jaki sposób te... te policyjne statki poruszają i jak wy sami utrzymujecie w przestrzeni swoje miasto... — Czyżbyście nie mieli wiratorów? — zapytał z niedowierza] niem Amalfi. — Przecież kiedyś musieliście je mieć. Inacze nigdy nie zdołalibyście dostać się z Ziemi aż tutaj. — Sekret lotów międzygwiezdnych został zapomniany ji niemal sto lat temu. Ciągle jeszcze mamy w naszym muzeur pierwszy pojazd, którym przybyli tu nasi przodkowie, ale jec silnik jest dziś dla nas zupełna zagadką. Amalfi zaczął intensywnie myśleć Niemal sto lat? Czy to ma być długo? Czy też może mieszkańcy Utopii' nie znają także 27 atryków? Ale przecież ascomycynę odkryto ponad pół wieku l' exodusem hamiltonian. Dziwy, coraz większe dziwy, zleton znów się uśmiechnął. Możemy wam pokazać, jak działa wirator — powiedział. Je zasada jego działania jest zbyt prosta, żeby tak lekko ją ić. My musimy uzupełnić zapasy, przede wszystkim jujemy ropy. Chyba macie ją u siebie? ziewczyńa skinęła głową. Utopia jest zasobna w ropę naftową, a my sami nie ly jej w większych ilościach od dwudziestu pięciu lat, to od czasu, kiedy ponownie odkryliśmy metodę molowego tościowania walencyjnego. lalfi nastawił uszu. Utopianie nie mieli wiratorów ani atryków, ale mieli za to coś, co nazwali metodą molowego tościowania walencyjnego. Termin mówił sam za siebie: ten, potrafił regulować wiązania międzycząsteczkowe, tak by : wpływać na występujący między nimi efekt przylegania, nie sbował żadnych mechanicznych środków zmniejszających le, takich jak na przykład ropopochodne smary. Jeśli spianie myślą, że dokonali tego odkrycia, to tym lepiej. |— Nam przyda się wszystko, co zechcecie przekazać — lęła dziewczyna. Nagle, mimo zdrowej młodości, wydała się zo znużona. — Przez całe życie walczyliśmy z tymi bar-iskimi Hruntianami, oczekując dnia, w którym nadejdzie ipc z Ziemi. A teraz Ziemia zjawia się i występuje przeciwko i>u planetom? Jakże wszystko musiało się pozmieniać. E— Wina leży nie w zmianach — powiedział cicho Hazleton lecz w tym, że wy tym zmianom nie ulegacie. Nasze różowanie w głąb Galaktyki ma: w sobie coś z podróży w się: różnym odległościom od rodzinnej planety odpowia- 28 dają różne historyczne daty. Gwiazdy odległe od Ziemi,'takie jak wasza, są martwymi wodami historii. A kiedy okresy historyczne zaczynają się na siebie nakładać, tak jak to się stało w przypadku waszej ery hamiltoniańskiej i epoki Imperium Hruntyńskiego, sytuacja bardzo się komplikuje. Obie takie cywilizacje zamrażają swój rozwój w chwili, w której wybucha między nimi konflikt. I kiedy historia je odnajduje... Cóż, wtedy oczywiście następuje szok. — A wracając do bardziej praktycznych tematów — Amalfi przywołał menedżera do porządku — wolelibyśmy sami wybrać teren lądowania. Jeżeli będziemy mogli wcześniej wysłać naszych techników na waszą planetę, to znajdą oni odpowiednie leże. — Leże? — Odpowiedni teren górniczy. Mam nadzieję, że otrzymamy waszą zgodę? — Nie wiem — odpowiedziała dziewczyna niepewnie. — My ogromnie oszczędzamy wszystkie metale, szczególnie stal. Zmuszeni jesteśmy bardzo skrzętnie wykorzystywać nawet złom. — Natomiast my prawie nie zużywamy stali ani żelaza — uspokoił ją Amalfi. — To co jest nam potrzebne, odzyskujemy podobnie jak wy. W końcu stal jest prawie niezniszczalna. Nam chodzi głównie o surowce do produkcji przyrządów: german i kilka innych metali ziem rzadkich. A to powinniście mieć nadmiarze. Burmistrz nie uznał za stosowne dodać, że na germanie opierał się teraz cały galaktyczny system pieniężny. Wszystko co powiedział do tej pory, było zgodne z prawdą, ale mając do czynienia z takimi zacofanymi planetami, lepiej było pomijać niektóre szczegóły. 29 — Czy mogę skorzystać z waszego radia? Amalfi odsunął się od biurka, lecz zaraz musiał do niego rócić, widząc jak dziewczyna bezsilnie wciska klawisze. Już po :hwili przekazywała treść rozmowy swojemu kapitanowi. Amalfi stanawiał się, czy Hruntianie znają angielski. Nie obawiał się, mogliby podsłuchać prowadzoną rozmowę — ogromna planeta uniemożliwiała to. Jednakże dla powodzenia planu lazletona było niesłychanie ważne, żeby Hruntianie usłyszeli i rozumieli ostrzeżenie, jakie ziemska policja wystosowała do |miasta. Nie zaszkodziłoby też maksymalnie ograniczyć informa-:je techniczne. Gdyby hamiltonianie — albo Hruntianie — frozwinęli u siebie produkcję miotaczy Bethego, bomb pola i Jej reszty nowoczesnego uzbrojenia, policja nie byłaby u-[szczęśliwiona. Wiedziałaby także doskonale, kogo za to winić. [-Jedno było pocieszające — nikt w mieście nie wiedział, jak zbudować unicestwiacz. Wyrażono zgodę — poinformowała dziewczyna. — 'Kapitan Savage proponuje, żebym dla zaoszczędzenia czasu już . teraz zabrała tych techników ze sobą. A gdyby znalazł się także irktoś, kto zna się na napędzie międzygwiezdnym... — Ja również z panią pojadę — wtrącił szybko Hazleton. — Znam się na tym nie gorzej od innych. — Nie ma mowy, Mark — spokojnie zaoponował Amalfi. — Potrzebuję cię tutaj. Do takich spraw mamy tych, którzy latają ze smarownicami. Możemy im posłać tego twojego Webstera. Będzie miał szansę zejść z miasta, zanim dotkniemy powierzchni którejkolwiek planety. — Zaczął bardzo szybko wydawać polecenia przez wizor. — No już. Młoda damo, odpowiedni ludzie będą czekać na panią w waszej łodzi. Niech kapitan Savage połączy się z nami dokładnie za tydzień. Wyjdziemy akurat z 30 okultacji z tym gazowym gigantem i wiadomość dotrze do nas bez przeszkód. Będzie to najprostszy sposób przekazania nam informacji o miejscu lądowania na Utopii. Po wyjściu dziewczyny w gabinecie na długo zaległa cisza. W końcu Amalfi powiedział powoli: — Mark, w mieście nie cierpimy na brak kobiet. Hazleton zaczerwienił się. — Przepraszam, szefie. Wiedziałem, że to niemożliwe, dokładnie w chwili, w której to zaproponowałem. Mimo to w dalszym ciągu uważam, że moglibyśmy im pomóc. Jeżeli dobrze pamiętam, to Imperium Hruntyńskie było dość obrzydliwym tworem. — To nie nasza sprawa — rzucił ostro Amalfi. Nie lubił sytuacji, które zmuszały go do wykorzystywania w stosunku do Hazletona swojej władzy burmistrza. Prawa wszystkich wędrownych miast zawierają drobiazgowe klauzule zabezpieczające przed założeniem jakiejkolwiek dynastii. Chyba właśnie dlatego menedżer miasta stał się dla Amałfiego kimś najbliższym, prawie synem, którego jako burmistrzowi nie wolno było mieć. Tylko Amalfi wiedział, ile razy nieuchwytna, amoralna inteligencja tego młodego człowieka doprowadzała Ojców Miasta do niezadowolenia, które nieraz groziło odwołaniem go ze stanowiska i rozstrzelaniem. — Słuchaj, Mark. Nie wolno nam okazywać nikomu sympatii. Jesteśmy wędrowcami. Gdyby w ręce Hruntian wpadł unicestwiacz albo inna podobna do niego broń, gdyby wykorzystując go jako narzędzie szantażu, zdołali odbudować swoje imperium, byłby to koszmar. Czy uważasz, że odrodzenie hamiltonianizmu byłoby w czymkolwiek lepsze? W naszych czasach? Muszę przyznać, że pozornie wydaje się ono łatwiejsze 31 lo przyjęcia niż następna tyrania jakiegoś Hrunta, ale z torycznego punktu widzenia byłoby to równie katastrofalne. Te dwie planety walczą ze sobą o idee, które przeżyły się już pół siąclecia temu. — Amalfi przerwał na chwilę. Wyjął z ust jaro i spojrzał ze zdumieniem na menedżera. — Zorien-iem się, że ta dziewczyna zmąciła ci zdrowy rozsądek, tam bliski zagrozić ci konsekwencjami twojego nierozważ-lego zachowania. Jesteś najlepszym kulturomorfologiem, jakie-kiedykolwiek miałem. Gdybyś nie popadł w seksualne otumanienie, dostrzegłbyś, że ci ludzie są ofiarami rozkładu Budomorfozy: obie te cywilizacje są już martwe i cierpią bóle tatecznego rozkładu, choć im samym wydaje się, że to bóle [[odrodzenia. — Policja widzi to nieco inaczej — powiedział Hazleton z ^roztargnieniem. — A jak miałaby widzieć? Oni przecież nie patrzą na to z f naszego punktu widzenia. Ja nie mówię do ciebie jak glina, [staram się mówić jak wędrowiec. Zostałeś wędrowcem, aby dać l się uwikłać w jakąś nic nie znaczącą, pograniczną waśń? Mark, 'równie dobrze mógłbyś już dziś umrzeć. Albo wrócić na Ziemię, na jedno wychodzi. Znów przerwał. Gadatliwość była przeciwna jego naturze i wprawiała go w zakłopotanie. Spojrzał ostro na menedżera. Poczuł, nie po raz pierwszy zresztą, nieodwołalność rysującej się w perspektywie samotności. Hazleton nie słuchał go. Kiedy miasto ruszyło w kierunku Utopii, bitwa rozgorzała już. na dobre. Widok był niezwykły. Planeta Hruntan, zmilitaryzowa- 32 na do najdrobniejszego szczegółu codziennego życia, nie czekała, aż policja szczelnie ją otoczy. Hruntiańskie statki, choć pochodzące mniej więcej z tego samego okresu co pojazdy używane przez mieszkańców Utopii, dokonywały cudów waleczności. Prowadzących je doświadczonych oficerów nie krępowały żadne ckliwe przekonania o wartości ludzkiego życia. Nie było wątpliwości co do ostatecznego wyniku tych walk, ale jak na razie policji wiodło się nieszczególnie. Samej bitwy nie można było obserwować bezpośrednio z miasta. Planeta Hruntan była teraz oddalona od Utopii prawie o 40°. Właśnie owo stałe zwiększanie się odległości pomiędzy tymi dwoma światami nasunęło Hazletonowi pomysł ukradkowego lądowania. To także Hazleton rozesłał „zwiadowców" — małe, zdalnie sterowane, kuliste pociski o średnicy niecałych pięciu metrów. Zawisły one niepostrzeżenie nad rubieżami pola walki i obserwowały ją za pomocą swoich telewizyjnych oczu. Było to bardzo pouczające starcie. Pojazdy policyjne zbiorowo nie brały udziału w żadnej większej bitwie już od dziesiątków lat, a indywidualnie tylko niewielu Ziemian kiedykolwiek angażowało się w coś bardziej niebezpiecznego niż zwykła planetarna burda. Hruntianie, mimo że słabsi pod względem u-zbrojenia, mieli ogromne doświadczenie bojowe, a ich taktyka była mistrzowska. Zmusili policję do przyjęcia bitwy w gęsto zaminowanym obszarze, co dałoby się porównać z prowadze-{liem walki w sercu piekielnego pieca. Hruntianie rozmieściwszy przemyślnie miYiy, doskonale wiedzieli, gdzie ogień jest najgorętszy. Ich straty były dotkliwe, mieli jednak co tracić. Hruntiańscy oficerowie, z pogardą odnoszący się do własnego życia, nie cenili również życia członków swoich załóg. 33 Po jakimś czasie spoglądania w ekrany Hazleton wyłączył je i )lecił O'Brienowi, żeby wezwał zwiadowców z powrotem. Ta zez była przerażająca przede wszystkim z powodu rysującej się la tle walki mentalności tych ludzi. Nawet najbardziej zatwar- iały sadysta po chwili patrzenia na Hruntian gaszących ogień tesnymi ciałami, zaniechałby dalszej obserwacji. Miasto przedostało się na Utopię bez przeszkód. Policyjne tpojazdy zwiadowcze, pomimo znacznego oddalenia, dostrzegły ;ten fakt — ich raporty były doskonale słyszalne w pokoju ^łączności miasta. Doniesienia te zostaną później oczywiście ''właściwie zinterpretowane, a policja odpowiednio na nie zareaguje, lecz teraz, w samym środku bitwy, policjanci nie mieli czasu zawracać sobie głowy wędrowcem. Amalfi miał nadzieję, że kiedy będą mogli zająć się nimi, miasto będzie daleko stąd. W jaki sposób Utopia opierała się wściekłym szturmom Hruntian przez prawie całe stulecie, było zagadką. Stało się to jeszcze bardziej niezrozumiałe, kiedy miasto osiadło na powierz-.chni planety. Cała Utopia była wielką radioaktywną pułapką bez miast ani innych obiektów. Wrzące, rozpalone do białości rozlewiska płynnej ziemi i betonu nie ostygną zapewne za życia ludzkości, by pokazać, gdzie owe miasta niegdyś stały. Jeden z kontynentów nie nadawał się w ogóle do zamieszkania. W ciągu dnia radioaktywność utrzymywała się tu nieco poniżej progu bezpieczeństwa, lecz w nocy, kiedy spadek temperatury powodował wzrost zawartości radonu—zjawisko często spotykane w 34 atmosferach planet podobnych do Ziemii — powietrze stawało się niezdatne do oddychania. Utopia na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu utopiańs-kich lat była bombardowana pociskami atomowymi i pyłowymi podczas każdej opozycji z planetą Hruntan. Na szczęście niebezpieczne opozycje zdarzały się tylko raz na dwanaście lat. Gdyby następowały częściej, nawet podziemne życie na Utopii stałoby się niemożliwe. — W jaki sposób udawało wam się ich odpierać? — spytał Amalfi. — Ci chłopcy to prawdziwi żołnierze. Jeżeli potrafią tak stawiać czoła policji, to was powinni roznieść w puch. Kapitan Savage, dość nieswojo czujący się na balkonie dzwonnicy, zmrużył oczy i zdobył się na wątły uśmiech. — Znamy wszystkie ich sztuczki... Trzeba przyznać, że są bardzo dobrymi strategami, lecz pod pewnymi względami zupełnie brak im wyobraźni i to nieprzypadkowo, jak przypuszczam. Nie rozbudza się w nich własnej inicjatywy. — Poruszył się niespokojnie. — Ma pan zamiar zostawić swoje miasto tutaj, zupełnie na widoku? Nawet na noc? — Tak. Wątpię, by Hruntianie nas zaatakowali. Są teraz zajęci czym innym. Poza tym, wiedząc, że gliny nas nie kochają, nie uznają nas za swoich wrogów. Jeżeli zaś chodzi o radioaktywność, to utrzymujemy dwa procent siły pola wiratorów. To za mało, żeby dało się odczuć, ale wystarczy, by zmienić moment bezwładności naszej atmosfery i zapobiec przedostawaniu się do niej waszego powietrza. — Muszę przyznać, że niewiele z tego rozumiem — powiedział Savage. — Ale jestem pewien, że pan zna możliwości swoich urządzeń. Wyznam, panie burmistrzu, że wasze miasto stanowi dla nas zupełną tajemnicę. Czym ono się zajmuje? 35 policja występuje przeciwko wam? Czy jesteście litami? s?— Och, nie — odparł Amalfi. — Policja właściwie nic nie ma nam. Po prostu zajmujemy dość niskie miejsce w łecznej hierarchii. Jesteśmy wędrownymi pracownikami, ijemnymi robotnikami, międzyplanetarnymi hobo. Policja jest Mazana chronić nas tak samo jak każdego innego obywa-, ale nasza ruchliwość czyni z nas w ich oczach potencjalnych tępców. Uważają zatem, że należy mieć nas pod obserwa- Savage podsumował to jednym zdaniem, które Amalfi zaczął iż uważać za dewizę Utopii: — Jakże wszystko musiało się pozmieniać. — Powinniście skomponować do tego muzykę. Ja też nie : powiedzieć, żebym rozumiał, w jaki sposób udało się wam ić tak długo. Czy oni nigdy nie podjęli próby inwazji? — Wiele razy — powiedział Savage posępnie, lecz nie bez lumy. — Ale widział pan, jak żyjemy. W najlepszych sytuacjach idawalo nam się ich odeprzeć, a w najgorszych nie byli w stanie |nas znaleźć. Poza tym wiele ich desantów padło ofiarą ich [własnych bombardowań. — Mimo wszystko... — Psychologia tłumu — ciągnął Savage — jest nauką, ^której poświęcamy sporo uwagi, podobnie zresztą jak oni, ale my rozwinęliśmy ją w innym kierunku. W połączeniu z pomocniczą sztuką kamuflażu stanowi ona bardzo potężną broń. Stosując makiety zabudowań, pola symulowanej wysokiej radioaktywności czy fałszowanie warunków klimatycznych, zawsze byliśmy w stanie doprowadzić do tego, że swoje bazy inwazyjne zakładali dokładnie w miejscach, które dla nich 36 wybraliśmy. To taki rodzaj szachów: wciąga się przeciwnika albo skłania do wejścia na taki obszar, gdzie można się go pozbyć zupełnie bezpiecznie i przy minimalnym nakładzie sił. — Znów zmrużył oczy przed słońcem i zagryzł dolną wargę. Po chwili dodał: — Jest jeszcze jeden czynnik: wolność. My ją mamy, a Hruntianie nie. Oni bronią systemu, który jest w swej istocie bardzo ascetyczny. To znaczy oferuje jednostkom bardzo niewiele nagród, nawet w przypadku odniesienia zwycięstwa. My na Utopii walczymy o ustrój, który niesie nam nagrodę: niesie wolność. To ogromna różnica. Motywacja jest większa. — Och, wolność — westchnął Amalfi. — Tak, przypuszczam, że to wspaniała rzecz. Ale to ciągle ten sam stary problem. Nikt nie jest wolny. Nasze miasto jest mgliście republikańskie. W pewnym sensie można by je nawet uznać za hamiltoniańskie. Ale nie jesteśmy i nigdy nie będziemy wolni od wymagań stawianych nam przez sytuację. A co do tego, że wolność zwiększa skuteczność walki, ja to kwestionuję. Ekonomia polityczna czasów wojny musi skłaniać się ku dyktaturze. Wasi ludzie walczą o befsztyk nie na dzisiejszy obiad, tylko na jutrzejszy. Cóż, Hruntianie robią to samo. Różnica między wami istnieje tylko potencjalnie, a różnica, która nie czyni różnicy, różnicą nie jest. — Jest pan nader delikatny-— powiedział Savage wstając. — I chyba wiem, dlaczego nie potrafi pan zrozumieć tego rozdziału naszej historii. Pan nie ma żadnych więzów, żadnej wiary. Będzie pan nam musiał wybaczyć naszą. Nas nie stać na dzielenie włosa na czworo. Ruszył w dół schodów, nienaturalnie odrzucając do tyłu ramiona. Amalfi obserwował jego odejście ze smutnym grymasem na twarzy. Ten młody człowiek był niezwykły. Rozmowa z 37 przypominała spotkanie twarzą w twarz z postacią z jakiejś torycznej sztuki. Przywiodło to Amalfiemu na myśl Haz-tona. Gdzie on się właściwie podziewa? Już wiele godzin temu sdł z tą dziewczyną, wymyślając jakiś pretekst. Jeśli się nie Meszy, zmierzch zaskoczy go pod ziemią i będzie musiał ?dzić tam całą noc. Amalfi często pracował sam, ale były le zajęcia związane z zarządzaniem, do których potrzebował Jetona. Niepokoił się jednak najbardziej, że ten mógł właśnie : podejmować w imieniu miasta być może bardzo niewygod-zobowiązania. Amalfi zszedł na dół do swego gabinetu i adzwonił do pokoju łączności. Hazleton nie meldował się. Pomrukując z niezadowolenia, listrz zabrał się do organizowania pracy miasta — pracy, w ikiwaniu której miasto-wędrowiec wzbiło się niegdyś w zeń, a którą tak rzadko znajdowało. Nie dawało mu )koju, że do tej pory nie podpisano z Utopią żadnego oficjalnego kontraktu legalizującego prace wykonywane przez liasto. To było sprzeczne ze zwyczajem. Gdyby Utopia okazała się — tak jak wiele innych, opętanych ideami planet — skłonna fdó oszustwa na astronomiczną skalę, to zgodnie z prawami [Ziemi nie byliby w stanie obronić się. A ludzie kierujący się [celami skorzy są do szybkiego usprawiedliwiania wszelkich f środków. Miasto, które było zmaterializowanym środkiem nau-; czyło się wystrzegać takich sytuacji. Tymczasem Hazleton chyba f właśnie szukał jakiegoś sposobu uniknięcia komplikacji. Amalfi ;miał nadzieję, że i on, i miasto jakoś to przeżyją. Amalfiego ogarnęło przerażenie, gdy zobaczył na ekranach, jak błyskawicznie siły Ziemi zostały przegrupowane i wzmocnione. Od czasu kiedy oglądał je w akcji ostatnim razem, ich metody organizacji transportu i zaplecza uległy ogromnemu 38 udoskonaleniu. Niebo wprost skrzyło się od statków ciągnących na planetę Hruntan. Było niedobrze. Amalfi spodziewał się, ze zanim pomkną na terytorium hruntyńskie, tak jak w swej strategii zakładał Hazleton, będą mieć przynajmniej kilka miesięcy na odtworzenie zapasów na Utopii. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że do tej pory państwo Hruntian zostanie otoczone szczelną blokadą. Bez chwili zwłoki ogłosił alarm. Wiratory ryknęły najwyższym tonem, jaki mogły osiągnąć bez przerywania grawitacyjnej nitki łączącej miasto z Utopią. Delikatne pole, za pomocą którego stawiały czoła utopiańskiej atmosferze, zmieniło się w twardą ścianę. Migotanie polaryzacji na obwodzie niewidocznego przedtem ekranu zagęściło się, zmniejszając przejrzystość o-słony do połowy. Pola napędowe rozbudowały się błyskawicznie — tylko nieliczne promienie świetlne przebiegały przez nie na wylot, w większości te, na które oko ludzkie jest najmniej wrażliwe. Dla utopiańskich obserwatorów miasto przybrało kolor ciemnej krwi. Nagle rozdzwoniły się telefony z wieży kontrolnej. Amalfi nie zwracał na nie uwagi. Jego pulpit — setki przycisków, dźwigni, klawiatur i aparatury kontrolnej — ożył sygnałami alarmowymi, a głośniki zatrajkotały wszystkie naraz. — Panie burmistrzu, właśnie dobiliśmy się do tej starej gliny. Jest w niej całe mnóstwo roponośnego łupku... — Zmagazynować to, co macie! \ — Amalfi! Jak możemy wycisnąć choć odrobinę toru z tego... — Tam gdzie lecimy, jest go więcej. Wywalcie to, coście zebrali i to biegiem! — Tu pokój łączności. Ciągle ani słowa od pana Hazletona. — Próbujcie dalej. 39 Wzywam latające miasto! Czy stało się coś złego? Wzy-latające miasto... Amalfi uciszył wszystkich brutalnym szarpnięciem dźwigni. — Czy myśleliście, że zostaniemy tu na zawsze?! GOTO-)ŚĆ! Wiratory zawyły. Migotanie statków kosmicznych sunących, aby oblegać planetę Hruntan stawało się z minuty na minutę tensywniejsze. Wszystko miało się rozegrać już wkrótce. — Podkręcić tam, Ulica Czterdziesta Siódma! Czy wam się iaje, że pichcicie podwieczorek?! Macie dziewięćdziesiąt se-md, żeby dociągnąć do poziomu startu! — Do startu?! Panie burmistrzu, to potrwa co najmniej cztery linuty! — Chyba sobie żartujecie. Martwi nie żartują. Ruszać się! — Wzywam latające miasto! Wzywam latające miasto... Iskierki pojazdów policyjnych rozbiegły się po niebie niczym apalony fajerwerk. Migotanie punktu, który tył planetą Hrun-|tan przyblakło i wtopiło się w ogólne lśnienie. Jake z astrologicz-Inegp przyłączył się do powszechnych skarg. — Trzydzieści sekund! — krzyknął Amalfi. Z głośnika, który przekazywał pełne przerażenia wezwania j Utopian, rozległ się spokojny głos Hazletona: — Amalfi, czy pan postradał zmysły? — Nie — odparł burmistrz. — To twój plan, Mark. Ja się go tylko trzymam. Dwadzieścia pięć sekund. — Nie proszę ze względu na siebie. Mnie się tutaj chyba nawet podoba. Znalazłem coś, czego nasze miasto nie ma... A potrzebuję tego... — Czy ty też chcesz odejść? 40 — Do diabła, nie — odpowiedział Hazleton. — Wcale o to nie proszę. Ale gdybym miał odejść, zrobiłbym to tutaj... Krótki skurcz przebiegł potężne ciało Amalfiego, zginając je wpół. Nie był to efekt emocji ani nic, co miałoby jakikolwiek związek z Hazletonem. Pewnie jakiś operator wiratora przesadził z gorliwością. Amalfi zatoczył się i zwymiotował do małej, podręcznej umywalki. Hazleton ciągle jeszcze coś mówił, ale burmistrz prawie zupełnie go nie słyszał. — Dziesięć sekund — zdołał wyszeptać Amalfi. — Amalfi, niech mnie pan posłucha... — Mark — wykrztusił burmistrz. — Mark, ja nie mam czasu. Dokonałeś wyboru. Ja... pięć sekund... ja już nic nie mogę poradzić. Jeżeli ci się tam podoba, to nie namyślaj się i zostań. Życzę ci... życzę ci wszystkiego dobrego, Mark. Wierz mi. Ale ja muszę myśleć o... Smukłe wskazówki zegara zetknęły się. — ...o mieście... — Amalfi! — Start! Miasto pomknęło w przestrzeń. Otoczył je rój wirujących iskierek. GORT Dotychczas w normalnych okolicznościach kierowanie lotem należało do obowiązków Hazletona. Pod jego nieobec-— choć do tej pory nigdy się to nie zdarzyło — miał je zejmować młody chłopak o nazwisku Carrel. Amalfi rzadko stery w swoje ręce — jedynie wtedy, gdy nie można było ać przyrządom. Sforsowanie policyjnej blokady w drodze na planetę Hruntan [nie było łatwym zadaniem, szczególnie dla tak niedoświad-)nego pilota, jakim był Carrel, ale Amalfiemu było wszystko ino. Skulił się w fotelu w swoim gabinecie i tępo patrzył na my, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze się rozgrzeje, klimatyzatora wlewały się do pokoju fale promieniującego riepła, ale jemu wciąż było zimno. Czuł pustkę. — Ahoj! Wędrowiec! — szczeknął wściekle ultrafon. — liście już jedno ostrzeżenie. Bulcie grzywnę i zmywajcie się \d, bo was rozparcelujemy. Amalfi wcisnął niechętnie klawisz. 42 — Nie możemy — powiedział bez emocji. — Co?! — krzyknął policjant. — Tylko bez numerów. Znajdujecie się na obszarze działań wojennych i już raz wbrew nakazowi ewakuacji lądowaliście na Utopił. Płaćcie karę i zmykajcie, bo naprawdę spotka was jakaś krzywda. — Nie możemy — powtórzył bezbarwnym głosem Amalfi. — To jsię jeszcze okaże. Co wam w tym przeszkadza? — Mam kontrakt z Hrlintianami. Zapanowała długa cisza. W końcu dobiegł głos: ' — Zdaje się to dość chytre. W porządku, prześlijcie nam kopię kontraktu. To że właśnie mamy zamiar zmienić Hruntan w radioaktywny obłok, to chyba już wiecie? — Aha. — W porządku. Skoro macie kontrakt, to lądujcie. Więksi z was durnie niż myślałem. Tylko żebyście nie ruszali się stamtąd przez cały okres przewidziany kontraktem! Gdybyście chcieli jednak odlecieć, zanim skończymy z tą planetą, to przygotujcie się do zapłacenia grzywny. A jak nie, to miłego świecenia, włóczykije! Amalfi zdobył się na wątły uśmiech. — Dzięki — powiedział. — My też was kochamy, platfusy. Policjant coś warknął i ultrafon przestał nadawać. W tym warknięciu wyczuwało się prawdziwy zawód. Ziemska policja zaakceptowała co prawda oficjalny status miast-wędrowców, uznając je za najemnych robotników, lecz w oficerskich kwaterach statków policyjnych zupełnie otwarcie nazywano wędrowców włóczęgami. Okazje do rozbiórki miasta nie trafiały się zbyt często i zawsze dostarczały policji sporo przyjemności. Dlatego zapewne wiadomość o nietykalnym, nienaruszalnym kontrakcie musiała być dla tego policjanta ciosem. 43 Teraz jednak trzeba było dać sobie radę z Hruntianami. Był to ^dostatni i bardzo delikatny etap planu Hazletona, a tym-i jego samego nie było na pokładzie. Prawdę powiedziaw-/, jeżeli jego przyjaciele z Utopii słyszeli, jak Amalfi przyznawał do posiadania kontraktu z Hruntianami, to w tej chwili ;leton przeżywał pewnie najcięższe chwile w całej swojej ierze. Amalfi wolał o tym nie myśleć. W swej pierwotnej wersji plan nie przewidywał podpisywania >ntraktów z żadną z planet. Dopóki miasto nie zobowiąże się > czegoś oficjalnie, może pracować lub nie, może zostać albo Uecieć, jeżeli przyjdzie mu na to ochota. Jednym słowem, [loże korzystać ze wszystkich swobód bezrobocia. Tymczasem ae rozwiązanie okazało się niewykonalne. Błyskawiczne ipo, w jakim zostały wzmocnione siły policyjne zmusiło aiasto do zdobycia jakiegoś niepodważalnego, zgodnego z vem zabezpieczenia. Bez tego nie było co marzyć choćby o podejścia do planety Hruntan. Pobyt na Utopii spełnił częściowo związane z nim nadzieje, jiorniki ropy zostały w połowie napełnione, a 5 skarbiec miasta ał już świecić pustkami, choć nie pękał w szwach. W ten pozostało tylko zająć się metalami ziem rzadkich ł i/cami rozszczepialnymi. Ich wydobycie i rafinacja były cesami czasochłonnymi, a na planecie Hruntan będą trwać : dłużej niż na Utopii. Hruntyński świat był położony dalej l Słońca niż planeta hamiltonian, więc otrzymał odpowiednio liejszy przydział ciężkich pierwiastków. Ale na to nie było już ady. Pozostanie na Utopii aż do momentu podbicia Hruntian > też zjednoczenia, jak oficjalnie nazywała to Ziemia, zdałoby to całkowicie na łaskę ziemskiej policji. W najlepszym idku niemożliwe byłoby opuszczenie tego układu bez 44 zapłacenia grzywny za pogwałcenie nakazu ewakuacji, a Amalfi odczuwał zawsze niechęć do rozstawania się z pieniędzmi, na które tak trudno było zapracować. Nawet przy obecnym stanie finansów miasta taka grzywna mogłaby doprowadzić je do bankructwa, a ostatnio o pracę było coraz trudniej. Już od kilku minut brzęczyk interkomu dopominał się o uwagę. Amalfi wcisnął klawisz. — Sierżant Anderson, proszę pana. Mamy następnego gościa. — Tak — mruknął Amalfi. — To pewnie delegacja Hrun-tian. Niech pan ich tu przyśle. Żując koniec wygasłego cygara, sprawdził pobieżnie kontrakt. Była to standardowa umowa żądająca zapłaty w germanie lub w ekwiwalencie. Ta ostatnia klauzula wyraźnie zdradzała monetarną funkcję germanu i dlatego uniemożliwiała użycie tego typu kontraktu na Utopii. Umowa została podpisana przez ultrafon. Prace, jakie miało wykonać miasto, nie zostały wyraźnie sprecyzowane. Amalfi miał wielką nadzieję, że kiedy przyjdzie do konkretnych rozmów na ten temat, wtedy zdradzą się Hrun-tianie. Brzęczyk odezwał się ponownie. Burmistrz nacisnął guzik otwierający drzwi i... w następnej chwili stracił pewność, czy było to mądre posunięcie. Delegacja Hruntian do złudzenia przypominała oddział abordażowy. Najpierw pojawił się tuzin żołnierzy ubranych w obcisłe spodnie z czerwonej skóry, błyszczące napierśniki i hełmy z pękami szkarłatnych piór. Napierśniki ozdobione były herbami przedstawiającymi ogromne, purpurowe słońce. Mężczyźni ustawili się w dwuszeregu, po sześciu z każdej strony drzwi i przyjęli postawę na baczność, prezentując broń, która była 45 wiopodobnie kopią pierwszego mezonowego karabinu lermana. Między rzędami żołnierzy, w towarzystwie :h pomniejszych dygnitarzy przypominających ubiorami Dugi, pojawił się olbrzym jakby wyrzeźbiony ze złota. Jego strój przetykany złotą nitką, napierśniki i hełm lśniły grubą pozłoty i nawet twarz młał opaloną na ciemnozłoty )lor. Całości dopełniała bujna, złocista broda i takież wąsy. Ta ać nawet w baśni raziłaby swoją nierzeczywistością. Olbrzym rzucił dwa szorstko brzmiące słowa i obcasy wyso-butów żołnierzy z całej siły uderzyły o podłogę. Amalfi lał i podniósł się z fotela. — Jesteśmy — powiedział złocisty olbrzym — margrabią , wiceregentem księstwa Gortu pozostającego pod miłoś-panowaniem jego wiecznej eminecji, Arpada Hrunty, iperatora przestrzeni. — O... och — wyjąkał burmisterz, mrugając z niedowierzałem oczami. — Nazywam się Amalfi. Jestem tutaj burmistrzem. zechce...cię usiąść? Margrabia zechciał. Żołnierze przyjęli postawę na spocznij, a :h pomniejszych wielmożów ulokowało się tuż za plecami abiego. Amalfi opadł na swój fotel z tłumionym wes-mieniem ulgi. — Domyślam się, że przybyliście, aby przedyskutować wa-inki kontraktu. — Słusznie, właśnie po to przybyliśmy — potwierdził marg-Powiadomiono nas o waszej bytności wśród tego [ictłochu na tamtej planecie. — To było tylko przymusowe, awaryjne lądowanie — jjaśnił Amalfi. 46 — Bez wątpienia — rzucił margrabia sucho. — Nie in teresuje nas, czym zajmują się hamiltonianie. W odpowiednirr momencie wcielimy ich w szeregi naszych niewolników. Naj pierw jednak zajmiemy się przegnaniem tych parweniuszy ; dekadenckiej Ziemi, znajdując jednocześnie zatrudnienie sympatię dla was. Wróg Ziemi musi być naszym przyjacielem — To logiczne — przyznał Amalfi. — Czym więc możemy służyć? Posiadamy na pokładzie dość różnorodny sprzęt... — Przede wszystkim sprawa zapłaty — przerwał margrabia Wstał i zaczął przechadzać się ogromnymi krokami tam i ppwrotem, ciągnąc za sot>ą tren złocistej materii. — Nie jesteśmy w stanie dokonać jej w germanie. Cały jego zapas iesl nam potrzebny do produkcji tranzystorów. Umowa mówi jakimś ekwiwalencie. Co się za niego uważa? Kiedy przyszło do uczciwych targów, królewskie maniery margrabiego zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej róż dżki. Amalfi zaproponował ostrożnie:"- — No cóż, moglibyście pozwolić, żebyśmy należny nam german wydobyli sobie sami... — Czy pan myśli, że zasoby tej planety nigdy się nic wyczerpią? Niech pan mi określi ekwiwalent, zamiast przed stawiać wykrętny plan zdobycia samego metalu! — Zatem, wyposażenie — powiedział szybko Amalfi — albc wiedza techniczna wyceniona w drodze wspólnych ustaleń. Na przykład, czego używacie do zmniejszenia tarcia? Oczy margrabiego zalśniły nagle jak wilcze ślepia. — Ach — westchnął miękko. — Więc znacie sekret po tarcia. Od dawna go poszukujemy, ale generatory tej hałastry topiły się pod naszym dotknięciem. Czy Ziemia zna tę technikę? — Nie. 47 — Nauczyliście się tego od hamiltonian? Wspaniale. — Na twarzach obu pomniejszych dygnitarzy pojawiły się ironiczne usmiechy. — Zatem nie musimy już mówić o wycenach w ze wspólnych ustaleń. — Zrobił ręką niedbały gest. l Amalfi uświadomił sobie, że margrabia patrzy prosto w wyloty dwunastu karabinów. \h- A cóż to za pomysł? l— Znajduje się pan w zasięgu działania naszego obronnego - powiedział Hanza. — Więc gdyby nawet udało się i jakimś cudem stąd wymknąć, jest mało prawdopodobne, ' długo pożył pan wśród swoich Ziemian. Może pan wezwać iników i kazać im przygotować pokaz działania generatora tarcia. — Ruszył do wyjścia — żołnierze rozstąpili się z szacunkiem. Amalfi wyciągnął rękę, żeby nacisnąć guzik otwierający w, olbrzym gwałtownie się odwrócił. — Niech pan nie próbuje dotykać żadnych ukrytych przycis-/alarmowych — warknął. — Moi żołnierze weszli już na wasz jkład w dziesiątkach miejsc, a miasto znajduje się w zasięgu lia dział czterech ciężkich krążowników. — Czy pan naprawdę uważa, że wiedzę techniczną można przemocą? -— spytał Amalfi. — O tak — odparł margrabia, a oczy błysnęły mu złowiesz-W tej dziedzinie jesteśmy... ekspertami. Carrel, podopieczny Hazletona, był bardzo przekonującym iadowcą. W dudniącej echem, ociekającej barbarzyńskim 48 przepychem Sali Rady margrabiego zdawał się czuć jak u siebie) w domu. Bez najmniejszego skrępowania poprzypinał swoj« wykresy do okazałego gobelinu, a tablicę oparł o wielki tron, ne którym siadywał zapewne sam Hanza. Kreda Carrela skrzypiąc niemiłosiernie, szybko kreśliła skomplikowane symbole. Margrabia opuścił już wykład. Po pięciu minutach wywodów! Carrela był najwyraźniej znudzony. Graf Nandór pozostał nal posterunku, choć z cierpiącym wyrazem twarzy człowieka] oddelegowanego do niewdzięcznej pracy. Nudziło się również] czterech czy pięciu innych dygnitarzy. Trzech gawędziło swobo-1 dnie z tyłu sali, wydając od czasu do czasu tłumiony rechot! przeradzający się chwilami w wybuchy ochrypłego śmiechu) zagłuszające Carrela. Pozostali strojnisie, piastujący widocznie jakieś podrzędne stanowiska, siedzieli spokojnie, słuchając wykładu z tak natężoną uwagą, tak bardzo marszcząc czoło i] ściągając brwi, że sprawiali wrażenie objazdowej trupy kiepskich] aktorów, odgrywających scenkę pod tytułem „Głęboki namysł", j — To wystarczy dla pokazania analogii między energiami wiązek atomowych i cząsteczkowych — powiedział Carrel. Hamiltonianie — zdążył zauważyć, że to słowo bardzo drażniło jego słuchaczy, dlatego często go używał — hamiltonianie wykazali nie tylko, że energia tych wiązań jest odpowiedzialna za zjawiska kohezji, adhezji i tarcia, ale także, iż jest ona podmiotem powiązań analogicznych do wartościowania walencyj-nego. Skupienie malujące się na twarzach nobilów stało się tak głębokie, że zaczęło sprawiać wrażenie groteskowe. — Zjawisko molowego wartościowania walencyjnego, jak trafnie nazwali je hamiltonianie, wzmacniane jest przez pola tarcia zaprojektowane przez nich w celu wywołania efektu 49 jicznego do jonizacji. Zewnętrzne warstwy cząstek dwóch ilegających do siebie powierzchni osiągają w polu dynamicz-frównowagę. Cząsteczki bezustannie i gwałtownie zmieniają :e, lecz bez naruszania ogólnego status quo, tak że między rdziej chropowatymi powierzchniami wytwarza się płasz-la ścinania. Jest zupełnie jasne, że ta równowaga w żadnym adku nie znosi działania omawianych przez nas sił między-teczkowych, lecz tylko je osłabia. Stąd w dalszym ciągu Dstaje pewien opór, czy też tarcie, lecz jego wielkość wynosi edwie jedną dziesiątą tego, co można uzyskać stosując nawet )ardziej wydajne systemy mechanicznego smarowania. |Nobilowie skinęli głowami jak na komendę. Amalfi dawno już ! ich obserwować — najbardziej niepokoili go hruntyńscy micy. Było ich równo dwunastu, margrabia musiał mieć )ść do tej liczby. Czterech z nich było pokornymi, nie-jiałymi istotami, patrzącymi na Carrela z wyraźnym strachem. )towali zapamiętale każde słowo, nawet te części wywodu, [prę nie miały nic wspólnego z tematem, jak na przykład częste ukłony pod adresem hamiltonian. Wszyscy pozostali, jednym, byli dobrze ubranymi mężczyznami o twardych :h twarzy. Dygnitarzy traktowali z niedbałym szacunkiem, j robili żadnych notatek. Stanowili dość charakterystyczną dla iskich społeczności grupę całkowicie oddanych reżi-w czołowych uczonych, dyrektorów i kierowników instytu-' naukowych. Byli świadomi, że ich praca jest nieodzowna dla jnięcia zwycięstwa. W prawdziwie arystokratyczny sposób jcali brudną, laboratoryjną robotę na barki swych pod-lych. Większość z nich zawdzięczała swoje stanowiska zapewnię tyle naukowym predyspozycjom, ile talentowi do idzenia bezwzględnych intryg dworskich. 50 Dwunasty mężczyzna był człowiekiem zupełnie innego kroju. Wysoki, szczupły, lekko łysiejący, słuchał wywodc Carrela z twarzą ożywioną wyraźnym podnieceniem, wątpienia wybitny umysł, zapewne niezaangażowany politycz-j nie, z obojętnością odnoszący się do tego, kto sprawuje władzy byle tylko zagwarantował mu dostęp do odpowiednich u-j rządzeń i pozostawił wolną rękę w badaniach. Z uwagi nć osiągane efekty, byłby tolerowany przez każdą dyktaturę, pozo-i stając jednocześnie pod nieustannym nadzorem. Właśnie on,J jak ocenił Amalfi, był jedynym człowiekiem zdolnym dojśćj poprzez to, co Carrel mówił, do tego, czego pilot nie dopo-j wiedział. — Czy są jakieś pytania? — zwrócił się Carrel do słuchaczy. Kilka dość mętnych i naiwnych pytań zadali technicy. Carrel udzielił wyczerpujących odpowiedzi, podając wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły. Mężczyźni o twardych twarzach opuścili salę bez słowa, a chwilę później ich śladem podążyli dygnitarze. Naukowiec — bo na wyczucie Amalfiego tylko on spośród wszystkich słuchaczy godny był tego miana — pozostał w sali i wdał się w dyskusję z Carrelem. Uważał siebie za równorzędnego partnera, co wyraźnie okazywał i pilot zaczął zdradzać objawy coraz większego niepokoju. Amalfi dostrzegłszy to, przywołał Carrela do siebie. Naukowiec pożegnał się i! wyszedł, wpychając do kieszeni notatki i pocierając w zamyś-j leniu nos. Carrel przez chwilę patrzył za nim. — Temu nie da się zbyt długo mydlić oczu, proszę pana — rzekł. — Niech mi pan wierzy, facet ma głowę na karku. Dwa dni i sam wszystko dokładnie rozpracuje. Dziś w nocy nie zmruży oka, rozmyślając o polach tarcia. Znam ten typ. — Ja też — mruknął niewyraźnie Amalfi. — Wiem także to j 51 o salach posiedzeń barbarzyńców. Arrasy mają uszy. Proś ;, żeby się nie okazało, że cię podsłuchali. Chodźrny. fie odezwał się więcej, dopóki nie znaleźli się we własnym :ie i nie wsiedli do taksówki. Wtedy dopiero Amalfi wedział: Kiedy masz do czynienia z obcym, musisz bardzo uważać, 2!. Dobrze się do tego zabrałeś, ale brakuje ci jeszcze wadczenia. Poza obrębem miasta nawet do mnie nie mów ' niczego, co by się kłóciło z graną przez ciebie rolą. A co do i naukowca... Zgadzam się z tobą. Obserwowałem go bardzo lie. Niestety, teraz, kiedy cię poznał, nie mogę użyć ciebie :iwko niemu. Czy masz w swoim zespole kogoś, kto konywał już tajne zadania dla Marka 5 kto nie opuszczał od kiedy siedliśmy na Gorcie? Kogoś doświadczonego? Jasne, przynajmniej czterech czy pięciu chłopców. Mogę :ić każdego z nich. To dobrze. Wybierz jakiegoś byczka, który po niewielkiej teryzacji mógłby uchodzić za miejscowego zbira, i poślij do Wydziału Szkolenia na hipnopedię. Będziesz musiał ze raz spotkać się z tym naukowcem. Zdobądź jego zdjęcie, jlepiej trójwymiarowe, jeżeli tu w ogóle takie robią. Kiedy ziesz z nim rozmawiał, odpowiedz na każde jego pytanie. i— Każde??? -— Carrel nie ukrywał zdumienia. |— Owszem, każde dotyczące zagadnień technicznych. To co wie, już wkrótce nie będzie miało żadnego znaczenia. Oto Dja następna lekcja stosunków międzyludzkich, Carrel. Kiedy teś na obcej planecie, musisz w maksymalnym stopniu przystać napotkany system społeczny. W świecie takim jak i, gdzie walka o władzę toczy się zupełnie bezpardonowo, rderstwo nie może być niczym niezwykłym. Stawiam dziesięć 52 do jednego, że działa tu jakiś zorganizowany cech morderców albo przynajmniej spora liczba niezrzeszonych płatnych zbirów. — Pan ma zamiar kazać... zamordować doktora Schlossa? Szok malujący się na twarzy Carrela sprawił, że Amalfiego ogarnęło uczucie ogromnego znużenia. Wyszkolenie nowego menedżera tak, by jego wybór został zaaprobowany przez Ojców Miasta, było zadaniem żmudnym i rozdzierającym serce, bo znaczną część wiedzy trzeba było przekazywać w sposób bardzo brutalny. Amalfi poczuł, że jest już za stary do takiej pracy, że za bardzo jest świadomy niepowodzeń, jakie niosły ze sobą jego metody nauki — niepowodzeń, które doprowadziły właśnie do konieczności szkolenia nowego menedżera. — Tak — potwierdził. — To straszne, ale nie ma innego wyjścia. W innych okolicznościach zabralibyśmy go na pokład miasta. On zupełnie nie dba o to, dla kogo pracuje. Ale w obecnej sytuacji Hruntianie szukaliby go i z pewnością trafiliby do nas. Musimy mieć jego zwłoki i, jeżeli okaże się to możliwe, jakiegoś miejscowego winnego. Twój człowiek będzie musiał rozpracować stosunki panujące wśród tutejszej naukowej kliki i obciążyć tym zabójstwem któregoś z tych laboratoryjnych jastrzębi. Schloss musi zginąć. To jedyny sposób na zapewnienie miastu przetrwania. To ostatnie stwierdzenie było najistotniejsze i zawsze kończące wszelkie spory. Carrel nie usiłował nawet dyskutować, choć było jasne, że plan Amalfiego mocno go wzburzył. Burmistrz powziął ciche postanowienie, że obarczy go wyjątkowo dużą liczbą zajęć wewnątrz miasta, przynajmniej do czasu aż Hruntianie posuną naprzód budowę swoich generatorów pól tarcia. 53 Zgodnie z planem Hazletona teraz właśnie należało zadać policji kolejny cios. I choć Amalfi był zmuszony do odstąpienia od wielu punktów tego planu (strategia Hazletona zakładała na przykład, że na Gorcie wylądują potajemnie także mieszkańcy Utopii i wspólnymi siłami dopomogą ziemskiej policji w ujarzmieniu Hruntian), to pomysł potargowania się z policajami o księstwo Gortu w dalszym ciągu zdawał się mieć sens. Burmistrz odprawił Carrela i wszedł do swego gabinetu. Zdjął miękki plastikowy pokrowiec z mało używanego urządzenia — komunikatora Diraca. Był to jedyny środek porozumiewania się, którego nie znali Hruntianie i, oczywiście, hamiltonianie. Amalfi wcisnął między zęby koniuszek cygara i wywołał kapitana policji. — Jeżeli chce mi pan zawracać głowę tym, że Hruntianie pogwałcili wasz kontrakt — warknął kapitan — to niech pan sobie da spokój. I tak jestem już prawie zdecydowany rozwalić całą tę planetę. A prawa dotyczące wędrowców też się wreszcie kiedyś zmienią, a wtedy... —— W żadnym wypadku nie może pan tego zrobić — przerwał burmistrz z niezmąconym spokojem. — Fala uderzeniowa spowodowałaby wybuch miejscowej gwiazdy, a to zniszczyłoby cały układ planetarny i ziemscy zwierzchnicy zażądaliby pańskiej głowy. Ja tylko próbuję zaoszczędzić wam nieco kłopotów. Jeżeli to pana interesuje, możemy pogadać. Policjant roześmiał się. — W porządku — powiedział Amalfi. — Śmiej się, ty pacanie. Za niecałe dziesięć mi esięcy zostaniesz zdegradowany i oddelegowany do patrolowania ziemskiej stratosfery. Tam raz na dziesięć lat spotkasz jakiś statek i będziesz trzaskał dziobem, że na świecie nie ma sprawiedliwości. Kiedy Ministerstwo Spraw 54 Wewnętrznych usłyszy, że pozwoliłeś połączyć się siłom Hrun-tian i hamłltonian, że ta wojna będzie kosztowała Ziemię dwieście czy trzysta miliardów germanów i potrwa dwadzieścia pięć lat... — Jesteś wierutnym blefiarzem, hobo — śmiał się dalej policjant, lecz wyczuwało się jakby odrobinę zaniepokojenia. — Oni walczą ze sobą już ponad sto lat. — Czasy się zmieniają — westchnął Amalfi. — W każdym razie połączenie na pewno dojdzie do skutku, bo skoro wy nie chcecie księstwa Gortu, to ja zaproponuję je Utopii. Ich połączony arsenał będzie wyglądał dość imponująco. Każda ze stron posiada coś, czego nie ma ta druga... — Chwileczkę — przerwał roztropnie policjant. Był świadomy, co do czego Amalfi nie miał żadnych wątpliwości, że ich rozmowa jest odbierana przez setki, a może nawet tysiące diraków w całej zamieszkanej Galaktyce, w tym także w Kwaterze Głównej Policji na Ziemi. Była to jedna z najcenniejszych właściwości komunikatorów Diraca, a to, czy stanowiła zaletę czy wadę, zależało od sposobu wykorzystania ich. — Chce pan powiedzieć, że udało się wam już zdobyć tam taką pozycję, że możecie tym księstwem dysponować? A skąd ja mogę wiedzieć, czy uda wam się ją utrzymać? — Niczym nie ryzykujecie. Albo wydam wam tę planetę, albo nie. Ja chcę tylko uchylenia grzywny nałożonej na miasto, skasowania taśmy z nakazem ewakuacji oraz glejtu na opuszczenie tego układu planetarnego. Zapłata przy odbiorze. Jeśli ja zawiodę, wy nie płacicie. — Hmm... — Z głośnika dobiegł szmer cichej rozmowy. — A jak chcecie tego dokonać? 55 — Och, długo by opowiadać — odparł Amalfi sucho. — Jeżeli zgadzacie się, to nadajcie kopię zgody. — Wykluczone. Pogwałciliście nakaz ewakuacji i musicie zapłacić grzywnę. To jest poza dyskusją. Burmistrzowi to wystarczyło. Policjant nie mógł oczywiście obiecywać skasowania taśmy z ich rozmową zawierającą dowody przestępstwa. Fakt, że się upierał przy grzywnie, wskazywał, że ogólnie wyraża zgodę na propozycję Amalfiego. — Przyślijcie mi więc opieczętowany glejt. Umieszczę go w skarbcu margrabiego Hanzy. Odbierzecie go sobie po wylądowaniu na planecie. Po krótkiej chwili milczenia policjant powiedział: — No... dobrze. Krążek taśmy zaczął szybko wirować. Zadowolony burmistrz przerwał połączenie. Gdyby plan się powiódł, określono by go jako majstersztyk i opowiadano o nim legendy. Bo choć policja nie puściłaby pary z ust, sami wędrowcy rozgłosiliby tę opowieść po całej Galaktyce. I jedynie dezercja Hazletona zostawiła pewien niesmak i nie pozwalała Amalfiemu cieszyć się. Ktoś mocno nim potrząsnął. Całą siłą woli próbował się obudzić, ale jego sen był tak głęboki, iż zdawało się, że nawet największy wysiłek nie umożliwi mu wyrwania się z niego. Wokół niego wirowały jakieś upiorne cienie i twarze. Nagle poczuł, że w ciemności zbliżają się do niego ogromne, stalowe szczęki. — Amalfi! Obudź się, człowieku! Amalfi, to ja, Mark! Niech się pan wreszcie obudzi... 56 Stalowa paszcza zatrzasnęła się z koszmarnym kłapnięciem, a wirujące twarze zniknęły. Przed oczami rozlało się błękitne światło. — Kto tu? Kto tu jest? — To ja — powiedział Hazleton. Burmistrz z niedowierzaniem zamrugał oczami. — Szybciej, człowieku, szybciej. Nie ma chwili do stracenia. Amalfł usiadł powoli i spojrzał na menedżera. Był zbyt oszołomiony, żeby zastanawiać się, czy ten powrót go cieszy. — Cieszę się, że cię widzę — powiedział odruchowo, choć czuł, że brzmi to fałszywie. — Jak się przedostałeś przez kordon policyjny? Dałbym głowę, że nie da się tego zrobić. — Siłą i łapówkami. To wypróbowana kombinacja. Później panu wszystko wyjaśnię. — Prawie się spóźniłeś — Amalfi poczuł nagły przypływ energii. — Czy ciągle jeszcze jest noc? Tak. Wielkie bum ma nastąpić dopiero w południe, inaczej bym nie spał. Potem nie zastałbyś już tutaj miasta. — W południe? To niezgodne z planem. Ale ta sprawa może zaczekać. Niech pan wstaje, szefie, czeka nas kupa roboty. Drzwi do pokoju Amalfiego rozsunęły się nagle i stanęła w nich dziewczyna z Utopii. Jej twarz zdradzała wyraźne podniecenie. Burmistrz pospiesznie sięgnął po swoją kurtkę. — Mark, musimy się spieszyć—odezwała się dziewczyna. — Kapitan Savage mówi, że nie będzie czekał dłużej niż piętnaście minut. Wiem, że on ciebie w głębi duszy nienawidzi i z wielką przyjemnością zostawiłby nas tutaj, u tych barbarzyńców! — Jedna chwila, Dee —: powiedział Hazleton, nie odwracając głowy. 57 Dziewczyna wyszła. Amalfi wpatrywał się w marnotrawnego syna, menedżera miasta. — Zaraz, zaraz, Mark — zaczaj powoli. — Co to wszystko właściwie znaczy? Nie wplątałeś się chyba w jakąś osobistą akcję ratowniczą? — Osobistą? Nie. — Hazleton skrzywił wargi w uśmiechu. — Wyciągamy stąd całe miasto i to dokładnie w momencie przewidzianym harmonogramem. Chciałem jakoś dać panu znać, że postępujemy zgodnie z planem, ale hamiltonianie nie mają diraków, a poza tym bałem się wsypać przed policją. Niechże się pan wreszcie ubierze, wyjaśnię wszystko po drodze. Ci hamiltonianie pracowali jak szatany. Zainstalowali wiratory na wszystkich statkach, jakie udało im się ściągnąć. Już prawie podjęli decyzję o poddaniu się policji. W końcu mają więcej wspólnego z Ziemią niż Hruntianie, ale kiedy opowiedziałem im o naszym planie i pokazałem zasadę działania wiratora, wstąpił w nich zupełnie inny duch. — Uwierzyli ci tak od razu? Hazleton wzruszył ramionami. — No nie, oczywiście, że nie. Na wszelki wypadek utworzyli specjalną flotę ratunkową, złożoną z dwudziestu pięciu przerobionych lekkich krążowników, i tę właśnie flotę przysłali tutaj. Są w tej chwili na górze. — Nad miastem?! — Tak. Słyszałem, jak Hruntianie was porywali. Przypuszczam, że ultrafon trzymał pan włączony na użytek policji, ale i na Utopii wszystko było bardzo dobrze słychać. Przekonałem ich, żeby połączyli swoją ucieczkę z ukradkowym rajdem tutaj i pomogli wyprowadzić stąd miasto. Trochę musiałem się nagadać, ale w końcu uwierzyli, że łatwiej uda im się opuścić ten 58 układ planetarny, jeżeli policja będzie musiała zajmować się dwiema sprawami naraz. No i oto jesteśmy, i to punktualnie. — Hazleton znów się uśmiechnął. — Gliny nie miały pojęcia, że w pobliżu tej planety znajdują się jakiekolwiek statki z Utopii. Ich straże najwyraźniej drzemały. W tej chwili wiedzą już oczywiście ;^o wszystkim, ale przegrupowanie się zajmie im trochę czasu i zanim to zrobią, nas już tu nie będzie. — Mark, jesteś romantycznym dupkiem — powiedział Ama-Ifi. — Dwadzieścia pięć lekkich krążowników i do tego przedpotopowych... — W planach Savage'a nie ma nic przedpotopowego — obruszył się Hazleton. — Nienawidzi mnie za sprzątnięcie mu sprzed nosa Dee, ale na walce w przestrzeni zna się jak mało kto. Ta flota ma zapewnić przetrwanie nie tylko ludziom, ale przede wszystkim samej idei hamiltonianizmu. Jeżeli zostaną zaatakowani, każdy z tych dwudziestu pięciu krążowników ma rzucić się do ucieczki w innym kierunku, walcząc do końca ł próbując rozproszyć bitwę w wiele indywidualnych starć. W ten sposób co najmniej kilka statków powinno przetrwać, a tym samym i ich ideologia, i nasze miasto. — Spodziewałem się po tobie czegoś więcej niż gestu rodem ze szmirowatego stereo — westchnął Amalfi. — Napoleoniada! „Nieustraszony młody bohater prowadzi oddział wiernych druhów do twierdzy wroga, oswobadzając umiłowanego władcę z rąk rozwścieczonych hord niewiernych!" Miasto zostaje tam, gdzie jest. Jeżeli chcesz odlecieć z tą swoją eskadrą samobójców, to proszę bardzo. — Amalfi, pan chyba nie rozumie... — Nie doceniasz mnie — przerwał burmistrz opryskliwie. Przeszedł wielkimi krokami na drugą stronę pokoju, w kierunku 59 balkonu. — Rozsądni Utopianie pozostali w domu, to rzecz pewna. Zdradzenie im sekretu wiratora było sprytnym posunięciem, dzięki temu mogą walczyć dłużej i odwracać od nas uwagę policji, a my zyskujemy na czasie. Ale ci, którzy próbują uciec gdzieś na pogranicze Galaktyki, to fanatycy, przypadki nieuleczalne. Czy wiesz, jak by się to wszystko skończyło? Bo powinieneś wiedzieć i wiedziałbyś, gdybyś nie nabił sobie głowy jakąś babą, która miesza ci rozum jak zupę warząchwią. Po kilkuset latach spędzonych na obrzeżach .Galaktyki nikt z nich nie będzie nawet pamiętał o hamiltonianizmie. Zagospodarowanie nowej planety jest zajęciem dla precyzyjnie przygotowanej ekspedycji, z pełną obsadą ludzką. Ci tutaj są jedynie odpryskami toczącej się od stu lat wojennej lawiny, a ty chcesz, żebyśmy im pomogli wywołać taką samą lawinę w innym miejscu! O nie, dziękuję. Otworzył drzwi na balkon z takim impetem, że Hazleton musiał uskoczyć, żeby nimi nie oberwać, i wyszedł na taras. Noc była bezchmurna i — jak zawsze na Gorcie — przejmująco zimna. Światło setek gwiazd migoczących na niebie przedzierało się przez łunę bijącą od miasta. Utopiańskich statków nie można było dostrzec — znajdowały się zbyt wysoko, a poza tym hamiltoniańska technika na pewno potrafiła zapewnić im niewidzialność i niewykrywalność. — Będę się musiał nieźle napracować, żeby wyjaśnić to wszystko Hruntianom — powiedział burmistrz głosem naładowanym wściekłością. — Jedyne co mi pozostaje, to powiedzieć im, że Utopianie usiłowali nas zniszczyć, zanim do końca zdradzimy sekret pól tarcia. Ale żeby to się udało, muszę natychmiast wezwać pomoc. — Zdradził pan Hruntianom... 60 — Oczywiście! — warkną] Amalfi. — To była jedyna broń, jaka nam pozostała po podpisaniu z nimi kontraktu. Możliwość zmasowanej inwazji Utopian rozwiała się w momencie, w którym przygwoździła nas policja. A ty ciągle jeszcze usiłujesz mnie namówić do użycia wyszczerbionego już narzędzia! — Mark! — z pokoju dobiegł pełen napięcia głos dziewczyny. — Mark, gdzie jesteś? , — No idź — powiedział Amalfi, nie odwracając głowy. — Niebawem przestaną mieć czas na pielęgnowanie swoich wierzeń i pozostanie ci miły domek z kościanym radłem pod płotem, gdzieś na pograniczu Galaktyki. Miasto zostaje tutaj. Jutro w południe ci Utopianie, którzy pozostaną, znajdą się w znakomitej sytuacji do targów o swoje prawa z Ziemią. Hrun-tianie dostaną porządną nauczkę, a my odlecimy daleko stąd. Dziewczyna musiała widocznie zauważyć otwarte drzwi. Stanęła w nich akurat wtedy, gdy padały ostatnie dwa zdania. — Mark! — krzyknęła nerwowo. — O czym on mówi? Savage twierdzi... Menedżer westchnął. — Savage jest idiotą takim samym jak ja. Amalfi ma rację, zachowałem się jak dziecko. Lepiej odleć, Dee, póki jeszcze masz szansę. Dziewczyna podeszła do balustrady, spojrzała w oczy Haz-letonowi i położyła mu rękę na ramieniu. Wyglądała na oszołomioną. Amalfi odwrócił wzrok. Wyraz jej twarzy przypominał mu o wielu rzeczach, o których starał się zapomnieć, choć nie były mu obojętne. Usłyszał jej szept: — Czy ty... czy ty chcesz, żebym odleciała, Mark? Czy ty zostajesz w mieście? 61 — Tak—wymamrotał Hazleton. —To znaczy... nie. Chyba narobiłem niezłego galimatiasu. Chciałbym to jakoś naprawić. Tak czy inaczej, muszę zostać, Dee. A tobie będzie lepiej wśród swoich... — Panie burmistrzu — dziewczyna zwróciła się do Amalfiego. — Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, mówił pan, że w tym mieście jest miejsce dla kobiet. Pamięta pan? — Pamiętam — odparł Amalfi. — Ale jestem pewien, że nie spodobałoby się pani u nas. My nie jesteśmy państwem hamiltoniańskim. Miasto jest trwałe, samowystarczalne i statyczne. Żyjemy z tego, co wyrzucą na brzeg fale historii. Jesteśmy wędrowcami. To nie jest przyjemne życie. — Może nie zawsze tak będzie — wyszeptała dziewczyna. — Obawiam się, że zawsze. Nawet nasi mieszkańcy nie bardzo się zmieniają, Dee. Podejrzewam, że nikt tego pani do tej pory nie powiedział, ale większość żyjących tu ludzi ma znacznie ponad sto lat. Ja liczę ich sobie prawie siedemset. Pani też żyłaby tak długo, gdyby pani do nas przystała. Dziewczyna, mimo że jeszcze bardziej zaszokowana, powiedziała z uporem: — Zostanę. Ciemności nocy powoli ustępowały. Nic nie przerywało ciszy. Światło gwiazd traciło powoli swoją intensywność. Hazleton chrząknął delikatnie. — Co mam do roboty, szefie? 62 — Mnóstwo rzeczy. Posługiwałem się Carreiem, ale chociaż chłopak jest chętny, to zupełnie brak mu doświadczenia. Przede wszystkim przygotuj miasto do startu. Potem wysil swoją mózgownicę i wykombinuj, co mamy powiedzieć Hruntianom na temat tej floty Utopian. Możesz rozwinąć jakoś to, co ja wymyśliłem, albo spłodzić coś zupełnie innego. Jest mi to najzupełniej obojętne. Lepszy w tym jesteś niż ja byłem kiedykolwiek. — Ale co takiego ma się właściwie wydarzyć w południe? Amalfi wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Nagle ze zdumieniem odkrył, że czuje się zupełnie dobrze. Odzyskanie Hazletona było jak odnalezienie diamentu ze skazą, uważanego już za bezpowrotnie stracony. Skaza była w nim w dalszym ciągu i usunąć całkowicie nie da się jej pewnie nigdy, lecz mimo to był wciąż diamentem, a poza tym ileż wiązało się z nim wspomnień... — No więc sprawa wygląda następująco. Carrel namówił Hruntian na budowę ogromnego generatora pól tarcia mającego obsługiwać całą planetę. Wmówił im, że w ten sposób maszyny będą zużywały mniej energii, czy jakąś inną tego typu/ bzdurę. Wyrysował plany generatora niemal dwa razy potężniejszego niż trzeba i w dodatku pominął większość urządzeń kontrolnych. Ustawił wszystko tak, że generator może pracować tylko w jednym kierunku, a mianowicie maksymalnie zwiększając wszystkie siły przylegania występujące na całej planecie. Jutro w południe ma nastąpić próbny rozruch. — Amalfi uśmiechnął się. — Tymczasem jest tutaj pewien facet, niejaki Schloss, który domyśla się, jakie to naprawdę urządzenie sprzedaliśmy Hruntianom. Zdecydowałem, że trzeba będzie usunąć go ze sceny za pomocą starej sztuczki, czyli jako „ofiarę miejscowych porachunków". Powinno to wywołać wystarczają- 63 co dużo zamieszania w ich środowisku naukowym, co powstrzyma ich od zbytniego wściubiania nosa w nasze sprawy, przynajmniej na jakiś czas. A potem... Mam nadzieję, ze będzie już za późno. Ponieważ końcowy efekt naszego przedsięwzięcia powinien wyglądać dokładnie tak samo jak skutek inwazji Utopian, wezwałem także, zgodnie z twoim harmonogramem, policję i wytargowałem od nich glejt na opuszczenie układu. Proste? Mniej więcej w połowie opowiadania Amalfiego Hazleton dostrzegł komizm opisywanej sytuacji. Teraz krztusił się już ze śmiechu. — Dla mnie bomba — powiedział. — Teraz rozumiem, dlaczego nie bardzo był pan zadowolony z Carrela. Amalfi, w życiu nie słyszałem o takim blefie. Lecz czy pan wie, że ta pańska fantastyczna intryga nie może się powieść? — Dlaczego, Mark? — spytała Dee. — Nie widzę w niej ani jednego słabego punktu. — Jest co prawda bardzo sprytna, ale nie do końca dopracowana. Trzeba spojrzeć na wszystko okiem dramaturga. Punkt kulminacyjny musi być naprawdę wstrząsający, bo inaczej diabli biorą cały efekt. Będzie znacznie lepiej, jeżeli... Z sypialni dobiegł melodyjny sygnał prywatnego telefonu Amalfiego, a nad drzwiami balkonowymi zapaliła się neonowa lampka. Burmistrz skrzywił się z niezadowoleniem i dotknął przycisku na balustradzie. — Pan burmistrz? — z ukrytego głośnika rozległ się zdenerwowany głos. — Przepraszam, że pana budzę, ale mamy kłopoty. Przede wszystkim nad miastem pojawiło się co najmniej dwadzieścia jakichś statków. Mieliśmy właśnie pana o tym zawiadomić, ale przed chwilą same odleciały. Poza tym, dwie 64 minuty temu zgłosił się jakiś uciekinier. Mówi, że nazywa się Schloss i że wszyscy nastają na jego życie. Twierdzi, że chce pracować dla nas. Czy mam go wysłać do psychiatry, czy zrobić z nim. coś innego? Bo może przypadkiem facet mówi prawdę. — Oczywiście, że to prawda — powiedział Hazleton. — To właśnie pierwsza luka w pańskim planie, szefie. Sprawa z doktorem Schlossem okazała się bardzo trudna do rozwikłania. Amalfi ocenił go jednak zbyt powierzchownie. Agent Carrela drobiazgowo rozpracował miejscowe stosunki polityczne i wprowadził w nie spore zamieszanie. Kiedy miastu była potrzebna czyjaś śmierć, zawsze najlepiej było tak wszystko zaaranżować, żeby zabójstwa dokonał ktoś z zewnątrz. W przypadku doktora Schlossa okazało się to niezwykle łatwe. W naukowym świecie Gortu istniały cztery niezależne kliki, które zwalczały się nawzajem z fanatycznym uporem majtków, wiercących dziury w kadłubie własnej łodzi po to, by pozbyć się towarzyszy podróży. Na dodatek sam dwór nie dowierzał Schlossowi, a w wewnętrzne porachunki uczonych mieszał się z zasady bardzo rzadko — tylko wtedy, kiedy morderstwa stawały się nazbyt jawne i częste. Bardzo łatwo było zatem pociągnąć za sznurki wprawiające w ruch siły, które szybko i bez trudu usunęłyby doktora Schlossa. Ten jednak nie miał najmniejszej ochoty poddać się. Gdy zorientował się, że grozi mu niebezpieczeństwo, natychmiast udał się wprost do miasta, psując tym szyki wszystkim. 65 — Problem polega na tym — meldował Carrel — że on zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, na co się zanosi. To zadziwiająco normalny facet i do głowy mu nie przyszło, że ktokolwiek mógłby nastawać na jego życie. Hazleton skinął głową. — Założę się, że to sam dwór go w końcu ostrzegł, bo nie chciało im się zapewniać mu ochrony. — Zgadza się, proszę pana. — A to oznacza, że wkrótce wpadnie tu jego niedomytość Hanza ze swoimi dandysami — burkną] Amalfi. — Nie przypuszczam, żeby facet zawracał sobie głowę zacieraniem śladów, więc będą go szukali u nas. Co masz zamiar zrobić, Mark? Ten generator pól tarcia rozpocznie działanie zbyt późno, żeby wybawić nas i z tego kłopotu. — To prawda — przyznał Hazleton. — Carrel, czy twój człowiek ma jeszcze kontakt z tą kliką, która chciała wyprawić Schlossa w ostatnią podróż? —• Oczywiście. — Każ mu zlikwidować przywódcę tej grupy. Nie pora teraz na żadne koronkowe zagrania. — Co masz zamiar na tym zyskać? — spytał Amalfi. — Czas. Schloss zniknął. Hanza pewnie podejrzewa, że facet przyszedł do nas, a większość będzie myślała, że został zabity. Następne morderstwo będzie wyglądało tak, jakby ktoś z grupy Schlossa chciał pomścić jego śmierć. Schloss nie ma oczywiście swojej kliki, ale jest kilku takich, którzy uważają, że na jego śmierci wiele by stracili. W ten sposób uruchomimy mechanizm wendety. W walce takiej jak ta liczy się przede wszystkim wprowadzenie przeciwnika w błąd. 66 — Może i tak — powiedział Amalft. — Ale ja w takim razie muszę natychmiast zarzucić grafa Nandóra stertą oskarżeń i skarg, Im więcej zamieszania, tym więcej zyskamy czasu, a do południa zostało nam już niecałe cztery godziny. Teraz musimy gdzieś ukryć Schlossa i to najlepiej jak się da. Myślę, że najodpowiedniejszym miejscem będzie kreator niewłdzialności w dawnym tunelu zachodniego metra. Pamiętasz go? Kupiliśmy go od Lutnian za ciężkie pieniądze, a całe jego działanie ograniczyło się do kręcenia się w kółko, błyskania i wydawania idiotycznych dźwięków. — To właśnie przez niego został rozstrzelany mój poprzednik — przypomniał sobie Hazleton. — Czy też może za fiasko na Epoch? Oczywiście wiem, gdzie jest ta maszyneria. Uruchomimy ten złom, żeby trochę poświecił i pohuczał. Żołnierze Hanzy panicznie boją się wszelkich działających urządzeń i do głowy im nie przyjdzie, żeby zaglądać do środka czegoś, co pracuje, nawet gdyby podejrzewali, że zbieg tam właśnie się ukrył. A poza tym... Bogowie wszystkich gwiazd! Co to było? Przeciągły, budzący grozę metaliczny trzask przeradzał się w głuchy pomruk. Amałfi uśmiechną] się od ucha do ucha. — Grzmot—wyjaśnił. — Na tej planecie występuje zjawisko zwane pogodą, Mark. Zdaje się, że będziemy mieli burzę. Hazleton wzruszył ramionami. — Kiedy to usłyszałem, miałem ochotę schować się pod łóżko. No, do roboty. Wyszedł szybko z pokoju, a Dee pobiegła za nim. Amalfi przywołał taksówkę i rozmyślając o zaletach ataku jako środka obrony, kazał się zawieźć do budynku RCA. Miał zamiar wylądować na dachu, bo tam właśnie znajdowała się mieszkalna nadbudówka, do której zmierzał, ale wszystkie gzymsy wieżowca 67 najeżone były karabinami mezonowymi i szybkostrzelnymi działkami. Graf Nandór nie lubił ryzykować. Windziarzowi zabroniono wwiezienia Amalfiego wyżej niż na . siedemdziesiąte piętro. Przeklinając na czym świat stoi, pokonał ostatnie pięć kondygnacji pieszo. Na każdym podeście schodów kontrolowali go butni, rozwaleni w krzesłach żołnierze. Zanim dotarł do nadbudówki, wściekłość, którą usiłował po drodze w sobie wywołać, w najmniejszym stopniu nie byka sztuczna. Na górze powietrze było ciężkie od charakterystycznego dla hruntyńskiej szlachty fetoru nie domytych ciał, zlanych obficie perfumami o duszącym zapachu. Nandór siedział rozparły w fotelu i otoczony kobietami słuchał śpiewaczki wykonującej wibrującym, beznamiętnym głosem obsceniczną balladę. W jednej z upierścienionych dłoni trzymał puchar napełniony dymiącym rigelańskim winem i przesuwał nim nieustannie pod pokaźnych rozmiarów nosem, delektując się delikatnym zapachem napoju. Kiedy Amalfi wszedł do pokoju, Nandór spojrzał jedynie na niego znad brzegu ogromnego kielicha. Burmistrz poczuł się nieswojo. Ciśnienie zwiększyło się, nadgarstki zdrętwiały i zrobiły się lodowato zimne. Jednak się opanował, doskonale tuszując swe wzburzenie. — I cóż tam u was słychać? — zapytał w końcu Nandór. — Czy jesteście świadomi, że byliście tylko o krok od przejścia w stan rozrzedzonego gazu? — zapytał ostro Amalfi. — Och, drogi przyjacielu, niech pan nie mówi, że właśnie udaremniliście w moim imieniu jakiś zamach stanu — odparł niedbale graf. — To naprawdę byłaby, delikatnie mówiąc, przesada. 68 — Nad miasto nadleciało dwadzieścia pięć hamiltoniańs-kich statków — powiedział Amalfi surowo. — Odpędziliśmy je, ale wszystko wisiało na włosku. A cała sprawa, jak widzę, ani panu, ani pana szefom nawet nie przerwała snu. Jak możemy dla was cokolwiek zrobić, jeżeli wy nawet nie potraficie zapewnić nam ochrony? Nandór wyraźnie się zaniepokoił. Wyciągnął spomiędzy poduszek maleńki mikrofon i szybko powiedział coś w swoim języku. Otrzymawszy odpowiedz, Nandór odprężył się nieco, choć twarz jeszcze wciąż była spięta. — Co ty mi tu, człowieku, chcesz wmówić?—spytał z irytacją w głosie. — Nie było żadnej bitwy. Pojazdy nie zrzucały żadnych bomb, nie wyrządziły żadnych szkód. Ścigano je aż do strefy policyjnej blokady. — Czy głuchy słyszy jakieś argumenty? — nie spuszczał z tonu Amalfi. — Jaki naoczny dowód przekona ślepego? Warn tutaj wydaje się, że każda broń, jeśli ma być skuteczna, musi robić wielkie „bum!" Gdybyście obejrzeli rejestry naszej rozdzielni mocy, zobaczylibyście, że o świcie w ciągu pół godziny straciliśmy prawie milion megawatów. Nie zużywamy takiej ilości energii do podgrzewania zupy! — To żaden dowpd — mruknął Nandór. — Takie zapisy można z łatwością podrobić, a poza tym jest wiele różnych sposobów zużywania energii... albo jej marnowania. Przypuśćmy, że te statki, które jakoby was zaatakowały, wysadziły tutaj szpiega. I że w następstwie tego pewien hruntyński naukowiec, zdrajca własnego imperatora, zabrany został z waszego miasta, na przykład w nadziei przewiezienia go na Utopię. No, co by pan na to powiedział? — Jego twarz pociemniała nagle. — Wy, międzygwiezdni włóczędzy, jesteście bezdennie c$upi. Jest jasne 69 jak słońce, że ta hamiltoniańska hałastra chciała odbić wasze miasto i została odpędzona przez naszych wojowników. Schloss mógł oczywiście odlecieć razem z nimi, ale równie dobrze może w dalszym ciągu ukrywać się gdzieś tutaj. Zaraz się tego dowiemy. — Gestem ręki odprawił kobiety, które pospiesznie wybiegły przez zasłonięte kotarą drzwi. — Czy zechce mi pan powiedzieć, gdzie on jest? — Ja nie szpieguję Hruntian — odparł gładko Amalfi. — Sortowanie śmieci nie należy do moich obowiązków. Nandór spokojnym ruchem chlusnął mu resztką wina w twarz. Dymiący trunek zalał Amalfiemu oczy falą żywego ognia. Burmistrz z krzykiem zatoczył się do przodu, próbując chwycić grafa za gardło. Usłyszał jego szyderczy śmiech i poczuł, jak kilka silnych dłoni wykręca mu ręce do tyłu. — Dość! — rzucił krótko dostojnik. — Główny indagator Hanzy zmusi do gadania tych fagasów, choćby miał ich wszystkich powywieszać... — Przerwał mu odgłos grzmotu. Na zewnątrz deszcz z głośnym szumem spływał po ścianach, sprawiając miastu pierwszą tego rodzaju kąpiel od trzydziestu lat. Poprzez mgłę bólu Amalfi znowu zaczął widzieć światła, lecz reszta w dalszym ciągu pozostawała czerwoną, rozmazaną plamą. — Ale tego lepiej chyba zastrzelić na miejscu. On mówi, jak dla mnie, trochę za dużo. Daj mi swój pistolet, ty tam, z naszywkami starszego żołnierza. Długi cień ze zgrubieniem na końcu mignął przed odzyskującymi zdolność widzenia oczami Amalfiego. — Jakieś ostatnie życzenie? — spytał Nandór filuternie. — Nie? No to w takim razie... Pokój wypełniło nagle przenikliwe brzęczenie, zupełnie jakby wyroiły się pszczoły. Amalfi poczuł, że jego ciało wyskakuje lekko 70 w górę. Jednak nie czuł żadnego bólu i w dalszym ciągu wszystko widział, a rzeczy znajdujące się w pobliżu nabrały nawet wyraźmejszych kształtów. Czyżby to była przedśmiertna jasność widzenia? — Proszacha! — ryknął Nandór we własnym języku. — Egz prą strasticzek Maria, do... Znów przerwał mu łoskot pioruna, W kącie pokoju jeden z żołnierzy skowyczał ze strachu. Zbolałym oczom Amalfiego ukazał się niezwykły widok. Wszystko i wszyscy zdawali się unosić w powietrzu. Nandór wisiał kilka centymetrów nad poduszkami fotela. Był zupełnie sztywny i w absolutnym bezruchu, a ubranie wyraźnie odstawało mu od ciała. Pistolet, choć w dalszym ciągu wymierzony w Amalfiego, nie spoczywał już w dłoni grafa — zastygł nieruchomo o centymetr od jego skamieniałych palców. Dywan także nie leżał bezpośrednio na podłodze, lecz tuż nad nią. Obrazy odskoczyły od ścian, a poduszki opuściły fotele i poodsuwały się od siebie, tworząc widok do złudzenia przypominający zdjęcie pierwszycłirnomen-tów wybuchu, wykonane stroboskopową kamerą. W drugim końcu pokoju półki oderwały się od ścian, a setki pojemników z mikrofilmami zawisły w równiutkich odstępach. Amalfi ostrożnie wziął oddech. Jego kurtka, która podobnie jak szata Nandóra wzdęła się jak balon, zachrzęściła lekko, ale materiał był wystarczająco elastyczny, żeby nie ulec rozdarciu. Nandór dostrzegł ten ruch i w szalonym wysiłku spróbował chwycić pistolet. Jego lewe ramię ani drgnęło jakby zatopione w szkle. Udało mu się posunąć odrobinę do przodu prawą dłoń, lecz pistolet płynnie umknął przed jego palcami. Druga próba zakończyła się jeszcze większym niepowodzeniem. Ręka Nań- 71 dóra musnęła jedno z oparć fotela i została unieruchomiona o centymetr od drewnianej powierzchni. Amalfi zachichotał. — Radziłbym ograniczyć wszelkie ruchy do niezbędnego minimum — powiedział. — Gdybyś, na przykład, za bardzo odchylił głowę w kierunku oparcia fotela, to resztę dnia spędziłbyś, gapiąc się w sufit. — Coś... coś ty zrobił? — wystękał graf zduszonym głosem. — Kiedy się uwolnię... — Nie uwolnisz się. W każdym razie nie wcześniej niż twoi przyjaciele wyłączą generator pól tarcia — przerwał Amalfi. — Plany, które od nas otrzymaliście, były dość ścisłe, ale nie do końca. Wasz generator może działać jedynie na plus. To znaczy, że zamiast zmniejszać siłę wiązań międzycząsteczkowych, zwiększa je i wytwarza efekt przylegania między wszystkimi płaszczyznami. Gdybyście byli w stanie dostarczyć mu tyle energii, ile potrzebuje, żeby osiągnąć pełną moc, to zatrzymalibyście w miejscu wszelki ruch cząsteczek i w ułamku sekundy zamrozilibyście nas wszystkich na śmierć. Na szczęście wasze źródła energii są dość kiepskie. Uświadomił sobie nagle, że od dłuższego czasu odczuwa ostry ból w stopach. Plastikowe membrany jego butów usiłowały odsunąć się od ciała i wywierały nacisk na skórę nóg. Także mięśnie szczęk gwałtownie dawały o sobie znać. Tylko fakt, iż pole generatora działało wyłącznie powierzchniowo, uchronił Amalfiego przed utratą zębów, które wyskoczyłyby z dziąseł. Opór stawiany przez wargi wystarczająco utrudniał mówienie. Powoli wciągnął powietrze. Kamizelka znów zatrzeszczała, a żebra zaskrzypiały w miejscu połączenia z mostkiem. Nagle materiał zwiotczał, a zaszyty w nirn srebrny pas błyskawicznie otoczył ciało Amalfiego naprężoną obręczą. Podeszwy butów 72 uderzyły o prężący się dywan i przez szczeliny w cholewkach wyleciało z nich z sykiem powietrze. Amalfi poruszył rękami, ocierając nimi o biodra — nie natrafiły na żaden opór. Tylko srebrny pas pochłaniający pole generatora zachował swoją pozycję, spinając jego klatkę piersiową krępującym ruchy, wrzynającym się w ciało gorsetem. — Do widzenia — powiedział. — Pamiętaj, żeby się nie ruszać. Za jakiś czas uwolni cię z tego policja. Nandór już tego nie usłyszał. Wychodzącymi z orbit oczami wpatrywał się w swoje złote pierścienie dokonujące amputacji palców jego dłoni, na które były nałożone. Amalfr zdawał sobie sprawę, że zostało już nie więcej niż piętnaście minut, kiedy przeciążone pole tarcia zacznie wywoływać groźniejsze efekty. Zwykłe siły cząsteczkowej kohezji nie ulegną zakłóceniu, a więc ciała jednorodne — kamienie, deski, belki—zachowają swój stan fizyczny. Ale przedmioty wykonane z różnych, dopełniających się części, zaczną poddawać się działaniom sił nakazujących im odsuwać się od siebie. W następnym etapie zniszczeniu ulegną struktury łączone wiązaniami o mniejszej spójności niż spójność ich poszczególnych części składowych. Budynki takie jak ratusz, na skutek odsuwania się od siebie antycznych cegieł zwiększyłyby swoją objętość, by w momencie, w którym ustanie działanie generatora, runąć w gruzy. Bardziej nowoczesne gmachy i maszyny przetrwałyby tylko nieco dłużej. Do czasu objęcia przez policję władzy nad Gortem, planeto zmieni się w jedno wielkie rumowisko. Ciało ludzkie złożone z tysięcy rurek, tuneli, komór i zbiorników, zacznie się napinać, wzbierać i pęcznieć, by wreszcie ws&ućhnąć. A tylko bardzo niewielu mieszkańców miasta miało srebrne pasy. 73 Burmistrz rzucił się w dół schodów, lawirując pomiędzy porażonymi, lewitującymi strażnikami. Dobiegające ze wszystkich stron brzęczenie stało się niemal nie do zniesienia. Na siedemdziesiątym piętrze stanął twarzą w twarz z nieoczekiwanym problemem. Światełka nad rozsuwanymi drzwiami wskazywały, że winda została zablokowana gdzieś wewnątrz szybu, prawdopodobnie na skutek działania mechanizmu bezpieczeństwa reagującego na uruchomienie generatora pól tarcia. O zejściu w dół po schodach nie mogło być mowy. Nawet w normalnych okolicznościach nigdy nie pokonałby pieszo siedemdziesięciu pięter. Tym bardziej nie udałoby mu się to teraz, kiedy na skutek działania pola jego stopy poruszały się jak w gęstym błocie — pas niestety nie chronił z równą skutecznością całego ciała, a stopy znajdowały się już niemal na granicy zasięgu jego działania. Ostrożnie dotknął ściany. Poczuł, że rękę ogarnia nieprzyjemne uczucie obezwładniającego ssania, więc szybko ją cofnął. Siła ciężkości — najszybszy sposób dotarcia na dół... Wszedł szybko do najbliższego pomieszczenia, przeciskając się pomiędzy czterema zawieszonymi w powietrzu, jęczącymi postaciami ludzkimi i kopnięciem wybił okno. Ostrożnie przeszedł przez nie na zewnątrz. Do następnego tarasu było dwadzieścia pięter. Amalfi zawisł za oknem, opierając się mocno dłońmi i stopami o metal ściany. Po chwili namysłu przycisnął do niej także czoło. Zwolnił chwyt i zaczął ześlizgiwać się w dół. Powietrze zaszumiało mu w uszach, przed oczami zamigotały mijane po drodze okna. W dłoniach zaczął odczuwać coraz większe ciepło. Co prawda nie dotykał nimi samego metalu, lecz mimo to niechętnie poddająca się grawitacji siła wiązań pobierała swoją daninę. Taką właśnie cenę trzeba było zapłacić za 74 pogwałcenie spotęgowanego działania pól tarcia. Widząc zbliżającą się płaszczyznę podestu, Amalfi przywarł całym ciałem do ściany. Impet upadku był potężny, lecz na szczęście nie spowodował pęknięcia żadne] kości. Półprzytomny po czołowym zderzeniu z betonową powierzchnią burmistrz wstał i nie zostawiając sobie ani ułamka sekundy na jakikolwiek namysł czy odpoczynek, zataczając się podszedł do krawędzi tarasu. W następnej chwili zsuwał się już w dół kolejnego odcinka ściany. Uderzenia o betonowe płyty chodnika tak go oszołamiały, że przez dłuższą chwilę zastanawiał się, gdzie znajduje się krawędź następnego podestu, przez którą musiał przejść. Ręce i czoło miał poparzone jakby zanurzył je we wrzącym oleju, a stopy wewnątrz teflonowych butów bulgotały mu jak bryły tłuszczu w kadzi służącej do jego wytapiania. Stały grunt pod nogami wywołał potworne zawroty głowy, zatrzymujące go w miejscu przez długie, bezcenne minuty. Wznoszący się nad nim budynek zaczął niebezpiecznie trzeszczeć. Wzdłuż ulicy stali zastygli w przedziwnych pozach mieszkańcy miasta. Amalfi pomyślał, że tak właśnie musi wyglądać najniższy krąg piekieł. Amalfi podniósł się ostatnim wysiłkiem woli, opanowując nudności i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku wieży kontrolnej. Brzęczenie zdawało się wypełniać cały wszechświat. — Amalfi! Bogowie wszystkich gwiazd! Co się panu stało? Ktoś chwycił go pod ramię. Surowica cieknąca z jednego wielkiego pęcherza, w jaki zmieniło się teraz jego czoło, zalewała mu oczy. — Mark... — Tak, tak, to ja! Co się panu stało? Skąd pan ma ten... 75 — Startuj! Natychmiast star... — gwałtowne szarpnięcie bólu przeniosło go w-dzwoniącą ciemność. Poczuł, że ktoś obmywa mu głowę i dłonie jakimś chłodnym płynem. Dotknięcia były delikatne i kojące. Przełknął ślinę i spróbował odetchnąć. — Spokojnie, John. Spokojnie. John. Nikt go tak nie nazywał. Kobieta. Głos i ręce należały do kobiety. — Spokojnie — wciąż powtarzała. Udało mu się wydobyć z siebie jedynie ochrypły dźwięk. Dłonie delikatnie i monotonnie wmasowywały w jego czoło chłód. — Spokojnie, John. Wszystko w porządku. — Lecimy? — Tak. — Kto... tu? Mark? — Nie — odparł głos i rozległ się zaskakująco melodyjny śmiech. — To ja, John. Dee, dziewczyna Hazletona. — Dziewczyna z Utopii. — Pozwolił sobie na chwilę milczenia, rozkoszując się chłodem, ale zbyt wiele było różnych, nie cierpiących zwłoki spraw. — Policaje. Trzeba im "przekazać planetę. — Już ją zajęli. A przy okazji omal nie zabrali się za nas. Oni nie dotrzymują swoich umów. Oskarżyli nas o udzielenie pomocy Utopił i nazwali to zdradą. — I co? — Doktor Schloss uruchomił kreator niewidzialności. Mark mówi, że maszyna musiała zostać uszkodzona w czasie transportu, więc w końcu Lutnianie pewnie wcale nas nie oszukali. Mark ukrył Schlossa w kreatorze... To był pana pomysł, prawda? 76 Schloss z nudów i dla zabawy zaczaj zastanawiać się, do czego ta maszyna służy. Nikt mu przedtem nie mówił, a jednak domyślił się sam. Sklecił naprędce jakieś prowizoryczne połączenia i zanim się spaliły, miasto przez ponad pół godziny było niewidoczne. — Niewidoczne? A może tylko nieprzejrzyste? — spytał z niedowierzaniem Amalfi, próbując to sobie wyobrazić. A on o mały włos nie kazał zabić Schlossa! — Jeżeli uda nam się to wykorzystać... — Już nam się udało. Przelecieliśmy prosto przez kordon. Jesteśmy w drodze do najbliższego układu gwiezdnego. — To za blisko — powiedział Amalfi, poruszając się niespokojnie. — Jeżeli jesteśmy oskarżeni o zdradę sekretów technicznych, to za blisko. Policja nas wyśledzi i na pewno ruszy za nami w pogoń. Powiedz Markowi, żeby wziął kurs na Bruzdę. — Co to jest Bruzda? John? Na dźwięk tego słowa Amalfi znów zaczął się zapadać w tę samą bezdenną ptchłań, w której pogrążał się we śnie tamtej nocy, kiedy Hazleton wrócił do miasta. Jak wytłumaczyć dziewczynie, która wychowała się na jednej małej planecie, co to jest. Jak wyjaśnić jej w kilku słowach, że istnieje miejsce we wszechświecie tak puste i pozbawione wszelkiego światła, że nawet wędrowcy nie ośmielają się tam zapuszczać? — Bruzda jest pustką. Jest miejscem, w którym nie ma żadnych gwiazd. Nie potrafię ci tego lepiej wytłumaczyć, Dee. Powiedz Markowi, że musimy tam lecieć. Zapadła długa chwila milczenia. Dziewczyna najwyraźniej się przestraszyła. W końcu jednak powiedziała spokojnie: — Bruzda. Powiem mu. — On będzie temu przeciwny. Powiedz mu, że to rozkaz. 77 Kiedy wróciła po chwili, powiedziała tylko: — Dobrze, John. Lecimy w kierunku Bruzdy. I znów umilkła. Cierpliwy, jednostajny ruch chłodnych rak przynosił ulgę i usypiał, Było w tym wszystkim jeszcze coś... — Dee? — Tak, John. — Powiedziałaś: lecimy? — Tak, John. — Ty też? Nawet w głąb Bruzdy? Koniuszkami palców dziewczyna wyrysowała mu na czole delikatny uśmiech. — Ja też — odpowiedziała łagodnie. — Nawet tam. Ja, dziewczyna z Utopii. — Nie—westchnął ciężko Amalfi.—Już nie, Dee. Teraz już jesteś wędrowcem. Odpowiedzi nie było, ale chłodne palce ani na chwilę nie przerwały kojącego masażu. Brzęcząc cichutko jak ogromna pszczoła, miasto mknęło w bezmiar niegościnnej nocy. BRUZDA Nawet dla mieszkańców kosmicznego miasta Bruzda była czymś przerażającym, mimo że w czasie swego długiego życia zetknęli się z wieloma niebezpieczeństwami i groźbami. Samotność wśród międzygwiezdnych przestrzeni była dla nich zupełnie naturalna i wszyscy byli do niej przyzwyczajeni. Zdarzało się nawet, że zagęszczenie przeciętnej gromady gwiazd wywoływało u wędrowca-weterana uczucie Waustrofobii. Ale samotność i pustka Bruzdy były zupełnie wyjątkowe. Według posiadanych przez Amalfiego informacji, żadna istota ludzka — nie mówiąc o mieście — nigdy dotychczas nie przebyła tego fenomenu, co autorytatywnie potwierdzali wszystkowiedzący Ojcowie Miasta. Z przodu i z tyłu migotały ściany Bruzdy — gwiezdne poświaty, zbyt odległe, by dało się spośród nich wyodrębnić poszczególne punkciki słońc. Ściany zaginały się delikatnie w kierunku wygwieżdżonego dna, leżącego tak wiele parseków pod granitową stępką miasta, że zdawało się ginąć we wschodzącym obłoku gwiezdnego pyłu. 79 W górze nie było nic. Rozciągaj się jedynie bezkresny ocean pustki omywającej wybrzeża innych galaktyk. Bruzda była wąwozem wyżłobionym w powierzchni Galaktyki. Przemierzało go zaledwie kilka odległych od siebie o tysiące lat świetlnych gwiazd — gwiazd, których nigdy nie dosięgła fala ludzkiej kolonizacji. Zamieszkanych planet, a w konsekwencji pracy, można się było spodziewać dopiero na przeciwległym brzegu. Na najbliższym zboczu ciągle jeszcze groziło spotkanie z policją, choć oczywiście nie z tymi samymi oddziałami, które podporządkowały Ziemi Utopię i księstwo Gortu. Byłoby wręcz niewiarygodne, by pojedynczy patrol sił porządkowych wytrwale ścigał przez trzysta lat świetlnych wędrowca, który popełnił w sumie niewiele znaczące wykroczenia. W kartotece miasta ciągle jeszcze figurowało pogwałcenie nakazu ewakuacji i wystarczyło jakieś małe potknięcie... Nie, powrót byłby zwykłym szaleństwem. Amalfi nie wiedział co prawda, czy policja na pewno podąży śladem miasta aż do krawędzi Bruzd/, ale przypuszczał, że istnieje duże prawdopodobieństwo, mimo że pokonanie tej ogromnej pustki przez obiekt tak mały jak statek pościgowy, uważał za raczej niemożliwe, choćby ze względu na konieczność zabrania odpowiedniej ilości zapasów. Jedynie miasto, które samo wytwarzało niezbędne do życia produkty, miało szansę przeżycia takiej przeprawy. Amalfi kontemplował widoczną na ekranach, przygniatającą bezmiarem otchłań. Obraz był nadawany przez grupę zwiadowców, z których najdalej wysunięty znajdował się wiele parseków w głębi wąwozu. Mimo to, na przeciwległym brzegu w dalszym ciągu nie można było odróżnić żadnych szczegółów. Powierzchnia zbocza zaczynała nabierać delikatnej granulacji, co świad- 80 czyło, że przy maksymalnym powiększeniu przekształci się wkrótce w pojedyncze gwiazdy. — Mam nadzieję, że wystarczy nam żywności — mruknął Amalfi. —Jeżeli nam się uda, będzie to najbardziej niesłychana historia, jaką kiedykolwiek opowiadali wędrowcy. Od jednego końca Galaktyki po drugi będą nas nazywali Skoczybruzdami. Siedzący obok Hazleton bębnił delikatnie palcami po oparciu fotela. — A jeżeli się nie uda — powiedział — to nazwą nas największymi durniami, jacy kiedykolwiek wyruszyli w przestrzeń, a my już nawet nie będziemy w stanie się tym przejąć. Ale póki co, szefie, jesteśmy w zupełnie dobrej kondycji. Zbiorniki ropy są prawie pełne, oba reaktory powielające w pełni sprawne. Nie powinniśmy zatem mieć żadnych kłopotów z paliwem, a plony chlorelli biją wszelkie rekordy. Wątpię, żebyśmy tu mieli jakiekolwiek kłopoty z jej mutacjami. Przecież to chyba właśnie zagęszczenie gwiazd wpływa bezpośrednio na częstotliwość występowania przypadkowych zmian genetycznych, prawda? — Jasne — zirytował się Amalfi. — Jeżeli wszystko będzie dobrze, to na pewno nie będzie źle. Przerwał, ponieważ wyczuł za plecami jakiś delikatny ruch. Odwrócił się i uśmiechnął. W Dee Hazleton było coś, co go uspokajało. Zbyt krótko jeszcze przemierzała właściwą przestrzeń, by nabrać charakterystycznej dla wędrowców głębokiej, gwiezdnej opalenizny, zbyt krótko mieszkała na pokładzie miasta, by otrząsnąć się z oczarowania tym, że według obowiązujących na Utopii norm, była teraz w zasadzie nieśmiertelna. Ciągle była różowa, młoda i beztroska. Ciągłe napięcie, wiążące się z nieustannym podróżowaniem od gwiazdy do gwiazdy, kiedyś napiętnuje i jej twarz, tak jak napiętnowało twarze 81 wszystkich wędrowców. Może nie utraci zamiłowania do włóczęgi, lecz zapłaci należną daninę. A może jej wyjątkowa odporność uchroni ją nawet i przed tym? Amalfi bardzo chciał, by tak było. — Nie przeszkadzajcie sobie — powiedziała. — Przyszłam tylko pokibicować. Ten ostatni wyraz, podobie zresztą jak znaczna część słownictwa Dee, był dla Amalfiego kolejną zagadką językową. Ponownie uśmiechnął się i wrócił do rozmowy z Hazletonem. — Gdybym uważał, że nie jesteśmy w stanie przeprawić się na drugą stronę, to pozwoliłbym policji się schwytać. Z trudem, bo z trudem, ale starczyłoby nam na zapłacenie grzywny, a przy odrobinie szczęścia udałoby się jeszcze uzyskać sprawiedliwy wyrok sądowy uchylający karę likwidacji miasta, którą policja tak bardzo chciała wobec nas zastosować. Ale spójrz tylko, Mark, na ten przeklęty kanion. Nigdy do tej pory nie zdarzyło nam się przebywać w przestrzeni bez lądowania dłużej niż pięćdziesiąt lat, a ta przeprawa potrwa, według szacunku, sto cztery lata. Wystarczy najmniejszy wypadek, a znajdziemy się poza zasięgiem jakiejkolwiek pomocy, będziemy w takim miejscu, gdzie nie zdoła dotrzeć żaden statek. — Nie będzie żadnego wypadku — powiedział z pełnym przekonaniem Hazleton. — Mamy problem z rozpadem paliwa. Co prawda nigdy do tej pory nie zdarzył nam się wybuch, ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. I jeżeli wirator na Dwudziestej Trzeciej jeszcze raz nawali, to diabelnie wydłuży nam to czas przelotu, niemal go pod... Urwał raptownie. Kątem oka dostrzegł maleńką plamkę światła. Kiedy spojrzał prosto na ekran, punkcik w dalszym ciągu 82 był widoczny, choć odbierany teraz przez mniej wrażliwe rejony siatkówki oka, wydawał się nieco ciemniejszy. — Patrzcie... czy to jakaś gromada gwiazd? Nie, za małe i zbyt ostro wyróżnia się z otoczenia. Jeżeli to jest pojedyncza, swobodnie wędrująca gwiazda, to znajduje się bardzo blisko. — Chwycił słuchawkę telefonu.—Z astronomicznym. Cześć, Jake. Czy możesz mi podać odległość tej gwiazdy od źródła przekazu ultrafonicznego? — Jasne — usłyszał głos w słuchawce. — Niech pan poczeka, wrzucę u siebie to, co macie na swoich ekranach. Aha... widzę, o co panu chodzi... Coś koło godziny dziesiątej, trudno powiedzieć, co. — Astronom zachichotał ochryple jak papuga w portowej spelunce. — Ale jeżeli powie mi pan, ile wysłaliście zwiadowców i na jaką odległość... — Pięć. Maksymalny zasięg. — Hmm. Więc trzeba wziąć sporą poprawkę. Zapadła długa, drażniąca cisza. Amalfi dobrze wiedział, że popędzanie Jake'a nie ma najmniejszego sensu. Jake był drugim astronomem miasta. Poprzedni padł ofiarą mieszkańców planety zwanej St. Rita, gdy o jeden raz za dużo usiłował im wytłumaczyć, że ich planeta nie jest centrum wszechświata. Jake został wymieniony z innym miastem—zgodnie z „zasadą pełnej dobrowolności" — za inżyniera stosu i dwóch mniej ważnych techników fotosyntezy. Okazał się człowiekiem absolutnie obojętnym na wszystko, co nie miało związku z zachowaniem się najodleglejszych galaktyk. Skłonienie go do myślenia nad bezpośrednią astronomiczną sytuacją miasta było przedsięwzięciem beznadziejnym. Jake uważał, że poświęcanie uwagi sprawom tak bardzo lokalnym urąga jego astronomicznej godności. 83 „Zasada pełnej dobrowolności" była tradycyjnym sposobem zmiany przynależności mieszkańców miast-wędrowców. Amalfi nigdy przedtem ani później nie korzystał ż niej, ponieważ przypominała mu handel peonamł. Ojcowie Miasta twierdzili co prawda, że jej początków dopatrywać się należy w handlu zawodnikami klubów baseballowych, ale ten ostami termin nic absolutnie Amalfiemu nie mówił. Wynik tej jedynej rezygnacji Amalfiego z osobistego stosunku do „zasady" zakrawał czasami na zemstę bogów. — Amalfi? — Tak. — Około dziesięciu parseków, cztery dziesiąte w tę lub w tę. Mam wrażenie, że znalazłeś, chłopcze, pływaka. — DziękL—Amalfi odwiesił słuchawkę i odetchnął głęboko. — Tylko kilka lat podróży. Co za ulga. — Na tak odizolowanej gwieździe nie znajdziemy żadnych kolonistów — przypomniał mu Hazleton. — Mniejsza o to, ale jest miejsce do lądowania. Prawdopodobnie uda nam się uzupełnić zapasy paliwa, a może nawet żywności. Większość gwiazd ma planety. Taki wybryk natury może ich nie mieć albo dla odmiany może mieć ich dziesiątki. Pozostaje nam tylko trzymać kciuki." Zaczaj wpatrywać się w maleńkie słońce aż do miłego bólu oczu. Gwiazda w samym środku Bruzdy. Prawie na pewno dzika gwiazda, poruszająca się z prędkością czterystu albo pięciuset kilometrów na sekundę. Opierając się na samym jej obrazie, Amalfi ocenił, że jest to słońce klasy F, takie jak Canopus. Przyszło mu do głowy, że jeżeli planety tej gwiazdy zamieszkują jacyś ludzie, to może będą pamiętać moment, w którym opuściła ona tę bliższą ścianę Bruzdy i rozpoczęła podróż przez pustkę. 84 — Tam mogą być ludzie — powiedział. — Bruzda musiała kiedyś w jakiś sposób zostać do czysta wymieciona z gwiazd. Jake twierdzi, że nie można tego tak dramatyzować i że najprawdopodobniej lukę utworzyła wypadkowa sił działających między samymi gwiazdami. Tak czy inaczej, to słońce musiało tu przybyć stosunkowo niedawno i musi mieć niezłą prędkość, skoro porusza się wbrew ogólnej tendencji. Mogło zostać skolonizowane już wówczas, gdy znajdowało się jeszcze w zaludnionych przestrzeniach. Uciekające gwiazdy mają zdolność przyciągania przestępców poszukiwanych przez policję. — To możliwe — zgodził się Hazleton. — Chociaż założyłbym się, że jeżeli ta gwiazda znajdowała się kiedykolwiek w pobliżu innych słońc, to było to długo przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. A propos, ten obraz pochodzi od czołowego zwiadowcy. Czy nie ma pan podglądu zwiadowców bocznych? Kazałem je przecież rozesłać. —— Oczywiście, że mam. Ale mam także wrażenie, że wysłałeś je dla zwykłej formalności. Podróż wzdłuż, a nie w poprzek Bruzdy byłaby naprawdę samobójstwem. , — Wiem. Jednak tam, gdzie jest jedna samotna gwiazda, może być i druga. Amalfi wzruszył ramionami. — Jeżeli chcesz, możemy to sprawdzić. Dotknął przycisku na tablicy rozdzielczej. Odległa ściana Bruzdy zniknęła i ustąpiła miejsca czemuś, co wyglądało na całkowitą pustkę rozjaśnioną jedynie delikatną mgiełką. W najodleglejszym punkcie obrazu Bruzda zakręcała i nikneła jak strumyk próżni wsiąkający w gwiezdne ziarenka piasku. — Po tej stronie nic. 85 Nacisnął kolejny klawisz. Na ekranie, w odległości niewiele większej niż przyjęta odległość mijania się wędrowców, płonęło jakieś miasto. W ciągu kilku zaledwie minut było już po wszystkim. Miasto poderwało się w ostatnim spazmie i runęło w wir oślepiającego światła. Nieliczne błyski, świadczące o podejmowaniu prób stawiania oporu, zamigotały jeszcze tu i ówdzie, a w następnej chwili miasto rozpadło się na wiele mniejszych części, rozwiewających się w przestrzeni jak zjawy. Z rozpalonego do białości środka wiru wystrzeliło kilka statków ratunkowych. Cokolwiek było przyczyną zagłady miasta, pozwoliło im odlecieć. Żaden, choćby najdoskonalszy pojazd ratunkowy nie był w stanie pokonać odległości do najbliższej ściany Bruzdy. Dee krzyknęła z przerażenia. Amalfi włączył obwód foniczny i pokój kontrolny wypełnił się ogłuszającym szumem zakłóceń radiowych. Gdzieś spoza ryku dzikich odgłosów dobiegł ledwie słyszalny, zdesperowany krzyk: — Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszystkich, którzy nas słyszą! Powtarzam: posiadamy napęd bezpaliwowy! Niszczymy nasz model i ewakuujemy naszego pasażera. Odnajdźcie go i weźcie na pokład. Zostaliśmy zaatakowani przez hobo. Do wszystkich, którzy nas słyszą! Do wszyst... Z miasta pozostał już tylko rozżarzony szkielet, błyskawicznie wtapiający się w bezkresną czerń. Ślizgał się po nim blady, niewinnie wyglądający promień miotacza Bethego, ale w dalszym ciągu nie można było dostrzec, kto tą bronią kieruje. 86 Akomodacyjne obwody zwiadowców kompensowały oślepiającą jasność i na ekranie nie było widać niczego, co nie świeciło własnym światłem. Potworny ogień wygasł powoli i na monitorze znów pojawiła się poświata odległych gwiazd. Kiedy ostatnia iskra pogorzeliska rozjarzyła się i zgasła,.na tle odległej ściany Bruzdy przemknął Jakiś cień. Hazleton gwałtownie wciągnął powietrze. — Inne miasto! Więc niektórzy na prawdę wzięli się do rozboju! A myśleliśmy, że jesteśmy pierwsi w Bruździe! — Mark —• zapytała cicho Dee. — Mark, co to jest hobo? — Włóczęga — odparł Hazleton z oczami w dalszym ciągu utkwionymi w ekran. — Miasto, które wszystkim wędrowcom szarga reputację. Większość wędrowców to porządni robotnicy, Dee. Pracują na swoje utrzymanie uczciwie. Hobo natomiast żyje z rozboju i mordu. W jego głosie zabrzmiała twarda "nuta zawziętości. Amalfi z trudem walczył z ogarniającymi go mdłościami. Fakt, że jedno miasto z premedytacją zgładziło drugie, był wstrząsający. Jeszcze bardziej koszmarna była świadomość, że wszystko, co ujrzeli przed chwilą, należało do zamierzchłej przeszłości. Przekaz ultrafalowy był co prawda szybszy niż światło, ale zaledwie o 25%. Ultrafony, w przeciwieństwie do komunikatorów Diraca, nie były środkiem natychmiastowego przekazu. Bandyckie miasto zniszczyło swoją ofiarę już wiele lat temu i teraz z pewnością znajdowało się poza zasięgiem jakiegokolwiek pościgu. Nie było nawet możliwości zidentyfikowania go. — Tak więc niektóre miasta rzeczywiście zabrały się do prawdziwego rozboju — powtórzył Amalfi. — Odnoszę wrażenie, że ich liczba stale rośnie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale fakty przemawiają same za siebie. Coraz więcej uczciwych, 87 prowadzących legalną działalność miast nie odpowiada na wezwania i nie stawia się na umówione spotkania. Jednym słowem, znika. Może teraz właśnie poznaliśmy tego przyczynę. — Ja też to zauważyłem — powiedział Hazleton. — Ale nie wydaje mi się, żeby wszystkie zaginięcia można było przypisać aktom galaktycznego piractwa. Nie jest ono aż tak rozpowszechnione. Z naszych informacji wynika, że gdzieś tutaj może czaić się wegański fort orbitalny polujący na każdego śmiałka, który zboczy z utartych szlaków. — Nie wiedziałam, że Weganie posiadają latające miasta — odezwała się nieśmiało Dee. — Bo ich nie mają — odparł Amalfi z roztargnieniem. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie opowiedzieć jej historii legendarnego fortu, ale zrezygnował. — W czasach poprzedzających rozpoczęcie lotów kosmicznych na Ziemi, Weganie byli niekwestionowanymi panami Galaktyki. U szczytu swej potęgi władali większą liczbą planet niż Ziemia dzisiaj. Jednak dawno temu zostali obaleni... Ciągle niepokoi mnie ten hobo, Mark. Jakiś mózgowiec na Ziemi mógłby wreszcie wymyślić sposób na takie zminiaturyzowanie diraków, żeby dało się je montować na zwiadowcach. Przecież oni tam nie mają nic lepszego do roboty. Hazleton bez trudu odczytał prawdziwy sens utyskiwań burmistrza. — Może jeszcze uda nam się go wyniuchać, szefie. — Nie mamy najmniejszej szansy, Mark. Poza tym nie możemy sobie pozwolić na wypady na boki. — Cóż, nadam przez komunikator ostrzeżenie pierwszego stopnia — powiedział menedżer. — Może policji uda się spenetrować tę część Bruzdy, zanim hobo zdoła stąd uciec. 88 — W ten sposób pięknie urządzimy samych siebie, nie uważasz? A poza tym, hobo nie opuści Bruzdy, a w każdym razie zrobi to nie wcześniej, niż wyłapie te wszystkie pojazdy ratunkowe. — Skąd masz tę pewność? — Czy w tym wołaniu SOS słyszałeś coś o napędzie bezpaliwowym? — Jasne — powiedział Hazleton z lekkim zmieszaniem. — Ale człowiek, który znał sekret jego budowy, z pewnością już dawno umarł, nawet jeżeli udało mu się uciec z miasta, zanim zmieniło się w obłok gazu. — To nie jest wcale takie pewne, choć właśnie co do tego hobo musi mieć pewność absolutną. Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby ten napęd wpadł w jego łapy. Piractwo rozpowszechniłoby się do prawdziwie niebezpiecznych rozmiarów. Jeżeli w tej chwili nie występuje jeszcze w Galaktyce zjawisko masowego bandytyzmu kosmicznego, to kiedy pozwolimy im zapoznać się z zasadą działania napędu bez-paliwowego, zaistnieje ono na pewno i będzie to kwestia tylko dziesiątków lat. — Dlaczego? — spytała Dee. — Szkoda, że nie znasz lepiej historii, Dee. Nie sądzę, byście mieli kiedykolwiek prawdziwych piratów na Utopii, ale Ziemia borykała się niegdyś z plagą piractwa. W końcu, tysiące lat temu, korsarze sami wymarli, kiedy żaglowce zostały wyparte przez statki napędzane paliwem, które były znacznie szybsze od żaglowców. Nie mogły jednak uprawiać procederu zbójeckiego, ponieważ musiały regularnie zawijać do cywilizowanych portów po węgiel. Zapasy żywności zawsze można było odnowić na jakiejś bezludnej wyspie, ale paliwem dysponowały tylko praw- 89 dziwe porty. Sytuacja wędrownych miast jest dzisiaj dokładnie taka sama. Są statkami napędzanymi paliwem. Jeżeli w ręce tych hobo wpadnie napęd bezpaliwowy, to będzie mógł obywać się bez surowców rozszczepialnych, a więc pokonywać nieskończone odległości bez konieczności lądowania... Nie możemy na to pozwolić. Musimy albo odebrać im ten napęd, albo nie dopuścić, by wpadł w ich łapy. Hazleton podniósł się z krzesła, nerwowo wyłamując palce. — To prawda — powiedział. — I dlatego bandyci staną na głowie, żeby schwytać pojazdy ratunkowe. Ma pan rację, Amalfi. Tak... Jest tylko jedno miejsce w tej Bruździe, do którego mogły skierować się te pojazdy. To dzika gwiazda. Przypuszczam, że hobo także zdążył się już do tej pory na niej znaleźć.—Popatrzył w zamyśleniu na ekran, znów połyskujący jedynie światłami bezimiennych gwiazd. — To wiele zmienia. Mam wysłać to ostrzeżenie czy nie? — Owszem, nadaj je. Tak każe prawo. Ale myślę, że samo rozprawienie się z hobo spadnie na nas. My jesteśmy obeznani z obcymi kulturami i znamy sposób myślenia wędrowców, nawet tak zwyrodniałych jak piraci. Policja, nawet gdyby zdążyła, mogłaby tylko wszystko zepsuć. — Zgadza się. Rozumiem więc, że nasz kurs' pozostaje bez zmian. — Nie ma innego wyjścia. Menedżer miasta ciągle jednak nie odchodził. — Szefie — powiedział w końcu. — Oni są potężnie uzbrojeni. — Mark, gdybym nie wiedział, że jesteś po prostu piekielnie leniwy, pomyślałbym, że masz pietra — warknął Amalfi. Urwał 90 nagle i zmierzył Hazletona wzrokiem. — Czy też może przypadkiem do czegoś zmierzasz? Hazfeton zrobił minę chłopca przyłapanego na wyjadaniu dżemu ze słoika. — Cóż, rzeczywiście przyszło mi coś do głowy. Nie lubię hobo, szczególnie tych, którzy posuwają się do mordowania. Nie chciałby pan rozważyć małego projekciku? — No — powiedział Amalfi z wyraźną ulgą — to już lepiej. Posłuchamy, coś tam wykombinował. — Głównym punktem planu są kobiety. Nie ma lepszej przynęty na hobo. — Tu masz absolutną rację — przyznał Amalfi. — Ale których kobiet chciałbyś do tego użyć? Naszych? Mowy nie ma. — Nie, nie — zaprotestował Hazleton. — Wszystko opiera się na założeniu, że wokół gwiazdy krąży choć jedna zamieszkana planeta. Nadąża pan? — Zdaje mi się — zaczął Amalfi bardzo powoli — że nawet już cię o kilka kroków wyprzedziłem. Dzika gwiazda pędząca przez Bruzdę kursem, który miał ją doprowadzić do przeciwległej ściany nie wcześniej niż za dziesięć tysięcy ziemskich lat, wiodła ze sobą sześć planet, z których tylko na jednej panowały warunki zbliżone do ziemskich. Planeta ta lśniła na ekranach chlorofilową zielenią już na długo przedtem, zanim osiągnęła wielkość pozwalającą na wyraźne wyodrębnienie jej tarczy. Zwiadowcy jeden po drugim zjawiali się na wezwanie miasta. Mieli krążyć wokół nowego świata i obserwować go bacznie swymi telewizyjnymi oczami. Wszędzie ukazywał im się taki sam obraz: bezlitosny tropik i ferwor aktywności okresu geologicznego porównywalnego z ziemskim karbonem. Jedyna nadająca się do zamieszkania planeta układu mogła być jedynie miejscem krótkiego postoju — żadnej pracy zarobkowej nie obiecywała. Raptem pojazdy zwiadowcze zaczęły odbierać słabe sygnały radiowe. Nie sposób było zrozumieć języka tych przekazów. Amalfi natychmiast zwrócił się do Ojców Miasta, jednak sam wprowadzając miasto na stacjonarną orbitę, nie przestawał również przysłuchiwać się niezrozumiałemu bełkotowi. Ojcowie Miasta orzekli: TEN JĘZYK JEST ODMIANĄ HUMANOIDALNEGO MODELU G, ALE SYTUACJA JEST DOŚĆ ZAGADKOWA. W ZASADZIE POWIEDZIELIBYŚMY, ŻE MÓWIĄCY NIM LUDZIE NALEŻĄ DO RASY RDZENNIE TUBYLCZEJ — ZJAWISKO RZADKIE, LECZ NIE ZUPEŁNIE WYJĄTKOWE. W JĘZYKU TYM WYSTĘPUJĄ JEDNAKŻE FORMY MOGĄCE BYĆ ZDEGENEROWANYMI POCHODNYMI FORM ANGIELSKICH, A TAKŻE RÓŻNORODNOŚĆ DIALEKTÓW, SUGERUJĄCA ISTNIENIE SPOŁECZNOŚCI PLEMIENNYCH. TEN OSTATNI FAKT NIE BARDZO DAJE SIĘ POGODZIĆ Z POSIADANIEM ŁĄCZNOŚCI RADIOWEJ ANI Z ZAKŁADAJĄCYMI JEDNOLITOŚĆ JĘZYKOWYMI KRYTERIAMI MODELU. W TEJ SYTUACJI MUSIMY KATEGORYCZNIE ZAKAZAĆ PANU HAZLETONOWI JAKICHKOLWIEK KOMBINACJI PODCZAS POBYTU NA TEJ PLANECIE. — Nie prosiłem ich o radę — burknął Amalfi. — A jaki 92 pożytek na tym etapie może przynieść wykład z dziedziny etymologii? Jednak mimo wszystko pilnuj się, Mark... — Pamiętaj o Thor V—przypomniał Hazletoi), perfekcyjnie naśladując głos burmistrza. — W porządku, szefie. Lądujemy? W odpowiedzi Amalfi chwycił drążek sterowniczy i miasto zaczęło siadać. Poprowadził je łagodnym ślizgiem w dół, kierując się coraz głośniejszym zawodzeniem w słuchawkach. Z wysokości czterech tysięcy metrów dostrzegł wśród morza ciemnozielonych wierzchołków drzew krótki błysk. Pojazdy zwiadowcze nadciągnęły nad to miejsce i na ekranach pojawił się dach otoczony wieżyczkami strzelniczymi, a potem drugi, czwarty, dziesiąty — całe miasto. Ale nie wędrowne, lecz tubylcze, na stałe wrośnięte w ziemię. Otaczał je wysoki mur wyrastający pośrodku dość dużej polany, a zieleń przesłaniająca dachy i wieże była zwykłym kamuflażem. Gdy byli na trzech tysiącach metrów, z miasta wyprysnęło w górę kilkanaście niewielkich stateczków ciągnących za sobą pióropusze ognia, a przypominających stadko wystraszonych ptaków. — Obsługa dział! — rzucił Hazleton do mikrofonu. — Gotowość! Amalfi potrząsnął przecząco głową, nie przerywając sprowadzania miasta w dół. Ogniście upierzone ptaki wykonały wokół nich pętlę, rysując na niebie dziwny, skomplikowany wzór. Amalfi, mimo iż od ponad pięciuset lat nie widział żadnego ziemskiego ptaka, wyczuł, że parada ognistego orszaku ma charakter ceremonialny. Ze stosowną do takiego powitania powagą zatrzymał statek niedaleko otoczonego dżunglą miasta i zawiesił go tuż nad wierzchołkami gigantycznych sagowców. Następnie — zamiast oczyścić lądowisko zwykłą, dającą błys- 93 kawiczne efekty salwą z dział mezonowych — spolaryzował ekran wiratorów. Podstawa i wierzchołek wędrowca zmatowiały. W ciągu ułamka sekundy rosnące w pobliżu miasta olbrzymie skrzypy i paprocie zostały wprasowane w podłoże. Rośliny znajdujące się dalej od terenów zabudowanych, zostały odarte z liści i rozłupane na drzazgi, a rozciągająca się za nimi puszcza odgięła się ogromnym kołem na zewnątrz miasta. Wszystkiemu towarzyszył ogłuszający i oślepiający wybuch. Pech chciał, że właśnie na skutek przeciążenia przerwał pracę wirator z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Z wysokości stu pięćdziesięciu metrów miasto po prostu spadło. Lądowanie nabrało cech dramatycznych. Hazleton trzymał się kurczowo swego fotela. Dopiero kiedy wieża kontrolna przestała się kołysać, wytarł płynącą mu z nosa krew. — To przedstawienie miało o jedną scenę za dużo — powiedział. — Lepiej pójdę dopilnować naprawy tego wiratora. Pewnego dnia szlag na dobre trafi tę maszynę, szefie. Amalfi gestem człowieka zadowonego z siebie wyłączył urządzenie kontrolne. — Jeżeli hobo teraz się tu pojawi, to po naszym lądowaniu trudno mu będzie zdobyć prestiż wśród tybylców. Ruszaj, Mark. To ci zajmie sporo czasu. Burmistrz wsunął się do szybu windowego i pozwolił polu tarcia znieść się delikatnym ślizgiem na ulicę. Był to znacznie szybszy i przyjemniejszy sposób podróżowania niż jazda windą czy zsuwanie się po ścianie budynku przy użyciu własnego czoła 94 jako hamulca. Fronton wieży kontrolnej lśnił w tropikalnym ^słońcu, co przypomniało Amalfiemu, że fasada ratusza wychodzi na tę samą stronę i że w tych ostrych promieniach stara dewiza miasta jest pewnie świetnie widoczna. Miał jednak nadzieję, że nikt z tubylców nie potrafi jej odczytać — popsułoby to efekt lądowania. Uzmysłowił sobie nagle, że zawodzenie, które przedtem dobywało się z jego słuchawek, wypełnia teraz całą ulicę. Mieszkańcy miasta-wędrowca odwracali się, by spojrzeć w dół Avenue. Na ich twarzach malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem, a jednocześnie ze smutkiem. Amalfi także się odwrócił. Zbliżała się do niego procesja dzieci. Do bioder były ciasno jak mumie owinięte paskami bandaży w kolorach na przemian białym i czerwonym, od pasa zwisały im strzępy kolorowej tkaniny przypominającej jedwab i powiewającej przy najmniejszym ruchu. Po każdym kroku następował głęboki ukłon, po którym dzieci rozkładały szeroko ręce. Poruszały nimi jak ptaki skrzydłami, jednocześnie obracając głową od ramienia do ramienia i bujając się na palcach i piętach, po czym zaczynały szybko kręcić się wokół własnej osi. Na rękach ł kostkach bosych stóp grzechotały bransolety z wysuszonych strąków dziwnych roślin. Pierwszą reakcją Amalfiego było zdumienie. Dlaczego Ojcowie Miasta tak bardzo trudzili się nad zrozumieniem języka używanego na tej planecie? To były przecież ludzkie dzieci. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Za dziećmi postępowali wysocy, czarnowłosi mężczyźni co jakiś czas wykrzykujący chórem jedno słowo, które zagłuszało dziecięcy tupot i jazgot. Mężczyźni także byli ludźmi. Ich wyciągnięte do przodu ręce miały po pięć zakończonych 95 paznokciami palców, brody rosły w normalnych miejscach, a obnażone piersi wyraźnie ukazywały obecność żeber. Procesję zamykały kobiety stłoczone w wielkiej klatce, ciągniętej przez ogromne jaszczury. Kobiety były nagie i bardzo zaniedbane. Mogły być przedstawicielkami jakichkolwiek ssaków z rzędu naczelnych. Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku. Zaropiałymi oczami z równą obojętnością patrzyły zarówno na budynki wędrownego miasta, na jego mieszkańców, jak i na swoich panów. Od czasu do czasu drapały się apatycznie, krzywiąc się z bólu zadawanego własnymi, połamanymi paznokciami. Dzieci otoczyły Amalfiego, kierując się zapewne jego wyjątkowym wzrostem. Burmistrz stał bez ruchu, kiedy dzieci u-tworzyły wokół niego koło i usiadły na ziemi, wciąż zawodząc, kiwając się i potrząsając bransoletami. Mężczyźni ustawili się za dziećmi, wyciągając ręce w jego kierunku. W środek podwójnego kręgu, prawie do stóp Amalfiego przyciągnięto klatkę z kobietami. Burmistrz poczuł odrażający fetor. Dwaj służący wyprzęgli jaszczury i odprowadzili na bok. Zawodzenie nagle ustało. Najwyższy z mężczyzn wystąpił do przodu i skłonił się głęboko, trzepocząc dłońmi i wykonując dziwny gest tuż ponad asfaltową nawierzchnią Avenue. Zanim Amalfi zdążył odgadnąć sens tego gestu, nieznajomy wyprostował się, włożył mu do ręki jakiś ciężki przedmiot i cofnął się o krok, wypowiadając głośno to samo słowo, które przedtem wykrzykiwał chór mężczyzn. Teraz wszyscy odpowiedzieli mu przeraźliwym wrzaskiem, po czym zapadła cisza. Amalfi stał przed klatką otoczony kręgiem przyglądających mu się tubylców. Spojrzał na ciężki metalowy przedmiot spoczywający w jego ręku. Był to ozdobny, kuty w żelazie klucz. MASCULINA Miramon wiercił się nerwowo na brzegu krzesła, a wielkie, czarne pióro, wpięte w węzeł włosów na czubku jego głowy, podrygiwało niepewnie. To że usiadł, świadczyło o zaufaniu, jakie musiał w nim wzbudzić Amalfł. Początkowo nie sposób go było do tego namówić. Zwyczajem tej planety po prostu kucał. Krzesła były niewygodnymi atrybutami bogów. — Nie wierzę w bogów — wyjaśnił Amalfiemu, potrząsając piórem w rytm wypowiadanych słów. — Dla każdego technika, rozumie pan, byłoby zupełnie oczywiste, że wasze miasto jest produktem cywilizacji górującej nad naszą, a wy jesteście takimi samymi ludźmi jak my. Ale na tej planecie religia dysponuje ogromną władzą, bardzo bezpośrednią władzą. W takich sprawach niedobrze jest przeciwstawiać się opinii publicznej. Amalfi skinął głową — Po tym, co mi pan powiedział, mogę w to uwierzyć. Wiadomo nam, że wasza sytuacja jest wyjątkowa. Co się dokładnie stało, kiedy wasza cywilizacja upadła? 97 Miramon wzruszył ramionami. — Nie wiemy. To było ponad osiem tysięcy lat temu i poza legendą nic po niej nie zostało. Naukowcy i kapłani zgadzają się co do tego, że mieliśmy tutaj bardzo wysoko rozwiniętą kulturę. I klimat był wtedy inny. Mówiono mi, że regularnie co roku następował okres zimna, ale nie bardzo mogę uwierzyć, jak w takich warunkach ludzie mogli przeżyć. Poza tym było znacznie więcej gwiazd. Starożytne malowidła ukazują ich całe tysiące. — Oczywiście. Czy wiecie, że wasze słońce porusza się z nienormalnie dużą prędkością względną? — Porusza się? — roześmiał się Miramon. — Tak właśnie uważają niektórzy z naszych co bardziej mistycznych uczonych. Utrzymują, że skoro poruszają się planety, musi to robić także słońce. Moim zdaniem jest to bardzo niedoskonała analogia. W końcu z naszych obserwacji wynika, że planety i słońce nie są do siebie podobne. Dlaczego zatem miałyby być podobne w tym? I czy gdybyśmy się poruszali, to ciągle jeszcze bylibyśmy w tym korycie nicości? — Oczywiście, że bylibyście... Jesteście. Nie docenia pan wielkości Bruzdy. Z tej odległości niemożliwe jest wykrycie jakiejkolwiek paralaksy, lecz za kilka tysięcy lat zaczniecie podejrzewać jej istnienie. Kiedy znajdowaliście się w bliskim sąsiedztwie innych gwiazd, wasi przodkowie doskonale orientowali się w ruchu waszego układu, na podstawie obserwacji zmieniającego się położenia najbliższych słońc. Miramon nie wydawał się przekonany. — Chylę oczywiście czoła przed wyższością waszej wiedzy — powiedział. — Może jest i tak, jak mówicie. Jednak legenda powiada, że za jakiś grzech naszego ludu bogowie wygnali nas na bezgwiezdną pustynię i zmienili nasz klimat w nieustający żar. 98 Nasi kapłani twierdzą, że znajdujemy się w piekle i aby powrócić znów między chłodne gwiazdy, musimy odpokutować za nasze grzechy. Nie mamy czegoś takiego; co pan określa mianem nieba. Kiedy umieramy, umieramy potępieni. Zbawienie musimy wywalczyć sobie tutaj, pośród wiecznego błota, w czasie trwania naszego życia. W naszej sytuacji ta doktryna ma swoje zalety. Amalfi pogrążył się w rozmyślaniach. Przebieg wydarzeń na tej planecie rysował mu się teraz już zupełnie jasno, ale niemożność wytłumaczenia tego Miramonowi doprowadzała go do rozpaczy. Bezlitosny zdrowy rozsądek bywa czasami zaporą nie do przebycia. Oś tej planety była nachylona pod wyraźnym kątem i wykazywała stosowną do tego wibrację, a to znaczyło, że podobnie jak na Ziemi, występuje tutaj cykl Draysoniana: co jakiś czas następuje wahnięcie osi, po czym planeta wznawia swój ruch obrotowy pod innym kątem. Na Ziemi zjawisko takie zachodziło mniej więcej co dwadzieścia pięć tysięcy lat, a pierwszy taki wypadek, który miał miejsce w czasach historycznych, był przyczyną powstania wielu nieprawdopodobnie głupich legend i wierzeń, znacznie głupszych, ogólnie rzecz biorąc, niż te wyznawane przez mieszkańców Masculiny. Nieszczęście Masculinian polegało na tym, że zmiana kąta nachylenia osi ich planety nastąpiła niemal w tym samym czasie, kiedy ich układ rozpoczął podróż przez Bruzdę. Zepchnęło to bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację, która właśnie wkraczała w najowocniejszą fazę rozwoju, z powrotem do okresu walk międzyplanetarnych i to bez etapu przejściowego. Życie na planecie było przedziwne. Politycznie regresja zatrzymała się na okresie rozpadu wspólnoty pierwotnej i obecnie znów następował powolny rozwój, z trudem torujący 99 sobie drogę przez etap toczenia wojen przez państwa-miasta, a właściwie państwa-grody. Mimo to podstawy nauk technicznych sprzed ośmiu tysięcy lat nie uległy zapomnieniu, a nawet zaczynały rozwijać się, wydając nowe owoce. Państwa-grody powinny walczyć ze sobą przy użyciu mieczy, a nie pocisków rakietowych, chemicznych środków wybuchowych czy nad-dźwiękowych samolotów. Latanie w powietrzu powinno być nierealnym marzeniem o posiadaniu upierzonych skrzydeł, a było odrzutowym faktem. Astronomiczny i geologiczny wypadek na dobre splątał ścieżki historycznego rozwoju planety. — Co by się z nami stało, gdybym wtedy otworzył klatkę? — spytał Amalfi. — Prawdopodobnie zostałby pan zabity, w każdym razie usiłowaliby pana zabić — Miramon odpowiedział z wyraźną niechęcią. — Otwarcie tej klatki uwolniłoby zło i skierowało je przeciwko nam. Kapłani twierdzą, że to kobiety przywiodły nas do grzechu popełnionego w Złotej Epoce. Bandyckie grody nie hołdują już temu barbarzyńskiemu przekonaniu i dlatego właśnie do nich ucieka tak wielu naszych dezerterów. Nie ma pan pojęcia, co to znaczy wykonywać co roku, tak jak tego wymaga prawo, swą powinność wobec rasy. To czysty obłęd! — Głos przepełniło mu prawdziwe rozgoryczenie. — Właśnie dlatego tak trudno wytłumaczyć naszym mężczyznom, że grody bandyckie są skazane na samozagładę. Jesteśmy wykończeni walką i odbudową Złotej Epoki, mając do dyspozycji wszechobecne błoto. Jesteśmy wykończeni walką z dżunglą, mamy dość utrzymywania społecznych reguł postępowania całkowicie ignorujących jej obecność. Ale najbardziej doskwiera nam i upokarza coroczny obrządek w Świątyni Przyszłości. W bandyckich grodach kobiety są czyste i nie drapią. 100 — Bandyckie grody nie wałcza z dżunglą? — spytał Amalfi. — Nie. Oni żyją z grabieży tych, którzy to robią. Całkowicie zarzucili religię. Pierwszym posunięciem każdego buntującego się grodu jest wyrżnięcie w pień wszystkich kapłanów. Niestety, kasta kapłanów jest nam niezbędna. Musimy znosić istnienie naszych kobłet-bestii, bo zmiana jednego dogmatu pociągnęłaby za sobą podanie w wątpliwość całej doktryny wiary. Tak nam przynajmniej mówią kapłani. My, technicy, bardzo skrupulatnie przestrzegamy wszystkich obrządków, chociaż nie wszystkie akceptujemy. — Jest w tym pewien sens — przyznał Amalfi. Burmistrz coraz bardziej przekonywał się do bystrości umysłu Miramona. Jeżeli rzeczywiście był przedstawicielem tak wielkiej społeczności jak mówił, to na tym dzikim, uciekającym świecie można by niemało zarobić. — Ciągle jeszcze mnie zdumiewa, skąd pan wiedział, że ten klucz trzeba wziąć jedynie w depozyt? — zapytał Miramon. — Należało zrobić, jak pan uczynił, ale skąd pan wiedział? Amalfi uśmiechną] się szeroko. — To nie było takie trudne. Wasz kapłan wykonywał gesty człowieka składającego wielki dar, ale wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy będzie miał to już za sobą. Nawiasem mówiąc, niektóre z waszych kobiet zupełnie nieźle się prezentują teraz, kiedy Dee je wykąpała, a Wydział Medyczny podreperował psychicznie ł fizycznie. Niech się pan nie boi, nic nie powiemy waszym kapłanom. Coś mi się zdaje, że od tej chwili jesteśmy waszymi niańkami. — Uważa się was tutaj za emisariuszy Złotej Epoki — powiedział Miramon z poważną miną. — Nie zdradził pan jednak, kim jesteście naprawdę. 101 — Zgadza się. Czy macie u siebie wędrownych robotników? To określenie nawet ładnie brzmi w waszym języku, ale zupełnie nie wiem, jak... — Oczywiście, oczywiście. Śpiewaków, żołnierzy, zbieraczy owoców. Wszyscy wędrują od grodu do grodu, sprzedając swoje usługi — odpowiedział Miramon, a potem, znacznie szybciej niż się tego spodziewał Amalfi, dotarł do sedna. — Czy wy... czy chce pan powiedzieć, że wasze bogactwa są... na sprzedaż? Że my moglibyśmy je kupić? — Tak właśnie. — Ale jak my wam zapłacimy? — jęknął technik, zupełnie oszołomiony. —Wszystko, co nazywamy bogactwem, wszystko, co posiadamy, nie wystarczy na kupienie materiału, z którego zrobiona jest pańska kamizelka! Amalfi zastanawiał się, czy Miramon zrozumie całą złożoność sytuacji. Chyba jednak nie doceniał swojego rozmówcy. Być może większą korzyść przyniosłoby przedstawienie tamtemu całej prawdy. Zaczął więc powoli: — To jest tak. Cywilizacja, do której należymy, używa jako środka płatniczego pewnego metalu. Na waszej planecie są go ogromne ilości, ale zdobycie jego rud i ich rafinacja są bardzo skomplikowane. Jestem pewien, że do tej pory udało wam się jedynie wykryć jego istnienie. Jedną z rzeczy, które chciałbym od was uzyskać, jest pozwolenie na jego wydobycie. Miramon z niedowierzaniem otworzył szeroko oczy. — Pozwolenie? — powtórzył niepewnie. — Panie burmistrzu, czy wasz kodeks etyczny jest równie głupi jak nasz? Do czego potrzebne wam jakiekolwiek pozwolenie? Dlaczego nie mielibyście wydobywać sobie tego metalu bez naszej zgody? 102 — Nie pozwoliłyby nam na to instytucje stojące na straży naszego prawa. Działalność wydobywcza na waszej planecie przyniosłaby nam wręcz niewiarygodne bogactwo. Nasze analizy wykazują, że występują tu nie tylko wielkie ilości germanu, ale także cenne roślinne substancje, znane powszechnie jako geriatryki. — Słucham? — Substancje te odpowiednio stosowane odsuwają moment śmierci na czas nieokreślony. Miramon z wielką godnością podniósł się z krzesła. — Pan sobie ze mnie żartuje — powiedział. — Wrócę, kiedy zechce pan porozmawiać ze mną poważnie. — Proszę, niechże pan usiądzie — poprosił Amalfi ze skruchą. — Zapomniałem, że proces starzenia się nie wszędzie uważany jest za anomalię. Starzenie się jest wynikiem obniżenia zdolności organizmu do budowy komórek, czemu można ^skutecznie zapobiegać. Śmierć pokonano już bardzo dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem lotów międzygwiezdnych. Ale potrzebnych do tego środków farmakologicznych zawsze było za mało, a ich brak dawał się coraz bardziej we znaki, w miarę jak coraz większy obszar Galaktyki zasiedlany był przez ludzi. W tej chwili zaledwie maleńka część całej populacji może być poddawana kuracji geriatrycznej. Większość leków geriatrycznych rozpowadzanych legalną drogą dociera do ludzi, którym przedłużenie życia potrzebne jest najbardziej, a więc do ludzi, którzy zarabiają na życie, pokonując ogromne przestrzenie. Doprowadziło to do tego, że jedna ampułka jakiegokolwiek geriatryku, choćby nawet najmniej skutecznego, kosztuje tyle, ile zażąda sprzedawca. Żadnej z substancji geriatrycznych nie udało się do tej pory zsyntetyzować, więc gdybyśmy mogli zebrać je tutaj... 103 — To wystarczy. Nie potrzeba, żebym rozumiał więcej — przerwał Miramon. Kucnął w zadumie, porzucając krzesło, które widocznie przeszkadzało mu w myśleniu. — Zaczynam się zastanawiać, czy jednak naprawdę nie jesteście wysłannikami Złotej Epoki. Cóż, trudno jest rozeznać się w tym wszystkim. Dlaczego wasza cywilizacja mogłaby mieć coś przeciwko waszemu wzbogaceniu się? — Nie miałaby nic przeciwko temu, jeśli doszlibyśmy do tego uczciwą drogą. Będziemy musieli udowodnić, że zapracowaliśmy na nasze bagactwa. W przeciwnym razie bylibyśmy podejrzani o handel na czarnym rynku lekami należącymi się prawnie szeregowym mieszkańcom naszego miasta. Potrzebne nam będzie pisemne porozumienie z wami, wasze pozwolenie. — Teraz rozumiem — powiedział Miramon. — Dostaniecie je, jestem tego pewien. Oczywiście, nie mogę wam tego zagwarantować, potrafię jednak przewidzieć, czego będą chcieli kapłani w zamian. — A więc? To właśnie chciałem wiedzieć. Śmiało! —- Przede wszystkim poproszą was o zdradzenie sekretu tego... tego leku na śmierć. Będą chcieli zachować go dla siebie i ukryć przed innymi. Może tak właśnie nakazuje mądrość... Rozdanie go wszystkim przyczyniłoby się do gwałtownego u/zrostu dezerterów, bo któż chciałby służyć w Świątyni Przyszłości w nieskończoność... Jestem pewien, że zażądają tego leku. Więc go dostaną, ale myślę, iż dopilnujemy, żeby mały przeciek zdradził jego tajemnicę także innym. Ojcowie Miasta y." eclzą wszystko na temat terapii, a wy macie tutaj taką ilość tych substancji... Nie ma najmniejszych przeszkód, abyście nie mogli stosować jej wszyscy. — Amalfi znał jeszcze jedną ważną przyczynę, dla której należało tak postąpić. Otóż gdyby planeta z 104 JAMES BLISH Druk: Szc2 Zam. Nr 2 zapasem geriatryków, mogących zaspokoić potrzeby niemal całej galaktycznej populacji, dotarła kiedyś do drugiego brzegu Bruzdy, rozpętałoby się ekonomiczne piekło. — Co jeszcze? — Zostaniecie poproszeni o zniszczenie dżungli. Amalfi zaskoczony cofnął się gwałtownie i otarł pot z łysej głowy. Zniszczyć dżunglę! Och, usunąć ją z jakichś konkretnych miejsc, choćby nawet wielu i o znacznym obszarze, byłoby stosunkowo prosto. Można by udostępnić tubylcom broń energetyczną, za pomocą której mogliby systematycznie oczyszczać te miejsca z odrostów. Ale wcześniej czy później dżungla i tak zwyciężyłaby. Wieczna, ogromna wilgotność podłoża i powietrza musiałyby w krótkim czasie doprowadzić do zniszczenia broni, której mieszkańcy planety nie byliby w stanie ani odpowiednio konserwować, ani tym bardziej naprawiać. Czy najinteligentniejszy Sumer naprawiłby lampę rentgenowską nawet gdyby wiedział, jak to zrobić? Przecież do tego potrzebna jest odpowiednia technologia. Nie, dżungla kiedyś i tak wróciłaby. Policja ścigająca hobo po ostrzeżeniu, które Amalfi sam kazał wystosować, zjawi się tu kiedyś i sprawdzi — oczywiście przy okazji — czy wędrowiec wywiązał się z umowy. Do tego czasu planetę mógłby znów pokryć ocean zieleni, równie nieokiełznany jak dziś. I wtedy — żegnajcie bogactwa! Tutejszy klimat był wprost wymarzony dla rozwoju wszelkiej tropikalnej roślinności. Dżungla będzie tu rosła aż do następnej zmiany osi planety. — Przepraszam — powiedział i sięgnął po słuchawki. — Z Ojcami Miasta, proszę. — SŁUCHAMY — odezwał się po chwili generator głosu. — Jak zabralibyście się do niszczenia dżungli? 105 — OPYLENIE SZEŚCIOFLUORKOKRZEMIANEM SODU POWINNO WYSTARCZYĆ — zabrzmiało z generatora niemal natychmiast. — W WILGOTNYM KLIMACIE POWINIEN WYWOŁAĆ CAŁKOWITE POPARZENIE LIŚCI. TRUDNIEJSZE DO WYTĘPIENIA ROŚLINY MOŻNA BYŁOBY OPRYSKAĆ KWASEM DWUCHLOROFENOKSYOCTO-WYM. PO JAKIMŚ CZASIE DŻUNGLA OCZYWIŚCIE POWRÓCI. — O to mi właśnie chodzi. Czy nie ma sposobu, żeby usunąć ją na stałe? — NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. — Co?! — NIE MA, CHYBA ŻE PLANETA PODLEGA CYKLOWI DRAYSONIANA. W TAKIM WYPADKU MOŻNA BYŁOBY ZMIENIĆ KĄT NACHYLENIA JEJ OSI. NIGDY DO TEJ PORY NIE PRÓBOWANO TEGO ZROBIĆ, ALE Z TEORETYCZNEGO PUNKTU WIDZENIA JEST TO ZUPEŁNIE PROSTE. PROJEKT USTAWY O REGULACJI ZIEMSKIEJ OSI ZOSTAŁ NA OSIEMDZIESIĄTEJ DRUGIEJ SESJI RADY ODRZUCONY TYLKO TRZEMA GŁOSAMI CZŁONKÓW LOBBY OBROŃCÓW NATURALNEGO ŚRODOWISKA. — Czy miasto podołałoby to przeprowadzić? — NIE, KOSZT TAKIEGO PRZEDSIĘWZIĘCIA BYŁBY NIE DO PRZYJĘCIA. BURMISTRZU AMALFI, CZY PAN ROZWAŻA MOŻLIWOŚĆ PRZECHYLENIA TEJ PLANETY?!! ZAKAZUJEMY!!! WSZYSTKO WSKAZUJE NA TO, ŻE... Amalfi zerwał z głowy słuchawki i cisnął nimi o podłogę. Miramon podskoczył z wyrazem przerażenia na twarzy. — Hazleton!!! Menedżer miasta wbiegł do pokoju: — Jestem, szefie... Co... — Biegnij na dół i wyłącz Ojców Miasta! Szybko, zanim się połapią! Człowieku, nie stój tak, tyłko pędź! Hazleton nie pytając już o nic, wybiegł. Po przeciwnej stroni.? pokoju hełmofon skrzeczał równo wyważonymi sylabami, poda jąć dokładne dane. Nagle umilkł. Ojcowie Miasta zostali wyłączeni i teraz nic już nie mogło powstrzymać Amalfieg. przed ruszeniem z posad bryły świata. ISBN 83 Druk: 82 Zam. Nr Po raz pierwszy od pięciuset lat — to jest od czasu wydarzeń na Epoch, kiedy to przez jakiś czas miasto było zupełnie pozbawione dopływu energii — nie można było konsultować się z Ojcami Miasta, co sprawiło, że praca była trudniejsza, mimo że nie zakłócał jej ich konserwatyzm. Przesunięcie osi planety, sedno całego przedsięwzięcia, było w zasadzie dość proste — wiratory miasta mogły bez trudu temu podołać — ale skutki mogły okazać się groźne. Głównym problemem były sejsmiczne reperkusje eksperymentu. Szybko obracające się ciała bywają bardzo uparte, kiedy próbuje się je nakłonić do zmiany pozycji przestrzennych. Gdy pokona się ich inercję, pojawia się ona w formie innej energii, najczęściej w postaci licznych i potężnych ruchów sejsmicznych. Trudno było przewidzieć i inne następstwa. Ruch obrotowy planety wy- 107 twarzą! normalne w takich warunkach pole magnetyczne. Amalfi nie wiedział, jak to pole zareaguje na wywołane zmianą osi wypaczenie jego sieci przestrzennej ani co stanie się z planetą, kiedy włratory spolaryzują całe jej pole grawitacyjne. W chwili „przeprowadzki" planeta zostałaby pozbawiona własnego momentu magnetycznego. Ponieważ dokonywanie wszelkich obliczeń należało do Ojców Miasta, nie mogli sami ustalić, gdzie pojawi się powstała w ten sposób nadwyżka energii ani jaką osiągnie wielkość i postać. Amalfi poruszył ten temat w rozmowie z Hazletonem. — Gdybyśmy mieli do czynienia ze zwykłym problemem, powiedziałbym, że przybierze ona formę prędkości —zasugerował. — W takim przypadku ruszylibyśmy na przymusową majówkę. Ale to nie jest zwykły problem. Wchodząca w grę masa jest... no, po prostu planetarna. Co ty na ten temat sądzisz, Mark? — Pojęcia nie mam — przyznał Hazleton. — Równania dostarczają tylko ogólnych rozwiązań i to w dodatku rozwiązań skwantowanych. A cały ten problem należy do klasycznej teorii pól. Kiedy ruszamy miasto, zmieniamy moment magnetyczny składających się na niego elektronów. Miasto jest jednak ciałem o małej masie i nie ma własnego momentu pędu ani momentu magnetycznego. — Tu właśnie utknąłem. W przechodzeniu od prawdopodobieństwa do tensorów nie jestem wcale lepszy od biednego starego Einsteina. Z tego co wiem, nikt nigdy nie zajął się nieciągłością, jaka występuje między tym co wirator robi z pojedynczym elektronem a tym, co dzieje się w polu wiratora z ciałem o wielkiej masie. — Prędkość moglibyśmy kontrolować lub nawet zupełnie ją w tym wypadku zignorować, ale co będzie, jeżeli energia 108 przybierze postać ciepła? Z Masculiny nie pozostanie nic poza chmurą gazu. Amalfi potrząsnął przecząco głową. — To raczej mało prawdopodobne. W postaci ciepła może się objawić moment żyroskopowy, ale nie magnetograwitacyjny. Najbezpieczniejsze będzie założenie, że pojawi się on w formie prędkości, tak jak w czasie normalnego lotu. Zastosuj standardowe przekształcenia i zobacz, co wyjdzie. Hazleton pochylił się nad suwakiem logarytmicznym. Wielkie krople potu pokrywające jego czoło zaczęły spływać wzdłuż nosa aż do wąsów. Amalfi zrozumiał, dlaczego tubylcom tak bardzo zależy na pozbyciu się dżungli. Jego ubranie, mimo że przewiewne nie było suche od czasu wylądowania tu. — No więc, jeżeli nie zrobiłem jakiegoś błędu — odezwał się menedżer miasta — to cały ten kram wystrzeli stąd mniej więcej z szybkością dwa razy większą od prędkości światła. To mniej niż nasza prędkość podróżna, a więc zawsze będziemy mogli zrobić pętlę i sprowadzić planetę z powrotem na jej orbitę. — Czyżby? A niby jak? Pamiętaj, że nie mamy nad tym żadnej kontroli! Wektor pojawi się automatycznie w momencie uruchamiania wiratorów. Nie wiemy nawet, w jakim kierunku będzie strzałka. Może być i tak, że sami w ułamku sekundy zmienimy się w taran celujący prosto w miejscowe słońce. Nie sposób przewidzieć kierunku tego ruchu. — Owszem, można — zaprotestował Hazleton. — Polecimy oczywiście wzdłuż osi obrotu. — A co z momentem obrotowym? — Z tym nie ma problemu... chociaż... Ciągle zapominam, że mamy do czynienia z planetą, a nie elektronem. — Znów zaczął manipulować suwakiem.—Za dużo niewiadomych. Bez Ojców 109 nie da się tego na czas rozwiązać, a moment obrotowy może znacznie zwiększyć szybkość końcową. Gdyby się udało wykombinować jakiś sposób na kontrolowanie lotu... Oczywiście, w chwili, w której ta planeta przestanie posiadać masę, wystąpią perturbacje w całym układzie, ale poza Masculiną jest on przecież nie zamieszkany. — W porządku, Mark. Idź i pomyśl jeszcze nad sposobem sterowania lotem. Ja zobaczę, co da się zrobić w sprawach geosejsmicznych... Drzwi rozsunęły się gwałtownie — staną] w nich sierżant Anderson. Amalfi obejrzał się przez ramię. Sierżant był zazwyczaj odporny na wszelkie niespodzianki, jeśli nie zagrażały one bezpieczeństwu miasta. — Co się stało? — spytał Amalfi zaniepokojony. — Panie burmistrzu, odebraliśmy sygnał ultrafonłczny z jakiegoś pojazdu twierdzącego, że jest uciekinierem z wędrowca, który nadział się na hobo i został zniszczony. Podobno rozbili się przy lądowaniu na tej planecie, nieco na północ od nas, i odpierają wściekłe ataki jednego z lokalnych bandyckich grodów. Wzywali pomocy, gdy nagle nadawanie urwało się. Pomyślałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Amalfi wstał z krzesła. — Czy namierzył pan miejsce, z którego nadawali? — zapytał. — Tak, proszę pana. — Niech mi pan poda współrzędne. Chodźmy, Mark. To nasz pojazd ratunkowy ze spalonego miasta... Ci chłopcy są nam potrzebni. Oni i ich napęd bezpaliwowy. 110 Do obrzeży miasta Amalfi i Hazleton dolecieli taksówką, a resztę drogi do grodu przeszli na piechotę. Między dżunglą a murami obronnymi rozciągała się pusta przestrzeń pełniąca funkcję pasa startowego dla samolotów. Jej powierzchnia nieprzyjemnie uginała się pod stopami. Amalfi przypuszczał, że to jakieś prymitywne pole tarcia zmieniało błoto w dość twardą substancję. Wyobraził sobie żołnierzy tonących w trzęsawisku błocka, które powstałoby tutaj po włączeniu tego pola. Przy spieszył kroku. Strażnicy przy bramie wezwali dziwny, smrodliwy pojazd, który był napędzany energią spalania węglowodorów. Wkrótce pomknęli do miejsca zamieszkania Miramona. Przez całą drogę Amalfi trzymał się kurczowo parcianego uchwytu, z coraz większym trudem opanowując ogarniające go zdenerwowanie. Poruszanie się po stałym gruncie z dużą szybkością było dla niego rzadkim doświadczeniem, a migające za oknami ulice i pojazdy przyprawiały go o przyspieszone bicie serca. — Czy ten facet chce nas rozwalić? — spytał też zirytowany Hazleton. — Musi wyciskać co najmniej czterysta kilometrów na godzinę. — Cieszę się, że nie jestem osamotniony w swoich odczuciach — odparł Amalfi, rozluźniając nieco chwyt. — Co prawda założyłbym się, że nie robi więcej jak dwieście, ale te... Kierowca, który z szacunku dla emisariuszy Złotej Epoki ostrożnie prowadził pojazd zaledwie pięćdziesiątką, skręcił w boczną uliczkę i zgrabnie wyhamował tuż przed drzwiami budynku, w którym mieli spotkać Miramona. Amalfi miał nogi jak z waty. Spojrzał na Hazletona — jego twarz była koloru zieleni zmieszanej z fioletem. 111 — Muszę wymyślić sposób, żeby nasze taksówki mogły poruszać się także poza obrębem miasta — wymamrotał menedżer. — W czasie pobytu na kolejnych planetach musimy korzystać z tego, co tubylcy uważają za swój komfortowy środek transportu. Jeśli dobrze pamiętam, były już ciągnięte przez woły furmanki, kangurze grzbiety, balony napędzane gorącym powietrzem, parowe sterówce, jakieś tunele, w których ciągnęli człowieka nogami do przodu i twarzą w dół... W drzwiach ukazał się Miramon. Jego twarz zdradzała hamowane z trudem rozbawienie. Amalfi uśmiechnął się i wyciągnął rękę. — - Co was tutaj sprowadza? Wejdźcie, proszę. Nie mam co prawda krzeseł, ale... —-- Nie ma na to czasu — przerwał Amalfi. — Niech pan slacha uważnie, Miramon, bo to, co chcę powiedzieć, jest dość -komplikowane, a ja muszę się spieszyć. Otóż okazało się, że nie j-jsrrómy pierwszym wędrowcem, który zapuścił się w głąb Bruzdy. Uprzedziły nas dwa inne miasta. Jedno, przestępca, Którego nazywamy hobo, zaatakowało i zniszczyło drugie. rJyHśmy za daleko, żeby w tym przeszkodzić. Wszystko pan - Chyba tak — odpowiedział Miramon. — Ten hobo to coś ".-.Kiego jak nasze bandyckie grody... Dokładnie. Wiemy, że on ciągle jeszcze jest tu gdzieś w Bruździe. Dalej, miasto, które zniszczył, było w posiadaniu • ; -o os. r.o nam jest niesłychanie potrzebne i co musimy zdobyć, -•ani ni wpadnie w ręce bandytów. Wierny, że ginące miasto v"strze!iio kilka pojazdów ratunkowych i że jeden z tych •; SOJO^GÓW wylądował na waszej planecie. Niestety, wkrótce .potkał jeden z waszych bandyckich grodów. Musimy go 112 ratować. Członkowie załogi tego pojazdu są jedynymi, którzy przeżyli zagładę swojego wędrowca. Jest niesłychanie ważne, byśmy zapytali ich o kilka spraw, a przede wszystkim o tą tak bardzo potrzebną nam rzecz, o napęd bezpaliwowy, a także o obecne miejsce pobytu hobo. — Rozumiem — powiedział Miramon z namysłem. — Czy ten... hobo będzie ich ścigał aż na Masculinę? — Przypuszczamy, że tak. Jest potężnie uzbrojony. Dysponuje tym wszystkim co my oraz wieloma innymi rodzajami broni. Musimy jak najszybciej uratować rozbitków i wymyślić sposób obrony przed hobo, zanim się tu zjawi. Niebezpieczeństwo będzie zagrażało nie tylko nam, ale i wam. Przede wszystkim jednak nie możemy dopuścić, aby bandyci zdobyli sekret napędu bezpaliwowego. — Czego oczekujecie ode mnie? — z powagą zapytał Miramon. — Czy potrafi pan zlokalizować ten wasz gród, który uwięził rozbitków? Mamy jego namiar, lecz bardzo przybliżony. Miramon zniknął w głębi mieszkania i po chwili wrócił z mapą. — To jest nasze miasto, a wasz gród... o tutaj — Hazleton zwrócił się do Miramona, wskazując palcem na wyrysowane symbole. — Czy dobrze odczytuję? Skoro tak, to sygnały dochodziły z górnego rogu skrzydła tego motylka. O, stąd, z tego miejsca przy samym czubku tej obranej pomarańczy. Miramon zmarszczył brwi. — Tam jest tylko jeden gród, Fabr-Suithe. To miejsce jest prawie niedostępne, ale jeżeli nalegacie, to pomogę wam dostać się tam, choć nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiecie, czym to się może skończyć? 113 — Mam nadzieję, że oswobodzeniem naszych przyjaciół Czymże by innym? — Bandyckie grody ruszą zjednoczoną potęgą swych sił, żeby przeszkodzić wam. Oni są przeciwni waszemu planowi. Dżungla jest podstawą ich bytu. — Dlaczego w takim razie do tej pory nie zaatakowali nas? — spytał Hazleton. — Boją się? — Nie, oni nie boją się niczego. Przypuszczam, że do tej pory uważali zapewne, że zaatakowanie was przyniesie im ogromne straty, a powód walki nie wydawał im się aż tak ważny. Ale jeżeli wy zaatakujecie któryś z ich grodów, uznają to za wystarczający powód do wojny. — Myślę, że damy sobie radę — powiedział zimno Hazleton. — Jestem tego pewien — ciągnął Miramon. — Ale muszę was ostrzec, że Fabr-Suithe jest przywódcą wszystkich bandyckich grodów. Jeżeli Fabr-Suithe zaatakuje, dołączy cała reszta. Amalfi wzruszył ramionami. — Zaryzykujemy. Nie mamy innego wyjścia, musimy odbić tych ludzi. Może uda się nam zrobić to wystarczająco szytjko, żeby nie dopuścić do powstania zorganizowanego oporu. Możemy też podnieść nasze własne miasto i złożyć im wizytę. Jeżeli i wtedy nie będą chcieli wydać nam tamtych... — Szefie... — Tak? — Jak zamierza pan podnieść nasze miasto? Amalfi zaklął. — Zapomniałem o tej maszynie z Dwudziestej Trzecie] Ulicy. Miramon, będziemy musieli dostać od was powietrzną jednostkę specjalną. Hazleton, jak my to wszystko zorganizujemy? Przecież do ich samolotu nie zmieści się nic o potrzebnej nam 114 skuteczności działania. Może dałoby się zmieścić jakiś reaktor, ale na pewno nie generator pól tarcia ani tym bardziej działo mezonowe. A zabieranie ze sobą pukawek nie ma najmniejszego sensu. A może moglibyśmy Fabr-Suithe zagazować? .— Do samolotu nie zmieści się tyle gazu. A przecież trzeba wziąć jeszcze jakiś oddział. — Proszę mi wybaczyć — wtrącił się grzecznie Miramon — ale nie jest wcale pewne, czy kapłani zaaprobują użycie naszych samolotów przeciwko Fabr-Suithe. Lepiej będzie, jeżeli najpierw udamy się do świątyni i poprosimy ich o pozwolenie. — Bliny i kebab! — wyrwało się Amalfiemu. Było to największe przekleństwo w jego repertuarze. ISBN Druk Zam. Z uzyskaniem zgody na użycie samolotu nie było najmniejszych kłopotów. Kapłani byli zachwyceni pomysłem emisariuszy Złotej Epoki. Amalfi podejrzewał, że prostoduszny z wyglądu Miramon wymyślił konieczność uzyskania kapłańskiego błogosławieństwa tylko po to, aby znów zaciągnąć obu wędrowców do smrodliwego, naziemnego pojazdu i obserwować ich podczas jazdy do świątyni. Teraz tamta podróż w porównaniu z tą wydawała się niemal komfortowa. Prowadzenie rozmowy w maleńkim samolocie było niemożliwe, nawet przy użyciu urządzeń elektronicznych. Maszyna dudniła niczym gigantyczny tam-tam. Amalfi wodził ponurym wzrokiem za Hazletonem, który podłączał mechanizm zamontowany w dziobie samolotu do przewodów doprowadzających energię z reaktora. Obsługa stosu była bardzo prosta. 115 Składał się on ze zbiornika wielkości szklanej cegły, wypełnionego delikatną, białą pianą — ciężką wodą z zawartością sześciofluorku uranu 234, spowalnianego oparami kadmu. Większość masy reaktora stanowiła osłona i sieć włoskowatych naczyń wymiennika ciepła. Pilot zmienił położenie nóg na pedałach i samolotem rzuciło gwałtownie. Amalfi w ostatniej chwili zdążył uchylić się przed metalową zapadnią, która odskoczyła tuż przed nim. Dostrzegł opary mgły unoszącej się nad dżunglą pod nimi. Coś długiego i smukłego błysnęło nagle i zostało daleko w tyle. W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy pisk. Był tak ostry, że zagłuszył nawet dudnienie samolotu. Wizg nie ustawał, zdawało się, że rozłożył się na więcej zróżnicowanych tonów. Niemal na każdy maszyna reagowała gwałtownym szarpnięciem. Amalfi nigdy dotychczas nie czuł się równie bezradny. Nie wiedział nawet, skąd bierze się ten nieznośny dźwięk. Wiedział jednak doskonale, że nie wróży nic dobrego. Ze zdziwieniem odkrył, że kadłub maszyny jest wokół niego gęsto podziurawiony. Powoli uzmysłowił sobie, że samolot wygląda jak rzeszoto i w każdej chwili grozi im śmierć. Ktoś zaczął go gwałtownie szarpać. Rzucił się na kolana, usiłując przywrócić swoim oczom zdolność widzenia. — Amalfi! Amalfi! — Czuł na uchu powiew czyjegoś oddechu, ale głos zdawał się dobiegać z odległości setek parseków. — Niech pan zajmuje swoje stanowisko^ szybko! W każdej chwili mogą nas zestrzelić! Coś wybuchło na zewnątrz i Amalfi upadł do tyłu. Zaciskając zęby, podpełzł na czworakach z powrotem do zapadni i spojrzał w dół. Bandycki gród przemykał właśnie pod nimi. Burmistrz poczuł nagły przypływ choroby lokomocyjnej — widok roź- 116 płynął się we mgle łez. Kiedy-po chwili wrócił do siebie, zdołał wypatrzyć w mieście najsilniej strzeżony budynek. Krztusząc się, wskazał go palcem. Samolot skierował się dziobem prosto w dół. Amalfi uczepił się kurczowo krawędzi zapadni. W twarz uderzyła go rozbita w delikatną mgiełkę krew płynąca z jego palców. — Teraz!!! Nikt go nie usłyszał, ale Hazleton dostrzegł ruch jego głowy. Fala oślepiającego światła przebiegła przez nachyloną prawie pod kątem prostym kabinę, i to mimo osłony dzielącej ją od stosu. Amalfi przezornie odwrócony tyłem do reaktora mocno zacisnął powieki. Odniósł wrażenie, że fioletowobiały błysk tej bezdźwięcznej eksplozji wypala mu oczy. Czuł, jak potężne promieniowanie uderza go w plecy, nogi, a nawet — odbite od ścian kadłuba maszyny—w piersi. Na tej planecie już na pewno nie nabawi się żadnej alergii — w tym bowiem momencie każda cząsteczka histaminy w jego krwi musiała ulec całkowitej detoksykacji. Samolot wykonał nieprawdopodobną ewolucję i zaczął ponownie reagować na stery. Huk artylerii umilkł. Słychać było tylko posępne zawodzenie powietrza przecinanego przez schodzącą głębokim ślizgiem maszynę. Odstrzelony z pokładu niewielki pojazd odrzutowy pomknął przodem, wycinając za pomocą przenośnych działek mezónowych wąskie lądowisko w dżungli. Bandyckie grody nie utrzymywały między ścianą dżungli a swoimi murami obronnymi wolnej od roślinności przestrzeni. Wyskoczyli z maszyny, jeszcze zanim się zatrzymała, i z trudem • wyszarpując nogi z gęstego błota, ruszyli w kierunku miasta. Zza murów Fabr-Suithe dochodziły przeraźliwe krzyki. Były to głosy 117 wściekłości i rozpaczy ludzi przekonanych, że zostali oślepieni na resztę życia. Amalfi nie miał wątpliwości, że wielu rzeczywiście bezpowrotnie utraciło wzrok — każdy, kto patrzył w niebo w chwili, gdy moc reaktora została zamieniona w światło. Każdemu krokowi towarzyszyło obrzydliwe mlaśnięcie. Z nieprawdopodobnym wysiłkiem brnęli dalej. Dżungla była tak gęsta i bujna, że prawie uderzywszy głowami w mur, zorientowali się, że doszli do grodu. Rozwarte na oścież bramy były zardzewiałe i zablokowane zarastającymi każdą szczelinę roślinami. Idący na czele oddziału tubylcy pokonali tę przeszkodę, wprawnie operując maczetami. Poruszanie się wewnątrz murów grodu było niemal tak trudne jak w dżungli. Fabr-Suithe przedstawiał przygnębiający obraz zniszczenia. Wiele budynków było zupełnie zrujnowanych. Twarde jak żelazo pędy tropikalnych roślin przebiły się między kamieniami, wcisnęły przez okna, pod gzymsy, zatkały rynny i przewody kominowe. Soczyście zielone liście przylgnęły żarłocznie niemal do każdej powierzchni. W miejscach zacienionych wyrastały ogromne, krwistoczerwone grzyby. Cuchnęły jak gnijące ścierwo, zatruwając swoim słodkawym odorem powietrze. Nawet płyty chodnikowe wypuszczały pędy... Zapewne przez ignorancję czy z powodu lenistwa zostały wykonane z drewna świeżo ściętych drzew. Wrzaski zaczęły powoli cichnąć i przechodzić w płaczliwe biadolenie. Amalfi całą siłą woli powstrzymał się od patrzenia na oślepionych mieszkańców. Człowiek, który wie, że właśnie stracił wzrok sprawia przygnębiające wrażenie. Burmistrz ze zdziwieniem obserwował przedziwną mieszaninę zabłoconych ozdób i lśniącej, czystej nagości. Wydawało się, że w mieście nastąpiło wymieszanie dwóch różnych okresów historycznych 118 — jakby ktoś w pyszne stroje hruntyńskiej szlachty odział dzikusów. — Amalfi, oni są tutaj...! Współczucie dla oślepionych mieszkańców grodu w jedne; chwili opuściło burmistrza, kiedy ujrzał uwięzionych, potwornie zmasakrowanych wędrowców. Jeden, któremu odrąbano ręce;. nogi, błagał o śmierć tak uporczywie, że Amalfi w nagłym przypływie współczucia zastrzelił go. Trzej pozostali mogli mówić i chodzić, ale dwóch niewątpliwie cierpiało na poważne zabum-nią umysłowe. — Jak wam się to udało? — spytał wyglądający jak szkielet mężczyzna. Mimo wycieńczenia emanowała z niego zdumiewająca siła. Zaraz po wzięciu do niewoli wyrwano mu język, lecz zdążył opanować metodę sztucznego mówienia. Rezultat by! dość niesamowity, ale zrozumiały. — Dzicy rzucili się, żeby nas zabić, gdy tylko usłyszeli nadlatujący samolot. A potem coś błysnęło i wszyscy zaczęli wyć z bólu. Nie ma pan pojęcia, jaki to piękny widok. — Wierzę — odparł Arnalfi. — Ten błysk to była eksplozja fotonowa, jedyny sposób dający gwarancję, że wyciągniemy was stąd żywych. Myśleliśmy o użyciu gazu, ale mogli mieć maski gazowe i zdążyliby was pozabijać. — Nie zauważyłem wprawdzie tutaj żadnych masek, ale jestem pewien, że je mają. W tej części planety występują podobno wędrowne chmury gazów wulkanicznych, więc muszą być jakoś zabezpieczeni. Z pewnością wymyślili jakieś urządzenie absorpcyjne. Całe szczęście, że trzymali nas głęboko pod ziemią, bo inaczej my także zostalibyśmy oślepieni. Musicie być chyba inżynierami? 119 — Mniej więcej — zgodzi! się Amalfi. — Ściśle rzecz biorąc, jesteśmy nafciarzami i górnikami, ale, jak wszyscy wędrowcy, rozwinęliśmy u siebie także kilka pokrewnych specjalności. Przed opuszczeniem Ziemi byliśmy miastem portowym i zajmowaliśmy się niemal wszystkim, lecz później trzeba się było wyspecjalizować. Tu jest nasz samolot. Niech pan wejdzie do środka. Dość toporny, ale lata. A wy czym się trudniliście? — Agronomią. Nasz burmistrz uważał, że tutaj, na peryferiach, możemy znaleźć pracę, ucząc porzucone kolonie uprawiania toksycznej gleb; bez konieczności użycia ciężkiego sprzętu. Naszą uboczną działalnością była produkcja antyboli. — Cóż to takiego? — spytał Amalfi, poprawiając zapięcie pasów tak, żeby ściśle przylegały do wychudzonego ciała mężczyzny. — Antybiotyki glebowe. To o nie właśnie chodziło hobo. Zresztą wzięli je. Cuchnące świnie, nie chce im się utrzymywać w mieście nawet podstawowych zasad higieny. Wolą doprowadzić do wybuchu epidemii, a potem okradać z leków inne miasta. Och, oczywiście, chcieli i germanu. Ale myśmy już dawno opuścili utarte szlaki handlowe i przerzuciliśmy się na handel wymienny. Więc kiedy dowiedzieli się, że nie mamy pieniędzy, potraktowali nas miotaczem Bethego. — A co z waszym pasażerem? — spytał Amalfi z wystudiowaną obojętnością. — Z doktorem Beetle? Tak go ochrzciliśmy, bo jego prawdziwego nazwiska nie byłem w stanie wymówić, nawet kiedy jeszcze miałem język. Nie wiem, czy przeżył. W mieście musieliśmy trzymać go w cysternie, więc nie bardzo mogę uwierzyć, że udało mu się znieść podróż pojazdem ratunkowym. On był 120 Spoza samolotu dobiegł trzask wystrzału. Amalfi drgnął. — Lepiej odlatujmy. Zaczynają odzyskiwać wzrok. Poro/ mawiamy później. Hazleton, czy zdarzyło się coś nieprzewidzio nego? — Nic o czym warto by mówić, szefie. Są wszyscy? — Tak. Rusz to pudło. Rozległa się nierówna kanonada, a potem samolot zakrztusr. się, ryknął potężnie i ruszył. Amalfi nabrał w płuca zapas powietrza w oczekiwaniu na moment oderwania się od ziemi spojrzał na swego podopiecznego. Mężczyzna przymocowany pasami do wąskiej koi siedział spokojnie, mimo że pocisk z mosiężnym rdzeniem przebił kadłub startującej maszyny i równym cięciem pozbawił go części głowy. IS1 Di Za Uzyskanie informacji od któregokolwiek z pozostałych przy życiu dwóch obłąkanych okazało się bardzo trudne i nie rokowało nadziei na powodzenie. U jednego udało się opanować psychozę maniakalno-depresyjną i doprowadzić go do stanu sprawiającego wrażenie pełnego powrotu do zdrowia, jednak mężczyzna niewiele mógł pomóc. Z jego relacji wynikało, że ani pojazd ratunkowy, ani miasto, z którego został wysłany, nie posiadały diraków. Zatem pojazd ratunkowy skierował się na Masculinę nie po nadanym przez Hazletona ostrzeżeniu, lecz, tak jak przewidywał Amalfi, wyłącznie dlatego, że w całej Bruździe było to jedyne miejsce nadające się do lądowania. 121 — Czy widzieliście jeszcze potem hobo? — Nie, sir. Jeżeli usłyszeli wasze ostrzeżenie, to pomyśleli pewnie, że to policja i prysnęli. A rnoże uważali, że na tej planecie znajduje się baza militarna albo że zamieszkuje ją jakaś wysoko rozwinięta cywilizacja. — To tylko pańskie domysły — przerwał Amalfi niecierpliwie. — Co się stało z doktorem Beetle? Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego. — Z tym Myrdianinem w cysternie? Pewnie wyleciał w powietrze razem z miastem. — Nie został wystrzelony innym pojazdem ratunkowym? — Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ale ja byłem tylko zwykłym pilotem. Mogli go wysłać gigiem burmistrza. — I nic pan nie wie o napędzie bezpaliwowym? — Pierwsze słyszę. Odpowiedzi pilota nie zadowoliły Amalfiego. Podejrzewał, że w pamięci mężczyzny w dalszym ciągu istnieje jakaś blokada. Burmistrz musiał się z tym pogodzić. Również na temat uzbrojenia hobo rozbitek nic nie wiedział. Neuropsycholog miasta obiecał, że może za miesiąc lub dwa uda mu się wyciągnąć coś z drugiego chorego. Nie pozostało zatem nic innego jak spokojnie czekać, tym bardziej że szybko zbliżał się dzień przejścia planety na nową oś obrotu, więc Amalfi nie mógł sobie pozwolić na zajmowanie się innymi sprawami. Podjął deoyzję, że najprostszą obroną przed wzmożoną aktywnością wulkaniczną, którą z pewnością spowoduje zakłócenie geofizycznej równowagi planety, będzie'zwiększenie wytrzymałości jej litosfery. Ekipy wiertnicze drążyły już w dwustu miejscach planety głębokie, pochyłe szyby, mające sięgnąć aż do płynnych warstw planetarnego jądra. Szyby posiadały skomplikowany 122 system wewnętrznych przegród i, jak do tej pory, działalność wiertnicza spowodowała powstanie tylko jednego nowego wulkanu. Wszystkie napotykane w czasie wiercenia gniazda lawy były zawczasu wykryte, a wypływającą z nich pod wielkim ciśnieniem magmę skierowywano do przygotowanych wczes niej tuneli bocznych. Po stwardnieniu lawy zablokowane szyby powtórnie przewiercano przy użyciu mezonowych działek u stawionych na minimalną dyspersję. Plan przewidywał, że wszystkie wiercenia osiągną docelową głębokość równocześnie, czyli obszary ewentualnej działalności wulkanicznej zostałyby jednocześnie odblokowane i wypchnęły by w górę ogromne czopy żelaza i niklu. Płynna masa powinna wypełnić wszystkie szyby i całą sieć poprzecznych korytarzy, a następnie zastygnąć, spinając planetę potężnym gorsetem ze stali, która nawet płynny granit powinna utrzymać z dala od powierzchni. Plany nie były zbyt skomplikowane, a wprowadzenie ich w życie wydawało się przedsięwzięciem pracochłonnym, lecz stosunkowo prostym. Spodziewano się, rzecz jasna, że realizacja napotka pewne przeszkody ze strony bandyckich grodów, ale nikt nawet w najbardziej pesymistycznej wizji nie mógł przewidzieć, że w ciągu miesiąca po rajdzie na Fabr-Suithe zginie dwadzieścia procent załogi miasta. Miramon przyniósł wieści o śmierci całej załogi jednej z wież wiertniczych, kiedy Amalfi siedział na szczycie wychodzącego na miasto wzniesienia i oparty plecami o pień drzewiastej paproci śledził wzrokiem lot gigantycznej ważki. Rozmyślał właśnie o termicznych reakcjach skał. — Czy jest pan pewien, że byli należycie chronieni? — spytał Miramon ostrożnie. — Niektóre z naszych owadów... 123 Amalfi pomyślał, że zarówno ich owady, jak i sama dżungla są niepokojąco piękne. Myśl o zniszczeniu tego wszystkiego wyprowadzała go niekiedy z równowagi. — Oczywiście — odparł niemal opryskliwie. — Zlaliśmy teren obozu dwukumaronem i fluorowanymi środkami owadobójczymi. A poza tym, czy jakiekolwiek wasze owady używają środków wybuchowych? — Środków wybuchowych! Czy tam użyto dynamitu? Nie widziałem żadnych śladów... — Nie.! to właśnie nie daje mi spokoju. Nie podobają mi się te wszystkie opisane przez pana pościnane drzewa. To mi wygląda raczej na TDK niż na dynamit czy środki kruszące. My sami używamy TDK, kiedy potrzebny jest wybuch tnący. TDK ma właściwość eksplodowania w płaszczyźnie. — To niemożliwe — zaprotestował zdziwiony Miramon. — Każda eksplozja musi się rozprzestrzeniać we wszystkich kierunkach. —— Ale nie wtedy, kiedy środkiem wybuchowym jest pipera-zoheksazotan zbudowany ze spolaryzowanych atomów węgla. Takie atomy nie mogą się poruszać w dowolnym kierunku, lecz tylko pod kątem prostym do wektora grawitacji. I o to właśnie chodzi. Wy tutaj, na tej planecie, doszliście do dynamitu, ale nie do TDK. — Przerwał, marszcząc czoło. — Oczywiście, część naszych strat jest wynikłem wypadów bandyckich grodów, ich rakiet i zwykłych bomb, ale tam, gdzie w obozach notowano jakieś wybuchy, a lejów po nich nie sposób znaleźć... Zamilkł. Nie było sensu mówić o zagazowanych ciałach. Trudno było o nich nawet myśleć. Ktoś na tej planecie miał gaz o działaniu wymiotnym, parzącym, a jednocześnie podrażniającym górne drogi oddechowe. Poddani jego działaniu ludzie 124 zrzucali maski — przystosowane jedynie do ochrony przed gazami wulkanicznymi — żeby móc wymiotować, następnie w konwulsyjnych kichnięciach wciągali do płuc własne wymiociny i w ten sposób zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, zmieniali się w ogromne pooparzeniowe pęcherze. Był to bez wątpienia charkazyt — gaz o wielokrotnych pierścieniach benzenowych, bardzo popularny w czasach wojen toczonych przez gwiezdne imperia, kiedy z zupełnie niewiadomych powodów nazwano go „Polybathroomfloocine". Skąd jednak wziął się na Masculinie? Na to pytanie była tylko jedna odpowiedź i z przyczyn, których burmistrz nie próbował nawet zrozumieć, pozwoliła mu ode tchnąć z ulgą. Ze wszystkich stron otaczała go senna dżungla. Kołysała się leniwie, a brzęczące chmury komarów tworzyły tęczę nad pokrytymi kroplami rosy, pierzastymi liśćmi paproci. Dżungla nigdy nie wydawała mu się prawdziwym nieprzyjacie lem — teraz wiedział na pewno, że intuicja go nie zawiodła. Prawdziwy wróg ujawnił się w końcu ukradkiem i przebiegle, lecz w porównaniu z odwiecznym wyrafinowaniem dżungli, ten jego spryt wydawał się dziecinnie naiwny. — Miramon — powiedział Amalfi ze spokojem. — Wydaje j się, że wpadliśmy. To przestępcze miasto, o którym panu mówiłem, hobo, już tutaj jest. Musiało wylądować jeszcze przed j nami i to na tyle wcześnie, że miało czas dokładnie się ukryć. [ Siadło pewnie w nocy w jakimś miejscu uważanym przez was za j tabu. W każdym razie sprzymierzyło się teraz z Fabr-Suithe. Co j do tego nie mam żadnych wątpliwości. W wąskiej przestrzeni między pióropuszami gigantycznych j paproci jakaś ćma rozpostarła swoje dwumetrowe skrzydła, a chwilę później zniknęła w gęstwinie pilotowana przez brązowo-szarego nicienia, który zapuścił swoją przyssawkę między 125 skrzącymi się w słońcu skrzydłami owada, tuż nad jego zwojem nerwowym. Nastrój, który ogarnął Amalfiego, skłania! go do dopatrywania się ukrytej symboliki w otaczających go rzeczach i zjawiskach, stąd widok pasożytującego nicienia przyjął jako upomnienie za to, że nie doceniał przeciwnika. Hobo najwyraźniej nie tylko umiał manipulować niższymi cywilizacjami, ale wręcz osiągnął w tym mistrzostwo. Tylko ktoś o przenikliwym umyśle nie próbuje zmiażdżyć obcej cywilizacji bezpośrednim atakiem, lecz działa dokładnie tak jak hobo: kieruje nią niepostrzeżenie, nie wyrządzając widocznej krzywdy, nie nakładając zauważalnych obciążeń i dopiero w krytycznym momencie zręcznie i bezlitośnie zmienia bieg historii... Amalfi chwycił swój pas z nadajnikiem ultrafonicznym. — Hazleton? — Jestem, szefie. — Głos menedżera miasta przebijał się przez znajomy huk ciężkiego sprzętu górniczego. — Co się urodziło? — Jeszcze nio. Czy masz tam jakieś problemy z bandytami? — Nie. I nie oczekujemy kłopotów. Przy całej naszej artylerii... — Powiedział pewien generał, a w chwilę później zginął — zgasił go Amalfi. — Hobo już tu jest, Mark. W słuchawce zaległa cisza. Kiedy menedżer odezwał się znowu, dobierał słowa starannie, ważąc każde jakby w obawie, że załamią się pod własnym ciężarem. — Sugeruje pan, że hobo był tu już wtedy, kiedy nadaliśmy dirakiem nasze ostrzeżenie. Zgadza się? Nie jestem pewien, szefie, czy naszych strat nie dałoby się wyjaśnić prościej. Ta teoria... pozbawiona jest... hm... elegancji. Na twarzy Amalfiego pojawił się grymas. 126 — Heurystyczny krytycyzm — powiedział. — Na oślą ławkę, Mark, przemyśl to jeszcze raz. Do tej pory dawaliśmy się wodzić za nos jak pijane oseski we mgle. Być może uda nam się jeszcze wprowadzić w życie ten twój stary plan z kobietami, ale jeżeli ma się on udać, to musimy wykurzyć hobo z ukrycia. — Jak? — Każdy z tubylców wie, że kiedy skończymy naszą robotę, na planecie nastąpią jakieś drastyczne zmiany, ale tylko my wiemy dokładnie, na czym będą one polegały. Hobo będzie usiłował nam przeszkodzić bez względu na to, czy udało im się schwytać doktora Beetle, czy nie. Mam zamiar zmusić go do odkrycia kart. Niniejszym przyspieszam przeprowadzkę o tysiąc godzin. — Co?! Przykro mi, szefie, ale to niemożliwe. Amalfi poczuł rzadki u niego przypływ wściekłości. — To się okaże — warknął. — Tymczasem rozgłoś, co ci powiedziałem. Niech tubylcy się o tym dowiedzą. Żeby ci udowodnić, że nie żartuję, Mark, przestawiam Ojców Miasta na godzinę „P plus tysiąc sto". Jeżeli przed tym terminem nie będziesz gotów zakołysać tą planetą, to może się zdarzyć, że ty sam zakołyszesz się na gałęzi. Cichutkie „pik" wyłączanego ultrafonu nie usatysfakcjonowało Amalfieg©. Odwrócił się gwałtownie do Miramona. — A pan czego wybałusza oczy? Ten zamknął usta i zaczerwienił się. — Zechce mi pan wybaczyć — wykrztusił. — Chciałem zrozumieć instrukcje, jakie wydawał pan swemu asystentowi, myśląc, że może mógłbym się przydać. Używał pan jednak niezrozumiałych dla mnie terminów. Brzmiało to jak dysputa 127 teologiczna, a ja nigdy nie dyskutuję o religii i polityce. — Obrócił się na pięcie i zniknął między drzewami. Amalfi patrzył za nim, stopniowo się uspokajając. Przez cały czas rozmowy z Hazletonem czulsze złość bierze w nim górę nad rozsądkiem, ale jakiś dziwny bezwład i rozprzężenie uniemożliwiły mu podjęcie wysiłku potrzebnego do przezwyciężenia złości. Jak tak dalej pójdzie, Ojcowie Miasta zdejmą go z urzędu i na jego miejsce mianują kogoś o większej sile charakteru. Oczywiście, nie Hazletona, lecz jakiegoś trzeźwo myślącego chłopaka, który zamiast bujać w obłokach, podejdzie do swych obowiązków czysto empirycznie. Ociężały od słońca i zatopiony w rozmyślaniach, powoli ruszył w kierunku miasta. Miał w tej chwili około siedmiuset lat. Był silny jak wól, umysłowo sprawny i aktywny, zachował równowagę hormonalną i pełną ostrość wszystkich zmysłów, a jego indywidualna specjalność — orientacja,— była jak zawsze niezawodna. Jednym słowem, był okazem wszystkiego, czym przymusowo wędrujący obywatel wszechświata być powinien. Taką kondycję geriatryki utrzymują w nieskończoność, lecz pozostał jeden nie rozwiązany do tej pory problem — cierpliwość. Im starszy stawał się człowiek, tym szybciej znajdował odpowiedzi na najtrudniejsze nawet pytania, bo doświadczenie, które mu te odpowiedzi podsuwało, stawało się coraz bogatsze. Jednocześnie był coraz mniej skłonny do tolerowania powolności myślenia współpracowników. Jeżeli był mądry, to odpowiedzi były zwykle prawidłowe; jeżeli był głupi, odpowiedzi były błędne, ale przestawało to mieć jakiekolwiek znaczenie: Najważniejsza stawała się szybkość myślenia. Zarówno mądry, jak i głupi zaczynali w końcu stosować coraz bardziej dyktatorskie 128 metody rządzenia i byli coraz mniej chętni do tłumaczenia, dlaczego wybrali taką, a nie inną odpowiedź. Zanim ostatecznie pokonano śmierć, uważano, że niedoskonałość pamięci zmieni długowieczność w konia trojańskiego ludzkości, ponieważ mózg człowieka nie będzie w stanie zapamiętać nieskończonej liczby faktów. Tymczasem dzisiaj nikt nie zaprzątał sobie głowy ich zapamiętywaniem. Do tego byli Ojcowie Miasta i podobne im urządzenia. Ludzie nie zapamiętywali niczego poza regułami myślenia, odrzucając zdezaktualizowane zasady na rzecz nowych. Jeśli potrzebne byty jakiekolwiek dane, pytano o to maszyny. Niekiedy pamięć ludzką oczyszczano nawet z zakodowanych w niej reguł procesów myślowych, szczególnie wtedy, gdy istniały proste, niezniszczalne przyrządy mogące je zastąpić — na przykład suwak logarytmiczny. Amalfi pomyślał nagle, że zapewne w całym mieście nie ma ani jednego człowieka, który potrafiłby mnożyć, dzielić, wyciągać kwadratowy pierwiastek czy obliczać pi w pamięci albo na papierze. Ta myśl była zatrważająca. Amalfi poczuł się nagle jak starożytny astrofizyk, który właśnie odkrył, że żaden z jego kolegów nie potrafi posługiwać się liczydłami. To nie pamięć była problemem, lecz zachowanie cierpliwości po setkach lat życia. W zasięgu jego wzroku pojawiła się dolna część komory powietrznej szczelnie pokryta arabeskami brązowego błota. Amalfi spojrzał w górę. Komory wywiercone bezpośrednio w wielkiej granitowej tarczy, stanowiącej fundament miasta, były odciętymi końcami tego, co niegdyś, setki lat temu, stanowiło linię metra prowadzącego z Manhattanu. Ta, przed którą się znalazł, była najwyraźniej komorą przerobioną z byłej linii Astoria, rzadko używanej, ponieważ znajdowała się zbyt daleko od obecnych głównych punktów kierowania miastem, czyli 129 Empire State Building i ratusza. Znaczyło to, że znalazł się daleko od miejsca, w którym zamierzał wejść na pokład. Wszedł do środka, czując się jak obcy. Tunel huczał mrożącymi krew w żyłach, krzykami potęgowanymi w nieskończoność przez pogłos. Przez ten upiorny hałas przedzierał się jakiś szum — jakby wody tryskającej pod dużym ciśnieniem — i czyjś histeryczny śmiech. Zanłepokojny tymi odgłosami Amalfi biegiem pokonał najbliższe schody. Hałas przybrał na sile. Burmistrz napiął potężne barki i rzucił się do drzwi, zza których dochodziły te potworne dźwięki. Za drzwiami ujrzał ogromną, wypełnioną kłębami pary salę, której ściany zdobiła jakaś ceramiczna substancja ułożona w formie regularnych płytek. Płytki były pokryte śliskim nalotem oraz upstrzone ogromnymi plamami—były więc stare. Ułożone na podłodze były nieco mniejsze. Te tworzyły powtarzającą się mozaikę, której wzór przypomniał Amalfiemu strukturalną budowę cząsteczki charkazytu — gazu użytego przez bandytów w obozie wiertniczym. Po sali rozpaczliwie miotały się nagie kobiety. Krzyczały przeraźliwie, bijąc pięściami w ściany i kręcąc się w kółko lub tarzając po mozaikowej posadzce. Co jakiś czas którąś dopadał strumień wody i odrzucał daleko w tył. Z zamontowanych pod sufitem rzędów dysz tryskały gejzery pary. Nad wszystkim dominował szaleńczy śmiech. Burmistrz pochylił się szybko, zrzucił zabłocone buty i ruszył sztywno w kierunku, skąd jak mu się zdawało, dochodził śmiech. Potężny strumień wody zbliżył się w jego kierunku, lecz prawie natychmiast odchylił z powrotem. — John! Tak bardzo zachciało się panu kąpieli? No to niech się pan do nas przyłączy! 130 Dee Hazleton radośnie wymachiwała wężem. Była naga jak pozostałe kobiety. Wyglądała ślicznie. Amalfi pośpiesznie ode-gnał tę myśl. — Czy to nie wspaniałe? Właśnie dostaliśmy nową grupę tych stworzeń. Kazałam Markowi podłączyć stare węże przeciwpożarowe i sprawiam im pierwszą w życiu kąpiel. Zarówno te słowa, jak i widok nie bardzo przypominały dawną Dee. Amalfi wyraził swoje zdziwienie i oburzenie. W pewnej chwili Dee zrobiła ruch, jakby chciała skierować na niego strumień wody. — Ani mi się waż! — warknął, .próbując wyrwać wąż z jej rąk, co jednak okazało się trudne. — A w ogóle co to za pomieszczenie? Nie przypominam sobie, żeby na planach miasta była jakakolwiek sala tortur. — Mark mówi, że to dawna łaźnia publiczna. Jest jeszcze jedna przy krańcach miasta, druga znajduje się na Czterdziestej Pierwszej Ulicy. Być może są jeszcze inne. Mark twierdzi, że zostały zamknięte, kiedy miasto po raz pierwszy opuściło Ziemię. Tutaj myję kobiety przed posłaniem ich do Wydziału Opieki Medycznej. — Wodą miasta?!! — Na samą myśl o takim marnotrawstwie oczy nabiegły mu krwią. — Och nie, John, taka głupia nie jestem. Woda jest przepompowywana z rzeki płynącej na zachód od miasta. — Woda do kąpieli! — powiedział Amalfi. — Nic dziwnego, że naszym przodkom nie starczało jej nieraz do picia. Prawdę powiedziawszy, myślałem, że ciąg statyczny wymyślono znacznie wcześniej. Zaczął przyglądać się tubylczym kobietom, które teraz, kiedy nikt ich już nie polewał, zbiły się w gromadkę w jednym miejscu 131 sali. Trzeba przyznać Hazletonowi, że był dość przewidujący, choć oczywiście tego, że tubylcy okażą się cywilizacją humanoi-dalną, można się było spodziewać. Dotychczas odkryto tylko jedenaście cywilizacji innego typu. Spośród nich jedynie dwie — lutniańską i myrdiańską — można byłoby nazwać wyższymi. Byli jeszcze Weganie, których jednak Ziemianie, w odróżnieniu od innych cywilizacji, nie uważali za humanoidów. Otrzymanie przez wędrowców powiernictwa nad miejscowymi kobietami, i" to już podczas pierwszego kontaktu z planetą, było im na rękę. Hazleton zaproponował wykorzystanie niewiast jako przynęty na hobo już wiele lat wcześniej, jeszcze zanim ktokolwiek mógł przypuszczać, że ta planeta jest zamieszkana. Przedziwna była ta zdolność Hazletona — nie tyle jasnowidzt-wo, ile dar tworzenia realnych planów bez wystarczających danych. — Chodź ze mną do Astronomicznego, Dee — zaproponował Amalfi. — Chcę ci coś pokazać. Tylko załóż coś na siebie, bo jeszcze ludzie pomyślą, że chcę zakładać dynastię. — No, trudno — powiedziała niechętnie Dee. Nie zdołała jeszcze przywyknąć do przestrzeganych przez wędrowców osobliwych reguł dotyczących obnażania się. Zdarzało się, że czasami pojawiała się nago w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Amalfi przypuszczał, że był to wynik jej utopiańskiego wychowania, które nie wpoiło w nią przekonania, że nagość wywiera szkodliwy wpływ na czystość poglądów politycznych. Kiedy wciągnęła na siebie szorty, kobiety zaczęły zawodzić i uderzać głowami o posadzkę. Większość była w przeszłości surowo karana nawet za przypadkowe odkrycie jakiejś części ciała. W tutejszym społeczeństwie kobiety były żywymi symbolami wiecznego potępienia. 132 Historia byłaby lepszym nauczycielem, pomyślał Amalfi, gdyby nie powtarzała się z tak ogłupiającym uporem. Ruszył w górę korytarza, rozglądając się za szybem windowym. Za nim posłusznie podążała Dee. W Astronomicznym Jake jak zwykle wodził pełnym tęsknoty wzrokiem za jakąś galaktyką przemierzającą rubieże wszechświata i usiłował sprowadzić spiralne ramiona do eliptycznych orbit, bez uciekania się do pomocy sekcji obliczeniowych. Kiedy Amalfi z dziewczyną weszli do pokoju, astronom podniósł wzrok. — Dzień dobry — powiedział, nie ukrywając przygnębienia. — Amalfi, ja tu naprawdę potrzebuję pomocy. Jak można pracować bez maszyn? Gdyby włączył pan z powrotem Ojców Miasta... — Już wkrótce, Jake. Powiedz mi, kiedy ostatni raz patrzyłeś w kierunku, z którego przylecieliśmy? — Od rozpoczęcia przeprawy przez Bruzdę nie oglądałem się ani razu. Po co miałbym to robić? To tylko zwykła, maleńka rysa na galaktycznym talerzu. — Tak, tak, wiem. Mimo to jednak spójrzmy w tym kierunku. Podejrzewam, że nie jesteśmy aż tak osamotnieni, jak się nam wydawało. Jake podszedł do pulpitu kontrolnego i wcisnął niechętnie kilka guzików poruszających teleskop. — Czego pan się tam spodziewa? — spytał gderliwie. — Obłoku opiłków żelaza czy zbłąkanego mezonu? A może flotylli policyjnych krążowników? — No cóż — powiedział Amalfi, wskazując na ekran. — To chyba nie są butelki wina. 133 Policyjne krążowniki były tak blisko, że światło słońca pobłys-kiwało na ich kadłubach. Pędziły lśniącą smugą w poprzek ekranu, ciągnąc za sobą wstęgi pseudofotonów. — Fakt, nie są. No i co z tego? — odparł Jake, nie wykazując żadnego zainteresowania. — Czy teraz mogę już przestawić teleskop z powrotem? W odpowiedzi Amalfi uśmiechnął się szeroko. Gliny czy nie, znów poczuł się młodo. Hazleton był do kolan unurzany w błocie. Biegnąc w górę szybu windowego prowadzącego do pokoju kontrolnego zostawiał za sobą placki mułu. Amalfi zauważył zaciętość na pobladłej twarzy menedżera, gdy stanął przed nim. — Co to za historia z tą policją? — zapytał natarczywie Hazleton. — Nie mogłem sam odebrać tej informacji. Zostaliśmy napadnięci i w całym obozie rozpętało się istne piekło. O mały włos byłbym tu nie dotarł. — Wygląda na to, że pogłoski na temat przeprowadzki dotarły w końcu do hobo. — odparł Amalfi. — Jasne, więc co to za historia z policją? — Policja zaraz tu będzie. Nadlatują z północno-zachod-niego kwadratu, zeszli już z nadszybkości i powinni być gotowi do lądowania najdalej pojutrze. — Z całą pewnością nie chodzi im o nas — powiedział Hazleton. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego przygnali za tym hobo aż tutaj. To kawał drogi. Musieli stosować co najmniej 134 hibernację. Przecież w swoim ostrzeżeniu nie powiedzieliśmy ani słowa na temat napędu bezpaliwowego... — Wcale nie musieliśmy tego robić. Jasne, że chodzi im o hobo. Któregoś dnia opowiem ci przypowieść o chorej pszczole, ale teraz niestety nie ma na to czasu. Wszystko dzieje się za szybko. Nie wolno nam niczego przeoczyć. Musimy być gotowi, by w każdej chwili skoczyć w dowolnym kierunku. Czy te walki są bardzo ciężkie? — Bardzo. Bierze w nich udział przynajmniej pięć lokalnych bandyckich grodów, wliczając w to, oczywiście, Fabr-Suithe. Dwa grody przyciągnęły ciężki sprzęt jeszcze z czasów rozkwitu Cesarstwa Hruntyńskiego... Hm, widzę, że pan już o tym wie. Ma to być święta wojna przeciwko nam. Wścibiamy nos w dżunglę i odbieramy im szansę zbawienia przez cierpienie czy coś w tym rodzaju. Nie zdecydowałem się, żeby to z nimi dyskutować. — To złe. Bo nasza argumentacja przekonałaby może kilka uczciwych grodów. Wątpię, by samo Fabr-Suithe rzeczywiście wierzyło w ten dżihad. Oni swoją religię już dawno wyrzucili za burtę, ale jest to wspaniały chwyt propagandowy. — Ma pan rację. Już tylko kilka cywilizowanych grodów stawia opór. Są to głównie ci, którzy pomagali nam od początku. Cała reszta, i to po obu stronach, rozsiadła się wygodnie i czeka, aż popodrzynamy sobie gardła. Jesteśmy w o tyle gorszej sytuacji, że nie mamy możliwości szybkiego przemieszczania się. Gdybyśmy zdołali przekonać wszystkie cywilizowane grody, by przeszły na naszą stronę... Niestety, większość z nich po prostu się boi... — Naszym wrogom także będzie brakowało mobilności — zauważył Amalfi w zamyśleniu — dopóki hobo nie zdecyduje się 135 wkroczyć. Czy dostrzegłeś coś, co by wskazywało, że ludzie hobo biorą bezpośredni udział w walkach? — Nie, ale zapewne nie będą dłużej czekać, a my nawet nie wiemy, gdzie oni są! — Jestem pewien, że dziś albo najdalej jutro będą zmuszeni zdradzić miejsce swojego pobytu. Właśnie dokonujemy przeglądu przywróconych do normalnego stanu kobiet i przygotujemy je do akcji. Powinno się to opłacić. Jak tylko dostanę namiar na hobo, natychmiast przekażę ci współrzędne najbliższego mu bandyckiego grodu i już sam doprowadzisz sprawę do końca. Oczy Hazletona zalśniły iskierkami satysfakcji. — Co z przeprowadzką? — spytał. — Chyba pan wie, że żaden z tych pana magmowych czopów nic nie da, jeżeli robota nie zostanie ukończona w całości i jednocześnie. — Wiem — odparł Amalfi. — Uruchomimy wiratory o czasie. Ale jeżeli czopy polecą z hukiem w górę, na boki i gdzie się tylko da, to wcale nie będę płakał. Nie mam najmniejszego pojęcia, jaki inny sposób mógłby nam dać choć cień nadziei na rozwiązanie tego problemu. Na ekranie radarowym pojawił się natarczywie pulsujący punkt i obaj mężczyźni jak na komendę odwrócili głowy w jego stronę. Z jaskrawej plamki biła w górę fontanna zielonych kropek. Hazleton podszedł szybko do pulpitu i wcisnął klawisz nakładający na ekran siatkę współrzędnych. — Gdzie są? — spytał Amalfi. — Bo to muszą być oni. — W samym środeczku połudnłowo-zachodniego kontynentu. W tym miejscu jest podobno jezioro wrzącego błota. — I pewnie rzeczywiście jest. Mogą ukrywać się pod ekranem ustawionym na małą moc. 136 — Zgoda, a więc wiemy już, gdzie są. Ale co ma znaczyć ta fontanna? Co on wystrzeliwuje? — Podejrzewam, że miny ze zbliżeniowymi zapalnikami. Orbitalne — odparł spokojnie Amalfi. — Miny? Czy to nie urocze? — powiedział Hazleton. — Zostawią sobie drogę ucieczki, ale my nigdy w życiu go nie znajdziemy. Przykryli nas plutonowym parasolem, Amalfi. — Wydostaniemy się. Tymczasem policja także nie będzie mogła wylądować. Idź, rozlokuj swoje kobiety, Mark. I... najpierw je w coś ubierz, bo tak wywołają jeszcze więcej zamieszania. — O zamieszanie może pan być spokojny — powiedział menedżer z pełnym przekonaniem. Amalfi wyszedł na taras widokowy wieży kontrolnej. Mógł stąd obserwować niemal całe miasto, ponieważ wieża była jego najwyższym budynkiem. Z północnego zachodu dobiegał terkot broni i odgłosy zażartej bitwy zakłócające spokój jaskrawego, tropikalnego zachodu słońca. Miasto przejęło miejscową metodę oczyszczania i ścinania błota. Na pierwszy sygnał o zbliżającym się ataku przywrócono sprężynującej, gąbczastej masie mułu konsystencję trzęsawiska. Wówczas mieszkańcy dżungli zaczęli się posługiwać szerokimi nartami z jakiegoś dziwnego metalu i ślizgali się po powierzchni błota jak po śniegu. Kurtyny czerwonego ognia znaczyły miejsca wybuchów pocisków z TDX. Na razie nie było śladów użycia gazu, ale Amalfi wiedział, że skoro hobo przejął dowodzenie, to i gaz wkrótce się pojawi. Ogień odwetowy miasta był prawie niewidoczny, ponieważ prowadzono go spod linii brzegowej. Postawiono zasłonę Bethego, która miała nie dopuścić bandytów do wspięcia się na krawędź miasta — przynajmniej dopóki nie zostanie rozbity któryś z projektorów. Ciężka artyleria nie milkła ani na sekundę. 137 Miasto nie było jednak projektowane z myślą o prowadzeniu działań wojennych. Nawet najpotężniejsze urządzenia niszczące utykały w mule — z założenia miały służyć wyłącznie do oczyszczania obszarów przeznaczonych na lądowiska. Użycie miotacza Bethego, w bezpośrednim sąsiedztwie ciał o masie rzędu planetarnego, było na szczęście niemożliwe. Na szczęście, ponieważ hobo dysponował takim miotaczem, a miasto Amal-fiego — nie. Burmistrz obserwował zabarwione szkarłatem walki krawędzie miasta. Ekran za jego plecami pokazywał wszystkie fragmenty bitwy i choć nie układały się one jeszcze w żadną logiczną całość, to miał nadzieję, że lada chwila można będzie coś z nich wywnioskować. Na balustradzie tarasu, w zasięgu ręki Amal-fiego, znajdowały się trzy przyciski umieszczone tu na jego polecenie czterysta lat temu, a dublujące taki sam zestaw wmontowany w obramienie balkonu. Dawały wybór działań, które należało podjąć w sytuacji krańcowej. Po niebie przemknęło kilka odrzutowców. Zrzuciły bomby — hałaśliwe źródło kłębów dymu i odprysków metalu. Amalfł nie podniósł nawet wzroku. Łagodne pole wiratorów nie mogło przepuścić niczego, co poruszało się z taką prędkością. Przez spolaryzowane pole grawitacyjne mogą się przedostać jedynie obiekty o niewielkiej prędkości. Gładząc delikatnie swoje trzy przyciski, burmistrz patrzył na linię horyzontu. Zachodzące słońce zgasło nagle jak zdmuchnięta świeca. Amalfi, który nigdy przed przybyciem na Masculinę nie widział nastania nocy w tropikach, poczuł niejasny niepokój. Zdążył się już jednak zorientować, że ta gwałtowność zapadania nocy, choć zaskakująca, była tu naturalna. Walka toczyła się nadal, a 138 na tle spowijającej teraz wszystko czerni miejsca wybuchów TDX ] sprawiały jeszcze bardziej upiorne wrażenie. , Gdzieś w górze wywiązała się walka powietrzna, czego można , się było zaledwie domyślać po pojawieniu się wielu smug zostawianych przez silniki samolotów i wystrzeliwane z maszyn rakiety. Prawdopodobnie siły powietrzne Miramona zmierzyły się z eskadrami Fabr-Suithe. Dżungla ani na chwilę nie przestawała szydzić z miasta Amalfiego. Amalfi obserwował ekran z dużą uwagą. Zrozumienie zamysłu przeciwnika nie było łatwe. Niebieskie trajektorie każdego pocisku kreśliły na ekranie lśniące elipsy jakby były wykresami ruchów planet. Mniej więcej kwadrans po północy, w trakcie jednego z najcięższych nalotów, burmistrz poczuł, że ktoś dotyka jego łokcia. — Szefie... Amalfi odniósł wrażenie jakby słowo to dobiegało gdzieś z samego dna Bruzdy. Tryskająca fontanna min orbitalnych pojawiła się znów na brzegu ekranu. Oznaczało to, że O'Brien, dowódca zespołu automatycznych zwiadowców, właśnie zlokalizował hobo. Amalfi próbował ekstrapolować kształt wierzchołka fontanny, która w górze spłaszczała się i rozpływała, tworząc sieć orbit opasujących całą planetę. Bardzo ważne było u-stalenie,,jak wysoko nad powierzchnią planety rozciąga się ta plutonowa pułapka. Bezgraniczne znużenie głosu Hazletona poruszyło burmistrza. — Tak, Mark — powiedział cicho. — Zrobione. Straciliśmy niemal wszystkich swoich ludzi, ale. umieściliśmy kobiety w takim miejscu, by patrole hobo mogły je 139 łatwo dostrzec. Co tam się działo! — Nutka ożywienia pojawiła się na moment w głosie menedżera. — Szkoda że pan tego nie widział. — Już prawie widzę. Właśnie zacząłem dostawać obraz od zwiadowcy. To dobra robota, Mark... Może lepiej... odpocznij trochę. — Teraz? Ależ, szefie... . Na ekranie pojawiła się spłaszczona parabola i nagle całe miasto zmieniło się w bezładny obraz upiornej walki atramentowej czerni z magnezjową bielą. Kiedy potężne flary zaczęły się dopalać, ekran ukazał bezkształtną, brudną żółć rozpełzającąsłę na wszystkie strony. Amalfi właśnie na to czekał. — Alarm przeciwgazowy, Mark — usłyszał własny głos. — To musi być charkazyt. Natychmiast wydać kombinezony powlekane barem. Ten gaz to śmierć w męczarniach. — Tak jest. Szefie, pan siedzi tutaj przez cały czas. Pan potrzebuje odpoczynku bardziej niż ja. Amalfi stwierdził, że nie ma czasu nawet na odpowiedź. Aparat zwiadowczy O'Briena zawisł właśnie nad grodem, w którym Hazleton umieścił kobiety. Wyprawiano tam rzeczywiście dzikie orgie. Amalfi dotknął przycisku i na ekranie pojawił się obraz przesyłany ze zwiadowcy umieszczonego o milę wyżej i obejmującego zasięgiem swych kamer cały teren walki. Z tej wysokości widać było czarne, ruchliwe węże kolumn żołnierzy posuwające się przez dżunglę. Niektóre dochodząc do krawędzi młasta-wędrowca, zaczęły właśnie zawracać. Tymczasem z bram tych grodów, które zachowując postawę wyczekującą, wstrzymywały się dotychczas od udziału w walce zaczęły wypełzać nowe oddziały. Najwyraźniej wreszcie zdecydowały się włączyć do 140 bitwy, ale po czyjej stronie, tego w tej chwili nie sposób było jeszcze określić. Burmistrz przełączył obraz, wracając do zbliżenia zbiornika wrzącego Wota, z którego tryskała wcześniej fontanna min. I tam też działo się coś nowego: gorący szlam powoli odpływał ociężałymi falami. W chwilę późnię] na powierzchni pojawiła się czysta przestrzeń, jakby nagle powstał tam ogromny wir. Czysty obszar rósł w oczach. Na powierzchnię wynurzył się hobo. Robił to bardzo ostrożnie. Zanim krawędź osłaniającego go ekranu dotknęła brzegu jeziora, minęło prawie pół godziny. Potem w splątaną dżunglę zaczęły się wysuwać czarne macki. Hobo zdecydował się rzucić do walki swoich ludzi. Cel był wyraźnie określony — wszystkie kolumny posuwały się w kierunku, gdzie Hazleton zostawił kobiety. Hobo przyczaił się i czekał. Nadchodził świt. Dantejskie sceny z okolic grodu, do którego menedżer podrzucił kobiety, właśnie wyciszały się, gdy przybyły oddziały hobo. I wtedy kotłowanina rozgorzała na nowo, tym razem przeradzając się w prawdziwą rzeź. Bandyci-wędrowcy mordowali swoich sprzymierzeńców. Nagle gród znajdujący się w samym środku walki po prostu zniknął. Zamiast niego pojawił się rozrastający się grzyb atomowego wybuchu, który sprawił na ekranie Amalfiego burzę zakłóceń. Hobo zbombardował gród. Bitwa niemal całkowicie wygasła i tylko gdzieniegdzie walczyły jeszcze niewielkie oddziały posuwające się w kierunku jeziora wrzącego błota. Ludzie hobo uprowadzali kobiety, a ich arier-garda odpierała pościg ostatnich pozostałych przy życiu mieszkańców grodu. Miasto Amalfiego spowijał całun złowróżbnej, pomarańczowej mgły rozświetlanej nagłymi błyskami. Parzący gaz nie 141 mógł przepłynąć przez ekran wiratorów całym potężnym potokiem, ale przenikał przezeń stopniowo — jedna cząsteczka po drugiej. Burmistrz uświadomił sobie nagle, że sam nie podporządkował się wydanemu przez siebie rozkazowi założenia kombinezonów przeciwgazowych. Poderwał się z fotela. Przy pierwszym ruchu stwiedził, że całe ciało pokrywa pancerz jakiejś dziwnej substancji. Co... No tak — powłoka barowa. Widocznie Hazleton wiedząc, że Amalfi nie opuści tarasu i nie mogąc poradzić sobie z nałożeniem na niego kombinezonu, pokrył go równie skuteczną substancją zawierającą duże ilości baru. Nawet oczy burmistrz miał zakryte przezroczystą przyłbicą, a uczucie obrzmienia w nozdrzach wskazywało o znajdującym się w nich barowym filtrze Kohlmanna. Napięcie w mieście hobo i w jego okolicach nieustannie wzrastało. W górze, tuż powyżej płaszcza orbitalnych min, pojawiły się pierwsze policyjne krążowniki i ostrożnie zaczęły schodzić w dół. Walki w dżungli niemal zupełnie ustały. Uprowadzenie kobiet pogodziło wszystkie tubylcze powaśnione strony. Zarówno bandyckie, jak i cywilizacyjne grody nie myślały teraz o niczym poza zniszczeniem Fabr-Suithe i jego sprzymierzeńców. Fabr-Suithe mogło odpierać ich ataki bardzo długo. Było oczywiste, że jest to tylko gra na zwłokę mająca uniemożliwić hobo odlot—odlot z kobietami, z geriatrykami, germanem i wszystkim, co udało mu się na tej planecie zdobyćx— odlot w niezgłębioną czerń Bruzdy, zanim policja otoczy szczelną blokadą całą planetę. Pole grawitacyjne hobo zwarło się gwałtownie, przeszywając mózg Amalfiego niemal fizycznym bólem i zaczęło odrywać się od powierzchni wrzącego błota. Bandyta startował. Jeszcze chwila i przez sobie tylko znany prześwit w atomowym parasolu 142 wymknie się w niewiadomym kierunku. Burmistrz nacisną] guzik. Jedyny, który tym razem był w ogóle do czegokolwiek podłączony. Rozpoczęła się przeprowadzka. Przeprowadzkę rozpoczęło pojawienie się sześciu kolumn oślepiającej bieli, każda o średnicy czterdziestu mil, które wystrzeliły w niebo w sześciu punktach Masculiny. Fabr-Suithe znajdowało się dokładnie w miejscu utworzenia się jednej z nich. W ciągu ułamka sekundy z bandyckiego grodu nie zostało nic poza kilkoma płatkami sadzy, wirującymi w szalonym tempie w strumieniach najczystszej bieli. Z potwornym rykiem kolumny pomknęły w górę, osiągając szybko wysokość pięćdziesięciu, stu, dwustu mil. Potem ich wierzchołki pękły jak ziarna prażonej kukurydzy. Niebo rozbłysło lampionami spalanych meteorów. Miny orbitalne, odcięte od świata, którego były satelitami, przez największe w historii pole wiratorów, rozbiegły się we wszystkie strony. Kiedy meteory wypaliły się i zgasły, pojawiło się rosnące z każdą sekundą słońce. Masculina pędziła w jego kierunku napędzana wiratorami, które przekształciły w pęd jej moment magnetyczny. Stała się największym wędrowcem, jaki kiedykolwiek wyruszył w przestrzeń. Nim ktokolwiek zdążył zaniepokoić się kierunkiem jej lotu, słońce przemknęło obok i zmieniło się w znikający daleko z tyłu punkt, który po kilku chwilach zniknął w czerni. Odległa ściana Bruzdy zaczęła rosnąć i rozpadać się na poszczególne punkty świetlne. Planeta zbliżała się do przeciwległej krawędzi Bruzdy. 143 Amalfi gorączkowo usiłował oszacować choćby rząd prędkości, lecz po chwili zrezygnował. Planeta pędziła przed siebie i to było na razie wszystko, co do niego docierało. Poruszała się z szybkością odpowiednią dla wędrowca takiej wielkości: z szybkością, która zmieniała lata świetlne w kroki krasnoludka. Myśl o kontrolowaniu takiego lotu była absurdalna. Wokół Masculiny zaczęły migotać gwiazdy niczym iskierki ognia. Dotarli do zbocza Bruzdy. Planeta zaczęła stopniowo odsuwać się od skupiska gwiazd i wkrótce pozostawiła je za sobą. Na ekranach pojawiła się powierzchnia spodka, który był galaktyką. — Szefie! Opuszczamy Galaktykę! Niech pan spojrzy... — Wiem. Daj mi namiar na stare słońce Masculiny natychmiast, gdy tylko znajdziemy się dość wysoko ponad Bruzdą, żeby znów je zobaczyć. Potem będzie za późno. Hazleton przystąpił do gorączkowej pracy. Zajęło mu to tylko pół godziny, ale w tym czasie mrowie gwiazd zdążyło odpłynąć wystarczająco daleko, żeby szara szrama Bruzdy zaczęła wyglądać jak długi cień na mieniącej się cekinami ziemi. W końcu pojawiło się poszukiwane słońce, ale już jako punkcik dziesiątej wielkości gwiazdowej. — Chyba je mam. Ale nie jesteśmy przecież w stanie zawrócić tej planety. A do następnej galaktyki musielibyśmy lecieć tysiące lat. Musimy porzucić Masculinę, szefie, albo przepadliśmy. — Zgadza się, Mark. Startujemy. Na pełnym ciągu. — Nasz kontrakt... — Został dotrzymany, masz na to moje słowo. Start! 144 Miasto wyprysnęło w przestrzeń. Planeta nie malała na niebie stopniowo, tak jak to zwykle wyglądało po każdym starcie miasta, lecz po prostu zniknęła wessana przez międzygalaktycz-ną otchłań. Miramon, jeżeli przeżył, został założycielem nowej rasy wędrowców. Po chwili Amalfi zdecydował się przejąć drążek sterowniczy w swoje ręce i przy pierwszym ruchu zasypał podłogę zeschniętymi kawałkami powłoki barowej. Powietrze miasta ciągle jeszcze cuchnęło charkazytem, ale kolumny detoksykącyjne obniżyły już jego stężenie do poziomu nie zagrażającego zdrowiu mieszkańców. Miasto w dalszym ciągu poruszało się w tym samym kierunku co Masculina ł była już najwyższa pora, żeby przestawić je na powrót do rodzimej Galaktyki. Hazleton poruszył się niespokojnie. — Sumienie nie daje ci spokoju, Mark? — Chyba tak — odparł menedżer. — Czy w naszym kontrakcie jest jakaś klauzula pozwalająca nam ich tak opuścić? Jeżeli jest, to musiałem ją przeoczyć, mimo że czytałem cały kontrakt bardzo wnikliwie. — Nie, nie ma takiej klauzuli — odpowiedział Amalfi z roztargnieniem, przesuwając drążek. — Nie stanie im się żadna krzywda. Ekran wiratorów zabezpieczy ich przed utratą ciepła i atmosfery. Będzie im pewnie nawet cieplej niżby sobie tego życzyli, bo ich wulkany popracują jeszcze przez jakiś czas. Ze światłem także nie powinni mieć kłopotów. Mają w końcu technologię pozwalającą wyprodukować go tyle, ile trzeba. Ale na pewno nie tyle, żeby to wystarczyło dżungli. A zatem dżungla umrze. Zanim Miramon i jego przyjaciele dotrą do jakiejś odpowiadającej im gwiazdy w Mgławicy Andromedy, poznają 145 działanie wiratorów wystarczająco dobrze, by móc znów wprowadzić swoją planetę na jakąś sensowną orbitę. Może do tego czasu spodoba im się włóczęga i zdecydują się pozostać na zawsze planetą-wędrowcem? Tak czy inaczej, uwolniliśmy ich od dżungli. Wypełniliśmy swoją obietnicę. Jesteśmy czyści jak łza. — I tylko nie otrzymaliśmy zapłaty — zauważył menedżer miasta. — Powrót do którejkolwiek części Galaktyki pochłonie jeszcze sporo paliwa. Hobo prysnął z Masculiny przed nami, wydostając się daleko poza zasięg działania policji i unosząc ze sobą mnóstwo germanu, geriatryków, kobiet i czego kto chce, a na dodatek tajemnicę napędu bezpaliwowego. — Nie, Mark — zaprzeczył Amalfi. — Hobo nigdzie nie prysnął. Został zniszczony w momencie, w którym ruszyliśmy Masculinę. — Niech i tak będzie—zgodził się Hazleton z rezygnacją. — Wierzę panu na słowo, bo ja sam nie byłem w stanie tego stwierdzić. Ale byłoby dobrze, gdyby potrafił pan to wytłumaczyć. — To wcale nie takie trudne. Hobo dopadł jednak doktora Beetle. Zresztą przez cały czas byłem tego pewien. W końcu po to przylecieli aż na Masculinę. Potrzebny był im napęd bez-paliwowy, a wiedzieli, że doktor Beetle zna zasadę jego działania, bo tak jak i my słyszeli SOS rolników. Dlatego schwytali doktora Beetle natychmiast po jego wylądowaniu na planecie. Czy pamiętasz, jak ogromne zamieszanie robili ich bandyccy sprzymierzeńcy wokół tego drugiego pojazdu ratunkowego? Tak, tak, drugiego. To zamieszanie zrobiło swoje: odwróciło naszą uwagę od innych miejsc, i hobo wycisnął z doktora Beetle jego tajemnicę, a za prasę użyli zapewne jego własnej cysterny. 146 — No i? — No i piraci zapomnieli, że każde miasto-wędrowiec zawsze ma u siebie pasażerów takich jak doktor Beetle, ludzi ze wspaniałymi pomysłami, które niestety nie zawsze są do końca dopracowane. Takie pomysły wymagają zwykle precyzyjnego szlifu, którego może dokonać tylko myśl innej cywilizacji. W końcu, czy ktoś nie będący hosztaplerem mającym nadzieję zbić ! fortunę na jakiejś niedouczonej planecie, podróżuje wędrowcem? Hazleton podrapał się z zakłopotaniem po głowie. —r To prawda, doświadczyliśmy już tego na sobie z lutniańs-kim kreatorem niewidzialności. Ta maszyna nigdy by nie działała, gdybyśmy nie zabrali na pokład doktora Schlossa. — Właśnie. Ale hobo za bardzo się spieszyło. Nie zamierzali wozić ze sobą sekretu napędu bezpaliwowego aż do czasu napotkania jakiejś cywilizacji, która mogłaby go dopracować. Postanowili wypróbować to od razu, ale musieli być śmierdzącymi leniami i spóźnili się. Uruchomili to dopiero w samym środku największego pola wiratorów, jakie kiedykolwiek zostało i stworzone. I co? Rozniosło ich w mgiełkę. Czułem to. W tym momencie miałem wrażenie, że odpada mi głowa. Gdybyśmy w pierwszym ułamku sekundy nie zostawili ich kilka parseków za sobą, to napęd doktora Beetle zniszczyłby także całą planetę. Lenistwo nie popłaca, Mark. — A kto mówi, że popłaca? — spytał Hazleton z lekką urazą. Po chwili namysłu zabrał się do obliczania współrzędnych miejsca, w którym miasto miało ponownie wkroczyć na obszarr Galaktyki. Okazało się, że nastąpi to w punkcie bardzo odległym od Bruzdy, ale 'obiecującym występowanie sporej liczby ludności. — Niech pan posłucha — zwrócił się do Amalfiego. — 147 Wejdziemy w Galaktykę mniej więcej tam, gdzie osiedliły się ostatnie fale emigracyjne Akolitów. Pamięta pan Noc Hadżich? Amalfi nie pamiętał, bo wtedy nie było go jeszcze na świecie, ale znał to wydarzenie z historii. — Dobrze — powiedział. — Chciałbym trafić do jakiegoś warsztatu naprawczego i raz na zawsze zrobić porządek z tym przeklętym wiratorem z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Mam po dziurki w nosie jego nawalania w krytycznych momentach. A teraz w dodatku wysiada chyba na dobre. Słyszysz? Hazleton przechylił głowę, wsłuchując się z. napięciem w odległy pomruk wiratorów. Zapadła krótka cisza i Amalfi dostrzegł nagle, że w drzwiach stoi Dee, ciągle jeszcze w kombinezonie przeciwgazowym, z którego zdjęła tylko osłonę twarzy. — Czy już po wszystkim? — zapytała. . — Cóż, pobyt na Masculinie mamy za sobą. W dalszym ciągu natomiast jesteśmy zbiegami. Policja nigdy nie daje za wygraną, Dee. Wcześniej czy później sama się o tym przekonasz. — Dokąd lecimy? Zadała to pytanie takim samym tonem, jakim spytała kiedyś: „Co to jest volt, John?" Przez krótką chwilę Amalfi omal nie uległ gwałtownemu impulsowi, by wysłać Hazletona pod jakimś pretekstem z pokoju, a samemu wrócić do tamtych dni jej całkowitej naiwności, raz jeszcze usłyszeć wszystkie zadane przez nią kiedyś pytania. Nie mógł oczywiście dać żadnej prawdziwej odpowiedzi. Dokąd mógł lecieć wędrowiec? Po prostu leciał — to wszystko. Jeżeli było jakieś miejsce ostatecznego przeznaczenia, to i tak nikt go nie znał. Opanował ten przypływ emocji i wzruszając w końcu ramionami mruknął: — Lepiej powiedzcie mi, jaka jest dzisiejsza data. 148 Hazleton spojrzał na zegar. — P plus tysiąc sto dwadzieścia pięć. Rozglądając się po pokoju, Amalfi znalazł hełmofon i wywołał Ojców Miasta. Słuchawki hełmofonu zawyły sygnałem alarmowym. — Dobrze, już dobrze — burknął. — O co znów chodzi? — BURMISTRZU AMALFI, CZY ZMIENIŁ PAN OŚ TEJ PLANETY? — Nie — odparł Amalfi uspokajająco. Zapadła cisza pulsująca błyskawicznie dokonywanymi obliczeniami. Może to dobrze, pomyślał Amalfi, że maszyna była przez jakiś czas wyłączona. Od wielu setek lat nie miała przecież ani chwili wytchnienia. Ten krótki wypoczynek może korzystnie wpłynąć na sposób jej rozumowania. — A WIĘC DOBRZE. MUSIMY TERAZ WYBRAĆ PUNKT, W KTÓRYM OPUŚCIMY BRUZDĘ. PROSZĘ POCZEKAĆ NA DOKŁADNE WSKAZÓWKI. Hazleton i Amalfi uśmiechnęli się do siebie szeroko. Amalfi odezwał się pierwszy: — Zbliżamy się do granicznych gwiazd akolickich i będziemy musieli wytracić prędkość znacznie szybciej niż pozwala na to próg bezpieczeństwa wiratorów. Jest nam pilnie potrzebny generalny remont maszyny z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Proszę nam podać najważniejsze dane dotyczące obecnego układu społecznego w tej gromadzie gwiazd... — MYLI SIĘ PAN. TO SKUPISKO GWIAZD NIE ZNAJDUJE SIĘ W POBLIŻU BRUZDY. CO WIĘCEJ, ZAMIESZKUJĄCY JE MOTLOCH JEST OD DAWIEN DAWNA ZNANY Z CHOROBLIWEJ WPROST KSENOFOBII I NALEŻY TRZYMAĆ SIĘ OD NIEGO Z DALEKA. PODAMY PANU PARA- 149 METRY LOTU DO PRZECIWLEGŁEJ KRAWĘDZI BRUZDY. PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ. Amalfi delikatnie zdjął z głowy hełmofon. — Krawędź Bruzdy — powiedział, zasłaniając ręką mikrofon. — Kiedy i gdzie to było? MURPHY Psujący się wirator wydaje jeden z najbardziej denerwujących dźwięków, jakie zna Galaktyka. Jego najwyższe rejestry są niesłyszalne, ale odczuwa się je jako zwielokrotniony ból wszystkich zębów. Z kolei nieco niższe — przypominają przeraźliwy odgłos rozdzieranego metalu przechodzący w pisk, jaki powstaje przy pocieraniu szkła wilgotnym styropianem, któremu towarzyszy grzechot wodospadu kamieni. Taki jest środek skalUPotem w widmie dźwięku następuje luka, a reszta hałasu dociera do uszu w postaci dudniącego łkania dinozaurów, po czym opada do poddźwięków i kończy się częstotliwościami wywołującymi biegunkę. Hałas pochodził oczywiście z wiratora na Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Przenikał całe miasto. Nieco łagodniał jedynie wtedy, kiedy ładownia, w której był umieszczony, była szczelnie zamknięta, toteż Amalfi nie pozwalał jej otworzyć. Obserwował rozstrojoną maszynę za pomocą aparatury kontrolnej, a kanały akustyczne trzymał zaryglowane. Już i ten ułamek dźwięku dochodzący mimo wszystko wprawiał w drżenie ściany budyń- 151 ków miasta i był wystarczająco dokuczliwy, nawet w miejscu tak odległym od ładowni jak wieża kontrolna. Nad lewym ramieniem burmistrza pojawiła się ręka Haz-letona, wskazując na zapis termoelektryczny. — Właśnie zaczyna dymić. Przyznam, że nie mam pojęcia, jak w ogóle tak długo wytrzymał. Ten model miał dwieście lat już wtedy, kiedy wzięliśmy go na pokład, a naprawa na Masculinie to było zwykłe łatanie dziury. — A cóż możemy na to poradzić? — odparł Amalfi, nawet się nie oglądając. Nastroje Hazletona stały się jego drugą naturą. Przeżyli razem długi okres — wystarczająco długi, by dowiedzieć się, czym jest wiedza oraz by zrozumieć, że tak jak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, tak natufa jest jego pierwszym przyzwyczajeniem. Ręka spoczywająca na prawym ramieniu Amalfiego, zdradzała nawet myśli Hazletona. — Nie możemy go wyłączyć. — Jeżeli tego nie zrobimy, to tym razem wysiądzie na dobre. Komora już teraz jest niesamowicie gorąca. — Gorąca i traci dźwiękoszczelność... Czekaj, chwilę pomyś- lę- Hazleton umilkł cierpliwie. Po kilku minutach burmistrz powiedział: — Dokręcimy mu jeszcze trochę śrubę. Jeżeli Ojcowie mogą wycisnąć z niego aż tyle, to może uda im się wydusić jeszcze odrobinę, a może nawet tyle, żebyśmy doszli wreszcie do jakiejś sensownej prędkości podróżnej. Poza tym nie ma mowy o żadnej następnej prowizorycznej naprawie tego wiratora. Promieniowanie w jego komorze już dawno przekroczyło wszelkie możliwe do pokonania granice. Gdybyśmy twardo zażądali, to 152 Ojcowie mogliby maszynę wyłączyć, ale remont i zestrojenie wszystkich zespołów napędowych pochłonęłoby życie wielu ludzi. — Minie co najmniej rok, zanim żywa istota będzie mogła wejść do tej komory — zgodził się ponuro Hazleton. — No dobrze. Jaką prędkość mamy w tej chwili? — Nieistotną w stosunku do Galaktyki jako całości, ale w stosunku do gwiazd akolickich... Gdybyśmy w tej chwili przerwali zwalnianie, przemknęlibyśmy przez całą tę gromadę z szybkością osiem razy większą niż zwykła prędkość podróżna. Jedno jest pewne, Mark, nawet jeżeli uda się nam ją wytracić, to tylko o przysłowiowy włos. — Przepraszam — rozległ się za ich plecami głos Dee. Dziewczyna z wahaniem zatrzymała się tuż za progiem szybu windowego. — Czy stało się coś złego? Jeżeli jesteście zajęci... — Nie bardziej niż zwykle — odpowiedział Hazleton. — Właśnie debatujemy nad naszym niesfornym dzieckiem. — Maszyną z Dwudziestej Trzeciej Ulicy. To można wyczytać z kąta zgarbienia waszych pleców. Dlaczego nie każecie jej wreszcie naprawić? Amalfi i Hazleton uśmiechnęli się do siebie, ale uśmiech burmistrza szybko zgasł. — A właściwie dlaczego nie? — powiedział. — Bogowie! Szefie, a co z kosztami? — prawie wykrzyknął Hazleton. — Ojcowie Miasta postawiliby nas w stan oskarżenia za samą wzmiankę o tym. — Założył hełmofon. — Stan finansów — rzucił do mikrofonu. — Do tej pory nigdy nie musieli kierować tym urządzeniem przy maksymalnej nadszybkości. Prorokuję, że po tym doświadczeniu podniosą wielki krzyk, że natychmiast trzeba go wymię- 153 lic, choćbyśmy przez cały rok mieli konać z głodu. Poza tym x>winniśmy przecież mieć jakieś pieniądze. W czasie pobytu na tfasculinie wykopaliśmy wcale niemało germanu. Może nade stać nas na wymianę tego wiratora. Dee podeszła szybko do Amalfiego. W jej oczach igrały nkciki światła. — John, czy to prawda? — zapytała. — Myślałam, że na tym ontrakcie bardzo wiele straciliśmy. — No cóż, na pewno nie jesteśmy bogaci. Bylibyśmy, co do :ego w dalszym ciągu nie mam żadnych wątpliwości, gdybyśmy ogli zabrać się do zbioru geriatryków. — Ale nie mogliśmy — powiedziała Dee. — Musieliśmy uciekać. — I uciekliśmy, lecz biorąc pod uwagę nawet sam tylko german, możemy się uważać za dość zamożnych. Wystarczająco zamożnych, żeby pozwolić sobie na kupno nowego wiratora. Zgadza się, Mark? Hazleton słuchał Ojców Miasta jeszcze przez chwilę, a potem. zdjął słuchawki. — Na to wygląda — powiedział. — W każdym razie z łatwością możemy pokryć koszty generalnego remontu, a może nawet kupić jakąś używaną maszynę starszego typu. To będzie zależało od tego, czy Akolici mają u siebie planetę remontową i jakie mają ceny za usługi. — Ile by sobie nie liczyli, powinniśmy być wypłacalni — powiedział Amalfi, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. — Gwiazdy akolickie to niemal odludzie, ale jeśli sobie dobrze przypominam, pierwszymi osadnikami tutaj byli uciekinierzy z antyziemiańskłch pogromów w Układzie Malara, tych które nastąpiły bezpośrednio po upadku Wegi. Zapiski na ten temat 154 znajdują się w bibliotekach większości planet. To ty, Mai przypomniałeś mi o tym swoją Nocą Hadżich. Oznacza to, gwiazdy akolickie nie znajdują się aż tak daleko od utarty szlaków handlowych, żeby można je uważać za rejon prawdzłw pograniczny. — Przerwał, a zmarszczki na jego czole jesza bardziej się pogłębiły. — Przypominam sobie teraz, że te gwiaz były niegdyś ważnym drugorzędnym źródłem transuranowcc dla całego tego ramienia Galaktyki. Muszą mieć przynajmn jedną planetę remontową, Mark. Jestem tego pewien. Mo nawet znajdziemy u nich także jakąś robotę. ' — Brzmi to wszystko bardzo obiecująco — odpowiedzi? Hazleton. — Może nawet zbyt obiecująco. Prawdę mówią szefie, nie mamy wyboru. Musimy siąść gdzieś u Akolitów. 7 maszyna z Dwudziestej Trzeciej pozwoliłaby nam opuścić 1 gromadę gwiazd z szybkością zdziadziałego ślimaka. Dowiedzi; łem się tego od Ojców Miasta, kiedy sprawdzałem stan naszyć finansów. Dni tego rupiecia dobiegły już kresu. Z głosu Hazletona przebijało ogromne zmęczenie. Ama spojrzał na niego uważnie. — Ale to nie wymiana wiratora cię martwi, Mark -powiedział. — Od dawna już wiedzieliśmy, że kiedyś nas czeka, a poza tym rozwiązanie tego problemu nie nastręcza takich znowu trudności. Więc co jest tym prawdziwym kłop tem? Gliny? — Owszem, rzeczywiście chodzi o policję — przyznał HĆ leton markotnie. — Wiem, że jesteśmy kawał drogi od wszy kich policjantów, którzy znają naszą nazwę, ale czy ma p. pojęcie, ile wynosi ogólna suma nie zapłaconych przez n grzywien? Nie jestem pewien, czy jakakolwiek odległość jest ń 155 arfc za dla policji, gdyby naprawdę chciała nas ścigać, a mam >, ż( eczucie, że właśnie chce. — Dlaczego, Mark?—zaniepokoiła się Dee.—W końcu nie wi( )6łniliśmy żadnego poważnego przestępstwa. — Ale nagromadziło się tego sporo — odparł Hazleton. — dawno nikt nie sprawdzał naszego rejestru wykroczeń. sdy nas w końcu dopadną, przyjdzie zapłacić od razu za :ystko, a jeżeli spotka nas to w najbliższym^czasie, to po prostu mkrutujemy. — A tam — machnęła lekceważąco ręką Dee. Jak każdy z turalizowanych mieszkańców wędrowca uważała, że moż-ości jej przybranego miasta są prawie nieograniczone. — żerny znaleźć pracę i odbudować nasze zapasy germanu. ez jakiś czas może będzie ciężko, ale chyba przeżyjemy. Już eraz ludzie bankrutowali i jakoś z tego wychodzili. — Ludzie może i tak, ale nie miasta — powiedział Amalfi. — ark ma rację, Dee. Zgodnie z prawem miasto, które zbank-owało musi zostać rozparcelowane, to znaczy ulec rozbiórce. przepis jest w gruncie rzeczy dość humanitarny. Uniemoż-a zdesperowanym burmistrzom i menedżerom zbankruto-nych wędrowców wyprawianie ich w pogoń za pracą w dzo dalekie podróże, w czasie których połowa załogi wymar- po prostu z głodu i to tylko na skutek szaleńczego uporu dzących nimi ludzi. — Właśnie — potwierdził Hazleton. — Mimo to uważam, że martwisz się na zapas, Mark — lgnął Amalfi łagodnie. — Przyznaję słuszność przytoczonym dom, ale nie ich interpretacji. Jest praktycznie niemożliwe, policja była w stanie wyśledzić naszą drogę od gwiazdy asculiny aż tutaj. Sami nie wiedzieliśmy, że wylądujemy u na ąc Ta te ia ch iffi 156 Akolitów. Moim zdaniem można spokojnie założyć, że nie ud? im się ustalić ani co się stało z tą planetą, ani tym bardz odnaleźć toru naszego późniejszego lotu. Zgadzasz się ze mn — Oczywiście, ale... — A gdyby ziemskie gliny alarmowały wszystkie lokalne s porządkowe w związku z każdym drobnym wykroczeniem -kontynuował Amalfi ze spokojną stanowczością — to żadi miejscowa policja nie mogłaby wykonywać swojej robot Mielibyśmy po prostu nieustanne urwanie głowy z przyjmc niem, dokumentowaniem i sprawdzaniem całej rzeki zgłoś napływających z miliona zamieszkanych planet Galaktyki. Ws scy miejscowi przestępcy zamiast zostać schwytani, stawaliby: tylko przyczyną gwałtownego rozrostu kartotek policyjnych. Ta więc możesz mi wierzyć, Mark, że tutejsze gliny nigdy w życiu nas nie słyszały. Spotkamy się tutaj z najzupełniej normalnyr przyjęciem. Policja akolicka nie ma najmniejszego powodi żeby traktować nas inaczej niż pierwszego lepszego wędrowa — Fakt — przyznał Hazleton z ciężkim westchnieniem. Amalfi nie usłyszał ani tego słowa, ani westchnienia. W tyi właśnie momencie wielki, główny ekran pokazujący do tej poi ziarninowaną masę akolickiej gromady gwiazd, błysną] oślepi jącym szkarłatem, a powietrze pokoju kontrolnego przesz przeraźliwy świst policyjnego gwizdka. Policjanci wkroczyli na pokład miasta i do gabinetu Amć fiego w ratuszu z taką pewnością siebie i butą, jakby Galaktyl była ich własnością. Ubrani byli nie w zwyczajowe chałaty materiału używanego do produkcji kombinezonów przestrzel nych, lecz w błyszczące, czarne stroje, ozdobione mnóstwei srebrnych galonów. Od prawego ramienia do lewego biodra to przepasani szerokimi^ bogato zdobionymi wstęgami. Cało: uzupełniały wysokie, lśniące buty. Mężczyźni opięci w te ciasno przylegające do ciała kombinezony byli osiłkami, których źle ogolone twarze przypomniały Amalfiemu czasy znacznie poprzedzające Noc Hadżich i całą erę lotów kosmicznych. Policjanci byli uzbrojeni w mezonowe pistolety. Tę ciężką, nieporęczną broń można było trzymać w jednej ręce, ale spust naciskało się drugą ręką. Jak na pograniczną gromadę gwiazd, było to nowoczesne uzbrojenie, opóźnione w stosunku do najnowszych osiągnięć nie więcej niż o sto lat. Pistolety podsunęły Amalfiemu kilka innych ważnych domysłów. Posiadanie ich mogło o-znaczać, że Akolici mieli ostatnio kontakt z miastem-wędrow-cem i to prawdopodobnie niejeden. Opanowanie technologii produkcji pistoletów mezonowych w skali masowej trwa wiele lat, a trzeba jeszcze znacznie więcej czasu, żeby wyposażyć w nie wszystkich szeregowych policjantów oraz wprowadzić go do użytku. A zatem pistolety świadczyły o wyjątkowo częstych tu odwiedzinach wędrowców, a to z kolei wskazywało, że gdzieś w tej gromadzie gwiazd jest planeta remontowa. Obecność pistoletów również zaniepokoiła Amalfiego. Pistolet mezonowy raczej nie nadaje się do użycia przeciwko ludziom. Znacznie lepie] sprawdza się jako broń burząca. — Czego tu szukacie? — warknął porucznik policji do Hazletona. Menedżer stojący obok mahoniowego biurka burmistrza nic nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w kierunku fotela, na którym siedział Amalfi i powrócił do obserwowania jednego z dużych ekranów kontrolnych. — Ty jesteś burmistrzem tego gródka? — zapytał ostro porucznik. 158 — Owszem — odparł Amalfi, wyjmując z ust cygaro i spoglądając na policjanta spod przymrużonych powiek. — No dobrze, więc odpowiadaj na moje pytania, grubciu. Czym się zajmujecie? — Poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej. — Kłamiesz. Nie macie do czynienia z jakimś zabitym dechami zadupiem klasy 4-Q. Znajdujecie się wśród gwiazd akolickich. Hazleton spojrzał na porucznika z wyraźnym zdumieniem, po czym przeniósł wzrok na^ekran pokazujący niezbicie, że w sporej odległości nie było nawet jednej gwiazdy. Niestety, policjant nie dosffeegł spojrzenia Hazletona. — Poszukiwania naftowe nie mogą być jedyną specjalnością wędrowca. Gdybyście nie wiedzieli również jak wydobywać i krakować ropę, to pozdychalibyście z głodu. Więc albo zaraz dostanę jasną odpowiedź na swoje pytanie, albo uznam was za włóczęgów i przestanę być miły. — Zajmujemy się poszukiwaniami i wydobyciem ropy naftowej — powtórzył Amalfi z niezmąconym spokojem. — Od czasu kiedy staliśmy się wędrowcami rozwinęliśmy naturalnie kilka innych, pomocniczych specjalności, ale są one uzupełnieniem geologii naftowej, w której to dziedzinie jesteśmy ekspertami. Odnajdujemy złoża ropy i uruchamiamy jej wydobycie. — Popatrzył z namysłem na cygaro i na powrót włożył je między zęby. — Nawiasem mówiąc — ciągnął — traci pan, poruczniku, czas, strasząc nas oskarżeniami o włóczęgostwo. Wie pan dobrze, że takie oskarżenia zostały zakazane pierwszym artykułem naszej konstytucji. — Konstytucja? — roześmiał się policjant. — Jeżeli masz na myśli konstytucję ziemską, to chcę ci powiedzieć, że my tutaj nie 159 mamy zbyt ścisłego kontaktu z Ziemią. Tu są gwiazdy akolickie, rozumiesz? Następne pytanie: czy macie pieniądze? — Owszem, sporo. — Ile to jest „sporo"? — Jeżeli chce pan wiedzieć, czy mamy kapitał miejski, to nasi Ojcowie Miasta, zgodnie z przepisami, odpowiedzą panu tak lub nie, jeżeli potrafi pan podać im wszystkie dane potrzebne do dokonania obliczeń. Mogę już teraz z absolutną niemal pewnością powiedzieć panu, że odpowiedź będzie brzmiała „tak". Oczywiście nie jesteśmy zobowiązani podawać panu informacji na temat wysokości naszego konta zysków. — Niech pan da sobie spokój z tymi prawniczymi formułkami — przerwał porucznik. — To nie robi na mnie żadnego wrażenia. Jeżeli macie pieniądze, to puszczę was dalej. Oczywiście, jeżeli są to pieniądze legalnie zarobione. — Zarobiliśmy je na planecie zwanej Masculina, kawałek drogi stąd. Zatrudnieni zostaliśmy do zniszczenia przeszkadzającej jej mieszkańcom dżungli. Dokonaliśmy tego poprzez regulację osi obrotu planety. — Ach tak?—zainteresował się policjant.—Wyregulowaliście im oś? No, no, no, taka robota to chyba nie w kij dmuchał, co? — Dmuchał, nie dmuchał — odparł Amalfi poważnie. — Była to skomplikowana operacja. Musieliśmy stauropigować ich quasi-perpendykulamą helmitozę. — Fiu, fiu! Czy wasi Ojcowie Miasta pokażą mi ten kontrakt? Mniejsza z tym. Więc dokąd lecicie? — Szukamy warsztatu naprawczego. Mamy popsuty wirator. Po dokonaniu naprawy ruszymy dalej w drogę. Wy wyglądacie 160 na ludzi, którzy dawno mają już za sobą etap zapotrzebowania! na ropę naftową. — Tak, my tutaj nie jesteśmy zacofani jak niektóre innej tereny przygraniczne. Tu są gwiazdy akolickie. — Nagle zdali sobie sprawę, że zatracił swój władczy ton i natychmiast jego głos l znów nabrał poprzedniej szorstkości. —Więc może rzeczywiście jesteście czyści. Puszczę was' dalej. Tylko żebyście na pewno polecieli tam, gdzie mówicie i nie robili żadnych postojów. Jeżeli będziecie się dobrze sprawować, to może nawet w tym i owym' wam pomogę. — To bardzo uprzejmie z pana strony, poruczniku —j powiedział Amalfi. — Postaramy się nie zawracać panu głowy, , ale gdybyśmy jednak byli zmuszeni zwrócić się o pomoc, to o kogo mamy pytać? — O porucznika Lernera z czterdziestej piątej Jednostki Pogranicznych Sił Porządkowych. — Świetnie. Och, jeszcze zanim pan odejdzie. Wie pan, każdy ma jakieś hobby, ja kolekcjonuję baretki. Ta pańska purpurowa to zupełny rarytas. Mówię to jako znawca. Czy zgodziłby się pan ją odstąpić? Jestem pewien, że z łatwością otrzyma pan duplikat. — Nie wiem — niepewnie odpowiedział porucznik Lerner. —- To wbrew regulaminowi... — Och, zdaję sobie z tego sprawę i gotów byłbym oczywiście pokryć każdą karę finansową, na jaką mogłoby to pana narazić. Mark, czy mógłbyś zadzwonić, żeby wypisali czek na, powiedzmy, pięć setek. Myślę, że Ojcowie Miasta pozwolą mi wydać taką sumę, choć oczywiście nie stanowi ona nawet drobnej części wartości medalu, który otrzymał pan za narażanie własnego życia. Czy zechce mi pan wyświadczyć przyjemność i przyjąć ode mnie ten czek? 161 — Skoro pan tak nalega — odparł porucznik, odpinając z [niezręczną skwapliwością wyblakłą purpurową baretkę zdobiącą rtychczas jego lewą pierś. Hazleton wręczył mu czek, który błyskawicznie zniknął w [kieszeni policjanta. — No cóż, nie zbaczajcie z drogi, wędrowcy. Chodźcie, | chłopcy, wracamy do łodzi. Trzech osiłków wsunęło się ostrożnie do szybu windowego i zniknęło z oczu, zjeżdżając w dół w silnym polu tarcia, które — sądząc z wyrazu ich twarzy — napędzało im niezłego strachu. Amalfi uśmiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej zasada cząsteczkowego wartościowania walencyjnego, a także generatory pól tarcia i wszystkie inne wykorzystujące tę zasadę urządzenia w dalszym ciągu nie były powszechnie znane. Hazleton podszedł do szybu, spojrzał w dół i powiedział: — Szefie, to baretka od odznaki wzorowego policaja. Policja ziemska jakieś trzy lata temu rozdała dziesiątki tysięcy takich blaszek dla każdego rekruta, który potrafił zwlec się z łóżka w ciągu roku od ogłoszenia alarmu. Od kiedy coś takiego warte jest pięćset germanów? — Od tej właśnie chwili — odparł Amalfi spokojnie. — Porucznik wyraźnie przymawiał się o łapówkę, a kiedy się kogoś przekupuje, to zawsze mądrzej jest nadać temu pozory zwykłego kupna. Cenę ustaliłem tak wysoką, bo przecież będzie musiał podzielić się ze swoimi ludźmi. Gdybym nie zaproponował mu tego, to jestem pewien, że zechciałby obejrzeć nasz rejestr wykroczeń. — Ja też tak myślałem, ale dochodzę do wniosku, że to zmarnowane pieniądze, Amalfi. Rejestr wykroczeń to pierwsza, a nie ostatnia rzecz, o którą powinien zapytać. Jeżeli nie zapytał 162 na samym początku, to znaczy, że nie był tym w zainteresowany. — Może masz rację — przyznał Amalfi, paląc w zamyśl* swoje cygaro. — Czy wiesz w takim razie, o co naprawdę chodziło? — Jeszcze nie wiem. Utrzymywanie w pogotowiu patroli i w odległości wielu parseków od właściwego rejonu gwić akolictóch, zupełnie nie pasuje do ewidentnego braku zaintere sowania tego partacza naszymi ewentualnymi nadużyciami. był też ciekaw, czy nie jesteśmy na przykład hobo. Do diabła przecież on nawet nie zapytał o naszą nazwę! — Zatem Akolici nie zostali, postawieni w stan pogotowia powodu jakiegoś konkretnego hobo. — Chyba nie — zgodził się Hazleton. — Gdyby tak było, te Lerner nie dałby się tak łatwo przekupić. Patrole, które naprawdę czegoś szukają nie biorą łapówek nawet w światach! dość skorumpowanych. To wszystko zupełnie nie trzyma się] kupy. — A na dodatek — powiedział Amalfi, wyłączając jakiś klawisz -— mam wrażenie, że nawet Ojcowie Miasta nie bardzo będą mogli nam tym razem pomóc. Aż do tej pory przekazywałem im wszystko, o czym się mówiło w tym pokoju, ale zdaje się, że jedynym tego efektem będzie wyłajanie mnie za rozrzutność i przydługie kazanie na temat mojego rzekomego hobby. Jeszcze nigdy nie udało im się niczego wywnioskować z tonu głosu. Psiakrew! Nie dostrzegamy czegoś bardzo ważnego, Mark. Czegoś, co okaże się zupełnie oczywiste, kiedy wreszcie do nas dotrze. Czegoś o zupełnie decydującym znaczeniu. Oto zapuszczamy się między gwiazdy akolickie, nie mając najmniejszego pojęcia, co to takiego jest! 163 — Szefie — powiedział Hazleton. Lodowata bezbarwność jego głosu błyskawicznie okręciła Amalfiego. Menedżer miasta znów patrzył w wielki moni-r, na którym gwiazdy akolictóe były teraz widoczne już jako punkty świetlne. — O co chodzi, Mark? — Niech pan spojrzy tam, w najciemniejszy obszar u [przeciwległego krańca gwiazdozbioru. Czy pan to widzi? — Widzę sporą, wolną do gwiazd przestrzeń. — Amalfi ^pochylił się do przodu. — Jest tam także spektroskopowa, podwójna, z czerwonym karłem dość odległym od pozostałych komponentów układu... — Ciepło. Niech się pan przyjrzy czerwonemu karłowi. Teraz Amalfi zaczął dostrzegać także delikatną, zieloną plamkę, niewiele większą od lepka szpilki. Ekran był tak zaprogramowany, by na zielono pokazywać wędrowne miasta, ale przecież żadne miasto nie mogło być aż tak ogromne. Zielona plamka pokrywała obszar nieporównanie większy od przeciętnego układu słonecznego ziemskiego typu. Amalfi poczuł, że jego wielkie siekacze zaczynają przegryzać cygaro. Wyjął je z ust. — Miasta — wymamrotał. Splunął, mimo że gorycz, którą poczuł nagle w ustach nie miała nic wspólnego z tytoniem. — Nie jedno, lecz setki miast. — Tak — powiedział Hazleton. — Oto pańska odpowiedź, szefie. To jest dżungla*. — Dżungla miast-wędrowców. W slangu amerykańskim terminem „dżungla" określa się slumsy bezrobotnych (przyp. tłum.). 164 Amalfi ominął dżunglę szerokim łukiem, ale natychmiast wyhamowaniu do bezpiecznej szybkości, kazał O'Brienc rozesłać w jej kierunku zwiadowców. Gdyby wysłał pojć zwiadowcze wcześniej, to oczywiście pozostałyby one w tyle (icłi prędkość była tylko niewiele większa od normalnej prędkoś podróżnej miasta), a w konsekwencji miasto by je straciło. Tt przekazywały ponury, a jednocześnie fantastyczny obraz. Przestrzeń, na której zgromadziły się wędrowne mić rozpościerała się na samym pograniczu gwiazd akolickich zwróconych w kierunku reszty Galaktyki. Najbliższą gwiazdę regionu była — tak jak zauważył Hazleton — gwiazda potrójna! składająca się z dwóch gwiazd typu GO i czerwonego karla,] niemal duplikat systemu Alfa Centauri. Jedyną różnicą było to, że obie gwiazdy typu GO były położone dość blisko siebie, stanowiąc spektroskopowy dublet, którego części były widoczne jedynie przez specjalne urządzenia ł tylko ze stosunkowo bliskiej odległości. Tymczasem czerwony karzeł zapuszczał się daleko w pustą przestrzeń i w tej chwili był oddalony od swych towarzyszek o ponad cztery lata świetlne. Wokół tego maleńkiego i nie dostarczającego żadnego ciepła ogniska skupiło się ponad trzysta miast. Na ekranach przesuwały się one jak rój zielonych i punkcików, jak bezbrzeżny strumień fantastycznych asteroidów balansujących w przestrzeni na linach setek krzyżujących się orbit. Koncentrowały się w pobliżu czerwonego słońca, którego promieniowanie było tak skąpe, że zielone punkciki oznaczające 165 miasta niemal całkowicie przykryły na ekranie samą gwiazdę. Kilku wędrowców, którzy prawdopodobnie zjawili się tutaj później zajęło orbity odległe od słońca aż o ponad trzy miliardy mil. — To przerażające — powiedziała Dee, wpatrując się intensywnie w monitor. — Wiedziałam, że poza naszym miastem istnieją także inne wędrowne miasta, co uzmysłowiło mi nasze spotkanie z hobo, ale żeby było ich aż tyle! Z trudem mogłabym sobie wyobrazić, że jest ich najwyżej trzysta w całej Galaktyce. — To o wiele za niski szacunek — odezwał się Hazleton, uśmiechając się pobłażliwie. — W czasie ostatniego spisu odnotowano istnienie ponad osiemnastu tysięcy miast. Czy nie tak, szefie? — Owszem — mruknął Amalfi. Podobnie jak Dee nie był w stanie oderwać wzroku od monitora. — Ale wiem, o co chodzi Dee. Mnie także ten widok przeraża, Mark! Coś musiało spowodować całkowity upadek gospodarczy w tej części Galaktyki. Żadna inna siła nie byłaby w stanie utworzyć takich slumsów. Ci akoliccy dranie najwyraźniej wykorzystują tę recesję, żeby trzymać wszystkich wędrowców w jednym miejscu i zmuszać ich do walki o każdą pracę. W ten sposób mają stały dostęp do prawie darmowej siły roboczej. — W każdym razie opłacanej najgorzej jak to tylko możliwe — powiedział Hazleton. — Ale po co im tylu wędrowców? — Pewnie starają się uprzemysłowić swój region, żeby osiągnąć samowystarczalność, zanim ta depresja czy cokolwiek to jest ich dopadnie. Jedyne, czego na obecnym etapie możemy być pewni to to, że trzeba się stąd wynosić natychmiast po 166 zainstalowaniu nowego wiratora. Tutaj nie znajdziemy żadnej przyzwoitej roboty. — Nie jestem pewien — powiedział Hazleton. — Jeżeli uprzemysławiają się, to może właśnie tutaj, a nie gdzie indziej wystąpiło załamanie gospodarki. Może doprowadzili się przez nadprodukcję do braku pieniędzy, co jest zupełnie możliwe, szczególnie jeżeli ich system podziału jest równie wymyślny, niesprawny i niesprawiedliwy jak w innych tego typu zacofanych regionach. Jeżeli wystąpiło u nich gwałtowne podwyższenie wartości obiegowych germanów, to nasza sytuacja wygląda zupełnie nieźle. Amalfi zastanowił się chwilę i doszedł do wniosku, że jest to dość logiczne. — Trzeba będzie dowiedzieć się czegoś więcej — powiedział. — Możesz rzeczywiście mieć rację. Jednakże jedna gromada gwiazd, nawet w pełni gospodarczego boomu nigdy nie mogłaby dać zatrudnienia aż trzystu miastom. Wynikające z tego technologiczne marnotrawstwo byłoby niesłychane. Poza tym region, w którym występuje brak środków płatniczych nie przyciąga wędrowców, lecz ich raczej odstrasza. — Niekoniecznie. A jeżeli na zewnątrz nastąpiła nadpodaż? Pamięta pan, kiedyś w czasie Ziemskiej Ery Nacjonalistycznej artyści i inni o niskich dochodach opuszczali wielkie hamil-toniańskie państwo, zapomniałem jaką nosiło nazwę, by zamieszkać w znacznie mniejszych państwach ze słabą walutą. — To było zupełnie co innego. Wtedy istniały mieszane systemy monetarne i... — Panowie, czy mogę się włączyć do tej mądrej, męskiej dysputy? — Dee odezwała się z wahaniem, ale z odrobiną kpiny w głosie. — Już mi się wszystko zaczęło mącić w głowie. 167 Załóżmy, że cały czubek tego ramienia Galaktyki pogrążył się w totalnym załamaniu gospodarczym. Odgadnięcie przyczyn tego załamania pozostawiam wam. Na Utopii nasza gospodarka od niepamiętnych czasów pozostawała na nie zmienionym poziomie, więc musicie mi wybaczyć, że zupełnie nie rozumiem, o czym mówicie. Ale nawet gdyby tak było, to czy jest inflacja czy deflacja i tak możemy odlecieć stąd, gdy tylko zamontujemy nowy wirator. Amalfi potrząsnął głową. — To właśnie mnie przeraża, Dee — powiedział. — W tej dżungli jest do diabła wędrowców, a przecież niemożliwe, żeby wszyscy mieli defekty w systemach napędzania. Jeżeli istnieje jakiś region, gdzie mogłoby im się wieść lepiej, to dlaczego tam się nie udali? Dlaczego gromadzą się w dżungli, w jakimś zabitym deskami gwiazdozbiorze, zupełnie jakby w całym wszechświecie nie było innego miejsca oferującego jakąś pracę? Osiadły i gromadny tryb życia kłóci się przecież z charakterem wędrowców. Hazleton zaczaj delikatnie bębnić palcami po oparciu fotela, przymykając w zamyśleniu oczy. — Pieniądze to potęga — zauważył sentencjonalnie. — Ale muszę wyznać, że to wszystko wcale mi się nie podoba. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do przekonania, że wpadliśmy w jakieś bagienko, z którego nie wyciągniemy się za pomocą nawet najzmyślniejszych sztuczek. Może lepiej było zostać na Masciilinie. — Może. Amalfi znów skupił się na przyrządach kontrolnych. Hazleton był drobiazgowo dociekliwy, ale jedną z konsekwencji tej subtelności jego umysłu była skłonność do poświęcania niepo- 168 trzebnie dużej ilości czasu na spekulacje nad potencjalnym obrotem spraw. Miasto zbliżało się do miejscowej planety remontowej, noszącej nieprawdopodobną nazwę Murphy. Manewrowanie pomiędzy stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni wieloma-gwiazdami centralnej części gwiazdozbioru było zadaniem tak precyzyjnym, że skłoniło burmistrza do przejęcia sterów we własne ręce. Ojcowie mogli oczywiście przeprowadzić miasto przez wiele zakłócających się wzajemnie pól grawitacyjnych i bezpiecznie posadzić je na planecie, ale zajęłoby im to co najmniej miesiąc. Hazleton zrobiłby to szybciej, ale Ojcowie nadzorowaliby każdy jego ruch i odbierali mu kierowanie lotem przy każdym najmniejszym przekroczeniu marginesu błędu. Ich obwody nie uznawały żadnych skrótów. Nie byli także w stanie docenić bezpośredniego wyczucia odległości przestrzennych i nacisku mas, które czyniło Amalfiego mistrzem pilotażu. Na szczęście, nad Amalfim nie mieli żadnej władzy, poza ostateczną moż-x liwością odwołania go ze stanowiska. W miarę jak Murphy rósł na ekranach, pokój kontrolny zaczął się wypełniać technikami, ożywając odgłosami uruchamiania poszczególnych specjalistycznych pulpitów i monitorów kontrolnych, które nie były używane przez ostatnie trzysta lat, to jest od czasu, kiedy na pokładzie montowano ostami nowy wirator. Przygotowanie miejskich zespołów napędowych do przyjęcia nowego wiratora jest skomplikowanym przedsięwzięciem. Wszystkie pozostałe wiratory pokładowe muszą być dostrojone do nowej maszyny. Tym razem sytuację komplikowała dodatkowo wysoka radioaktywność uszkodzonego zespołu. Pracownicy warsztatów remontowych powinni posiadać specjalne wyposażenie stosowane w takich wypadkach, ale żaden z nich 169 : mógł znać wymienionej maszyny tak dobrze jak wędrowcy, się nią posługiwali. Planeta oglądana przez Amalfiego na ekranie okazała się >ść pospolita. Była nieco większa od Marsa, lecz warunki do cia były tu znacznie przyjemniejsze, ponieważ krążyła po Mcie o wiele bliższej swego słońca. Sprawiała wrażenie jpełnie opuszczonej. Kiedy miasto podeszło bliżej, Amalfi iuważył charakterystyczne dla planet remontowych dwudzies-jmilowe ospowate blizny doków. Jednak wszystkie te absolut-|iie regularne, otoczone pierścieniami maszyn kratery okazały puste. — To mi się nie podoba — usłyszał szept Hazletona. Widok był rzeczywiście mało obiecujący. Planeta powoli 3racała się. Raptem zza horyzontu ukazało się jakieś miasto, ieton wciągnął gwałtownie powietrze przez mocno zaciś-te zęby. Amalfi wyczuł za plecami jakiś ruch. To kilku :hników podeszło, żeby popatrzeć mu przez ramię na wielki an. — Na stanowiska! — warknął. Technicy rozbiegli się niczym stadko spłoszonych kurcząt. Miasto osadzone na powierzchni bezczynnego świata na-zego okazało się zaskakująco duże. Rozsiadło się szeroko, było puste — nie miało nawet wiratorowych ekranów, liało oczywiście wiele przekonujących powodów, dla których logłoby tych ekranów nie być, lecz mimo to miasto bez osłony fc widokiem równie rzadkim, co niepokojącym. — Czy Dee nie miała racji? — odezwał się w końcu :leton. — Oto miasto, które ma dość pieniędzy, by pozwolić 3ie na naprawy, z czego wynika, że pieniądze pochodzące jza tego regionu w dalszym ciągu są dobre. Skoro prze- 170 prowadzają remont, to znaczy, że to jacyś spryciarze i że warto się z nimi skonsultować. Nie dali się Akolitom obedrzeć ze skóry. Istnienie slumsów można tłumaczyć już teraz tylko jakimś akolickim szwindlem. Lepiej skontaktujmy się z nimi, jeszcze przed lądowaniem, szefie. To nam pozwoli zorientować się, czego możemy tutaj oczekiwać. — Nie — rzucił taótko Amalfi. — Pilnuj swego stanowiska, Mark. — Dlaczego? Przecież to w żadnym wypadku nie może nam zaszkodzić. Amalfi nie odpowiedział. Intuicja podpowiedziała mu coś, co uczyniło całą argumentację Hazletona niedorzeczną, w co uwierzyłby także sam Hazleton, gdyby zwrócił uwagę na instrumenty, które obsługiwał. Nagle pulpit zamigotał sygnałami naprowadzającymi. Automatyczna aparatura wieży kontrolnej Murphy'ego kierowała] miasto do odpowiedniego doku. Amalfi zmienił położenie sterów, czekając na rozbłyśnięcłe pomarańczowej lampki oznajmiającej, że Murphy jest gotów do rozmowy z wędrowcami. Jednak ani nie usłyszał żadnego głosu, ani nie dostrzeglj migotania lampki, nawet kiedy wyhamował miasto bezpośred-j nio przed lądowaniem. Wzruszywszy ramionami, Amalfi przełą-j czył stery z powrotem do Ojców Miasta. Skoro lądowanie miało] ograniczyć się do czynności czysto technicznych i nie miało siej wiązać z podejmowaniem żadnych ważniejszych decyzji politycznych, to nie było potrzeby, by zajmował się nim człowiek. Dla ludzi było wystarczająco wiele zajęć wymagających ich bezpośredniego udziału. Rutynowe czynności były domeną Ojców] Miasta. 171 — Pierwsze planetarne lądowanie od czasów Masculiny — odezwał się Hazleton z lekkim ożywieniem. — Czas rozprostować trochę nogi. — Żadnego prostowania nóg — powiedział Amalfi. — Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej, nie ma o tym nawet mowy. Ta planeta nie odezwała się do nas ani słowem. Może na przykład lokalne zwyczaje zakazują wędrowcom wypuszczania swoich mieszkańców poza obręb miasta. — Czy wieża kontrolna nie poinformowałaby nas o tym? — Żadna wieża nie zostałaby upoważniona do przekazywania takiej informacji wszystkim bez wyjątku. Mogłoby to odstraszyć jakiegoś przypadkowego klienta. Naprawdę może być tak, jak mówię, Mark. Najpierw trochę pomyszkujemy. — Chwycił z pulpitu mikrofon. — Dajcie mi sierżanta zwiadu... Anderson? Mówi burmistrz. Niech pan uzbroi dziesięciu pewnych ludzi z oddziału specjalnego i spotka się z nami w posterunku przy Cathedral Parkway. Proszę rozmieścić także swoich chłopców w okolicznych śluzach wypadowych, ale tak, żeby byli dobrze ukryci przed tybylcami, gdyby się pojawili... Tak, to też może pan zrobić... Dobrze... — Wychodzimy? — zapytał Hazleton. — Tak. Mark, to lądowanie może się okazać ostatnim lądowaniem w naszej karierze. Pamiętaj o tym! — Będę pamiętał — odpowiedział Hazleton, patrząc Amal-fiemu w twarz oczami szarymi jak lód — szczególnie że są to niemal dokładnie moje słowa sprzed czterech zaledwie dni. Mam własną koncepcję na temat tego, jak należy zaradzić tej ewentualności, ale nie spodziewałem się, że pańskie zdanie będzie identyczne. Cztery dni temu tłumaczył mi pan, że jestem zbytnim defetystą. Teraz przywłaszczył pan sobie moje wnioski. 172 Musiało coś pana do tego skłonić. Znam pana zbyt dobrze, żeby oczekiwać, że powie mi pan co to takiego. W związku z tym powiada pan do mnie: „Pamiętaj o Thor V!" Musi się pan na coś zdecydować, Amalfi. Przez sekundę spojrzenia obu mężczyzn zwarły się ze sobą. — Wy dwaj — dobiegł ich lekko rozbawiony głos Dee — powinniście się chyba pobrać. Z podestu biegnącego szczytem doku, w którym miasto w końcu osiadło, remontowy świat ukazał Amalfiemu oblicze wyludnionego gąszczu maszyn. Były tam ogromne suwnice remontowe, podnośniki, wózki, wyciągarki, agregaty prądotwórcze, kable, rusztowania, palety, ciągniki gąsienicowe, transportery taśmowe i zsuwne, przenośniki, skrzynie, zbiorniki, leje samowyładowcze, rurociągi, wiratory, powielatory, dmuchawy, pojazdy zwiadowcze, ahrenhafty i pół setki innych urządzeń, które kiedyś prawdopodobnie pracowały przy obsłudze jakiegoś miasta. Większość tych urządzeń była zardzewiała, połamana i zniszczona, ale były ł takie, które w dalszym ciągu nadawały się do użytku. Na horyzoncie rysowały się proste i wysokie gmachy miasta,-wokół którego snuły się bez wyraźnego celu ledwie widoczne z tej odległości maszyny. Poniżej podestu na zagraconej powierzchni Murphy'ego w cieniu rzucanym przez krawędź miasta Amalfiego stał człowiek i wymachiwał rękami. Amalfi ruszył w dół spirali metalowych schodków, a tuż za nim podążyli Hazleton i Anderson. Na planetach o niskiej grawitacji 173 trzeba było zachowywać szczególną ostrożność. Kiedy wyszli poza obręb miasta, spotkali wymachującego osobnika. Okazał się niskim, ciemnowłosym technikiem ubranym w wygnieciony, lecz czysty kombinezon. Zapewne w nim sypiał, ale na pewno nigdy nie wykonywał w nim żadnej pracy. Miał gładką, pucołowatą twarz o ciemnej karnacji i tłustą cerę upstrzoną czarnymi punkcikami porów. Zmierzył Amalfiego zadziornym spojrzeniem i zapytał: — A to co? Jak żeście się tutaj, do cholery, dostali? — A jak mieliśmy się dostać, chyba nie na wrotkach. Czy ktoś nas tu obsłuży? — Pytania to ja będę zadawał, włóczykije. I powiedz swemu sierżantowi, żeby zdjął rękę z pistoletu, bo to mnie denerwuje, a jak mnie coś zdenerwuje, to nigdy nie wiadomo, co mogę zrobić. Przylecieliście coś naprawić? — A niby po co? — Mamy mnóstwo roboty. Nie rozdajemy jałmużny. Wracajcie do swojej dżungli. — Roboty macie tyle, co molekuła przy zerze Kelvina — ryknął Amalfi, wyrzucając agresywnie do przodu głowę. — Potrzebny nam jest remont i mamy zamiar go zrobić. Chcemy za wszystko uczciwie zapłacić, a do tego przysyła nas tutaj porucznik Lerner z waszych lokalnych sił policyjnych. Jeżeli te dwa argumenty do ciebie nie przemawiają, to każę mojemu sierżantowi zrobić użytek z tego pistoletu^ To szybki chłopak. Zanim się schowasz za jakiś szmelc, zdąży ci posłać kilka mezonów. — Kogo wy, do diabła, straszycie? Czy nie wiecie, że tutaj są gwiazdy akolickie? Rozparcelowaliśmy już nie takich... Nie, nie, chwileczkę, sierżancie, po co ten pośpiech. Tak długo miałem 174 do czynienia z łapserdakami, że już mi to uszami wychodzi. Wy może faktycznie jesteście w porządku. Mówiliście coś o pieniądzach. Słyszałem wyraźnie. — Słyszałeś dobrze — powiedział Amalfi, z trudem zachowując kamienny wyraz twarzy. — Wasi Ojcowie Miasta to poświadczą? — Jasne. Hazleton... Cholera jasna! Anderson, gdzie się podział menedżer miasta? — Jeszcze jest na górze. Poszedł bocznym pomostem w inną stronę — odparł sierżant. — Nie mówił, dokąd idzie. — Wróci, mam nadzieję — powiedział burmistrz. — Posłuchaj, przyjacielu. Musimy zrobić mały remont Mamy rozwalony wirator w przegrzanej komorze. Czy moglibyście go wyciągnąć, a zamontować nam inny, najlepiej najnowszy model, jaki tu macie? Mechanik zaczaj się zastanawiać. Propozycja Amalfiego najwyraźniej go pociągała. Świadczył o tym nagle sympatyczny wyraz jego twarzy oraz całe zachowanie. — Mamy tu w magazynie 6-R-6. Mógłby się nadać, jeżeli postumenty, na których chcecie go postawić są zwrotnie laminowane — powiedział powoli. — Jeżeli nie, to mam także BC77Y po generalnym remoncie. Mruczy cichutko jak nowy. Muszę jednak wyznać, że nigdy do tej pory nie wyciągałem rozgrzanego wiratora. Nie wiedziałem nawet, że one w ogóle się grzeją. Macie na pokładzie kogoś, kto mógłby mi pomóc przy dezaktywacji? — Tak, wszystko jest przygotowane, a ludzie czekają tylko na znak. Sprawdźcie czy nasze pieniądze wam się podobają i bierzemy się do roboty. — Zebranie całej brygady trochę potrwa — powiedział mechanik. — l niech pan nie pozwala swoim ludziom kręcić się po okolicy. Pohcja tego nie lubi. — Zrobię, co będę mógł. Mechanik pobiegł w głąb podwórza, zręcznie lawirując pomiędzy pokrytymi rdzą maszynami. Amalfi spoglądał za nim prawie oszołomiony łatwością, z jaką udało mu się przekabacić technika. — Szefie... Amalfi odwrócił się gwałtownie. — Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? Czy nie mówiłem, że turyści mają prawdopodobnie zakazany wstęp na tę planetę? Gdybyś był tu, kiedy cię potrzebowałem, to usłyszałbyś, że słowo „prawdopodobnie" należy wykreślić z tego zdania, nie mówiąc o tym, że znacznie przyspieszyłbyś załatwienie sprawy! — Wiem — odparł Hazleton gładko. — Podjąłem skalkulowane ryzyko, bo pan, Amalfi, najwyraźniej zapomniał jak to się robi. I opłaciło się. Poszedłem do tamtego miasta i zdobyłem informacje, które są nam bardzo potrzebne. Nawiasem mówiąc, wszystkie doki w okolicy są zupełnie zrujnowane. Ten i ten drugi, w którym siedzi tamto miasto, są jedynymi sprawnymi warsztatami na przestrzeni setek mil. Cała reszta jest całkowicie zasypana piaskiem, rdzą i gruzem. — A to drugie miasto? — zapytał Amalfi cicho. — Demontują je. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Jest w opłakanym stanie i zupełnie opuszczone. Jedna połowa wspiera się na pojedynczym, prowizorycznym dźwłga-rze, a na ulicach porozstawiano przenośne baraki. To właściwie sam kadłub. Kręcą się tam ludzie, przygotowując miasto do jakiegoś użytku, ale wcale się nie spieszą i nie robią nic, żeby 176 miasto nadawało się do zamieszkania. Chodzi im jedynie o to, żeby mogło latać. Najwyraźniej nie są to członkowie załogi miasta. Co się z nimi stało, strach nawet pomyśleć. — Z tego strachu nie domyśliłeś się wielu ważnych rzeczy — prawie krzyknął Amalfi. — Aż się prosi, żeby pomyśleć, że prawowita załoga miasta siedzi w więzieniu za długi, a warsztat przygotowuje skonfiskowane miasto. Szykują je do jakiejś brudnej roboty, której wykonanie przypuszczalnie je zniszczy i do której nie udałoby się nająć żadnego wolnego miasta za żadną cenę. — A cóż to za robota? — Zakażenie zaworu na gazowym gigancie — odpowiedział Amalfi. — Chcą się dobrać do jakiegoś amoniakalno-metano-wego olbrzyma o niskiej gęstości, jakiegoś pokrytego lodową skorupą świata. Według mnie, mają nadzieję zdobyć za pomocą tego zaworu niewyczerpalne źródło gazów trujących. — Znów pan coś zgaduje — rzucił Hazleton przez zaciśnięte zęby. — Oczekuję, że zostanę ukarany za oddalenie się od miasta, Amalfi, ale jestem już dużym chłopcem i nie pozwolę, żeby wciskał mi pan tu jakieś wydumane kity tylko po to, żeby utwierdzić mnie w przekonaniu o swojej wszechwiedzy. — Ja nie jestem wszechwiedzący, Mark — odparł Amalfi łagodnie. — Ja tylko przyjrzałem się tamtemu miastu w czasie podejścia do lądowania i obsewowałem wskazania przyrządów. Właśnie przyrządy powiedziały mi, że na pokładzie tego miasta nie prowadzi się żadnej typowej dla wędrowców działalności. Powiedziały mi, że jego włratory zostały nastrojone na taką częstotliwość, by wytworzyć pole, które spali je w ciągu roku oraz pokazały mi, do czego takie pole jest im potrzebne i jakiego typu warunkom powinno się ono przeciwstawiać. Ekrany wiratorów 177 mają odpierać każdą większą, szybko poruszającą się grupę cząsteczek, natomiast tylko w niewielkim stopniu będą utrudniały osmotyczne przenikanie gazów. Jeżeli wyśrubuje się pole tak, by wykluczać nawet najmniejszą wymianę cząsteczkową i to nawet pod ciśnieniem miliona atmosfer, wiratory ulegają zniszczeniu. Taki układ warunków zdarza się tylko w jednej sytuacji. Na taką sytuację nie zgodzi się żaden wędrowiec. Jest to lądowanie na gazowym gigancie. — I znów mógł mi pan to powiedzieć wcześniej i w ten sposób powstrzymać mnie od robienia wypadów na boki. Ale oczywiście nie zrobił pan tego. Być może dobrze się stało, że i tym razem postąpił pan w ulubiony przez siebie sposób. Ciągle jeszcze nie doszedłem do swego największego odkrycia. Czy zna pan nazwę tego miasta? — Nie. — To miło, że się pan do tego przyznał. Ja ją znam. To jest właśnie miasto,' o którym słyszeliśmy trzysta lat temu podczas jego budowy. Tak zwane miasto uniwersalne. To był świetny egzemplarz i nawet pomimo całego zrujnowania i demontażu ciągle jeszcze to widać. Ci Akolici niszczą wszystko, co czyniło z niego tak niezwykły okaz, bo chodzi im tylko o przerobienie go do użycia w jednym celu. Przestudiowałem dokładnie jego "plany, kiedy po raz pierwszy je opublikowano i... Amalfł przerwał i odwrócił g|owę w stronę, w którą patrzył nagle zdziwiony Hazleton. W ich kierunku nadbiegał technik, trzymając w ręce mezonowy pistolet. — Przekonałeś mnie — powiedział Amalfi pospiesznie. — Czy udałoby ci się dostać tam z powrotem, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył? Czuję w powietrzu kłopoty. — Tak. Tam jest.. 178 — W tej chwili „tak" musi wystarczyć. Sprzęgnij ich Ojców Miasta z naszymi i nastaw jednych i drugich na standardową sytuację N. Podłącz ich do naszego startera zwykłą linią sygnałową tak-nie. — Sytuację N?!! Szefie, to jest.. — Ja wiem, co to jest Uważam, że właśnie nadeszła na nią pora. Jeżeli nie skorzystamy z połączonych zasobów wiedzy dwóch zespołów Ojców, to nasz rozwalony wirator uniemożliwi nam ucieczkę. Nie będziemy w stanie rozwinąć sensownej szybkości. Pędź, zanim będzie za późno. Pracownik warsztatu był już bardzo blisko. Wydawał z siebie krzyki wściekłości, ale w rzadkiej atmosferze Murphy'ego jego wrzaski brzmiały jak popiskiwanie dziecięcej trąbki. Hazleton wahał się przez ułamek sekundy, a potem pobiegł w górę metalowych schodów. Mechanik przypadł do ziemi za stertą żelastwa i strzelił. Pistolet mezonowy ryknął ogłuszająco w niebo i dużym łukiem wyleciał mu z ręki. Ten człowiek strzelał z niego prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu. — Panie burmistrzu, czy mam... — Jeszcze nie, sierżancie. Niech pan go trzyma na muszce. Hej, ty tam! Podejdź no tutaj. Spokojnie i powoli. Dlaczego strzelałeś do mojego menedżera miasta? Ciemna skóra na twarzy mechanika przybrała siny kolor. — Nie zwiejecie — odpowiedział ochrypłym głosem. — W drodze tutaj jest już z dziesięć pojazdów policyjnych. Rozwalą was na dobre. Z przyjemnością to sobie obejrzę. — Dlaczego? — zapytał Amalfi. — Przecież to ty strzeliłeś pierwszy. My nie zrobiliśmy nic złego. — Nic złego!!! A wystawienie fałszywego czeku to piec?! Tutaj jest to przestępstwo cięższe od morderstwa, brachu. Spraw- 179 dziłem was u Lemera, a on dostał piany na ustach. Módlcie się, żeby nie on pierwszy tu doleciał! — Fałszywy czek? — spytał Amalfi. — Coś ci się pomyliło, przyjacielu. Sądząc po waszym wyglądzie, nasze pieniądze są lepsze niż wszystko, czego tu używacie. To czysty, srebrzysty german. — German? — powtórzył z niedowierzaniem mechanik. — Dobrze usłyszałeś. German. Gdybyś częściej mył uszy, to nie miałbyś takich wątpliwości. Brwi pracownika warsztatu podjeżdżały coraz wyżej w górę czoła, a kąciki ust zaczęły mii lekko drgać. Po policzkach spłynęły dwie wielkie łzy. Ponieważ ciągle jeszcze trzymał ręce splecione nad głową, sprawiał wrażenie człowieka, który lada chwila dostanie ataku szału. — German! — zawył nieprawdopodobnie szeroko otwartymi ustami. — Ha, ha, ha, ha! German!!! W jakiej to czarnej dziurze siedzieliście, trampy? German! Ha, ha, ha, ha! — sapną] słabo i opuścił ręce, żeby obetrzeć oczy. — Nie macie srebra ani złota, ani platyny? Nie macie cyny albo żelaza? Albo czegoś, co jest cokolwiek warte? Zmywajcie się, łapserdaki. Jesteście spłukani. Kompletnie. Przyjmijcie ode mnie dobrą, przyjacielską radę i zmykajcie. — A cóż takiego złego jest w naszym germanie? — spytał Amalfi. — Nic — odparł mechanik z mieszaniną współczucia i mściwości, patrząc na Amalfiego sponad swego niewiarygodnego nosa. — To dobry, bardzo pożyteczny metal, tylko że nie służy już za pieniądze, chłopie. Nie mogę pojąć, jak żeście się uchowali, żeby tego nie wiedzieć. German jest już tylko bezwartościowym złomem. To znaczy w dalszym ciągu jest coś 180 wart, ale tylko tyle, ile wynosi jego rzeczywista wartość. Myślę, że rozumiecie, o co mi chodzi. Trzeba go kupować tak jak wszystko inne. Za niego nic nie da się kupić. On już nie służy jako pieniądz ani tutaj, ani nigdzie indziej. Nigdzie indziej! Cała Galaktyka poszła z torbami. Cała Galaktyka... I wy też! Znów otarł z łez swoje oczy. Nagle zawyła syrena — miękko, lecz natarczywie. Hazleton był już gotów i sygnalizował przybycie policji. Dif Zalfe Amalfi nie mógł zrozumieć, co stało się po wciśnięciu klucza startowego. Zapytanie o to Ojców Miasta też nie miało sensu, z tej prostej przyczyny, że oni również nie wiedzieli. To co przewidywali w standardowej sytuacji N, czyli w kryzysowym położeniu, gdy totalnemu zniszczeniu miasta może zapobiec tylko błyskawiczna ucieczka, było z pewnością drastyczne i nie mające precedensu. Być może sposób na wyjście z sytuacji N powstał wówczas, kiedy stworzono możliwość połączenia wiedzy Ojców Miasta z mądrością drzemiącą w komputerowym systemie uniwersalnego wędrowca. Miasto wystartowało z doku w niczym nie wyróżniające się miejsce w przestrzeni. Zegary nie zanotowały upływu czasu, a wskaźniki poboru mocy — zużycia energii. W jednej chwili miasto znalazło się na powierzchni Murphy'ego, a po rzuconym przez Amalfiego krótkim „start", planeta po prostu zniknęła i niemal natychmiast rozległ się głos Jake'a żądający dostarczenia mu informacji na temat tego, gdzie miasto się znajduje. W 181 odpowiedzi usłyszał, że sam ma się tego jak najszybciej dowiedzieć. Policja podeszła do planety w nienagannym szyku, ale nie znalazła okazji do oddania nawet jednego strzału. Kiedy Jake'owi udało się w końcu odszukać. Murphy'ego, O'Brien wysłał jednego ze swoich zwiadowców, by śledził ruchy pojazdów policyjnych miotających się po niebie planety niczym spóźnieni aktorzy szukający kluczowego dla całej sztuki guzika od żabotu. Godzinę później bez jakichkolwiek przygotowań z powierzchni planety zniknęło miasto uniwersalne. Zanim pracownicy warsztatu odzyskali przytomność umysłu na tyle, żeby ponownie włączyć syrenę alarmową, policjanci zdążyli już rozproszyć się we wszystkich kierunkach, kontynuując polowanie na miasto Arna-Ifiego. Kiedy policja przegrupowała swoje szeregi tak, by móc śledzić poczynania miasta uniwersalnego, zdążyło ono wyłączyć swoje systemy pokładowe i w ten sposób stało się całkowicie niewykrywalne. Unosiło się teraz na orbicie oddalonej od miasta Amalfiego o pół miliona mil. Znów było całkowicie pozbawione swoich ochronnych ekranów. Jeżeli w momencie startu znajdowali się na jego pokładzie jacyś pracownicy warsztatu, to do tej pory byli już martwi — w mieście nie było nawet śladu powietrza. Ojcowie Miasta nie wiedzieli jak do tego doszło. Działanie na wypadek standardowej sytuacji N uruchamiał zaplombowany obwód zaprogramowany na natychmiastowe, automatyczne zamozniszczenie. Wiele setek lat temu ustalono, że ten właśnie sposób najlepiej zapobiegnie wykorzystywaniu sytuacji N przez niekompetentne lub leniwe władze miast do rozwiązywania każdego mniejszego kryzysu. Nigdy już nie będzie można z tego 182 skorzystać. Amalfi wiedział, że nakazał jej użycie — i to nie tylko u siebie, lecz także w drugim mieście — w sytuacji, która rzeczywiście nie była sytuacją krańcową — nie była sytuacją N. Wiedział, że zniszczył ostatnią deskę ratunku obu wędrowców. Był jednocześnie przekonany, że żadne z obu miast nigdy już tego obwodu nie będzie potrzebowało. Oba miasta połączone niewidzialną wiązką fal uhrafonłcz-nych unosiły się teraz swobodnie w bezgwiezdnej przestrzeni w odległości trzech lat świetlnych od dżungli i ośmiu parseków od Murphy'ego. Amalfi stojący na dzwonnicy miejskiego ratusza nie mógł dostrzec konturów wież martwego miasta, lecz wciąż majaczyło mu ono w myślach. Nie wiedział, czy ten jego akt desperacji dokonany w sytuacji niezupełnie krańcowej był jednocześnie ostatecznym wyrokiem śmierci na tamto miasto, czy też wyrok taki zapadł już wcześniej. Jednak w obliczu galaktycznej katastrofy problem ten wydawał się zupełnie nieistotny. Zrezygnował więc z dalszego rozważania go i zaczaj zastanawiać się nad tym, co usłyszał o czeku. German w rzeczywistości nie posiadał ogromnej wartości, jaką uzyskał jako środek płatniczy. Miał oczywiście pewne własności, które czyniły go cennym surowcem w wielu dziedzinach techniki. Sieć krystaliczna germanu rozstawała się z elektronem przy pobudzaniu jej stosunkowo niewielką ilością energii, a obszar graniczny p-n działał jako krystaliczny detektor. Metal znalazł zastosowanie w wielu tysiącach urządzeń elektrycznych, choć był rzadki. Wartość germanu, a przed nim srebra, złota, platyny czy irydu była czysto sztucznym wynikiem ekonomicznych konwencji, zakorzenionych mitów, preferencji jubilerskich czy państwowego monopolu. Wcześniej czy później jakaś planeta czy gwiazdozbiór władające odpowiednio wysoką technologią, a w konsek- 183 wencji wielkim saldem płatniczym — mogły nagromadzić wystarczająco duże zapasy tego metalu, by zmusić swoich konkurentów albo, co bardziej prawdopodobne, własny resort finansów do odstąpienia od standardu germanu. Być może po prostu ktoś nauczył się tanio syntetyzować lub transmutować ten pierwiastek Teraz i tak nie miało to większego znaczenia. Ważne były rezultaty tego, co się stało. Metaliczny german znajdujący się w tej chwili na pokładzie, miasta przedstawiał według ocen bieżących zaledwie jedną ósmą swojej poprzedniej wartości. Znacznie gorsze było jednak to, że większość funduszy miasta była ulokowana nie w metalu, lecz w papierze, czyli w papierowych germanach emitowanych na podstawie zapasów tego metalu znajdujących się na Ziemi i w kilku centrach administracyjnych Galaktyki. Teraz pieniądze te nie miały żadnej wartości. Nowym środkiem pieniężnym stały-się leki. Gdyby miasto zdołało zabrać z Masculiny możliwą tam do zebrania ilość geriatryków, byłoby dziś multimilłarderem. Tymczasem jest prawie żebrakiem. Amalfi zastanawiał się, skąd pojawił się standard leków. Wędrowcom odciętym przez większą część życia od głównego nurtu historii takie niespodziewane wiadomości zdawały się rezultatem nagłego objawienia pojedynczego geniuszu. Trudno było traktować je jako ewolucyjny wynik zachodzących procesów, ponieważ wędrowcy mieli jedynie wyrywkowy wgląd w sytuację panującą w odwiedzanych przez nich światach. Jakiekolwiek były przyczyny wprowadzenia nowego standardu, zawarta w tym myśl wydawała się sensowna. Wartość każdego leku można było z łatwością ustalić, stosując kryteria ich terapeutycznej przydatności i dostępności. Lekarstwa produkowane syntetycznie i masowo, a więc po niskich kosztach, stałyby się 184 pieniądzem zdawkowym nowego systemu, natomiast rzadkie leki — niemożliwe do zsyntetyzowania i te, na które popyt przewyższa podaż — stałyby się banknotami o wysokim nominale. Co więcej, nawet drogie leki można rozcieńczać lub dzielić na mniejsze porcje, co znacznie uelastyczniłoby system spłaty długów. Autentyczność leków można sprawdzić za pomocą testów labolatoryjnych równie łatwo jak prawdziwość metalu. Wreszcie, lekarstwa tak szybko tracą ważność i wychodzą z mody, że stanowią świetną szybkoobiegową walutę, której nawet najbardziej zachłanne planety i cywilizacje nie mogą gromadzić zbyt wiele ani w celach tezauryzacji, ani dla spekulacji. To był dobry standard również dlatego, że uniemożliwiał zawieranie transakcji, których płatności byłyby wyrażane na przykład w ułamkach centymetrów sześciennych danego specyfiku. Równie niepraktyczne było noszenie przy sobie półtorej tony germanu. Stąd wniosek, że w dalszym ciągu musiałyby istnieć pieniądze papierowe. Przy standardzie leków miasto było biedne. Nie posiadało żadnych nowo wprowadzonych pieniędzy. Mogłoby, oczywiście, natychmiast sprzedać swoje zapasy germanu i uzyskać w ten sposób parę groszy. Być może udałoby się sprzedać także dawne pieniądze papierowe, gdyby Akolitom chciało się bawić w ich wymianę na metal, ale wartość tych pieniędzy wynosiła obecnie tylko jedną piątą metalicznego germanu. Lekarstw znajdujących się na pokładzie miasta nie mogli sprzedać, bo były potrzebne jego mieszkańcom. Amalfi skrzywił się na myśl, jak ogromną część indywidualnych budżetów pochłonie w nowych warunkach opieka medyczna. Szczególnie geriatryki postawią ludzi przed ogromnym dylematem: czy użyć ich teraz i ulżyć bieżącym kłopotom finansowym, czy też żyć w l 185 biedzie, aby móc w tej biedzie żyć w nieskończoność. Amalfi gorączkowo rozważał jedną możliwość za drugą. Miasto było biedne. W całym rejonie gwiazd akolickich nie mogło znaleźć żadnej pracy, za którą płaca byłaby w stanie pokryć chociaż koszty związane z jej wykonaniem. Bez nowego wiratora szukanie pracy gdzie indziej było niemożliwe. Pozostała zatem tyko dżungla. Wyboru nie było. Amalfi nigdy dotychczas nie był w slumsach i na samą myśl o tym wytarł bezwiednie dłonie o uda. W głowie dźwłęczało mu jedno słowo — słowo, któ*e zawsze, nieodłącznie jak cień, towarzyszyło w zakamarkach jego mózgu słowu dżungla: nigdy. Nie wolno mu dopu§oic,.by miasto popadło w długi, by złamał je jakiś kryzys lub by straciło rację swego bytu, czyli pracę... Amałfi podniósł słuchawkę zawieszoną na balustradzie dzwonnicy. — Hazlet&R? — ekstern, szefie. Jak brzmi werdykt? — Jeszcze nie wiem—odpowiedział Amalfi.—To sąsiednie miasto zwędziliśmy przypuszczalnie w jakimś celu. Teraz musimy się dowiedzieć, jakie mamy szansę porzucenia tutaj swego miasta i ucieczki na pokładzie tamtego. Zabierz ze sobą kilku łudzi w kombinezonach i sprawdź to. Hazleton przez chwilę nic nie odpowiadał. To krótkie milczenie uzmysłowiło Amalfiemu, że wyznaczone zadanie ma znaczenie zupełnie drugorzędne. W jego mózgu pełzł jak salamandra wers wiersza ziemskiego poety Theodora Roeth-kego: „Środka skraj pożreć nie zdoła..." — Dobrze — rozległ się w końcu w słuchawce głos Haz-letona. Pół godziny później informował: 186 — Szefie, obawiam się, że z tym miastem jest jeszcze gorzej niż z naszym. Ma ono co prawda sprawne wiratory, ale wszystkie są fatalnie nastrojone. Poza tym miasto sprawia wrażenie, jakby miało jakieś konstrukcyjne uszkodzenia. Technicy z warsztatu sprawdzili je bardzo dokładnie. Ma uszkodzoną stępkę. Prawdopodobnie to Akolici nim lądowali, a nie pierwotna załoga. Amalfi nie mógł oczywiście przyznać się menedżerowi, że przewidywał taki wynik oględzin. Nie mógł uczynić tego szczególnie teraz, kiedy Hazleton znajdował się na krawędzi buntu, choćby — jak miał nadzieję burmistrz — był to bunt nie uświadomiony. Było prawdopodobne, że Hazleton, pomimo ostrożności burmistrza, domyślił się brzemienia winy, które od dłuższego czasu wzbierało w Amalfim. Być może to właśnie owo poczucie winy podszeptywało takie podejrzenie. Ostatecznie Amalfi postanowił wtajemniczyć Hazletona w pomysł kradzieży tego drugiego miasta. — Co proponujesz, Mark? — Porzuciłbym je, szefie. Jest mi bardzo przykro, że nalegałem na porwanie tego miasta. Zdobyliśmy już jedyną rzecz, którą to miasto mogło nam ofiarować, a mianowicie wiedzę. Nasi Ojcowie Miasta zmagazynowali już wszystko, co wiedzieli ich Ojcowie. Nie moglibyśmy wziąć od nich już niczego więcej, poza nowym wiratorem, a to jest robota dla doku remontowego. — W porządku. Włącz ekran trzydzieści cztery setne procenta, żeby utrzymać je na tej orbicie i wracaj. Tylko upewnij się, czy nie będzie tego więcej, bo inaczej te przestrojone wiratory ogłoszą pozycję miasta każdemu, kto podejdzie do niego bliżej niż na dwa parseki, a na dodatek zakłócą działanie naszych maszyn. — Dobrze. 187 Pozostał zatem problem miejscowej policji. Amalfi naraził się im nie tylko za wystawienie czeku bez pokrycia, ale także za kradzież własności państwowej i śmierć akolickich techników, którzy zginęli na pokładzie miasta uniwersalnego. Tylko slumsy gwarantowały bezpieczeństwo i to tylko czasowo. W dżungli miasto mogło, przynajmniej na jakiś czas, ukryć się między trzema setkami innych wędrowców. W takiej ławicy miast istniała nawet szansa, że Amalfi zdoła wreszcie ujrzeć na własne oczy legendarny wegański fort orbitalny — jedyną wędrowną konstrukcję, która nie została wyprodukowana przez człowieka. Amalfi był zafascynowany legendą fortu, choć dobrze wiedział, że było w niej niewiele konkretnych faktów. Fort okrążał Wegę od czasu upadku głównej planety konfederacji, a potem — niespodzianie, ponieważ Weganie nigdy nie próbowali wysyłać w przestrzeń niczego większego od okrętów wojennych — wyruszył w zupełnie nieznanym kierunku i bez większego wysiłku przebił się przez blokadę ziemskich krążowników. Od tamtej pory nikt nigdy o nim nie słyszał, ale legenda wciąż przypisywała mu nowe niewiarygodne wyczyny. Weganie z całą pewnością nie byli sympatycznym ludem i właściwie trudno było zgadnąć, dlaczego wędrowcy tak bardzo umiłowali sobie opowieść o ich forcie orbitalnym. Oczywiście, wędrowcy nigdy nie kochali policji i twierdzili, że nie darzą sympatią także Ziemi, ale to nie tłumaczyło ich zafascynowania fortem. W przekazach fort rozrósł się do kolosalnych rozmiarów i wydawało się, że jest niezniszczalny. Dokonywał cudów w każdym zakątku Galaktyki, a był wszędzie i nigdzie. Stał się dla wędrowców ich Beowulfem, Cydem, Sigurdem, Gawainem, Rolandem, Cuchulainem, Prometeuszem, Lemminkałnem... 188 Amalfi poczuł nagły chłód. Myśl, która przyszła mu właśnie do głowy była tak szokująca, że instynktownie przegonił ją, zanim zdążył całą poznać. Ten fort prawdopodobnie został zniszczony setki lat temu... Jeżeli jednak rzeczywiście istnieje... Jego istnienie pociągało za sobą pewne nieubłagane konsekwencje, które mogą być podstawą do podjęcia pewnych akcji... Tak, to było możliwe i warte spróbowania... Gdyby się udało... Amalfi podjął decyzję. Na razie jedno było pewne — dopóki Akolici wykorzystują dżunglę jako źródło niemal darmowej siły roboczej, dopóty ich policja nie zaryzykuje przeciwko nim żadnej nieprzemyślanej akcji, a szczególnie tylko po to, żeby dopaść jedno „przestępcze" miasto. Dla Akolitów przestępcami bylr wszyscy wędrowcy, co, zdaniem Amalfiego, było prawie zgodne z prawdą, przynajmniej, jeżeli chodziło o jego miasto. Było ono w tej chwili nie tylko żebrakiem, ale także hobo — wprawdzie jedynie z definicji, ale Akolitom to wystarczyło. — Szefie? —usłyszał głos Hazletona.—Jestem z powrotem. Jaki numer tym razem wykręcamy? Musimy się pośpieszyć, bo... Amalfi spojrzał wyzywająco na czerwonego karła błyszczącego niewyraźnie wysoko ponad balkonem. — Nie będzie żadnego numeru, Mark — odpowiedział. — Jesteśmy skończeni. Lecimy do dżungli. DŻUNGLA Miasta dryfowały bezwolnie po swych stałych orbitach wokół czerwonego karła. Na ekranach tu i tam pojawiały się-światła pozycyjne któregoś z nich. Większość wędrowców nie mogła sobie pozwolić na bezproduktywne marnowanie nawet takiej ilości energii. W gęsto zatłoczonym obszarze światła pozycyjne były niezbędne, ale energia była potrzebna przede wszystkim do utrzymania ochronnych wiratorów. Tylko od jednego miasta biła potężna łuna. Nie były to jednak światła pozycyjne, lecz uliczne jupitery. Najwyraźniej to miasto mogło sobie pozwolić na trwonienie energii i chciało, żeby o tym wiedziano. Sugerowało dobitnie, że woli marnować energię na czystą fanfaronadę niż przeznaczyć ją na utrzymywanie tak elementarnych oznak praworządności jak światła pozycyjne. Amalfi trzeźwo studiował obraz jarzącego się w ciemności miasta. Przekaz nie był zbyt wyraźny, ponieważ zajmowało ono uprzywilejowaną pozycję blisko czerwonego karła, gdzie potężne pole grawitacyjne zimnego słońca deformowało strukturę przestrzeni. Duże nasycenie próżni ekranami ochronnymi in- 190 nych wędrowców dodatkowo pogarszało widoczność. Amal-fiemu nie udało się przecisnąć swego miasta pomiędzy innymi wędrowcami dalej niż na osiemnaście jednostek astronomicznych od gwiazdy, co odpowiadało mniej więcej odległości Uranu od Słońca w ziemskim układzie planetarnym. W konsekwencji czerwony karzeł był dla Amalfiego wizualnie tylko gwiazdą dziesiątej wielkości. Oddalona o cztery lata świetlne gwiazda typu GO zdawała się znacznie bliższa niż karzeł. Było oczywiście niemożliwe, by wszystkie trzysta kilkadziesiąt miast mogło skupić się wystarczająco blisko słońca i czerpać z jego promieniowania choć odrobinę ciepła. Ktoś musiał zajmować orbity bardziej zewnętrzne. Równie oczywiste i zgodne z oczekiwaniami było to, że najprzytulniejsze miejsce przy samym gwiezdnym ognisku przypadnie miastu o największych zasobach energii, podczas gdy ci, którzy musieli rozpaczliwie oszczędzać każdy erg, drżeć będą z zimna w zewnętrznych ciemnościach. Zdumiewało natomiast, że rozrzutnie szafujące światłem miasto jawnie okazywało lekceważenie zarówno miejscowych praw, jak i zdrowego rozsądku także wtedy, gdy do serca dżungli zaczęły się zbliżać eskortowane przez policję statki akolickie. Amalfi popatrzył na rzędy monitorów. Po raz drugi w tym roku znalazł się w sali ratusza, z której prawie nigdy nie korzystał. Była to jedna ze starożytnych sal reprezentacyjnych wyposażona mniej więcej tysiąc dwieście lat temu w dość złożony system łączności wizyjnej, który tuż po opuszczeniu przez miasto Ziemi zdawał się bardzo potrzebny. Dziś uruchamiano go tylko wtedy, kiedy miasto zbliżało się do jakiegoś wysoko uprzemysłowionego, wysoko rozwiniętego regionu, by przeprowadzić złożone negocjacje z dyplomatycznymi, administracyjnymi czy gospoda- 191 rczymi władzami. Bez tych negocjacji żaden wędrowiec nie mógł nawet marzyć o jakiejkolwiek pracy w danym gwiezdnym systemie. Amalfi nigdy by się nie spodziewał, że reprezentacyjna sala ratusza może mu się do czegoś przydać także w slumsach. Było wiele spraw związanych z życiem w dżungli, pomyślał ponuro, o których nic nie wiedział. Jeden z ekranów ukazał postać kobiety ubranej ze staromodną bezpretensjonalnością w utylitarny strój, który jednak był już wyraźnie zniszczony. Kobieta miała twardy wyraz oczu. Była prawdopodobnie akolickłm handlowcem. — Tak jak to już oc^aszaliśmy — powiedziała chłodno — praca będzie polegać na prowizorycznym zagospodarowaniu Hern VI. Możemy tam zatrudnić na zasadach akordu sześć miast. — Uwaga, trampy. Rozjaśnił się trzeci ekran. Zanim obraz ustabilizował się w lokalnie zakłóconej sieci przestrzennej, Amalfi rozpoznał ukazującą się sylwetkę. Typowego gliny nie jest w stanie zmienić żadne zniekształcenie. Burmistrz był tylko odrobinę zaskoczony, kiedy stwierdził, że wyłaniająca się z ekranu twarz dowódcy eskorty policyjnej jest twarzą porucznika Lernera—człowieka, któremu łapówka zmieniła się w bezwartościowy german. — Jeżeli nie zachowacie całkowitego porządku, to roboty nie dostanie nikt — odezwał się Lemer. — Nikt. Zrozumiano? Złożycie swoje oferty tej pani, a ona przyjmie je lub nie, w zależności od swego uznania. Jeżeli ktoś jest poszukiwany przez władze i zostanie zatrudniony, to po opuszczeniu dżungli zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Na tę robotę nie udzielamy żadnych immunitetów. A jeżeli mi tu który zacznie bałaganić, to... 192 Porucznik Lerner przeciągnął dłonią w poprzek gardła w geście, który nigdy nie stracił swego znaczenia. Amalfi zgrzytnął zębami i wyłączył fonię. Lemer mówił jeszcze dość długo, a po nim głos zabrała znów kobieta. Tymczasem włączył się następny ekran. Treść wystąpień policjantów i handlowców można prawie zawsze przewidzieć, zresztą Ojcowie Miasta przekazali już Amalfiemu swoje przewidywania dotyczące obu wystąpień, więc Amalfi nie musiał słuchać Lernera ani kobiety. Co mógł jednak usłyszeć z jasno oświetlonego miasta, z bliskiego sąsiedztwa czerwonego karła —ani Amalfi, ani Ojcowie Miasta nie potrafili przewidzieć. Porucznik Lemer i kobieta-handlowiec ciągle jeszcze poruszali wargami, kiedy falujący cień na czwartym ekranie zaczaj przybierać konkretne kształty. Powolny, lecz mocny głos wypełnił salę recepcyjną ratusza: — Nikt nie składa oferty za mniej niż sześćdziesiąt. Miasta klasy A za pracę na Hem VI zażądają sto dwadzieścia cztery, a , miasta klasy B nie będą zbijać tej ceny, dopóki ta cholerna baba nie najmie wszystkich potrzebnych jej miast klasy A. Jeżeli wybierze wszystkie sześć spośród miast klasy A, to znaczy że reszta ma pecha. Żadne miasto klasy C w ogóle nie bierze udziału w przetargu na tę robotę. Tymi, którzy się wyłamią zajmjemy się albo zaraz, albo... Amalfi zachichotał. — ...albo po odlocie policji. To na razie wszystko. Mimo że ekran wyłączył się, Amalfi wciąż miał przed oczami obraz zdeformowanego, łysego mężczyzny w starożytnej pelerynie z metalowych kółek. Król wędrowców sprawiał wrażenie posągu odlanego z lawy po geologicznej katastrofie. Nawet twarz miał zniekształconą i zeszpeconą przez chorobę, której do 193 tej pory nie udało się pokonać, choć od dawna już nie zabijała swoich ofiar. Rak. Z maleńkiego wibratora osadzonego za prawym uchem burmistrza dobiegł delikatny szept Hazletona, który był na swoim stanowisku w wieży kontrolnej: — Powiedział dokładnie to, co przewidzieli Ojcowie Miasta. Nie przypuszczam jednak, by był aż tak naiwny. On jest ze starej gwardii. Latał już wtedy, kiedy jeszcze nikt nie umiał polaryzować ekranów wiratorów przeciwko promieniowaniu kosmicznemu. Facet ma co najmniej dwa tysiące lat. — Przez taki kawał czasu można się nauczyć paru chytrych sztuczek — zgodził się Amalfi równie ściszonym głosem. Pod wysokim kołnierzem wojskowego kroju miał ukryty laryngofon, więc na ekranach wydawał się milczący. Chociaż był eskpertem w mówieniu bez poruszania wargami, nie próbował teraz tej sztuczki, bo zakłócanie miejscowych warunków łączności mogło zaowocować wykryciem jego szeptu. — Nie wydaje mi się, żeby rzeczywiście myślał to, co mówi. Na razie najlepiej będzie przycupnąć i czekać co dalej. Burmistrz zajrzał do dodatkowego odbiornika strategicznego —trójwymiarowej mapy, na której poruszały się różnokolorowe punkciki świetlne oznaczające poszczególne miasta, pobliską gwiazdę i pojazdy akolickie. Obraz był zgodny z ich relatywną pozycją przestrzenną. Eskadra akolicka składała się z jednego statku handlowego i czterech pojazdów policyjnych, z których jeden był krążownikiem dowódcy, zapewne Lernera, a pozostałe — lekkimi ślizgaczami oddziałów porządkowych. Nie była to wielka silą, ale nie było potrzeby ściągania jej tutaj. Co prawda, przy dobrej organizacji wędrowcy mogliby przepędzić Lernera i 194 jego ludzi, ale potem nie mieliby się gdzie schronić, gdyby Lemer wezwał na pomoc flotę. Wysoko pod sufitem, wzdłuż wygięcia przeciwległej ściany sali zabłysną] rząd dwudziestu trzech „osobistych monitorów". Dwadzieścia trzy twarze spojrzały z góry na Amalfiego — twarze burmistrzów wszystkich miast klasy A przebywających w dżungli. Dwudziestym czwartym miastem było miasto Amalfiego. — Czy możemy zaczynać? — spytała Akolitka. — Mam tutaj kody dwudziestu czterech miast i widzę, że wszyscy są obecni. Ostatnio brakuje wędrowcom odwagi. Żeby do tak prostej pracy zgłosiły się tylko dwadzieścia cztery miasta spośród trzystu! Boicie się uczciwej pracy i to właśnie uczyniło z was wędrowców. — Będziemy pracować, spokojna głowa — rozległ się głos króla, ale jego ekran pozostał szarozielony. — Niech pani lepiej przejrzy wreszcie te kody i wybiera. Kobieta zaczęła się rozglądać za źródłem tego głosu. — Tylko bez zuchwalstwa — powiedziała ostro — bo poproszę ochotników z klasy B. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zmarszczyła brwi i spojrzała na trzymaną w ręce listę kodów. Po chwili wyczytała trzy numery, a potem z nieco większym wahaniem czwarty. Cztery z patrzących z ekranów twarzy zniknęły, na holoekranie cztery zielone punkciki świetlne zaczęły się przesuwać na zewnątrz dżungli. — To wszystko, co nam jest potrzebne do robót na Hern VI. Pozostały jeszcze tylko prace ciśnieniowe — powoli mówiła kobieta.—Mam na liście osiem miast, które specjalizują się w tej dziedzinie. Ekran trzeci, wasza nazwa proszę. — BradleyA/ermont — odpowiedział jeden z burmistrzów. — Ile chcielibyście za tę pracę? — Sto dwadzieścia cztery — padła posępna odpowiedź. 195 — Ho, ho! Nie za wysokie macie o sobie mniemanie? Możecie dryfować i gnić tutaj, aż nauczycie się czegoś o prawach podaży i popytu. Pan! — wskazała palcem na kogoś innego. — Jesteście Drezno-Saksonia, tak? Jaka jest wasza cena? Niech pan pamięta, że potrzebne jest tylko jedno miasto. Burmistrz Drezna-Saksonii był drobnym mężczyzną o wystających kościach policzkowych i błyszczących, czarnych o-czach. Pomimo wyraźnych oznak niedożywienia sprawiał wrażenie rozbawionego. Uśmiechał się delikatnie, a w oczach błyskały mu wesołe iskierki. > — Nasza cena wynosi sto dwadzieścia cztery — powiedział z ironiczną obojętnością. . Oczy kobiety zmieniły się w dwie wąskie szparki. —- Ach tak? — zareagowała zjadliwie. — To pewnie czysty zbieg okoliczności, prawda? A wasza? — Taka sama — odparł kolejny burmistrz, choć z wyraźnym ociąganiem się. Kobieta odwróciła się szybko w inną stronę i wskazała palcem na Amalfiego. W bardzo starych miastach, takich jak na przykład to, którym rządził król, byłoby niemożliwe zorientować się na kogo pokazała, ale większość wędrowców zamieszkujących dżunglę miała prawdopodobnie kompensację trzeciego wymiaru. — Jak się nazywacie? — Nie odpowiadamy na to pytanie — odpowiedział Amalfi. — Poza tym nie jesteśmy specjalistami w dziedzinie ciśnień. — Wiem. Potrafię czytać kody. Jednak jest pan największym wędrowcem, jakiego kiedykolwiek widziałam, a nie mam tu na myśli pańskiego brzucha. Wasze miasto jest wystarczająco nowoczesne, żeby sobie z tym poradzić. Mogę wam dać tę robotę za sto, nie więcej. 196 — Nie jesteśmy zainteresowani. — Jest pan równie głupi jak gruby. Niedawno zjawiliście się w tej piekielnej dziurze, a gdzieś słyszałam, że wniesiono pewne oskarżenie... — Widzę, że jednak wie pani, kim jesteśmy. Dlaczego więc pani pytała? — Mniejsza o to. Człowiek dowiaduje się, co to znaczy dżungla dopiero, kiedy w niej jakiś czas pożyje. Bylibyście mądrzy, biorąc tę pracę i wynosząc się stąd, póki jeszcze możecie. Gdybyście potrafili skończyć tę robotę w przewidzianym terminie, bylibyście warci, powiedzmy, sto dwanaście. — Odmówiono nam immunitetu — powiedział Amalfi. — Przekonywanie nas nic nie da. Roboty ciśnieniowe nie interesują nas za żadne pieniądze. Kobieta roześmiała się. — Jest pan kłamcą. Wie pan równie dobrze jak ja, że nikt nie zamyka wędrowca, który podjął pracę. Nie byłoby wam także trudno zniknąć niepostrzeżenie już po jej zakończeniu. No więc daję wam sto dwadzieścia, czyli tylko o cztery mniej niż żądają specjaliści. To moje ostatnie słowo. Czy nie uważa pan, że to uczciwa propozycja? — Może i uczciwa — odparł Amalfi.—Jak jednak mówiłem, nie wykonujemy prac ciśnieniowych. Poza tym odebraliśmy raporty naszych zwiadowców wysłanych na Hem VI w momencie, w którym porucznik Lerner zdradził, że to tam właśnie będą prowadzone te prace. To czego się dowiedzieliśmy, zupełnie nie przypadło nam do gustu. Nie chcemy tej roboty. Nie weźmiemy jej ani za sto dwadzieścia, ani za sto dwadzieścia cztery. W ogóle jej nie weźmiemy. Chyba wyrażam się jasno? 197 — A więc dobrze — syknęła kobieta. — Jeszcze pan o mnie usłyszy, hobo. Król przyglądał się Amalfiemu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale w jego oczach trudno byłoby dopatrzeć się przyjaźni. Król być może uważał, że burmistrz przesadził z tą solidarnością wędrowców. Mógł także obawiać się, że taka otwarta manifestacja niezależności niesie zagrożenie dla jego władzy nad dżunglą. Pozostało już tylko wynajęcie miast klasy B, ale sprawa zaczęła się nieoczekiwanie przeciągać. Kobieta, jak się okazało, była nie tylko handlowcem, ale także ważnym przedsiębiorcą. Potrzebowała jeszcze dwudziestu miast do innej brudnej roboty: eksploatacji kiepskich złóż karnotytu na jakiejś małej planecie położonej bardzo blisko gorącego słońca. Dwadzieścia górniczych miast pracujących na takiej planecie zmieniłoby ją w ciągu kilku zaledwie miesięcy w poryty dziurami meteoryt. Chodziło wyraźnie o to, żeby praca została wykonana jak najszybciej i za psie pieniądze. Kiedy kobieta ciągle jeszcze nie mogła się zdecydować kogo wynająć, ktoś się odezwał. Głos był bardzo słaby i niewyraźny i nie towarzyszył mu obraz żadnej postaci. — My weźmiemy tę pracę. Niech pani weźmie nas. Ze wszystkich monitorów dobiegł szmer poddenerwowania, a przez wszystkie twarze przebiegł cień zaniepokojenia. Amalfi szybko rzucił okiem na odbiornik, ale niczego nie zauważył. Sygnał był zbyt słaby. Prawdopodobnie głos pochodził z któregoś z miast krążących na peryferiach dżungli — miast rozpaczliwie potrzebujących energii. Akolitka była wyraźnie zakłopotana. Amalfi pomyślał ponuro, że nawet w dżungli należy przestrzegać kilku brutalnych praw. Kobieta musiała zdawać sobie sprawę, że wynajęcie ochotnika przed prze- 198 prowadzeniem rozmów z innymi miastami mogłoby być... niemile widziane. — Nie mieszaj się do tego — powoli, lecz zdecydowanie odezwał się król. — Pozwól tej pani, żeby sama wybrała, kogo zechce. Poza tym nie ma pracy dla nikogo z klasy C. — Weźmiemy tę pracę. Jesteśmy miastem górniczym. Potrafimy także wszystko rafinować. Poradzimy sobie z dyfuzją gazów, z masową spektrografią czy z chromatografią, ze wszystkim, co będzie konieczne. Musimy dostać tę pracę! — Nie bardziej niż inni — odparł król kamiennie niewzruszony. — Poczekajcie na swoją kolej. — My tu umieramy! Z głodu, zimna, pragnienia, chorób! — Inni są w podobnej sytuacji. Czy myślicie, że komuś z nas jest tutaj dobrze? Czekajcie na swoją kolej! — Dość tego — prawie krzyknęła nagle kobieta. — Mam po dziurki w nosie wysłuchiwania tego, kogo chcę, a kogo nie. Wezmę kogokolwiek, byle tylko mieć to już za sobą. Kto się tam odezwał, niech poda swoje dane i... — Podaj swoje dane, a jeszcze zanim skończysz, zobaczysz przed nosem torpedę Diraca! — ryknął król. — Akolitko, ile pani płaci za tę pracę w kamieniołomach? Nikt tutaj nie będzie pracował za mniej niż sześćdziesiąt. — My ją weźmiemy za pięćdziesiąt pięć. Na twarzy kobiety pojawił się nieprzyjemny uśmiech. — Jest jednak ktoś w tej próżniaczej okolicy, kogo cieszy perspektywa uczciwej pracy. Kto następny? — Do diabła, nie powinna pani wynajmować miasta z klasy C — zaprotestował ktoś z odrzuconych miast klasy A. — My również pójdziemy za pięćdziesiąt pięć. 199 — W takim razie my weźmiemy tylko pięćdziesiąt — bez namysłu wyszeptał głos z peryferii. — Weźmiecie, ale po pysku! A ty, Coquihaltville-Kongo, jeśli się nie mylę, ty pożałujesz, że kiedykolwiek miałeś język! Już od kilku sekund wśród zielonych punkcików trwało zamieszanie. Niektóre z większych miast opuszczały swoje orbity. Twarz kobiety zaczęła „zdradzać oznaki tłumionego niepokoju. — Hazleton — mruknął szybko Amalfi. — Zanim będzie lepiej, będzie gorzej. Przygotuj nas, najszybciej jak możesz, do przesunięcia się na którąś z tych zwolnionych orbit. Jak najbliżej czerwonego karła. — Nie możemy wrzucić żadnej prędkości... — Wcale tego nie chcę, nawet gdybyśmy mogli. Trzeba to zrobić powoli, żeby w innych odbiornikach nie było widać, że przesuwamy się wbrew ogólnej tendencji. Rusz na mój znak. Poza tym, jeżeli ci się uda, to znajdź namiary tego miasta na peryferiach, które się wyłamało. Gdybyś nie mógł tego zrobić bez zwracania na siebie uwagi, to od razu daj sobie z tym spokój. — Tak jest. — Na szlafmycę Hadżiego, ja wam dam nauczkę! — krzyczała kobieta. — Skreślam wszystkie dzisiejsze kontrakty! Nie będzie żadnej roboty! Dla nikogo! Wrócę tutaj za tydzień. Może do tej pory nabędziecie choć odrobinę zdrowego rozsądku. Poruczniku, wynosimy się stąd i to jak najprędzej. Okazało się to jednak trudne, pomiędzy Akolitami bowiem a otwartą przestrzenią miasta utworzyły coś w rodzaju fali czołowej rozciągającej się daleko w ciemność. Większość miast klasy C z drugiej, tej lodowej linii, krążyło bezładnie w wyraźnym popłochu. Jeszcze dalej od czerwonego karła zawracały w tóerun- 200 ku głównego zgrupowania jasnozielone punkciki tych wędrowców, którzy właśnie przed chwilą utracili obiecaną pracę. Salę recepcyjną wypełnił ogłuszający harmider głosów, głównie tych burmistrzów, którzy usiłowali dowieść, że to nie oni ponoszą odpowiedzialność za wyłamanie się ze wspólnego frontu płacowego. Kilka miast wykorzystując ogólne zamieszanie, usiłowało złożyć Akolitce nowe oferty. Ponad tym wszystkim niczym ryk rozjuszonego byka niósł się głos króla. — Z drogi! — nagle zabrzmiał głos Lernera. — Usunąć się natychmiast z drogi! Z drogi, bo... Jakby w odpowiedzi na jego wołanie, przez monitory przebiegło kilka cieniutkich jak włos, szafirowych smug. Zakłócenia fal, wywołane rozproszonym ogniem dział mezonowych, zatrzęsły kolumnami łączności fonicznej i pokryły siecią falujących linii twarze wykrzykujących coś rozpaczliwie burmistrzów miast. Nagle paniczny strach sparaliżował twarz porucznika Lernera. Amalfi spostrzegł, że policjant po coś sięga. — W porządku, Hazleton. Ruszaj! Uszkodzony wirator załkał dojmująco i miasto ciężko drgnęło. Łokieć Lernera wrócił nagłym szarpnięcem w okolice pasa i z policyjnego krążownika wystrzelił blady promień naprowadzający miotacze Bethego. Kilka sekund później oślepiającą bielą rozbłysnęła kula eksplozji termojądrowej. Kula znajdowała się daleko od centrum zamieszek. Amalfi pomyślał w pierwszej chwili, czując jak zalewa go fala dzikiej wściekłości, że Lerner postanowił zniszczyć dla postrachu kilka rniast. Jednak wyraz twarzy porucznika wskazywał, że musiał to być zupełnie niezamierzony wynik wystrzału ostrzegawczego.. Lerner był równie wstrząśnięty jak Amalfi. Gwałtowność jego reakcji zaskoczyła Amalfiego. 201 Jakiś niewiarygodnie głupi wędrowiec strzelał teraz do statku policyjnego, ale mierzył za blisko. Działa mezonowe nie miały w swym założeniu służyć do celów militarnych, dzięki czemu Akolitom prawie się udało wydostać z dżungli. Przez chwilę Amalfi bał się, że Lerner pośle jeszcze kilka karnych salw z miotacza Bethego, ale policjant' najwyraźniej odzyskał zdrowy rozsądek, bo z krążownika dowódcy nie padły już żadne strzały. Być może zdał sobie wreszcie sprawę, że dalsza wymiana ognia przekształci tę zwykłą burdę w regularny bunt, którego stłumienie wymagałoby wezwania na pomoc całej akolickiej floty. Takiego rozwoju wypadków nie życzyliby sobie nawet sami Akolici, gdyż prawdopodobnie skończyłoby się to utratą źródła wysoko kwalifikowanej, a taniej siły roboczej. Wiratory miasta umilkły. Przymglony, trupi szkarłat światła zaczął się sączyć cienką strugą po kamiennych ściankach klatki schodowej prowadzącej z sali recepcyjnej na dzwonnicę. — Zaparkowaliśmy blisko tego śmierdzącego karła, szefie. Jesteśmy o niecałe milion mil od orbity samego króla. — Dobra Tobota, Mark. Każ przygotować gig. Jedziemy z wizytą. — Robi się. Coś ekstra, jeżeli chodzi o wyposażenie? — Wyposażenie? — powtórzył Amalfi powoli. — Nie, chyba nie... Ale przyprowadź ze sobą sierżanta Andersona. Mark... — Tak? — Weźmiemy ze sobą także Dee. 202 Centrum zarządzania miastem króla robiło ogromne wrażenie. Było bardzo stare, lśniące marmurami i majestatyczne. Na niższym poziomie otaczało je wiele innych, mniejszych budowli o równie przytłaczającym pięknie. Był tu ciężki, archaiczny most wspornikowy, którego zastosowanie pozostało dla Amalfiego zagadką. Most wisiał nad szeroką aleją, która dzieliła miasto na dwie części — aleją prawie nie używaną. Sam most także służył jedynie przechodniom, a tych było bardzo niewielu. Amalfi doszedł do wniosku, że most zachowano tylko z poszanowania dla historii. Trudno byłoby wymyślić inny powód jego istnienia, ponieważ w mieście króla, tak jak w każdym innym wędrowcu, jedynym powszechnie stosowanym środkiem transportu były powietrzne taksówki. Podobnie jak ratusz, most był bardzo piękny. Być może i to także uchroniło go od zburzenia. Taksówka zakołysała się lekko i siadła. — Jesteśmy na miejscu, panowie — odezwał się automatyczny kierowca. — Witajcie w Budapeszcie. Amalfi wysiadł za Dee i Hazletonem. Znajdowali się na dużym placu. Niebo usiane było mnóstwem taksówek, z których wiele lądowało w pobliżu nich, na placu. — Wygląda to jak konklawe — powiedział Hazleton. — Ci ludzie nie są pracownikami zarządu tego jednego miasta. To wszystko muszą być goście z zewnątrz, bo przecież inaczej taksówkarz nie witałby nas w ten sposób. — Też tak uważam, a do tego myślę, że nie przybyliśmy wcale za wcześnie. Według mnie króla czekają ciężkie chwile w czasie spotkania z poddanymi. Ta strzelanina z Lernerem i utrata miejsc pracy dla tylu miast musiały znacznie obniżyć jego notowania. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to mamy szansę na niezłe wejście. 203 — A skoro o tym mowa—wszedł mu w słowo Hazleton. — Gdzie jest wejście do tego grobowca? Aha, to musi być tutaj. Ruszyli szybkim krokiem między kolumnami cienistego portyku. Wewnątrz, w ogromnym foyer zebrał się już spory tium przybyszów. Jedni spieszyli w kierunku szerokich, zabytkowych schodów, inni zbili się w małe grupki, szepcząc coś z ożywieniem. Zbliżyli się do wejściowego hallu. Zdobiły go przepiękne żyrandole, które nie dawały zbyt wiele światła, ale czyniły wrażenie przepychu. Ktoś pociągnął Amalfiego za rękaw. Burmistrz obejrzał się. Obok stał drobny mężczyzna o zniszczonej, słowiańskiej twarzy i czarnych oczach ożywionych iskierkami humoru. — Tutaj zawsze ogarnia mnie tęsknota za domem — powiedział. — Chociaż w naszym mieście nie gustujemy w takim monumentalizmie. Pan jest chyba tym burmistrzem, który w imieniu bezimiennego miasta odrzucił wszystkie oferty Akolitki. Zgadza się? — Zgadza — odpowiedział Amalfi, próbując przyjrzeć się ledwie widocznemu w majestatycznym mroku rozmówcy. — A pan jest burmistrzem Drezna-Saksonii Franzem Sprechtem. Czym mogę służyć? — Niczym, dziękuję. Chciałem po prostu poznać pana. Kiedy już wejdziemy do środka — kiwnął głową w kierunku schodów — może się okazać, że będzie panu potrzebny ktoś znajomy. Ja podziwiam pańską postawę, ale są pewnie i tacy, którym nie bardzo przypadła ona do gustu. A nawiasem mówiąc, dlaczego pańskie miasto jest bezimienne? — Wcale tak nie jest — odparł Amalfi. — Czasami musimy używać naszej nazwy jako broni lub przynajmniej mocnego argumentu. Dlatego trzymamy ją wyłącznie na takie okazje. 204 — Jako broni! A to mi pan zabił klina! No cóż, do zobaczenia —* powiedział Sprecht, znikając nagle w półmroku. Hazleton spojrzał na Amalfiego z wyraźnym zdumieniem. — O co mu chodziło, szefie? Może stawia na czarnego konia? — Wiem tyle co i ty. W każdym razie jakaś przyjazna dusza w tym tłumie może nam się rzeczywiście przydać. No, wchodźmy. W ogromnej komnacie, która była niegdyś salą tronową cesarstwa, starszego niż jakikolwiek wędrowiec, starszego nawet niż loty kosmiczne, zebranie już się rozpoczęło. Na podium stał król — wysoki, łysy, pokryty bliznami, lśniący i przerażający swą antracytową czernią. Być może był stary, ale starością kamienia — bezbarwną i nie noszącą żadnych cech szczególnych. Wśród bogactwa historycznych ornamentów tego miasta, jego starość zdawała się nie mieć nawet cienia przeszłości, tyie tego można się było spodziewać po burmistrzu Budapesztu. Król panował nad buntowniczo nastrojonymi wędrowcami bez żadnego widocznego wysiłku. Jego potężny głos toczył się ponad ich głowami jak kamienna lawina. — Aaaa, jesteście wściekli! — grzmiał. — Zarobiliście parę siniaków i teraz szukacie kogoś, kogo moglibyście obwinić! No to ja wam powiem, kogo za to winić! I powiem wam jeszcze, co powinniście zrobić! Kiedy skończę mówić, to wy, na Boga, to zrobicie! Wy wszyscy, cała wasza banda! Amalfi przepychał się powoli przez ciasno zbity tłum podenerwowanych burmistrzów i menedżerów miast. Hazleton i Dee podążali tuż za nim. Rozsuwani przez Amalfiego na boki wędrowcy byli tak pogrążeni w słuchaniu przemowy króla i tak zbulwersowani jego bezwzględnym przywództwem, że zupełnie nie reagowali na potrącającego ich Amalfiego. 205 — Więc dlaczego siedzimy tutaj i dajemy sobą pomiatać tym akolickim wsiochom? — ryczał król. — Przecież wszyscy macie tego dość! Zgoda? Ja też mam tego dość. Od początku kiedy tu przyleciałem, nie mogłem na to patrzeć! Przy każdym przetargu podgryzaliście się tak, że Akolici płacili wam grosze. Zawsze kiedy taki przetarg się kończył, stwierdzaliście, że miasto, które dostało robotę, nie zarabia na niej, lecz traci i to bardzo dużo. To ja" wam pokazałem, jak się organizować. To ja wam pokazałem, jak walczyć o swoje prawa. To ja wam pokazałem, jak tworzyć wspólny front płacowy i jak się go trzymać. I to ja będę musiał wam pokazać co robić, kiedy taki front się załamuje. Amalfi sięgnął za siebie i chwytając za rękę Dee, pociągnął ją do przodu, tak żeby znalazła się tuż obok niego. Stali teraz w pierwszym szeregu tłumu, prawie opierając się piersiami o podium. Ten ostatni ruch burmistrza nie uszedł uwagi króla, który zamilkł na chwilę i spojrzał w dół. Amalfi poczuł, jak dłoń Dee zaciska się na jego kciuku. Dla uspokojenia odpowiedział delikatnie tym samym. — No dobrze — odezwał się Amalfi w zapadłej nagle ciszy. — Pokaż albo się zamknij. Król drgnął gwałtownie, zupełnie jakby chciał się cofnąć. — A wy co za jedni? — huknął. — Jestem burmistrzem jedynego miasta, które się dzisiaj wyłamało — odparł Amalfi. Wydawało się, że nie podniósł głosu, ale słychać go było w całej sali równie dobrze jak króla. Przez tłum przebiegł błyskawiczny szmer i Amalfi kątem oka dostrzegł, że wiele głów zwraca się w jego kierunku. — Jesteśmy najnowszym i największym miastem tutaj i dziś właśnie widzieliśmy pierwszy przykład tego, jak kierujesz tym swoim frontem płacowym. Uważamy, że coś tu śmierdzi. Prędzej szlag trafi 206 wszystkich Akolitów niż przyjmiemy ich prace po jakiejkolwiek z oferowanych przez nich stawek, nie mówiąc już o poziomie płac, który ustaliłeś ty. Któryś ze stojących w pobliżu mężczyzn popatrzył na Amal-fiego spode łba. — Widzę, że potraficie żyć próżnią — powiedział sucho. — Nikt z nas nie skarży się na brak jedzenia, a nie jadamy ochłapów—odciął spokojnie Amalfi. — Ty, tam na platformie, zdradź nam ten swój wielki pomysł na wyciągnięcie się z tego bagna. Na pewno nie może być gorszy od tego twojego frontu płacowego. Król, który ze zdenerwowania zaczaj się przechadzać, odwrócił się gwałtownie, kiedy Amalfi skończył i schwyciwszy się pod boki, stanął w szerokim rozkroku, pobłyskując z lekka na tle wyblakłych gobelinów swoją łysą, pochyloną wojowniczo czasz-ką. — Zaraz go poznacie — ryknął. — Nie urońcie ani jednego słowa. Zobaczymy, co ten ważniak powie, kiedy skończę. Możecie zostać razem z nim i próbować wymusić na Akolitach płace z okresów prosperity, ale jeżeli nie boicie się, to polecicie ze mną. — Dokąd? — spytał Amalfi, doskonale panując nad sobą. — Na Ziemię. Zapadła krótka cisza pełnego osłupienia, a potem salę zaczęła wypełniać wrzawa setek przekrzykujących się głosów. — Poczekajcie! — wrzasnął król. — Czekajcie, do cholery! Pytam was, jaki sens ma walka z Akolitami? To zwykłe miejscowe łachmyty. Oni równie dobrze jak my wiedzą, że gdyby Ziemia miała ich na oku, to diabli by wzięli cały ten ich handel 207 niewolniczą pracą, ich prywatną policję i to ich strzelanie na postrach. — To dlaczego nie wezwiemy ziemskich glin?—spytał ktoś z tłumu. — Bo i tak by tu nie przylecieli. Po prostu nie są w stanie. W Galaktyce jest tłum wędrowców dostających wycisk od miejscowych układów planetarnych i gromad gwiezdnych, czyli znoszących to samo co my. To załamanie gospodarcze jest już powszechne i po prostu nie ma tylu policjantów, żeby mogli być jednocześnie wszędzie. Ale my nie musimy tego znosić. Możemy ruszyć na Ziemię i domagać się respektowania naszych praw. Wszyscy jesteśmy przecież jej obywatelami, chyba że są między nami Weganie. Jesteś Weganinem, przyjacielu? Uśmiechając się złośliwie, oszpecona twarz króla spojrzała wprost na Amalfiego. Przez salę przebiegł nerwowy chichot. — Wszyscy możemy polecieć na Ziemię i domagać się, żeby rząd wziął nas w swoją obronę. Po to w końcu tam jest! Kto dostarczał pieniądze, którymi przez wszystkie te dobre stulecia tuczyli się politycy? Czym rządziłaby ta planeta, kogo okładała podatkami i grzywnami, gdyby nie było wędrowców? Odpowiedz mi na to, ty z fortem orbitalnym za pasem! Śmiech stał się głośniejszy i brzmiał znacznie pewniej. Amalfi był przyzwyczajony do kpin z jego brzucha. Takie docinki były pewnym znakiem, że oponentowi zaczyna brakować rzeczowych argumentów. Odciął się zimno: — Większość z nas ma na koncie wykroczenia i to nie przeciwko nieistotnym przepisom lokalnym, lecz przeciwko prawom Ziemi. Niektórzy z nas już dziesiątki lat cudem unikają kar i grzywien za pogwałcenie policyjnych nakazów i zakazów. Czy macie zamiar podać się im teraz na tacy? 208 Król zdawał się słuchać jego słów tylko jednym uchem — z podziwem wpatrywał się w Dee. — Roześlemy wezwanie przez diraki — powiedział — do wszystkich wędrowców, do każdego zakątka Galaktyki. O-głosimy. „Wracamy na Ziemię. Lecimy do domu dokonać rozliczenia. Przelewaliśmy za Ziemię nasz pot i krew, a ona odpłaciła nam przerobieniem naszych pieniędzy na bezwartościowy papier. Wracamy do domu dopilnować, żeby Ziemia coś w tej sprawie zrobiła. Każdy wędrowiec, który ma choć trochę gwiezdnej odwagi, przyłączy się do nas". No i jak wam się to podoba? Ręka Dee ściskała teraz dłoń Amalfiego z silą, o którą nigdy jej nie podejrzewał. Amalfi nie odpowiedział nic, patrzył tylko na króla niewzruszenie spokojnym wzrokiem. Z tyłu sali rozległ się głos: — Burmistrz bezimiennego miasta zadał bardzo istotne pytanie. Z punktu widzenia .Ziemi jesteśmy niebezpieczną zbieraniną potencjalnych kryminalistów. W najlepszym razie mogą patrzeć na nas jak na bezrobotnych, bardzo niepożądanych w takiej liczbie w okolicach stołecznej planety. Hazleton przedostał się do przodu i stanął po drugiej stronie Dee, posyłając królowi wyzywające spojrzenie. Ten jednak patrząc w odległy koniec sali sucho zapytał: — Macie jakiś lepszy pomysł? Jest tutaj z nami sympatyczny Weganin. On ma mnóstwo pomysłów. Posłuchajmy co ma do zaproponowania. Założę się, że to coś genialnego. Dam sobie c^owę uciąć, że ten Weganin ma nieziemski talent. — Niech pan tam wejdzie, szefie — syknął Hazleton. — Mamy ich! 209 Amalfi uwolnił rękę od uścisku Dee, choć miał trochę trudności, żeby zrobić to delikatnie, niezdarnie wspiął się na podium i odwrócił twarzą do tiumu. — Hej tam na podium — zawołał ktoś z tłumu. — Ty nie jesteś Weganinem! Przez salę przebiegł nerwowy chichot. — Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem — zareplikował spokojnie Amalfi. — Czy wy jesteście bandą dzieciaków? Nie wyciągnie was z tego żaden mityczny fort ani żaden idiotyczny lot na Ziemię. Z tej sytuacji jest tylko jedno wyjście, ale bardzo trudne i wymagające wielkiej odwagi. — Mów jakie! — Mów głośniej! — Przechodź do rzeczy! Amalfi podszedł do olbrzymiego tronu Habsburgów i l$u zupełnemu zaskoczeniu króla, po prostu na nim usiadł. Pomimo potężnej budowy Amalfi był mniej okazały od króla, ale teraz siedząc na tronie, wyraźnie nad nim górował. — Panowie — powiedział. — German jest teraz metalem niemal zupełnie bezwartościowym, podobnie jak nasze pieniądze papierowe. Przy obecnym standardzie żadna praca, którą jesteśmy w stanie wykonać nie może być na razie opłacalna. Ale to nasze zmartwienie i Ziemia niewiele tu poradzi, szczególnie że ją także dotknęła depresja. — To jakiś profesor — skomentował król, krzywiąc swoje i tak zniekształcone wargi. — To ty mnie tu zaprosiłeś. Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiem wszystkiego, co mam do powiedzenia. Jedynym dobrem, jakie mamy na sprzedaż — ciągnął Amalfi — jest nasza praca i to nie wyłącznie praca ręczna. Ciężka praca fizyczna nie 210 ma w tej chwili żadnej wartości, gdyż mogą ją z powodzeniem wykonywać maszyny. Pracę umysłową wciąż prowadzić mogą tylko mózgi ludzkie. Sztuka i czysta nauka przerastają możliwości jakiejkolwiek maszyny. — Poprawił się na tronie i kontynuował: — Sztuki sprzedawać nie możemy. Nie potrafimy jej tworzyć. Nie jesteśmy artystami i nie możemy nimi być. Te potrzeby zaspokaja zupełnie inny sektor galaktycznej społeczności. Moglibyśmy natomiast sprzedawać wyniki pracy czysto naukowej, tak jak do tej pory sprzedawaliśmy wiedzę w zakresie nauk stosowanych. Jeżeli dobrze rozegramy nasze karty, będziemy mogli sprzedawać ją wszędzie po cenach ustalonych przez nas samych i to niezależnie od tego w jakim standardzie pieniężnym będą one wyrażone. To jest nasze jedyne dobro i to dobro, którym handlować mogą jedynie wędrowcy. Sprzedając wiedzę, moglibyśmy przejąć w posiadanie i Akolitów, i każdą inną gromadę gwiazd. W czasie ogólnej depresji możemy to robić nawet lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ teraz możemy ustalić taką cenę, jaką sami uznamy za stosowne. — Jakieś dowody! — zawołał któryś ze słuchaczy. — Proszę bardzo. Mamy tutaj około trzystu miast Zintegrujmy się i użyjmy połączonej wiedzy. Po raz pierwszy w historii tylu Ojców Miast zebrało się w jednym miejscu, tak jak po raz pierwszy w historii w jednym miejscu zebrało się tyle wielkich organizacji specjalizujących się w najróżniejszych dziedzinach nauki. Gdybyśmy doszli do porozumienia i zjednoczyli nasze zasoby inteligencji, wyprzedzilibyśmy w rozwoju całą resztę Galaktyki o co najmniej tysiąc lat. Pojedynczych specjalistów można mieć dziś prawie za darmo, ale żaden pojedynczy specjalista ani żadne pojedyncze miasto czy planeta nie są w stanie osiągnąć nawet części tego co my. — Powiódł wzrokiem 211 po zgromadzonych, jakby sprawdzając reakcję. — Wiedza ludzka — ciągnął dalej — to bezcenny pieniądz, panowie, uniwersalny pieniądz. Zauważcie, w Galaktyce jest osiemdziesiąt pięć tysięcy słabo rozwiniętych światów gotowych płacić za aktualną wiedzę, to znaczy za taką, jaką posiadamy teraz, czyli spóźnioną w stosunku do Ziemi o ponad sto lat. Gdybyśmy zjednoczyli swoje zasoby wiedzy, to nawet najbardziej zaawansowane w rozwoju planety, nawet sama Ziemia, poganiałaby tylko swoje mennice, żeby móc kupić to, co my moglibyśmy zaoferować. — Mam pytanie! — Drezno-Saksonia, prawda? — zapytał Amalfi. — Niech pan pyta, panie Sprecht — Czy jest pan pewien, że połączenie technologii może być rzeczywiście rozwiązaniem? Sam pan powiedział, że proste czynności techniczne są domeną maszyn. Stare twierdzenie Goedela-Churcha powiada, że żadna maszyna ani zestaw maszyn nie są w stanie samorzutnie przyczynić się do ważniejszego postępu myśli ludzkiej. Maszynę wyprzedzać musi projektant. To on musi rozwiązać odpowiednie zadania zanim maszyna zostanie w ogóle zbudowana. — A to co? Seminarium? — spytał król. — Lepiej... — Lepiej słuchaj — przerwał mu jakiś głos. — Po tej dzisiejszej bijatyce... — Niech mówi! To wcale nie takie głupie! Amalfi odczekał chwilę, a potem powiedział: — Tak burmistrzu Sprecht. Niech pan kontynuuje. — Ja już właściwie wyłuszczyłem swoje obawy. Maszyny nie są w stanie wykonać tego, co pan oferuje jako lekarstwo na 212 nasze kłopoty. To dlatego właśnie burmistrze mają władze nad Ojcami Miast a nie odwrotnie. — To prawda — odparł Amalfi. — I nie mam zamiaru twierdzić, że wielostronne połączenie między naszymi Ojcami Miast automatycznie wszystko rozwiąże. Po pierwsze, musielibyśmy bardzo ostrożnie zaplanować cały system podłączeń, tak aby mieć absolutną pewność, że nie przekroczyliśmy progu obciążenia, powyżej którego wiedza zamiast się akumulować zaczęłaby zanikać. To jest właśnie przykład na to, o czym pan mówił, czyli że maszyny nie poradzą sobie z topologią, bo ona nie jest kwantytatywna. Powiedziałem, że sposób rozwiązania naszych problemów będzie trudny i tak dalej uważam. Połączywszy zmagazynowaną w maszynach wiedzę, musielibyśmy jeszcze ją zinterpretować, a dopiero potem wykorzystać otrzymane wyniki. — Amalfi przerwał i otarł pot z czoła. Rozejrzał się. Wszyscy z uwagą słuchali go. — Zajmie to dużo czasu. Technicy będą musieli czuwać nad integrowaniem wiedzy na każdym etapie. Będą musieli sprawdzić czy Ojcowie Miast są w stanie przyjąć to, co będzie im przekazywane. Z tego co nam wiadomo, nie mają oni limitów pojemności, ale tego przypuszczenia nikt nigdy nie próbował sprawdzić. Będą musieli oszacować końcowy wynik dopełnienia wiedzy, przepuścić swoje szacunki przez Ojców Miasta, by wyłapać błędy logiczne, przejrzeć założenia logiczne pod kątem defektów ponadlogicznych wkraczających poza zwykłą logikę Ojców Miast, przejrzeć wszystkie oceny pod kątem nowych implikacji wymagających powtórnego sprawdzenia, a będzie tego mnóstwo... Minie kilka lat, myślę, że nie mniej niż pięć, zanim w ogóle będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wstępnych wynikach. Ojcowie Miast wykonają swoją część roboty w kilka godzin, ale praca koncep- 213 cyjna pochłonie długie lata. Dopóki będzie trwała, pozostanie nam zaciskanie pasa. Kiedy wreszcie otrzymamy wszystkie wyniki, każdy będzie mógł sam zadecydować, dokąd chce polecieć. Nie ma takiego miejsca w Galaktyce, gdzie by nie przyjęto nas z otwartymi ramionami i... portfelami. — Bardzo dobra odpowiedź — powiedział Sprecht. Mówił cicho i spokojnie, ale każde słowo cięło ciężkie, parno-słodkłe powietrze sali tronowej jak pocisk. — Panowie, uważam, że burmistrz bezimiennego miasta ma rację. — Gówno ma, nie rację!—ryknął król, rzucając się do skraju podium. — Kto by chciał siedzieć tutaj pięć lat i zabawiać się w uczonych, kiedy Akolici będą nas pędzić do kopania rowów? — A kto chce zostać rozparcelowany? — krzyknął ktoś piskliwie. — Kto chce się porywać na walkę z Ziemią? Nie ja. Będę trzymał się tak daleko od ziemskich glin, jak tylko się da. Tak każe zdrowy rozsądek każdego wędrowca. — Gliny?! — zahuczał król. — Gliny rozglądają się za pojedynczymi miastami. A jeżeli na Ziemię ruszy tysiąc miast? Który policjant będzie wtedy myślał o nic nie znaczących indywidualnych wykroczeniach? Gdybyś był policjantem i zobaczył, że wali na ciebie tłum, to czy próbowałbyś go rozpędzić wyłapując pojedyncze osoby za pogwałcenie nakazu ewakuacji albo niewywiązanie się z trzyprocentowego kontraktu na zamrażanie owoców? Jeżeli tak mówi twój zdrowy rozsądek wędrowca, to każ nim się wypchać! Wy wszyscy boicie się, oto w czym problem. Dostaliście dzisiaj po pysku i to was boli. Jesteście delikatni. Przecież dobrze wiecie, że prawa są po to, żeby chronić was, a nie jakieś akolickie szumowiny. Jest pewne, że nie możemy wezwać ziemskiej policji, by tu na miejscu upomniała się o nasze prawa. Za mało jest na to policjantów, za 214 malo jest nas samych, a poza tym pojedynczo każdy z nas musiałby odpowiedzieć na wszystkie ciążące na nim zarzuty. Ale w marszu tysięcy wędrowców, w pokojowym marszu, nikt żadnego z was nawet nie tknie. A wy się boicie! Wolicie raczej siedzieć w dżungli i zdychać z głodu! — My się nie boimy! — Ani my! — Kiedy ruszamy? — To już lepiej — ucieszył się król. Ponad szmerem tłumu rozległ się znów głos Sprechta. — Budapeszcie, próbuje pan nas podburzyć i porwać za sobą. Sprawa nie została jeszcze zamknięta. — No dobrze — zgodził się król. — Proponuję to przegłosować. — Nie jesteśmy jeszcze gotowi do głosowania. Problem ciągle jest otwarty. — Tak? — spytał król ironicznie. — Ty tam, na tym przydużym nocniku, masz jeszcze coś do dodania? Czy tak jak Sprecht boisz się głosowania? Amalfi podniósł się z rozmyślną powolnością. — Przedstawiłem swoje zdanie, a teraz podporządkuję się wynikowi głosowania — odpowiedział. — Oczywiście, jeżeli będzie to fizycznie możliwe, bo nasze wiratory nie pozwolą nam na natychmiastowe rozpoczęcie marszu na Ziemię, gdyby taka decyzja zapadła. Ja już skończyłem. Masowy lot w kierunku Ziemi byłby zwykłym samobójstwem. — Jeszcze chwilę —7 odezwał się znowu Sprecht. — Zanim zaczniemy głosowanie, chciałbym wreszcie dowiedzieć się, od kogo otrzymaliśmy te wszystkie rady. Budapeszt wszyscy znamy. Ale kim jest pan? 215 Zapadła cisza. Wszyscy zebrani zdawali sobie sprawę z ważkości tego pytania. Prestiż każdego wędrowca zależał od dwóch czynników: czasu spędzonego w przestrzeni i opinii utartej przez międzygwiezdną pocztę pantoflową. Miasto Amal-fiego było wysoko notowane w obu tych kategoriach — wystarczyłoby tylko podać jego nazwę, a w nadchodzącym głosowaniu burmistrz miałby przynajmniej równe szansę z królem. Prawdę mówiąc, nawet nie zdradzając swej nazwy, miasto zdążyło już zyskać sobie w dżungli spory rozgłos. Amalfi zauważył, że dłoń Hazletona wykonuje jakieś rozpaczliwe gesty mające najwyraźniej znaczyć: „Niech pan im powie, szefie. To strzał bez pudła. Niech pan im powie!" Po długiej chwili, w czasie której słychać było niemal bicie serc zgromadzonych czekających na odpowiedź, burmistrz odezwał się: — Nazywam się John Amalfi, panie Sprecht. Przez salę przetoczyła się wielka fala wzgardy i lekceważenia. — Odpowiedź została udzielona — powiedział król, szczerząc dwa rzędy nierównych zębów. — Miło mi mieć pana na pokładzie, panie Amalfi. A teraz jeżeli zechce się pan zabrać w diabły z podium, to będziemy mogli przystąpić do głosowania. Tylko niech pan przypadkiem nie spieszy się z opuszczeniem miasta, panie Amalfi. Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów. Mam nadzieję, że pan rozumie? — Taaaak — odparł przeciągle Amalfi. Przerzucił lekko swoje ogromne ciało przez krawędź podestu i zwinnie wylądował na podłodze. Nie spiesząc się, wrócił na miejsce obok trzymających się za ręce Dee ł Hazletona. — Dlaczego pan im nie powiedział, szefie?! — wyszeptał Hazleton z wyrazem zaciętości na twarzy. — Czy też może 216 zależało panu, żeby wszystko diabli wzięli? Miał pan dwie doskonałe okazje i obie pan z kretesem pogrzebał! — Oczywiście, przecież w tym właśnie celu tutaj przyjechałem. Choć prawdę powiedziawszy, zjawiłem się tu także i po to, żeby ich wszystkich podjudzić. No dobrze, teraz jednak zabierz, lepiej Dee i zmykajcie, zanim będę musiał oddać ją królowi, żeby mnie w ogóle stąd wypuścił. — To też pan wyreżyserował, John — powiedziała Dee. Nie było to jednak oskarżenie, lecz raczej stwierdzenie faktu. — Obawiam się, że masz rację — odparł ze skruchą Amalfi. — Przepraszam cię, Dee, musiałem to zrobić. Inaczej nigdy by mi się nie udało. Jeżeli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem, to ci powiem, że zawsze miałem pewność, że w tej kwestii uda mi się króla przechytrzyć. No już, zwijajcie się, bo będzie za późno. Mark, narób wokół tego waszego wyjścia tyle hałasu, ile się tylko da. — A co z panem? — spytała Dee. — Wrócę później. No już! Hazleton wpatrywał się w Amalfiego jeszcze przez, chwilę, a potem odwrócił się na pięcie i mocno trzymając za rękę przerażoną i ociągającą się dziewczynę, zaczaj przeciskać się przez tłum. Zastosowana przez niego metoda robienia hałasu była dla niego charakterystyczna. Zachowywał absolutne milczenie i poruszał się tak cicho, że nikt nie miał cienia wątpliwości, że Hazleton ucieka. Amalfi pozostał na miejscu jeszcze jakiś czas, aby utwierdzić króla w przekonaniu, że główny zakładnik w dalszym ciągu jest w jego rękach i że posłusznie podporządkował się literze królewskiego rozkazu. Dopiero kiedy uwagę króla zaprzątnęły sprawy głosowania, wmieszał się w tłum. Głosowanie było w toku. W 217 ciągu najbliższych pięciu minut król będzie całkowicie nim zaabsorbowany. Po ucieczce Hazletona i Dee, wydanie nagłego rozkazu w trakcie głosowania mogłoby mieć decydujący wpływ na wynik. Gdyby król był przewidujący i przed wejściem na podium wyposażył się w osobisty nadajnik, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zaniedbanie tak podstawowego środka ostrożności utwierdziło Amalfiego w przekonaniu, że król nie jest burmistrzem Budapesztu od dawna i że doszedł do tego urzędu, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalną drogą. Amalfi skierował się w tę część sali, skąd dochodził przedtem głos burmistrza Drezna-Saksonii. Z odnalezieniem mężczyzny o ptasiej twarzy nie miał kłopotu. — Niełatwo otwiera pan kaburę, w której trzymacie swoją broń — powiedział Sprecht przyciszonym głosem. — Przykro mi, że pana rozczarowałem, panie Sprecht Rozegrał pan to przepięknie. Może odrobinę pocieszy pana informacja, że pytanie, które pan zadał, było jak najbardziej na miejscu i że bardzo panu za nie dziękuję. W zamian jestem panu winien odpowiedź. Potrafi pan rozwiązywać łamigłówki? — Łamigłówki? — Raetseln — przetłumaczył Amalfi. — Och, zagadki... Nie, ale mogę spróbować. — Kto ma w nazwie dwa razy te same słowa? Sprecht nie musiał być dobry w rozwiązywaniu-łamigłówek, żeby natychmiast domyślić się odpowiedzi. — Jesteście Nów... Amalfi podniósł rękę w powszechnie znanym wśród wędrowców geście TDP, czyli: ^Tylko do pańskiej wiadomości". Sprecht przełkną] ślinę i skinął głową. Amalfi wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby i dał się ponieść tłumowi w pobliże drzwi 218 wyjściowych. Czekało go mnóstwo trudnej roboty, ale teraz powinno być nieco lepiej. „Marsz na Ziemię" zostanie na pewno uchwalony. W dżungli nie trzymało go nic poza koniecznością przekształcenia „marszu" w nie dającą się niczym powstrzymać lawinę. Zanim dotarł do swojego miasta, ogarnęło go uczucie ogromnego znużenia. Zacumował drugi gig przysłany po niego z polecenia Hazletona i ruszył prosto do swego pokoju. Tam też kazał sobie przysłać kolację. Zapasy miasta były prawie na wyczerpaniu i zastawiony dla niego stół — zastawiony, tak jak dla każdego mieszkańca miasta, przez Ojców znających jego upodobania smakowe — wyglądał nędznie i przygnębiająco. Do picia podano rigeliańskie wino, którego nie lubił, uważając je za napój barbarzyńców. Taki wybór oznaczał, że poza tym gatunkiem wina w mieście została do picia jeszcze tylko woda. Zmęczenie, uczucie samotności, gwałtowna zmiana otoczenia z sali tronowej Habsburgów na rażący nowoczesnością pokój pod masztem Empire State Building (do czasu wprowadzienia w mieście generatorów pól tarcia znajdowały się w tym pomieszczeniu urządzenia wyciągowe wind szybkobieżnych) i byle jaki posiłek — wszystko to wprowadziło go w stan głębokiego przygnębienia. Nagle drzwi rozsunęły się cicho i stanął w nich Hazleton. Przypinając z powrotem do pasa swój chromoklaw, posłał Amalfiemu lodowate spojrzenie swoich szarych oczu. Amalfi wskazał mu krzesło. — Przepraszam, szefie — powiedział Hazleton, nie ruszając się z miejsca. — Wie pan, że nigdy do tej pory nie używałem swego klucza, jeżeli nie wymagała tego prawdziwie alarmowa sytuacja. Uznałem jednak, że mamy właśnie jedną z takich 219 sytuacji. Kiepsko z nami, a sposób, w jaki usiłuje pan temu zaradzić trąci zupełnym szaleństwem. Przez wzgląd na przetrwanie miasta proszę, żeby obdarzył mnie pan zaufaniem i wyjaśnił, co to wszystko ma znaczyć. — Usiądź — powiedział Amalfi. — Napij się rigeliańskego wina. Hazleton skrzywił się, ale usiadł. — Darzę cię; zaufaniem, Mark, jak zawsze. Nie ukrywam przed tobą żadnych swoich planów, chyba że mam całkowitą pewność, że jeśli ich nie ukryję, to znów nas wpakujesz w jakąś kabałę. Musisz przyznać, że ci się to zdarzyło. I nie wyskakuj znów z tym Thor V, bo ja wtedy byłem po twojej stronie. To Ojcom Miasta nie spodobały się karkołomne sztuczki Haz-letona. — Fakt. — Dobrze, że to przyznajesz — ciągnął Amalfi. — Powiedz mi, co właściwie chcesz wiedzieć. — Rozumiem wszystkie pańskie poczynania, jednak tylko do pewnego momentu — zaczął Hazleton. — Wykorzystanie Dee jako glejtu na wejście oraz wyjście z pałacu króla było sprytną sztuczką. Biorąc pod uwagę zagrożenie polityczne, jakie dla niego stanowiliśmy, było to jedyne wyjście z sytuacji. Chciałbym, żeby pan wiedział, że z przyczyn czysto osobistych mam to panu za złe i może jeszcze kiedyś odpłacę panu pięknym za nadobne. Ale zgadzam się, że to było konieczne. — To dobrze — powiedział Amalfi głosem, z którego przebijało ogromne zmęczenie.—Jednak to sprawa drugorzędna, Mark. — Zgadza się, oczywiście poza sferą odczuć osobistych. Najważniejsze jest to, że zaprzepaścił pan z takim trudem 220 wypracowany plan. Integracja wiedzy była dobrym pomysłem i miał pan wszelkie szansę, by ją przeforsować, gdyby tylko wykorzystał pan dwie wspaniale nadarzające się okazje. Przede wszystkim król podsunął panu sposobność podania się za Weganina. Nikt nigdy nie widział tego fortu, a pan sam wystarczająco fizycznie odbiega od ludzkiej normy, żeby bez żadnych problemów ujść za jednego z Wegan. Dee i ja nie bardzo na nich wyglądamy, ale moglibyśmy przecież być osobnikami nietypowymi albo po prostu renegatami. Nie skorzystał pan jednak z tej okazji. Następnie burmistrz Drez-na-Saksonii dał panu szansę przeciągnięcia na naszą stronę niemal wszystkich obecnych. Wystarczyło tylko zdradzić im naszą nazwę. Gdyby pan to zrobił, to właśnie pan prowadziłby głosowanie i pańska propozycja niemal na pewno zostałaby przyjęta. Do diabła, na dodatek zostałby pan pewnie królem. Ale tę szansę też pan zaprzepaścił. Hazleton wyciągnął z kieszeni suwak logarytmiczny i zaczął powoli bawić się jego okienkiem. Taka zabawa suwakiem zdarzała mu się dość często, ale zwykle poprzedzała użycie tego przyrządu albo była jego kontynuacją. Teraz był to najwyraźniej jedynie objaw zdenerwowania. — Tylko że ja nie chciałem zostać królem dżungli, Mark — odparł powoli Amalfi. — Znacznie bardziej wolałem zostawić to stanowisko temu, kto je zajmuje w tej chwili. W ostatecznym rozrachunku każde przestępstwo popełnione kiedykolwiek w dżungli zostanie zapisane przez ziemską policję na jego konto. Na dodatek sami wędrowcy uznają go winnym wszystkich nieszczęść, jakie spadły i spadną na nich w czasie jego panowania. Ja nigdy nie chciałem tej funkcji. Chciałem tylko, żeby król myślał, że ją chcę... Przepraszam cię, że zmienię temat, 221 ale czy udało ci się namierzyć to miasto z peryferii? To, które mówiło, że ma masową chromatografię? — Jasne — odparł Hazleton. — Próbowałem się z nimi skontaktować, ale nie odpowiadają na wezwania. — Dobrze. Teraz co do tego planu połączenia zasobów wiedzy. To nie miało szans powodzenia, Mark. Po pierwsze, taka praca wymagałaby ogromnej wytrwałości. Nigdy nie udałoby się utrzymać przy niej tego stada przez tak wiele lat. Wędrowcy nie są filozofami, tak samo zresztą jak nie są naukowcami, poza bardzo wąskim zakresem swojej specjalności. Wędrowcy są inżynierami i handlowcami. Są także poszukiwaczami przygód, choć sami się za nich nie uważają. Są realistami, tak właśnie sami się określają. Musiałeś to nieraz słyszeć. — Sam często tego słowa używam — przyznał Hazleton z rozdrażnieniem. — Podobnie zresztą jak ja. W tym słowie kryje się wiele różnych znaczeń. Między innymi to, że jeżeli zapędzi się wędrowców do rozwiązywania ważnego problemu analitycznego, to zaczną stawiać opór. Wędrowcy chcą otrzymać zestaw zastosowań poszczególnych reguł, a nie same czyste i bezużyteczne dla nich reguły. Ich natura nie jest w stanie znieść bezruchu w jednym miejscu, szczególnie jeżeli trwa to zbyt długo. Jeśli się ich przekona, że powinni to zrobić, to oczywiście spróbują, ale im bardziej będą próbowali, tym większą eksplozją się to skończy. Ale to dopiero po pierwsze. Mark, czy masz jakieś wyobrażenie o prawdziwej skali takiego przedsięwzięcia? Daję słowo, że wcale nie próbuję cię tym pytaniem wprawić w zakłopotanie. Myślę, że nikt w tamtej sali nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Gdyby ktoś wiedział choćby cokolwiek na ten temat, to po moim wystąpieniu umarłby ze śmiechu. I znów masz dowód na to, że 222 wędrowcy nie są naukowcami. Są natomiast zbyt niecierpliwi, żeby uważnie prześledzić długą argumentację jakiegoś wniosku. — Pan jest wędrowcem—zauważył Hazleton sucho. — Pan tę argumentację przeprowadził i postawił wniosek. Powiedział pan im,, jak długo by* to wszystko trwało. — Tak, jestem wędrowcem. Powiedziałem im, że minie co najmniej pięć lat, zanim będziemy mogli mówić o jakichkolwiek wynikach. Jako wędrowiec jestem specjalistą w mówieniu półprawd. Dwa do pięciu lat trwałoby samo wprowadzenie planu w życie! A cała reszta roboty, Mark, potrwałaby stulecia. — Żeby otrzymać wstępne wyniki? — W tym rozgadanym świecie nie istnieje coś takiego jak wyniki wstępne — odpowiedział Amalfi. Sięgnął po parujące wino, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. — Zebrane tutaj miasta reprezentują skumulowaną wiedzę naukową wszystkich wysoko technicznie rozwiniętych cywilizacji, z którymi kiedykolwiek się zetknęły. Zakładając nawet istnienie naturalnych w tej sytuacji luk informacyjnych ł licząc jak najskromniej, są to dane dotyczące pięciu tysięcy planet. Oczywiście, moglibyśmy połączyć tę wiedzę w całość, tak jak powiedziałem na zebraniu. Ojcowie Miast byliby w stanie przyjąć ją i sklasyfikować w czasie niewiele tylko dłuższym niż jedna godzina, ale dopiero po pięcioletnich przygotowaniach, a potem sami musielibyśmy tę wiedzę zintegrować. I to ty musiałbyś ją integrować, Mark. Musiałbyś ją całą poznać wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, do czego można ją wykorzystać. Nie mógłbyś jej przecież sprzedawać, nie wiedząc czym handlujesz. Podobałoby ci się to? — Nie—odparł Hazleton powoli, ale bez wahania. — Czy ja się wreszcie dowiem, do czego pan zmierza? Nie pojechał pan przecież na to zebranie, żeby tracić czas. Co do tego nie mam 223 żadnych wątpliwości. Muszę więc przyjąć, że cały ten manewr był sztuczką mającą na celu nie tyle zaniechanie marszu na Ziemię, ile raczej jego wymuszenie. Podał pan miastom jasno zdefiniowaną, pozornie sensowną i mniej pociągającą alternatywę. Odrzuciwszy ją, wszyscy nawet o tym nie wiedząc, opowiedzieli się za oddaniem niekwestionowanej władzy królowi. — To prawda. — A skoro tak — kontynuował Hazleton, podnosząc na Amalfiego wściekłe spojrzenie prawie fioletowych teraz oczu — to myślę, że to była głupota. Uważam, że to było ciupie, nawet jeżeli było jednocześnie cudownie przebiegłe. Istnieje coś takiego jak przechytrzenie samego siebie. — Możliwe — powiedział spokojnie Amalfi. — W każdym razie, gdyby wybór miał się ograniczyć do marszu na Ziemią albo do pozostania w dżungli, miasta wybrałyby to drugie. Czy dopuszczenie do tego byłoby rozsądne? — My ł tak nie możemy sobie pozwolić na pozostanie w dżungli. — Oczywiście, że nie możemy. Co więcej, nie możemy także opuścić jej w pojedynkę. Wyrwać się z tej gromady możemy tylko przy okazji jakiegoś większego zamieszania. O cóż więcej mogłoby mi chodzić? — Nie wiem — odpowiedział Hazleton. — Myślę jednak, że za tym wszystkim kryje się w pańskiej głowie coś jeszcze. — I masz do mnie pretensje, że nie wiedziałeś o tym wcześniej. Ja wiem dlaczego tego nie wiedziałeś i ty wiesz również. — Dee? — Oczywiście — odparł Amalfi. — Zadawałeś sobie niewłaściwe pytanie. Dałeś się ponieść emocjom, które podsuwają ci 224 pytanie, dlaczego zabrałem z nami Dee. To pytanie było dość istotne, ale tylko dość. Gdybyś potraktował nieco bardziej beznamiętnie całą tę sprawę, to wiedziałbyś dlaczego chciałem, żeby uchwalono „marsz na Ziemię". — Postaram się skupić — zaofiarował się Hazleton ponuro — choć wolałbym, żeby pan sam mi o tym powiedział. Zauważyłem, że z każdym rokiem coraz bardziej się od siebie oddalamy, szefie. Kiedyś myśleliśmy bardzo podobnie, lecz gdzieś po drodze nabrał pan zwyczaju niemówienia mi wszystkiego. Teraz myślę, że była to swego rodzaju metoda treningowa. Im bardziej martwiłem się powodzeniem całości jakiegoś planu, im bardziej byłem zmuszony do samodzielnego przemyś-liwania każdego szczegółu, co w praktyce sprowadzało się do rozgryzienia pana, tym większego nabierałem doświadczenia w myśleniu pańskimi kategoriami. Oczywiście, żeby być .dobrym menedżerem tego miasta, musiałem myśleć tak samo jak pan. Musiał pan mieć pewność, że każda decyzja, jaką podejmowałem pod pańską nieobecność, będzie dokładnie taka, jaką sam by pan podjął — Hazleton spojrzał na burmistrza. — Dotarło to do mnie po naszych perypetiach z księstwem Gortu. Wtedy po raz pierwszy nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu, by zdążyły nastąpić naprawdę poważne zmiany sytuacji. Zmiany, o których nie wiedziałem prawie nic, dopóki nie wróciłem do miasta i nie zostałem poinformowany o nich przez pana. Potem stwierdziłem, że miałem cholerne szczęście, nie myśląc jak pan. Ponieważ zawiodłem pana nadzieje i nie pojąłem pańskiego planu, a także pańskiej metody zmuszania mnie do samodzielnego rozwiązywania wszystkich zagadek, spisał mnie pan na straty. Spisał mnie pan na straty i na moje miejsce zaczął przygotowywać Carrela. 225 — Dość wiernie odtwarzasz tamtą sytuację — powiedział Amalfi. — Jeżeli chcesz mnie oskarżyć o to, że dawałem ci* twardą szkołę... — ...to tylko w taki sposób można głupca czegoś nauczyć? — Nie, głupiec w ogóle niczego się nie nauczy. Nie zaprzeczam, że szkoła była twarda. Mów dalej. — Już niewiele jest tego dalej. Nauczyłem się na Gorcie, że myślenie pańskimi kategoriami może być dla mnie czasami zgubne. Wydostałem się z Utopii, myśląc po swojemu, a nie tak jak pan. Potwierdziło się to na Masculinie. Gdybym wtedy myślał dokładnie tak samo jak pan, to nie opuścilibyśmy tej planety do tej pory. — Mark, w dalszym ciągu nie poruszyłeś sedna sprawy. Czuję to. To szczera prawda, że często polegaliśmy na twoich planach i to właśnie dlatego, że powstały w umyśle całkowicie różnym od mojego, ale co z tego? — To że doszliśmy do etapu,' na którym próbuje pan niszczyć każdy najmniejszy ślad mojej oryginalności. Sam pan powiada, że kiedyś ją cenił. Kiedyś wykorzystywał ją pan dla dobra miasta i bronił jej pan przed Ojcami, kiedy dostawali swoich ataków konserwatyzmu. Teraz pan się zmienił. Ja zresztą też. Ostatnio coraz bardziej skłaniam się do myślenia jak istota ludzka, do podzielania ludzkich trosk i niepokojów. Poza nielicznymi momentami nie czuję się już Hazletonem, mistrzem przymykania oczu i mistrzem obojętności. Jednocześnie w panu następują zmiany w kierunku przeciwnym. Kiedy patrzy pan na człowieka, widzi pan maszynę. Jeżeli tak dłużej potrwa, to nie będzie można odróżnić pana od Ojców Miasta. Amalfi próbował się nad tym zastanowić. Był bardzo zmęczony i czuł się niezwykle staro. Następny zastrzyk geriatryków 226 powinien dostać nie wcześniej niż za dziesięć lat, ale świadomość tego, że prawdopodobnie go nie otrzyma, ogromnie zwiększała ciężar tych setek lat, które dźwigał na swoich barkach. — Może zaczynam się uważać za boga — powiedział. — Oskarżyłeś mnie o to jeszcze na Masculinie. Czy próbowałeś sobie kiedyś wyobrazić, Mark, jak straszliwie okalecza czyjeś człowieczeństwo sprawowanie funkcji burmistrza przez setki lat? Przypuszczam, że ty sam ponosisz odpowiedzialność niewiele mniejszą niż ja, tylko nieco innego typu. A zatem pozwól, że zadam ci następujące pytanie. Czy nie uważasz, że ta zmiana w tobie datuje się od dnia, kiedy po raz pierwszy na naszym pokładzie pojawiła się Dee? — Oczywiście — przytaknął Hazleton. — Wszystko zaczęło się od tej historii na Gorcie-Utopii. To właśnie wtedy Dee zjawiła się na pokładzie. Czy to znaczy, że ona jest wszystkiemu winna? — Czy nie powinno być także oczywiste dla ciebie — ciągnął Amalfi z ogromnym znużeniem, ale i z twardą nutką nieprzejednania — że początek zmian następujących we mnie w przeciwnym kierunku wiąże się z tym samym wydarzeniem? Bogowie wszystkich gwiazd! Mark, czy ty nie wiesz, że ja też ją kocham? Hazleton skamieniał i zrobił się trupio blady. Patrzył nieprzytomnie na resztki nędznej kolacji Amalfiego. Po długiej chwili położył suwak na stole ruchem tak delikatnym jakby przyrząd był wykonany z cukrowej waty. — Wiem—wykrztusił w końcu bardzo cicho. — Wiedziałem o tym przez cały czas. Tylko... tylko nie chciałem wiedzieć, że wiem. Amalfi rozłożył ręce w geście bezradności — geście, którego nie używał od ponad stu lat. Menedżer miasta zdawał się tego nie zauważać. 227 — Skoro tak — podjął Hazleton głosem, w którym zabrzmiała nagle nuta stanowczości — skoro tak, Amalfi, to ja... — Nie spiesz się, Mark. To niczego nie zmienia. Przemyśl wszystko jeszcze raz. — Amalfi, ja chcę odejść. Każde z równo i mocno wypowiadanych słów Hazletona trafiło w Amalfiego jak uderzenia młota w tarczę gongu — uderzenia tak wyliczone w czasie, że wprawiając tarczę w rezonans, doprowadzają ją do rozsypania w drobne kawałki. Amalfi spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego. Te trzy słowa uświadomiły mu jego bezradność. „Chcę odejść" było tradycyjną formułą, którą międzygwiezdny żeglarz wyrzekał się gwiazd. Wędrowiec, który ją wypowiedział na zawsze żegnał się z miastami, na zawsze porzucał nie kończącą się włóczęgę w międzygwiezdnej przestrzeni, na zawsze odcinał od poznawania nowych światów i pracy na riich. Wędrowiec, który ją wypowiadał przestawał być wędrowcem. Stawał się już na zawsze mieszkańcem jednej wybranej przez siebie planety. I było to nieodwołalne. Te słowa wyryto na tablicy praw wędrowców. „Chcę odejść" nigdy nie mogło spotkać się z odmową. Nigdy też nie mogło być cofnięte. — Naturalnie masz moją zgodę — ciężko westchnął Amalfi. — Nie będę cię beształ za pochopność, bo już na to za późno. — Dziękuję. — Tak... No więc, gdzie chcesz zejść? Na najbliższej planecie .czy w następnym postoju? To także była tradycyjna alternatywa, ale żadna z możliwości nie przypadła chyba Hazletonowi do gustu. Wargi miał zupełnie białe i drżał delikatnie na całym ciele. 228 — To zależy od tego, gdzie ma pan zamiar skierować teraz miasto. Jeszcze mi pan tego nie powiedział. Zdenerwowanie Hazletona udzieliło się także Amalfiemu i to bardziej niż chciałby się do tego przyznać. Z technicznego punktu widzenia menedżer miasta niemal na pewno mógłby odwołać swoją decyzję; z tego samego punktu widzenia byłoby możliwe zasugerowanie mu tego. Te dwa słowa nie zostały najprawdopodobniej przez nikogo ani usłyszane, ani zarejestrowane, chyba że przez delatora — podzespół Ojców Miasta zajmujący się podawaniem do stołu. Jednak Ojcowie Miasta przeglądali pamięć delatora na pewno nie częściej niż co pięć lat. W końcu nie było w niej nic interesującego poza żywieniowymi preferencjami wędrowców, a te zmieniają się powoli i w większości wypadków nieznacznie. Nie, Ojcowie Miasta nie będą wiedzieć, ie Hazleton złożył rezygnację, a w każdym razie upłynie sporo czasu, zanim się o tym ewentualnie dowiedzą. Jednak myśl o zasugerowaniu Hazletonowi, by wycofał swoją decyzję nawet przez chwilę nie przemknęła przez głowę Amal-fiego. Gdyby ktoś mu to zaproponował, Amalfi odparłby, że wypowiedzenie tych dwóch słów postawiło Hazletona w tak całkowitej zależności od niego, w jakiej pozostaje zwykły szeregowiec miejskiej policji i przytoczyłby powody, dla których takiego właśnie niewolniczego posłuszeństwa będzie się teraz od Hazletona wymagało. Dowodziłby także, że tych dwóch słów nie da się nigdy naprawdę zapomnieć. W razie potrzeby wysunąłby argument, że za każdym razem, kiedy odrzuciłby jakiś plan menedżera, Hazleton składałby to na karb tajonej urazy za swoją rezygnację. Amalfi nawet nie pomyślał o takich skutkach decyzji Hazletona. Amalfi był wędrowcem, a dla wędrowca „Chcę odejść" jest nieodwołalne. — Nie — odparł natychmiast. — Zdecydowałeś się odejść, a to przesądzą o wszystkim. Nie masz już żadnego prawa nawet do informacji na temat polityki miasta, poza tymi, które dotrą do ciebie w formie poleceń. Teraz właśnie nadeszła pora, żebyś wykorzystał wszystko, czego się nauczyłeś o moich sposobach myślenia, Mark, W myśleniu kategoriami Ojców Miasta nie będziesz miał żadnych trudności, bo od tej pory będzie to twoje jedyne źródło informacji na temat naszych planów i polityki. — Rozumiem — odpowiedział Hazleton sztywno. Amalfi czekał. — A więc następne miejsce postoju — powtórzył Hazleton. — W porządku. Do tego czasu będziesz ustępującym menedżerem miasta. Zacznij przygotowywać Carrela do objęcia funkcji po tobie i podawać Ojcom Miasta takie dane na jego temat, żeby wzbudzić w nich przychylność dla jego kandydatury. Nie chcę, żeby przy jego wyborze podnieśli taki sam raban, jak po objęciu tego stanowiska przez ciebie. Twarz Hazletona stężała jeszcze bardziej. — Tak jest. — Poza tym skieruj miasto na orbitę krzyżującą się z torem lotu miasta, z którym nie mogłeś nawiązać łączności. Chcę, żeby to była orbita o akceleracji logarytmicznej, z całym prawdziwym przyspieszeniem na sam koniec. Przygotuj do pracy dwie brygady: jedną do szybkiej oceny stanu wiratorów, drugą do zbadania urządzeń do chromatografii masowej, bez względu na to, co się pod tym określeniem kryje. Wyposaż je w ciężkie urządzenia do demontażu, najcięższe jakie mamy na pokładzie. — Tak jest. — To wszystko. 230 Hazleton skinął sztywno głową i zrobił ruch, jakby miał się odwrócić, lecz nagle, zaciskając kościste dłonie w pięści, wyrzucił z siebie potok słów. — Szefie, niech pan mi powie zanim odejdę, czy to wszystko miało na celu zmuszenie mnie do podjęcia decyzji o odejściu? Czy nie mógł pan wymyślić lepszego sposobu na zachowanie w tajemnicy swoich planów? Czy musiał mnie pan wykopać, czy jak pan woli, zmusić, żebym się sam wykopał? Nie wierzę w tę pańską love story. Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedykolwiek w nią uwierzę. Przecież pan wie, że opuszczając pokład, zabiorę Dee ze sobą. A takie wielkie wyrzeczenie jest czystą bzdurą, czystą fikcją, szczególnie jeżeli pochodzi od pana. Pan nie bardziej jest zakochany w Dee niż ja w panu... W tym momencie Hazleton zrobił się tak blady, że Amalfi pomyślał, czy nie zemdleje. — Jeden zero dla ciebie — powiedział Amalfi. — Najwyraźniej nie tylko ja inscenizuję wielkie wyrzeczenie. — Bogowie wszystkich gwiazd, Amalfi! — Nie ma żadnych bogów—odparł burmistrz.—Nic więcej nie mogę zrobić, Mark. Żegnałem się z tobą cholernie wiele razy, ale ten raz będzie już na pewno ostatni. Nie z mojego wyboru, lecz z twojego. Idź i wydaj wszystkie rozporządzenia. — Tak jest — wyjąkał Hazleton. Odwrócił się błyskawicznie i rzucił do drzwi, które ledwie zdążyły się odpowiednio szeroko rozsunąć. Amalfi westchną] głęboko, po czym przełączył delator na sprzątanie ze stołu. — Czy to już wszystko, proszę pana? — spytał grzecznie delator. — Myślałeś, że dam ci się dwa razy truć tym samym paskudztwem? — warknął Amalfi. — Daj mi linię ultrafoniczną. 231 Głos delatora uległ błyskawicznej zmianie i natychmiast rozległo się ożywione: — Łączność, słucham. — Tu burmistrz. Proszę połączyć się z porucznikiem Ler-nerem z czterdziestej piątej Jednostki Akolickich Pogranicznych Sił Porządkowych. Niech się pan nie zniechęca, to był ostatni jego adres, a od tamtej pory został awansowany. Kiedy go znajdziecie, proszę mu powiedzieć, że mówicie w moim imieniu. Proszę mu dalej zakomunikować, że miasta przebywające w dżungli przygotowują się do jakiejś akcji zbrojnej i że jeżeli uda mu się ściągnąć tutaj w porę pełną eskadrę, to zdoła temu zapobiec. Jasne? — Tak jest, proszę pana — odparł szybko łącznościowiec i szybko zanotował polecenia. — Jak pan sobie życzy, panie burmistrzu. — Tak właśnie sobie życzę. Niech się pan upewni, że będzie mógł nas namierzyć. Jeżeli to możliwe, niech pan to nada impulsami modulowanymi. — Niestety szefie, nie mogę. Pan Hazleton właśnie ruszył miasto. Jednak gdzieś w pobliżu znajduje się akolicka stacja modulacji amplitudy przekazu ultrafonicznego. Mogę się z nią zsynchronizować i w ten sposób zmusić wszystkie akolickie czujniki do zogniskowania się na wektorze. Czy to wystarczy? — To nawet lepiej — zdecydował Amalfi. — Niech się pan bierze do roboty. — Jeszcze jedno, szefie. Ten wielki truteń, to znaczy ten pojazd zwiadowczy, który kazał pan zrobić w zeszłym roku został wreszcie ukończony. Warsztaty mówią, że zamontowano na nim diraka i że pojazd jest gotów do użycia. Oglądałem go i muszę 232 powiedzieć, że wygląda nieźle, tyle tylko że jest wielki jak statek ratunkowy i równie łatwo wykrywalny. — Dziękuję. Pojazd może poczekać. Niech pan wysyła te wiadomości. — Już to robię, sir. Zsyp prowadzący do pieca na odpadki rozwarł się nagle z lubieżnym sapnięciem, a brudne talerze poderwały się ze stołu i ruszyły w jego kierunku. W ślad za nimi podążyła też karafka z winem. Amalfi wyrwał się z zadumy i w rozpaczliwym wysiłku rzucił do przodu, żeby ją schwycić. Było już jednak za późno — jego dłoń przecięła puste powietrze. Zsyp połknął wszystko i zsunął się z czknięciem zadowolenia. Na stole pozostał tylko zapomniany przez Hazletona suwak. Brygady ubrane w skafandry próżniowe posuwały się z wielką ostrożnością czarnymi, wymarłymi ulicami peryferyjnego miasta. Promień latarki otwierającego pochód sierżanta Andersena oświetlał drogę. W pogrążonym w ciemnościach mieście nikt nie odpowiadał na żadne wezwanie. Poza nikłym polem wiratorów czujniki nie wykazały innego przepływu energii, a i to pole było zbyt słabe, żeby utrzymać ciśnienie powietrza na poziomie wyższym niż trzy dziesiąte atmosfery — stąd skafandry. W hełmie Amalfiego brzęczał cicho głos O'Briena: — Za chwilę rozpocznie się w dżungli drugi etap, panie burmistrzu. Lerner ruszył na nich z eskadrą, w skład której włączył chyba nawet admiralski okręt flagowy, ale gruba ryba nie 233 robi nic poza przetwarzaniem sugestii Lernera na rozkazy. Wydaje się, że nie mają własnych pomysłów. — Rozsądny układ — odparł Amalfi, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem otaczającą go ciemność. — Dopóki trwa, sir. Sprawa polega na tym, że do takiej roboty ta eskadra jest o wiele za duża. Nie sposób nią sprawnie operować, a dżungla już to wyczuła. Staliśmy w pogotowiu, żeby tak jak pan kazał, uprzedzić króla o nadciągnięciu eskadry, ale okazało się to niepotrzebne. Miasta zaczynają właśnie formować szyk bitewny. To niesamowity widok, nawet oglądany tylko kamerami zwiadowców. Coś takiego zdarza się chyba po raz pierwszy w historii, prawda? — Z tego co mi wiadomo, tak. Czy ten szyk coś pomoże? — Nie, sir — odpowiedział bez wahania O'Brien. — Bez względu na to, co ten król wymyślił, wprowadzają to wżycie tylko częściowo i piekielnie nieudolnie. Miasta są za mało zwrotne do wykonania tego rodzaju manewrów nawet pod najlepszym dowództwem, a to tutaj trudno byłoby nazwać nawet dobrym. — Jasne. Następny raport proszę mi złożyć za godzinę. Anderson podniósł rękę, wszyscy się zatrzymali. Mieli przed sobą czerń ściany tu i tam zwodniczo rozjaśnioną odbijającymi się w szybach gwiazdami. Wysoko w górze, przez jedno ze szczelnie zamkniętych okien sączyła się nikła struga światła pochodzącego prawdopodobnie z wewnątrz. Mężczyźni z oddziału specjalnego szybko zajęli pozycje po obu stronach ulicy, a dowodzenie akcją przejęli technicy. Amalfi przesunął się pod ścianę budynku, gdzie przyczaił się sierżant Anderson. — Co pan o tym sądzi, Anderson? — To mi się nie podoba, panie burmistrzu, śmierdzi pułapką na szczury. Być może po prostu wszyscy umarli, a 234 ostatni nie miał siły włączyć światła. Z drugiej jednak strony, żeby w całym mieście pozostało tylko jedno światło, to dziwne. — Wiem, co pan ma na myśli. Dulany, niech pan weźmie pięciu ludzi i pójdzie tym zaułkiem aż do następnego rogu budynku. Niech pan tam zapuści sondę, ale tylko kilka mikrowoltów, bo inaczej wszyscy wylecimy w powietrze. — Tak jest. Drużyna Dulany'ego, którego najlepiej charakteryzowało określenie wykrywacza wykrywaczy, bez jednego dźwięku rozpłynęła się w ciemności. — To nie jest jedyny powód, dla którego się zatrzymałem, panie burmistrzu — zakomunikował Andersen. — Tuż za rogiem stoi powietrzna taksówka. Wewnątrz znajduje się ciało pasażera. Chciałbym, żeby rzucił pan na nie okiem. Amalfi wziął do ręki latarkę, zakrył jej reflektor rękawicą, tak że na zewnątrz wydobywał się tylko cieniutki promień światła i skierował go na pół sekundy do wnętrza taksówki. Poczuł jak oblewa go zimny pot. Gdziekolwiek promień światła musnął ciało zgarbionych zwłok one... błyszczały. — Łączność! — Słucham, proszę pana. — Przygotować śluzę powrotną do odkażania. Nie wpuszczać na pokład naszego statku nikogo. Zrozumiano? Niech mi pan da służbę sanitarną. W słuchawce na chwilę zaległa cisza, a potem łącznościowiec powiedział z wahaniem: — Menedżer miasta już im to zlecił, panie burmistrzu. Amalfi uśmiechnął się kwaśno. — Niech mi pan wybaczy — nie wytrzymał Andersen. — Skąd pan Hazleton mógł o tym wiedzieć? 235 — Cóż, wcale nie tak trudno się tego domyślić, sierżancie, w każdym razie po fakcie. To miasto klepało rozpaczliwą biedę, a w nowym systemie pieniężnym bieda oznacza brak lekarstw. Końcowym efektem, jak przewidział Hazleton, a jak ja również powinienem był przewidzieć, jest zaraza. — Skurwysyny — zaklął Andersen z bezgranicznym rozgoryczeniem. Ten epitet był wymierzony we wszystkich niewęd-rowców wszechświata. W tym momencie twarz zalał mu upiorny, szkarłatny blask, a ulica zmieniła się na ułamek sekundy w czarno-czerwoną szachownicę. Tuż potem rozległ się płaski trzask pozbawiony w rzadkim powietrzu jakiejkolwiek mocy, pomimo to bardzo nieprzyjemny. — TDK! — krzyknął mimo woli Andersen. — Dulany? Dulany! Niech to wszyscy diabli! Mówiłem facetowi, żeby uważał z tą sondą! Jeżeli ktoś z jego drużyny pozostał przy życiu, niech się natychmiast zgłosi! Poprzez dzwonienie w uszach dobiegł Amalfiego czyjś śmiech. Był równie szkaradny jak odgłos eksplozji TDK. — W porządku, Andersen, otoczyć to miejsce. Łączność? Niech mi pan tu biegiem przyśle resztę jednostki specjalnej i połowę służby bezpieczeństwa. Paskudny śmiech stał się donośniejszy. — Kimkolwiek jesteś ty, co się tak kretyńsko śmiejesz, nauczysz się wydawać inne dźwięki, kiedy wpadniesz w moje ręce — rzucił Amalfi wściekle. — Nikt nie będzie traktował moich ludzi TDK. Obojętne czy jest to wędrowiec, czy policja. Rozumiesz? Nikt! Śmiech urwał się, po czym jakiś załamujący się głos powiedział: 236 — Wy śmierdzące, pieprzone sępy. — Ach tak, sępy? — warknął Amalfi. — Gdybyś odpowiedział na nasze wezwania, nie byłoby żadnych kłopotów. Człowieku, miejże rozum! Czy naprawdę chcesz umrzeć na tę zarazę? — Sępy — powtórzył głos. Brzmiała w nim złowroga nuta pełnego umysłowego zidiocenia. — Ścierwojady! Trupożercy! Bogowie wszystkich gwiazd ugotują na waszych kościach zupę. — Znów rozległ się upiorny rechot. Amalfi poczuł zimne mrowienie z tyłu czaszki. Przełączył się na wąski zakres fal. — Anderson, niech pan trzyma ludzi w rozsądnej odległości i czeka na posiłki. To miejsce jest pewnie nafaszerowane minami, a nie mam pojęcia, jakie jeszcze inne niespodzianki przygotował dla nas nasz stuknięty przyjaciel. — Mógłbym wrzucić przez okno granat z gazem. — Myśli pan, że oni nie założyli skafandrów? Niech pan po prostu otoczy to miejsce i czeka. — Tak jest. Amalfi usiadł ciężko za taksówką — spływał potem. W tutejszych akumulatorach mogło być jeszcze dość energii, żeby utrzymać dookoła budynku zasłonę Bethego, ale nie o tym myślał w tej chwili. Wdarcie się na pokład innego wędrowca było z całą pewnością najobrzydliwszą operacją, jaką kiedykolwiek przyszło mu kierować. Od początku wszystko się w nim przeciwko temu buntowało. Oskarżenia szaleńca ugodziły go w najczulszy punkt. Po chwili, która wydawała mu się wiecznością głos w hełmofonie oznajmił: — Tu pokój dyspozycyjny zwiadowców. Dżungla odparła pierwsze natarcie Lernera, panie burmistrzu. Nie myślałem, że 237 im się to uda. Na początku dopisywało im ogromne szczęście i jedną salwą zmietli dwa ciężkie krążowniki. Akolici zachowują się jak przerażony żółtodziób. Okręt admiralski wycofał się z walki, zostawiając wszystko na głowie Lernera. — Jakie straty? — Cztery miasta całkowicie zniszczone. Mamy za mało zwiadowców, żeby dokładnie ocenić wszystkie uszkodzenia pozostałych wędrowców, ale jeszcze zanim oberwał pierwszy krążownik, Lerner zdążył ostrzelać grupę około trzydziestu miast. — Mam nadzieję, że nie wysłał pan tam trutnia? — zapytał Amalfi z nagłym niepokojem. — Nie, sir. Łączność wydała polecenie, żeby zostawić go w doku startowym. Czekam teraz na następną falę Akolitów. Odezwę się natychmiast, jak tylko... Głos dyspozytora zwiadowców umilkł nagle. W tej samej chwili zgasły wszystkie gwiazdy. Któryś z towarzyszących Amal- fiemu techników krzyknął coś ostrzegawczo. Amalfi podniósł się ostrożnie i spojrzał w górę. Jedyne oświetlone okno było teraz "równie ciemne jak reszta budynku i miasta. — Co to do cholery było, sir? — spytał cicho Andersen. — Lokalne pole wiratora, czyli co najmniej połowa mocy. Pewnie całkowicie wyłączyli pole główne. Niech nikt nie wychodzi z ukrycia, gdyż mogą rzucić race świetlne. Znów rozległ się upiorny śmiech. — Sępy — zaskrzeczał obłąkany głos. — Małe, parszywe sępy w wielkiej, szczelnej klatce! Amalfi przełączył się na pasmo ogólnej łączności. — Zniszczysz swoje miasto — powiedział uspokajającym 238 głosem. — A kiedy oderwiesz te jego części od reszty, stracisz źródło energii i twój ekran zniknie. Dobrze wiesz, że nie wygrasz. Ulica zaczęła drżeć. Na razie było to tylko ledwie wyczuwalne drganie, ale nie sposób było powiedzieć, jak długo główna konstrukcja martwego miasta zdoła przeciwstawiać się sile maszyny próbującej wyrzucić w przestrzeń tę jego część. Oczywiście natychmiast po zorientowaniu się co zaszło, Haz-leton wyśle na pomoc „dziadki do orzechów", ale czy zdąży z tym, zanim ten fragment miasta wypryśnie gdzieś w niewiadomym kierunku? Amalfi nie mógł nic zrobić. Został odcięty nawet od własnego miasta. — To nie wasze miasto — odezwał się znów głos. — Ono jest nasze. Chcieliście nas porwać, ale nie pozwolimy wam. — Skąd mieliśmy wiedzieć, że ktokolwiek z was pozostał jeszcze przy życiu? — krzyknął rozwścieczony Amalfi. — Nie odpowiadaliście na nasze wezwania. Czy to nasza wina, że ich nie słyszeliście? Myśleliśmy, że to miasto nie ma już mieszkańców i że mamy prawo zabrać potrzebne nam urządzenia. Jego ostatnie słowo zagłuszył nagle potężny głos: — Akolicka gromada gwiazd, trzynaste ramię Beta. O-głaszam alarm pierwszego stopnia dla ziemskich sił porządkowych! Układ został zaatakowany przez potężną armię zbuntowanych miast. Pilnie potrzebne silne wsparcie wzmocnionych oddziałów policyjnych! Porucznik Lerner, pełniący obowiązki dowódcy akolickich jednostek obrony gwiazdozbioru. Proszę o potwierdzenie. Amalfi zagwizdał przez zęby. Gdzieś w małej przestrzeni zamkniętej lokalnym polem wiratora musiał znajdować się czynny komunikator Diraka; jego słuchawki nie mogły odebrać wołania Lernera o pomoc. Diraki były za duże, żeby je umieścić 239 w pojeździe zwiadowczym, tym bardziej więc nie dawały się montować w skafandrach. Tam jednak gdzie komunikatory były zamontowane i w danej chwili czynne, wołanie to zostało odebrane i to niezależnie od odległości—w całej Galaktyce. To właśnie natychmiastowe przenoszenie się impulsów diraka zadało tysiące lat temu śmiertelny cios teorii względności. A skoro tak i skoro w tej wiratorowej bańce działał komunikator Diraca... — Akolickie jednostki obrony, porucznik Lerner. Przyjęliśmy wasze wezwanie. Natychmiast wysyłamy pomoc w sile wzmocnionej eskadry. Trzymajcie się! Ziemskie dowództwo ramienia Beta. Amalfi mógł z niego skorzystać. Wcisnął umocowany na piersi przełącznik i krzyknął: — Hazleton, czy twoje dziadki już lecą?! — Lecą, szefie — odpowiedział natychmiast menedżer. — Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i... — Za późno, ta część miasta oderwie się wcześniej. Wrzuć dwadzieścia cztery procent swego ekranu i trzymaj,.. W tym momencie dotarło do niego, że mikrofon, do którego krzyczy jest już głuchy. Miejscowi wędrowcy zorientowali się poniewczasie, co się dzieje i odcięli dopływ energii do swojego diraca. Czy to ostatnie, nie dokończone, lecz najważniejsze zdanie dotarło do Hazletona? Czy też... Głęboko pod stopami Amalfiego zaczął przybierać na sil,e alarmujący dźwięk. Było to coś jakby pisk połączony z grzmotem toczącej się lawiny skalnej i przeciągłym, głuchym jękiem. Żołądek skurczył mu się w nagłym strachu. Jego polecenie dotarło do Hazletona albo przynajmniej menedżer usłyszał wystarczająco, żeby domyślić się reszty. Wirator wytwarzający 240 miejscowy ekran, w którym jak w pułapce został zamknięty Amalfi wraz ze swym oddziałem specjalnym, zaczynał si? przegrzewać. Moc połączonych zespołów napędowych miasta Amalfiego niszczyła gładką, kolistą strukturę jego pola. — Przegraliście — odezwał się Amalfi cicho do niewidzialnych obrońców. — Poddajcie się już teraz, a nie stanie się wam żadna krzywda. Puszczę w niepamięć ten wybuch TDK. Dulany był jednym z moich najlepszych ludzi, ale może faktycznie mieliście swoje racje. Chodźcie z nami! Znajdziecie miasto, które będziecie mogli nazywać swoim. To tutaj już na nic wam się nie przyda. Odpowiedzi nie było. Po kopule czarnego nieba zaczęły przebiegać wzorzyste linie. Dziadki do orzechów — przenośne generatory służące do heterodynowania pola włratorów aż do ich zupełnego przeciążenia — przystąpiły do akcji. Torturowany wirator wydawał udręczone jęki. — Odezwijcie się — wzywał Amalfi. — Chcę wam dać szansę, ale jeżeli zmusicie mnie do użycia siły... — Sępy! Okno w górze budynku rozbłysło oślepiającym wybuchem i w tysiącach kawałków wyleciało na ulicę. Długi język szkarłatnego światła liznął wszystko w zasięgu wzroku i zaraz potem zniknął ekran wiratora, a wraz z nim hałas dochodzący z energetycznego pokładu miasta. Upłynęły długie minuty, zanim porażone oczy Amalfiego znów zobaczyły gwiazdy. Dostrzegł wreszcie zionące ze ściany wieżowca, okolone szybko blednącym, pomarańczowym żarem miejsce wybuchu. Zrobiło mu się niedobrze. — Znów TDK — powiedział słabym głosem. — Biedni, chorzy idioci. 241 — Pan burmistrz? — Słucham. — Tu sterownia zwiadowców. Dżungla wpadła w nieopisany popłoch. Miasta uciekają stąd tak szybko, jak pozwalają im na to wiratory. Nie ma w tym żadnego ładu, po prostu pierzchający w panicznym strachu tłum. Żadnych śladów niesienia pomocy uszkodzonym miastom. Wygląda na to, że rzucono je na pożarcie Lernerowi. Amalfi skinął głową. — W porządku, O'Brien. Teraz nadeszła pora na trutnia. Chcę, żeby ruszył za tymi miastami i ani na chwilę nie spuszczał ich ze swych kamer. Pan sam będzie go pilotował. On jest stosunkowo łatwo wykrywalny i na pewno będą podejmowane próby zniszczenia go, więc proszę być gotowym na wszystko. — Tak jest, panie burmistrzu. Właśnie chwilę temu pan Hazleton kazał przygotować go do lotu. Już nagrzewam jego zespoły napędowe. Nie wiadomo dlaczego, wiadomość ta nie poprawiła nastroju Amalfiego. Brygady przystąpiły do wymontowywania wiratorów z komór martwego wędrowca i przewożenia ich do ładowni własnego miasta. Maszynę, która w ostatniej, daremnej próbie obrony doznała ogromnego przeciążenia, trzeba było oczywiście porzucić. Była równie przegrzana jak wirator z Dwudziestej Trzecie] Ulicy i -bez ciężkich urządzeń dostępnych jedynie w dobrze wyposażonym doku remontowym nie sposób było cokolwiek z nią zrobić. Wymontowano natomiast i przewieziono wszystkie pozostałe wiratory. Hazleton z narastającym zdumieniem obserwował, jak na pokładzie lądowały kolejne ogromne przesyłki, 242 ale nie zadawał żadnych pytań. Carrel natomiast nie zapanował nad swoją ciekawością i oszołomiony zapytał: — Do czego nam te wszystkie zdemontowane wiratory? — Pewnie znów polecimy jakąś planetą—odparł spokojnie Hazleton. — A żebyś wiedział — powiedział Amalfi. — I módl się do wszystkich swoich gwiezdnych bogów, żebyśmy zdążyli na czas, Mark. Hazleton powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza. Carrel oczywiście znów nie wytrzymał. — A gdzie mamy zdążyć i z czym? — Tego wam nie powiem, dopóki wszystkiego nie sprawdzę. Na razie musicie mi wierzyć na słowo, że spieszy nam się tak jak nigdy do tej pory. Masz jakieś wieści o aparaturze do tej masowej chromatografii, Hazleton? — Chromatografia masowa to nieco opacznie użyta nazwa na określenie procesu topienia strefowego stosowanego w rafinacji germanu, szefie. Bierze się wielką kolumnę obojętnie jakiego metalu, byle był czysty, i skaża jeden jej koniec tym, co się chce wyodrębnić. Następnie przesuwa się w górę kolumny tarczowe pole elektryczne. Substancje skażające zostają rozprowadzone razem z nim poprzez nagrzewanie oporowe, rozszczepiając się na różnych wysokościach rafinowanej sztaby. Żeby uzyskać czyste kawałki, przecina się kolumnę zwykłą piłą maszynową. — Ale czy to działa? — Nie — odpowiedział Hazleton. — Z chromatografią jest dokładnie to samo, co z tysiącami innych pomysłów, które już oglądaliśmy. Teoretycznie wszystko się zgadza, ale nawet dawni właściciele tego miasta nie byliby w stanie tego wykonać. 243 — Jeszcze jeden lutniański kreator niewidzialności albo napęd bezpaliwowy — mruknął burmistrz, kiwając giową. — Kiepsko. Ta technologia bardzo by nam się przydała. Czy te urządzenia są duże? — Ogromne. Cała aparatura ma objętość dwunastu dużych wieżowców. — Zostawcie ją tam, gdzie jest — zdecydował bez namysłu Amalfi. — To miasto było tak zdesperowane, że kiedy Akolitka ogłosiła nabór do pracy, zaofiarowali coś, czego nie byli w stanie wypełnić. Ja nie odważyłem.się wodzić naszego miasta na takie pokuszenie. — W tym wypadku wiedza ma taką samą wartość jak cała ta aparatura—powiedział Hazleton. — Ich Ojcowie Miasta muszą posiadać wszystkie informacje, które z trudem wycisnęlibyśmy z tego urządzenia. — Czy ktoś może mi wyjaśnić, co z tym exodusem w dżungli? —wtrącił się Carrel. — Nie byłem z wami na zebraniu w mieście króla i uważam, że ten pomysł z marszem na Ziemię to zupełne szaleństwo. Amalfi nic nie odpowiedział. Hazleton nie wytrzymał: — Tak i nie — mruknął. — Dżungla nie odważy się stawić czoła żadnej eskadrze policyjnej z Ziemi, bo to oznaczałoby zagładę miast. Teraz wiadomo już, że taka eskadra jest w drodze. Dlatego miasta chcą jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej, ciągle jednak mając nadzieję, że jeżeli przedłożą swoją sprawę odpowiednim władzom, to Ziemia zapewni im ochronę przed wszystkimi lokalnymi siłami porządkowymi, również przed akolickimi. — Tego właśnie nie mogę zrozumieć — powiedział Carrel. — Skąd u nich ta nadzieja na polepszenie losu? I dlaczego 244 zamiast wyprawiać się w taki długi lot, nie skontaktują się z Ziemią przez diraki, tak jak to zrobił Lerner? Stąd do Ziemi jest ponad sześćdziesiąt trzy tysiące lat świetlnych, a przy ich zorganizowaniu wyprawa na taką odległość to czyste szaleństwo. To się skończy głodem, zarazą i bóg wie czym jeszcze. — Nawet jeżeli tam dotrą, to i tak będą musieli rozmawiać z Ziemią przez diraki — wtrącił Amalfi. — Ten marsz jest oczywiście w znacznej mierze chwytem czysto teatralnym. Król ma nadzieję, że taka wielka demonstracja miast wywrze odpowiednie wrażenie na Ziemianach, z którymi przyjdzie mu rozmawiać. Nie zapomnij, Carrel, że Ziemia jest dzisiaj Cichym, idyllicznym zakątkiem! Pojawienie się na jej niebie chmary przymierających głodem, obszarpanych miast napędzi im tam niezłego strachu — przerwał na chwilę. — Co do tego polepszenia losu... Król ma nadzieję na uczciwe rozpatrzenie ich petycji, a to jest tradycja datująca się od stuleci. Pamiętaj, że przez ostatnie tysiąc lat wędrowne miasta były największą zespalającą siłą całej naszej galaktycznej kultury. — To dla mnie coś nowego — powiedział Carrel z lekkim powątpiewaniem. — Ale to prawda. Czy wiesz co to jest pszczoła? To taki mały ziemski owad, który wysysa nektar z kwiatów. Kiedy to robi, przyczepiają mu się do ciała pyłki kwiatowe i pszczoła przenosi je na inne rośliny, umożliwiając ich krzyżowe zapładnianie. Takie owady występują na większości planet nadających się do "zamieszkania. Pszczołom chodzi wyłącznie o zebranie jak największej ilości miodu. Wcale nie wiedzą, jak wielką rolę odgrywają w ekologii tego świata, ale to w niczym nie umniejsza ich znaczenia. Miasta już od dawna są takimi pszczołami. Nawet jeżeli same nie zdają sobie z tego sprawy, to doskonale wiedzą o 245 tym rządy wszystkich wyżej cywilizacyjnie rozwiniętych planet, w tym także rząd Ziemi. Planety nie ufają miastom, ale jednocześnie są świadome ich ogromnego znaczenia i konieczności zapewnienia im ochrony. Z tego właśnie powodu planety są tak nieprzejednanymi wrogami hobo. Hobo są chorymi pszczołami. Roznoszona przez nie zła reputacja plami dobre imię uczciwych miast, bez których przepływ technologii i innych ważnych informacji z planety na planetę byłby niemożliwy. Naturalnie, nikt nie kwestionuje, że zarówno miasta, jak i planety muszą się bronić przed jednostkami przestępczymi. Tym razem chodzi jednak o rozważenie nie tylko bezpieczeństwa poszczególnych wędrowców, ale także losów całej ich kultury. A po to, żeby umożliwić tej kulturze przetwarzanie, trzeba zapewnić wszystkim wędrownym miastom możliwość swobodnego poruszania się po całej Galaktyce. — Czy król o tym wie? — zapytał Carrel. — Oczywiście, on ma ze dwa tysiące lat. Jak mógłby o tym nie wiedzieć? Na tym właśnie opiera swoje nadzieje na efekty, jakie ma przynieść marsz na Ziemię. — Mimo wszystko uważam, że to ryzykowne — powiedział Carrel, najwyraźniej w dalszym ciągu niezupełnie przekonany. — Prawie od urodzenia wpajano w nas nieufność do Ziemi, a szczególnie do ziemskiej policji... — Tylko dlatego, że policja nam nie ufa. Ta ich nieufność wyraża się dokładaniem wszelkich starań, żeby wędrowcy ściśle podporządkowywali się najdrobniejszym ziemskim przepisom, a w razie ich pogwałcenia, wymierzaniem surowych kar. A ponieważ w koczowniczym życiu nie da się uniknąć łamania miejscowych praw, jedynym sprytnym wyjściem dla każdego wędrowca jest trzymanie się jak najdalej od glin.' Jednak 246 pomimo całej tej nienawiści między policją a wędrowcami i my, i oni stoimi po tej samej stronie barykady. I tak było zawsze. Umieszczone w spodzie miasta drzwi głównej ładowni zamknęły się z majestatyczną powolnością. — To już ostami — powiedział Hazleton. — Przypuszczam, że teraz wracamy do miejsca, w którym zostawiliśmy miasto skradzione przez nas z Murphy'ego. Pewnie je też uwolnimy od ciężaru wiratorów. — Owszem, tak właśnie zrobimy — odparł Amalfi. — A potem lecimy na Hern VI, Mark. Carrel, przygotuj kilka bomb dla stacjonującego tam garnizonu akolickiego. To nie może być duża jednostka i nie powinna nam sprawić specjalnych kłopotów, ale nie mamy czasu cackać się z nimi. — Czy to właśnie Hem VI jest tą planetą, którą polecimy? — zapytał Carrel. — Z konieczności — odpowiedział Amalfi z nutą zniecierpliwienia w głosie. — Nie mamy pod ręką żadnej innej. Co więcej, tym razem musimy kontrolować jej lot, a nie tylko wystrzelić jaw kierunku, który wyznaczy zamieniona w szybkość energia jej obrotu. Raz dałem się wynieść poza Galaktykę i uważam, że było to o raz za dużo. — W takim razie dobrze byłoby już teraz powołać zespół do rozpracowania problemu kontroli lotu — powiedział Hazleton. — Trzeba będzie zaprząc do tego Ojców Miasta, ale ponieważ na Masculinie nie mogliśmy się z nimi konsultować, trzeba będzie przejrzeć wszystko, co na ten temat uda im się znaleźć. Nic dziwnego, że tak się pan palił do tego projektu integrowania wiedzy. Szkoda tylko,'że zabraliśmy się do tego tak późno. — Nie nosiłem się z tą myślą aż od tak dawna — powiedział 247 Amalfi. — A poza tym wcale nie żałuję, że mój pomysł spełzł na niczym. — Dokąd lecimy? — zapytał Carrel. Amalfi popatrzył w kierunku powietrznej cysterny. Słyszał to pytanie już wcześniej z ust Dee, ale dziś po raz pierwszy znał na nie odpowiedz. — Do domu. HERNVI Przystosowanie Hern VI — najdzikszej i najbardziej niegościnnej skalnej bryły, na której Amalfi kiedykolwiek lądował—do kierowanego lotu pod napędem wiratorów okazało się pracą niesłychanie żmudną. Należało precyzyjnie wyznaczyć wszystkie ważniejsze punkty geograficzne planetoidy, umieścić w nich poszczególne zespoły napędowe, a następnie przymocować je do jej środka ciężkości. Potem dopiero można byłoby je nastroić, najpierw każdy z osobna, po czym wszystkie razem, tak aby osiągnęły ten sam poziom działania. Ponieważ nie było tyle wiratorów, żeby zapewnić możliwość pełnej kontroli lotu, należało się spodziewać, że podróż będzie daleka od komfortu; Planeta powinna lecieć przynajmniej mniej więcej w kierunku dyktowanym przez główny ster. Amalfi uważał, że taka dokładność powinna wystarczyć, a raczej miał nadzieję, że nie zajdą żadne nieprzewidziane okoliczności wymagające większej precyzji lotu. O'Brien, pilot trutnia, systematycznie składał raporty z „marszu na Ziemię". W czasie przelotu przez gwiazdozbiory, gdzie 249 perspektywy otrzymania pracy wydawały się atrakcyjne, od flotylli wędrowców odłączyło się sporo maruderów. Główna grupa w dalszym ciągu mknęła w kierunku ojczystej planety. Pomimo że truteń był równie widoczny jak każdy niewielkich rozmiarów księżyc, do tej pory żaden z wędrowców nie próbował go ustrzelić. O'Brien prowadził swój pojazd z maksymalną prędkością, progresywnie modulując podwójnie sinusoidalną trajektorię, co pozwalało mu w miarę bezpiecznie krążyć dookoła miast, a czasami nawet przemykać się między nimi. Jeśli nawet fragmentaryczne trajektorie jego lotu notowane przez radary pojedynczych miast nie były brane za ślady zbłąkanych meteorów, to i tak wyprzedzające obliczenie toru lotu trutnia, które umożliwiłoby wystrzelenie w jego kierunku pocisków, wymagałoby zaprzągnięcia do tego co najmniej jednych Ojców Miasta i to na stałe. Był to pokaz wspaniałego pilotażu. Amalfi postanowił, że po ustąpieniu Hazletona wyłączy pilotowanie miasta z obowiązków menedżera. Carrel nie był dobrym pilotem, natomiast O'Brien — znakomitym. W momencie rozpoczęcia prac na Hern VI Ojcowie Miasta ustalili, że dzień Z — dzień, w którym uczestnicy marszu znajdą się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi — nastąpi za pięćdziesiąt lat, cztery miesiące i dwa dni. Każdy raport przesyłany przez pilota trutnia skracał ten termin, ponieważ wędrowna dżungla traciła powoli opóźniających jej pochód maruderów, stawała się bardziej zwarta i nabierała większej szybkości. Gdy na biurku zaczęło pojawiać się coraz więcej aktualnych obliczeń, Amalfi wypalał więcej cygar i bardziej popędzał ludzi i maszyny. Upłynął jednak cały rok od rozpoczęcia przygotowań do lotu Hern VI, zanim O'Brien złożył 250 raport, na który Amalfi czekał z niecierpliwocią i jednocześnie z niepokojem. — Odłączyły się dalsze dwa miasta, sir—powiedział pilot. — Do tego już przywykliśmy, jednak tym razem mam także coś nowego. Otóż jedno miasto nam przybyło. — Przybyło? — zapytał Amalfi z napięciem. — Skąd przyleciało? — Nie wiem. Kurs jakim prowadzę trutnia nie pozwala mi patrzeć w jednym kierunku dłużej niż dwadzieścia sekund. Za każdym razem, kiedy przelatuję przez środek tego tłumu, robię spis miast. Po ostatnim okrążeniu zobaczyłem to miasto na ekranie. Zachowywało się tak, jakby zawsze tam było. Ale to nie wszystko. Jest to najdziwniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem. W żadnych archiwach nie mogę znaleźć niczego, co choć trochę by je przypominało. — Niech mi je pan opisze. — Po pierwsze, jest ogromne. Przez jakiś czas nie będę się musiał martwić, że wykryją mojego trutnia, bo pewnie całkowicie przesłoniło wszystkie ekrany detektorów w całej dżungli. Poza tym jest szczelnie zamknięte. — Co pan przez to rozumie? — Jest otoczone gładką kulistą powłoką, sir. To nie jest normalna platforma ze znajdującymi się na niej budynkami i zamknięta przeźroczystym polem wiratorów. Ono wygląda raczej na zwykły załogowy pojazd kosmiczny,' tyle że nieprawdopodobnych rozmiarów. — Czy komunikuje się z resztą wędrowców? — Podało informację, której można się było spodziewać, mianowicie chce się przyłączyć do marszu. Król oczywiście wyraził zgodę. Myślę, że był bardzo zadowolony. To jest pierwsza 251 odpowiedź na jego apel o powszechną mobilizację wędrowców, a w dodatku miasto wygląda na ostatni krzyk techniki. Nazywa siebie Lincolnem-Newadą. — Wolno mu — mruknąl Amalfi, ocierając pot z twarzy. — Niech mi je pan pokaże, O'Brien. Ekran rozjaśnił się. Amalfi poczuł, że na czoło znów występują grube, słone krople. — W porządku. Niech się pan odsunie na bezpieczną odległość od głównej grupy i nie spuszcza tego czegoś z oka. Proszę ustawić się tak, żeby miał pan go między sobą a resztą uczestników marszu. Nie powinien do pana strzelać. Nie wie przecież, że pan nie jest jednym z nich. Nie czekając na potwierdzenie O'Briena, Amalfi przełączył się do Ojców Miasta. — Jak długo jeszcze potrwają roboty? — zapytał ostro. — SZEŚĆ LAT, PANIE BURMISTRZU. — Macie je skrócić najwyżej do czterech. I proszę mi podać kurs stąd do Małego Obłoku Magellana, ale taki, który przecinałby orbitę Ziemb" — PANIE BURMISTRZU, MAŁY OBŁOK MAGELLANA ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE OSIEMDZIESIĄT TYSIĘCY LAT ŚWIETLNYCH STĄD!!? — Nie może być — prychnął Amalfi z sarkazmem. — Zapewniam was, że nie mam zamiaru tam lecieć. Potrzebny mi jest tylko tor łączący te trzy punkty. — SKORO TAK, TO PARAMETRY KURSU OBLICZONE. — Kiedy musielibyśmy wystartować, żeby znaleźć się w okolicy Ziemi w dniu Z? — W CZASIE OD PIĘCIU SEKUND DO PIĘTNASTU DNI 252 OD TEJ CHWILI, W ZALEŻNOŚCI OD TEGO CZY CHODZI PANU O CENTRUM, CZY O JEGO KRAWĘDŹ. — Odpada. Nie ma mowy, żebyśmy zdążyli. Podajcie mi trajektorię bezpośrednią. — TRAJEKTORIA BEZPOŚREDNIA DOPROWADZIŁABY DO DZIEWIĘCIUSET PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU KOLIZJI BEZPOŚREDNICH I CZTERYSTU JEDENASTU TYSIĘCY DWÓCH OTARĆ I KOLIZJI PRAWDOPODOBNYCH. — Zastosować. Ojcowie Miasta zamilkli. Amalfi zastanawiał się przez chwilę czy maszyna może osłupieć. Wiedział, że Ojcowie nigdy nie użyją trajektorii bezpośredniej — kolidowałoby to z kierującą nimi logiką zawartą w krótkim stwierdzeniu „Bezpieczeństwo miasta przede wszystkim" — i bardzo mu to odpowiadało. Wydawał swoje polecenie tylko ze względu na tempo przygotowań na Hern VI. Rzeczywiście, czternaście miesięcy później dłoń Amalfiego zacisnęła się na sterze Hern VI. Burmistrz rzucił krótkie: — Start! Lot Hern VI z jej rodzinnego gwiazdozbioru akolickiego w poprzek Galaktyki to ciekawa historia, szczególnie z punktu widzienia rejestrujących go urządzeń. Był to mały świat, znacznie mniejszy niż Merkury, jednak nigdy do tej pory żadne ciało o takiej masie nie poruszało się wewnątrz zamieszkanej Galaktyki z prędkością przekraczającą szybkość światła. Poza Masculiną, która oderwała się od Galaktyki tuż przy samej jej krawędzi i 253 przebyła już długą drogę w kierunku Messiera 31 w Andromedzie, nigdy żadne tego typu ciało nie posiadało napędu wiratorowego. Jego przelot na zawsze okaleczył banki danych wszystkich napotkanych urządzeń rejestrujących, a wrażenie pozostawione w mózgach obserwatorów było wstrząsające. Teoretycznie posuwał się po wytyczonym dla niej przez Ojców Miasta długim łuku prowadzącym po powierzchni Galaktyki od peryferii akolickiej gromady gwiazd aż do środka Małego Obłoku Magellana. (Oczywiście do jego środka ciężkości, gdyż oba obłoki zbyt niedawno odłączyły się od Galaktyki, żeby wykształcić już określone, martwe centra orbitalne — tak charakterystyczne dla mgławic spiralnych). Hem VI starała się jak najskrupulatniej trzymać swego toru. Jednak przy szybkości, z jaką planeta się poruszała — szybkości, którą trudno byłoby wyrazić nawet w wielokrotnościach starej, arbitralnie uznanej za graniczną prędkości światła — najmniejsze odchylenie od wyznaczonej orbity, choćby trwające tylko kilka mikrosekund potrzebnych Ojcom Miasta na wprowadzenie odpowiedniej korekty, stawało się odchyleniem o gigantycznej skali. Amalfi, podobnie jak wszyscy wędrowcy, przywykł do podróżowania z szybkością nadświetlną, ale w normalnie zagęszczonej próżni rzadkość punktów odniesienia sprawiała, że szybkości tej w ogóle się nie czuło.' Tak jak inni wędrowcy podróżował po powierzchni planet w pojazdach, w których nawet śmiesznie mała prędkość wydawała się wręcz niebezpieczna. Działo się tak dlatego, ponieważ wielka liczba mijanych z bliska punktów topograficznych bardzo ją wyolbrzymiała. Teraz przekonał się, co znaczy poruszać się z porównywalną szybkością wśród gwiazd. 254 Stojący na balkonie ratusza Amalfi niemal truchlał na widok gwiazdy, która jeszcze pół sekundy wcześniej niewidoczna, teraz mknęła nagle z olbrzymią szybkością wprost na niego i swoim oślepiającym blaskiem przesłaniała niebo nad jego głową... Czerń. Czekał podświadomie na ogłuszający świst, jaki powinien towarzyszyć takiemu przemknięciu gwiazdy koło Hern VI. Twarz szczypała go od podmuchu jej promieniowania, które pomimo ochronnego ekranu wiratorów otaczających planetę twardą, niemal krzyżowo spolaryzowaną kopułą pola, w dużym stopniu ją poraziło. Konieczność ciągłego korygowania toru lotu planety nie wynikała oczywiście z niekompetencji Ojców Miasta. Problem polegał na tym, że planeta zbyt słabo reagowała na stery i najszybciej nawet wprowadzone poprawki nie mogły zapewnić jej pełnej stabilności. Przełożenie rozkazów Ojców Miasta na właściwą reakcję maszyn trwało długie, cenne ułamki sekund. Na gładkość lotu miał także wpływ jeszcze jeden ważny czynnik. Kiedy ruch wirowy Hern VI został przetworzony na ruch orbitalny, w szybkość zmieniono również jej wibrację osiową i nic nie można było już poradzić na wywoływane przez nią zakłócenia. Gdyby oprócz zespołów napędowych miasta uniwersalnego i wędrowca, którego mieszkańcy wymarli od zarazy, Amalfi umieścił na powierzchni planety także swoje wiratory, wówczas zapewne lepiej reagowałaby na zmiany sterów. Wtedy prawdopodobnie można byłoby pozostawić energię wibracji jako rzeczywistą wibrację, a to że planeta huśtałaby się podczas lotu, nie miałoby żadnego znaczenia — pod warunkiem oczywiście, że dokładnie trzymałaby się ustalonego kursu. Burmistrz postanowił nie pozbawiać swojego miasta zespołów napędowych. Zdecydował tak, by je uchronić przed znisz- 255 czeniem. W locie Hern VI brała udział tylko jedna maszyna — ogromny obrotowy wirator z Sześćdziesiątej Ulicy. Pozostałe — w tym także przeciążony, ale teraz już prawie wystygły wirator z Ulicy Dwudziestej Trzeciej — odpoczywały. — ...wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Czy są tam istoty rozumne?! Epsilon Krzyża, czy udało wam się nawiązać łączność z tym, co właśnie koło was przeleciało? Wzywam wędrowną planetę! Macie kurs zderzenia z nami. Piekło i potępienie!!! Wzywam Eta Palinuri! Ta cholerna planeta właśnie skosiła nam trawę i kieruje się na was. Jest albo martwa, albo nikt nad nią nie panuje... Wzywam wędrowną planetę, wzywam wędrowną planetę... Nie było czasu odpowiadać na te rozpaczliwe wołania. Odbiór tych wezwań można byłoby potwierdzić, ale wymagałoby to pewnych dodatkowych wyjaśnień, a w tym czasie Hem VI znalazłaby się już daleko poza zasięgiem ultrafonów. Można byłoby użyć diraka, ale po pierwsze, z uwagi na dużą liczbę zgłoszeń, miasto nie byłoby w stanie odpowiedzieć na wszystkie, a po drugie, taka odpowiedź zostałaby usłyszana zarówno przez Ziemię, jak i przez głównego rywala w tym wyścigu. Amalfi nie dbał o to, co usłyszy Ziemia — ona i tak dość już się nasłuchała o jego locie, skupił więc całą uwagę na przeciwniku. O'Brien nie spuszczał obiektu zainteresowań burmistrza z centrum pola widzenia swojego trutnia i ilekroć Amalfi miał ochotę spojrzeć na mały, zamontowany na balustradzie dzwonnicy ratusza ekran, widział ogromną, lśniącą, niewinnie wyglądającą kulę. Od czasu przyłączenia się do marszu na Ziemię nowy mieszkaniec dżungli nie uczynił nic niezwykłego, lub choćby interesującego. Co jakiś czas komunikował się z królem, znacznie rzadziej z innymi wędrowcami. Nudę panującą w 256 dżungli ożywił nieco ruch wycieczkowy między miastami, ale przybysz nie brał w nim udziału. Z dostępnych O'Brienqwi informacji wynikało, że nikt do tej pory go nie odwiedził, a i on ani razu nie wysłał ze swego pokładu żadnego z własnych gigów. Wydawało się to nawet naturalne. Wędrowcy na ogół wolą przebywać w samotności, dlatego rozumieją i szanują niechęć innych do bratania się, jeśli nie jest ona wyrażona w sposób nadmiernie agresywny. Krótko mówiąc, przybysz świetnie grał rolę jednego ze zwykłych uczestników hidżry—jeszcze jednego birnamskiego drzewa maszerującego na wzgórze Dunsinane... Jeśli nawet ktokolwiek w dżungli domyślał się, kim przybysz był naprawdę, to nic, co za pośrednistwem kamer CTBriena docierało do Amalfiego, na to nie wskazywało. Tuż ponad miastem pojawiła się ogromna gwiazda, której jasny błękit błyskawicznie zmienił się w czerń, a ona sama — w punkt znikający po przeciwnej stronie nieba. Dżungla powinna znaleźć się w zasięgu optycznych teleskopów Ziemi już w ciągu najbliższych dni i to ona stała się przedmiotem rozmów prowadzonych przez komunikatory, odsuwając na dalszy plan lot Hern VI. Amalfi miał wielkie zaufanie do Ojców Miasta, jednak przerażający pochód gwiazd nad jego głową niepokoił go, czy ich wyliczenia były rzeczywiście absolutnie dokładne. Zjawienie się w okolicach Ziemi przed lub po dniu Z miałoby katastrofalne następstwa. Ojcowie Miasta wciąż potwierdzali, że vHern VI przeleci przez Układ Słoneczny dokładnie w zaplanowanym terminie. W takich sprawach Ojcowie nigdy się jeszcze nie pomylili. Amalfi połączył się z Wydziałem Astronomicznym. — Jake! Mówi burmistrz. Słyszał pan kiedy o czymś takim jak oscylacja ekliptyczna? 257 — Jako niemowlę. Coś jeszcze? — spytał astronom z rozdrażnieniem. — Tak. Niech mi pan powie, co mam zrobić, żeby wprowadzić trochę takiej oscylacji do naszej obecnej orbity. Astronom zachichotał irytująco. — Najlepiej szybko utyć. Oscylacja ekliptyczna jest wynikiem warunków wokół słońc, a panu brak na razie odpowiedniej masy. Dolna granica, jeśli dobrze pamiętam, wynosi jeden i pięć dziesiątych razy dziesięć do trzydziestej kilogramów siła, ale niech się pan jeszcze upewni u Ojców Miasta. Nie mylę się na pewno co do rzędu wykładnika potęgi. — Niech to diabli — zaklął Amalfi. Odwiesił słuchawkę i nie spiesząc się, zabrał do zapalania cygara, w czym przeszkadzały mu jednak, widziane kątem oka, pędzące gwiazdy. Za każdym razem, kiedy któraś z nich przelatywała z oślepiającym błyskiem obok miasta, cygaro zdawało się przygasać. W końcu udało mu się pokonać złośliwość martwego przedmiotu i zaciągnąć głęboko wonną mgiełką. Poprosił o połączenie, tym razem z Hazletonem. — Mark? Kiedyś tłumaczyłeś mi, jak to czasami muzyk gra nieco szybciej początek i koniec utworu po to, by móc wolniej zagrać jego część środkową. Czy dobrze to zrozumiałem? — Tak, na tym właśnie polega tempo rubato, dosłownie skradziony czas. — Chodzi mi o to, żeby właśnie coś takiego wprowadzić do lotu tej kupy kamieni, kiedy będziemy przechodzili przez Układ Słoneczny. Chciałbym nieco zwolnić w okolicach Ziemi, ale tak, by sumaryczny czas przelotu przez Układ nie uległ zwiększeniu. Masz jakiś pomysł? Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. 258 — Nic nie przychodzi mi do głowy, szefie. Kontrolowanie tego rodzaju lotu jest prawie czysto intuicyjne. Sam mógłby pan to zrobić pewnie znacznie lepiej niż O'Brien ze wszystkimi swoimi urządzeniami sterowniczymi. — W porządku. Dzięki. Jeszcze jedno pudło. Przy tej szybkości o ręcznym sterowaniu lotem nie mogło być mowy. Żaden pilot, w tym także Amalfi, nie miał takiego refleksu, żeby precyzyjnie pokierować Hern VI. A to przecież właśnie konieczność uzyskania absolutnej precyzji lotu planety nasunęła mu pomysł wykorzystania oscylacji ekliptycz-nej. Gdyby nawet się to udało, nie miałby pewności, czy w krytycznym momencie będzie w stanie wprowadzić do trajektorii lotu matematycznie ścisłą korektę, dla dokonania której przebył dziesiątki tysięcy lat świetlnych. — Carrel? Czy możesz przyjść do mnie na górę? Chłopak zjawił się prawie natychmiast. Znalazłszy się na balkonie, nie mógł oderwać wzroku od przelatujących w straszliwym pędzie gwiazd. W jego oczach czaił się strach. — Słuchaj, Carrel. Zaczynałeś z nami chyba jako tłumacz, prawda? Musiałeś więc często używać w swojej pracy drukarek głosowych. — Owszem, sir. —1 To świetnie. Powinieneś zatem pamiętać, co się dzieje, kiedy wózek tej maszyny zawraca i robi odstęp do następnego wersu. Mniej więcej w połowie nawrotu hamuje delikatnie, żeby impetem uderzenia nie rozbić ogranicznika drukarki. Tak to mniej więcej wygląda, prawda? Otóż chciałem wiedzieć, jak się uzyskuje to zwolnienie nawrotu wózka? — W małych maszynach powrotna linka umieszczona jest na krzywce, a nie na krążku — powiedział powoli Carrel, 259 marszcząc czoło. — Natomiast duże, skomplikowane urządzenia, jakich używamy podczas negocjacji wielostronnych są sterowane elektronicznie czymś, co się nazywa klistron. Niestety, nie mam pojęcia, jak on działa. — Dowiedz się — polecił Amalfi. — Dziękuję, Carrel, o to mi właśnie chodziło. Chcę, żeby takie urządzenie włączono w obecny obwód pilotażu, ale tak, by szczyt efektu hamowania przypadł na moment naszego przejścia przez Układ Słoneczny. Przypuszczam, że dzięki temu udałoby się utrzymać nasz termin dotarcia do Obłoku Magellana. Myślisz, że to możliwe? — Chyba tak, sir. Wydaje się to dość proste — odparł Carrel i zszedł na dół, nie czekając na pozwolenie. Pół sekundy później miasto minął pokryty plamami czerwony gigant. Prawie otarł się o nie. Zadzwonił telefon. — Pan burmistrz? Mówi O'Brien. Dżungla zbliża się do Ziemi. Czy mam pana przełączyć? Amalfi drgnął. Tak szybko?! Miasto w dalszym ciągu było megaparseki od miejsca spotkania. Wyobrażenie sobie szybkości, przy której przybycie na czas w okolice Ziemi byłoby możliwe, przekraczało jego możliwości. Oszałamiające migotanie gwiazd zaczęło naraz działać na burmistrza uspokajająco. — Tak, niech pan mi da pełnego diraka na wszystkich obwodach i przygotuje się do przerzucania nas na kurs alternatywny. Czy pan Hazleton kontaktował się już z panem? — Jeszcze nie — odparł pilot. — Zespoły pilotażu anonsowały mi jedynie jakaś działalność Ojców Miasta prowadzoną, jak rozumiem, na polecenie pana albo menedżera. Wygląda na to, że w czasie opozycji będziemy pozbawieni komputerowego sterowania lotem. 260 — Zgadza się. No dobrze, O'Brien, niech mnie pan przełącza — powiedział Amalfi. Założył swój ogromny hełmofon wizyjny i... znalazł się z powrotem w dżungli. Ławica miast gwałtownie wytracając swoją szybkość, wchodziła właśnie w tak zwaną grupę lokalną — arbitralnie u-stanowiony obszar o promieniu pięćdziesięciu dziewięciu lat świetlnych, z umieszczonym w jego centrum ziemskim Słońcem. Pomimo wielkich fal migracyjnych, które poniosły setki milionów ludzi w inne, dalej od centrum położone regiony wszechświata, był to w dalszym ciągu najgęściej zaludniony obszar Galaktyki. Rozbrzmiewające w słuchawkach wędrowców sygnały wywoławcze zdawały się pochodzić z miejsc na zawsze pogrzebanych w historii: 40 Eridiana, Procyon, 60 Krzyża, Syriusz, 61 Łabędzia, Altair, RD-4°4048, 359 Wilka, Alfa Centaura... Pojawienie się w hełmofonach głosu Ziemi nie było oczywiście nowością, jednak usłyszeć stacje nadawcze tych innych światów było prawdziwie zaskakujące. Władca dżungli zdołał już wpoić w wędrowne miasta zasady quasi-wojskowej musztry i uformował je w wielki stożek o osi długości osiemnastu milionów mil. U jego wierzchołka umieścił małe miasta, których uzbrojenie ograniczało się do lekkiej broni defensywnej. Tuż poniżej wierzchołka — który w rzeczywistości był paraboidalnie zaokrąglony i kształtem przypominał głowę komety — sunęły największe miasta dżungli, tworząc trzon tej przestrzennej bryły. Wśród nich znajdowało się miasto króla, nie 261 było natomiast „nowego", który pomimo swej wielkości trzymał się daleko z tyłu, niemal na samym brzegu formacji. Właśnie to jego usytuowanie umożliwiło trutniowi objęcie kamerami całego stożka. Podstawę stożka tworzyły miasta średniej wielkości, ale przystosowane do prac w najtrudniejszych warunkach. Znalazły się tu, mimo że nie posiadały ciężkiego uzbrojenia, jednakże ich pokładowe wiratory można było polaryzować do niemal całkowitej odporności miasta na wszelkie ataki, poza atakami ciężkich okrętów wojennych. Taka formacja sugerowała posiadanie potężnych obwodów i znaczną zdolność obronną, choć nie zdradzała niczym zamiaru natychmiastowego ataku. Amalfi oparł wygodniej na swych ramionach ciężki hełmofon wizyjny i położył rękę na balustradzie balkonu, tuż obok sterów. W tym samym momencie usłyszał tubalny głos: — Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi do miast! Rozkazuję wam wytracić szybkość i do czasu rozpatrzenia waszej petycji zostać tam, gdzie jesteście. — Nie ma mowy — zabrzmiał zdecydowany głos króla. — Ostrzegam was, że aktualnie obowiązujące zarządzenia Rady zakazują wędrowcom zbliżać się do Ziemi na mniej niż dziesięć lat świetlnych. Zarządzenia te zabraniają także u-rządzania zgromadzeń wędrownych miast, za co uważa się spotkanie w jednym miejscu i czasie ponad czterech organizmów miejskich. Zostaliśmy jednak upoważnieni do powiadomienia was, że ten ostatni zakaz zostanie w tym przypadku uchylony na czas rozpatrywania waszej sprawy, pod warunkiem nieprzekroczenia przez was limitu minimalnej odległości od Ziemi. — Właśnie go przekraczamy — odparł natychmiast król. — 262 Będziecie musieli dobrze się nam przyjrzeć. Nie przebyliśmy takiego szmatu drogi na darmo. — Wobec tego — dochodziło z Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi — prawo stanowi, że miasta biorące udział w zgromadzeniu podlegają rozbiórce. Zatem zostanie zastosowany pełny wymiar kary. — Nie zostanie, tak jak nie jest stosowany w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto. Nie mamy zamiaru użyć siły ani zagrozić Ziemi niczym innym jak tylko kilkoma skargami. Przylecieliśmy tutaj, ponieważ był to jedyny sposób na uzyskanie sprawiedliwego rozpatrzenia naszej prośby. Chodzi nam tylko i wyłącznie o sprawiedliwość. — Zostaliście ostrzeżeni. — Wy też. Nie możecie nas zaatakować. Nie ośmielicie się. Jesteśmy obywatelami, a nie bandytami. Domagamy się sprawiedliwości i przybywamy dopilnować, by stało się jej zadość. W słuchawkach rozległo się krótkie pik wybieraka przełączającego diraka na inną częstotliwość. — Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Trzydziestego Drugiego — zadudnił nowy głos. — Ogłaszam niebieski alarm! Oc^aszam niebieski alarm! Proszę potwierdzić. Następne pik tym razem przełączyło na częstotliwość używaną przez króla do porozumienia się z dżunglą. — Podciągnąć, chłopcy—powiedział król.—Trzymać szyk. Kierujemy się na miejsce obozowiska piętnaście stopni przed nami." Dokładne współrzędne podam później. Jeżeli tam nie będą chcieli z nami gadać, to przesuniemy się w okojice Marsa i wtedy napędzimy im prawdziwego strachu. Przedtem jednak damy im jeszcze jedną szansę. 263 — Skąd wiesz, że i oni dadzą nam szansę? — zapytał ktoś z wyraźnym zdenerwowaniem. — Jak ci źle tutaj, to wracaj do Akolitów. Nie będę po tobie płakał. Pik. — Komandor Eisenstein do Kwatery Głównej. Potwierdzam niebieski alarm dla Dowództwa Trzydziestego Drugiego. Uwaga, Rejon? Ogłaszam niebieski alarm! Pik. — Hej tam przy podstawie stożka! Wyhamujcie trochę! Depczecie nam po piętach! — Opowiadasz, Budapeszt. Nasze odbiorniki tego nie pokazują. — Psiakrew, zajrzyjcie do nich jeszcze raz! Zaczyna mi tu cholernie wzrastać masa... Pik. — Kwatera Główna, wiceadmirał MacMillan do Dowództwa Rejonu Osiemdziesiątego Trzeciego! Ogłaszam niebieski alarm, ogłaszam niebieski alarm! Proszę o potwierdzenie. — Eisenstein, Dowództwo Rejonu Trzydziestego Drugiego. Potwierdzam czerwony alarm. Pik. — Prozerpina JDwa, Prozerpina Dwa do Centrum Dowodzenia Siłami Obrony Ziemi. Zaczynamy przejmować pierwsze z miast. Jakie dalsze instrukcje? — Gdzie u diabła jest ta Prozerpina? — spytał Amalfi Ojców Miasta. — PROZERPINAJESTGAZOWYMGIGANTEMOŚRED-NICY JEDENASTU TYSIĘCY MIL, POŁOŻONYM POZA ORBITĄ PLUTONA W ODLEGŁOŚCI... 264 — Starczy. Cicho. — Centrum Dowodzenia do Prozerpiny Dwa. Przestań chlipać, wytrzyj nos. Wszystkim zajmuje się Kwatera Główna. Wstrzymaj się od jakichkolwiek akcji. — Budapeszt, oni biorą nas w widły! — Widzę. Zakładajcie obóz, tak jak mówiłem. Dopóki nie popełnimy jakiegoś prawdziwego przestępstwa, nie ośmielą się nas tknąć i dobrze o tym wiedzą. Nie dajcie się nastraszyć tej paradzie glin. Pik. — Pluton Jeden, Pluton Jeden, do Centrum Dowodzenia Obroną Ziemi. Przejmujemy awangardę miast. — Siedź spokojnie, Pluton Jeden. — Nie zobaczycie ich już więcej, dopóki nie założą obozu. My jesteśmy w opozycji z Prozerpiną, ale Neptun i Uran są zupełnie poza torem lotu... — Mówię, siedź spokojnie! Ziemskie Słońce na ekranach trutnia powoli stawało się coraz większe, a ten poruszał się z szybkością taką samą jak cała dżungla. Z miasta Słońce nadal pozostawało niewidoczne, a oglądane w wizjonie było maleńką żółtą iskrą. Wyglądało jak łuk węglowy widziany przez system optyczny ustawiony na nieskończoność. Było to bezsprzecznie ojczyste Słońce. Patrzący na nie Amalfi poczuł nagle dziwny ucisk w gardle. W tej chwili Hern VI mknęła przez centrum Galaktyki, gdzie ze względu na maskujące obłoki gwiezdnego pyłu, nie było widocznego z Ziemi zagęszczenia gwiazd. Pędząca planeta zostawiła za sobą właśnie jedną z takich mgławic czerni, w której każde słońce zdawało się zjawą, a każde szczęśliwe jego ominięcie — cudem. Przed nią 265 otwierało się przeciwległe ramię Drogi Mlecznej, a w nim ten jeden zdumiewający świat. Amalfi nie mógł zrozumieć, dlaczego unosząca się w wizjonie maleńka, niczym nie wyróżniąca się iskierka przyprawia go o nieznośne szczypanie i wilgotnienie oczu. Dżungla zdążyła już się prawie zatrzymać, zmniejszając szybkość do wielkości odpowiedniej dla lotu międzyplanetarnego i w dalszym ciągu ją wytracając. Po upływie następnych dziesięciu minut szybkość miast w stosunku do Słońca spadła do zera i kamery trutnia znów pokazały Amalfiemu coś, co widział tylko raz w życiu — Saturna. Dla burmistrza przywykłego do myślenia kategoriami odległości międzygwiezdnych, planeta zdawała się unosić na wyciągnięcie ręki. Żaden ziemski astronom amator korzystający, z nowego, niepewnego i źle u-stawionego teleskopu nie mógł patrzeć na tę upierścienioną planetę bardziej zdumiony. Amalfi w pierwszej chwili po prostu osłupiał. To co zobaczył, było nie tylko niewiarygodnie piękne, ale także absolutnie nierealne. Gazowy gigant ze sztywnymi pierścieniami i krążącą wokół niego jakąś inną planetę o średnicy co najmniej trzech tysięcy mil! Po co opuszczał kiedykolwiek Układ Słoneczny, skoro tuż pod bokiem rodzinnej planety istniał świat tak niesłychanie anormalny? Pik. — Zakładajcie obóz — polecił król. — Zatrzymamy się tutaj na jakiś czas. Psiakrew! Wy tam przy podstawie stożka ciągle włazicie nam na plecy. Musimy się tutaj zatrzymać! Czy to nigdy do was nie dotrze? — Wytracamy szybkość w zupełnym porządku, Budapeszt. To ten nowy skrobie wam marchewki. Wydaje się, że ma jakieś kłopoty. 266 Przypuszczenie zdawało się trafne. Ogromny kulisty obiekt oddzielił się od trzonu formacji i znajdował się już daleko w przedzie, zbliżając się prawie do czubka stożka. Cała kula lekko drżała i co jakiś czas matowiała jakby pod wpływem nagłej i niekontrolowanej polaryzacji. — Połączcie się z nim i zapytajcie, czy nie potrzebuje pomocy. Reszta na orbity! Amalfi warknął: — O'Brien, czas! — Zgodny z planem, sir. — Skąd będę wiedział, kiedy te stery zaczną działać? — One już działają, sir — odparł pilot. — Ojcowie Miasta wyłączyli się natychmiast po dotknięciu ich przez pana. Usłyszy pan sygnał ostrzegający na pięć minut przed wejściem naszego hamowania w głęboki fragment krzywizny, a potem co pół sekundy dopóki z niej nie wyjdziemy.'Przez dwie i pół sekundy od ostatniego bip wszystko w pana ręku. Potem stery zostaną odłączone i powrócą do nich Ojcowie Miasta. Bk. — Admirale MacMillan, czy ma pan zamiar podjąć jakieś akcje? Jeśli tak, to chciałbym wiedzieć jakie? Nowy głos dochodzący z diraka wzbudził w Amalfim natychmiastową antypatię. Był monotonny, nosowy i pozbawiony wszelkich emocji, że do złudzenia przypominał głos generatora mowy. Amalfi był przekonany, że w czasie rozmowy właściciel tego głosu nigdy nie patrzy swemu rozmówcy w twarz. Z całą pewnością człowiek ten nie mógł znajdować się na powierzchni Ziemi. — W tej chwili żadnych, ekscelencjo — odparł głównodowodzący ziemskiej policji. — Zatrzymali się i są chyba skłonni 267 okazać rozsądek. Poleciłem komandorowi Einsensteinowi, by czuwał nad zachowaniem porządku w ich obozie. — Admirale, te miasta złamały prawo. Znalazły się tutaj wbrew zakazowi zbliżania się do Ziemi, a już sama wielkość ich zgromadzenia jest ciężkim przestępstwem. Czy jest pan tego świadom? — Tak, panie prezydencie — odparł MacMillan głosem pełnym szacunku. — Jeżeli życzy pan sobie, żebym nakazał jakieś aresztowania... — Nie, nie, nie. Nie możemy przecież aresztować całej bandy latających trampów. Tu trzeba środków odpowiednich i stanowczych, admirale. Tym ludziom należy dać lekcję. Nie możemy dopuścić do tego, by całe flotylle miast ciągnęły na Ziemię, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. To jest fatalny precedens. Wskazuje na zupełny upadek gwiezdnej moralności. Jeśli nie przywrócimy poszanowania dla pionierskich cnót naszych przodków, światła na całej Ziemi zgasną a międzygwiezdne ścieżki pozarasta trawa. — Tak jest, panie prezydencie — odpowiedział głównodowodzący. — Dobrze powiedziane, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię. Oczekuję pańskich rozkazów, panie prezydencie. — Mój rozkaz brzmi: niech pan coś zrobi. Ten obóz jest ropiejącym wrzodem na błękitnym ciele naszego nieba. Czynię pana osobiście odpowiedzialnym za jego usunięcie. — Tak jest, panie prezydencie. — Głos admirała zadźwięczał jak najtwardszy metal. — Komandorze Eisenstein, proszę przystąpić do realizacji operacji A Dowództwo Rejonu Osiemdziesiątego Trzeciego! Czerwony alarm, ogłaszam czerowny alarm! 268 — Dowództwo Rejonu Osiemdziesiątego Trzeciego potwierdza czerwony alarm. — Eisenstein, do głównodowodzącego! — Słucham, MacMillan. — Admirale, składam na pańskie ręce swoją rezygnację. Instrukcje pana prezydenta nie nakazywały przeprowadzenia operacji A. Nie wezmę na siebie tej odpowiedzialności. — Niech pan wykona rozkaz, komandorze — powiedział spokojnie głównodowodzący. — Przyjmę pańską rezygnację po przeprowadzeniu operacji. Miasta zawisły bez ruchu na swych orbitach, w napięciu oczekując na rozwój wypadków. Przez kilka sekund nic się nie działo. Nagle z nicości otaczającej dżunglę zaczęły wypryskiwać gruszkowate policyjne okręty wojenne. Niemal w tej samej chwili cztery miasta zamieniły się w rozszalałe chmury wrzącego gazu. Obwody akomodacyjne trutnia zwarły gwałtownie przesłony, zmniejszając intensywność przekazu do poziomu, przy którym znów można było cokolwiek dojrzeć przez oślepiającą jasność wybuchu. Długą jak wieczność sekundę miasta pozostały zawieszone w bezruchu, najwyraźniej całkowicie oszołomione tym, co się stało. Podobnie jak Amalfi, nikt nie mógł uwierzyć, że Ziemia posunęła się do czegoś takiego. Tylko mieszanina poczucia winy i bestialstwa mogła zaowocować tak morderczą reakcją na obecność miast. Jak widać, pan prezydent i MacMillan byli w stanie dostarczyć tej miksturze potrzebnych składników... Pik. — Walczyć! — rozległ się potężny ryk króla. — Walczyć, durnie! Rozniosą nas wszystkich w gaz! Walczcie! 269 Kolejne miasto rozpadło się na atomy. Policja wprowadziła do akcji miotacze Bethego, a ponieważ wszystkie obwody akomodacyjne miast dostosowały się do poziomu jasności wybuchów wodorowych, nie były w stanie pokazać bladych promieni naprowadzających tej groźnej broni. Było to z pewnością rozmyślnie wprowadzone utrudnienie zastosowania się do rozkazów króla. Budapesztowi udało się wyrwać z głowicy stożka. Zataczając szeroki łuk, ruszył na Ziemię. Plunął morderczą salwą ognia w statki policyjne, trafiając jeden. Masa rozżarzonego, topiącego się metalu pojawiła się w wizjofonie Amalfiego jako blada plamka, która prawię natychmiast zgasła. W ślad za królem pomknęło kilka mniejszych miast, potem kilkanaście, aż wreszcie cała ogromna fala... Pik. — MacMillan! Niech pan ich zatrzyma! Każę pana rozstrzelać! Oni dokonają inwazji... Z każdą sekundą na niebie pojawiało się coraz więcej pojazdów policyjnych. Obszar, w którym obozowały miasta zaczaj stopniowo zmieniać się w coraz lepiej widoczną mgławicę cząsteczek gazu, pyłu skroplonego metalu ł pary wodnej. Pośród tego wszystkiego, już prawie na granicy widoczności, krzyżowały się rozbiegane promienie naprowadzające miotaczy Bethego. Odległe Słońce zaczęło wywierać już swój wpływ i cała masa mgły, promieniując wtórnie, zalała scenę walki lśniącą poświatą, na którą obwody akomodacyjne nic nie mogły poradzić. Widok przekazywany przez kamery trutnia przypominał Amalfiemu NGC 1435 w Byku z wybuchającymi miastami zastępującymi w Plejadach nowe. Ku absolutnemu zaskoczeniu Amalfi zauważył, że pojazdy policyjne zaczęły eksplodować równie szybko, jak się pojawiły. Kłębowisko miast pozbawionych 270 jakiejkolwiek organizacji zaczynało przechodzić do kontrataku. Ich'„wrodzony" brak zdolności do prowadzenia działań wojennych wykluczał możliwość, że to im właśnie, należy przypisać ogromne straty w szeregach policyjnych. To musiało być coś innego... — Dowództwo Rejonu Osiemdziesiątego Trzeciego! Operacja A, wariant Alfa! Biegiem! Ciężki krążownik policyjny wj^>uchł w niewiarygodnej, bezdźwięcznej eksplozji. ^ Miasta wygrywały, mimo że każdy pojazd policyjny mógł bez trudu poradzić sobie z trzema wędrowcami — w momencie rozpoczęcia akcji na każde miasto przypadało co najmniej pięć okrętów wojennych. Wydawało się, że miasta nie miały żadnej szansy, a jednak wygrywały. Rwącym strumieniem ruszyły na Ziemię. Okręty policyjne wyposażone w najbardziej morderczą broń, jaką wymyśliła ludzkość wybuchały jak mydlane bańki. Na przodzie miast pędziła najwyraźniej nie kontrolowana przez nikogo olbrzymia srebrna kula. Amalfi widział już samą Ziemię — mikroskopijny, błękitno-zielony punkcik zawieszony w bezmiarze czerni. Pomimo iż z olbrzymią szybkością zaczęła zmieniać się w wyraźną tarczę, nie chciał jej się przyjrzeć. Nie chciał w ogóle jej widzieć. Wystarczająco zatarła mu jasność widzenia mgiełka sentymentalnych łez wyciśniętych widokiem rodzinnego Słońca. Jednak wbrew woli oczy same wracały ku planecie... Dojrzał biel czapy lodowej na jednym z biegunów. Bip! Dźwięk ten wstrząsnął nim. Uzmysłowił sobie nagle, że sygnał rozległ się nie po raz pierwszy. Miasto przemknie przez Układ Słoneczny w ciągu następnych dwóch i pół sekundy albo i 271 szybciej — nie miał pojęcia, ile razy tobip dobijało się na próżno do jego świadomości zahipnotyzowanej błękitnozielonkawą planetą. Największym wysiłkiem intuicji mógł się tylko domyślać, że to właśnie tera z... Pik. — MIESZKAŃCY ZIEMI!!! MY, MIASTA CAŁEJ KOSMICZNEJ PRZESTRZENI WZYWAMY WAS... Jednym ruchem przesunął stery o trzy milimetry w dół i w prawo. Ojcowie Miasta natychmiast przejęli je. Ziemia zniknęła. To samo stało się ze Słońcem. Hem VI zaczęła gwałtownie przyspieszać, odzyskując swoją nieprawdopodobną, niosącą ją na drugą stronę Galaktyki prędkość. —...WASI ODWIECZNI WŁADCY, SYNOWIE GWIAZD, PRAWI SPADKOBIERCY WSZELKIEJ MĄDROŚCI WIECZNEGO WSZECHŚWIATA, NOWI PANOWIE DEKADENCKIEJ CYWILIZACJI ZIEMI, NADCHODZĄ!!! BĄDŹCIE GOTOWI... Głos nagle urwał się. Błękitna plamka, która była ostatnim widzianym przez Amalfiego obrazem planety jego przodków zniknęła już wcześniej. Hern VI zadrżał gwałtownie i rozbrzmiał hukiem gigantycznego uderzenia. Amalfi upadł ciężko na podłogę balkonu, a wielki wizjofon przekrzywił mu się na głowie, odcinając go od obrazu bitwy toczonej w dżungli. Nie miało to już dla niego żadnego znaczenia. Gwałtowny wstrząs i ustanie tamtego osobliwego głosu oznaczały koniec bitwy. Oznaczały koniec jakiegokolwiek zagrożenia dla Ziemi. Oznaczały także koniec wędrownych miast i to nie tylko tych zgromadzonych w dżungli, ale wszystkich koczowniczych miast jako klasy — również miasta Amalfiego. Wstrząs przekazany dzwonnicy ratusza przez skalne jądro Hern VI dowodził, że tę jedną chwilę 272 osobistego kierowania lotem planety Amalfi zdołał odpowiednio wykorzystać. Gdzieś na czołowej półkuli Hern VI powstał właśnie potężny, rozpalony do białości krater. Ten krater i ślady związków metali zatopionych we wrzącym szkliwie jego zboczy stały się grobowcem najstarszej ze wszystkich legend wędrowców: wegańskiego fortu orbitalnego. Już nikt nie dowie się, jak długo ta kwintesencja wegańskiej myśli wojskowej czyhała gdzieś w Galaktyce na tak niepowtarzalną szansę odwetu. Odpowiedzi na to pytanie nie mogła z całą pewnością dostarczyć Wega — na tej zdegenerowanej planecie fort orbitalny był takim samym mitem jak we wszystkich innych rejonach Galaktyki. A jednak istniał naprawdę. Istniał i czekał cierpliwie, aż nadejdzie moment, w którym będzie mógł zemścić się na Ziemi. Z pewnością nie miał nadziei na wskrzeszenie błękitno-białego wegańskiego imperium obejmującego miliony gwiazd. Chciał jedynie wymazać z przestrzeni tę jedną planetę, która w niewytłumaczalny sposób zdołała obrócić w proch świetność Wegi. W pojedynkę nawet fort nie mógł pokonać Ziemi, lecz zamieszanie wywołane „marszem" oraz przypuszczenie, że Ziemia będzie się wahała zniszczyć swoje miasta stworzyły idealną okazję do uderzenia. Fort wrócił z długotrwałego, owianego legendą wygnania... Podjął swą ostatnią próbę. Dzwonnicą lekko kołysały szczątkowe tektoniczne fale pou-derzeniowe. Amalfi podniósł się z podłogi, przytrzymując się słupka balustrady balkonu. — O'Brien, porzucamy tę kupę skały! Niech leci dalej tym kursem. My startujemy. Proszę ustawić miasto na kursie alternatywnym! — Do Wielkiego Magellana? 273 — Zgadza się. Naprawcie szybko wszystkie szkody wyrządzone przez trzęsienie Hern VI. Niech pan powiadomi o wszystkim panów Hazletona i Carrela. — Tak jest. Wegańska forteca prawie odniosłaby zwycięstwo, gdyby nie przelot samotnego świata skazanego na opuszczenie Galaktyki, lecz Ziemia nigdy się o tym nie dowie. Znać będzie tylko mały •szczegół — przelot Hern VI przez Układ Słoneczny. Wszystkie pozostałe dowody wrzały teraz i wtapiały się w stygnące zbocza krateru, który wyrósł na zwróconej w kierunku lotu półkuli planetoidy. Amalfi postanowił dopilnować, żeby nawet jej nazwa pozostała dla Ziemi stracona, tak jak Ziemia była już na zawsze stracona dla wędrowców. W gabinecie burmistrza zebrali się: Dee, Hazleton, Carrel, doktor Schloss, sierżant Anderson, Jake, O'Brien, technicy, a za pomocą obejmującego całe miasto systemu dwustronnej łączności wizyjnej, uczestniczyli w tym spotkaniu także pozostali mieszkańcy miasta — nawet jego Ojcowie. Było to pierwsze zebranie od czasów ostatnich wyborów, po których menedżerem miasta został Hazleton. Tylko niewielu spośród obecnych pamiętało tamto wydarzenie. Głos Amalfiego brzmiał rzeczowo i spokojnie. Swoje słowa kierował do wszystkich zebranych, do miasta jako organizmu; ale patrzył prosto na Hazletona. — Przede wszystkim — mówił — jest niesłychanie ważne, żeby każdy z nas zrozumiał ogólną sytuację astrofizyczną. Kiedy 274 oderwaliśmy się od Hern VI, planeta ta kierowała się właśnie w stronę Małego Obłoku Magellana, który jest jedną z dwóch naszych galaktyk satelickich oddalających się od Galaktyki wzdłuż jej południowego ramienia. Hern VI w dalszym ciągu zmierza w tamtą stronę i jeżeli nie spotka jej coś nieprzewidzianego, powinna dolecieć do Obłoku, przedostać się przez niego na drugą stronę i zniknąć w odległych rejonach międzygalak-tycznych. Pozostawiliśmy na niej niemal cały sprzęt odzyskany w dżungli z dwóch martwych miast. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia. Przeniesienie tych urządzeń na pokład miasta było niemożliwe. Niemożliwe było także pozostanie na Hern VI, ponieważ Ziemia na pewno będzie ścigała tę planetę ł to albo aż do czasu opuszczenia przez nią naszej Galaktyki, albo tylko do chwili upewnienia się, że nas już na niej nie ma. — Dlaczego? — rozległo się prawie jednocześnie kilka głosów osób korzystających z ogólnego systemu łączności wizyjnej. — Lista przyczyn jest bardzo długa. Nasz przelot planetą przez Układ Słoneczny był pogwałceniem ziemskich praw. Co więcej, Ziemia także na nasze konto zapisała zniszczenie w czasie przelotu jednego z miast. Oni nie znają prawdziwej natury naszego „miasta". Nawiasem mówiąc, jest bardzo ważne, żeby nigdy jej nie poznali, nawet gdyby trzymanie tego w tajemnicy miało oznaczać, że na wieki przylgnie do nas miano morderców. Dee poruszyła się gwałtownie. — Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy oficjalnie przypisać sobie tej zasługi. W końcu to co zrobiliśmy dla Ziemi, to naprawdę wielka rzecz. — Nie możemy, ponieważ sprawa nie została jeszcze zakończona. Dla eiebie, Dee, Weganłe są starożytnym ludem, o 275 którym po raz pierwszy usłyszałaś trzysta lat temu. Tymczasem Wega władała niemal całą Galaktyką znacznie wcześniej niż Ziemia, a Weganie zawsze byli, czego właśnie dowiedli, że w dalszym ciągu są bardzo groźnym przeciwnikiem. Ten fort nie mógł istnieć w całkowitej próżni. Musiał od czasu do czasu zawijać do jakiegoś portu, podobnie jak my. Będąc okrętem wojennym o bardzo skomplikowanym wyposażeniu, potrzebował znacznie precyzyjniejszych i częstszych napraw, remontów czy choćby zwykłych przeglądów konserwacyjnych. — Amalfi rozejrzał się po zebranych, a potem mówił dalej: — Gdzieś w Galaktyce musi istnieć co najmniej jedna kolonia Wegan stwarzająca w dalszym ciągu potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Tę kolonię trzeba utrzymać w absolutnej nieświadomości tego, co się stało. Nie wolno nam dopuścić, żeby dotarła do nich wiadomość o zniszczeniu fortu, bo wtedy wybudują jego następcę. Tam, gdzie pierwszy poniósł klęskę, drugi może zwyciężyć. Przyczyną klęski pierwszego był koczowniczy charakter kultury, na której do tej pory opierała się hegemonia Ziemi. Pokonali go wędrowcy. — Amalfi westchnął i pokiwał głową jakby do swoich niewesołych myśli.—Teraz—kontynuował — wędrowcy nie będą czynnymi czy choćby mile widzianymi elementami galaktycznego życia. Chora na depresję Galaktyka będzie słaba jak niemowlę, a szczególna niemoc ogarnie Ziemię. Jeżeli Weganie dowiedzą się, że ich fort na nią uderzył i był zaledwie o włos od jej zniszczenia, to natychmiast rzucą się do budowy następnej fortecy, a wtedy... — zwrócił się do Dee: — Sama więc widzisz, że musimy zachować to w tajemnicy. Niezupełnie przekonana Dee spojrzała na Hazletona, szukając u niego poparcia, ale menedżer tylko potrząsnął głową. 276 — Nasza sytuacja nie jest w tej chwili ani dobra, ani zła — ciągną] Amalfi. — Wciąż mamy szybkość Hern VI i w pełni kontrolujemy lot. Moglibyśmy zawinąć do każdego portu znajdującego się wewnątrz paraboli, którą zakreśli nasza trajektoria. W końcu Ziemia posiada tylko współrzędne lotu planetoi-dy i nie wie nic o naszym mieście ani o jego obecnym kursie. Z drugiej strony, nasze urządzenia są stare i zaczynają zawodzić. Już nigdy więcej nie poniosą nas nigdzie o własnych siłach. Kiedy zawiniemy do następnego portu, osiądziemy w nim już na dobre. Nie mamy pieniędzy na nowy sprzęt, a bez nowego sprzętu nie możemy zarobić pieniędzy. Stąd wybór miejsca lądowania ma ogromne znaczenie i musimy to uczynić z największą rozwagą. Dlatego właśnie poprosiłem was wszystkich do wzięcia udziału w tej naradzie. — Czy jest pan pewien, szefie — zapytał jeden z techników — że sytuacja jest aż tak zła? Chyba moglibyśmy coś sami wyremontować... — MIASTO NIE PRZEŻYJE NASTĘPNEGO LĄDOWANIA — odezwali się Ojcowie Miasta. Technik z trudem przełknął ślinę i umilkł. — Nasza obecna orbita powinna zaprowadzić nas do większego z dwóch Obłoków Magellana. Przy rozwijanej przez nas szybkości oznacza to jeszcze dwadzieścia lat lotu. Uważam — zakończył swój wywód Amalfi — że miejscem, którego szukamy, jest właśnie Wielki Obłok Magellana. W mieście rozległy się okrzyki zdumienia. Amalfi podniósł dłoń. Znajdujący się w gabinecie, powoli się uspokoili, ale w innych miejscach miasta wrzawa trwała jeszcze dłuższą chwilę. Nie sprawiała jednak wrażenia protestu—była to raczej głośna i burzliwa dyskusja. 277 — Wiem, co czujecie — powiedział Amalfi, kiedy nabrał już pewności, że jego głos dotrze przynajmniej do większości mieszkańców. — To daleka droga i do tego nie istnieje tam prawdziwy handel międzygwiezdny, a już z pewnością nikt nie prowadzi wymiany handlowej z Galaktyką. Musielibyśmy się tam osiedlić i czymś zająć, może nawet uprawą roli. Jest to kwestia zrezygnowania z wędrownego trybu życia, kwestia wyrzeczenia się gwiezdnych przestrzeni. Doskonale wiem, jak wielkie jest to wyrzeczenie. Chciałbym, byście pamiętali, że nigdzie w całej właściwej Galaktyce nie ma dla nas żadnej pracy, nie ma na nią nawet nadziei także wtedy, gdybyśmy jakimś cudem zdołali je doprowadzić znów do pełnej sprawności. Nie mamy wyboru. Musimy znaleźć planetę, na której moglibyśmy się osiedlić. Planetę, którą będzie nam wolno uznać za własną. — PROSZĘ UDOWODNIĆ TĘ TEZĘ — odezwali się Ojcowie Miasta. — Właśnie mam zamiar to zrobić. Wszyscy wiecie, co się stało z galaktyczną gospodarką. Uległa całkowitemu załamaniu. Dopóki główne szlaki handlowe posługiwały się stabilnym środkiem płatniczym, gotowi byliśmy pracować. Ale dziś taka waluta już nie istnieje. Wprowadzony przez Ziemię standard leków jest nie do przyjęcia, gdyż musimy używać tych leków jako leków, a nie jako pieniędzy. Bez tych leków załogi miast żyłyby zbyt krótko. My żyjemy z długowieczności i dlatego nie możemy nią handlować. A to jest dopiero początek. Standard leków załamie się i to szybciej i gwałtowniej niż standard germanu. Galaktyka jest ogromna. Zanim jej ekonomia odzyska pełną równowagę, pojawią się dziesiątki nowych standardów i tysiące 278 lokalnych systemów pieniężnych. Ten bałagan może potrwać co najmniej sto lat... — CO NAJMNIEJ TRZYSTA — No dobrze, co najmniej trzysta lat. Liczyłem zbyt optymistycznie. Tak czy inaczej, jest jasne, że nie możemy zarabiać na życie w systemie gospodarczym, który nie jest choć w miarę stabilny, jak również nie możemy czekać z zapartym tchem aż Galaktyka znów nas wezwie, tym bardziej że nie mamy żadnej pewności czy w przyszłym, ustabilizowanym już porządku gospodarczym znajdzie się w ogóle jakiekolwiek miejsce dla wędrowców. Szczerze mówiąc, uważam, że dla wędrowców przyszłość rysuje się beznadziejnie. Ziemia będzie na nich szczególnie cięta za „marsz", do którego to ja tak wielkim nakładem sił i środków zachęciłem miasta, uważając to za jedyny sposób na zwabienie wegańskiego fortu. Gdyby „marsz" się nie odbył, to i tak miasta straciłyby rację bytu z uwagi na depresję. Nasze miasto nie jest w stanie osiągnąć już większej konkurencyjności kosztów produkcji. W nowej gospodarce będziemy zupełnym anachronizmem. Niemal na pewno zostaniemy zmuszeni do osiedlenia się na jakiejś planecie wybranej przez rząd. Proponuję zatem, żebyśmy sami wybrali sobie miejsce ostatecznego postoju i to jeszcze zanim rząd zacznie prowadzić przymusową akcję osiedleńczą. Proponuję, żebyśmy wybrali miejsce oddalone o setki parseków od najdalszych rejonów granicznych, do których Ziemia mogłaby kiedykolwiek rościć sobie prawa; miejsce, które nieustannie oddala się z dobrą szybkością od siedziby tego rządu i wszystkiego, co może on kiedykolwiek uznać za swą własność. Proponuję, byśmy znalazłszy takie miejsce, zakopali się w nim na dobre, świat, w którym cieszyliśmy się wolnością, zaczyna ogarniać fala 279 nowego imperializmu. Żeby zachować wolność, musimy wydostać się daleko poza jego granice i założyć własne małe imperium. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Era Nomadów dobiegła końca. Nikt nie odezwał się ani jednym słowem. Krzyżowały się oszołomione spojrzenia. Ciszę przerwali Ojcowie Miasta: — TEZA ZOSTAŁA DOWIEDZIONA ZACZYNAMY PROWADZIĆ ANALIZĘ WYBRANEGO OBSZARU I ZA CZTERY DO PIĘCIU TYGODNI ODPOWIEDNI PODZESPÓŁ PRZED-STAWIJEJ WYNIKI. W wielkim gabinecie w dalszym ciągu panowała cisza. Wędrowcy tkwili w zamyśleniu. Koniec z włóczęgą. Własna planeta. Stały grunt pod nogami. Codzienny wschód i zachód własnego słońca. Pogoda i pory roku. Zapach wiosny. Cisza wolna od wiecznego pomruku generatorów pola. Koniec strachu, walki, klęsk, ucieczki przed pogonią. Własny świat z gwiazdami oglądanymi już zawsze tylko jako maleńkie punkty rozjaśniające własne niebo. Amalfi czekał ze spokojną pewnością siebie. Cisza zaczęła się jednak przeciągać i nagle ogarnął go niepokój, czy jego argumentacja nie była zbyt abstrakcyjna. Może należało potrącić nutę naiwnej praktyczności... — To rozwiązanie powinno zadowolić każdego z nas — powiedział. — Hazleton poprosił o zwolnienie z zajmowanego stanowiska. Carrel mógłby zostać menedżerem miasta, ale miasta na stałe osadzonego na powierzchni jakiejś planety, co mnie osobiście bardzo by odpowiadało, bo nie mam zbytniego zaufania do jego pilotażu. To... — Chciałbym panu na sekundę przerwać, szefie. — Mów, Mark. 280 — To co pan mówi, jest może bardzo piękne, ale chyba zbyt radykalne. Nie widzę żadnego powodu, dla którego musielibyśmy całkowicie wyrzec się latania. Jasne, że Wielki Magellan jest daleko od miejsca, do którego udaje się Hern VI. Jasne, że jest to miejsce odludne i odosobnione. Gdyby nawet policja chciała nas tam szukać, to-jest to obszar zbyt duży i słabo zbadany, by mogli nas znaleźć. Czy jednak gdzieś w granicach Galaktyki nie ma miejsca posiadającego te wszystkie zalety? Dlaczego musimy osiedlać się w Obłoku, który oddala się z kolosalną prędkością. — TRZYSTA CZTERDZIEŚCI CZTERY MILE NA SEKUNDĘ. — Och, zamknijcie się. No dobrze, więc nie z taką znów kolosalną. Jednak jest bardzo daleko. Jeżeli podacie mi teraz dokładną odległość, to porozwalam wam wszystkie obwody i gdybyśmy kiedykolwiek chcieli dostać się z powrotem do Galaktyki, musielibyśmy znów użyć do tego jakiejś planety. — Zgoda. Jaką widzisz alternatywę? — Dlaczego nie mielibyśmy ukryć się w jakiejś dużej gromadzie gwiazd w naszej Galaktyce? Nie w takiej nędznej jak gromada akolicka, ale w którejś z dużych gromad, na przykład w tej wielkiej, kulistej w Herkulesie. Powinniśmy mieć na trasie naszego przelotu przynajmniej jedną taką gromadę. Może nawet trafiłaby się gromada cefeid, gdzie nawigacja wiratorowa jest niemożliwa dla nikogo, kto nie zna miejscowych napięć przestrzennych. W takiej gromadzie mielibyśmy duże szansę ukrycia się przed polieją, a jednocześnie ciągle jeszcze znajdowalibyśmy się w naszej Galaktyce. Amalfi postanowił nie negować tego pomysłu. Pomyślał tylko, że te obiekcje powinien zgłosić Carrel pozbawiony 281 rzeczywistego dowództwa nad latającym miastem, a nie rezygnujący ze swego stanowiska Hazleton. — Nie dbam o to, czy warunki kiedykolwiek się poprawią, czy nie — odezwała się niespodziewanie Dee. — Podoba mi się pomysł posiadania własnej planety i chciałabym, żeby krążyła ona tak daleko od policji jak to tylko możliwe. Jeżeli ta planeta będzie naprawdę nasza, to jakie znaczenie może mieć to, że za dwieście lub trzysta lat znów moglibyśmy wrócić do wędrówki w poszukiwaniu pracy? — Mówisz tak — powiedział Hazleton — bo sama do tej pory nie przeżyłaś jeszcze tych dwustu czy trzystu lat, a do tego ciągle jeszcze ciągnie cię do życia na planecie. Większość z nas jest znacznie starsza i lubi wędrówkę. Nie mówię tego tylko w swoim imieniu, Dee, wiesz o tym. Będę szczęśliwy, mogąc opuścić tę kupę złomu. Cała ta propozycja wydaje mi się dziwna. Amalfi, czy pan przypadkiem nie chce zmusić nas do osiedlenia się tylko po to, żeby zablokować zmianę we władzach miasta? Chyba pan wie, że to się panu nie uda? Amalfi zrobił zdziwioną minę. — Oczywiście, że wiem — odpowiedział. — Natychmiast po lądowaniu złożę również swoją rezygnację. W tej chwili ciągle jeszcze jestem burmistrzem tego miasta i wykonuję moje obowiązki. — Nie, nie to miałem na myśli. Zresztą mniejsza o to. Jednak w dalszym ciągu chciałbym się dowiedzieć, dlaczego musimy lecieć aż do Wielkiego Magellana. — Ponieważ będzie nasz — odezwał się niespodziewanie Carrel. Hazleton odwrócił się gwałtownie w jego stronę zaskoczony, ale Carrel nie przerwał. 282 — Nie tylko będziemy mieli swoją planetę, ale całą galaktykę. Oba Magellany są przecież takimi małymi galaktyczkami. Wiem to, jestem południowcem. Wyrosłem na planecie, przez której nocne niebo Obłoki Magellana przepływają jak tornada iskier. Do diabła, Mark! Tu nie chodzi o jedną planetę, bo to jest nic. Nie będziemy mogli latać miastem, ale nic nie stoi na prze-* szkodzie, żebyśmy budowali statki kosmiczne. Możemy zakładać nowe kolonie, możemy stworzyć taki system gospodarczy, jaki nam się będzie podobało. Własna galalctyka! Czego więcej moglibyśmy chcieć? — To wszystko wydaje się zbyt proste — upierał się Hazleton. — Ja przywykłem do walki o to, czego chcę. Przywykłem do walki o miasto. Chcę robić użytek ze swojej głowy, a nie karku. Te twoje statki kosmiczne, twoją kolonizację i inne tego typu rzeczy musi poprzedzić morze zwykłej harówki przy orce i sianiu, przy karczowaniu i żniwach. To jest sedno moich wątpliwości co do pańskiego projektu, Amalfi. Wpędzi nas w sytuację, w której większość z nas będzie zmuszona do robienia czegoś, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Prawie cała posiadana przez nas wiedza pójdzie na marne. — Nie zgadzam się — odparł Amalfi spokojnie. — W Wielkim Magellanie są już kolonie i nie zostały założone przez statki kosmiczne. — Więc? — Więc nie ma najmniejszej szansy, żebyśmy mogli osiedlić się tam bez żadnych kłopotów i w spokoju zabrać za gracowanie rabatek. Żeby móc nazwać jakąkolwiek część Obłoku własną, będziemy musieli walczyć. Będzie to najcięższa z walk, w jakiej kiedykolwiek braliśmy udział, bo walczyć będziemy z wędrowcami. Wędrowcami, którzy prawdopodobnie zapomnieli swą 283 historię i dziedzictwo, lecz mimo to są wędrowcami. Wędrowcami, którym pomysł osiedlenia się w Magellanie przyszedł do głowy znacznie wcześniej niż nam i którzy twardo będą bronić swego patentu. — Do czego zresztą mają pełne prawo. Dlaczego mielibyśmy kłusować na cudzym terenie, kiedy w każdym innym większym zgrupowaniu gwiazd możemy mieć dokładnie to samo albo prawie to samo? — Bo oni sami są kłusownikami i kimś znacznie gorszym. Dlaczego w dawnych czasach, kiedy wędrowcy byli jeszcze poważnymi obywatelami Galaktyki, jakieś miasto miałoby lecieć aż do Magellanów? Dlaczego tmi nie osiedlili się w jakiejś wielkiej gromadzie gwiazd? Rusz głową, Mark! Bo to byli hobo! Miasta, które musiały lecieć aż do Magellanów, ponieważ popełniły zbrodnie czyniące z nich wrogów każdej gwiazdy w Galaktyce. Sam mógłbyś wymienić nazwę jednego z takich miast, miasta, o którym wiesz, że musi przebywać gdzieś tam, w Magellanie, miasta, które przybrało zwodniczą nazwę Intersters-tellar Master Traders, co miało sugerować, że zajmuje się handlem. Musieli tam się udać nie tylko dlatego, że nie zapomniał i nigdy nie zapomni o nich Thor V, ale także dlatego, że o dostaniu ich w swoje ręce marzy każda istota Galaktyki. Gdzie indziej jak nie w Wielkim Magellanie mogli się schronić, nawet gdyby mieli zapłacić za to głodem? Hazleton zaczął wyłamywać sobie palce u ręki, powoli, ale z ogromną siłą. W miarę jak coraz silniej zginał poszczególne palce, kostki dłoni robiły mu się na przemian czerwone i białe. — Bogowie wszystkich gwiazd—powiedział przez zaciśnięte zęby. — Wściekłe Psy. Jeśli gdzieś się zaszyli to właśnie tam. Tak... Z tym miastem chciałbym się jeszcze kiedyś spotkać. 284 — Musisz brać pod uwagę, Mark, że może się to okazać niewykonalne. Wielki Magellan jest rzeczywiście wielki. — Jasne, jasne. Może tam być jeszcze kilku innych hobo. Ale jeżeli są tam Wściekle Psy, to chciałbym ich odwiedzić. Pamiętam ciągle jak na Thor V wzięto mnie za jednego z nich. Inni mnie nie obchodzą. Uważam, że Wielki Magellan może być nasz. — Galaktyka — szepnęła Dee. — Galaktyka z domem, naszym domem. — Wędrowna galaktyka — poprawił Carrel. Miasto pogrążyło się w ciszy. — CZY PANOWIE CARREL I HAZLETON MAJĄ JESZCZE COŚ DO DODANIA DO PRZEDSTAWIONYCH PRZEZ SIEBIE PROGRAMÓW? — ryknęli nagle Ojcowie Miasta. Amalfi spodziewał się, że przeciągająca się dyskusja na tematy polityki przywiodła Ojców do konkluzji, że to wielkie zgromadzenie mieszkańców zwołano w celu przeprowadzenia wyborów i to nie na menedżera miasta, lecz na burmistrza. — JEŻEU NIE I JEŻELI NIE MA DODATKOWYCH KANDYDATUR, TO JESTEŚMY GOTOWI ROZPOCZĄĆ TABUL^CJĘ. Przez dłuższą chwilę wszyscy spoglądali na siebie, nie mogąc zrozumieć, o co chodzi. Hazleton także domyślił się, na czym polega to nieporozumienie, — Nie ma żadnych dodatkowych kandydatur — powiedział szybko, chichocząc. Carrel nie odezwał się. Dziesięć sekund później John Amalfi, wędrowiec, został burmistrzem-elektem Wielkiego Obłoku Magellana. Miasto zawisło na chwilę w bezruchu, a potem bezszelestnie ześlizgnęło się w kierunku rozległych wrzosowisk wyznaczonych mu na miejsce lądowania przez cenzorów. O tej porze krawędź mglistej ławicy, która była Małym Obłokiem Magellana, zaczynała właśnie dotykać zachodniego horyzontu, zasnuwając prawie połowę nieba. Obłok powinien zajść o piątej dwanaście, a gdyby w lecie słońca wschodziły później, to o szóstej wzeszłaby bliższa krawędź Galaktyki. Wszystko to było po myśli Amalfiego. Jednym z powodów, dla których na miejsce osiedlenia się wybrał tę planetę, było właśnie to, że w ciągu najbliższych miesięcy na nocnym niebie nie mogła być widoczna większa część Galaktyki. Sytuacja, w której znalazło się konające miasto była trudna. Nie należało jej jeszcze dodatkowo komplikować przez rozbudzanie nostalgii. Miasto osiadło, umilkł ostatni pomruk wiratorów. Spod krawędzi rozległy się szybko przybierające na sile odgłosy ożywionej działalności ludzkiej oraz łoskot .ciężkiego sprzętu wyruszającego w drogę. Zespół geologów przystąpił do pracy. 286 Amalfi nie czul potrzeby natychmiastowego zejścia na dół. Pozostał na balkonie ratusza, wodząc zamyślonym spojrzeniem po wygwieżdżonym niebie. Zagęszczenie słońc w Wielkim Magellanie było bardzo duże. Odległości między nimi wyrażały się często raczej w miesiącach świetlnych niż w latach. Nawet gdyby się okazało, że ponowny start miasta jest rzeczywiście absolutnie niemożliwy — a wszystko na to wskazywało, wirator z Sześćdziesiątej Ulicy znalazł się bowiem właśnie na złomowisku wraz z maszyną z Ulicy Dwudziestej Trzeciej —- to można byłoby uruchomić tutaj system międzygwiezdnego handlu, wykorzystując zwykłe pojazdy transportowe. Wymontowanie pozostałych, sprawnych jeszcze wiratorów i zainstalowanie ich w każdym takim pojeździe powinno umożliwić stworzenie nowej floty. Nie przypominałoby to dalekich rejsów pomiędzy rozrzuconymi cywilizowanymi światami Drogi Mlecznej, lecz mimo to byłby to przecież handel, który dla wędrowców był równie nieodzowny do życia jak tlen. Burmistrz spojrzał w dół. W połyskliwej, gwiezdnej poświacie było widać rozległe wrzosowisko rozciągające się w kierunku zachodnim aż do horyzontu. Na wschodzie kończyło się mniej więcej o milę od brzegu miasta, ustępując miejsca ziemi uprawnej podzielonej na regularne małe kwadraty. Czy te mikoskopijne poletka należały do indywidualnych rolników trudno było powiedzieć. Z zachowania cenzorów udzielających miastu pozwolenia na lądowanie Amalfi wnioskował, że istnieją tu feudalne stosunki. Burmistrz dostrzegł czarny szkielet wysokiej instalacji wyrastający pomiędzy miastem a wschodnią granicą wrzosowisk. To brygada geologiczna stawiała wieże wiertnicze. Telefon na balustradzie balkonu zabrzęczał cichutko. Amalfi podniósł słuchawkę. — Zaczynamy wiercić, szefie — odezwał się Hazleton. — Zejdzie pan na dół? — Tak. Co mówią sondowania? — Nic specjalnie interesującego, ale wkrótce będziemy wiedzieli więcej. Muszę przyznać, że to mi naprawdę wygląda na teren roponośny. — Już nieraz daliśmy się zwieść pozorom — mruknął Amalfi. — Puszczaj wiertła. Zaraz schodzę. Nie zdążył odwiesić słuchawki, kiedy ciszę letniej nocy rozdarł przenikliwy dźwięk molekularnego świdra odbijający się o-głuszającym echem od budynków miasta. Z pewnością po raz pierwszy jakakolwiek planeta w Wielkim Magellanie słyszała ten dźwięk. Po drodze zatrzymały Amalfiego dwie czy trzy osoby, zwracając się z różnymi pytaniami i prośbami. Świtało już, kiedy przybył na miejsce wiercenia. Odwiert testujący został już wykonany. Wyciągano właśnie świder i pobrane próbki skalne. Brygada zdążyła postawić drugi szyb wiertniczy. Hazleton będący na szczycie machał ręką. Amalfi odpowiedział mu tym samym i wsiadł do windy. Wiał silny, ciepły wiatr. Włosy Hazletona, mimo że przytrzymywane kabłąkiem słuchawek były splątane. Amalfiemu po całych latach przebywania w mieście z precyzyjnie działającą klimatyzacją ten gwałtowny, pachnący wschodem słońca powiew sprawił prawdziwą przyjemność. — Macie już coś, Mark? — Przyszedł pan w samą porę. Właśnie go wyciągają. Pierwsza wieża zakołysała się lekko pod wpływem uderzenia w boczne wsporniki przez długi rdzeń, który wyskoczył spod 288 ziemi. Nie towarzyszyła mu jednak czarna fontanna ropy. Oparłszy się wygodnie łokciami o barierkę, Amalfi obserwował mężczyzn hamujących linami rozkołysaną łuskę i kierujących ją n"a ziemię. Winda wyciągowa zagrzechotała gwałtownie, jej silnik zakrztusił się i umilkł. — Nic z tego — powiedział Hazleton z rozgoryczeniem. — Wiedziałem, że tym cenzorom nie należy wierzyć. — A jednak ropa musi gdzieś tu być — upierał się Amalfi. — Wydostaniemy ją, zobaczysz. Chodźmy na dół. Na powierzchni ziemi szef geologów otworzył już pojemnik testowy i badał jego zawartość, przesuwając od góry do dołu czujnik masowy. Kiedy burmistrz przesłonił mu swym potężnym cieniem skalę urządzenia, geolog rzucając mu bazyliszkowe spojrzenie, rzucił krótko: — Nie ma złoża. Amalfi zaczął się zastanawiać. Teraz, kiedy miasto zostało odcięte od rodzinnej Galaktyki, żadna praca dla pieniędzy nie miała dla niego dużego znaczenia. Przede wszystkim potrzebna była ropa, która po krakowaniu stawała się surowcem, do produkcji żywności. Pracę, która przyniosłaby wysokie zyski w miejscowej walucie trzeba było odsunąć na dalszy plan. Miasto musiało się zająć zarabianiem na opłacenie koncesji wiertniczych. Kontrakt wydawał się prosty. Mieszkańcy planety nigdy 'nie zdołali zejść z wierceniami poniżej poziomu największych i najłatwiej wykrywalnych złóż, więc dla miasta powinno zostać jeszcze dużo ropy. W zamian za ropę miasto miało dostarczyć planecie molibden i wolfram, które były produktami ubocznymi wierceń naftowych. Gdyby jednak nie odkryli ropy... — Spuśćcie jeszcze dwie sondy — polecił Amalfi. — W najgorszym wypadku zostanie nam ten roponośny łupek. 289 Potraktujemy go zżelowaną benzyną pod ciśnieniem i jakoś wypchniemy. Posuwajcie się wzdłuż granicy występowania żwiru, tak żeby nie zamykać pokładu. Jeżeli nie będzie płynnego złoża, to będziemy ropę wypłukiwać z łupku. — Befsztyk wczoraj i jutro — mrukną] Hazleton. — Nigdy dziś. Amalfi odwrócił się gwałtownie w jego stronę, czując jak krew uderza mu do głowy. — Czy myślisz, że jest jakiś inny sposób, żeby cię nakarmić? — warknął. — Od tej pory ta planeta będzie naszym domem. Może wolałbyś się raczej zająć uprawą roli jak tubylcy? Myślałem, że po rajdzie na Gort wyrosłeś z głupich pomysłów. — Zupełnie co innego miałem na myśli — odparł Hazleton cicho. — Wiem równie dobrze jak pan, że tufaj zostaniemy. Po prostu wydało mi się zabawne, że osiedlanie się na stałe rozpoczyna się od takiej samej roboty jak zawsze. — Przepraszam — powiedział Amalfi trochę ułagodzony. — Nie powinienem być taki porywczy. To wszystko dlatego, że nie wiem jeszcze na czym stoimy. Tubylcy nigdy nie kopali tej planety głębiej niż do pierwszych pokładów, a rafinują ropę, gotując ją w rondlach. Jeżeli uda nam się rozwiązać problem żywności, to będziemy mieli szansę przekształcić Obłok w sympatyczną, małą, rodzinną korporacyjkę. — Odwrócił się raptownie od wież i ruszył powoli w kierunku przeciwnym do miasta — Mam ochotę na spacer. Nie poszedłbyś ze mną, Mark? — Na spacer? — zapytał zaskoczony Hazleton. — No... jasne. Idę z panem, szefie. Przez dłuższą chwilę brnęli ciężko przez wrzosowisko, nie zamieniając ani słowa. Ziemia była gliniasta i poorana głębokimi 290 rozpadlinami, które w ostrym świetle wczesnego poranka były dobrze widoczne. Porastająca równinę roślinność zdawała się bardzo uboga. Tu i tam rosły kępy niskich, mizernych krzewów, jakieś sztywne łodygi podobne do pokrzyw, wysepki porostów przypominających ziemską trawę. — Nie wygląda mi to na zbyt urodzajną glebę — powiedział Hazleton. — Choć oczywiście, trudno powiedzieć, żebym się na tym znał. — Jak widziałeś z miasta, tam dalej ziemia jest znacznie lepsza — odparł Amalfi. — Ale zgadzam się z tobą, że te wrzosowiska sprawiają, przygnębiające wrażenie. To prawdziwy ugór. Nie wierzyłem nawet, że to miejsce jest radiologicznie bezpieczne, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem odczytu wskaźników. — Wojna? — Może kiedyś, dawno temu. Najwięcej szkód wyrządziła tu chyba sama przyroda. Ta ziemia za długo leżała odłogiem. Znikneła cała urodzajna warstwa. Biorąc pod uwagę intensywność upraw w innych częściach planety, wydaje się to dziwne. Na wpół zeszli, na wpół zjechali do głębokiego parowu wyschniętego potoku i mozolnie wdrapali się na jego przeciwległe zbocze. — Szefie — odezwał się Hazleton — dlaczego wybraliśmy tę właśnie planetę, mimo że wiedzieliśmy, że ma swoich mieszkańców? Przelatywaliśmy przecież obok kilku innych, które były równie dobre. Czy weźmiemy się za wypieranie miejscowej ludności? Nie bardzo wiem, jak moglibyśmy sobie z tym poradzić, nawet gdyby to było sprawiedliwe i zgodne z prawem. — Czy podejrzewasz, Mark, że w Wielkim Magellanie są oddziały ziemskiej policji? 291 — Nie, raczej nie — odparł Hazleton — ale są tu wędrowcy. Gdybym ja chciał dochodzić sprawiedliwości, to udałbym się nie do policji, tylko właśnie do nich. Więc jak brzmi odpowiedź, Amalfi? — Może się zdarzyć, że będziemy się musieli trochę poprze-pychać, ale rozumnie — odpowiedział Amalfi, patrząc na niego spod oka. — Wszystko polega na tym, Mark, żeby wiedzieć, co i jak pchać. Słyszałeś, co mówiły na temat tego świata niektóre z planet mijanych po drodze. — Wstrząsali się na samą wzmiankę o nim — odparł Hazleton, odrywając rzep, który uczepił się jego kostki. — Przypuszczam, że cenzorowie musieli niezbyt sympatycznie potraktować wcześniejsze ekspedycje na tę planetę. Mimo to... Amalfi staną] na szczycie zbocza i podniósł rękę. Menedżer miasta zamilkł, szybko wdrapał się na wzgórze i stanął obok niego. Zaledwie kilka metrów od nich zaczynała się ziemia uprawna. Stały na niej dwa... stworzenia. Jedno było najwyraźniej mężczyzną, nagim mężczyzną o skórze koloru czekolady, z kołtunem kruczoczarnych włosów na głowie. Stał obok jedno-skibowego pługa, który wydawał się wykonany z kości jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Wyorywana bruzda ciągnęła się aż do chaty położonej w końcu zagonu. Mężczyzna przesłaniał dłonią oczy przed słońcem i patrzył ponad zamglonym wrzosowiskiem w kierunku wędrownego miasta. Plecy miał niezwykle szerokie i muskularne, ale mocno przygarbione. Pochylona w sztywnej skórzanej uprzęży, ciągnąca pług postać była także istotą ludzką — kobietą. Głowę i ramiona miała pochylone ku ziemi, a włosy — nieco dłuższe niż u mężczyzny — opadły jej do przodu, zasłaniając twarz. Mężczyzna opuścił głowę i jego oczy spoczęły na wędrowcach. 292 — Czy jesteście ludźmi z miasta? — zapytał. Hazleton poruszył wargami. Wieśniak nie mógł jednak usłyszeć jego słów, gdyż menedżer mówił do laryngofonu i był słyszany tylko przez odbiornik umieszczony za prawym uchem Amalfiego. — Interlingua, na bogów wszystkich gwiazd! Oni mówią interlinguą! Co to znaczy, szefie? Czy Obłok został skolonizowany aż tak dawno temu? Amalfi potrząsnął przecząco głową. — Jesteśmy z miasta — odpowiedział mężczyźnie.—Jak się nazywasz, młody człowieku? — Karst, panie. — Nie nazywaj mnie panem. Nie jestem twoim cenzorem. Czy to twoja ziemia? — Nie, panie... Wybacz, nie znajduję innego słowa. — Nazywam się Amalfi. — To ziemia cenzorów, Amalfi. Ja na niej tylko pracuję. Czy wy jesteście z Ziemi? Amalfi popatrzył z ukosa na Hazletona. Twarz menedżera miasta pozostała bez wyrazu. — Tak — odparł Amalfi. — Po czym poznałeś? — Po tym cudzie — odpowiedział Karst. — To wielki cud wybudować miasto w ciągu jednej nocy. Powiadają, że nawet samo IMT musiało budować dziewięciu mężów z rękami o kciukach ze słońc. Wznieść na Uroczysku w ciągu jednej nocy drugie takie miasto... Ufff! Tego nie da się opisać słowami. Odszedł od pługa ociężałymi, niepewnymi krokami, jakby go bolały wszystkie potężne mięśnie. Kobieta podniosła głowę ł odgarnęła włosy z twarzy. Oczy miała otępiałe, ale gdzieś w głębi 293 migotały w nich iskierki strachu. Wyciągnęła rękę i chwyciła Karsta za łokieć. — To mara — powiedziała. Mężczyzna potrząsnął przecząco głową. — Wybudowaliście w jedną noc całe miasto—powtórzył. — Mówicie językiem ang, takim jak my w dzień święta. Rozmawiacie z takim jak ja i to słowami, a nie razami i świstem bata. Macie piękne stroje z kolorowych, delikatnych szmatek. Była to bez wątpienia najdłuższa wypowiedź, jaką ten człowiek wygłosił w swoim życiu. Włożył w to taki wysiłek, że glina pokrywająca jego policzki i czoło zaczęła kruszyć się i odpadać. — Masz rację — przyznał Amalfi. — Choć opuściliśmy ją już dawno temu, jesteśmy z Ziemi. Powiem ci coś więcej, Karst. Ty też jesteś z Ziemi. — To nieprawda — zaprotestował Karst, cofając się. — Ja urodziłem się tutaj, my wszyscy urodziliśmy się tutaj. Nikt z nas nie przypisuje sobie ziemskiej krwi... — Rozumiem — powiedział Amalfi. — Pochodzisz z tej planety. Jesteś jednak Ziemianinem. I powiem ci coś jeszcze. Myślę, że cenzorowie nie są Ziemianami. Myślę, że utracili prawo do tego miana bardzo dawno na planecie o nazwie Thor V. Karst wytarł o uda swoje szorstkie dłonie. — Chcę to zrozumieć — powiedział. — Naucz mnie. — Karst—zawołała błagalnym głosem kobieta.—To mara. Cuda przemijają. Spóźnimy się z orką. — Naucz mnie — powtórzył uparcie Karst. — Całe nasze życie pracujemy w polu, a w święta opowiadają nam o Ziemi. I oto teraz zdarzył się cud. Wyrosło miasto zbudowane rękami Ziemian, a Ziemianie, którzy w nim mieszkają rozmawiają z nami... — głos uwiązł mu w gardle. 294 — Mów dalej — zachęcił łagodnie Amalfł. — Naucz mnie. Teraz Ziemia zbudowała na Uroczysku miasto, cenzorowie nie mogą już ukrywać przed nami swojej wiedzy. Nawet jeżeli odejdziecie, to zanim deszcz i wiatr zniszczą wasze miasto, ono nam wszystko opowie. Amalfi, panie mój, jeżeli jesteście Ziemianami, to naucz nas tak, jak się uczy Ziemian. — Karst — powiedziała kobieta. — To nie dla nas, to czary cenzorów. Takie same jak ich wszystkie inne czary. Oni chcą nas rozdzielić od dzieci. Chcą, żebyśmy pomarli na Uroczysku. Oni nas wystawiają na próbę. Chłop odwrócił się do niej. W tym ruchu zezwierzęconego, potężnie umięśnionego, pokrytego spękaną skórą ciała kryła się jednak łagodność. — Ty nie musisz iść — powiedział prymitywną, gwarową inerlinguą, którą najwyraźniej posługiwał się na co dzień. — Orz dalej, jeśli chcesz. Ale to nie jest sprawka cenzorów. Oni nie poniżyliby się do kuszenia takich nędzarzy jak my. Zawsze byliśmy posłuszni ich prawom, płaciliśmy dziesięciny, przestrzegaliśmy świąt Tu chodzi o Ziemią. Kobieta zacisnęła zrogowaciałe dłonie w pięści i podparła nimi brodę. — Rozmawianie o Ziemi poza świętami jest zakazane. Skończę orkę, bo inaczej nasze dzieci będą musiały umrzeć. — No to chodź — powiedział Amaifi. — Jest mnóstwo rzeczy, których musisz się nauczyć. Mężczyzna upadł na kolana. Sekundę później, kiedy skonsternowany Amalfi zastanawiał się, co robić, Karst wstai i ruszył w ich kierunku. Hazleton wyciągnął do niego rękę, żeby pomóc mu wspiąć się na strome zbocze Uroczyska. Kiedy Karst ją 295 chwycił, menedżer o mały włos nie runął do przodu. Nagi chłop t)ył silny jak kafar. — Karst, wrócisz przed nocą? Chłop nie odpowiedział. Amalfi ruszył z powrotem co miasta. Hazleton zaczął schodzić w dół zbocza parowu, ale coś kazało mu obejrzeć się na płachetek ziemi i stojącą na jego skraju chałupinę. Głowa kobiety znów pochyliła się ku ziemi. W prymitywnej uprzęży znów ciągnęła pług, który z trudem torował sobie drogę w kamienistej ziemi. — Szefie -.— powiedział Hazleton do laryngofonu.—Słucha pan czy za bardzo zaprząta pana odgrywanie roli mesjasza? — Słucham. — Nie bardzo mam ochotę odebrać tym ludziom ich planetę. Prawdę mówiąc, niech mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię! Amalfi nie odpowiedział. Nie mogło być odpowiedzi. Wędrowne miasto już nigdy nie wzniesie się w przestrzeń. Ta planeta stała się już ich domem czy chcieli tego, czy nie. Zza pleców dobiegł ich śpiew kobiety. Śpiewała jakąś dziwną monotonną pieśń. Hazleton i Amalfł spadli z nieba, by ograbić ją ze wszystkiego oprócz kamienistej ziemi. Stare było zarówno miasto, jak i zamieszkujący je mężczyźni i kobiety. Oni tylko po prostu długo już żyli, a to zupełnie co innego. Miasto podobne bogatej w doświadczenia istocie rozumnej taiło wprawdzie wszystkie swe winy, ale w każdej chwili było gotowe zdać z nich pełen rachunek. W tych dniach trudno 296 było uzyskać jakiekolwiek informacje od Ojców Miasta bez wysłuchiwania długich umoralniających kazań. Amalfi przewidywał ich reakcję^ kiedy poprosił o dokonanie przeglądu rejestru wykroczeń miasta. I rzeczywiście dostał za swoje, dostał za wszystkie czasy. Ojcowie wygarnęli mu wszystko, nawet przypadek sprzed kilkunastu wieków, kiedy odkryto, że od czasu opuszczenia Ziemi nikt nie odkurzał tuneli'miejskiego metra. Wtedy młodsi wędrowcy po raz pierwszy usłyszeli, że miasto miało metro. Amalfi nie zniechęcił się i z godnością wysłuchał wszystkich zarzutów. Z powodzi mało istotnych spraw i nie wykorzystanych okazji wyłoniły się dwie jasne i ważne kwestie. Burmistrz westchną] ciężko. Wydawało się, że ziemskie gliny pamiętają im tylko te dwie rzeczy. Po pierwsze, miasto pomimo długiego rejestru wykroczeń ciągle istniało, co dawało policji podstawę do pociągnięcia go do odpowiedzialności. Po drugie, podążyli do Wielkiego Magellana śladem miasta, które osiadło tu setki lat temu, a wcześniej było sprawcą masakry na Thor V. Amalfi rozłączył się z Ojcami Miasta i zamyślony wyjął słuchawkę z ucha. Przed nim ciągnęły się długie pulpity kontrolne, w większości ciągle jeszcze przydatne, lecz na zawsze już martwe w najistotniejszej niegdyś dla miasta sekcji kierującej lotem wędrowca w jego tułaczce między gwiazdami. Miasto na stałe osiadło na powierzchni planety i teraz należało to już tylko zaakceptować, a następnie wywalczyć prawo nazywania tego miejsca swoim domem. Wydawało się to możliwe pod warunkiem jednak, że policja nie będzie interweniowała. Obłoki Magellana oddalały się z coraz większą prędkością od rodzinnej Galaktyki i Amalfi miał nadzieję, że upłynie sporo czasu zanim policja wyśle swój oddział w tak długą pogoń za jednym, 297 nędznym wędrowcem. Jednak było to nieuniknione. Im bardziej oczyszczona z wędrowców stawała się Galaktyka — a burmistrz nie miał wątpliwości, że do tej pory policja zdołała wymusić rozbiórkę większości miast żyjących z międzygwiezdnych podróży — tym większe było prawdopodobieństwo, że obiektem jej zainteresowań staną się ci, którzy gdzieś się schronili. Amalfi nie bardzo wierzył, by satelicki obłok gwiezdny mógł stanowić przeciwwagę dla ludzkiej technologii. Do czasu kiedy policja wyruszy z rodzinnej spirali do Wielkiego Magellana, będzie dysponowała odpowiednią techniką i to bardziej wyrafinowaną niż ta, z której korzystało miasto Amalfiego. Jeżeli gliny będą chciały ścigać Obłok, to znajdą sposób, by gcr dogonić. Jeżeli... Znów założył słuchawkę. — Pytanie — powiedział. — Czy ich chęć odnalezienia nas może być aż tak silna, żeby skłonni byli wytworzyć odpowiednią technikę lotów? Ojcowie Miasta mruknęli coś niezrozumiale wyrwani zapewne z nostalgicznej zadumy nad minioną świetnością, a po chwili odpowiedzieli: — TAK, BURMISTRZU AMALFI, NIECH PAN NIE ZAPOMINA ŻE NIE JESTEŚMY TUTAJ SAMI, PROSZĘ PAMIĘTAĆ O THORV. No proszę. Znów to odwieczne przypomnienie sprawiające, że wędrowcy byli znienawidzeni także na tych planetach, które nigdy ich u siebie nie oglądały i nawet nie miały nadziei, że kiedykolwiek któryś je odwiedzi. Szansa, że miastu, które dopuściło się tak nieludzkich czynów uda się skutecznie ukryć w Obłoku i całkowicie zmylić pogoń, była minimalna. Jeśli Ojcowie mieli rację, to choć wszystko zdarzyło się bardzo dawno, policja zjawi się tutaj wcześniej czy później, by w pokutnym zadość- 298 uczynieniu za zbrodnie zniszczyć również miasto Amalfłego. Pamiętać o Thor V. Żadne miasto nie będzie bezpieczniejsze, nawet tutaj wśród dziewiczych satelitów rodzimej Galaktyki, dopóki ten zgwałcony i zgładzony świat nie zostanie pomszczony. — Szefie? Przepraszam, nie wiedzieliśmy, że jest pan zajęty. Jak tylko znajdzie pan chwilkę czasu, chcielibyśmy przedstawić panu projekt planu operacyjnego. — Możesz to zrobić już teraz, Mark — powiedział Amalfi, odwracając się od tablic rozdzielczych. — Cześć, Dee. Jak ci się podoba twoja nowa planeta? Dziewczyna uśmiechnęła się. — Jest piękna — odpowiedziała z prostotą. — Przynajmniej w swej większej części — zgodził się Haz-leton. -*- Wrzosowiska są odpychające, ale reszta wydaje się wspaniała. Powiedziałbym, jest znacznie lepsza niż można by wnioskować ze sposobu, w jaki jest uprawiana. Te maleńkie zagony, na które ją dzielą uniemożliwiają wykorzystanie jej prawdziwej wartości. Nawet ja znam lepsze metody uprawy niż ci pańszczyźniani chłopi. — To mnie wcale nie dziwi—powiedział Amalfi. — Według mnie, t^ówną zasadą rządów cenzorów pozwajającą im u-trzymać się przy władzy, jest ograniczenie do minimum rozprzestrzeniania się wiedzy na temat sposobów uprawy ziemi. Jest to także podstawowa zasada polityki, o czym chyba nie muszę ci mówić. — Co do polityki, to niezupełnie się zgadzam — odparł Hazleton spokojnie. —Ale kiedy my będziemy się o nią spierać, życie miasta musi toczyć się dalej. — Zgoda. Więc coś tam wymyślił? 299 — Kazałem wybrać mały kawałek wrzosowiska tuż obok miasta i przekształcić w doświadczalny zakład uprawy roli. Wykonaliśmy już odpowiednie testy glebowe. To oczywiście tylko początek, rozwiązanie przejściowe. W następnym etapie będziemy się musieli zająć ziemią uprawną. Przygotowałem szkic kontraktu dzierżawnego między miastem a cenzorami, który zakłada geograficzną rotację gruntów użytkowanych przez miasto. W ten sposób ograniczymy do minimum przemieszczanie chłopów, a jednocześnie zdobędziemy możliwość do-'kładnego poznania wszystkich gatunków roślin występujących na tej planecie. W głównych punktach kontrakt przypomina stary typ umów o ograniczonych koloniach, ale zmodyfikowałem go, by nic nie wzbudziło nieufności cenzorów. Nie mam żadnych wątpliwości, że go podpiszą. Następnie... — Nie podpiszą — przerwał Amalfi. — Nie mogą go nawet zobaczyć. Co więcej, chcę, żebyś natychmiast zlikwidował ten swój eksperymentalny zakład rolny i usunął wszystkie ślady wskazujące, że w ogóle wpadliśmy na taki pomysł. Hazleton złapał się za głowę w geście szczerej irytacji. — Och do diabła, szefie — powiedział. — Tylko niech mi pan nie mówi, że ciągle tkwimy w tym samym, starym, obłędnym kole intryg. Intrygi, intrygi i wciąż nowe intrygi. Otwarcie panu mówię, że ja już tym rzygam. Czy tysiąc lat tego obłędu panu nie ,wystarczy? Myślałem, że wylądowaliśmy tu, żeby się osiedlić! — Po to właśnie wylądowaliśmy. I osiedlimy się. Ale jak sam mi wczorej przypomniałeś, ta planeta znajduje się w tej chwili w posiadaniu ludzi, których legalnie nie możemy stąd wyprzeć. Na obecnym etapie nie wolno nam dopuścić, żeby ci ludzie nabrali choćby śladu podejrzenia, że chcemy się tutaj osiedlić. Oni i tak 300 są już mocno zaniepokojeni naszą obecnością i bardzo pilnie nas obserwują. — Och nie — wtrąciła się Dee. Podeszła szybko do Amal-fiego i położyła mu rękę na ramieniu. — John, po marszu na Ziemię obiecał pan, że znajdziemy tutaj dom. Niekoniecznie na tej planecie, ale gdzieś tutaj, w Obłoku Magellana. Pan nam to przyrzekł, John. Burmistrz popatrzył na nią w zadumie. Podobnie jak Haz-leton, Dee wiedziała, że ją kochał. Oboje świetnie znali okrutne prawo wędrowców i wystarczająco dobrze Amalfiego, by wiedzieć, że jego niewzruszone poczucie lojalności kazałoby mu stosować się do tego prawa. Dopóki kryzysowa sytuacja w dżungli nie zmusiła Amalfiego do ujawnienia Hazletonowi swego uczucia do Dee, każde mogło przez ponad trzysta lat najwyżej podejrzewać jego istnienie. Kodeks wędrowców dopiero od niedawna kierował życiem Dee. Sama tylko świadomość, że jest kochana nie mogła jej zadowolić. Była zbyt młoda, żeby zdawać sobie sprawę, że kryzys już minął i że pozostawił po sobie tylko cień oddania nieprzydatnego już ani jej, ani Amalfłemu. Nie mogła wiedzieć, że osobą, która zastąpiła jej miejsce był Karst i że to z jego ust Amalfi słyszał teraz naiwne i głęboko wzruszające pytania, które kiedyś zadawała ona. Nie wiedziała również, że Amalfi uzmysłowił sobie wreszcie, iż tysiąc lat dorosłego życia nauczyło go wiele. Gdyby ktokolwiek powiedział jej, że Amalfi dopiero teraz osiągnął pełną umysłową i emocjonalną dojrzałość, nie potrafiłaby tego zrozumieć. Być może rozbawiłoby ją to nawet. Amalfi uśmiechnął się. — Oczywiście, że obiecałem — powiedział. — Dotrzymuję obietnic już od tysiąca lat i mam zamiar dalej tak czynić. Ta planeta stanie się naszym domem, jeżeli pomożecie mi ją 301 zdobyć. To najlepsza planeta ze wszystkich, jakie mijaliśmy ł to pod bardzo wieloma względami. Przekonacie się 6 wielu, kiedy zobaczycie tutajszy zimowy układ gwiazd, a inne zalety staną si? oczywiste dopiero za lat sto kilkanaście. Ale jest coś, czego nie mogę wam zapewnić — natychmiastowej realizacji tego planu. — Zgoda — uśmiechnęła się Dee. — Ja panu ufam, John, pan wie o tym. Jednak trudno być cierpliwym. i— Naprawdę? — spytał Amalfi, nie bardzo tym zaskoczony. — Przypominam sobie, że taka sama myśl przyszła mi do głowy kiedyś na Masculinie. Z dzisiejszej perspektywy tamten problem wydaje mi się zupełnie błahy. — Niech pan nam przedstawi przynajmniej jakiś alternatywny kierunek działań, szefie — wtrącił Hazleton nieco chłodno. — Przypuszczam, że poza panem każdy mężczyzna, kobieta i dziki kot tego miasta czekają tylko na strzał startera, żeby rozbiec się po powierzchni całej planety. Dał pan nam wszelkie powody, by myśleć, że tak to właśnie ma się odbyć. Jeżeli przewiduje pan jakąś zwłokę, to trzeba koniecznie znaleźć zatrudnienie dla mnóstwa bezczynnych rąk. — Nakaż ścisłe przestrzeganie i realizację standardowej umowy na roboty. Żadnego wykorzystywania planety do celów innych niż ma to zwykle miejsce w czasie kontraktowych postojów. Żadnych ogródków warzywnych ani jakiejkolwiek innej formy działalności rolniczej. Niech napełnią zbiorniki ropą, uzupełnią zapasy wody, próbują podnieść współczynnik hetero-zji naszych hodowli chlorelli przez krzyżowanie jej z gatunkami miejscowymi i tak dalej. Jeśli dobrze pamiętam, ciągle jeszcze używamy odmiany Tx 71105 chlorelli pyrenoidosa. TO jest zbyt ciepłolubna odmiana jak na tę planetę. Tutaj występują chłodne pory roku. 302 — To nie ma sensu—powiedział Hazleton. — Może uda się panu zamydlić oczy cenzorom, ale co z naszymi ludźmi? Co ma pan zamiar zrobić na przykład z naszymi oddziałami specjalnymi? Cała jednostka sierżanta Andersena wie, że już nigdy nie będą abordażować innego miasta czy bronić naszego ani brać udziału w innych militarnych przedsięwzięciach. Dziewięćdziesiąt procent tych chłopców aż ręce świerzbią, żeby wreszcie zrzucić kombinezony i zabrać się za uprawę roli. Co ja im powiem? — Wyślij ich na tę twoją ekperymentalną rabatkę na wrzosowiskach — odpowiedział Amalfi. — Powiedz, że to zadanie specjalne i każ wyrwać z ziemi każde ździebełko, które tam rośnie. Hazleton wyciągnął rękę do Dee i zaczął odwracać się w kierunku szybu windowego, lecz nagle cofnął się jakby pod wpływem jakiejś ostatniej myśli, — Ale właściwie po co to wszystko, szefie? — zapytał płaczliwie. — Skąd ta myśl, że cenzorowie mogą nas podejrzewać p chęć osiedlenia się? I co mogliby nam zrobić, gdybyśmy się rzeczywiście osiedlili? — Cenzorowie zażądali standardowego kontraktu na roboty miasta — powiedział Amalfi — a więc wiedzieli, że coś takiego istnieje. Otrzymali go i nalegają na drobiazgowe trzymanie się jego litery, w tym także klauzuli nakazującej miastu opuścić tę planetę zaraz po zakończeniu prac. Jak wiesz, jest to niemożliwe, ale musimy udawać, że to zrobimy. Hazleton nie ruszał się z miejsca. Dee uspokajająco wzięła go pod ramię, ale chyba tego nawet nie zauważył. — A co do tego, co cenzorowie mogą nam zrobić — ciągnął 303 Amalfi, podnosząc słuchawkę — to przyznam szczerze, że nie wiem. Próbuję to ustalić. Wiem jednak, że wezwali już policję. W szarym, rozproszonym świetle sali lekcyjnej głosy i obrazy zalewały swą powodzłą umysł nawet świadomego i przygotowanego na nie gościa. Amalfi niemal czuł ciśnienie, jakie wywierał ten potok płynący z pamięci Ojców Miasta, wciskając się pod powierzchnię jego świadomości. Uczucie było nieprzyjemne, głównie dlatego, że znal już treść tego natarczywego przekazu. Machną] ze złością dłonią i rozejrzał się w poszukiwaniu opiekuna. Spostrzegł jednego tuż obok siebie i zaczął się zastanawiać, jak długo ten tu stoi czy też — co na jedno wychodziło — jak długo on bujał w szkoleniowym transie. — Gdzie jest Karst? — zapytał szorstko. — Ten pierwszy tubylec, którego przyprowadziłem. Jest mi potrzebny. — Wiem który, proszę pana. Zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie — odpowiedział opiekun łączący funkcję przedszkolanki i pielęgniarki. Odwrócił się do pobliskiego delatora ściennego, który natychmiast się otworzył i podał wysoki, metalowy kubek. Opiekun wziął naczynie i poprowadził burmistrza przez salę, klucząc pomiędzy gęsto poustawianymi leżankami. Zwykle większość łóżek była pusta, bo doprowadzenie przeciętnie inteligentnego dziecka do poziomu rachunku tensorowego, czyli do granic tego, co tą metodą można było wpoić, wymagało zaledwie pięciuset godzin zajęć. Teraz jednak zajęte były wszystkie leżanki i tylko niewiele z nich przez dzieci. 304 Starannie modulowany, podakustyczny glos mówił: — Niektóre z przestępczych miast nie uprawiały zwykłego procederu piractwa i najazdów, lecz osiedlały się na odległych światach i zaprowadzały tam despotyczne rządy. Większość z takich tyranii została obalona przez Ziemię. Miasta nie były w stanie zbrojnie przeciwstawić się policji. Te które oparły się pierwszym atakom Ziemi, z różnych przyczyn politycznych pozostawiano czasami u władzy, ale zawsze w takich wypadkach zakazywano im prowadzenia handlu. Niektóre z tych mimowolnych imperiów w dalszym ciągu istnieją gdzieś na pograniczach ziemskiego obszaru władzy. Najbardziej znanym przypadkiem zbrodni popełnionych przez wznowicieli idei imperializmu było obrócenie w proch planety zwanej Thor V. Była to sprawka jednego z pierwszych, całkowicie zmilitaryzowanych wędrowców, którego mieszkańcy zyskali przydomek Wściekłych Psów. Ten epitet, używany powszechnie zarówno przez innych wędrowców, jak i przez mieszkańców planet, nawiązywał oczywiście do... — Oto i pański człowiek — powiedział przyciszonym głosem opiekun. Amalfi spojrzał na Karsta. Dostrzegł w nim ogromne zmiany. Nie była to już zgarbiona i wyniszczona karykatura człowieka, spalona na ciemny brąz przez słońce, wiatr oraz pokryta wrośniętym brudem. Leżał zwinięty na leżance, niewinny i ciągle jeszcze nabierający doskonałości, nie naznaczony piętnem jakiegokolwiek doświadczenia, przypominając nie narodzony ludzki płód. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat i jak opowiadał jego obecna żona, Eedit, była piąta z kolei. Pomimo to jego przeszłość była monotonna i ponura. Był dzieckiem i to większym niż jakiekolwiek dziecko wędrowca. 305 Opiekun dotknął ramienia Karsta. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a potem usiadł sztywno w jednej chwili zupełnie rozbudzony i spojrzał pytająco błękitnymi oczami na Amalfiego. Opiekun podał mu zanodyzowany kubek aluminiowy pokryty cienką warstewką szronu. Karst wypił łyk cierpkiego, mocno aromatyzowanego płynu, kichając przy tym szybko, lecz delikatnie. — Jak tam postępy, Karst? — spytał Amalfi. — To jest bardzo trudne — odpowiedział chłop, pociągając z kubka następny łyk. — Ale kiedy już raz się to chwyci, to potem wszystko samo się układa. Panie Amalfi, cenzorowie twierdzą, że IMT spłynęło z nieba na chmurze. Wczoraj w to wierzyłem, lecz dziś chyba już rozumiem prawdę. — Przypuszczam, że naprawdę rozumiesz — powiedział Amalfi. — I nie ty jeden. Mamy tu wielu takich jak ty i wszyscy się uczą. Rozejrzyj się tylko, a sam się przekonasz. Uczą się nie tylko zwykłych nauk przyrodniczych i kulturomorfologii. Uczą się wolności i ludzkich praw, poczynając od pierwszego, czyli prawa do nienawiści. — Znam już tę lekcję — powiedział Karst ze spokojem. — Ale obudził mnie pan przecież w jakimś celu. — Zgadza się — przyznał posępnie Amalfi. — Mamy gościa, którego pewnie potrafisz zindentyfikować. Cenzor. Ghce czegoś, co zarówno Hazletonowi, jak i mnie nie bardzo się podoba, le nie możemy się zorientować, dlaczego. Pomożesz nam? — Lepiej niech mu pan da trochę odpocząć, panie burmistrzu — powiedział z naganą w głosie opiekun. — Wyrwanie z transu hłpnopedycznego jest dużym szokiem. Przydałaby mu się przynajmniej godzina spokoju. 306 Amalfi niedowierzająco spojrzał na opiekuna. Czyżby nie rozumiał, że ani Karst, ani miasto' nie może sobie pozwolić na stratę całej godziny. — Znikaj — powiedział. Karst w napięciu spoglądał na ekran. Widoczny na nim człowiek był odwrócony plecami do kamery i zaglądał do wielkiego zbiornika umieszczonego w gabinecie menedżera miasta. Jego gładko ogolona ł naoliwiona głowa pobłyskiwała światłem. Amalfi przyglądał się gościowi przez lewe ramię Karsta, mocno zagryzając zęby na koniuszku cygara. — Coś takiego! Ten facet jest równie łysy jak ja—powiedział Amalfi. — A przecież sądząc po jego czaszce, nie może mieć więcej niż czterdzieści pięć lat. To prawie jeszcze chłopak. Rozpoznajesz go, Karst? — Jeszcze nie. Wszyscy cenzorowie golą głowy. Gdyby tylko się odwrócił... O tak. To jest Heldon. Widziałem go tylko raz, ale łatwo go rozpoznać, bo jak na cenzora jest bardzo młody. To niespokojny duch Wielkiej Dziewiątki. Niektórzy uważają go za przyjaciela chłopów. W każdym razie jest mniej skory do chwytania za bat niż inni. '— Czego on może chcieć? — Może sam nam powie — mruknął Karst, nie odrywając oczu od ekranu. — Pańska prośba mnie zaskakuje — rozległ się z głośnika głos Hazletona. — Cieszy nas oczywiście możliwość świadczenia 307 klientowi dodatkowych usług, ale nigdy nie podejrzewaliśmy nawet, że w IMT istnieją urządzenia antygrawitacyjne. — Niech mnie pan nie bierze za głupca, panie Hazleton — powieclział Heldon. — Wie pan równie dobrze jak ja, że IMT było kiedyś takim samym wędrowcem jak pańskie miasto teraz. Wiemy także, że tak jak wszyscy wędrowcy, pańskie miasto chciałoby mieć własny świat. Czy zechce mi pan przyznać choć tyle inteligencji? — Jest pan moim gościem — odparł z obłudną kurtuazją Hazleton. — Pozwolę sobie zatem powiedzieć, że jest dla mnie zupełnie oczywiste, iż próbujecie wzniecić powstanie. Dołożyliście wszelkich starań, żeby ani na krok nie wychylić się poza ustalenia naszego kontraktu, ale tylko dlatego, że po prostu boicie się go naruszyć, podobnie zresztą jak my. W tej mierze chroni nas przed sobą ziemska policja. Wasz burmistrz został powiadomiony, że chłopi nie mają prawa rozmawiać z wami, ale niestety ten zakaz odnosi się tylko do naszych chłopów i nie obowiązuje was. Nie jesteśmy w stanie utrzymać swoich chłopów z dala od waszego miasta, a wy nam to jeszcze utrudniacie. — Widzę, że zaoszczędził mi pan podnoszenia tej kwestii — powiedział gładko Hazleton. — Owszem. Dodam także, że moim zdaniem ta wasza rewolucja, kiedy już wybuchnie, odniesie zwycięstwo. Nie wiem, jaką broń możecie dać chłopom, ale z pewnością jest to coś znacznie lepszego niż to, czym my dysponujemy. Nie mamy waszej technologii. Moi koledzy nie zgadzają się z tym poglądem, ale ja jestem realistą. — To interesująca teoria —r zabrzmiał g^os Hazletona. 308 Zapadła krótka cisza, którą zakłócało delikatne pukanie. Amalfi domyślił się, że to Hazleton bębni palcami po blacie biurka, udając rozbawionego i zarazem zniecierpliwionego. Heldon zachował kamienny wyraz twarzy. — Cenzorzy uważają, że potraficie utrzymać swój stan posiadania — odezwał się w końcu Heldon. — Jeżeli przedłużycie swój pobyt tutaj poza termin przewidziany kontraktem, wypowiedzą wam wojnę. Prawo byłoby po ich stronie, ale niestety zarówno prawo, jak i ziemska policja są daleko stąd. Dlatego to wy wygracie. Chciałbym mieć pewność, że pozostanie nam przynajmniej możliwość ucieczki. — Stąd pańska prośba w sprawie wiratorów? — Właśnie — Heldon pozwolił sobie na uśmiech. — Będę z panem szczery, panie Hazleton. Jeżeli dojdzie do wojny, będę walczył o utrzymanie tego świata równie zacięcie jak pozostali cenzorowie. Przychodzę do pana wyłącznie dlatego, że tylko pan potrafi naprawić wiratory IMT. Nie powinien pan podejrzewać, że mógłbym dopuścić się jakiejś zdrady. — Nie rozumiem, dlaczego w pana sprawie miałbym ruszyć choć jednym palcem — powiedział Hazleton. — Proszę pomyśleć. Cenzorzy będą walczyli, ponieważ uważają, że nie mają innego wyjścia. Będzie to dla nich walka beznadziejna, lecz mimo to przyniesie waszemu miastu spore zniszczenia. Prawdę mówiąc, będą to zniszczenia tak duże, że nie sposób je będzie usunąć, chyba że dopisze wam nadzwyczajne szczęście. Dalej, żaden z cenzorów, poza mną i jeszcze jednym członkiem Rady nie wie, że wiratory IMT można byłoby jeszcze uruchomić. Oznacza to, że nie będą próbowali uciec, korzystając z nich. Zrobią natomiast wszystko, co w ich mocy, żeby was 309 pokonać. Gdyby maszyny zostały naprawione, a za ich sterami usiadł ktoś potrafiący je obsługiwać... — Rozumiem — przerwał Hazleton. — Sugeruje pan, że IMT mogłoby opuścić planetę zanim zostanie ona zupełnie zrujnowana. W zamian oferuje nam pan ten świat i daje szansę ograniczenia naszych zniszczeń do minimum. Hmmm. Trzeba przyznać, że to interesujące. Przyjmijmy zatem, że obejrzę te wasze wiratory i sprawdzę czy można je uruchomić. Bez wątpienia bardzo wiele lat upłynęło od czasu, kiedy po raz ostatni były używane, a nie konserwowany sprzęt szybko ulega zniszczeniu. Jeżeli się okaże, że można z nimi coś zrobić, to wrócimy do naszej rozmowy. Zgadza się pan? — Chyba muszę, nie mam innego wyjścia — mruknął Heldon. Amalfi dostrzegł jednak w oczach cenzora błysk chłodnej satysfakcji. Wyłączył ekran. — No i co? — zapytał. — Co on knuje? — Coś niedobrego — odpowiedział Karst powoli. — Głupio byłoby zrobić coś, co dałoby mu przewagę. Przyczyny, które podał nie są prawdziwe. — Oczywiście, że nie — odparł Amalfi. — Kto podaje prawdziwe przyczyny? Och, cześć, Mark. Jak ci się podobał nasz nowy przyjaciel? Hazleton wyszedł z szybu windowego i zachwiał się lekko, stawiając stopę na sprężystej podłodze pokoju kontrolnego. — To tłuk—powiedział — ale niebezpieczny. Wie, że'czegoś nie wie. Wie także, że my nie wiemy, do czego on zmierza, a w dodatku jest u siebie. Ta kombinacja może być groźna. — Mnie też się to nie podoba — powiedział Amalfi.—Kiedy wróg zaczyna przekazywać jakieś informacje to znak, że trzeba 310 mieć się na baczności. Czy myślisz, że rzeczywiście większość cenzorów nic nie wie o możliwości uruchomienia wiratorów? — Jestem tego pewien — odezwał się nieśmiało Karst. — Cenzorowie nie wierzą nawet, że przylecieliście tutaj odebrać im planetę. W każdym razie uważają, że nie może to być wasz •główny cel. Poza tym jestem przekonany, że nie ma to dla nich większego znaczenia. — Jak to? — zdziwił się Hazleton. — Dla mnie by miało i to duże. — Pan nigdy nie był właścicielem kilku milionów chłopów— odparł Karst bez cienia złośliwości. — Pan zatrudnia chłopów i im za to płaci. Już samo to jest dla cenzorów katastrofą, a nie mogą jej zapobiec. Wiedzą, że pieniądze, którymi płacicie są legalne i że stoi za nimi cała potęga Ziemi. Nie mogą nam zabronić zarabiania ich. Gdyby próbowali to zrobić, powstanie w^>uchłoby natychmiast. Amalfi spojrzał na Hazletona. Miasto płaciło germanami. Tutaj były one prawnym środkiem płatniczym, ale w Galaktyce warte były tylko tyle, co papier, na którym zostały wydrukowane — przecież ich pokrycie stanowił bezwartościowy german. Czy cenzorowie byli aż tak niedoinformowani? Czy po prostu IMT było tak stare, że nie posiadało diraka? Gdyby go mieli, musieliby słyszeć o załamaniu gospodarczym, które ogarnęło całą Galaktykę. — A co z wiratorami? — spytał Amalfi. — Kto jeszcze spośród Wielkiej Dziewiątki mógłby coś o nich wiedzieć? — Na pewno Asor — odpowiedział Karst. — On jest przewodniczącym Rady i największym spośród nich fanatykiem religijnym. Powiadają, że codziennie ćwiczy wszystkie trzydzieści pozycji yogi rygoru -semantycznego, w tym także wieszanie za 311 brodę na każdym szczeblu drabiny abstrakcji. Ponieważ jednak prorok MaaK/in zabronił ludziom lotów, to jest mało prawdopodobne, by Asor wyraził na nie zgodę. — Ma swoje powody — Hazleton mówił w zadumie. — Religia rzadko istnieje w zupełnym oderwaniu od życia. Zwykle jest odbiciem społeczeństwa, na któfe oddziałuje. Tak naprawdę, to myślę, że on się tych wiratorów boi. Mając taką broń można zrobić niezłą rewolucję już w kilkaset osób, a taki feudalny system jak ten można by obalić już pewnie w kilkadziesiąt osób. IMT bało się po prostu trzymać sprawne wiratory. — Mów dalej, Karst — poprosił Amalfi, przerywając Haz-letonowi niecierpliwym podniesieniem ręki. — Co z pozostałymi cenzorami? — Jest tam leszcze Bemajdi, ale on się w zasadzie nie liczy. Niech pomyślę. Nie zapominajcie, że ja większości z nich nie widziałem. Wydaje mi się, że jedynym, który ma jakieś znaczenie jest Larre. To taki gruby starzec o zaciętej twarzy. Zwykle staje po stronie Heldona. Jego mniej niż resztę będą martwiły zarobione przez chłopów pieniądze. Wymyśli jakiś sposób, żeby nam je odebrać. Może na przykład ogłosi święto dla uczczenia wizyty Ziemian na naszej planecie? Do niego należy zbieranie dziesięcin. — Czy on pozwoli Heldonowi na naprawę wiratorów? — Nie, chyba nie — powiedział Karst. — Mam wrażenie, że Heldon kłamał, kiedy powiedział, że musiałby to zrobić w tajemnicy. — Nie jestem tego taki pewien — mruknął Amalfi. — Nie podoba mi się to wszystko. Na pierwszy rzut oka wygląda to na próbę wykurzenia nas stąd natychmiast po upływie terminu 312 przewidzianego w kontrakcie, a następnie odebrania chłopom wszystkich zarobionych u nas pieniędzy i to przy pełnym poparciu policji. Kiedy jednak się temu bliżej przyjrzeć, zakrawa to na całkowite szaleństwo. Gdy gliny ustalą tożsamość IMT, a nie zajmie im to dużo czasu, rozwalą oba miasta, zacierając ręce z uciechy, że trafiła im sięftaka gratka. — Czy to dlatego—zapytał niepewnie Karst — że IMT było tym wędrowcem, który zrobił na Thor V... to, co zrobił? Amalfi poczuł nagły skurcz żołądka. — Zostawmy to, Karst — warknął. — Nie będziemy ciągnąć tej historii za sobą do Obłoku. Powinniśmy byli wyciąć ją z waszego kursu. — Ja już znam tę historię — odparł spokojnie Karst. — I nie jestem nią zaskoczony. Cenzorowie wcale się nie zmienili. — Zapomnij o niej. Zapomnij, słyszysz?! Zapomnij, że kiedykolwiek ją słyszałeś. Karst, czy potrafisz na jedną noc zostać znów tępym wieśniakiem? — Mam wrócić do swojej chaty? — spytał Karst. — Mogłoby to być dość niezręczne dla mnie. Moja żona musiała już do tej pory wziąć sobie nowego mężczyznę... — Nie, nie musisz wracać do żony. Chciałbym pójść z Hazletonem i obejrzeć te wiratory. Będę musiał zabrać ze sobą trochę ciężkiego sprzętu i ktoś musi mi pomóc. Nie poszedłbyś ze mną? Hazleton zmarszczył brwi. —'- Heldona pan nie nabierze, szefie. — Myślę, że mi się to uda. On oczywiście wie, że wyedukowa-liśmy niektórych z wieśniaków, ale to jest coś, co nie dotarłoby do niego, nawet gdyby to zobaczył na własne oczy. Nie pozwolą mu na to obciążenia przeszłości. On po prostu nie jest w stanie 313 myśleć o chłopach jako o istotach rozumnych. Wie, że mamy ich tu u siebie, a jednak wcale go to nie przeraża. Uważa, że możemy ich uzbroić, nauczyć metod walki, jednym słowem przekształcić w armatnie mięso, ale nie może sobie nawet wyobrazić, że chłop potrafi nauczyć się czegoś więcej niż tylko sposobu trzymania pukawkł. Czegoś innego i znacznie bardziej niebezpiecznego. — Skąd u pana taka pewność? — spytał Hazleton. — Z analogii. Pamiętasz planetę Alfy Thete o nazwie Fitzgerald? Tę, której mieszkańcy do wszystkiego używah wielkiego zwierzęcia zwanego koniem, od ciągnięcia wozów po wyścigi? No właśnie. Przypuśćmy, że jej mieszkaniec odwiedziłby miejsce, gdzie jak słyszał, kilka koni nauczono mówić. Podczas pracy ktoś oferuje mu pomoc i podchodzi do niego, ciągnąc za sobą starą, kulawą szkapę w naciśniętym na uszy słomianym kapeluszu i z tobołkiem na plecach. Przepraszam cię, Karst, ale nie pora teraz na delikatność. Przecież do głowy mu nie przyjdzie, że to właśnie jeden z tych mówiących koni, ponieważ on po prostu nie przywykł do myślenia o komach w takich kategoriach. — Zgoda — powiedział Hazleton, uśmiechając się na widok wyraźnie zbitego z tropu Karsta. — Więc jaka od tej chwili obowiązuje strategia, szefie? Podejrzewam, że już ją pan dokładnie obmyślił. Czy jest pan gotów nadać jej wreszcie jakąś nazwę? — Niezupełnie — odparł burmistrz. — Chyba że lubisz długie i skomplikowane określenia. Jest to po prostu jeszcze jedno zagadnienie z dziedziny politycznego pseudomorfizmu. — Dostrzegając na twarzy Karsta udawany brak zainteresowania, wyszczerzył zęby w uśmiechu i dorzucił: — Albo też pokaz subtelnej sztuki doprowadzenia przeciwnika do tego, by rzucił w ciebie własną głową. DOM IMT było miastem osiadłym, od dawna wrośniętym w kamienistą glebę i tak wytrwale opierającym się wszelkim zmianom czasu jak las cenotafów. Także jego spokój miał w sobie cos z ciszy cmentarza, a cenzorowie ze swymi podobnymi do wachlarzy symbolami piastowanego urzędu przypominali braci zakonnych krążących między zmarłymi. Przyczyny tego spokoju były bardzo proste. W granicach miasta chłopom wolno było się odzywać tylko w odpowiedzi na pytanie któregoś z cenzorów, a tych było w mieście stosunkowo mało. Jeszcze mniej cenzorów miało ochotę zniżać się do rozmowy z chłopem. Dla Amalfiego tutejsza cisza miała coś z milczenia milionów niewinnych ludzi bestialsko pomordowanych na Thor V. Mijany po drodze nagi wieśniak obrzucił nadchodzących ukradkowym spojrzeniem, a dostrzegłszy Heldona natychmiast podniósł palec do ust w powszechnie obowiązującym geście uniżoności i szacunku. Heldon ledwie kiwnął głową. Amalfi udawał rzecz jasna, że nie zauważył tego, ale pomyślał: To ma 315 znaczyć „sza", prawda? Nie dziwię się. Ale na to już za późno, Heldon. Sekret się wydał. Karst szedł za nimi, obrzucając od czasu do czasu czujnym spojrzeniem Heldona kroczącego dumnie przodem. Jego ostrożność okazała się jednak zbyteczna. Cenzor nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Weszli na popadający w ruinę plac, w centrum którego wznosił się pomnik. Czas i pogoda spowodowały, że zatracił szlachetność linii, jaką prawdopodobnie kiedyś posiadał. Amalfł pomyślał, że sensowność kształtów nie jest cechą wspólną wszystkich monumentów. Dla przeciętnego obserwatora umieszczony na piedestale kamień mógł kojarzyć się jedynie ze zwykłym, dość dużym meteorytem. Przyglądając się jednak uważniej Amalfi stwierdził, że wyrzeźbione we wnętrzu tego czarnego bloku kształty oraz wolne przestrzenie musiały kiedyś coś oznaczać. W środku bryły stała potężna postać ludzka opierająca stopę.na karku innej, znacznie drobniejszej ludzkiej postaci. Obie były otoczone kamienną materią, lecz zawieszone w przestrzeni. Heldon także przystanął. Toczył w sobie jakąś walkę. Amalfi nie wiedział, co mogło być jej powodem. Heldon był młody, stąd prawdopodobnie niedawno został cenzorem. Z tego co mówił Karst jasno wynikałp, że pozostali członkowie Wielkiej Rady Dziewięciu byli nimi od początku. Jednym słowem, byli nie potomkami ludzi, którzy zniszczyli Thor V, lecz właśnie nimi. Żyłi do dziś dzięki strzeżonemu sekretowi geriatryków. Heldon spoglądał na monument. Postacie wyrzeźbione w jego wnętrzu dowodziły jasno, że dawno temu IMT było dumne z tego, co zrobiło na Thor V, i że najstarsi z Wielkiej Dziewiątki, mimo że prawdopodobnie przestali być z tego dumni, jednak nie przestali ponosić za to winy. Heldon, który nie uczestniczył w zbrodni, 316 opowiedział się jednak po stronie jej sprawców, przyjmując godność cenzora. Teraz zastanawiał się, czy nie poprzeć decyzji czynem... — Jesteśmy przed świątynią — powiedział nagle, odwracając się gwałtownie od pomnika. — Maszyneria znajduje się w jej podziemiach. O tej porze nie powinno tam być nikogo, kto by się liczył, ale zawsze lepiej jest się upewnić. Proszę zaczekać. Nikogo kto by się liczył. To znaczy cenzorów. Chłopi dla niego się nie liczyli. Uznał, że to, co stało się na Thor V było także jego dziełem. — A jeśli nas ktoś zobaczy? — spytał Amalfi. — Ten plac jest zwykle omijany z daleka. Oprócz tego na wszelki wypadek rozstawiłem w okolicy swoich ludzi. Mają rozkaz nie dopuszczać tutaj żadnych przechodniów. Jeśli tylko nie oddali się pan stąd, będzie pan zupełnie bezpieczny. Zebrał jedną ręką swoje suknie i odszedł szybkim krokiem w kierunku ogromnego, zwieńczonego lśniącą kopułą budynku. Zza pleców dobiegł Amalfiego śpiew Karsta. Chłop nucił niewprawnym, chropawym głosem dziwną, ludową pieśń. Jej melodia liczyła sobie zbyt wiele tysięcy lat, żeby Amalfi mógł ją rozpoznać, pomimo że był dość muzykalny. Burmistrz wsłuchał się w pieśń Karsta. Jak wicher zawył w słusznym gniewie Maalvin, Gniew żagwią pożaru omiótł Uroczyska. Buntownicy ostali, ale już bez dłoni, I gwiazdy pogasły, i księżyce sczezły, Gdy niebo na rozkaz IMT Runęło! Widząc, że Amalfi mu się przysłuchuje, Karst przerwał pieśń z przepraszającym gestem. 317 — Śpiewaj dalej, Karst — poprosił Amalfi. — Jak to jest dalej? — Nie mamy na to czasu. Ta piosenka ma dziesiątki zwrotek Każdy śpiewak dodaje do niej przynajmniej jedną własną. Ale kończy się zawsze tak: Od krwi ich szkarłatu zajaśniało wzgórze, Wieże się zapadły, po nich tylko pył. Nikt żyć nie może, kto szydzi z Maalvina, A Ziemia dusze szyderców odtrąciła, Gdy niebo na rozkaz IMT Runęło! — Wspaniale — powiedział ponuro Amalfi. — Aleśmy wpadli! Po uszy i jeszcze głębiej! Dlaczego nie zaśpiewałeś mi tego tydzień temu? — Przecież to tylko stare ludowe podanie — usprawiedliwił się Karst ze zdumieniem. — Co ono takiego panu powiedziało? — Powiedziało mi, dlaczego Heldon chce naprawić swoje wiratory. Wiedziałem, że wciska mi jakąś ciemnotę, ale nigdy nie przyszła mi do głowy ta stara laputańska sztuczka. Nowsze miasta mają za słabe stępki, żeby coś takiego ryzykować. Ale ci tutaj, przy swojej masie mogą z nas zrobić naleśnik! A my będziemy musieli siedzieć z założonymi rękami i się temu przyglądać! — Nie rozumiem... — To zupełnie proste. Ten twój prorok Maalvin użył IMT jako kafara. Podniósł je, poleciał nad swoich przeciwników i tam je znowu opuścił, wbijając ich po prostu w ziemię. Ten numer został wymyślony, jeśli dobrze pamiętam, jeszcze przed rozpoczęciem lotów kosmicznych. Karst, trzymaj się blisko mnie. Może będę ci musiał powiedzieć coś pod samym nosem 318 Heldona, więc nie spuszczaj mnie z oczu... Ciii, właśnie nadchodzi. Cenzor podszedł do nich szybkim krokiem po kruszących się płytach chodnika. — Panie burmistrzu — powiedział — jesteśmy gotowi przyjąć pańską cenną pomoc. Stopa Heldona spoczęła na wystającym z podłogi stożkowym kamieniu i mocno go nacisnęła. Amalfi obserwował wszystko bardzo uważnie, ale nic się nie stało. -Omiótł światłem latarki kamienne ściany podziemnej komnaty, ale nie wyróżniały się niczym szczególnym. Skierował strumień światła na podłogę. Zniecierpliwiony Heldon kopnął z całej siły w małą piramidkę pod ścianą. Rozległ się ciężki zgrzyt. Bardzo powoli, z przeraźliwym dudnieniem i chrobotem z podłogi zaczął podnosić się kamienny blok wielkości pięciu stóp na dwie. Z jednego końca musiał być zaczepiony na obrotowym zawiasie lub osi. Promień latarki burmistrza przebił się przez czerń odsłoniętego otworu i ukazał wąskie schody prowadzące w dół. — Jestem głęboko rozczarowany — powiedział Amalfi. — Oczekiwałem, że spod podłogi wyjdzie Juliusz Veme albo przynajmniej Dean Swift. No dobrze, Heldon, niech pan prowadzi. Cenzor zaczaj ostrożnie schodzić w dół, podnosząc w górę swoje suknie, by uchronić je przed pokrywającą schody wilgocią. Karst szedł ostatni, nisko pochylony pod ciężarem wielkiej paki. Burmistrz przez cienkie podeszwy sandałów czuł 319 chłód i oślizłość wąskich stopni. Ściany wzdłuż schodów ociekały maleńkimi strużkami nieprzyjemnej wilgoci. Amalfiego ogarnęła chęć zapalenia cygara. Prawie czuł jego aromat Jednak tymczasem skazany był na nieprzyjemną woń stęchlizny podziemi. Pomyślał z nadzieją, że może wilgoć zupełnie zniszczyła wiratory. To byłoby najprostsze rozwiązanie obecnej sytuacji, ale w końcowym efekcie katastrofalne. Jeżeli ta planeta miała stać się prawdziwym domem, to IMT musiało odzyskać możliwość latania. Jak jednak zabezpieczyć się przed nim, kiedy już będzie zdolne do wzniesienia się w powietrze. Schody skończyły się, ustępując miejsca małej salce. Była tak ciasna, przejmująco zimna i wilgotna, że właściwie należałoby nazwać ją pieczarą. Promień latarki błądził przez chwilę aż zatrzymał się na owalnych drzwiach pokrytych grubą warstwą jakiegoś matowego metalu — prawdopodobnie ołowiu. Więc wiratory IMT pracowały „na gorąco?!" Zatem zostały wyprodukowane znacznie wcześniej niż zakładał Amalfi. — Więc to tu? — spytał. — Tu — potwierdził Heldon, pociągając jakąś dźwignię. Przedpotopowe jarzeniówki zamigotały nerwowo, nabierając powoli niebieskawego światła w miarę jak coraz szerzej otwierały się drzwi grodzi. Światło lśniło na czystych, nie pokrytych nalotem korpusach maszyn. Amalfi poczuł rozczarowanie — powietrze w tym pomieszczeniu było suche. Najwyraźniej drzwi były zawsze szczelnie zamknięte. Rozejrzał się wśród wielkiej ilości nagromadzonego tu sprzętu, szukając pulpitów kontrolnych lub ich odpowiedników. — No więc? — zapytał ochrypłym głosem Heldon, z trudem maskując szalone napięcie. 320 Amalfiemu przyszło nagle na myśl, że strategia Heldona może rzeczywiście być tylko jego pomysłem, a nie wynikiem oficjalnych ustaleń Wielkiej Dziewiątki. W takim przypadku, gdyby koledzy zastali tu Heldona w towarzystwie burmistrza wrogiego miasta, jego sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. — Czy nie ma pan zamiaru przeprowadzić jakichś pomiarów? — Oczywiście — odpowiedział Amalfi.—W pierwszej chwili zaskoczyła mnie trochę ich wielkość, to wszystko. — Jak pan wie, są bardzo stare—wyjaśnił Heldon.—Dzisiaj buduje się bez wątpienia znacznie większe. Oczywiście było to nieprawdą. Nowoczesne wiratory były prawie dziesięć razy mniejsze. Ta uwaga wzbudziła w Amalfim nowe wątpliwości co do prawdziwego statusu Heldona. Burmistrz przypuszczał, że poza przeprowadzeniem testów Heldon nie pozwoli mu nawet dotknąć wiratorów. Prawdopodobnie w IMT jest wielu, którzy potrafią wykonać każdy remont na podstawie dokładnych wskazówek, a sam Heldon i każdy z pozostałych cenzorów wystarczająco orientują się w tym zagadnieniu, by zrozumieć wyjaśnienia Amalfiego. Burmistrz wspiął się na mały podest biegnący wzdłuż pokryw generatorów i zatrzymał się, spoglądając w dół na Karsta. — Czego tam głupku sterczysz?—rzucił z irytacją. — Chodź tu na górę z tymi narzędziami. Karst posłusznie wspiął się po metalowych stopniach. W ślad za nim podążył Heldon. Nie zwracając na nich uwagi, Amalfi szukał przez chwilę w płaszczu ochronnym generatora drzwiczek kontrolki. Kiedy je otworzył, wewnątrz dostrzegł coś, co przypominało potężny obwód prostowniczy połączony ze wzmacniaczem jakiegoś urządzenia kontrolnego — zapewne cyf- 321 rowego komputera. Wzmacniacz zawierał mnóstwo lamp próżniowych, które zasilane były z osobnego źródła. Amalfi nie widział dotychczas tylu lamp próżniowych. Karst schylił się nisko i postawił pakunek na podeście. Amalfi wyciągnął kawałek cienkiego, czarnego przewodu i wetknął jego dwubolcową wtyczkę do pobliskiego gniazdka. Umocowana na drugim końcu przewodu maleńka lampka zalśniła neonową czerwienią. — Wasz komputer ciągle jeszcze działa — zakomunikował. — Czy dobrze, to już inne zagadnienie. Czy mogę włączyć resztę? — Ja to zrobię — powiedział Heldon, po czym zszedł po metalowych schodach i ruszył ku wyjściu. Amalfi zaczaj szeptać nieruchomymi wargami do drzwiczek kontrolnych generatora. To co wydobywało się z jego ust, musiało brzmieć w uszach Karsta dość niesamowicie. Technika mówienia bez poruszania wargami polega na zastępowaniu zc^osek, których artykulacja wymaga ruchu warg, zgłoskami artykułowanymi językiem i gardłem. Jeżeli taki dźwięk odbierany jest z wnętrza komory akustycznej, tak jak to się dzieje w przypadku stosowania mikrofonu krtaniowego, nie różni się zbytnio od zwykłej mowy; jest tylko trochę mniej wyraźny. Słyszany jednak z krtani brzmi jak bełkot pijanego drwala. — Obserwuj Heldona, Karst. Zobacz, który przycisk uruchomi i zapamiętaj jego położenie. Jasne? Lampy zaczęły się jarzyć. Karst leciutko skinął c$ową. Cenzor obserwował z dołu Amalfiego sprawdzającego wszystkie połączenia. — Czy da się je uruchomić? — zawołał stłumionym głosem. 322 — Myślę, że tak. Jedna z tych lamp nabiera powietrza, a tu i tam na pewno trzeba będzie dokonać niezbędnych, małych napraw. Zanim zabierze się pan do realizacji jakiegoś ambitnego zadania, lepiej niech pan wszystko posprawdza. Ma pan chyba urządzenia do testowania lamp? Na twarzy Heldona pojawiła się wyraźna ulga, choć starał się to ukryć. Prawdopodobnie udałoby mu się wprowadzić w błąd któregoś ze swoich kolegów, ale nie Amalfiego, który jak każdy burmistrz wędrowca rozumiał parataksyczną „mowę" mięśni. — Oczywiście — odparł cenzor. — Czy to wszystko? — Skądże znowu. Uważam, że powinien pan usunąć połowę tych obwodów, instalując wszędzie, gdzie się da tranzystory. Możemy wam sprzedać potrzebny do tego german i to po oficjalnym kursie. Według moich szacunków na każdy zespół przypada dwieście do trzystu lamp, a jeżeli któraś z nich nawali w czasie lotu... — Czy mógłby nam pan pokazać, jak to zrobić? — Chyba tak. Jeżeli pozwoli mi pan obejrzeć cały system napędowy, to będę mógł powiedzieć panu wszystko dokładnie. — Zgoda—powiedział Heldon. — Ale bez żadnej zwłoki. W nalepszym wypadku mogę liczyć jeszcze tylko na pół dnia swobody. Było lepiej niż Amalfi mógł się spodziewać. Mając tyle czasu, mógłby prześledzić wystarczającą liczbę doprowadzeń i zlokalizować główny pulpit sterowniczy. To że wyraz twarzy Heldona całkowicie nie pasował do treści jego słów, głęboko Amalfiego niepokoiło, ale w tej chwili nic na to nie mógł poradzić. Zaczął szybko szkicować schemat okablowania. Po uzyskaniu dość przejrzystego obrazu połączeń pierwszego generatora, blokowe ujęcie głównych zespołów drugiej maszyny okazało się znacznie 323 łatwiejsze. Mimo to wykonanie rysunków trwało dość długo, ale Heldon nie okazywał zniecierpliwienia. Trzeci wirator dopełnił całości obrazu, zmuszając Amalfiego do zastanowienia się, do czego służyła czwarta maszyna. Prawdopodobnie był to buster przeznaczony do kompensowania strat mocy pozostałych zespołów napędowych wówczas, kiedy główna krzywa ich ciągu odbiegała od poziomu dyktowanego przez prymitywny, ogólny obwód regeneracyjny. Buster był włączony w końcową część pętli sprzężenia zwrotnego, chyba raczej za komputerem niż przed nim. Amalfi był pewien, że na skutek takiego ustawienia każda wprowadzona poprawka musiała wywoływać potężną „falę kompensacyjną". Najważniejsze jednak było to, że miasto mogło latać. Amalfi zakończył swoje badania i z trudem wyprostował bolące plecy. Nie miał pojęcia, ile godzin mu to zajęło. Miał wrażenie, że minęły miesiące. Heldon w dalszym ciągu przyglądał mu się czujnym wzrokiem i tylko cienie pod oczami wskazywały, że jest zmęczony. Amalfi nie znalazł w podziemnej komnacie żadnego miejsca, z którego można byłoby kontrolować pracę wiratorów IMT. Pulpit sterowniczy musiał znajdować się gdzie indziej. Główny przewód prowadzący do wszystkich urządzeń kontrolnych znikał w rurze biegnącej do sklepienia komnaty. Gdy niebo na rozkaz IMT Runęło! Amalfi ziewnął ostentacyjnie i pochylił się, by umocować pokrywę na pulpicie obserwacyjnym dopełniającego generatora. Tymczasem Karst leżał na podłodze obok niego i spał. Leciutko uśmiechał się przez sen. Heldon natomiast nie spuszczał burmistrza z oczu. 324 — Będę musiał sam to panu zrobić — powiedział Amalfi. — To dość poważna robota. Może potrwać tygodnie. — Oczekiwałem, że pan to powie — odparł Heldon. — I z przyjemnością dałem panu czas, żeby mógł pan wszystko dokładnie sobie obejrzeć. Jednak chyba nie będziemy robić żadnych zmian. — Ale one są potrzebne. — Możliwe, ale ta maszyneria musi mieć ogromny współczynnik bezpieczeństwa, bo inaczej nigdy nie bylibyśmy w stanie jej uruchomić także i w przeszłości. (Nie „nasi przodkowie", lecz „my"— zauważył Amalfi). Musi pan zrozumieć, panie burmistrzu, że nie możemy ryzykować żadnych poprawek robionych przez pana. Nie jesteśmy w stanie ich nadzorować, a przyjęcie nieprawdopodobnego założenia, że dzięki pańskim usprawnieniom zwiększy się efektywność działania tych maszyn, byłoby nierozsądne. Jeżeli te maszyny mogą działać w obecnym stanie, to będziemy musieli się tym zadowolić. — Och, oczywiście, że będą działały — powiedział Amalfi, zabierając się do metodycznego pakowania przyrządów. — Jednak tylko przez jakiś czas. Kategorycznie twierdzę, że wcale nie są takie bezpieczne, a ryzyko związane z podjęciem na nich lotu jest ogromne. Heldon wzruszył ramionami i zszedł po spiralnych, metalowych schodach na podłogę sali. Amalfi szperał jeszcze chwilę w torbie, a potem ostentacyjnie kopnięciem obudził Karsta. Kopnął mocno—zdawał sobie sprawę, że granie komedii przed człowiekiem od urodzenia nawykłym do pilnego obserwowania wszelkich ludzkich reakcji może przynieść nieobliczalne skutki. Gestem ręki nakazał chłopu, by poniósł bagaż, po czym ruszył za 325 Heldonem. Cenzor uśmiechną] się, ale nie był to uśmiech przyjemny. — Nie są bezpieczne? — spytał. — No cóż, zawsze je za takie uważałem. Teraz odnoszę wrażenie, że stwarzane przez nie niebezpieczeństwo jest głównie politycznej natury. — Jak to? — zdziwił się Amalfi, starając się uspokoić oddech. Poczuł nagle, że jest bardzo zmęczony. Wszystko to trwało... Właściwie jak długo? Nie miał najmniejszego pojęcia. — Czy zdaje pan sobie sprawę, która jest godzina, panie Amałfi? — Chyba już ranek — odparł Amalfi tępo. — W każdym razie musi być cholernie późno. — Jest rzeczywiście bardzo późno—potwierdził Heldon, już nawet nie starając się ukrywać swoich uczuć. Wyraźnie triumfował. — Kontrakt pomiędzy naszymi miastami wygasł dziś w południe. W tej chwili jest prawie pierwsza. Spędziliśmy tutaj całą noc i ranek, a pańskie miasto w dalszym ciągu pozostaje na naszej planecie, co jest jawnym pogwałceniem umowy, panie burmistrzu... — To niedopatrzenie... — Nie, to zwycięstwo. — Heldon wyciągnął spomiędzy fałd swojej szaty małą srebrną rurkę i mocno w nią dmuchnął. — Burmistrzu Amalfi, może się pan uważać za jeńca wojennego. Mała srebrna rurka nie wydała żadnego słyszalnego dźwięku, ale w-sali jak spod ziemi wyrosło dziesięciu mężczyzn. Wymierzone w Amalfiego mezonowe karabiny były starego typu, pewnie jeszcze sprzed czasów Kamermana, tak jak i wiratory IMT. I tak jak wiratory wyglądały na gotowe do użytku. 326 Karst zamarł. Amalfi ożywił go ukradkową sójką w żebra i zaczaj przekładać zawartość swojej małej walizeczki do pakunku Karsta. — Przypuszczam, że wezwaliście już policję? — spytał. — O, dawno temu. Tę drogę ucieczki macie już na pewno odciętą. Pozwolę sobie dodać, że jeżeli miał pan nadzieję znaleźć tu na dole jakieś urządzenie sterujące, które mógłby pan bez przeszkód uszkodzić, a którego tak długo pozwoliłem panu szukać, to uważał mnie pan za zbyt wielkiego głupca. Amalfi nie odezwał się ani słowem. W dalszym ciągu metodycznie przepakowywał swoje narzędzia. — Wykonuje pan za dużo ruchów, panie Amalfi. Proszę podnieść ręce do góry i powoli się odwrócić. Amalfi wykonał polecenie. W każdej dłoni trzymał mały, czarny przedmiot — kształtem i wielkością przypominający jajko. — Rzadko się mylę w ocenie czyjejś głupoty — powiedział tonem przyjacielskiej pogawędki. — Widzi pan, co tu trzymam. Upuszczę jedno z nich lub nawet oba, jeżeli zostanę zastrzelony. Mogę je oczywiście upuścić i przedtem. Mam już po dziurki w nosie tego waszego upiornego zaścianka. Heldon prychnął pogardliwie. — Materiały wybuchowe? Gaz? To śmieszne. Nic tak małego nie może zniszczyć całego miasta, a maski pan sam nie ma. Czy naprawdę pan mnie uważa za durnia? — Tu nie ma co uważać. Tego że nim pan jest dowiodły wydarzenia — odparł Amalfi spokojnie. — Prawdopodobieństwo, że kiedy znajdę się już w IMT, będziecie mnie chcieli złapać w jakaś pułapkę, było bardzo wysokie. Mogłem je zmniejszyć, zabierając ze sobą obstawę. Nie zna pan jeszcze chłopów z 327 moich oddziałów specjalnych. To twardzi zawodnicy, a nudzą się już od tak dawna, że z przyjemnością zabawiliby się z/pańską strażą pałacową. Czy nie przyszło panu do głowy, że opuściłem swoje miasto bez straży przybocznej tylko dlatego, że znam lepszy sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa? — Przy pomocy jajek? — zapytał Heldon pogardliwie. — Prawdę mówiąc, to rzeczywiście są jajka. Ta czarna farba to barwnik analinowy, którym pokryto ich skorupy dla o-strzeżenia przed niebezpieczeństwem. Zawierają embriony piskląt zaszczepionych zmutowanymi szczepami ziemskich riketsji, wywołujących riketyfilis. Ta szczególna odmiana przenosi się drogą powietrzną, a okres jej inkubacji wynosi dwie godziny. Wyhodowaliśmy ją w swoim laboratorium broni biologicznych, korzystając z doświadczeń pewnego miasta specjalizującego się w agronomii. Tylko dwa jajka, ale gdybym je upuścił, czołgalibyście się za mną całą drogę stąd aż do mojego miasta, błagając o zastrzyk odpowiednich antybiotyków. Bo je też wyhodowaliśmy. Zapadła krótka cisza, w której było tylko słychać ochrypły oddech cenzora. Uzbrojeni mężczyźni patrzyli nieswojo na czarne jajka, a wyloty luf ich karabinów przestały już tworzyć równą linię. Amalfi wybrał swoją broń z wielką starannością. Statyczne społeczeństwa feudalne panicznie boją się zarazy — za często jej doświadczyli. — Pat — wykrztusił w końcu Heldon. — W porządku, panie Amalfi. Pan i pański niewolnik możecie opuścić tę salę... — Ten budynek, chciał pan powiedzieć. Jeżeli będąc na schodach, usłyszę najlżejszy szmer pościgu, rozbiję panu te jajka na głowie. Nawiasem mówiąc, one dość efektownie wybuchają. Te riketsje wytwarzają w żywiącym je płodzie ogromne ilości gazu. 328 — Zgoda — rzucił Heldon przez zaciśnięte zęby. — Ten budynek. Ale nic pan na tym nie wygrał, panie Amalfi. Jeżeli uda się panu dotrzeć w porę do swego miasta, to będzie pan świadkiem zwycięstwa odnoszonego przez IMT. Zwycięstwa, do którego pan sam się przyczynił. Myślę, że będzie pan zaskoczony, widząc jak potrafimy zwyciężać. — Muszę pana zmartwić, Heldon — powiedził Amalfi twardym, lodowatym głosem — ale nie będę. Wiem wszystko o IMT. Tutaj kończy się droga Wściekłych Psów. Kiedy będzie pan umierał, pan i pańscy Interstellar Master Tradees, pamiętajcie o ThorV! Twarz Heldona nabrała koloru kredy, podobnie jak twarze kilku żołnierzy. Nagle pulchne, purchawkowate policzki cenzora stały się krwiścłe czerwone. — Niech się pan wynosi! — wychrypiał prawie niedosłyszal-nie. I osiągając raptem najwyższe tony swego głosu, krzyknął histerycznie: — Precz! Precz! Żonglując niedbale jajkami, Amalfi podszedł do ołowianej grodzi przeciwpromiennej. Karst ruszył chwiejnym krokiem tuż za nim, kuląc się w sobie, kiedy mijał Heldona. Amalfi pomyślał, że chłop chyba nieco przesadza w odgrywaniu swojej roli, ale cenzor niczego nie zauważył. Dla niego Karst mógł równie dobrze być... koniem. Ołowiane drzwi zatrzasnęły się z ponurym dudnieniem, odcinając ich od widoku przerażonej i wścieklej zarazem twarzy Heldona i blasku jarzeniowego światła odbijającego się w obudowach starożytnych wiratorów. Amalfi wsunął rękę do pakunku Karsta. Odłożył jedno z jajek do krzemopiankowego etui, a wyciągnął niepozornie wyglądający pistolet przyspiesze-niowy. Szybkim ruchem wsunął go sobie za pasek spodni. 329 — A teraz na górę, Karst. Nie ma chwili do stracenia. Szybciej, idę tuż za tobą. Nie masz jakiegoś pomysłu, gdzie mogłyby być te pulpity sterownicze? Prowadzące do nich przewody znikały gdzieś w suficie piwnicy. — Na szczycie świątyni — odparł bez namysłu Karst. Wspinał się błyskawicznie, biorąc po kilka wąskich stopni naraz i pomimo dźwiganego na plecach ciężaru wydawał się to robić bez najmniejszego wysiłku, — Tam na górze jest Gwiezdna Komnata, miejsce spotkań Rady Dziewięciu. Pojęcia jednak nie mam, jak się do niej dostać. Wpadli do chłodnego, kamiennego przedpokoju. Światło latarki Amalfiego przebiegło szybko po podłodze i natrafiło na wystającą z niej piramidkę. Karst natychmiast ją kopnął. Z przeciągłym jękiem kamienny blok opadł na wylot schodów z podziemi, zmieniając się w jedną z wielu płyt granitowej posadzki. Na pewno był jakiś sposób, żeby uruchomić ten mechanizm spod spodu, ale Heldon powinien mocno się zawahać przed jego użyciem. Kamienna płytą poruszała się z ogromnym hałasem, który nawet z dużej odległości powiedziałby Amalfiemu, że jest ścigany. Na pierwszy zgrzyt Amalfi zgniótłby czarne jajka, o czym Heldon dobrze wiedział. — Masz się natychmiast wydostać z miasta, zabierając ze sobą wszystkich chłopów, jakich uda ci się namówić — polecił Amalfi. — Wszystko trzeba dobrze wyliczyć w czasie. Ktoś musi nacisnąć ten wyłącznik, którego położenie kazałem ci .zapamiętać, bo ja sam nie mogę tego zrobić. Muszę dostać się do Gwiezdnej Komnaty. Heldon domyśli się, że tam idę j ruszy za mną. Kiedy on już tędy przejdzie, Karst, ty musisz zejść z powrotem na dół i wyłączyć wszystkie generatory. 330 Przed nimi wyrosły te same schody, którymi Heldon wprowadził ich do świątyni. W górę biegły inne. Z dołu sączyło się dzienne światło. Amalfi uchylił nieco starą furtę i wyjrzał na zewnątrz. Pomimo ostrego słońca wczesnego popołudnia, stłoczone blisko siebie, przysadziste budynki rozsiewały w prowadzącym do świątyni zaułku gęsty półmrok. Chodnikiem po przeciwnej stronie uliczki przechodziło kilku chłopów, a za nimi na wpół śpiący cenzor. — Będziesz umiał trafić z powrotem do tamtej krypty? — spytał Amalfi szeptem, zostawiając drzwi uchylone. — Tam jest tylko jedna droga. — To dobrze. Więc wracaj. Zrzuć tutaj za tymi schodami ten tłumok. Nie będzie nam już potrzebny. Jak tylko oddział Heldona przejdzie schodami w górę, pędź i wyłącz te generatory. Potem uciekaj z miasta. Będziesz miał na to jakieś cztery minuty, bo tylko tyle będą się rozgrzewały wszystkie lampy, więc nie trać ani sekundy. Wszystko zrozumiałeś? — Tak, ale... Nad świątynią przetoczył się dźwięk jakby lawiny żwiru i powoli przycichł w oddali. Amalfi zamknął jedno oko, a drugie podniósł błagalnie do nieba. — Rakiety — powiedział z westchnieniem rezygnacji. — Czasami sam się sobie dziwię, że nalegałem na wybór tak strasznie prymitywnej planety. No cóż, może kiedyś pokocham ją. Powodzenia, Karst. Odwrócił się w kierunku schodów. — Złapią pana — powiedział cicho Karst. —: Nie złapią. Nie Amalfiego. I bez żadnych „ale", Karst. Trzymaj się. 331 Nad świątynią przeleciała następna rakieta, a chwilę potem z daleka dobiegł odgłos potężnej eskplozji. Niczym szarżujący nosorożec Amalfi rzucił się w górę schodów prowadzących do Gwiezdnej Komnaty. Schody były długie, lekko kręcone i bardzo wąskie, a do tego ich stopnie doprowadzały Amalfiego do szału swymi rozmiarami — były bardzo małe. Amalfi przypomniał sobie, że cenzorowie nigdy nie wchodzili po nich sami. Na górę byli wnoszeni na ramionach chłopów. Takie lilipucie schody świetnie nadawały się do pewnego stawiania na nich stóp, ale nie do szybkiego wspinania się. Amalfi zorientował się, że schody wznosiły się łagodnie wzdłuż zewnętrznej krzywizny kopuły świątyni, robiąc półtorej śruby przed osiągnięciem jej szczytu. Dlaczego? Przecież nawet na plecach chłopów cenzorowie nie kazaliby się nosić w górę tak długich schodów zupełnie bez powodu. Dlaczego zamiast na szczycie świątyni Gwiezdna Komnata nie mogła znajdować się na przykład w podziemiach razem z wiratorami? Amalfi nie zdążył jeszcze pokonać pierwszego półkola spirali, kiedy jeden powód takiej lokalizacji sali narad stał się dla niego zupełnie oczywisty. Prawdopodobnie świątynia zaczęła wypełniać się wiernymi, bo przez szczeliny w wewnętrznej ścianie kopuły dochodził szmer ludzkich głosów. W miarę jak burmistrz wspinał się coraz wyżej, chóralny szmer rozpadał się na coraz mniej liczne głosy, aż wreszcie można było odróżnić i zrozumieć słowa wypowiadane przez poszczególne osoby. W górze w matematycznym 332 środku półkuli stanowiącym podłogę Gwiezdnej Komnaty, architektowi udało się stworzyć idealną galerię szeptów. Przyłożywszy ucho do akustycznego sklepienia, cenzorowie mogli usłyszeć najciszej nawet wypowiedziane słowo każdego z zebranych na dole. Amalfi musiał przyznać, że pomysł był idealny. Spiskowcy wszystkich planet wznoszący świątynie uważają je za idealne miejsce do bezpiecznego prowadzenia wszelkich konspiracyjnych rozmów. W przekonaniu Amalfiego każda planeta zezwalająca u siebie na istnienie kościołów, skazana była wcześniej czy później na jakąś rewolucję. Sapiąc jak morświn, wwlókł się na ostatnie stopnie schodów i stanął przed solidnie zamkniętymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Pokrywające je pseudobizantyjskie płaskorzeźby patrzyły na niego wyniośle i ironicznie. Nie tracąc ani jednej chwili na ich podziwianie, uderzył w nie z całej siły. Drzwi z hukiem odskoczyły na obie strony. Na chwilę zaskoczony zatrzymał się w progu. Komnata kształtem była zbliżoną do elipsy, umeblowana z klasztorną surowością jednym drewnianym stołem i dziewięcioma odsuniętymi pod ściany krzesłami. Nie było tu ani żadnych pulpitów sterowniczych, ani żadnego miejsca, w którym mogłyby być ukryte. Komnata była pozbawiona okien. Właśnie brak okien wszystko mu wyjaśnił. Drugim, ważnym powodem, dla którego Gwiezdna Komnata została umieszczona na szczycie kopuły świątyni, było to, że gdzieś w jej wnętrzu kryła się kabina pilota. W starym mieście oznaczało to konieczność zapewnienia z niej znakomitej, bezpośredniej widoczności. Wymagało zatem usytuowania kabiny na najwyższym budynku miasta. Z tego wypływał wniosek, że Amalfi nie znalazł się jeszcze dostatecznie wysoko. 333 Spojrzał w górę, na sufit. Jedna z kamiennych płyt miała maleńkie wyżłobienie, niewiele większe od pięciogermanowej monety. Amalfi uśmiechnął się i zajrzał pod drewniany stół. Oczywiście, pod blatem, w metalowych uchwytach wisiał drewniany drąg zakończony z jednej strony zakrzywionym hakiem. Przypominał halabardę. Wyrwał go szybkim ruchem, podniósł pionowo do góry i wcisnął jego szpiczasty koniec w wyżłobienie w płycie. Kamienna tafla dość łatwo opadła. Była umocowana z jednego końca na takiej samej osi obrotu jak blok przesłaniający wejście do podziemi. Przodkowie cenzorów nie zmieniali swoich inżynieryjnych zasad. Wolny koniec płyty dotykał teraz niemal stołu, tworząc dość stromą pochylnię. Amalfi wskoczył na blat i zaczął się na nią wdrapywać. Kiedy zbliżał się już do jej szczytu, prawdopodobnie swoim ciężarem uruchomił jakiś przeciwważ-ny mechanizm i płyta wróciła na poprzednie położenie, przenosząc go w górę. Tym razem bez wątpienia znalazł się w kabinie kontrolnej. Pomieszczenie było małe, zastawione tablicami rozdzielczymi ledwie widocznymi spod pokrywającego je kurzu. Umieszczone w czterech punktach geograficznych ogromne iluminatory ukazywały niemal pełną panoramę miasta, a wykonane z grubego szkła sklepienie kabiny zapewniało doskonałą widoczność przestrzeni rozciągającej się ponad IMT. Na jednej z tablic płonęło intensywne zielone światełko. Kiedy ruszył w jego kierunku — zgasło. To Karst odciął dopływ energii. Amalfi miał nadzieję, że chłopakowi uda się wydostać ze świątyni. Bardzo polubił go. Było coś w jego cichej, zacięte], niewzruszonej odwadze i w zachłanności jego zgłodniałej inteligencji, co przypominało Amalfiemu siebie, z czasów kiedy kończył dwadzieścia pięć lat. 334 Obsługa wiratorów jest w zasadzie prosta. Amalfi nie miał żadnych trudności z ustawieniem i zablokowaniem urządzeń kontrolnych ani z wykonaniem kilku specyficznych aktów sabotażu. Większym problemem okazało się natomiast zamaskowanie tego co zrobił. Każdy najmniejszy ruch pozostawiał wyraźne znaki na zalegającym wszędzie kurzu. Zdjął koszulę i zaczaj nią wymachiwać na wszystkie strony, co spowodowało atak gwałtownego kaszlu i kichania, aż czy zaszły mu łzami. Teraz pozostało mu już tylko wydostanie się na zewnątrz. Z Gwiezdnej Komnaty dobiegały już jakieś odgłosy, ale na razie nie obawiał się bezpośredniego ataku. Ciągle miał przy sobie czarne jajko, o czym cenzorowie dobrze wiedzieli. Co więcej, zabrał ze sobą na górę także halabardę, więc żeby się dostać do pokoju kontrolnego cenzorowie musieliby się wspinać sobie po plecach. Ich kondycja fizyczna nie pozwalała na takie wyczyny akrobatyczne, a poza tym doskonale wiedzieli, że każdego, kto podjąłby się takiej prób/ można byłoby bez najmniejszego trudu odeprzeć choćby za pomocą niewyszukanego, lecz skutecznego, zwykłego kopnięcia w zęby. Amalfi nie miał zamiaru spędzić reszty życia w kabinie pilota IMT. Na opuszczenie świątyni i w ogóle miasta zostało mu niecałe sześcsminut. Po błyskawicznym rozważeniu wszystkich możliwości Amalfi wskoczył na kamienną taflę, przeważył ją ł majestatycznie spłynął z góry na blat stołu Gwiezdnej Komnaty. Po chwili chwyciło go równocześnie kilkanaście krzepkich rąk. Przed oczami wyrosła mu pełna wściekłości i jednocześnie strachu twarz Heldona. — Coś tam robił? Odpowiadaj, bo każę cię rozerwać na strzępy! 335 — Nie bądź półgłówkiem, Heldon. Każ swoim ludziom, żeby mnie puścili. Ciągle jeszcze chroni mnie twój glejt, a na wypadek, gdybyś chciał się go wyprzeć, mam wciąż tę samą broń, którą miałem przedtem. Precz z łapami, bo na boga... Straż Heldona puściła go zanim skończył mówić. Heldon rzucił się ciężko na pochyloną pod ostrym kątem płytę i zaczął czołgać się po niej w górę, rozpaczliwie pomagając sobie przy tym długimi paznokciami. Kilku innych łysych, odzianych w długie suknie mężczyzn stłoczyło się tuż za nim — najwyraźniej strach kazał Heldonowi powiadomić o wszystkim, co zaszło pozostałych Ośmiu Wielkich. Amalfi cofnął się tyłem w kierunku wyważonych drzwi Gwiezdnej Komnaty. Tam schylił się, bardzo ostrożnie położył czarne jajko na ozdobnym progu i grając na nosie rozjuszonym żołdakom, odwrócił się błyskawicznie i co sił w nogach pobiegł w dół kręconych schodów. Mniej więcej minutę, powinno zająć Heldonowi zorientowanie się, że w trakcie jego pogoni za Amalfim ktoś odłączył źródło zasilania generatorów. Następną minutę zajmie któremuś z wysłanych przez niego pachołków zbiegnięcie do podziemi i ponowne ich włączenie. Potem cztery minuty podgrzewania lamp. A potem — IMT wzbije się w powietrze. Amalfi wypadł na ulicę, zderzając się z jakimś zupełnie osłupiałym cenzorem. Gdzieś z tyłu podniósł się przybierający na sile krzyk. Pochylił się nisko i jeszcze przyspieszył. W skąpym świetle obu zachodzących słońc ulica zdawała się pogrążona w mroku. Trzymając się pełnego cienia, burmistrzowi udało się dopaść *?>gu najbliższej ulicy. Wtem gzymsy budynku przed nim zalśniły upiorną bielą przygasającą szybko poprzez odcienie czerwieni. Nawet nie usłyszał towarzyszącego temu przeraźliwego gwizdu mezonowego wystrzału. Chwilę później był już za 336 rogiem. Najkrótsza droga z miasta prowadziła — jeśli dobrze pamiętał — właśnie ulicą, którą biegł przed chwilą. To rozwiązanie nie wchodziło jednak w rachubę — nie chciał dać się żywcem spalić. Musiał skorzystać z innej drogi. Czy jednak uda mu się wydostać z IMT na czas? Wytrwale biegł naprzód. Znów ktoś do niego strzelił, ale najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, do kogo strzela. Był teraz po prostu biegnącym mężczyzną, a to stawiało go poza wszelkimi obowiązującymi w mieście kategoriami. Strzał był tylko odzwierciedleniem pełnej dezorientacji, a do tego był źle wymierzony... Przez ziemię przebiegło pojedyncze, delikatne drżenie. Choć zdawało się to już niemożliwe, Amalfi zdołał wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił i przyspieszył. Drżenie powtórzyło się, tym razem było znacznie silniejsze. Towarzyszył mu przeciągły, dudniący jęk przepływający ciężką falą przez skaliste podłoże miasta. Z budynków zaczęli wybiegać zarówno cenzorzy, jak i chłopi. Po trzecim wstrząsie gdzieś w centrum miasta runął z ponurym łoskotem jakiś gmach. Amalfi ugrzązł w bezsensownej, panicznej szamotaninie tłumu walczącego rękami, zębami, łysymi głowami... Jęk przybrał na sile. Nagle ziemią szarpnęło. Amalfi runął do przodu. Razern z nim potoczył się skłębiony tłum, ścieląc się pokosami jak suszące się na łące siano. Ze wszystkich stron dobiegały oszalałe krzyki. Największe piekło rozpętało się wewnątrz budynków. Jakieś okno rozprysło się nad głową Amalfiego na tysiąc kawałków i wypadło na ulicę, a za nim wijące się rozpaczliwie ciało jakiejś kobiety. Burmistrz podniósł się ciężko i wypluwając płynącą z rozciętego języka krew, pobiegł dalej. Ciągnący się przed nim chodnik porysowany był siecią szczelin. Nieco dalej betonowe 337 płyty spiętrzyły się wysoko, tworząc poszarpany wał, który przypomniał Amalfiemu falochron widziany na innej planecie, w zamierzchłych czasach innego tysiąclecia. Kiedy wdrapywał się na to rumowisko betonu uzmysłowił sobie, że „falochron" musi znaczyć granicę właściwego IMT. Po przeciwnej stronie ogromnego, wypełnionego odłamkami skał rowu wznosiło się jeszcze wiele innych budynków, lecz właśnie ten rów wskazywał miejsce, gdzie wrosła w powierzchnię planety krawędź prastarego wędrowca. Chwytając konwulsyjnie powietrze w szarpiące bólem płuca, przeskakiwał z jednej kamiennej bryły na drugą, wytrwale prąc w kierunku przeciwległego zbocza rowu. Tu właśnie było najniebezpieczniejsze ze wszystkich miejsc. Gdyby IMT podniosło się w tej chwili, w ułamku sekundy lawina głazów roztarłaby go na proch. Musi dopaść bagien Uroczyska... Za jego plecami jęk zaczął przybierać coraz wyższe tony. Przed nim, ponad równiną Uroczyska lśniło w ostatnich promieniach zachodzących słońc jego miasto. Wokół krawędzi rozbłyskiwały maleńkie światła wybuchów, co znaczyło, że toczyła się tam zacięta walka. Cztery rakiety, których przelot słyszał w świątyni zataczały na niebie szeroki łuk, zrzucając w dół ciężkie ładunki. W mieście wybuchały gejzery dymu. Nagle niebo zalało oślepiające światło. Zanim oczy Amalfiego znów mogły coś widzieć, z czterech rakiet pozostały tylko trzy. One także miały zniknąć w ciągu najbliższych sekund — Ojcowie Miasta nigdy nie chybiali. Płuca paliły żywym ogniem. Pod stopami Amalfi poczuł sprężystą miękkość darni; Splątana rozłoga jakiegoś ciernistego krzewu chwyciła jego kostkę jak w sidła i burmistrz upadł. Próbował się podnieść, lecz dał za wygraną. Przez równinę, na której wznosiło się niegdyś prastare buntownicze miasto, przeto- 338 czyło się zatrważające dudnienie. Amalfi przeturlał się na plecy. Przysadziste gmachy IMT chwiały się ciężko, a wielkie bloki skalne ł bryły ziemi falowały dokoła jego krawędzi, załamując się jak fala przyboju. I nagle stało się coś niemożliwego. Ponad skalną kipielą rozbłysła cienka linia purpurowego światła — słońca świeciły pod miastem... Linia światła poszerzyła się. Miasto oderwało się od ziemi, pokonując niesłychany opór głęboko wrośniętych fundamentów. Odgłos towarzyszący ich pękaniu rozsadzał czaszkę. Z krawędzi wznoszącego się w górę masywu, w dół, w stronę Uroczyska rzucały się rozpaczliwie setki ludzkich istot. Cenzorowie próbowali kontrolować lot IMT... Miasto uniosło się majestatycznie, nabierając wysokości. Serce zaczęło Amalfiemu walić w piersiach. Jeżeli Heldon i jego ludzie zorientują się w porę, co zrobił z ich urządzeniami kontroli lotu, to stara ballada Karsta wzbogaci się o kilka nowych zwrotek, a tyrania cenzorów pozostanie na zawsze. Amalfi dobrze wykonał swoją pracę. IMT nie przestało się wznosić. Z gwałtownym skurczeni wszystkich wnętrzności Amalfi uzmysłowił sobie nagle, że miasto jest już ponad milę nad powierzchnią planety i ciągle przyspiesza. Na tej wysokości powietrze staje się coraz rzadsze, a cenzorowie zapomnieli z pewnością, co się w takiej sytuacji robi... Półtorej mili... Dwie... IMT stawało się coraz mniejsze. Na wysokości pięciu mjl było już tylko migotliwą plamką czerni, oświetlonej z jednej stony promieniami słońc. Później stało się tylko iskierką światła. Z pobliskiej rozpadliny wychyliła się ostrożnie strzecha kruczoczarnych włosów i potężne czekoladowe barki. Karst patrzył jeszcze przez chwilę w górę, a gdy IMT stało się niewidoczne, spojrzał w dół na Amalfiego. 339 — Czy... czy oni mogą wrócić? — zapyta} matowym głosem. — Nie — odparł Amalfi, stopniowo odzyskując panowanie nad oddechem. — Ale patrz dalej, Karst, to jeszcze nie koniec. Pamiętasz jak cenzorowie mówili, że wezwali ziemską policję? W tej samej chwili IMTT pojawiło się jeszcze raz, ale w sposób szczególny. Na niebie rozbłysło trzecie słońce. Jego życie trwało trzy czy cztery sekundy, a potem słońce przygasło i zniknęło. — Policja została uprzedzona — powiedział Amalfi łagodnie —by uważała na wędrowne miasto próbujące ucieczki. Znaleźli je i załatwili. Oczywiście pomylili miasta, ale wcale o tym nie wiedzą. Odlecą teraz do domu. — Popatrzył na Karsta i dodał: —A my zostaniemy w domu, w naszym własnym domu. My, ty i twoi bracia. W domu na Ziemi, już na zawsze. Wokół rozbrzmiewał cichy pomruk głosów tłumionych wspomnieniem przeżytego właśnie kataklizmu. Pobrzmiewał jeszcze czymś, co było tak stare, a jednocześnie nowe, że na planecie rządzonej przez IMT nie miało nawet swojej nazwy. Głosy pobrzmiewały wolnością. — Na Ziemi? — powtórzył Karst, podnosząc się w ślad za burmistrzem z wrzosowiska. — Jak to na Ziemi? To przecież nie jest Ziemia... Na Uroczyskiem lśniło wędrowne miasto — miasto, które rozbiło obóz, żeby kosić domowe trawniki. Zza jego budynków wschodził jasny obłok gwiazd. — Teraz już jest — powiedział Amalfi. — Wszyscy jesteśmy Ziemianami, Karst. A Ziemia to coś więcej niż tylko jedna mała planeta zagrzebana gdzieś na peryferiach Galaktyki. Ziemia to coś znacznie ważniejszego. Ziemia nie jest miejscem, Karst. Ziemia jest ideą.