GRZEGORZ ZALEWSKI ZŁODZIEJE NA WOLNOŚCI SFABULARYZOWANA, PSYCHOPEDAGOGICZNA ANALIZA ZACHOWAŃ NIELETNICH, AGRESYWNYCH PRZESTĘPCÓW W CZASIE TYGODNIOWEJ WYPRAWY GÓRSKIEJ Recenzja naukowa: prof. dr hab. Wenancjusz Panek, prof. dr hab. Kazirnierz Pospiszyl, prof. dr hab. Julian Radziewicz, DTP, projekt graficzny okładki, redakcja techniczna: Wojciech Siwak Redakcja i korekta: Trans Humana Copyright by Grzegorz Zalewski Copyright by Trans Humana przy Stowarzyszeniu Absolwentów i Pracowników Wydziału Pedagogiki i Psychologi i Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku I S-328 Białystok, ul Świerkowa 20, tel. (085) 45-74-23, tel./fax.: 4S-73-95 Wszystkie prawa zastrzeżone All rights reserved No part of this publication covered by the copyright hereon may be reproduced in any form without the per·mission of the pul>lisher ISBN 83-86696-19-2 Białystok 1996 Wydanie publikacji dofinansowane przez Komitet Badań Naukowych DNSiA-2-71/DOT-2/l5/9G Druk: ORTHDRUK, Sp. z o.o., Białystok, u(. Składowa 9 Spis treści Wprowadzenie ............................................................. S Rozdział 1 ................................................................... 7 Rozdział 2 ................................................................. 23 Rozdział 3 ................................................................. 40 Rozdział 4 ................................................................. 56 Rozdział _5 ................................................................. 71 Rozdział 6 ................................................................. 86 Rozdział 7 . . .. . ......... . . .. . . . . .. .. ... ........... . .. .. ..... . ... . ... . . ... 103 Rozdział 8 ...............................................................112 Rozdział 9 ............................................................... 129 Rozdział 10 .............................................................: 144 Literatura ................................................................. 157 3 Wprowadzenie W latach 1990-199? czteroosobowy zespół psychologów i pedagogów (dr Grażyna Olszewska-Baka, dr Grzegorz Zalewski, mgr Roman Baka i mgr Piotr Chlebowski) realizował program resocjalizacyjno-terapeutyczny w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich w Białymstoku. Po rozdzieleniu zadań na cztery osoby, rozpocząłem pracę z wyselekcjonowaną grupą agresywnych, nieletnich przestępców. Moje zadanie polegało na ukierunkowaniu aktywności wychowanków na cele społecznie akceptowane. Zamiast dotychczasowych destrukcyjnych zachowań, takich jak rozboje, kradzieże, picie alkoholu, wąchanie kleju itp. powinni byli nauczyć się zachowań konstruktywnych. Oduczałem ich agresji ucząc wyłącznie obrony przed zachowaniami agresywnymi; zainteresowałem ich sportem, turystyką, medytacją. Rozmawialiśmy o najbardziej intymnych sprawach. Zorganizowałem im trzy tygodniowe wyprawy w Beskidy. W tej książce prezentuję niektóre doświadczenia, zdobyte podczas pracy z nieletnimi przestępcami. Zrezygnowałem z przedstawienia dziennika zdarzeń, ponieważ ta forma prezentowania faktów byłaby nużąca i monotonna. Zdecydowałem się na sfabularyzowaną, skondensowaną wersję wydarzeń, abstrahującą od - moim zdaniem - mało istotnych faktów i opisującą trzy wyprawy w góry jako jedną. Imiona i pseudonimy chłopców, którzy rozpoczęli już dorosłe życie i prosili o zapewnienie im anonimowości, zostały zmienione. Najważniejsze wydarzenia przedstawiam w ustalonym przeze mnie porządku, zapewniając im jednocześnie wieloaspektową interpretację psychopedagogiczną. W ten sposób powstała książka, którą można by określić jako "metodykę pracy z nie letnimi, agresywnymi przestępcami w warunkach wolnościowych". Jednocześnie - jak w swojej recenzji stwierdził prof. .fulian Radziewicz książka utrzymana jest w konwencji prac Janusza Korczaka, Marii Grzegorzewskiej, Aleksandra Neilla, Celestyna Freineta, czy nawet Antoniego Makarenki i Wasyla Suchórnlinskiego. Książka składa się z dziesięciu rozdziałów i obejmuje okres sześciu dni. Rozdziały nie mają tytułów, co wiąże się z jednolitym potraktowaniem ciągu zdarzeń. Jako tło tej relacji naszkicowałem psychologiczno - literacki obraz współczesnego społeczeństwa, który niespodziewanie stał się jego karykatur . Rozdział 1 Wyszedłem z chłopcami z Zakładu Poprawczego. Strażnik otworzył nam drzwi i uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Przez tydzień będzie miał ośmiu wychowanków mniej do pilnowania. Warto było uśmiechnąć się. Usłyszeliśmy za sobą trzask zamykanych drzwi wejściowych i powoli schodziliśmy po schodach nakładając plecaki na ramiona. Nie było powodu do pośpiechu; chłopcy wiedzieli, że nikt już nie zabierze im przepustek, a ja spodziewałem się, że czeka mnie ciężka praca w czasie pobytu z wychowankami w górach. Zza krat dochodziły do nas krzyki, śmiechy, wrzaski i wycia pozostałych wychowanków, którzy nie mieli jednak do nas żalu o to, że muszą zostać. Był koniec maja i prawie wszyscy wiedzieli, że wyjadą na wakacje. Żegnali nas w typowy sposób. Co prawda niektórzy nie mogli w czasie wakacji wracać do rodzin, bo te praktycznie nie istniały; trudno nazwać rodziną matkę alkoholiczkę i ojca w więzieniu lub samotną matkę - prostytutkę, czy wreszcie ojca, który założył nową, względnie "normalną" rodzinę i wita syna przyjeżdżającego na święta uderzeniem w twarz oraz słowami typu: (.'..-,ego tu pr~yjechaleś, .skurwaelu? Twoja matka, wariatka, leży pr.ecie~ ner cmerttar~u. 7'am_jest tej twoje miejsce. Czekali na nich jednak z otwartymi rękami właściciele różnych przestępczych melin. Z takim małolatem stary zgred mógł zawsze bezpiecznie iść "na robotę", bo w razie wpadki małolat brał całą winę na siebie, a recydywista nie przyznawał się do niczego i z reguły miał alibi. Chłopakowi nic nie groziło - do siedemnastego roku życia mógł robić, co chciał. Najwyższy wymiar kary już otrzymał; był przecież wyrokiem Grzegurr. Zalewski sądu umieszczony w /akl:ul~m I'y~rawcrvm, teoretycznie na czas nieograniczony,, Ir:lktyurm~~ ilu ir;mn uknircr.cm.l sr.koły podstawowej lub zawodowej, clurur;y ul~wlvwv prrc:hy4val na prrclustce. W razie "wpadki" poliLj:l.uclwor.llu Esu wylnulnym samochodem do miejsca odbywania kary I'u rakim r.~l;rlrcnlu por.yc,j;r wychowanka w nieformalnej struktur-x~: %,;Iklmlu rnucr,nie rusln. W mojcl gluwie myli o zhliiających się wakacjach nakładały się na mli~rnmc,jc u wyclwwankach; przez mój umysł przepływał typowy struIlll~:ll ŚWIIIdO1110SC1. Szliśmy chodnikiem w kierunku bramy i ostatnich krul ('icply my docierał do nas jednakowo, chociaż oni byli nieletnimi lrr~slępc,mi, a ja trzydziestokilkuletnim doktorem psychologii, trener~·m pulo, :r prr,ede wszystkim człowiekiem, któremu oni chwilowo zaulull Wicdr.ialcm, ye inni wychowawcy też wyjdą lub wyjadą z chłopc,lmm:l wycieczki i część z nich z pewnością im ucieknie; wiedziałem, ie r. wakacj i duża grupa wychowanków nie wróci i dopiero późną jesieni:l przywiezie ich policja. Byłem też pewien, że z mojej grupy nikt nie ucieknie. Pracowałem z nimi już ponad rok. Znajdowałem się też w komfortowej sytuacji w porównaniu z innymi wychowawcami, ponieważ dyrekcja Zakładu stworzyła mi warunki do autentycznej pracy psychoterapeutycznej. Sam opracowałem sobie program pracy, kryteria doboru wychowanków, jak też ich liczbę. Moje postępowanie było uzasadnione tym, że realizowałem fragment programu badawczego, zaproponowanego przez trzy osoby. Sugerowano mi co prawda, że powinienem zająć się grupą agresywnych, nieletnich przestępców, bo kolega pracował już z nieśmiałymi neurotykami, a koleżanka usiłowała modyfikować zachowania pośredniej grupy, ale ja wiedziałem, że nie potrafię nawiązać i utrzymać kontaktu z najbardziej agresywnymi psychopatami. Dobierałem sobie grupę według jakichś nieznanych mi początkowo kryteriów, kierując się psychologiczną intuicją i podświadomością. Teraz już wiem, że szukałem wychowanków podobnych do mnie osobowościowo. Byli oni co prawda agresywni i niebezpieczni, ale różnili się od agresywnych psychopatów chociażby tym, że nie grypsowali w mojej obecności, tylko starali się posługiwać poprawnym jęzkiem. To nie ja musiałem dostosowywać się do nich, tylko oni dostosowywali swoje słownictwo do języka jakim posługiwałem się ja i inni ludzie żyjący na wolności. Złodzieje na wolności Nie bałem się agresywnych psychopatów, ale nie lubiłem ich. Zniechęcała mnie ich głupota, bezmyślne znęcanie się nad słabszymi i bezczelność. Na początku mojej pracy jeden z nich wychodząc z jadalni beknął mi prosto w twarz. Dwóch stojących obok wychowawców nie zareagowało na takie zachowanie; powstała sytuacja, w której musiałem się jakoś znaleźć. Byłem w dresie, który nie krępował moich ruchów i chciałem tego wychowanka złapać za długie włosy, rzucić na podłogę i przytrzymać go w takiej pozycji. Coś mnie powstrzymało. Może nie chciałem tego robić na oczach kilkudziesięciu wychowanków opuszczających właśnie jadalnię, a może nie chciałem znaleźć się w nietypowej i niezręcznej sytuacji. Nie bałem się go na pewno, bo od jedenastu lat trenowałem judo, chodziłem po górach, dużo pływałem i biegałem; byłem od niego silniejszy i sprawniejszy. Spojrzałem temu wychowankowi głęboko w oczy, a następnie odwróciłem wzrok i zacząłem rozmawiać z jednym z wychowawców. Sytuacja ta nie była jednak później komentowana ani przez wychowanków, ani przez wychowawców. Wszyscy ją zbagatelizowali albo nawet nie zauważyli. Niepotrzebnie się przejmowałem. Po kilku tygodniach ten sam zakapior zgłosił się do mnie na zajęcia. Zachowywał się zupełnie inaczej; był bardzo grzeczny i miał pokorny wyraz twarzy. Od zaufanych chłopców dowiedziałem się, że chce nauczyć się walczyć, aby pokonać najsilniejszego wychowanka w Zakładzie. Po kilku dniach rozmowy z nim zauważyłem, że coraz mniej się rozumiemy. Któregoś dnia przebraliśmy się w kimona, wyszliśmy na matę i rozpoczęliśmy treningową walkę judo. Jak zwykle walczyłem bardzo skoncentrowany; judo było moim sposobem medytacji. Na czas walki świat istniejący poza matą przestawał istnieć. Kiedy udało mi się złapać go za lewy kołnierz i za prawy rękaw, pociągnąłem go z całej siły na siebie, przekręcając się jednocześnie tak, że mój prawy bark dotykał jego klatki piersiowej. Mój uścisk stał się żelazny i wtedy podciąłem jego obie nogi wykonując rzut hcrrcrigoshi. Ważył mniej więcej tyle co ja, a wyleciał w górę jak sprężyna i z łoskotem upadł na matę. Przez moment chciałem go jeszcze - zgodnie z regułami walki - dusić albo założyć mu dźwignię, ale on przestraszony zaczął spełzać z maty. Wtedy się ocknąłem i zrozumiałem, że nie potrafię rozmawiać ani walczyć z ludźmi takimi jak on. Musieliśmy się rozstać i to on zaproponował mi rozstanie. Od tej pory kłaniał mi się grzecznie i jednocześnie unikał. Walka z nim odbywała się w obecności Grzegorz Zalewski mojej grupy i bardzo podniosła mój prestiż w oczach tych chłopców, z którymi rozumiałem się. Bolał mnie wtedy trochę kręgosłup i zdawałem sobie sprawę, że już za kilka lat nie będę mógł aktywnie medytować poprzez walkę. Będę się wtedy zachowywał jak typowy wychowawca lub psycholog, tzn. będę diagnozował, nauczał, perswadował i apelował, co w przypadku spotkania z psychopatami bywa nieskuteczne. Z większością wychowanków potrafiłem jednak porozumieć się bez walki, lubiłem z nimi rozmawiać i starałem się każdego poznać. Tłumaczyłem im, że powinni unikać bójek, z powodu których wielu z nich otrzymało wyroki. Nawet kiedy bronili się lub byli sprowokowani, to i tak sądy często uważały ich za sprawców. W wielu przypadkach byli oni rzeczywistymi sprawcami. Mówilem im i pok~uywałem, że kiedy ktoś ich pcha, to oni powinni wykorzystać jcl;o silę i ciągnąć go, a kiedy ktoś ich ciągnie, to powinni wykorzystać jct;o sili; i pchać go. Powinni być pozornie ulegli w stosunku do agrcsywnc~;o przeciwnika i ogólnie elastyczni w życiu, a nie ciągle zbuntowani i si.uknjący obary. Nie powinni nikogo kopać ani bić rękami; o wiele c~icknwsze i mądrzejsze jest skuteczne bronienie się przed kopnięciami i uderzeniami przy pomocy technik judo. Wiedziałem, że niektórzy z nich nadal będą napadali o zmroku z reguły na pijanych mężczyzn Inh na s,unotnie idące kobiety i dlatego profilaktycznie oduczałem wsayslkic~h bicia i kopania. Było to trudne zadanie, bo chłopcy przyzwyczaili sil p~. ~.ur,ibiać na życie agresywnymi napadami na przechodniów, a pur.a tym cr.~ato oglądali filmy, w których modna i reklamowana byia prr.cn~uc arar, karate. Tłumaczyłem im jednak konsekwentnie, że filo~olia.judo polega na tym, aby nie atakować żadnego człowieka, bo przed kai.clym mcona się obronić; trzeba być spokojnym, a nadmiar energii rozładowywać poprzez sport i turystykę. Trudna to była praca, ale przy okazji poznawałem osobowości nieletnich przestępców, często ciekawsze od osobowości np. dorosłego, początkującego biznesmena, też myślącego przede wszystkim o pieniądzach lub jego zarozumiałej, z reguły nowobogackiej żony, czasami równie prymitywnej, jak moi wychowankowie. Drugi strażnik otworzył nam bramę i odetchnął z ulgą, że tych ośmiu ja będę pilnował, a nie on. Spojrzałem ostatni raz na budynek Zakładu. Trzypiętrowy gmach trochę przypominał szkołę, podobnie jak niektóre banki spółdzielcze trochę przypominały prawdziwe, bezpieczne banki. Złodzieje na wolności Starałem się nie myśleć o tym, co dzieje się we wnętrzu tego budynku, chociaż nie działo się tam nic nadzwyczajnego; z pewnością było tam spokojniej i bardziej przyzwoicie, niż to wyobrażali sobie mieszkańcy miasta. Nie lubiłem jednak przebywać za kratami, chociaż płacono mi za to. U wychowanków Zakładu Poprawczego, internowanych po raz pierwszy, już po dwóch, trzech miesiącach pobytu pojawiały się często reaktywne zaburzenia psychiczne, prowadzące do depresji lub śmiania się bez zewnętrznych powodów, paradoksalnego lęku przed opuszczeniem Zakładu z jednoczesnym koncentrowaniem się przede wszystkim na ucieczce i strachu przed przechodzeniem przez ulicę, nawet na pasach i przy zielonym świetle. Nie mówiło się o tym otwarcie, bo dyrekcja i wychowawcy nie byli merytorycznie przygotowani do psychologicznej analizy osobowości wychowanków, ale jakoś wyczuwali, że młody chłopak, pozbawiony zbyt długo przepustki, może po prostu "zwariować". Dyrekcja i kadra w internacie była nastawiona do życia praktycznie i postępowała racjonalnie. Starała się ona nie utrudniać życia wychowankom, kiedy nie było to absolutnie konieczne. Kadra składała się głównie z nauczycieli wychowania technicznego, którzy nieustannie majsterkowali z wychowankami i grali z nimi w katty oraz z byłych, doświadczonych oficerów służby bezpieczeństwa, których nie oszuka dorosły człowiek, a tym bardziej małolat. Najważniejsi byli jednak magister fizyki i prawa administracyjnego. Silną pozycję wśród wychowawców w internacie miał też jeden polonista, natomiast historyk oraz były ksiądz nie sprawdzili się jako wychowawcy i musieli odejść. Na emeryturę odchodził też jedyny pracownik, który ukończył dzienne studia w zakresie resocjalizacji i profilaktyki społecznej. Kadra w internacie radziła sobie jednak dobrze z wychowankami, co potwierdzali wizytatorzy z sądu. W ciągu roku szkolnego chłopcy obowiązkowo chodzili do szkoły; niektórzy nawet czegoś się nauczyli, inni spali na lekcjach po nocnym wąchaniu kleju, jeżeli udało im się przemycić go do internatu, ale wszyscy raczej starali się nie przeszkadzać nauczycielom. Dobra opinia w szkole umożliwiała im częstsze otrzymywanie przepustek. Na warsztatach wychowankowie uczyli się wykonywania prac stolarskich i ślusarskich, otrzymywali za to wynagrodzenie, z wysokości którego byli niezadowoleni, podobnie jak ludzie dorośli, ale za to mieli okazję do przemycenia do internatu pilnika lub innego narzędzia potrzebnego do piłowania lub podważania krat. O ucieczce myśleli jednak 10 Orrc~;ori 'lalewski głównie ci mni w ulymW n vs~ychowankowie, bo nieco mądrzejsi wiedzieli, 2c wvnamir w szkulc pozorować naukę, pracę na warsztatach i zachowyw,n vi4 względnie poprawnie w internacie, a to z pewnością wystarc:r.y clc> ur,ysk.rrlia najpierw jednorazowej, a następnie stałej przepustki .IcHl,rk wi4ksiość nieletnich .przestępców trafiała do Zakładu I'cyr;nvczcgo nic po to, aby poprawnie zachowywać się, tylko żeby rozrohi,rć, rc sr.kodą dla siebie i wychowawców. I~yliW yjuż poza Zakładem. Po prawej stronie mijaliśmy jeszcze ogrodr.enic boiska sportowego, ale po lewej wyłaniały się już jakieś grube rury prowadzące do dużego zakładu przemysłowego. W oddali znajdowały się pola i las, których zapach mieszał się ze smrodem dolatującym i fabryki. Spaliny samochodów dobiegały do nas r ruchliwej ulicy, co pośrednio dowodziło, że miasto rozbudowalo sig wkcil Zakładu stojącelto dawniej na uboczu. Dookoła lśniły wi~;ksr.c i mniejsze domki jednorodzinne. Niektóre architektonicznie prr.yunninaly małe pałace, burzone zwykle i rabowane przy okazji ludowych r~:wolucji. Prowokowały one swoim bogactwem i przepychem do cli.ialaniat moich podopiecznych, ale jednocześnie zniechęcały solidnym iahcxlieczeniem i szczekaniem dużych psów za ogrodzeniem. ('z4se wychowanków Zakładu Poprawczego otrzymała jednak wyroki ra ohr;rhc~wanie takich właśnie pałcyków. Nie myśleli oni o tym w tyj chwili, wni.niejszy był wyjazd w góry, które niektórzy z nich znali tylko r tc~l~~wii.ji.~ Na ten wyjazd zapracowali swoim poprawnym; półrocznym raclu>waniem. Przypominałem swoje młode lata i cicsrylcm się, i.e moje młodzieńcze zachowania nigdy nie zostały zaklasyfikowanc .jako przestępcze, chociaż nie były one z pewnością wzorowe. .I ui.jako pracownikowi ciężko mi było wytrzymać za kratami kilka godzin i dlatego starałem się rozumieć potrzeby tych, którzy musieli przebywać za kratami wiele miesięcy, a często i lat. Moja sytuacja życiowa i zawodowa umożliwiła mi zaproponowanie tym zdeprawowanym młodzieńcom, aby zamiast kradzieży na przepustkach, picia wódki i wąchania kleju, zajęli sie turystyką, sportem i medytacją. Miałem dużo argumentów, aby ich przekonać; przede wszystkim mogli wychodzić ze mną z Zakładu kiedy tylko miałem wolny czas. Chociaż byli groźnymi przestępcami, to jednak wcześniej z reguły zostali odrzuceni przez rodziny, a w grupie terapeutycznej czuli się względnie bezpiecznie. Przy okazji mogli nauczyć się czegoś konstruktywnego. W Zakładzie mieli zapewnioną szkołę i war Złodzieje na wolności sztaty; ja organizowałem im czas wolny, starając się w ten sposób modyfikować ich wypaczone osobowości. Dwa razy w tygodniu chodzili ze mną na treningi judo, na których uczyłem ich nowych technik obrony przed biciem i kopaniem, a następnie walczyłem z każdym z nich. Pozwalałem się pokonać tylko wtedy, kiedy to ja wykonywałem kopnięcie lub uderzenie, a wychowanek bronił się wykonując rzut. W ten sposób w praktyce przekonywałem ich o wyższości obrony nad atakiem. Po treningu rozmawialiśmy o turystyce górskiej i dwa razy w roku wyjeżdżaliśmy w ten rejon, który omawialiśmy przez ostatnie pół roku. Często też rozmawialiśmy o ich problemach rodzinnych i osobistych, ale tylko wtedy, kiedy oni sami albo jeden z nich zaproponował taką rozmowę. Narzucanie im takich tematów, a szczególnie mówienie o ich matce bez ich zgody, automatycznie oznaczało zerwanie porozumienia. Pociąg odjeżdżał za godzinę. Mieliśmy jechać całą noc, aby rano dotrzeć do miejsca przeznaczenia i od razu wyruszyć w góry. Postanowiłem więc, że zrobimy podstawowe zakupy w najbliższym sklepie. Dopiero teraz przestałem rozmyślać i zauważyłem obecność chłopców. Szli spokojnie obok mnie, rozmawiając o swoich sprawach. Nawet nie zapytali mnie, czemu nie idziemy na przystanek autobusowy, tylko skręciliśmy w kierunku sklepu spożywczego. Na tym etapie naszej znajomości ufali mi i czuliśmy się względnie dobrze razem. Nagle Dzięcioł zatrzymał się i spojrzał na szereg willi ciągnących się aż po horyzont. Wielokrotnie chodziliśmy tą trasą, ale dopiero teraz, kiedy wakacje były tak blisko, chłopiec powiedział: - Dużo szmalu jest w tych domach. - Sami złodzieje tu mieszkają- dodał Kuferek. - Połowa złodziei, a reszta zarobiła uczciwie - odezwał się Grabarz, patrząc na mnie i szukając wsparcia. - Nie wtrącaj się frajerze jeden! - krzyknęli prawie wszyscy na Grabarza, który miał najsłabszą pozycję w grupie, ale mimo to starał się mieć własne zdanie. Nie mówcie do niego frajerze. Jesteśmy już za bramą, na wolności i będziemy się zachowywali jak zwyczajni ludzie - przerwałem ich dyskusję. - Wszyscy mieszkający tu ludzie uczciwie zarobili na swoje domy - rozstrzygnąłem spór, bo taka była moja rola, chociaż zrobiłem to bez przekonania. Chłopcy zauważyli, że nie jest to -rozmowa ani szczera, I? 13 i ' III I I Grzegorz Zalewski ani potrzebna i w milczeniu usiedli pod sklepem. Tylko Dzięcioł próbował jeszcr.c nlcśn~ialo bronić swojego stanowiska: - Przecief f'rajerry w tym kraju nie zarabiają dużo - powiedział. - Skąd wobec tego sct.te wille i samochody? To, co zarabiają, starczyłoby im tylko na płoty. Może babcia im z renty pomaga, tak jak Robertowi. . I, , - I )r,ięciol, czep się swojej babci - odpowiedział Robert, chyba naj spokoj nicjszy i najbardziej porządny chłopiec w mojej grupie. Miał trud ' ' ml sytuację rodzinną, chociaż niepatologiczną. O jego ojcu nic nie wie ' I dzialem. Nie lubiłem czytać akt wychowanków; wolałem poznawać ich ' ' ', w czasie zajęć, które z nimi prowadziłem. Jego matka wychowywała siedmioro dzieci, z czego część była małżeńskich, a część pochodziła ze związku z konkubinem. Matka nie pracowała, natomiast konkubin od czasu do czasu brał się do jakiejś pracy, ale ogólnie miał opinię człowieka niezaradnego. Robert posiadał stałą prxcpustkę, z której mógł korzystać w dni codzienne po zakończeniu nauki w szkole i na warsztatach, tzn. od godziny piętnastej do dWUd'I,ICSIC,I, .1 W dni świąteczne Zakład Poprawczy był dla niego domem całkowicie otwartym. Należał on do tych nielicznych wychowanków, któremu przepustka całkowicie należała się. Wychodząc z Zakładu nie poszukiwał on obsesyjnie papierosów, alkoholu, pieniędzy i wesołej panienki, tylko potrafił godzinami spokojnie spacerować. Chętnie poszedłby rmwca do kina, czy do teatru, ale nigdy nie miał pieniędzy. Wracając r dc~lnu nie spóźniał się o jeden czy dwa dni, tak jak wielu jego kolegów. %.awsre był tego dnia, kiedy kończyła się mu przepustka i to przed kolacji. Wielu wychowanków przyjeżdżało do Zakładu głodnych, ale o nim kryźyla opinia, że czasami starał się zdążyć nawet na obiad. Inni tego raczej nie robili, bo woleli przebywać poza Zakładem tak długo, jak to tylko było możliwe, a poza tym w Zakładzie czekały na nich różne prace i rejony do sprzątania, które w każdej chwili mogły być im przydzielone. Robert był więc trochę nietypowym wychowankiem, bo nie unikał pracy przy użyciu wszystkich możliwych i pozornie niemożliwych sposobów oraz potrafił relaksować się na spacerze, nie planując jednocześnie co można by ukraść lub kogo by tu obrobić z pieniędzy. - Przestańcie już gadać o tych babciach - wtrącił się do rozmowy Michał, wysoki, inteligentny blondyn. - Człowiek nie ukradł, dopóki mu się tego nie udowodni, albo nie "przybije". Zbudowali domy, mogą do nich wchodzić i wychodzić kiedy tylko chcą; mogą usiąść za kierowni Złodzieje na wolności cy wygodnego merca i pojechać w daleki świat, nie tak jak my pociąyem. Nie są więc frajerami ani złodziejami. - No właśnie, za niecałą godzinę odjeżdża nasz pociąg. łdę szybko, kupię jakieś napoje, chleb, śer, trochę wędliny i konserwy. Wyciągnijcie z plecaków foliowe torebki, aby włożyć do nich chleb - powiedzia ·em wchodząc do sklepu. Znalazłem się w dużym pawilonie. Po lewej stronie półki były wypełttione różnymi owocami i warzywami, w środku w kilku rzędach stały produkty spożywcze, a po prawej stronie było tak dużo mięsa, kiełbas i przeróżnych wędlin, że człowiek żyjący wyłącznie w systemie socjalistycznym nie uwierzyłby własnym oczom. Na szczęście dane mi było tyć i pracować na przełomie upadającego, zadłużonego socjalizmu i rodzącej się hybrydy drapieżnego kapitalizmu z pozorną demokracją. Ekspedientki leniwie snuły się między półkami, ponieważ kupujących było niewielu. Szybko wrzuciłem do jednego koszyka kilka kilogramów Chleba, a do drugiego potrzebne nam produkty. Nagle zauważyłem, że ekspedientki ożywiły się; jedna z nich do niedawna stała na drabince i układała na górnej półce jakieś puszki - przerwała swoją pracę i zbiegła z drabinki omal nie przewracając się, druga zostawiła nóż, którym przed chwilą spokojnie kroiła mięso i pobiegła w tym kierunku, gdzie zmierzał prawie cały personel sklepu. Kasjerki też obejrzały się niespokojnie do tyłu. Gdybym znał życie głównie z literatury klasycznej, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś szlachcic lub może nawet murgrabia, który życzył sobie być obsłużony w szczególny sposób, przez wszystkie obecne w sklepie panie; gdybym natomiast znał życie głównie z literatury lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś ważny aktywista, sekretarz lub tajny współpracownik służby bezpieczeństwa, który znudził się już bezkolejkowymi, półdarmowymi zakupami w komitetowym bufecie i chciał popatrzeć, jak nieudolnie dokonuje zakupów lud pracujący. Ostatecznie jednak były czasy współczesne i do sklepu mógł wejść podrzędny działacz związkowy, który jednak, mając nierozwią zane problemy finansowe, rodzinne i osobiste, życzyłby sobie być traktowany jak ważna osoba, aby się wewnętrznie dowartościować i wzmocnić. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Do sklepu wszedł po prostu jeden z moich podopiecznych, Bosman, który z pozostałymi chłopcami nazbierał z trudem ilość pieniędzy wystarczającą do zakupienia jednej 14 15 Grzegorz Zalewski paczki najtańszych Iryncrosciw. Bosman wziął spokojnie koszyk, podszedł do pulhi i, palncmsami, włożył jedno opakowanie do koszyka, a następnie hc~dsrcdł do stoiska ze słodyczmi i zachował się tak, jak większość clricci w.jego wieku - sięgnął po czekoladę. Obejrzał się jednak do tyłu n,r towarzyszące mu ekspedientki, które w liczbie pięciu stały za dobrze znanym im klientem i odłożył czekoladę na półkę. Zrobiło mi się ial Bosmana, tych ekspedientek, które kłopotliwy klient oderwał od monotonnej pracy i całego tego głupiego życia. Nie mogłem jednak kupić E3osmanowi czekolady. Pieniędzy musiało nam starczyć na siedem dni, a z moich obliczeń wynikało, że wystarczy ich tylko na sześć. Zakład Poprawczy dał nam tylko skromne diety, przedstawiciele instytucji charytatywnych popatrzyli tylko na mnie ze zdziwieniem i niesmakiem, bo wiedzieli, że potrzebuję pieniędzy na wyjazd w góry z przestępcami, których dodatkowo jeszcze uczyłem technik,judo, a oni byli temu przeciwni. Tylko jeden duży zakład pracy dał nam trochę pieniędzy, po znajomości, ale za to mniej niż obiecali jego przedstawiciele i dużo mniej, niż realnie mogli. Tak, czy inaczej, zrealizowałem to, co obiecywałem swoim wychowankom od pół roku - jechaliśmy w góry i mieliśmy jedzenie. Trzeba było tylko jeszcze kupić bilety na pociąg, a czasu było coraz mniej. Zapłaciłem w kasie za potrzebne nam produkty spożywcze, wyszedłem przed sklep i rozdzieliłem wszystko między wychowanków. Większość z nich położyła chleb do plecaka berpośrcdno na ubrania, chociaż powiedziałem im, aby ze względów higienicznych wkładali go do foliowych toreb. Ekspedientki smutne, powaync i wierzące w głęboki sens swojego postępowania odprowadzały w tym czasie Bosmana do wyjścia. Rozstawali się bez słów, przekonani do swoich sprzecznych racji; młody złodziej, który tym razem niczego nie ukradł i zapracowane kobiety, którym tym razem udało się ochronić sklep przed złodziejem. Po chwili jechaliśmy już autobusem komunikacji miejskiej na odległy o trzy przystanki dworzec kolejowy. Zbliżał się piątkowy wieczór i autobus był wypełniony ludźmi, którzy musieli dłużej zostać w pracy, bądź robili ostatnie zakupy, czy też jechali zabawić się lub odpocząć. Po ich zmęczonych twarzach było jednak widać, że raczej jadą odpocząć. Autobus był ciągle wyprzedzany przez szybsze samochody; znajdujący się w nich ludzie jechali raczej zabawić się. Prowadzona przeze mnie grupa nie wyróżniała się ubiorem; chłopcy mieli na sobie skórzane lub jeanso Złodzieje na wolności wc kurtki, kolorowe koszule, modne spodnie. Nie wyróżniali się też nuchowaniem; stali lub siedzieli spokojnie. Domyślałem się, że trochę pe~rozrabiajądopiero w górach. Wytatuowane na ich twarzach małe kropki były prawie niewidoczne. Niektórzy z nich mieli bandaże na dłoniach, pod którymi znajdowały się skaleczenia po wywabionych tatua~sch przy użyciu prymitywnych metod. Nie pytałem ich o szczegóły, als pod bandażami mieli ropiejące bruzdy, które powstały od brzytwy lub żyletki. Nie były to klasyczne samookaleczenia, będące efektem długotrwałej frustracji lub próbą zaimponowania sobie czy też innym. W tym przypadku użycie brzytwy lub żyletki służyło usunięciu z dłoni tatuażu, którym można było zaimponować kolegom w Zakładzie, ale który jednocześnie demaskował delikwenta na wolności. Pozostałe tatuaże były zakryte koszulą i nie trzeba było ich wywabiać. Chłopcy chcieli na wycieczce poznać dziewczyny i znaki ewidentnie świadczące o ich przynależności do Zakładu Poprawczego nie były im przez nadchodzący tydzień do niczego potrzebne. W ciągu dziesięciu minut dojechaliśmy na miejsce. Kiedy szliśmy na dworzec, zbliżył się do mnie niski, chudy, ale krępy wychowanek, który nazywał się Czeczen i zapytał mnie, pokazując jednocześnie złoty łańcuszek: - Kupi trener za 100 tysięcy? Komu on zginął? - zapytałem odruchowo, myśląc o pilnej potrzebie zakupienia dziewięciu biletów ulgowych do Warszawy na pociąg po śpieszny, a dalej osobowy. - Niech trener nie żartuje - włączył się z uśmiechem Dzięcioł, najbardziej rozmowny w grupie, podobno przystojny i podobający się dziewczynom. - Łańcuszek jest warty co najmniej sto dolarów. Okazja! ' - Co wy ze mnie pasera robicie? Ja jestem trenerem - odpowiedziałem wchodząc już do poczekalni dworcowej. - Poczekajcie tutaj na mnie. Zaraz przyniosę bilety. Chłopcy usiedli w rogu poczekalni na jedynej wolnej ławce, a ja stanąłem w kolejce do kasy. Przede mną były tylko dwie osoby. Po chwili miałem już bilety w dłoni i w tym momencie ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Miałem przeczucie, że jest to ktoś spoza mojej gra Chyba jakaś kobieta. Obejrzałem się i zobaczyłem Renatę, dziew ę '`~' którą wczoraj przypadkowo spotkałem w autobusie, a przedtem d~~`~'~- ~= łem ponad rok temu. Przypomniałem sobie teraz, że po raz pi >~s!~ 16 17 Grzegorz Zalewski spotkaliśmy się w ciluyey kolejce do biura paszportowego. Było to w lutym, podcr.us bardro mroźnej zimy. Ludzie ubrani w szare palta lub grube kotuchy przypominali kolejkę po chleb w Nowosybirsku w czasie siedemdziesięcioletniego, przejściwego kryzysu zaopatrzeniowego. Prawie wszyscy ludzie z naszej kolejki chcieli wyjechać na wymarzony Z..achód, tak jakby byli tam do czegoś potrzebni, poza sprzątaniem i wykonywaniem innych prac fizycznych. Przede mną stało kilka szarych i smutnych osób, a przed nimi znajdowała się i wyróżniała z tłumu młoda, wysoka blondynka, mająca kręcone, długie włosy. Jako jedyna osoba w kolejce była' bez czapki. Miała na sobie długi, jasny płaszcz. Staliśmy tak bezmyślnie kilka godzin, następnie ona otrzymała paszport, a ja kilkanaście minut później. Myślałem, że już jej nie zobaczę. Spotkałem ją jednak ponownie na przystanku. Zobaczyłem wtedy jej twarz. Była naprawdę piękną dziewczyną. Nie miałem jednak odwagi, aby do niej podejść. Nie wiedziałem zresztą, co mam jej powiedzieć. Wsiadłem jednak za nią do nadjeżdżającego autobusu, chociaż tak naprawdę powinienem był udać się w przeciwną stronę. Skoro zacząłem już postępować irracjonalnie, to postanowiłem kontynuować takie zachowanie. Podszedłem wtedy do nieznajomej i powiedziałem drżącym głosem: -Ale zimno na dworce. Dziewczyna spojrzała na mnie z zaciekawieniem, chociaż byłem starszy od niej o kilkanaście lat. - Długo .stali.śmy w tej kolejce - dodałem, podtrzymując rozmowę. - Wid-ialcrm pana, slcrl pcrn ~a mną - odpowiedziała z uśmiechem, dodając mi otuchy. Zacząłem domyślać się wtedy, że ta znajomość może zakończyć się konstruktywnie. Jacyś ludzie przepychali się w autobusie i rozdzielili nas w tym momencie. Wiedziałem już jednak, że pierwsze lody zostały przełamane. Po chwili wysiadła przednimi drzwiami. Wyskoczyłem z autobusu w ostatniej chwili i zobaczyłem ją kolejny raz spokojnie czekającą na przystanku. - Mam lu ~r~e.sicrdkę - wytłumaczyła swoje nieoćzekiwane zachowanie. Poniosła mnie wtedy fantazja i zacząłem improwizować: - Paka piękna dziewczyna nie powinna podró~owcrć samcy. (.'hcictlbym .się paniq ~cropiekować. Uśmiechnęła się wtedy drugi raz i powiedziała łagodnym głosem: Złodzieje na wolności - l'u moje wejdziemy do "Barci" i napijemy sil gr~crnego miodu. Kawiarnia o~nazwie "Barć" znajdowała po drugiej stronie ulicy. Po chwili już wchodziliśmy do jej wnętrza. Pomogłem dziewczynie zdjąć płaszcz i zobaczyłem, że ma na sobie bardzo oryginalny sweterek. W tym momencie wszystko mi się w niej i na niej podobało. Sama kawiarnia była dość ponura, zadymiona i siedzieli w niej głównie ludzie głuchoniemi, energicznie gestykulujący rękami w celu wzajemnego porozumienia się i pijący grzany miód z brzydkich kubków. Na tle tej scenerii poznana przeze mnie dziewczyna wyglądała jeszcze piękniej. Usiedli~my przy jednym z wolnych stolików i przedstawiliśmy się wzajemnie. hziewczyna przejęła inicjatywę i zaczęła żartować oraz opowiadać ct sobie. Odpowiadała mi taka konwencja; wolałem jej słuchać, niż mówić sam. Moja podstawowa praca na Uniwersytecie polegała na ciągłym mówieniu i udawaniu, że za każdym razam informuję studentów o rzeezach nowych i ważnych. W Zakładzie Poprawczym na szczęście mówiło się mało, ale za to konkretnie, chociaż o sprawach oczywistych. Dowiedziałem się od Renaty, że jest szwaczką, ma osiemnaście lat, niedawno ukończyła szkołę zawodową i pracuje od kilku miesięcy w prywatnej firmie, która prawdopodobnie zbankrutuje za kilka tygodni. Nie uprzedzam się zbyt szybko do ludzi i dlatego nadal wydawała mi się piękna. Moje wyobrażenie o niej było chyba obiektywne, bo większość głuchoniemych przyglądała się jej również z wyrazem pożądania `w oczach. Niektórzy z nich robili w jej kierunku jednoznaczne gesty, ile może kompensowali sobie w ten sposób trudności w słownym zako _= munikowaniu swoich - w ich mniemaniu - typowo męskich potrzeb. g_ denata była w końcu jedyną kobietą w tym lokalu i na niej koncentro wiało się zainteresowanie wszystkich tych mężczyzn, którzy nie byli je 3zcze zupełnie pijani. Ona jednak totalnie ignorowała impertynenckie ~_ zachowania stałych bywalców; prawdopodobnie nie pierwszy raz sku tecznie radziła sobie w takiej sytuacji. Ja czekałem spokojnie na pierw _ szy kubek lub kufel lecący w naszą stronę, bo wtedy mógłbym próbo wać wykazać się przed Renatą swoją siłą i sprawnością fizyczną, ale ani wyzwiska (co zrozumiałe), ani twarde przedmioty nie dolatywały do nas (co ze względu na sytuację było już mniej zrozumiałe). Co prawda szanujący się intelektualista nie powinien brać udziału w karczemnych bójkach, ale taką tezę lansują głównie ci intelektualiści, którzy przesie dzieli zajęcia z wychowania fizycznego na zwolnieniach pisanych przez 18 19 Grzegorz Zalewski mamy, są bici w domu przez żony oraz byle łachudrę na ulicy i ciągle skarżą się, żc rzeczywistość jest dla nich zbyt okrutna lub oni są zbyt delikatni. W rzeczywistości w tym lokalu było jednak spokojnie. Prawdopodobnie stojący za ladą duży barman cieszył się tu autorytetem i panował nad pozornie niebezpieczną sytuacją. Barman wyglądał na człowieka w pełni sprawnego psychicznie oraz fizycznie i oblizywał się patrząc na Renatę, jakby chciał ją schrupać na kolację, albo raczej - bądźmy realistami - pokochać się z nią. Dziwna to była sytuacja, podobnie jak knajpa, pełna dymu, zapachu pitnego miodu i kwaśnych lub śmierdzących oddechów. Było w tej pseudokawiarni jednak coś z atmosfery otaczającej nas rzeczywistości, którą werbalnie chcemy ciągle zmieniać, ale do której przyzwyczailiśmy się już bardzo dawno temu. Napiliśmy się grzanego miodu zgodnie z propozycją Renaty i wyszliśmy powoli z ponurego lokalu. Coś jednak we mnie zmieniło się. Wracając w mroźne popołudnie na przystanek autobusowy, uświadomiłem sobie, że dobrze mi się spaceruje z tą niedawno poznaną dziewczyną. Spotykałem się z Renatą jeszcze kilka razy, ale za każdym razem mieliśmy sobie mniej do powiedzenia. Ze wzgl~;dów obyczajowych nasze spotkania odbywały się w pokoju akademickim, zajmowanym przez ambitnego asystenta, który całe dnie spędzal w czytelniach. Mieliśmy więc zawsze możliwość dyskretnego spędzenia kilku godzin. W czasie takich spotkań Renata dużo żartowała, co bardzo mi odpowiadało i często mówiła mi, że chciałaby wyjść zą mąż, po to, aby uwolnić się od despotycznej matki, co już mniej mi odpowiadalo. Dopiero małżeństwo - jej zdaniem - dałoby jej pełną swobodę. M~;ża zdradzałaby zawsze, kiedy tylko zapragnęłaby tego. To już zupelnie mi nie odpowiadało. Poza tym byłem żonaty i miałem jedno dziecko. Wyjaśniałem jej, że trudno jej będzie znaleźć takiego tolerancyjego albo głupiego męża. Ona wtedy sugerowała mi, że jest sprytna, młoda, ładna i jakoś to będzie. Na tej płaszczyźnie nie mogliśmy się więc porozumieć. Rozmawialiśmy też o jej ewentualnej, dalszej edukacji. Nie miała nic przeciwko temu, aby studiować, ale z trudem docierały do niej moje uwagi, że musi najpierw kontynuować naukę w szkole średniej, a potem zrobić maturę. Obrażała się wtedy z reguły na mnie i wypominała mi, że mam mało pieniędzy, nie mam samochodu i nie wiadomo dlaczego spotykam się z nią w akademiku, a nie w swoim mieszkaniu. Oboje mieliśmy rację, Złodzieje na wolności kuńeryliśmy więc wszelkie spory. Otwieraliśmy butelkę wina, słuchali~roy muzyki oraz przytulaliśmy się do siebie. Spotkania te nie miały j~drrak żadnej przyszłości. Ona żyła seksualnie ze swoim chłopakiem, )u byłem żonaty. Opowiadała ciągle te same dowcipy, a moje "dobre lady" tragały w próżnię. Z początku bardzo mi zależało na tych spotkaniach, ale ona umawiała się ze mną i często nie przychodziła. Bawiła się mną i całym swoim byciem. Później zaczęły spotykać ją niepowodzenia, których przyczyn nie; potrafiła zrozumieć. Straciła pracę, rozstała się z chłopakiem, zawiodła się na koleżance... Szukała u mnie pomocy, ale tak naprawdę, to lubiła mnie wykorzystywać, głównie finansowo. Pomogłem znaleźć jej teową pracę, zaczęła też uczyć się w wieczorowym liceum ogólnokształcącym. Nie dałem się jej jednak dalej wykorzystywać psychicznie i materialnie. Najlepszym sposobem na to było definitywne rozstanie. I tak się stało. Mam taką swoją prywatną teorię, która potwierdza się równie często jek teorie naukowe. Z mojej potwierdzonej teorii wynika, że niektórzy ludzie spotykają się ze sobą znacznie częściej niż to wynika z rachunku pt'awdopodobieństwa uwzględniającego wszystkie możliwości takiego spotkania. Ludzie potracą w jakiś sposób zwiększyć prawdopodobieństwo takiego spotkania; kiedy np: wchodzimy na klatkę schodową bloku mieszkalnego, to częściej spotykamy osoby nielubiane niż neutraltte; w przypadkowych miejscach spotykamy ludzi, którzy przechodzą tę tirogę raz w miesiącu i to o różnych godzinach, a którzy są nam akurat potrzebni, potrzebują nas lub których udawało nam się cały miesiąc unikać. Bóg nie po to stworzył ludzi; aby mijali się, ale po to, aby wcho ~' dzili ze sobą w interakcje. Tak jest ciekawiej i Bóg ma więcej możliwo i_ ści do oceny zachowania się każdego człowieka w stosunku do innych ludzi. Być może spotanie z Renatą po rocznym niewidzeniu się, na dzień przed wyjazdem w góry z nieletnimi przestępcami, nie było zupełnie przypadkowe. Stałem wtedy zamyślony w autobusie, a ona zauważyła mnie i podeszła. - ('~e.ść - powiedziała rozpromieniona jak zawsze. - Dawno nie wi d~ieli.śmy .się. Ty chyba mnie unikcrs~? - Unikcrlem. ?0 21 :Y $y. Grzegorz Zalewski - Znowu .strcrcilcrm prcrc~, cr ncruc~ycielce od pols~kie~o powiel..-icrlam co o niej my.~~l~, cr ta w.slrętncr malpa wyr~ucila mnie ~e .s~kvly. Nie 'modę ci _ już pomóc. Jutro jadę w góry, tym wieczornym pocict l;iem, co ~crws~e. - Mokę. jechać ~ tobq? -.lad~,ju~ ~ takimi kilkoma malymi ~boc~eńcami. - Z tymi Iwoimi ~lodziejami? - No. - A tv nie_ jady. - To cześć. - C~e.ść. Rozstaliśmy się i dzisiaj nieoczekiwanie - przynajmniej dla mnie spotkaliśmy się ponownie. - Cześć - powiedziała Renata. - Nie mam co robić. Jadę z wami. Miała przecież nie jechać. Nie posiadała też oczywiście pieniędzy. Ja z kolei nie miałem czasu, aby z nią rozmawić. Pociąg odjeżdżał za siedem minut. Wiedziałem wtedy, że będę musiał na wycieczce płacić za nią swoimi pieniędzmi, których też miałem mało. Kiwnąłem głową na chłopców i przeciskając się przez tłum podrótnych ruszyliśmy w kierunku pociągu. Piękna, wyrzucona ze szkoły i pracy szwaczka, ośmiu nieletnich przestępców oraz doktor psychologii udawali się w nieznane w poszukiwaniu przygody. Dziesięciu wspaniałych. Mało prawdopodobna, groteskowa bajka była jednak prawdą. Rozdział 2 Pociąg ruszył z peronu. Udało nam się zająć wszystkie miejsca w jedtlym z przedziałów. Z początku wydawało się to trudne, albo nawet nie~fożliwe, ponieważ tłum ludzi szturmował drzwi wszystkich wagonów. filie ustalaliśmy wcześniej strategii wsiadania do ewentualnie przepełtlionego pociągu. Okazało się jednak, że przed odjazdem pociągu małońlówny Robert znalazł się, w sobie tylko wiadomy sposób, po drugiej ·tronie peronu, otworzył z zewnątrz okno jednego z wagonów, podcią -=ynął się na rękach i wtoczył się na plecach do przedziału. Opowiadał później, że w przedziale tym siedziała już jakaś zakochana para i starBzy mężczyzna. Chwalił się, że po wtoczeniu się do przedziału położył '- głowę na kolanach dziewczyny, a ja zwróciłem mu uwagę, że zachował ~~ię niewłaściwie. Podobno w czasie tego zdarzenia narzeczony panien ki był bardziej milczący, niż zwykle bywał małomówny Robert i bar ~_ dziej spokojny, niż nieruchome drzewo. Coś na temat złego wychowania współczesnej młodzieży mówił tylko starszy mężczyzna, ale w tym momencie do przedziału wtargnęli koledzy Roberta. Przepychali się przez wąski korytarz wagonu z plecakami na ramionach, hałasując oraz powiększając i tak panujące zamieszanie. Podróżni zadawali im podniesionym głosem retoryczne pytania, typu: - Gdzie się pchacie, gówniarze? Otrzymywali jednak tak dosadne odpowiedzi, że z reguły nie mieli już ochoty na zadawanie dalszych pytań. Dotarliśmy wreszcie z Renatądo przedziału zajmowanego przez ośmiu nieletnich przestępców. W tym czasie wychodzili stamtąd: oburzony, 23 Grzegorz Zalewski starszy mężczyzna i pewna młoda, roztrzęsiona para. Dziewczyna miotała jakieś prreklcństwa, a jej partner był blady i milczący. - Wolę stać na korytarzu, niż jechać z bydłem - oświadczył starszy dżentelmen. - Chamstwo, chamstwo, brak elementarnej kultury - dyszała skromna panienka. Chłopcy zauważyli mnie i usiedli spokojnie w przedziale. Było ich ośmiu, ale podsunęli się tworząc jedno dodatkowe miejsce do siedzenia, które było przeznaczone dla mnie. Renaty wtedy jeszcze nie znali. Stałem tak popychany przez przeciskających się ludzi i patrzyłem w milczeniu na swoich wychowanków. Wiedziałem, że zwrócenie im uwagi w tym momencie wywoła zainteresowanie podróżnych. Doprowadziłoby to wyłącznie do negatywnych dla mnie konsekwencji. Nie miałem ochoty tłumaczyć się przed nieznajomymi, wyjaśniać im skąd są chłopcy, ani tym bardziej przedstawiać się przypadkowym osobom. Spojrzałem kątem oka na sąsiedni przedział, w którym krzątało się tylko sześć osób. - Tu nie ma już wolnych miejsc - powiedziałem do Renaty, wskazując na przedział zajęty przez mojągrupę. - Poszukamy szczęścia w przedziale obok. Weszliśmy do sąsiedniego przedziału, a ja zapytałem znajdujących się tam podróżnych: - Czy są tu może wolne miejsca? Moje pytanie zostało niedosłyszane lub zignorowane, ale uznałem, że w czasach demokaracji milczenie oznacza potwierdzenie i usiadłem na jednym z wolnych miejsc. Cztery osoby nadal zajmowały się porządkowaniem swoich rzeczy i nie zwróciły na mnie uwagi. Tylko jedna osoba spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a druga z wyrzutem dotyczącym prawdopodobnie mojego braku cierpliwości i nie czekania na łaskawą odpowiedź. Zignorowałem te zaskoczone spojrzenia i poprosiłem Renatę, aby usiadła obok mnie. Oczywiście moi wychowankowie i być może ja zachowaliśmy się niezupełnie w porządku, ale tłumaczę się w tym miejscu tylko przed tymi podróżnymi, którzy jechali kiedyś w wagonie drugiej klasy całą noc na stojąco, mając następnego dnia w perspektywie co najmniej pięciogodzinne podejście do najbliższego schroniska górskiego. Jednocześnie zdaję sobie całkowicie sprawę z faktu, że problemy, które pojawiły się przy wsiadaniu do tego pociągu są zupełnie obce Złodzieje na wolności ~Ntttmm sukcesu, którzy cisnący się tłum podróżnych znają tylko z telewiry, okien wygodnych samochodów lub w ostateczności z miejsc obJ~tych rezerwacją. Poza tym nieletni przestępcy zostali już jako dzieci tzuceni przez rodziny i społeczeństwo, a obecnie szukali sobie miej~a, nie tyle w społeczeństwie, co w pociągu, bo nie mieli ochoty jechać ~~ wycieczkę stojąc całą drogę. Być może nie mieli racji. L~yłem trochę głodny, więc wstałem, zdjąłem plecak z półki i wyjąłem ~te~bioną przez siebie turystyczną, grubą kanapkę. Renata bezmyślnie kpiła się w okno, a może to obraz mijanych, bezkresnych pól odbijał ~tę na jej twarzy. Spojrzała na mnie pustymi oczami, zobaczyła, że jem i~~ttapkę i powiedziała bez sensu: · Kanapka czerezo. Miało to prawdopodobnie oznaczać, że kanapka jest zbyt gruba i niezdolnie zrobiona. Ponieważ był to żart, roześmiała się beztrosko, pokal~ttjąc białe zęby. Nie wiem jaką miała duszę, ale zęby miała błyszczące I odrowe. · Nie gadaj głupstw, tylko daj mi coś do picia - powiedziałem zdener~owany, zastanawiając się, czy ta wyprawa skończy się przynajmniej ~k pomyślnie, jak poprzednie, tzn. bez kradzieży, bójek i policyjnych sportów. Mężczyzna siedzący naprzeciwko miał dość tępy wyraz twarzy i przy minał ludowy archetyp diabła. Przysłuchiwał się jednak z zaintereso yaniem naszej wymianie zdań i kiwał głową z aprobatą. Widocznie odpowiadał mu mój stosunek do siedzącej obok mnie dziewczyny, którą ponieważ wyglądał na statecznego i konwencjonalnego człowieka ~i vażał prawdopodobnie za moją córkę. - W dzisiejszych czasach dzieci są niedobre - powiedział po chwili, mownie kiwając głową i przytakując tym razem samemu sobie. _ - Pewnie pan jedzie do dzieci albo od nich wraca - odpowiedziałem lnu zgryźliwie, przełykając ostatni kęs kanapki. - A właśnie, że mam picie - włączyła się Renata. - Zrobiłam kompot 1ta drogę. - Panie, moje dzieci też niedobre - kontynuował mężczyzna, a jego twarz jakby przybrała trochę bardziej inteligentny wyraz. - A pana córka pomocna? - zapytał patrząc na Renatę, która zaczerwieniła się i podała mi kompot w turystycznym bidonie. ~4 ~5 Grzegorz Zalewski - Robotna, panie - powiedziałem z uśmiechem - sama kompot robi. - A umiesz ty coś jeszcze? - zwróciłem się do Renaty, która natychmiast obraziła się na mnie na jakieś pięć minut. W tym momencie uaktywnił się mężczyzna siedzący pod oknem. Miał na sobie tioletowy garnitur, białą koszulę, ale twarz zdecydowanie bardzięj inteligentną od mojego pierwszego rozmówcy. W tym przedziale można go było trafnie nazwać inteligentem, przynajmniej na podstawie wyglądu. Był jednak moim zdaniem mało taktowny. - Te dwa miejsca, na których państwo siedzicie są zajęte - powiedział z wyrzutem, patrząc w naszą stronę. - Teraz tak, bo na nich siedzimy - odpowiedziałem mu spokojnie. - Moi dwaj koledzy wyszli do toalety i zaraz wrócą. - Zawsze tak razem chodzą do toalety? - zapytałem prowokująco. - Widziałem tylko jednego - włączył się pierwszy rozmówca. Nikt pana nie pyta! - krzyknął na niego inteligent w fioletowym garniturze, a następnie z pretensjami zwrócił się do mnie: - Jak wrócą moi znajomi, to pan z tą panią będziecie musieli opuścić te miejsca. - Dobrze, jak wrócą - powiedziałem pojednawczo, domyślając się, że mój pierwszy rozmówca mówił prawdę i chodzi tu jeszcze tylko o jednego dodatkowego pasażera, a nie o dwóch. Inteligent po prostu chciał wygodnie siedzieć; miał prawdopodobnie bogate, egoistyczne doświadczenia i wiedział, że znacznie lepiej mu będzie siedzieć w przedziale w siedem niż w osiem osób. Wstałem w tym momencie i postanowiłem zobaczyć, jak zachowują się moi podopieczni. Było podejrzanie cicho. Renata niepewnie czuła się w przedziale i chociaż była na mnie obrażona, to wyszliśmy razem. Na korytarzu znajdowało się znacznie mniej ludzi; udało się im znaleźć miejsca w przedziałach, które tylko pozornie i na skutek początkowego zamieszania wydawały się całkowicie zajęte. Stanęliśmy przy oknie i po raz pierwszy od rozstania mieliśmy czas i okazję, aby spokojnie porozmawiać. Za dużo po tej rozmowie nie obiecywałem sobie, ale jak już mieliśmy spędzić razem tydzień w górach, to wypadało pewne sprawy wyjaśnić. Powiedziałaś rodzicom, że jedziesz na wycieczkę? - zapytałem ją. - Matki nie ma już od pół roku w domu. Wyjechała do Włoch do pracy, a ojcu powiedziałam, że jadę do koleżanki. Złodzieje na wolności Nic boisz się z nimi jechać? - zapytałem ponownie, wskazując na wini przedział, gdzie za chwilę mieliśmy się udać. A już mi jest wszystko jedno. Coś mi się w życiu nie układa. Ci ~ltłnpcy nic mi nie zrobią. Zresztą obronisz mnie. Przyda mi się odpoip~ynek - powiedziała kilka pozornie oderwanych od siebie zdań, ale ~d~wierciedlających jej prywatną logikę, którą kierowała się ostatnio. · Masz jakieś pieniądze? - zapytałem. · Przecież wiesz, że nie pracuję - odpowiedziała mi Renata. · My też mamy mało pieniędzy - kontynuowałem trudny temat. · Nie szkodzi. Nie chcę być sama, wolę już być z wami zboczeńcami, ~~wet biednymi - zażartowała w swoim stylu. Nigdy się nie zmienisz. - Wiem, powinnam była urodzić się księżniczką. Przecież jestem taka ~Adna jak księżniczka, prawda? · Sądzisz, że w przedziale obok jedzie ośmiu krasnoludków? Renata rozpromieniła się i aż podskoczyła z radości wołając: · To byłoby wspaniałe. · Niestety, tam jedzie ośmiu nieletnich, ale bardzo groźnych przestęp~bw, których ja dopiero próbuję resocjalizować. Mają na swoich sumie_~iach dziesiątki okradzionych mieszkań, po kilka samochodów, ciężkie wbicia i gwałty. _~Denata nie zraziła się tym stwierdzeniem. Prawdopodobnie myślała, rzeczywistość istnieje wyłącznie po to, aby ona mogła się tą rzeczy ~vistością bawić. Swoje pretensje skierowała więc do mnie: _ - Przecież jadę z tobą. Pamiętasz ile razy prosiłeś mnie o spotkanie, ~_ ja nie przychodziłam. Teraz będziesz ze mną przez cały tydzień. Po~Vinieneś być zadowolony. - Ale nie chcesz być ze mną przez całe życie? - zapytałem retorycznie. - Oczywiście, że nie. Znajdę sobie kawalera i to młodszego. - I będziesz go zdradzała? __, Zastanowiła się przez chwilę i z przekonaniem odpowiedziała: - Nie, nie będę. - Dojrzałaś przez ostatni rok. Przedtem twierdziłaś coś innego. - Dlaczego miałabym zdradzać człowieka, którego będę kochała? - Przecież ty kochasz wyłącznie siebie. Renata zmarszczyła brwi i powiedziała rozzłoszczona: 26 27 Grzegorz Zalewski - Ty też zmieniłeś się przez ostani rok. Jesteś dużo gorszy. Wysiądę na najbliższej stacji i zrobię sobie coś złego! Znajdowała się w stanie psychicznego chaosu. Oczywiście wiedziałem, że Renata nie popełni samobójstwa. Za bardzo kochała siebie. Jednak głupia znajomość, rozpoczęta i zakończona rok temu, nie dająca mi żadnej satysfakcji emocjonalnej i intelektualnej, poza estetyczną, miała swoje negatywne konsekwencje. W trudnej sytuacji, kiedy w jednym przedziale musiałem kontrolować grupę niebezpiecznych wychowanków, a w drugim zdążyłem już zniechęcić do siebie część podróżnych, pojawiła się jeszcze osoba utrudniająca mi pracę. Już przed wyjazdem byłem zdenerwowany, podświadomie zdając sobie sprawę z faktu, że wiele zachowań chłopców nie będzie mi odpowiadało. Zupełnie inaczej wyglądała praca z nimi, kiedy szliśmy na dwugodzinny trening, a następnie zmęczeni fizycznie, ale psychicznie wypoczęci rozmawialiśmy o różnych sprawach i medytowaliśmy. Miałem wtedy nad nimi i nad sobą pełną kontrolę. Byłem też w komfortowej sytuacji, ponieważ rozstawaliśmy się zawsze wtedy, kiedy tego już chcieliśmy. Teraz będziemy ze sobą cały tydzień razem: Renata, chłopcy i ja. . Postanowiłem natychmiast jakoś wzmocnić się, aby odzyskać psychiczną równowagę konieczną do dalszej pracy. Przyrzekłem Bogu, że nie będę kochał się z Renatą. Przyszło mi to z łatwością, bo nic do niej nie czułem, poza irytacją. Przyrzeczenie to było jednak potrzebne, bo na takich wyjazdach okazji do nieodpowiedzialnych zabaw seksualnych nie brakuje. Odzyskałem względny spokój i skoncentrowałem się na poszukiwaniu optymistycznych myśli w mojej głowie. Od razu przypomniałem sobie, że jestem przecież zdrowy, a wielu moich znajomych, którzy postępowali niemoralnie, już nie jest. Kilku z nich nawet zmarło. Postanowiłem teraz przejść od myślenia do działania i zakończyć tę rozmowę. Położyłem rękę na jej ramieniu i powiedziałem pojednawczo: - Powinnaś zostać z nami. Jedna kobieta wśród tylu mężczyzn jest potrzebna. Sami nie damy sobie rady. Pomyślałem wtedy, że wędrując z osobą przypominającą księżniczkę, będziemy być może budzili większe zaufanie. Poczekałem trochę, aż zupełnie minie jej złość, a kiedy wreszcie uśmiechnęła się do mnie, zapytałem - Czy chciałabyś poznać moich podopiecznych? Złodzieje na wolności = I sa chyba konieczne - odpowiedziała trochę niepewnie. ~)dwnąlem drzwi i zaprosiłem Renatę do przedziału, z którego chłopicthserwowali nas od momentu naszego wyjścia na korytarz wagonu. ~~~dzieli spokojnie i rozmawiali o wycieczce, ale Bosman chował coś i~A~nie do reklamówki. Myślałem, że pani nas tylko odprowadza - powiedział Dzięcioł do ~~nnty - a pani jedzie z nami. Nie jestem żadna pani, tylko Renata. · 'Teraz wy przedstawcie się - włączyłem się do rozmowy. - Jedziemy w końcu razem w góry. ~'hlopcy przedstawili się, a Renata każdemu z nich podała rękę. Pa~yli na nią z zaciekawieniem. Napije się pan z nami? - niespodziewanie zapytał Bosman. -Przecież nie mieliście pieniędzy na alkohol - powiedziałem zdziwio Numięta trener ten złoty łańcuszek. Kiedy tylko weszliśmy na dwoc, to zauważyli nas miejscowi złodzieje. Od razu domyślili się, że bteśmy z Zakładu. Kiedy trener kupował bilety, oni podeszli do nas ~~pytali, co tutaj robimy. Powiedzieliśmy, że jedziemy na wycieczkę. f~tnieniliśmy z nimi nasz łańcuszek na pięć butelek wina i dwie wódki bosman wyjaśnił mi sytuację. ~hłocy podsunęli się i zrobili nam miejsce. Renata usiadła, a ja stałem ~~stanawiałem się przez moment, czy nie zabrać im alkoholu. Postę wanie takie mogło jednak skończyć się całkowitym zerwaniem inter _ ieji, jaka już od dawna między nami istniała. Chłopcy mogli po prostu pożegnania wysiąść na najbliższej stacji. Bez trudu ukrywaliby się - wolności przez kilka miesięcy. Stworzyli sobie takie prawo, że mogą kpić alkohol w drodze do domu lub na wycieczkę, szczególnie że od Iku miesięcy znajdowali się za kratami. Podobnie postępują żołnierze pacający do domu po odbyciu zasadniczej służby. Rezerwiści piją jed_ k z reguły więcej. Mogłem również zabronić im picia. Piliby wtedy ukradkiem w toale~ie lub na korytarzu, wzbudzając niepotrzebne zainteresowanie podróż~ych. W końcu można by przerwać wycieczkę i przy pomocy policji odprowadzić wychowanków do miejsca odbywania kary. Takie rozwią~anie stosuje całe społeczeństwo. Nie chciałem się powtarzać. Nie chcia1~m ich izolować jak zwierzęta lub zabijać, jak to prawnie umożliwił ?R 29 Grzegorz Zalewski znany komunista - Stalin. W czasie jego panowania rozstrzelano tysiące nieletnich przestępców. Kara ta była jednak nieskuteczna i na miejsce jednego zabitego, nieletniego przestępcy, pojawiało się dwóch nowych. Zbrodniczy, stalinowski system nieskutecznie eliminował drobnych przestępców, a jednocześnie promował groźnych bandytów i ludobójców. Prawdziwymi ofiarami tego systemu - zresztą prawie jak zawsze - byli ludzie uczciwi. Myśląc o tych alternatywnych, socjalistycznych rozwią zaniach, postanowiłem jednak nadal pracować z moimi podopiecznymi - głównie w oparciu o sport, turystykę i medytację. - Wiecie doskonale, że zawodnicy trenujący judo nie piją - powiedziałem spokojnie. - My też nie pijemy, jak trenujemy - powiedział Robert. - Od pół roku nie piliśmy. - Nie mów tak. Pije się zawsze w pociągu - włączył się Michał. - Słuchajcie. Najchętniej wyrzuciłbym te butelki przez okno, ale możemy się dogadać, że pijecie ostatni raz na tej wycieczce. Następnym razem bez uprzedzenia wylewam alkohol. Poza tym macie się zacho wać spokojnie. Jutro rano bez względu na wasz stan fizyczny i psychiczny będziemy podchodzili przez pięć godzin do schroniska. Jest to absolutnie pewne; nie będzie żadnych prób nocowania w miasteczku. - Dobra, przecież tak się umawialiśmy - powiedział Czeczen. - Niech się pan napije na zgodę. - Nie piję z małolatami. - Poproszę o trochę wina - powiedziała Renata. - Ja też jestem jeszcze małolata i chętnie wypiję z wami. Bosman nalał jej taniego wina do plastykowego kubka, a ona wypiła nie robiąc przy tym żadnych grymasów obrzydzenia na twarzy. Podała mu pusty kubek, a on napełnił go ponownie i zwrócił się do mnie z prośbą: Wypije trener jedną działkę. W końcu znamy się już tak długo. Do tej pory chyba trenera nie zawiedliśmy. - Ale teraz zawodzę się na was. - Napij się ze mną - powiedziała do mnie Renata. - Tylko jedną szklanę wina. Potem wrócimy do naszego przedziału i zostawimy ich samych. Wypiłem to wino i wyszedłem na korytarz. Renata została z nimi i widziałem przez szybę, że dobrze im się razem rozmawiało. W końcu Złodzieje na wolności a od nich tylko o rok czy dwa lata starsza. Mieli też wspólne zainteawania. Długo rozmawiali np. o bajkach pokazywanych w telewizji ~(c)branoc. -~ ~li~chętnie wróciłem do przedziału, gdzie znajdował się mój plecak. m w takiej sytuacji, że nie odpowiadało mi przebywanie w przedziale ~ 1111eletnimi przestępcami pijącymi alkohol, nie chciałem też samotnie na korytarzu wagonu. Wybrałem więc mniejsze zło. W przedziale znajdował się ten sam impertynencki inteligent, męż~na z tępym wyrazem twarzy i jakiś trzeci człowiek - prawdopodobten, który wrócił z toalety. Początkowy tłok rozładował się więc i lllr ~txedziale były nawet wolne miejsca. ~ażerowie rozmawiali i pogodnie spojrzeli na mnie, wchodzącego przedziału. Siedzieli sobie wygodnie i nie przeszkadzało im już, że d obcy usiądzie obok. .~ ile panowie się dzieje, coraz gorzej. Krzywda nam, krzywda - skar ~ię ten wyposażony przez naturę w najgorszy genotyp, przypomina _ y ludowe wyobrażenie czarta, nawiązując prawdopodobnie do jakiś ~eśniejszych wypowiedzi, których nie byłem świadkiem. - Człowiei coraz trudniej żyć. Mówili już o tym starożytni Grecy i Rzymianie - włączył się intelił. - Historia narzekania ma już ponad dwa tysiące lat. 1 Ruskie też narzekają. Dlaczego Bóg godzi się na tak wielką, ludzką wdę? - próbował logicznie kontynuować człowiek posiadający tępy ~az twarzy, którego jednak w dalszej części tej relacji będę nazywał wiekiem w swetrze, aby nie naruszać poczucia przyzwoitości u tych Celników, którzy lubią zaprzeczać temu, co widzą. ~3rakuje panu elementarnej wiedzy religijnej - powiedział trzeci _~óżny, który od razu wzbudził moją sympatię. - Bóg stworzył raj, ie nie było niesprawiedliwości i kłamstwa. Pierwsi ludzie jednak ali, że jest im nudno oraz zbyt dobrze i wybrali poznanie oraz samo --koralenie się. W zasadzie nie byłoby w tym nieczego złego, gdyby półcześni ludzie ciągle nie wybierali niesprawiedliwości i kłamstwa, pierdząc jednocześnie, że jest to forma samorealizacji i poznania. 'człowiek w swetrze prawdopodobnie nie zrozumiał wypowiedzi trze(r)go podróżnego i na wszelki wypadek poczuł się urażony: · ,la panie co niedziela chodzę do kościoła. Wie pan ile daję na tacę? komuny natomiast dałem w mordę jednemu zaprzańcowi. 30 31 Grzegorz Zalewski - Po co Bogu potrzebni są tacy ludzie? - zapytałem nie wytrzymując nerwowo i mając na myśli człowieka w swetrze, ten jednak był zbyt zarozumiały i głupi, aby przyjąć negatywną uwagę do siebie i uznał mnie prawdopodobnie za zwolennika walki z "zaprzańcami", bo kontynuował wypowiedź uśmiechając się do mnie protekcjonalnie: - Teraz tym bardziej trzeba bić po mordach niesprawiedliwych. - A ewangelia miłości? - zapytał nieśmiało trzeci podróżny. Człowiek w swetrze natychmiast uspokoił się, spojrzał na mnie krytycznie i powiedział: - No właśnie, co pan gada. Wszyscy ludzie są potrzebni i Bóg wszystkich kocha. Rozmowa zaczęła przyjmować charakter typowej wymiany zdań, kiedy to przypadkowo spotykający się ludzie próbują coś sobie wzajemnie wytłumaczyć i często nie rozumieją się. Na szczęście trzeci podróżny zaczął mówić bardziej sensownie, niż można było tego oczekiwać po człowieku podróżującym drugą klasą: - Łatwo jest policzyć, że Bóg stworzył na Ziemi wielokrotnie więcej rzeczy i surowców, niż ludzie potrzebują i potrafią racjonalnie wykorzystać. Ludzie są jednak tak bardzo nieracjonalni, zachłanni i nieuczciwi, że podzielili te rzeczy i surowce skrajnie egoistycznie. Ogólnoświatowe złodziejstwo jest przyczną wszystkich nieszczęść - dawniej i teraz. - Sugeruje pan, że ludzie dokonują pozornie mądrych, ale obiektywnie nieracjonalnych wyborów, które zamiast do pokoju, prowadzą do ciągłych wojen. Ale przecież zostali oni stworzeni na obraz i podobieństwo Boga - włączyłem się do rozmowy, która zaczynała mnie interesować. - Niech pan tylko nie myli raju z Ziemią. Tutaj duży wpływ na postępowanie ludzi ma Książę Tego Świata - odpowiedział mi trzeci podróżny. - Książę Anglii? - zapytał człowiek w swetrze, nie godząc się na to, abyśmy pomijali go w rozmowie. - Ma pan zapewne na myśli Królową Anglii - usiłował czytać w jego myślach trzeci podróżny. - Ja jednak mówiłem o szatanie. Człowiek w swetrze zaniemówił z przerażenia i przeżegnał się. Nie wiadomo, co było większe, jego strach czy ignorancja. Na niesamowitość i grozę sytuacji miało też wpływ nagłe otwarcie się drzwi do nasze Złodzieje na wolności udziału właśnie w tym momencie i ukazanie się w nich twarzy ~tkowu brzydkiej kobiety w średnim wieku. Zachowanie kobiety nienaturalne; zrobiła krok do przodu, spojrzała na trzeciego podróż (r), zatrzymała się, na jej twarzy zarysowało się zdziwienie i powoli ł~la z przedziału, zamykając za sobą drzwi. ~'ak czy inaczej jest dobrze - włączył się do rozmowy inteligent siey przy oknie. l~trasznie panie jest, strasznie. Przerażająco - człowiek w swetrze Wintował diametralnie odmienną ocenę sytuacji. . Wsrystko można mieć, tylko musi się chcieć - kontynuował inteli t. -'trzeba działać, a nie siedzieć z założonymi rękami i filozofować. _ ~ektualiści to idioci. Pracują za nędzne wynagrodzenia poniżając _ ł~tt sposób siebie, co zupełnie zrozumiałe, ale przez to krzywdzą też uje rodziny, co jest już zbrodnią. Nie mają wygodnych mieszkań, kich samochodów, ani głowy do interesów. Ja, jak jeszcze byłem ~~lektualistą, to przynajmniej brałem drugą pensję jako tajny wspót cownik służby bezpieczeństwa. Do moich podstawowych obowiązW należało pisanie opinii o kolegach. Było to dużo bardziej ciekawe ~c~ie, niż uzasadnianie wyższości ekonomii socjalizmu nad ekono~ kapitalizmu. Zajmowali się tym moi koledzy. Dopóki kpili z tej (r)ty, pisałem o nich pozytywne opinie. Kiedy jednak któryś z nich Wał się nawiedzony i zaczynał wierzyć w sens swojej pracy, to piw o nim najgorsze rzeczy. Musiał dostać w dupę za brak poczucia ~pziu, ty sugerujesz, że socjalizm był farsą- zaśmiał się trzeci podróż~, który, jak się okazało chwilę później, miał na imię Janek. ~ Nie, Janku, to była groteska. Niektórzy uważają, że najgorsze były ~6y stalinowskie, a ja uważam, że najgorsze były lata siedemdziesiąte ~pwiedział Kazik. Ludzie, ludzie o czym wy gadacie - denerwował się człowiek w swe~ - przecież wtedy można było wszystko kupić. Dostawaliśmy od idu dotacje do naszego pegęeru, za które budowaliśmy prywatne domy, kupioną przez państwo paszę sprzedawaliśmy okolicznym rolnikom. ył podwójny zarobek. - Kradliście cały czas, a teraz pan narzeka, że jest źle - powiedzałem przez zaciśnięte zęby. 3~ 33 Grzegorz Zalewski - Po co Bogu potrzebni są tacy ludzie? - zapytałem nie wytrzymując nerwowo i mając na myśli człowieka w swetrze, ten jednak był zbyt zarozumiały i głupi, aby przyjąć negatywną uwagę do siebie i uznał mnie prawdopodobnie za zwolennika walki z "zaprzańcami", bo kontynuował wypowiedź uśmiechając się do mnie protekcjonalnie: - Teraz tym bardziej trzeba bić po mordach niesprawiedliwych. - A ewangelia miłości? - zapytał nieśmiało trzeci podróżny. Człowiek w swetrze natychmiast uspokoił się, spojrzał na mnie krytycznie i powiedział: - No właśnie, co pan gada. Wszyscy ludzie są potrzebni i Bóg wszystkich kocha. Rozmowa zaczęła przyjmować charakter typowej wymiany zdań, kiedy to przypadkowo spotykający się ludzie próbują coś sobie wzajemnie wytłumaczyć i często nie rozumieją się. Na szczęście trzeci podróżny zaczął mówić bardziej sensownie, niż można było tego oczekiwać po człowieku podróżującym drugą klasą: - Łatwo jest policzyć, że Bóg stworzył na Ziemi wielokrotnie więcej rzeczy i surowców, niż ludzie potrzebują i potrafią racjonalnie wykorzystać. Ludzie są jednak tak bardzo nieracjonalni, zachłanni i nieuczciwi, że podzielili te rzeczy i surowce skrajnie egoistycznie. Ogólnoświatowe złodziejstwo jest przyczną wszystkich nieszczęść - dawniej i teraz. - Sugeruje pan, że ludzie dokonują pozornie mądrych, ale obiektywnie nieracjonalnych wyborów, które zamiast do pokoju, prowadzą do ciągłych wojen. Ale przecież zostali oni stworzeni na obraz i podobieństwo Boga - włączyłem się do rozmowy, która zaczynała mnie interesować. - Niech pan tylko nie myli raju z Ziemią. Tutaj duży wpływ na postępowanie ludzi ma Książę Tego Świata - odpowiedział mi trzeci podróżny. - Książę Anglii? - zapytał człowiek w swetrze, nie godząc się na to, abyśmy pomijali go w rozmowie. - Ma pan zapewne na myśli Królową Anglii - usiłował czytać w jego myślach trzeci podróżny. - Ja jednak mówiłem o szatanie. Człowiek w swetrze zaniemówił z przerażenia i przeżegnał się. Nie wiadomo, co było większe, jego strach czy ignorancja. Na niesamowitość i grozę sytuacji miało też wpływ nagłe otwarcie się drzwi do nasze Złodzieje na wolności yt.C~iriału właśnie w tym momencie i ukazanie się w nich twarzy ~ątkowo brzydkiej kobiety w średnim wieku. Zachowanie kobiety tticnaturalne; zrobiła krok do przodu, spojrzała na trzeciego podróż ~, zatrzymała się, na jej twarzy zarysowało się zdziwienie i powoli #a z przedziału, zamykając za sobą drzwi. ł ~ Tak czy inaczej jest dobrze - włączył się do rozmowy inteligent sieCy przy oknie. strasznie panie jest, strasznie. Przerażająco - człowiek w swetrze fantował diametralnie odmienną ocenę sytuacji. Wszystko można mieć, tylko musi się chcieć - kontynuował inteli ---t. - Trzeba działać, a nie siedzieć z założonymi rękami i filozofować. -~ektualiści to idioci. Pracują za nędzne wynagrodzenia poniżając ~r #un sposób siebie, co zupełnie zrozumiałe, ale przez to krzywdzą też (r)jo rodziny, co jest już zbrodnią. Nie mają wygodnych mieszkań, kich samochodów, ani głowy do interesów. Ja, jak jeszcze byłem Iektualistą, to przynajmniej brałem drugą pensję jako tajny współ ownik służby bezpieczeństwa. Do moich podstawowych obowiąz należało pisanie opinii o kolegach. Było to dużo bardziej ciekawe gicie, niż uzasadnianie wyższości ekonomii socjalizmu nad ekonokapitalizmu. Zajmowali się tym moi koledzy. Dopóki kpili z tej ty, pisałem o nich pozytywne opinie. Kiedy jednak któryś z nich Wał się nawiedzony i zaczynał wierzyć w sens swojej pracy, to pisad nim najgorsze rzeczy. Musiał dostać w dupę za brak poczucia Kaziu, ty sugerujesz, że socjalizm był farsą- zaśmiał się trzeci podróżktóry, jak się okazało chwilę później, miał na imię Janek. Nie, Janku, to była groteska. Niektórzy uważają, że najgorsze były sy stalinowskie, a ja uważam, że najgorsze były lata siedemdziesiąte wiedział Kazik. Y ludzie, ludzie o czym wy gadacie - denerwował się człowiek w swe- przecież wtedy można było wszystko kupić. Dostawaliśmy od u dotacje do naszego pegęeru, za które budowal iśmy prywatne domy, kupioną przez państwo paszę sprzedawaliśmy okolicznym rolnikom. ~ył podwójny zarobek. · Kradliście cały czas, a teraz pan narzeka, że jest źle - powiedzałem ~^~ez zaciśnięte zęby. 3~ 33 i i. f I III!'I! II ~!I j'; I Grzegorz Zalewski Człowiek w swetrze gwałtownie wstał z miejsca, ruszył w moją stro nę zaciskając pięści i zapytał: - Chcesz pan w mordę? Szybko położyłem rękę na jego klatce piersiowej i odepchnąłem go w róg przedziału. Wracał na swoje miejsce szybciej, niż się z niego podniósł. Na jego tępej twarzy pojawiło się zdziwienie. - Przecież nie musi pan wstawać, aby zapytać - powiedziałem spokojnie. Kazik spojrzał na mnie z dezaprobatą, a Janek z aprobatą. Ot, jak to ludzie. Nie zdążyli jednak ustosunkować się do zajścia, bo właśnie w tym momencie do przedziału weszła po raz drugi ta sama kobieta, ale tym razem wydawała jeszcze brzydsza, niź poprzednio, a przez to i straszniejsza. Wchodziła powoli, jakaś taka niepewna i płochliwa, następnie usiadła obok człowieka w swetrze, zbliżyła się do niego, aż wreszcie niechcący musnęła jego ramię swoją kobiecą dłonią. Dotknięty obejrzał się, popatrzył na nieznajomą ze wstrętem i odsunął się od niej. Kobieta powiedziała wtedy gardłowym głosem: - Przepraszam, że pana dotknęłam. W moim wieku już się tak niezgrabnie siada. - Czego pani sobie życzy? - zapytał Janek, któremu kobieta bacznie się przyglądała. - Patrzę tak na pana i staram się sobie przypomnieć..., a poza tym w pociągu jest smutno jak w grobowcu. U was było przynajmniej trochę ruchu. Jeden z was wstał, a potem szybko usiadł. Mężczyźni to jednak mężczyźni! - odpowiedziała figlarnie: Kazik nie był w tym momencie dżentelmenem, bo zignorował obecność kobiety w naszym przedziale i kontynuował rozmowę tak, jakby nasze grono nie powiększyło się: - Kraje rozwijające się i socjalistyczne brały od krajów bogatych pożyczki od początku lat siedemdziesiątych. Rządy krajów kapitalistycznych udzielały pożyczek w celu ekonomicznego uzależnienia krajów socjalistycznych od siebie, a prywatni bankierzy cieszyli się z dużego oprocentowania kredytów, których udzielali, bo byli pewni, że państwa biorące kredyty nigdy nie zbankrutują. Dyktatura i reżim komunistyczny stanowiły gwarancję zmuszenia zniewolonych obywateli do wypracowania pieniędzy na zwrot absurdalnie dużych długów razem z lichwiarskimi odsetkami. Rządom krajów kapitalistycznych udało się w końcu 34 Złodzieje na wolności lutaW ckonomicznie kraje socjalistyczne, czyli doprowadzić pokoymn mctodami do ich upadku. Stracili na tym wszyscy: podatnicy ~w kapitalistycznych, którzy nigdy nie odzyskają swoich pienięodłużeni obywatele byłych krajów socjalistycznych, którzy nigdy bida w stanie zwrócić tych pieniędzy, a nawet prywatni bankierzy, _ ~y stracili dobrą reputację. Ogromnym kosztem udowodniono coś, i tak było wiadome - że system socjalistyczny jest formą życzenio myślenia, a jawne wypaczanie tego systemu w praktyce od same ~CZątku musiało doprowadzić do jego zagłady, nawet bez kapitali~nych pożyczek. ,lednak najpierw w 198? roku zbankrutował Meksyk - powiedział fik. - Dlaczego więc oskarżasz tylko rządy krajów socjalistycznych? Howiedzmy, że miałem na myśli wszystkie kraje nie posiadające ~c~darki rynkowej, tylko realizujące nierealistyczne pomysły tyra zastraszających uczciwych obywateli i popieranych przez złodziei ~(r)kojnie kontynuował Kazik. Ale teraz jest lepiej - powiedział Janek. (r)użo lepiej. Nie pogrążamy się już tak bezsensownie, ale ciągle je~(r) jesteśmy blisko dna - odpowiedział Kazik. ieznajoma nagle ożywiła się, a jej oczy wpatrzone w Janka nabrały ebo blasku. Janek zauważył to spojrzenie, ale nie przestraszył się onicznej kobiety. Kazik wyniośle spojrzał na nieznajomą, bo wy~ło się mu prawdopodobnie, że zainteresował kobietę swoimi ekoicznymi dywagacjami. Nieznajoma interesowała się jednak wyłączJankiem. Odezwała się do niego gardłowym głosem: danek, ja nie widziałam ciebie już z dziesięć lat! Nie przypominam sobie. Ja pani nie znam - powiedział po raz pierwzaniepokojony Janek. ! ja tak myślałam, że zapómniałeś już o mnie. Dwa razy do tego działu wchodziłam i raz wychodziłam, bo nie byłam pewna, czy innam się tobie narzucać po tym, jak ze mną postąpiłeś... Mieszkaw tym samym mieście - kontynuowała tajemnicza nieznajoma. =~apanowało wyczekujące milczenie. Janek zaniepokoił się jeszcze i~rdziej. Wszyscy czekaliśmy na jakieś sensowne wyjaśnieńie tej sytu~Dji. Wreszcie kobieta krzyknęła w kierunku Janka: - Byłeś moim narzeczonym! 35 f II I!,'I r i,,,,,,,i,,,,, ~i',~ ;II Grzegorz Zalewski Człowiek w swetrze szeroko otworzył usta. Był zaskoczony sytuacją, gdzie po wielu latach ciągłego poszukiwania kobieta odnalazła osobę dawniej bliską jej sercu i to w jego obecności. Takie romantyczne sceny rozumiał i zawsze sprzyjał ludziom zakochanym. Był jednocześnie prostym złodziejem z rozwiązanego pegeeru, ale ekonomicznych dywagacji Kazika nie rozumiał. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kradzież była łatwa, nie wymagała intelektualnego wysiłku, tylko lojalności, pokory, udawania większej głupoty od prżeciętnej i klaskania na zebraniach. Towar, który można było bezkarnie rozkraść, przywożono do magazynu, a pieniądze, które można było bezzwrotnie rozdzielić, do kasy. Magazyn i kasa oznaczały coś, z czego można było brać i nie oddawać. Teraz było człowiekowi dużo trudniej. Pozostali uczestnicy tej melodramatycznej sceny byli również zaskoczeni jej przebiegiem i być może współczuli kobiecie, a także - z innych względów - Jankowi. - Naprawdę, jakoś nie mogę sobie pani przypomnieć - bronił się Janek. - Dziesięć lat temu, albo jedenaście przychodziłeś po mnie i wychodziliśmy razem na spacer. Często przynosiłeś mi kwiaty - tłumaczyła mu kobieta. - Rzeczywiście, chyba coś sobie przypominam. - Musimy nadrobić ten stracony czas. Jak to zrobimy? Ty jesteś mężczyzną i musisz zadecydować. Janek, poważnie zaniepokojony, próbował bronić się przy pomocy ironii: - Musielibyśmy spotykać się codziennie, w końcu, jak twierdzisz, mamy do nadrobienia dziesięć lat... Rozbudził jednak niechcący nadzieję w nieznajomej: - Wystarczy raz na tydzień - powiedziała rozpromieniona.- Wiem, że musisz dużo pracować i na figle nie masz zbyt wiele czasu. Janek prawdopodobnie postanowił zmienić strategię na bardziej intelektualno-analityczną, ponieważ postawił kobiecie trudne pytanie: - Czy coś straciłaś z powodu naszego rozstania? - O czym ty mówisz? - No, czy straciłaś coś materialnie, intelektualnie, albo uczuciowo? - Straciłam kwiaty od ciebie, które były najbardziej realnym i optymistycznym elementem w moim życiu. Dawały mi dużo emocjonalnego 36 Złodzieje na wolności ~lopła i zmuszały do refleksji. Straciłam spacery, a lekarz zalecił mi ~~o ruchu. Wiesz doskonale, że samotne spacery nie mają dla mnie żadnego znaczenia, a poza tym są niebezpieczne. Straciłam wreszcie 1~ltnsę wyjścia za mąż, bo tak wrażliwa kobieta jak ja, kiedy już kogoś ukocha, to nie zauważa innych mężczyzn. · Dlaczego wobec tego nie wpadłaś na pomysł, aby odwiedzić mnie I~tociaż jeden raz. · Skromnej kobiecie nie wypada chodzić do mężczyzny. W tym momencie Janek postanowił chyba definitywnie zakończyć wsłuchiwanie pretensji formułowanych przez kobietę, ponieważ poiviedział dość brutalnie: - Ja jednak zyskałem na naszym rozstaniu: materialnie, bo nie musia~m żenić się z takim nierobem, jak ty; uczuciowo, ponieważ odzyska~m wolność i intelektualnie, bo... Nieznajoma nie słuchała dłużej jego słów. Płacząc wybiegła na kory~tz. Było mi żal kobiety, którą widziałem tylko kilka minut, ale po jej Wyjściu w przedziale zrobiło się jakby mniej demonicznie. W Janku chyba ~dtyły dawne wspomnienia lub pojawiło się uczucie litości, bo wstał z miejsca i wyszedł za kobietą na korytarz. _Konsternacja w przedziale panowała tylko przez chwilę. Pierwszy przevał milczenie Kazik, który z pewnością uznał, że miłość jest ważnym gadnieniem, ale pieniądze nie są też bez znaczenia. Kiedy przestałem już być intelektualistą i zacząłem myśleć normale - kontynuował swoją opowieść Kazik - to zacząłem zastanawiać się, ~zego będę żył. Instytut badawczy, w którym pracowałem, rozwiąza _ . Ograniczono też liczbę tajnych współpracowników urzędu ochrony ństwa i jaznalazłem się w zredukowanej grupie. Tylko nieliczni uczeni, ący także konfidentami, otworzyli własne biznesy. Pozostali wrócili _ swoich domów i nie mogli zrozumieć, dlaczego cywilizowane pańvo w dwudziestym wieku uniemożliwia im, wielokrotnie odznaczom luminarzom, dalszą pracę naukową. Z doktoratów i prac habilitacyjnych napisanych lub przepisanych i obronionych w naszym instytu ~ie wynikało niezbicie, że państwowe przedsiębiorstwa są wydajniejsze Dd prywatnych, sądy socjalistyczne bardziej sprawiedliwe od kapitalistycznych, w więzieniach resocjalizacja jest pełna, bo więźniowie ma ~Owo zapisują się do organizacji partyjnej, a kolektywne rolnictwo jest psze od indywidualnego... 37 Grzegorz Zalewski - Coś za mądre te wasze gadki - powiedział człowiek w swetrze. Idę na papierosa. Kazik, korzystając z okazji, że zostaliśmy sami, kontynuował swoj monolog: - Takie wyniki uzyskiwaliśmy na podstawie danych otrzymywanych od kolegów, którzy wymyślali je w sąsiednim pokoju. Myśmy z kolei dostarczali im potrzebnych danych. Tworzyliśmy zamknięty system statystyczno - sprawozdawczy, który potwierdzał wyniki dostarczane nam do potwierdzenia przez głównego prezesa. W kraju szalała ukryta i niekontrolowana inflacja, głównie w postaci braków wszystkich towarów, ale niedogodności życia codziennego dotyczyły tylko szarych obywateli, natomiast uprzywilejowani mieli się całkiem dobrze, odkładając kolejne pieniądze do szwajcarskiego banku. Mogłem tylko płakać lub obrabować bank. Człowiek taki jak ja i jego żona muszą żyć na przyzwoitym poziomie, bo nie potrafią inaczej. Moja żona np. niemalże mdleje kiedy czasami przez roztargnienie przyjeżdżam po nią niemieckim samochodem, a nie japońskim. Przywiązała się biedaczka do orientalnej technologii. Bank..., bank..., to słowo chodziło mi nocami po głowie, wreszcie walnąłem się łbem w jakiś kant w kuchni i od tej pory powtarzałem już tylko: kredyt..., kredyt... Znalazłem skuteczne rozwiązanie na dalszą część beztroskiego, dostatniego życia. Pojechałem do jednego banku spółdzielczego, poprosiłem kolegę prezesa o kredyt w wysokości 500 miliardów złotych, on zdziwił się z powodu mojej pazerności i przyznał mi tylko 4 miliardy kredytu, biorąc rutynowo 1 miliard łapówki. Po miesiącu dowiedziałem się, że sąd ogłosił upadłość tego banku, a syndyk masy upadłościowej ustalił, że prezes banku przyznał ok. sześciu miliardów kredytów, które są nie do odzyskania. Ten prezes - złodziej rozdał wielu drobnym złodziejom jeszcze 2 miliardy państwowych pieniędzy, biorąc łącznie ok. t miliarda kolejnej łapówki i zamknął bank. Wykręcił się następnie postępowaniem zgodnym z wewnętrznymi przepisami i został ukarany naganą z wpisaniem do akt. Nie miało to większego znaczenie, ponieważ zmieniał on swoje akta i nazwisko co kilka lat. Na podstawie analizy zjawiska zrozumiałem, że mógł mi przyznać te 500 miliardów, o które go prosiłem. On jednak był na tyle ograniczony, że nie- potrafił wyobrazić sobie, co zrobi z odpowiednio większą łapówką. Bał się poza tym nosić, nawet przez chwilę, w kieszeni więccj, niż miliard złotych. Z powodu jego neurotycznych, irracjonałnych Złodzieje na wolności ~kdw musiałem odwiedzać inne banki spółdzielcze, ponieważ moja żona · diablica powiedziała mi, abym nie pokazywał się w domu bez pięciu i miliardów złotych. Nawet nie wyobrażacie sobie ile ja straciłem czasu :zaspokojenie tej zachcianki żony. W innych bankach słabiej znałem Fezesów lub wcale ich nie znałem i nie zawsze godzili się oni na fik ~rjne poręczenie kredytu. Musiałem proponować im prowizje dochoWice do pięćdziesięciu procent. Rozumiecie to! Oddawałem im poło~ kredytu, który brali do własnej kieszeni. Tłumaczyli się tym, że ja ~~ biorę do złodziejskiej kieszeni i musi być po równo. Nie ma spraWiedliwości na tym świecie! Strasznie mnie wykorzystywali... Wreszcie t~xbierałem potrzebną mi sumę. Żona była bardzo szczęśliwa... Nie miałem już siły, aby dalej słuchać makabrycznej opowieści o tym, jak dokonywano grabieży narodowego majątku. Poza tym w przedziale zapanował naprawdę ponury nastrój, nieporównywalnie straszniejszy ed lekkiego, demonicznego nastroju, wprowadzonego wcześniej przez tlieznajomą. Wyszedłem na korytarz. Stałem tam przez dłuższą chwilę, ~ kiedy pociąg zatrzymał się obserwowałem z uczuciem ulgi, że zostałom sam, obserwowałem wysiadających z pociągu moich rozmowcow. Nie wracałem już do przedziału, tylko powiedziałem Renacie i chłopCom, że ze względów oszczędnościowych w tym mieście przesiadamy filię z pociągu pospiesznego na osobowy. Po chwili byliśmy już na peronie. Złodzieje na wolności Rozdział 3 Chłodne, wieczorne powietrze otrzeźwiło trochę chłopców. Tylko unoszący się nad nimi zapach potu, taniego wina i najgorszej wódki świadczył o tym, że niedawno spocili się pijąc alkohol w przedziale. 'leszliśmy schodami do podziemnego przejścia, w którym owinięci w koce rumuńscy żebracy prosili o jałmużnę. Matki siedziały z małymi dziećmi na rękach i prosiły o finansowe wsparcie. Przed nimi znajdowały się często tekturowe tabliczki informujące łamanąpolszczyznąo ich szczególnie trudnej sytuacji. Starsze dzieci chodziły lub biegały za podróżnymi i wytrwale domagały się pieniędzy. Często czepiały się płaszczy lub kurtek przechodzących ludzi, wybierając raczej kobiety niż mężczyzn i rezygnowały dopiero wtedy, gdy zostały zdecydowanie odtrącone lub otrzymały oczekiwany datek. Żebrzące dzieci wyglądały na głodne, nikt jednak nie oferował im jedzenia, ponieważ między Polakami krążyły opowieści o tym, jak takie dzieci wyrzucały jedzenie. Podobnie jak prawie wszyscy ludzie oczekiwały one za swoją pracę i wysiłek przede wszystkim pieniędzy. Zastanawiające było, gdzie podziali się mężczyźni - ojcowie żebrzących dzieci i mężowie kobiet siedzących często na zimnym betonie? Socjologiczne analizy rodzin zakładanych przez rumuńskich Cyganów wyraźnie wskazywały na niezwykle silną więź łączącą te rodziny. Mężczyźni nie mogli więc zostać w Rumunii i na tułaczkę oraz poniewierkę wysłać wyłącznie swoje żony, siostry i dzieci. Tego typu postępowanie było niedopuszczalne w ich społeczności; podobnie jak nie zalecana była tam systematyczna praca. Mężcią3ni czekali więc gdzieś w ustronnym miejscu na efekty niekonwenc._jonalnej pracy swoich bliskich. Następnie zamieniali uzyskane złotówki niemieckie marki lub amerykańskie dolary. Prawdopodobnie chwatych, którzy przynieśli najwięcej i karali w widoczny sposób tych, bzy przynieśli najmniej. Kobieta i dziecko ukarane w szczególnie ltyczny sposób następnego dnia wzbudzało większą litość, niż poEdniego. Prawdopodobieństwo uzyskania przez nich większej jał~ny znacznie rosło. W końcu przyjechali tu nie na wypoczynek, tyldo żebraczej roboty. W takim przypadku charakteryzacja odgrywa rolę. _ ~pdróżni śpieszyli się w obie strony; jedni usiłowali dostać się do ~_ _I~sta, a inni szukali potrzebnego im peronu i popychali się wzajemnie. daj żołnierze uciekali przed patrolem żandarmerii wojskowej. Patrolo vi nie chciało się nawet gonić tych żołnierzy. Rosjanie, Litwini, Bia ~ptusini i Ukraińcy nieśli lub ciągnęli na wózkach ciężkie torby wypeł j~ne towarem przeznaczonym do sprzedania na bazarze. Pomimo du ~o wysiłku, jakiego wymagało ich podróżowanie, przemycanie i sprze wanie, wyglądali na ludzi zadowolonych z pobytu na wymarzonym wchodzie. ~~o chwilę jacyś pojedynczy, podejrzanie wyglądający ludzie podcho li do naszej grupy i rozmawiali szeptem z chłopcami. Domyślałem ,, że są to miejscowi złodzieje. Normalni, uczciwi obywatele z peweią źle czuli się w tym podziemnym przejściu. Popychani, obserwoni przez złodziei i otoczeni przez żebrzące dzieci. Kiedy patrzyłem podejrzanie wyglądających nieznajomych, ci spuszczali wzrok i odłali się. Wiązało się to prawdopodobnie z następującym faktem: przestępczym świecie istnieje taka nie pisana zasada, że nie utrudnia pracy wychowawcy, który jedzie na wycieczkę z nieletnimi złodziei, ponieważ jest on człowiekiem zasługującym na szacunek. Opie je się małolatami, zapewnia im rozrywkę, a nie trzyma ich za kratai, Starzy złodzieje wiedzą, że postępowanie takie nie należy do obo'ązków wychowawcy i jest to jego dobra wola. Nie należy zniechęcać do tego typu działalności, bo małolatom należy się odrobina wypoczynku. Oczywiście zasada ta nie dotyczy dorosłych przestępców. Każ złodziej ma obowiązek pomóc im w ucieczce. Konwojowanie doro ych więźniów jest więc trudnym zadaniem i wymaga specjalnych środ w ostrożności, których nigdy nie jest za wiele. Konwojowanie wychowanków Zakładu Poprawczego jest natomiast sztuką. W mojej sytuaCji starałem się być zawsze z przodu i posuwać się względnie szybko, 41 Grzegorz Zalewski co zmuszało chłopców do uważania i pilnowania się mnie. Gdyby któryś zniknął, z pozostałymi wracalibyśmy natychmiast do Zakładu. Ci, którzy autentycznie chcieli pochodzić po górach, czyli praktycznie wszyscy chłopcy w mojej grupie, ukaraliby uciekiniera. Zresztą, wcześniej czy póżniej zostałby on i tak przez policję dowieziony do Zakładu. Perspektywa np. odbicia nerek skutecznie zniechęcała do ucieczki nawet tych, którzy umiłowali wolność. Chyba, że kochali oni wolność ponad życie. W mojej grupie nie było jednak aż takich szaleńców. Było więc zabawne, kiedy chłopcy pilnowali się mnie tak, jak zdyscyplinowani uczniowie ze szkoły podstawowej pilnują się wychowawcy. Kiedy któryś z nich zawieruszał się na moment, inni śmieli się z niego, że jest ofermą. Czuł się on wtedy tak głupio, że nawet przepraszał, a to j uż było w przypadku nieletnich przestępców bardzo nietypowe zachowanie. Zatrzymałem się przez moment w miejscu, gdzie dawniej było wejście do głównej poćzekalni. Później rumuńscy Cyganie zrobili z tego miejsca nacjonalistyczną noclegownię i nie wpuszczali przedstawicieli innych narodowości. Po wielu miesiącach pertraktowania z ludźmi, z którymi trudno się było porozumieć, wyprowadzono ich siłą do specjalnie przygotowanego baraku. Wiele wskazuje na to, że coraz częściej siła będzie konieczna do wymuszania przestrzegania porządku i egzekwowania prawa. Obecnie znajdował się tu prywatny sklep z bielizną i odzieżą. Na ścianach wisiały jaskrawe plakaty i błyskały kolorowe lampki. Właściciel tego sklepiku udowodnił empirycznie, że nawet brudną poczekalnię można przekształcić we względnie atrakcyjny boutique. - Mieli do nas przyjechać Japończycy i Amerykanie, a przyjechali Rumuni i Rosjanie - "zrymowało się" Czeczenowi. Jakieś dziecko o ciemnej cerze coraz bardziej natarczywie domagało się pieniędzy od Dzięcioła. Z całej naszej dziesięcioosobowej grupy ten wychowanek miał najbardziej uduchowiony i anielski wyraz twarzy, ale pod tą maską ukrywała się autentycznie agresywna osobowość. Dziecko uczepiło się jeansowej kurtki Dzięcioła i nie chciało go puścić. W tym momencie mój wychowanek chwycił je za koszulę i podniósł do góry. Krzyknąłem do niego, aby postawił dziecko na ziemi. Niechętnie wykonał moje polecenie, ale pchnął małego w kierunku matki. Dziecko upadło na nią i oboje przewrócili się. Matka zaczęła krzyczeć, dziecko milczało, a ja uderzyłem Dzięcioła w plecy. Zdenerwowało mnie jego rachowanie i postanowiłem go natychmiast ukarać. Podróżni nie za ,t , Złodzieje na wolności Rwali się i udawali, że niczego niezwykłego nie widzą. W tym racic jak spod ziemi pojawiło się dwóch dorosłych, rumuńskich ów i bez chwili zastanowienia zaatakowali Dzięcioła, przewracana ziemię. Prawdopodobnie uważali, że chłopiec jest sam. Jeden h miał zamiar kopnąć leżącego chłopca, ale zdążył tylko cofnąć nogę do tyłu, kiedy prawą nogę podciął mu jeden z wychowan ', danim Cygan upadł na plecy, chwycił się za włosy i to uchroniło głowę od uderzenia o beton. W momencie, kiedy pierwszy Cygan ~szcze w powietrzu, zdążyłem już zasłonić drugiego przed atakiem ścieczonych chłopców. Nigdy jeszcze nie widziałem tak solidar ~t, a jednocześnie agresywnych chłopców, instynktownie broniących skowanego kolegę. Kątem oka widziałem, jak podróżni robią wolprzestrzeń wokół nas. Powoli obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem Mego Cygana, klęczącego na ziemi z wyrazem przerażenia malują się na twarzy. Przed chwilą chłopcy zaatakowali tak, jak atakują bardziej dzikie zwierzęta, a teraz cofnęli się na poprzednio zajmo _- e pozycje jak najbardziej zdyscyplinowani żołnierze. Pomogłem tać leżącemu Cyganowi. Podnosił się z trudem, miał nieruchomo -isającą rękę i mamrotał coś niewyraźnie . Drugi Cygan wstał na równogi, przygarbił się i zaczął uciekać. Chłopcy rozstąpili się dając mu tną drogę. Kulejąc, podążał za nim Cygan, który zaatakował pierw. Niepotrzebny incydent, ale zawsze może się zdarzyć, kiedy podróżusię z nieletnimi przestępcami. Proszę kiedyś spróbować, zanim niedziewanie zaskoczy nas emerytura i spokojne życie aż do śmierci. - My też się stąd zbieramy - powiedziałem stanowczo. Ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku dworcowego baru. Ceny - ły w nim rynkowe, ale zapach jakiś taki "socjalistyczny". Zachodnia ekolady i inne produkty znajdowały się obok bigosu i kotleta miclc> ego. Towarzystwo bardziej zróżnicowane, niż w przejściu podzicm ym. Tu i ówdzie było nawet widać porządnie wyglądających ludni. _- Kazałem chłopcom udać się do nąjciemniejszego kąta tego baru i p~ ~prosiłem Renatę oraz Roberta, aby kupili i przynieśli nam dziesięć I~cr bat. Ruszyłem razem z wychowankami i jak się okazało moja decy~y ;~ była słuszna. W najciemniejszym kącie baru stały co prawda dwa w~~lm~ .ystoliki, ale trzeci był zajęty przez "meneli". Porządnemu czytclnikmw ,wyjaśniam, że byli to ludzie brudni, cuchnący, w porwanych laclmm nach, jeden z nich był boso, a pozostali mieli na nogach coś, co przypo- Grzegorz Zalewski minało buty. Dwóch leżało na gołej posadzce. Gdyby nie obrazy tego typu rejestrowane na taśmie filmowej przez reporterów, którym być może brakowało "estetycznego smaku", to porządny czytelnik nigdy nie uwierzyłby w istnienie "meneli". Podróżni unikali tego miejsca i woleli tłoczyć się w bardziej oświetlonych częściach bam. Przeciętny podróżny był narażony na zabranie mu zupy przez "menela", w momencie, kiedy patrzyłby zbyt długo na swój bagaż; naplucia mu w drugie danie, kiedy nic będzie odwracał uwagi od jedzenia potrzebnego "menelowi"; wresrcie na zabranie mu bagażu lub otarcie się "menela", grożące nabawieniem się wszy z większym prawdopodobieństwem, niż choroby wenerycznej z przygodnie poznaną dziewczyną. W tym drugim przypadku możliwość zarażenia się jest oczywiście bardzo duża, ale w pierwszym jeszcze większa. Kto nie wierzy, może przeprowadzić naukowy eksperyment. W moim przypadku wystarczyła uważna obserwacja. Kiedyś widziałem jak "menel" wsiadał do autobusu komunikacji miejskiej, a z jego włosów sypały się wszy. Porządni ludzie nie wierzyli własnym oczom i część wszy sypała się na ich spódnice i spodnie. .la zdążyłem odsunąć się, bo cierpię na "menelofobię". Może kiedyś uda mi się wyleczyć z tej choroby, a może będę żył z nią do końca życia. ( )czywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że przy wyjątkowo niekorzystnym zbiegu okoliczności też mogę stać się "menelem". Wtedy moja "menelofobia" będzie skierowana głównie na mnie samc~;o. .Icdnak ł~ocicsr.an~ się myślą, że wśród "meneli" jest stosunkowo mało liid~.i posiacJaj.lcych naukowy stopień doktora. Stanowilibyśmy elitę wśrpodobnie tylko tyle pieniędzy posiadał) i usiłował kupić porcję zie 51 Grzegorz Zalewski mniaków, kosztującą pięć tysięcy. Bufetowe czuły widocznie słaboś do mężczyzn, bo nie kazały mu s...dalać i iść won, tylko nałożyły mu porcję ziemniaków i to nawet większą od przeciętnej. Teraz gołym okiem było widać, że dobre serca miały te kobiety, tylko wyczerpująca praca 3 robiła z nich czasami hetery. Człowiek obdarowany ziemniakami byl' bardzo zadowolony i zaskoczony. Prawdopodobnie rzadko otrzymywal coś za darmo i oszalałby chyba ze szczęścia, gdyby już od dawna niu był szalony. Koniecznie chciał w jakiś sposób zrewanżować się dobrym kobietom i zaczął wyjmować z różnych zakamarków swojej odzieży włoskie orzechy, rzucając je ostentacyjnie na ladę. Bufetowe śmiały sit figlarnie i zgarniały orzechy do swoich poplamionych fartuchów. Byl to taki krótki moment w barze, kiedy dwie wiejskie kobiety, które uda wały "miastowe" i wiejski matołek razem byli szczęśliwi. W tym czasie starsza "menelica" nadal dręczyła samotnego podróż nego: - Chodź ze mną, palancie jeden. Wiem, że jestem ślepa na jedno oko stara, śmierdząca i brzydka, ale masz iść ze mną. Nie będziesz lekcewa żył nas tylko dlatego, że jesteśmy biedne i opuszczone przez takich jal~ I ty. To wy doprowadziliście nas do nędzy. Macie wygodne mieszkania i pracę, a my śpimy na dworcu, żebrzemy i zjadamy resztki z waszych stołów. Masz iść ze mną i pieprzyć mnie, albo zachlastam cię po tc~ F inteligenckiej mordzie na śmierć. "Menele" otaczający prześladowanego człowieka charczeli, sapali i tupali, co prawdopodobnie wyrażało radość i zadowolenie. W miar~~ normalnie śmiała się tylko młodsza "menelica" i wypowiadała nawet sensowne zdania, chociaż upokarzające dla podróżnego: - To zaszczyt dla ciebie, że kobieta proponuje ci miłość. Swoje prze szła, to nie wygląda najlepiej. Może wolałbyś pieprzyć mnie? - zapytala stając wyzywająco i pokazując duże piersi. - Też nie... - wyszeptał coraz bardziej przestraszony podróżny. - Żaden facet mi jeszcze nie odmówił. Nawet ta stara ma powodzenie - powiedziała młodsza wskazując na koleżankę - ale taki goguś jak t~ nie potrafi tego docenić. Dostaniesz za to po mordzie. Ponownie obie zaczęły okładać samotnego podróżnego po głowie i pu twarzy. Starsza biła go otwartą ręką; traktowała to nadal jak zabawę Młodsza natomiast poczuła się prawdopodobnie urażona odmową, bo biła go pięściami. 52 Złodzieje na wolności - Pójdę uspokoić te k..wy - powiedział Bosman - bo zabiją frajera. - Dobrze, tylko delikatnie - zgodziłem się z decyzją chłopca. Bosman poszedł sam. Pozostali wychowankowie uznali, że bez trudu poradzi sobie z dwiema niedożywionymi "menelicatni". Bosman zbliżył się do nich i spojrzał w oczy młodszej kobiecie. Bezczelne spojrzenie małolata rozwścieczyło ją. Nie było w tej kobiecie niczego z pokory, uległości i rezygnacji, tak typowych dla żebraków. Prawdopodobnie była liderem dworcowej grupy. Jej wysoka pozycja wynikała z urody, ~ pozytywnie wyróżniała ją na tle powszechnie panującej brzydoty; jej spryt wiązał się z ponadprzeciętną inteligencją i nie spotykaną w tym środowisku energią życiową, którą natura obdarzyła tę kobietę. Pozornie była ona zupełnie inna od pozostałych "meneli"; lepsza, weselsza i zaradniejsza. W rzeczywistości pasowała jednak do nich i odgrywała prawdopodobnie tak niezwykłą rolę, jak szamanka w kulturach pierwotnych. Wróżyła, leczyła, przepowiadała przyszłość, rozmawiała z duchami, rozstrzygała spory i pomagała słabszym. Osobowość starszej "menelicy" nie stanowiła już jednak żadnej zagadki; była to współczesna czarownica w najgorszym stylu. Młodsza "menelica" rzuciła się z pazurami na Bosmana, jak wilczyca przeczuwająca swoją klęskę. Godziła się na życie wśród meneli, którzy podziwiali i wielbili ją. Podnosiła ich samoocenę, wmawiając im, że nie znajdują się jeszcze na samym dnie, kiedy mają taką atrakcyjną i reprezentacyjną królową. Z trudem zniosła upokorzenie, kiedy grupa małolatów, prowadzona przez zdecydowanie ładniejszą od niej dziewczynę i nieznajomego brodacza, zajęła terytorium należące do jej ludu od czasu wybudowania dworca. Cierpiała wewnętrznie, kiedy przedstawiciel plemienia zbieraczy - żebraków spał na podłodze, zatruty prawdopodobnie denaturatem i bez pytania został przesunięty przez nieletniego intruza w głąb terytorium. Wreszcie postanowiła działać razem z doświadczonączarownicą, aby wyrwać lud z marazmu. Swojąagresję ukierunkowały na przedstawiciela znienawidzonego, normalnego społeczeństwa. Postanowiły pokazać swojemu ludowi i nieletnim chłopcom, że potrafią walczyć. Liczyły po cichu, że obserwująca ich grupa nieznajomych przybyszów przyłączy się do tej rytualnej zabawy - walki, albo w najgorszym przypadku zachowa neutralność. Jednak przedstawiciel grupy przybyszów, nazywany przez nas Bosmanem, postanowił przeciwstawić się "menelskiej" strategii i stanął po stronie podróżnego 53 Grzegorz Zalewski frajera. W przypadku nieletniego przestępcy był to wybór tzw. mniej szego zła, ponieważ frajerów lekceważył - - mimo wszystko - w mniejszym stopniu, niż "meneli". Bosman usunął się z linii ataku i pociągnął lekko "menlicę'' za rękę zgodnie z kierunkiem jej ruchu. Kobieta ruszyła do przodu gwałtownie, a szarpnięcie Bosmana nadało jej ruchowi jeszcze większego przyspieszenia. Zatrzymała się dopiero na ścianie, tłukąc się boleśnie. Usiadła pod ścianą i nie miała już ochoty do dalszego działania. Stała się biernym "menelem", podobnie jak jej współtowarzysze. Jej starsza koleżanka uciekła w popłochu, kiedy tylko Bosman ruszył w ich stronę. Niespodziewanie uwolniony podróżny pośpiesznie udawał się do wyjścia z baru. Młoda "menelica" będzie teraz musiała poczekać, aż opu ścimy dworzec i jakiś kolejny frajer przyjdzie do ciemnego kąta baru aby próbować tu zjeść swoją kanapkę. Pastwiąc się nad nim, ponownie odzyska swój prestiż i wysoką pozycję w grupie "meneli". Bosman postąpił zgodnie z techniką judo, ale niezgodnie z filozofii której go uczyłem, ponieważ walczył z kobietą. Zgodnie z głoszonymi przeze mnie zasadami, powinien był uniemożliwić jej tylko dalsze zn4 canie się nad bezbronnym podróżnym. Oczywiście uwagi powyższe kiu ruję tylko do tych czytelników, którzy nigdy nie walczyli z kobietą ani z mężczyzną. W praktyce, w czasie obrony przed atakującym przeciw nikiem, próba powstrzymania go kończy się często kalectwem lub śmier cią powstrzymującego. Bosman zatrzymujący kobietę walczącą o godność własną i swojego ludu; kobietę zdesperowaną, osaczoną i nie ma jącą już nic do stracenia, zostałby kopnięty przez nią np. w jądra. Wal czący chłopiec teoretycznie przekroczył obronę konieczną, ale w pral, tyce zredukował kontakt z niebezpieczną kobietą do minimum. Dopru wadzając ją do bolesnego upadku, zmaksymalizował własne bezpieczeństwo, a przede wszystkim uratował samotnego podróżnego. Oczywiście rozumiem teoretyczne, idealistyczne podejście do agresywnego prze ciwnika ze strony ludzi, którzy nigdy z nikim fizycznie nie walczyli Nie potrafię jednak sobie wyobrazić w jaki sposób apelują do agresyw nego napastnika, aby zaprzestał ataku lub trzymają go do czasu przyby cia policji. W praktyce ludzie tacy mdleją uderzeni w tył głowy lul stoją i płaczą, bo zostali właśnie okradzeni. Do odjazdu pociągu zostało już tylko dziesięć minut. W tym momen cie podszedł do nas patrol policji. Dwaj policjanci zatrzymali Bosmana Złodzieje na wolności nie mieli zamiar zabrać go na komisariat. Była z nimi zdenerwo~ cyganka, przytulająca dziecko do piersi i Cygan z bezwładnie qcą ręką. Cyganka przyjrzała się uważnie Bosmanowi, powiedziała policjantów i zaczęła biec za grupą chłopców, którzy opuszczali dworcowy z plecakami na ramionach. Szukała prawdopodobnie ~pioła, ale pozostali chłopcy skutecznie zasłaniali go i blokowali ~ie do niego. Kiedy obserwowałem ich w tego typu akcjach, to za wydawało mi się, że działają instynktownie. Musieli nauczyć się ~lliĆ wzajemnie, aby przetrwać. Dotarliśmy wreszcie do pociągu jadącego w góry. Chłopcom kolejny raz udało się zająć cały przedział, a ja byłem zmuszony jeszcze porozmawiać z policjantami. Policjanci zasalutowali i zasugerowali mi, że prowadzona przeze mnie grupa będzie musiała wyjść z pociągu, aby wyjaśnić okoliczności kilku bójek, w których brała udział podczas krótkiego pobytu na dworcu. Jeden z nich powiedział z oburzeniem, że jeszcze nie widział tak agresywnej i niezdyscyplinowanej wycieczki szkolnej. Drugi dodał, że jest to wina nieudolnego i beznadziejnego nauczyciela, którym z pewnością jestem ja. Pierwszy policjant spojrzał jeszcze na Renatę i próbował dowiedzieć się co to za klasa, w której jest tylko jedna uczennica. Jego pytanie zostało zignorowane, stwierdził więc, że są to z pewnością uczniowie z technikum mechanicznego. Pokazałem im przepustkę z Zakładu Poprawczego i powiedziałem: - Panowie pracujecie w policji od niedawna i dlatego nie potraficie z daleka poznać nieletnich przestępców. Możecie ich zabrać do komisariatu, ale zgodnie z obowiązującymi przepisami będziecie musieli dostarczyć ich do miejsca odbywania kary w ciągu dwóch-trzech dni. To duży kłopot. Za tydzień wykonam tę pracę za was. Widziałem wszystkie te bójki na dworcu i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że chłopcy tylko bronili się... Pociąg ruszył. Nie dokończyłem więc zdania, tylko wskoczyłem do otwartych drzwi wagonu. Ostatni raz spojrzałem na policjantów. Stali niezdecydowani. Tylko Cygan krzyczał coś do nich i wymachiwał zdrową ręką. Uważał prawdopodobnie, że kiedy on kogoś okradnie lub pobije, to jest to sprawiedliwe i w takiej sytuacji policja nie jest potrzebna. . Kiedy jednak jego okradną lub pobiją, dzieje mu się krzywda i interwencja policji jest konieczna. Nie byłem w stanie cokolwiek mu wytłumaczyć, bo wyznaczyłem sobie inne zadanie. Pracowałem z nieletnimi przestępcami, a nie ze starymi egoistami. 54 _ 55 Złodzieje na wolności Rozdział 4 Była głęboka noc. Renata zasnęła na moim ramieniu, a pociąg nieuchronnie podążał w kierunku gór. Chłopcy profilaktycznie, dbając o swój i mój spokój, usadowili się w sąsiednim przedziale. W pociągu panowała względna cisza, ponieważ większość podróżnych spała. Tylko z przedziału nieletnich przestępców dochodziły jakieś niewyraźne odgłosy ściszonych rozmów i śmiechów. Szepty jednoznacznie wskazywały na to, że chłopcy takźe szykują się do snu. Miałem niewielką nadzieję, że wreszcie wszyscy trochę odpoczniemy. Po korytarzu przesunęły się cienie figlarnie stąpających panicnck. Były to prawdopodobnie uczennice szkoły średniej, rówieśnice moich podopiecznych, udające się na wycieczkę, podobnie jak my. C'alat bromadką wybrały się do toalety, podkreślając w ten sposób swppą plochliwość, skromność i prezentując instynkt stadny. Sruraly przy tym kapciami i chichotały beztrosko. Udawały aniołki, które w jakiś niezrozumiały sposób znalazły się naZiemi i musiały podrórować tym okropnym, brudnym pociągiem, zachowując jednak SWOJe~ gOClIIOŚĆ I C'LySIUŚ~. Ocierały się o samo zło, zamknięte w jednym z kolejowych przedziałów, nie zdając sobie sprawy z tego faktu. Na szczęście chłopcy zignorowali tę prowokującą ich eskapadę. Po chwili dziewczęta jednak wracały, robiąc przy tym jeszcze więcej hałasu. Tym razem chłopcy zaczęli robić głośne uwagi na temat tego, że panienki wyjątkowo krótko zaspokajająswoje fizjologiczne potrzeby. Czeczen zakończył tę wymianę zdań jednym okrzykiem, skierowanym do dziewcząt przez otwarte drzwi przedziału: - Spać, k...wa, bo podpalę! Dziewczęta zaniemówiły. Wyglądały na obrażone. Nie spodziewały się takiej brutalnej reakcji ze strony chłopców. Oczekiwały prawdopodobnie, że swoim figlarnym zachowaniem sprowokują nieznajomych chłopców do bardziej zalotnych i uwodzicielskich zachowań. Przesuwały się w milczeniu w kierunku swoich przedziałów. Czekała tam już na nie wychowawczyni, bacznie obserwująca korytarz wagonu. Podparła się rękami pod boki i z niezadowoleniem patrzyła na swoje aniołki, przeciskające się między szarymi, zmęczonymi podróżnymi. Po tej kobiecie było widać, że jest zatrudniona na etacie pedagoga co najmniej dwadzieścia lat. - Dziewczęta, nie rozmawiajcie z obcymi! - krzyknęła głośno, prezentując w ten sposób swoją wyższość nad wszystkim co ją otacza i jednocześnie zupełny brak wyczucia sytuacji. Pracując przez wiele lat w szkole, gdzie uczennicami były głównie grzeczne dziewczęta, przyzwyczaiła się już, że wszyscy traktują ją z należytym szacunkiem, wykonują jej polecenia bez szemrania i podziwiają jej nauczycielski autorytet. W odpowiedzi usłyszała z drugiego końca wagonu: - Nałóż majtki, bo się przeziębisz. Nie była przygotowana na taką sytuację. Cały świat zawirował w jej oczach. Nieprzydatne okazały się pedagogiczne algorytmy, doskonale sprawdzające się w t'utynowych sytuacjach, kiedy to uczniowie nie są zdemoralizowani i unikają konłliktów z nauczycielami. Ustępują nauczycielom nawet wtedy, kiedy ci zupełnie nie mają racji. Stała zupełnie bezradna w tym kołyszącym się wagonie, nie chroniona przez zaradnego męża, powagę szkoły, instytucję kuratorium, ani tym bardziej przez własną wyobraźnię, której prawdopodobnie nigdy nie posiadała w wystarczającym zakresie. Wycofała się jak bezbronna myszka do swojego przedziału i zamknęła za sobą drzwi. W ciągu kilku sekund nastąpiła w niej wewnętrzna przemiana. Przestała być bezkompromisowym pedagogiem, wyglądającym bardzo groźnie ze względu na podparcie się pięściami pod boki i spoglądającym piorunującym wzrokiem na otaczającą ją, marną rzeczywistość. Nie stała już na własnych nogach, tylko siedziała cicha, wściekła i bezradna, zastanawiając się nad tym, czy może jeszcze cokolwiek zrobić. O zwróceniu 'uwagi chłopcom prawdopodobnie nawet nie pomyślała. Nie chciała występować w sytuacji, kiedy jej polecenia nie będą wykonywane a uwagi wyśmiewane. W wagonie ponownie zapanował więc pozornie senny nastrój. 57 56 Grzegorz Zalewski Początkowo zamierzałem zwrócić chłopcom uwagę na ich niewłaściwe zachowanie, ale po chwili przypomniałem sobie, że oni doskonale zdają sobie sprawę ze swojego zachowania i postępujątak z premedytacją, aby nie wyjść z wprawy, aby zawsze mieć rację, aby nie zostać przegadanym i nie być frajerem. Wiedziałem, że ze względu na umowę, jaką zawarliśmy, starają się unikać wszelkich zaczepek i prowokacji. Omijają trudne sytuacje, ale kiedy już wkraczają do akcji są zdeterminowani, zdecydowani i bezwzględni. Liczyli się z tym, że nasza wyprawa może zakończyć się w każdym momencie ich szczególnie niewłaściwego zachowania. Jednocześnie czuli się doświadczonymi przestępcami i nie mogli pozwolić na traktowanie siebie jak bezbronnych dzieci. We wczesnym dzieciństwie przeważnie byli już odrzuceni przez rodziców i teraz nie chcieli zgodzić się na kolejną porażkę. - walczyli ze wszystkimi ludźmi do końca. Byli przeciwieństwem dzieci upośledzonych, biernych, bitych, wykorzystywanych seksualnie, znerwicowanych i schizofrenicznych. Walczyli o swoje prawa oraz swoją godność i chociaż byli brutalni, to jednak skuteczni. Nie akceptowałem ich metod. Mogłem w każdęj chwili i,nkończyć tę wyprawę, ale w praktyce oznaczałoby to ucieczkę wi~ksr.ovci moich podopiecznych i samowolne kontynuowanie wycieraki po melinach. Nie byłaby to już turystyczno-krajoznawcza wyprawa w ~,c5ry, realizująca konstruktywne cele wychowawcze, ale destrukcyjne walęsanie się z miejsca na miejsce, rozboje i kardzieże, a w końcu - co brzmi paradoksalnie - ucieczka do Zakładu Poprawczego przed policyjnym pościgiem. Mój wcześniejszy powrót do Zakładu tylko r ~lwuma, trzema wychowankami, którzy uznaliby moje racje do końca, spotk4~łby się ze złośliwymi komentarzami niektórych kolegów na temat pomyki pedagogicznej. Wolałem, aby ci sami koledzy mówili o moim sukcesie wychowawezym, polegającym na tym, że żaden wychowanek nigdy nie uciekł mi z wycieczki i nigdy żadna wyprawa nie zakończyła się raportem policyjnym. Ci wychowawcy, którzy mieli kiedykolwiek okazję wyjeżdżać z wychowankami Zakładu Poprawczego na wycieczkę, wiedzą, że są to wydarzenia bardzo rzadkie i dlatego niezwykłe. Nie chciałem też zrywać nawiązanego już kontaktu psychicznego z wychowankami; nie chciałem postępować jak wychowawca w Zakładzie, który w sytuacji kiedy nie może już wytrzymać z wychowankiem, stara się go pozbyć za wszelką cenę, ani jak psychiatra, który nie mogąc porozumieć się z pa Złodzieje na wolności cjentem poddaje go elektrowstrząsom i podaje mu duże dawki leków. Chciałem oddziaływać na nich jak długo to będzie fizycznie i psychicznie możliwe. Teraz już wiem na pewno, że takie oddziaływanie oraz pewne porozumienie jest zawsze możliwe i daje lepsze rezultaty, niż pozostawienie nieletnich przestępców zupełnie bez opieki. Dziewczęta udawały się na kolejną wyprawę po wagonie, wyraźnie zaintersowane tym, co dzieje się w przedziale yoich podopiecznych. Chłopcy zaimponowali im prawdopodobnie impertynencką uwagą skierowaną do ich wychowawczyni. Drzwi do przedziału chłopców uchyliły się delikatnie, jak wejście do pułapki, a dziewczęta pofrunęły do środka, jak motylki. Oglądały się tylko, czy nie widzi ich wychowawczyni i znikały w ciemnym pomieszczeniu, z którego dobiegała delikatna muzyka z magnetofonu i unosiły się opary tytoniu. Pomyślałem w tym momencie, że chłopcy świadomie zachowali się brutalnie najpierw w stosunku do dziewcząt, a potem w stosunku do ich wychowawczyni, aby zwrócić na siebie ich uwagę i kiedy im się to udało, zmienili taktykę na bardziej romantyczną - w każdym bądź razie skuteczną. Cicha muzyka i szepty dobiegające z sąsiedniego przedziału ukołysały mnie do snu. Wydawało mi się, że jadę pociągiem z sześcioletnią córeczką na piękne wakacje. Byliśmy sami w przedziale, a dobra wróżka obiecała nam, że będziemy spacerowali po gorącym piasku Lazurowego Wybrzeża i kąpali się w ciepłym morzu, gdzieś w okolicach Antibes i Agay. Widziałem czerwone skały masywu Esterel oblewane błękitnymi wodami morskimi i myślałem o kolorowych obrazach wystawianych przez malarzy wieczorami w porcie St.-Tropez... Nagle nad moją głową z trzaskiem otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta nie przypominająca jednak dobrej wróżki z mojego snu. Pięści podpierające jej boki sugerowały bezkompromisową postawę i jakieś pretensje. - Czy pan wie, że pana chłopcy piją piwo w przedziale, a pan nie reaguje na to? - zapytała retorycznie postać trochę ze snu, ale bardziej z jawy. - Wiem, że nie reaguję - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Pozostali podróżni w przedziale zaczęli się budzić ze snu, przeciągali się i ziewali, a jeden nawet przysłuchiwał się naszej rozmowie - ciekawski jakiś albo dobry obywatel, troszczący się o właściwe wychowanie młodzieży. Kobieta kontynuowała, przekonana o własnej racji: 58 11~ 59 Grzegorz Zalewski - Poza tym wciągnęli moje dziewczęta do środka, a ja nie życzę sobie, aby one tam przebywały. Była to oczywista nieprawda albo przykład życzeniowego myślenia. Zrozumiałem w tym momencie, że szczera rozmowa z tą kobietą jest niemożliwa, szczególnie w sytuacji, kiedy uważnie przysłuchujący się naszej wymianie zdań przypadkowy podróżny wyraźnie popierał kobietę, mówiąc coś o wszechogarniającym zdziczeniu współczesnej młodzieży. Wychowawczyni dziewcząt albo nie widziała dobrowolnego sposobu wejścia jej podopiecznych do przedziału chłopców albo zinterpretowała tę sytuację zgodnie z własnymi oczekiwaniami. Kobiecie nie chciało się wypraszać dziewcząt i sugerowała mi, abym ja wykonał tę pracę. Wypowiedziałem się więc w przyjętej przez nią konwencji: - Proszę pani, oni nie piją piwa, tylko wódkę, a poza tym sa to niebezpieczni, nieletni przestępcy z Zakładu Poprawczego w... (w tym miejscu wymieniłem nazwę miasta, w którym nie ma takiego '/,akładu) i z pewnością oni panią zapamiętali. Ręce kobiety wysunęły się spod jej boków i opadły bcxwladnie wzdłuż bioder. Jej usta otworzyły się szeroko. Wycofywała się chwiejnym krokiem, jak gdyby grunt usuwał się spod jej nóg. 'Tylko prrcx moment widziałem w jej oczach błysk nienawiści, który natychmiast prrysłońiła matowa bezradność i osłupienie. Tylc lat pracowali .jako pecłagog i cią gle jącoś zaskakiwało. Na szczeście zawsie pora szkoli, ktf~ra była dla niej prawdopodobnie sztucznym światem i azylem hur.ornc~;o spokoju. Podróżny popierający kobietę nic odcr.w,~l si4 ,juy ,mi slowem. Nie wiedział dokładnie, co się dzieje i na wsrclki wypadek post~mowił nie ryzykować. Pozostali podróżni ponownie r.asnęli,,jak tylko kobieta oddaliła się. W tym momencie bylo ocr.ywiste, i.e ci ludzie interesują się głównie sobą i swoim wypocrynkiem. Wstałem powoli z zajmowanego miejsca i zdecydowanie wszedłem do sąsiedniego przedziału. Dziewczęta i chłopcy bawili się w najlepsze. Jedna para tańczyła, a pozostałe siedziały obok siebie, niektóre przytulone i wspólnie piły piwo oraz paliły papierosy. Chłopcy spojrzeli na mnie z zainteresowaniem, jedna dziewczyna ze zdziwieniem, a pozostałe chyba z oburzeniem, że jakiś nieznajomy intruz przerywa im dobrze zapowiadającą się zabawę. - Proszę, aby dziewczęta opuściły ten przedział - powiedziałem spokojnym głosem. Złodzieje na wolności - A dlaczego? - zapytała niska panienka, mająca bezczelny wyraz twarzy. - Ponieważ wasza wychowawczyni niepokoi się o was - dodałem. - Ta stara raszpla nie ma nic do gadania - kontynuowała niska panienka, starająca się prawdopodobnie zaimponować grupie. - Koniec rozmowy. Proszę natychmiast opuścić ten przedział - powiedziałem już zdecydowanym głosem. Niska panienka i jej dwie koleżanki roześmiały się ironicznie. Nie były to jednak zdemoralizowane dziewczyny, tylko głupie i bezczelne. Wydawało się im, że ich koledzy, którzy robili wrażenie twardych i zdecydowanych, przeciwstawią się zawracającemu głowę facetowi. Chłopcy oczywiście nie przyznali się, że są z Zakładu Poprawczego. Każdy inteligentny człowiek domyśliłby się jednak tego, po kropkach na ich twarzach i po zabandażowanych dłoniach, pod którymi znajdowały się gojące się miejsca po wywabionych tatuażach. Co najmniej czterech chłopców miało takie bandaże. Dziewczyny nie wiedziały prawdopodobnie, z jakiej szkoły są chłopcy, ale bez trudu rozpoznały w ich postawach niechęć, lekceważenie, a niekiedy i nienawiść do szkoły, a więc i do nauczycieli. Logiczne więc było, że liczyły na zdecydowane pozbycie się przez chłopców zgreda z przedziału. One same skutecznie wyperswadowały wychowawczyni, aby nie szukała ich po pociągu i nie przeszkadzała w zabawie. Chłopcy jednak w tym momencie zajęli się słuchaniem muzyki i piciem piwa, zupełnie nie interesując się obecnością dziewcząt. Kolejny raz okazało się, że w sytuacjach krytycznych wychowankowie podporządkowują się mojej woli, robiąc mi czasami nieprzyjemne niespodzianki w drobnych sprawach. Z pewnością zależało im na obecności dziewcząt, ale jeszcze bardziej chcieli uniknąć otwartego konfliktu ze mną. W końcu ta wyprawa wyniknęła z mojej inicjatywy i była nagrodą za naszą wspólną, półtoraroczną pracę. Odchodząc dziewczęta szeptały coś na temat pierdołowatości chłopców i upierdliwości faceta. Nie wiedziały, gówniary, że ja realizowałem prośbę ich wychowawczyni, a wśród chłopców był jeden gwałciciel i dwóch takich, którzy dwa lata temu pobili dziewczynę do nieprzytomności. Oczywiście były to skrajne przypadki. Chłopcy ci i pozostali potrafili przecież rozmawiać z dziewczynami, lubili z nimi być, zabawiać je, a niektórzy z nich mieli nawet spore doświadczenia w życiu seksualnym. Określona kategoria dziewcząt - szczególnie tych z rozbi 1 60 ~= 61 Grzegorz Zalewski tych rodzin i nie lubiących się uczyć, była więc takimi spotkaniami całkowicie usatysfakcjonowana. W mieście, gdzie znajdował się Zakład Poprawczy, chłopcy odwiedzali kilka mieszkań, którymi opiekowały się samotne, nieletnie dziewczyny. Ich rodzice byli zajęci prowadzeniem jakiś interesów, przebywali w zakładach karnych lub za granicą. Nieletni przestępcy byli tam zawsze serdecznie przyjmowani i mogli przenocować przez kilka dni. Oczywiście przynosili ze sobą alkohol i jedzenie, które z reguły kradli w najbliższym sklepie. Libację zazwyczaj kończyła wizyta policji, która odwoziła chłopców do Zakładu Poprawczego. Następnie sąd rodzinny i dla nieletnich orzekał winę chłopców i wydawał kolejny wyrok, który w ramach obowiązującego prawa mógł być tylko kopią poprzedniego, tzn. umieszczenie w Zakładzie Poprawczym, w którym nieletni przestępca i tak już przebywał od wielu miesięcy lub lat. Do siedemnastego roku życia wszyscy obywatele tego kraju są praktycznie bezkarni. Chociaż określona grupa dziewcząt była zawsze zadowolona ze spotkań z nieletnimi przestępcami, to jednak ogólnie stosunek chłopców do nich nie był najlepszy. Często projektowali oni na dziewcz~;ta swój negatywny stosunek do matek - tych, których nigdy nie widnieli i tych, które znali, jako samobójczynie, prostytutki lub alkoholicr.ki. Niektórzy chłopcy mieli podobno kochające matki, ale na temat matek w tym środowisku raczej się nie rozmawiało. Był to chyba jedyny temat tai Wszystko inne jest na tyle mało bolesne, że można o tym mówić. - Przestańcie już pić i kładźcie się spać - powiedziałem wychody z przedziału chłopców. - Jutro z rana idziemy w góry. Dzięcioł spojrzał na mnie z udawanym wyrzutem i powiedział: - Już jedną laseczkę prawie miałem, a trener przerwał nam zabawę. I teraz jeszcze nie możemy sobie popić. Żołnierze zawsze piją jadąc na pierwszą przepustkę. Nie jesteś Dzięcioł żołnierzem na przepustce, tylko dzieckiem jadą cym na wakacje... Zresztą nie wszyscy żołnierze piją... - Jestem wojownikiem walczącym z frajerami - kontynuował Dzięcioł. W tym momencie Bosman spojrzał na kolegę i krzyknął na niego: - Zamknij dziób Dzięcioł i daj trenerowi spać! - następnie zwrócił się do mnie. - Ale byliśmy grzeczni i pozwoliliśmy trenerowi bez sprzeciwu odebrać upolowany towar, co? Złodzieje na wolności - Zachowaliście się w miarę w porządku - zakończyłem tę nocną wymianę zdań i wyszedłem wreszcie na korytarz wagonu. Otworzyłem okno i zacząłem wdychać świeże powietrze, aby oczyścić płuca z dymu papierosów, których nie paliłem. Po chwili drzemałem już w swoim przedziale. Śniło mi się, że wspinaliśmy się z Adą, moją córeczką, po niskich górach masywu Esterel. Z tyłu za nami rozciągało się lazurowe morze. Jego tafla zlewała się z błękitnym niebem w jedną całość, a kilka białych żagli na wodzie przypominało niewielkie obłoki na niebie. Było bardzo ciepło, a lekki wiaterek niosący orzeźwiające zapachy ziół chłodził nasze ciała. Z drugiej strony góry jechało konno kilka osób. Rzadka roślinność górska, składająca się głównie z krzewów i wyskich traw, umożliwiała dobry widok na przesuwających się w dużej odległości jeźdźców. Przed nami pojawili się szybko jadący rowerzyści, którzy z dużą wprawą zjeżdżali górską drogą, pełną wyboi i kamieni, na specjalnie do tego celu przygotowanych rowerach, posiadających szerokie opony. Ada przytuliła się do mnie, kiedy rowerzyści przejeżdżali blisko nas, niebezpiecznie kołysząc się na obie strony. Kontynuowaliśmy naszą wyprawę, a ja byłem dumny z mojego drobnego dziecka, które wspinało się równie szybko jak ja. Dobra wróżka... trzask otwieranych drzwi do przedziału... wstrętna czarownica, nie to jakiś facet w mundurze, Krzysztoń nazwał kiedyś takiego diabłem..., co się do cholery dzieje, czy ja jestem na urlopie w południowej Francji, czy też jadę gdzieś pociągiem... Obudziłem się. Przede mną stał jakiś kolejarz, który zakomunikował mi, że jest kierownikiem pociągu i zapytał: - Czy to pana podopieczni piją w sąsiednim przedziale? - Ktoś mnie już o to dzisiaj pytał - przypomniałem sobie głośno. - No to może pan coś z tym fantem zrobi, bo wysadzę ich na najbliższej stacji. Wie pan doskonale, że spożywanie alkoholu w pociągu jest zabronione. To nie są normalni chłopcy, tylko... tylko upośledzeni. Kierownik pociągu spojrzał na mnie ze zdziwieniem i zapytał: - O czym pan właściwie mówi? Żartuje pan sobie ze mnie? Chce pan może wysiąść razem z nimi na najbliższej stacji? Nie bardzo wiedziałem co mam zrobić w tej chwili. W końcu jak na chłopców z poprawczaka moi wychowankowie nie zrobili niczego złe 62 ~ 63 Grzegorz Zalewski go. Prawdopodobnie wychowawczyni dziewcząt poczuła się obrażona i postanowiła działać za pośrednictwem kierownika pociągu. Naopowiadała mu różnych rzeczy na temat niewłaściwego zachowania się chłopców, niektóre sprawy wyolbrzymiając, a inne przekręcając. Kolejny raz nie miałem ochoty tłumaczyć się przed nikim, głównie dlatego, że obawiałem się zostać źle zrozumiany. Na szczęście w tym kłopotliwym momencie obustronnego milczenia i oczekiwania zbudziła się Renata i stwierdziła beztrosko: - Nie mam biletu. Nie stać mnie. Chociaż jestem taka ładna, to i tak nie mogę dostać żadnej pracy odpowiedniej do mojej prezencji. Kierownik pociągu przyjrzał się jej uważnie i zwrócił się do mnie: - Ona jest z tej grupy... - zastanawiał się jak ją nazwać i w końcu zdecydował się na określenie, które usłyszał ode mnie - upośledzonych? Wypraszam sobie - oburzyła się, skądinąd słusznie, Renata. - Ona jest wychowawczynią- powiedziałem nieśmiało, aby jakoś rozładować sytuację i dowartościować Renatę. - Przeprowadzamy wspólnie taki ryzykowny, trudny eksperyment pedagogiczny. Kierują tym przedsięwzięciem najmądrzejsi ludzie z Uniwersytetu... (tu wymieniłem nazwę najbardziej sławnego uniwersytetu w naszym kraju). Kierownik pociągu uspokoił się, spoważniał i zamyślił. Prawdopodobnie należał do wymierającej kategorii ludzi, którzy mieli wielki szacunek do nauk społecznych i eksperymentów prowadzonych przez luminarzy tych nauk. - Dlaczego ten eksperyment odbywa się jednak w moim pociągu i to bez mojej wiedzy? - zapytał wnikliwie kierownik. - Ci chłopcy to naprawdę zdrowe czuby - włączyła się do rozmowy Renata, chyba niepotrzebnie. - Nic tu się nie odbywa. Mamy tylko takie zadanie dojechać spokojnie na miejsce przeznaczenia. Dopiero w N. rozpocznie się właściwy eksperyment - mówiłem, aby nie pozwolić na dalsze, nieodpowiedzialne wypowiedzi Renaty. - Proszę nam pozwolić spokojnie dojechać na miejsce. Mam bilety wszystkich uczestników eksperymentu. Pokazałem kierownikowi bilety. Obejrzał je uważnie i zapytał podejrzliwie: - A z tym eksperymentem, to mnie nie ładujecie pod pic? - Niech pan się sam przekona i porozmawia z tymi chłopcami - zaproponowałem. Złodzieje na wolności - Żartuje pan. Przecież oni są z poprawczaka. Jeszcze mi nabluzgają. Wejdę do nich dopiero na stacji z dwoma sokistami. - Niech pan nie komplikuje i tak śkomplikowanego życia. Przeciaż może pan do nich wejść np. pod pretekstem sprawdzenia legitymacji szkolnych. To jest w miarę normalna młodzież udająca się na wakacje. Ma pan trudną pracę, ale jak pan widzi, ja też nie mam łatwej. - Pójdę się przekonać - zdecydował się kierownik. - Wychowawczyni tych spokojnych dziewcząt, jadących w drugiej części wagonu, powiedziała mi, że to są zbrodniarze i zboczeńcy; ta pani - wskazał w tym momencie na Renatę - że to niezłe czuby; a pan twierdzi, że to normalna młodzież. Pójdę sprawdzić. W końcu to mój obowiązek i ... - zawahał się przez chwilę - i mój pociąg. Kierownik pociągu wyszedł i zniknął w czeluściach przedziału nieletnich przestępców. W scenerii złowrogiej nocy, otaczającej swoimi szponami mknący pociąg, mogłoby się wydawać, że nigdy stamtąd nie wróci. Rzeczywiście zapanowała podejrzana cisza, jakby chłopcy spali i nie zauważyli wchodzącego do nich kierownika. Może pokazywali mu legitymacje, knując coś nieoczekiwanego. Ni to czarownica, ni stary pedagog stojący cały czas obok naszego przedziału i przysłuchujący się mojej wymianie zdań z kierownikiem pociągu - coś na kształt zawistnej, rozczochranej kobiety, wtargnęło do naszego przedziału i powiedziało triumfująco: - Odpowiecie za wszystko na najbliższej stacji. Odbiorą panu uprawnienia pracy z młodzieżą. Dość tych wypaczeń. Pan kierownik wszystkich was wyrzuci... - Jest noc. Idźże spać kobieto - odezwała się zaspana Renata. - Dość molestowania i napadania na spokojne dziewczynki. Dość wyuzdania. Dość zatrudniania młodych, nieprzygotowanych nauczycielek...- kontynuowała rozzłoszczona wychowawczyni dziewcząt. - Pani do mnie mówi? - zaniepokoiła się Renata. - Ja was wszystkich załatwię - globalnie oceniła sytuację pozornie doświadczona wychowawczyni. - Lepiej niech się pani idzie załatwić do toalety - brutalnie odezwała się Renata. Kobieta zachłysnęła się powietrzem i pobiegła do swojego przedziału. 64 65 Grzegorz Zalewski - Nie mów tak do starszych - zwróciłem uwagę Renacie, bo ją też starałem się wychowywać, chociaż jednocześnie byłem jej wdzięczny, że tym jednym zdaniem zakończyła bezsensowną kłótnię. Podróżni w przedziale nie spali już od jakiegoś czasu. Jedni z niepokojem, inni ze zdziwieniem przysłuchiwali się i przyglądali rozgrywającej się sytuacji. Nie odzywali się jednak; prawdopodobnie chciało im się przede wszystkim spać, ale uznawali dziejące się wydarzenia za wystarczająco ważne, aby tolerować je w milczeniu. Trochę wstydziłem się całej tej sytuacji, szczególnie, że wcale nie musiałem tu teraz być. Miałem wiele innych zajęć, które mogłem właśnie teraz wykonywać i które przyniosłyby mi więcej satysfakcji i pieniędzy. - Co ten konduktor robi tam tyle czasu? - zapytała Renata, przerywając krótkotrwałe milczenie. - Idę, zobaczę - odpowiedziałem jej bez zastanowienia. Wszedłem do przedziału zajmowanego przez chłopców i mojej grupy. Było mi zupełnie wszystko jedno, co tan zobaczę. Ku mojemu miłemu zdziwieniu, nie działo się tam nic groźnego. Kierownik pociągu siedział z chłopcami, pił piwo i słuchał z zaciekawicnicm opowieści, jak trudne, ale ciekawe jest życie nieletnich przcst~;pc~iw l Jsiadlem z nimi i słuchałem po raz kolejny tych częściowo prawdziwych opowieści, bo coś trzeba było robić. Kiedy Robert skończył kolejna prrestppczą przypowieść, opowiadanie zaczął kierownik. C'hlopcy udawali zainteresowanie i dolewali mu do kubka kolejne porcje alkoholu - tym razem była to chyba wódka. Kierownik pociągu, chcac nrawdopoclobnic podtrzymać panujący nastrój i utrzymać się w intclektualne.j konwencji dialogu z nieletnimi, opowiadał coś o swoim trudnym dzieciństwie i cudem unikniętym pobycie w poprawcaaku. l )ronił łzę, kiedy litował się nad sobą, tyranizowanym przez bezwzględnego i okrutnego ojca. Dość często wyciągał swoj kubek w kierunku nalewającego chłopca, a ten szczodrze go napełniał. Widocznie chłopcy mieli alkoholu pod dostatkiem. Kierownik rozczulał się coraz bardziej, raz nad sobą, a innym razem nad smutnym losem nieletnich współtowarzyszy picia i pił konsekwentnie dalej. Zapomniał już o swojej służbowej, dorosłej bezkompromisowości i o tym, że jest w pracy. Krzywda ludzka była jedynym tematem, który go aktualnie interesował. Pociąg przecież i tak jechał dalej. Chłopcy kolejny raz przekonywali się, że z dorosłymi wszystko można załatwić, tylko Złodzieje na wolności trzeba ich umiejętnie podejść i koncentrować się na ich słabościach. I tak toczyło się życie, a może demoralizacja życia. W takiej sytuacji mogłem postąpić na kilka sposobów. Mogłem wyprosić pijanego kierownika z przedziału i przekazać go SOK - istom. Nie chciałem jednak postępować tak, jak on zamierzał postąpić z moimi podopiecznymi. Nie chciałem realizować prozaicznych, okrutnych pomysłów kolejarza przeciwko jemu samemu. Za pijaństwo podczas pełnienia obowiązków służbowych mógł zostać wyrzucony z pracy. Straciłaby na tym głównie jego rodzina, a on rozpiłby się jeszcze bardziej. Nie miałem żadnej pewności, czy pił on więcej i częściej od innych kierowników pociągów, chociaż prawdopodobnie był pierwszym, który wypił z nieletnimi. Mogłem też wyprosić chłopców na korytarz i wygłosić kierownikowi pogadankę pedagogiczno-medyczną na temat szkodliwości picia alkoholu. Wiele takich działań przeprowadza się w naszym społeczeństwie i to za całkiem niezłe pieniądze, chociaż zupełnie bez oczekiwanych, pozytywnych efektów. Wreszcie mogłem ocenić całą sytuację, jako nieoczekiwaną oraz wymykającą się spod mojej kontroli i skoncentrować się na zadaniach czekających na mnie jutrzejszego dnia. Wybrałem pośrednie rozwiązanie i użyłem niewielkiego podstępu, mówiąc kierownikowi, że pilnie poszukuje go konduktor, który zupełnie nie jest w stanie dać sobie rady bez jego pomocy. Kierownik pociągu poczuł się jeszcze ważniejszy, niż zwykle i pilnie potrzebny na innym odcinku pracy, gdzie też udał się pośpiesznie. Żegnał się czule z dziećmi wymagającymi szczególnej troski, także - jak zapewne uważał - z jego strony. Wyszedłem za kierownikiem i z uczuciem ulgi stwierdziłem, że na korytarzu nie ma bezinteresownie wizytującej mnie pani pedagog. Pewnie zmęczona pracą wychowawczą zasnęła gdzieś biedaczka. W końcu na zewnątrz zaczynało już świtać. Pracowaliśmy z nią bez przerwy prawie całą dobę, chociaż trochę odmiennymi metodami. Grabarz wybiegł z przedziału trzymając się za usta. Zrobiło mu się prawdopodobnie niedobrze i usiłował teraz chwiejnym krokiem dobiec do toalety. Jutro będzie się tłumaczył, że zatruł się ostatnim posiłkiem spożytym w Zakładzie, ale dzisiaj zwymiotował na korytarzu, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego faktu. Już chciałem przystąpić do działania, kiedy znowu co bardziej trzeźwi chłopcy zachowali się w miarę właściwie. Zaciągnęli nieprzytomnego Grabarza do toalety, czyli tam 66 67 Grzegorz Zalewski gdzie zamierzał się dobrowolnie udać i tak długo moczyli jego głowę pod zimną wodą, aż wytrzeźwiał wystarczająco, aby mu wytłumaczyć, że musi po sobie posprzątać i to natychmiast. Dali Grabarzowi do ręki jakąś szmatę i brudne wiadro, a on sprzątał na kolanach tak długo, aż sprzątana przez niego część korytarza zaczęła wyglądać lepiej i czyściej od tej wcześniej niezabrudzonej. Wracający kierownik pociągu wzruszył się jeszcze bardziej widząc jak niedawno umoralniani przez niego chłopcy społecznie sprzątają wagon. Uwierzył teraz prawdopodobnie w pozytywne efekty prowadzonej razem ze mną pracy wychowawczej. Chciał dalej pouczać ich i pić z nimi, ale chłopcy stwierdzili zgodnie z prawdą, że alkohol już im się zupełnie skończył. Odetchnąłem z ulgą. Problem pijaństwa podległej mi młodzieży zakończył się prawdopodobnie debnitywnie. Nie mają już pieniędzy, za kilka godzin będą musieli na kacu podchodzić około pięciu godzin pod górę, co w ich przypadku może ząjąć sześć lub siedem godzin i wreszcie, gdyby nawet mieli jeszcze luh zdobyli jakieś pieniądze, to nikt w odwiedzanych przez nas schroniskach nie sprzeda im alkoholu. Kierownicy tych schronisk, jak i personel znają mnie dobrze z wcześniejszych wycieczek, które prowadziłem z niezdemoralizowaną młodzieżą szkolną. Młodzież ta nigdy nie kupowała w schroniskach alkoholu, którego sprzedaż jest zresaty w takich miejscach surowo zabroniona. Poproszę personel, aby szczególnie prowadzonej przeze mnie obecnie młodzieży nie sprzedawali nawet piwa. Miałem też nadzieję, że chłopcy będą przestrzegali wczeW icszych ustaleń i nie będą pili w górach. - Czy możemy iść do WARS-u napić się herbaty? - zapytał mnie Bosman. - Strasznie mnie suszy - doda) na wszelki wypadek, widząc moje wahanie. Spojrzałem na zegarek. Została już tylko godzina do stacji, na której mieliśmy wysiadać. Dobrze, tylko szybko wracajcie, bo zaraz wysiadamy - powiedziałem Bosmanowi. Postałem przy oknie około pół godziny, następnie obudziłem Renatę i powiedziałem jej, że pójdziemy do WARS-u napić się czegoś zimnego i zabierzemy stamtąd naszych chłopców. Zgodziła się bez wahania, czując się trochę odpowiedzialna za powodzenie całej wyprawy. 68 Złodzieje na wolności W WARS-ie zobaczyliśmy Roberta śpiącego pod jednym ze stolików. Dwaj inni chłopców pili nad nim spokojnie harbatę i jedli kiełbaski. Rozmawiali o czekającym ich niedługo trudnym podejściu. Zastanawiałem się przez chwilę skąd mają pieniądze na te kiełbaski. Nie chciałem ich jednak pytać, bo po prostu odpowiedzieliby mi niezgodnie z prawdą, że mieli te pieniądze, tak jak ma pieniądze większość ludzi. Kilku dorosłych podróżnych zgromadziło się w końcu wagonu restauracyjnego i przylegając ściśle do siebie spożywali posiłek, oglądając się niespokojnie do tyłu. Pozostali chłopcy z mojej grupy zablokowali wejście do WARS-u i nie chcieli wpuścić do środka licznej grupy młodzieży. Nie było tam jednak żadnej bójki, ani nawet przepychania, tylko trwały jakieś pertraktacje. Druga grupa młodzieży miała zdecydowaną przewagę liczebną i wzrostową oraz ironiczne uśmiechy na twarzy, ale nie przesuwała się ani o krok do przodu. Nieletni przestępcy tłumaczyli im coś i chwalili się swoją przeszłością, ale tamci nie zamierzali wycofywać się. Postanowiłem interweniować. Zatrzymał mnie jednak niespodziewanie barman: - Ktoś okradł Michała - powiedział mi konfidencjonalnie. - Chłopcy starają się ustalić z tamtą grupą, kto to zrobił - dodał szeptem, pochylając się w kierunku mojego ucha. Zobaczyłem wtedy, że ma kropkę pod okiem i tatuaż na dłoni. Był prawdopodobnie kiedyś pensjonariuszem zakładu poprawczego albo karnego. W wagonie restauracyjnym chłopcy czuli się więc jak ryby w wodzie, podobnie jak w całym pociągu, życzliwie traktowani przez kierownika. - Nikt go nie mógł okraść, bo Michał nie miał przy sobie niczego cennego - powiedziałem do barmana. - Złodziej nie okrada złodzieja. Barman z wyrazem rozczarowania na twarzy spojrzał mi w oczy. Nie takiej odpowiedzi spodziewał się od wychowawcy, który zorganizował wycieczkę dla nieletnich przestępców. Prawdopodobnie oczekiwał ode mnie, że będę razem z nim bronił Michała. Spojrzał następnie na moją klatkę piersiową i jego wzrok nieco złagodniał. Miał widocznie szacunek dla siły fizycznej. Następnie jego wzrok zatrzymał się na uroczej twarzy Renaty i jego oczy zabłysnęły pożądliwym blaskiem. - Herbata i kiełbaski na koszt firmy - powiedział podając nam niespodziewanie dwie porcje i patrząc cały czas na Renatę, która jednak skierowała swój wzrok na jedzenie, po czym łapczywie rozpoczęła konsumpcję. Musiała być bardzo głodna. .= 69 Grzegorz Zalewski Ponownie zamierzałem udać się w kierunku chłopców, ale barman odezwał się do mnie: - Nie trzeba im przeszkadzać. Małolaty szpanują trochę przed frajerami. Tak musi już być. Frajerzy, jeden z przyjaźni, drugi ze strachu, postawili chłopcom jedzenie i picie. Teraz sobie rozmawiają. Spojrzał ponownie na Renatę i z uśmiechem zapytał: - Smakuje pani? - Mhu... - mruknęła Renata przełykając ostatni kęs smażonej kiełbasy. - To dobrze, że smakuje, a jeszcze lepiej, że zajęliście się państwo tymi dzieciakami; dla nich taki tygodniowy wyjazd jest pierwszym wy jazdem wakacyjnym spędzonym poza meliną... Pociąg powoli zbliżał się do stacji docelowej. Powiedziałem chłopcom dopijającym herbatę, aby podnieśli Roberta z podłogi i udali się po plecaki. Pozostali wychowankowie teżjuż byli znudzeni szpanowaniem, rozmową i stawianiem się przed liczniejszą grupą rówieśników. Bez słowa sprzeciwu, ale z podniesionymi głowami, udawali się po plecaki. Kiedy wysiadaliśmy na dworcu w N., r okien pociągu machali do nas na pożegnanie kierownik pociągu i banian. Spoglądali na nas życzliwie. Pozostali podróżni patrzyli na skacowanych, wymiętolonych i rozczochranych chłopców, prowadzonych przez piękną blondynkę i jakiegoś brodacza, z obojętnością, zaciekawieniem i tylko nieliczni z niechęcią. Nic nam nie zginęło w czasie tej podróży, chociaż nasze plecaki pozostawały bez opieki podczas pobytu w WARS-ie. Można by na tej podstawie wysnuć wniosek, że pociągami PKP podróżuje się coraz bezpieczniej. Nie wiadomo tylko, dlaczego tak wielu ludzi jest okradanych w pociągach; przecież kolejowe wycieczki wychowanków zakładów poprawczych odbywają się w bardzo rzadko. Wychowankowie takich zakładów albo wcale nie wyjeżdżająalbo jadą specjalnie naten cel zorganizowanym transportem. Czyżby w pociągach kradli złodzieje, z których większość skutecznie udaje porządnych obywateli i którzy nigdy nie zostaną ukarani? Rozdział 5 Była siódma rano. Nad widocznymi w oddali szczytami górskimi unosiła się mgła. Chłód poranka otrzeźwił trochę chłopców, zaczęli więc najpierw czesać się, a następnie nakładać na siebie swetry lub jakieś inne ciepłe ubrania. Musieliśmy pieszo pokonać całe, rozległe miasteczko, aby następnie wsiąść do podmiejskiego autobusu i podjechać do małej wioski K., z której rozpoczynał się żółty szlak prowadzący do schroniska. O tej porze dnia miasteczko było prawie całkowicie wyludnione. Znałem je doskonale i wiedziałem, że wielu mieszkańców będzie dzisiaj na bazarze, umiejscowionym w przeciwległej części miasteczka. Oferowano tam do sprzedaży wiele interesujących towarów pochodzenia miejscowego i zagranicznego. Niektóre stoiska i stragany, oblegane przez tłumy kupujących i oglądających, stanowiłyby pokusę dla chłopców z mojej grupy. Na szczęście trasa naszej wędrówki omijała bazar. Wiedziałem, że moi wychowankowie niczego by raczej nie ukradli, bo tak się umawialiśmy przed wycieczką albo zrobiliby to w sposób bardzo sprytny, aby nie narażać mojej osoby na nieprzyjemności. Wolałem jednak ograniczyć pokusę kradzieży do minimum. Zachowałem się jak gospodarz zapraszający przyjaciół do swojego domu i na wszelki wypadek chowający złoto i biżuterię do szafy. Z grupami niezdemoralizowanej młodzieży zawsze zwiedzaliśmy ten bazar, który był swojego rodzaju turystyczną atrakcją regionu. Pozostali mieszkańcy miasteczka jeszcze spali lub czekali na rynku na otwarcie baru, w którym mogliby od rana raczyć się piwem. Kiedyś większość z nich pracowała w zakładach obuwniczych, ale zakłady te zbankrutowały i przestały istnieć. Mijaliśmy zamknięte sklepy i nie 71 Grzegorz Zalewski Ponownie zamierzałem udać się w kierunku chłopców, ale barman odezwał się do mnie: - Nie trzeba im przeszkadzać. Małolaty szpanują trochę przed frajerami. Tak musi już być. Frajerzy, jeden z przyjaźni, drugi ze strachu, postawili chłopcom jedzenie i picie. Teraz sobie rozmawiają. Spojrzał ponownie na Renatę i z uśmiechem zapytał: - Smakuje pani? - Mhu... - mruknęła Renata przełykając ostatni kęs smażonej kiełbasy. - To dobrze, że smakuje, a jeszcze lepiej, że zajęliście się państwo tymi dzieciakami; dla nich taki tygodniowy wyjazd jest pierwszym wy jazdem wakacyjnym spędzonym poza meliną... Pociąg powoli zbliżał się do stacji docelowej. Powiedziałem chłopcom dopijającym herbatę, aby podnieśli Roberta z podłogi i udali się po plecaki. Pozostali wychowankowie też już byli znudzeni szpanowaniem, rozmową i stawianiem się przed liczniejszą grupą rówieśników. Bez słowa sprzeciwu, ale z podniesionymi głowami, udawali się po plecaki. Kiedy wysiadaliśmy na dworcu w N., z okien pociągu machali do nas na pożegnanie kierownik pociągu i barman. Spoglądali na nas życzliwie. Pozostali podróżni patrzyli na skacowanych, wymiętolonych i rozczochranych chłopców, prowadzonych przez piękną blondynkę i jakiegoś brodacza, z obojętnością, zaciekawieniem i tylko nieliczni z niechęcią. Nic nam nie zginęło w czasie tej podróży, chociaż nasze plecaki pozostawały bez opieki podczas pobytu w WARS-ie. Można by na tej podstawie wysnuć wniosek, że pociągami PKP podróżuje się coraz bezpieczniej. Nie wiadomo tylko, dlaczego tak wielu ludzi jest okradanych w pociągach; przecież kolejowe wycieczki wychowanków zakładów poprawczych odbywają się w bardzo rzadko. Wychowankowie takich zakładów albo wcale nie wyjeżdżająalbo jadą specjalnie na ten cel zorganizowanym transportem. Czyżby w pociągach kradli zlodzieje, z których większość skutecznie udaje porządnych obywateli i którzy nigdy nie zostaną ukarani? Rozdział 5 Była siódma rano. Nad widocznymi w oddali szczytami górskimi unosiła się mgła. Chłód poranka otrzeźwił trochę chłopców, zaczęli więc najpierw czesać się, a następnie nakładać na siebie swetry lub jakieś inne ciepłe ubrania. Musieliśmy pieszo pokonać całe, rozległe miasteczko, aby następnie wsiąść do podmiejskiego autobusu i podjechać do małej wioski K., z której rozpoczynał się żółty szlak prowadzący do schroniska. O tej porze dnia miasteczko było prawie całkowicie wyludnione. Znałem je doskonale i wiedziałem, że wielu mieszkańców będzie dzisiaj na bazarze, umiejscowionym w przeciwległej części miasteczka. Oferowano tam do sprzedaży wiele interesujących towarów pochodzenia miejscowego i zagranicznego. Niektóre stoiska i stragany, oblegane przez tłumy kupujących i oglądających, stanowiłyby pokusę dla chłopców z mojej grupy. Na szczęście trasa naszej wędrówki omijała bazar. Wiedziałem, że moi wychowankowie niczego by raczej nie ukradli, bo tak się umawialiśmy przed wycieczką albo zrobiliby to w sposób bardzo sprytny, aby nie narażać mojej osoby na nieprzyjemności. Wolałem jednak ograniczyć pokusę kradzieży do minimum. Zachowałem się jak gospodarz zapraszający przyjaciół do swojego domu i na wszelki wypadek chowający złoto i biżuterię do szafy. Z grupami niezdemoralizowanej młodzieży zawsze zwiedzaliśmy ten bazar, który był swojego rodzaju turystyczną atrakcją regionu. Pozostali mieszkańcy miasteczka jeszcze spali lub czekali na rynku na otwarcie baru, w którym mogliby od rana raczyć się piwem. Kiedyś większość z nich pracowała w zakładach obuwniczych, ale zakłady te zbankrutowały i przestały istnieć. Mijaliśmy zamknięte sklepy i nie- 71 Grzegorz Zalewski licznych przechodniów. Chłopcy nie mieli więc okazji, aby kogoś zaczepić, naubliżać komuś albo pokłócić się ze sprzedawcą. Nie za bardzo mieli też siły do podjęcia jakiejkolwiek destrukcyjnej działalności; jeden był blady, drugi zielony na twarzy i ciężko oddychał, trzeci wreszcie usiłował co kilkadziesiąt metrów zwymiotować, ale niestety nie udawało mu się to i męczył się okrutnie. Pozostali chłopcy też byli jacyś tacy osowiali. Starczało im energii tylko na powolny marsz, a droga prowadziła nas do jedynego w tym miasteczku baru mlecznego, znajdującego się na szczęście przed sklepami z alkoholem, barem alkoholowym i restauracją. Doszliśmy wreszcie do baru mlecznego, otworzyliśmy drzwi i poczuliśmy ciepłe powietrze dobiegające z wnętrza oraz zapach przypalonego mleka, gotowanej kapusty i jakiś taki ogólny smród. Kilku chłopców natychmiast wycofało się na zewnątrz i zwymiotowało. Temu, który usiłował to zrobić już kilkakrotnie, przyniosło to niewątpliwą ulgę: Pozostali wydawali się być zaskoczeni swoim stanem. Nieletni, dzielni do tej pory przestępcy, z samego rana słaniali się pod barem mlecznym! (niespotykany paradoks w ich krótkim, ale burzliwym życiu) i patrzyli na siebie z obrzydzeniem. Renata, będąc osobą zbyt delikatną, aby uczestniczyć w takiej ohydzie, wybrała się na krótki spacer. Ja, przyzwyczajony do bardzo podobnego zapachu kuchni wojskowej, wszedłem do środka i zamówiłem to, co tylko anożna było zamówić - kapuśniak i jajecznicę. Nareszcie byłem sam i mogłem spokojnie konsumować niezbyt wykwintne dania. Po chwili przyszła zawsze głodna Renata, spojrzała z niesmakiem na mój zestaw śniadaniowy i zażartowała w swoim stylu: - Śniadanie czerezo. Ha, ha, ha. Nie zareagowałem na jej słowa, tylko kończyłem kapuśniak, czując do niego lekkie obrzydzenie. Było ze mną jednak na tyle dobrze, że postanowiłem zjeść jeszcze jajecznicę. Renata zamówiła przy ladzie to samo i czekała na pojawienie się kelnera. Kilka kdszmarnych, ponurych postaci - prawdopodobnie stałych bywalców baru - patrzyło pożądliwie na Renatę. Już dawno tak piękna postać nie odwiedziła tego miejsca. Skończyłem jeść jajecznicę i powiedziałem Renacie, żeby sama pofatygowała się do bufetu, bo w tym barze jest samoobsługa. Zdziwiona i rozgoryczona, przyzwyczajona do tego, że w każdej restauracji, do której była zapraszana przez mężczyznę, zawsze usługiwał jej kelner, pode Złodzieje na wolności ~la Ic;niwie do bufetu. Ruszyło za nią co najmniej trzech stałych bywalw baru. Pod pretekstem zamówienia ulubionej potrawy chcieli cho~~ przez chwilę być blisko niej, a jeden usiłował nawet otrzeć się o nią. ~~ybko uciekała z bufetu, niosąc tylko kapuśniak, który był zawsze go wy do spożycia - od początku istnienia tego baru. Na jajecznicę trzeba było chwilę poczekać. Wiedziałem doskonale, że już do końca tej wycieczki będziemy jadali W takich lub gorszych barach albo sami będziemy przygotowywali je~~nie. Przez pół roku zbierane fundusze, w tym wyproszone w dwóch dużych zakładach pracy i zarobione przez chłopców na warsztatach, wystarczały tylko na takie żywienie. Policzyłem sobie niedawno, że za jenę jednego małego samochodu mogłem zorganizować kilkadziesiąt lukich wypraw. Między innymi poprzez takie turystyczne wyprawy odu~talem wychowanków złodziejskiego fachu - przecież oni kiedyś w ciągu lygadnia, działając niezależnie od siebie, ukradli dwanaście drogich samochodów. Właściciele takich drogich samochodów jadali w najlep~xych restauracjach, zostawiając swoje samochody często słabo zabezpieczone, a moi rozgoryczeni podopieczni omijali te samochody z daleka, bo tak wcześniej umówiliśmy się. Część chłopców w przyszłości Cc~rpocznie uczciwe życie, ale pozostali mogą zareagować kradzieżą na 1(r) prowokujące bogactwo o nieznanej często etiologii. - Gdzie ty mnie zaprowadziłeś - powiedziała Renata z wyrzutem, ale nie czekając na moją odpowiedź, rozpoczęła konsumpcję. Do baru stopniowo zaczęli przychodzić chłopcy. Zachowywali się poprawnie, często lepiej od stałych bywalców, zamawiali z reguły bułkę z serem i wodę mineralną lub kawę, bo nic innego nie byli w stanie przełknąć. Siadali blisko nas i starali się zabawiać Renatę rozmową, usiłowali żartować i pytali, czy czegoś nie potrzebuje, co mogliby jej przynieść z bufetu. Dziewczyna odzyskała dobry humor i była wyraźnie zadowolona z takiego traktowania. W porę przypomniała sobie, że zamówiła jeszcze jajecznicę i poprosiła Dzięcioła, aby ją przyniósł. Dzięcioł udał się do bufetu i przegonił stamtąd najbrudniejszego chyba "menela", który szykował się już do skonsumowania jajecznicy zamówionej przez Renatę, a może tylko chciał przynieść zamówioną porcję do stolika dziewczyny. W obydwu przypadkach uniemożliwiłby jej zjedzenie posiłku. ~3 Grzegorz Zalewski Pomyślałem sobie w tym momencie, że sr.cz`~slrm s;t cr obywatele tego kraju, którzy budują domy jak fortece, ud~,rml~,mu ml społeczeństwa kilometrowymi ogrodami oraz wysokimi plutarrri r Decydują o polityce społecznej, a niekiedy wypowiadają się n.rwc t n:r temat resocjalizacji. Podziwiani przez rodziny, znienawidr~·nr lrrcr. naród, nie dostrzegają swojego egoizmu i kompromitują rclit~,i~ Inh otologię, ktorą głoszą z nudów lub w celu jeszcze lepSZegO ll`:lrlwiCr111i Vlę. Tylko czterech chłopców zdecydowało si4 nu sprży~w finiadania. Pozostali byli zbyt wyczerpani nocną podrcii.:ł, ;r c~s·knl~~ ich jeszcze długie podchodzenie. Myśleli teraz prawdopodobnie, w jaki sposób namówić mnie na pozostanie chociaż przez jeden dzień w tym przytulnym i sympatycznym, turystycznym miasteczku I'.. r,p~~vmn sniadania i zapłaceniu niewielkiego rachunku, który _jccln;rk v, ~,n~;mnku do środków jakimi dysponowałem, był spory, wyszlisrnv i I~;n n ~t~n4lnic z oczekiwaniem, chłopcy siedzący pod barem zacr.4l~ ~;u Im~sl~ru rrwki i architekturę miasteczka, nad którym rozpraszały sy wl;n.~m~ ~°Imury i ukazywało się słońce. - Są świetne warunki do spaceru po górach - poviedziałem stanowczo. - Litości! - żartowali niebezpieczni przestęl~ev - Słuchajcie, umowa jest umową. Albo jesiśmu Imliirn. ;rll~o gówniarzami, żeby nie powiedzieć jeszcze dosadniej /;~ ~Irrte.y~u minut odjeżdża autobus do K. Wszyscy będziemy w tym ;mns~lnn:rtv Chłopcy ociągali się jeszcze trochę, ale jui prm~~.mv;rli ~:y~ wc wskazanym kierunku. -Piliście, to wasza sprawa. Wyprawa w ~;<>rv t~~ l~ln;rk n;mra wspólna sprawa. - I tak się stanie - pojednawczo stwierdził fusm;m Dojechaliśmy podmiejskim autobusem na miclsc~~, I~,clm~ rozpoczynał się znakowany szlak pieszy. Renata popatrz.yla na moir<~ takim wzrokiem, jakby chciała zostać, domyślając się, co nas ra ulmvily cacka. Zignorowałem jej spojrzenie oznaczające zupełny brak lr~uwiHywania i ponoszenia konsekwencji za podejmowane decyzje Na szczęście dla nas wszystkich droga pod górę rozpoczynała się bardzo łagodnym podejściem i to w bardzo ładnym miejscu. Po prawej stronie płynął wartki strumień, niosący czystą, spienioną wodę, a po lewej rosły wysokie, równe świerki. Góralskie chaty pozostały za nami, chociaż w większo Złodzieje na wolności ści były to okazałe domy, tylko spadzistymi dachami różniące się od miejskiej zabudowy. Po godzinie marszu spotkaliśmy pierwszych turystów, idących w przeciwną stronę. W tym miejscu była wyjątkowo urokliwa polana, pojedyncze gospodarstwo i panoramiczny widok na dużą część Tatr. Chłopcy nauczeni przeze mnie podstawowych zasad zachowania się w górach, pierwsi powiedzieli: cześć! mijanym turystom. Ci odpowiedzieli im z uśmiechem. Ze względu na wczesną porę byliśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami, których dzisiaj spotkali. Kiedy nas minęli, dobiegły nas jednak komentarze, że czuć od nas wódą. Ten niemiły akcent zakłócił bezkonfliktową atmosferę podchodzenia na szczyt przez pierwszą godzinę. Chłopcy oczywiście zignorowali ten nieistotny - ich zdaniem - incydent, ale mnie, doświadczonemu Przewodnikowi Beskidzkiemu, który zawsze przestrzegał zasad kultury poruszania się po szlakach, było trochę wstyd. Po kolejnej godzinie marszu chłopcy zupełnie opadli z sił. Zatrzymali się w środku lasu, wśród mokradeł i nieprzyjemnego igliwia, w najgorszym z możliwych miejsc. Dyszeli cirri.ko i łapczywie pili wcześniej przygotowaną wodę. Poprosiłem ich, aby podeszli jeszcze kawałek, gdzie zaczyna się sympatyczna połonina z widokiem na najbliższe pasmo górskie. Przeklinając swój los posuwali się wolno do góry jeszcze jakieś dwieście metrów. Przy aktualnej kondycji i w tym odludnym miejscu nie byli w stanie zrobić już więcej nicr,c~o - xłcgo, ani tym bardziej dobrego. Tym razem to nie kraty izolowały ich od społeczeństwa, ale przyroda. Sytuacja taka była bardziej hunru~itarna i naturalna. Usiedli wreszcie na skraju połoniny i milczeli. Byli zadowoleni z faktu, że mogą wreszcie odpocząć. Przypominali troch; turystów wycieczki autokarowej, których trzeba zamęczyć ciągłą .jazdą i zwiedzaniem, aby nie narzekali na warunki noclegowe i ogólnie nie mieli pretensji do pilota o cokolwiek. Nieletni przestępcy w górach i wszyscy inni turyści powinni być zmęczeni, aby byli zadowoleni, nie mając czasu na rozpamiętywanie o tym, co właściwie dzieje się inaczej, niż im obiecano. Moi wychowankowie byli tak zmęczeni, że nawet z reguły leniwa Renata zlitowała się nad nimi i zaczęła wyciągać prowiant z ich plecaków, a następnie robić kanapki. Zacząłem jej niechętnie pomagać, ponieważ wielokrotnie ostrzegałem chłopców przed konsekwencjami picia alkoholu przed czekającym ich wysiłkiem fizycznym i byłem gotów 74 75 Grzegorz Zalewski zaczekać, aż sami przygotują sobie jedzenie. Byliśmy w górach i już nigdzie nie śpieszyliśmy się. Dołączył do nas równio fW sman, najbardziej zdemoralizowany wychowanek, ale jednoczcśnic najbardziej dojrzały i odpowiedzialny, którego w Zakładzie chłopcy prawie jednogłośnie wybrali grupowym. Był chyba najbardziej pr~,epity ze wszystkich, ale nie wiadomo skąd pochodzące poczucie obowi,tr,ku nie pozwalało mu siedzieć bezczynnie, kiedy zaakceptowana prr.cv, nict;o kobieta i trener przygotowywali kanapki dla jego kolegów. - Dobrze, Renata, że jesteś z nami. Chłopcy mmcl klnrt, a,jak jeszcze dostaną kanapki z twoich rąk, to dopiero będą zacdrwulmr - odezwał się Bosman, aby urozmaicić sobie monotonną prac4 - Och, Renata, jak ty mi się podobasz - wyszcl;~l nwmlriciclski Dzięcioł, leżąc na trawie i nie podnosząc się z powodu rmy~rcnia. - Dzięcioł, bierz się do roboty... - zażartownl IWIu·n Wszyscy z uśmiechami na twarzach spojrrcli m I )ri4·uiola. Atmosfera gór i perspektywa bliskiego posiłku wpłynęla n;r clrlulw(~w tnobilizująco i poprawiła im nastrój. - Do jakiej? - zapytał Dzięcioł, masując sobie mlu Do robienia kanapek, bo za tę seksualną hraylmmreU, u jakiej myślisz, dostaniesz w dziób od trenera i pofrunicsr y ak rlryciul z tej góry w przepaść - włączył się Czeczen, znany w Warar;m~· nmlcani złodziej. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Nic I~yly tu o.rrty na najwyższym poziomie, ale zaszliśmy już dość wv~nkrn. ;i ~luwcipy były dostosowane do poziomu słuchaczy i dotyczyly sl~mw nl~n·ktywnie ważnych - jedzenia i miłości. Chłopcy jedli kanapki, lali wa4: oraz żartowali właśnie w taki i podobny sposób. Byli barclr~r ualal~mni. ale wracał im już apetyt i humor. Wyłączyłem się na chwili i alosurvvrrwałem góry. W końcu znajdowałem się w miejscu, w ktc5ryn~ r.awszu IuUiłem być. Nagle kątem oka zauważyłem, że Kuferek prr.cst,rl sy: śmiać. Patrzył w jeden punkt, a jego wzrok stawał się coraz barciricj niesamowity moim zdaniem dziki i szalony. Nie rozumiałem rryclnic tcj zmiany, jaka zaszła w Kuferku bez żadnej widocznej przyczyny. ~I'o, co mnie najbardziej denerwowało w pracy z nieletnimi przestępcami, to ich rzadkie, ale całkowicie nieoczekiwane i zaskakujące, destrukcyjne reakcje, przypominające zachowania psychotyczne. Kuferek zerwał się na równe nogi i jak ktoś zahipnotyzowany, a jednocześnie szalony, pobiegł w kierunku wiejskiej kapliczki, przedstawiającej Chrystusa na krzyżu Złodzieje na wolności albo Matkę Boską. Z tej odłegłości i pod tym kątem nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością. Kierując się niejasnym przeczuciem odpowiedzialności i jednocześnie zagrożenia, pobiegłem za nim. Byłem w tym momencie wdzięczny losowi, że już jako anemiczne dziecko, uczące się w szkole podstawowej, zdecydowałem się trenować judo. Czułem teraz, że moja siła i sprawność okażą się bardzo przydatne, a bez tych umiejętności byłbym w tym momencie zupełnie bezradny i śmieszny. Dopadłem Kuferka kiedy z dzikim okrzykiem człowieka opętanego i z pianą na ustach wyrywał już kapliczkę z ziemi, chcąc ją prawdopodobnie zniszczyć. Przestraszyłem się jego reakcji, ale jednocześnie zareagowałem automatycznie, najpierw przytrzymując go, a następnie przechwytując jego pięść, zmierzającą w kierunku mojej twarzy. Wykonałem rzut ippon-seoi-ncrge i miałem chwilę czasu na zastanowienie się, co właściwie i dlaczego chciał zrobić Kuferek. W tym momencie leżał on na ziemi, na którą upadł bardzo boleśnie i patrzył dookoła, jakby nie wiedząc, co właściwie się stało. Mocne uderzenie plecami o podłoże, wykorzystujące energię Kuferka i ciężar jego ciała, wyrwało chłopca z letargu. Upadek taki mógł kogoś słabszego fizycznie doprowadzić do utraty przytomności, ale Kuferek, rozcierając sobie plecy, podnosił się powoli z ziemi. Jego wzrok ponownie zatrzymał się na tigurce Jezusa na krzyżu. Zadrżał cały, z wyrazem złości na twarzy, i ponownie ruszył w kierunku figurki, patrząc jednak na mnie kątem oka. Tym razem z pewnością nie znajdował się już w letargu, ani też nie był zahipnotyzowany. Renata i pozostali chłopcy byli już przy nas; również nie mogli zrozumieć, co właściwie stało się Kuferkowi. - Co ty, jesteś satanistą? - zapytała bezpośrednio Renata. - Głupi jakiś, czy co? Kuferek spojrzał na nią z wyrazem zażenowania na twarzy i krzyknął: - Czemu tego akrobatę wieszają na krzyżu? Komu to jest potrzebne? Kto takiemu b... uwierzy? - Zamknij, Kuferek, ryja. Ja wierzę Chrystusowi i jestem katolikiem - powiedział Michał. W tym momencie do figurki zaczęła się zbliżać grupa turystów. Odeszliśmy więc w przeciwną stronę. Turyści podeszli do figurki, następnie uklęknęli i zaczęli się modlić. Nie zauważyli prawdopodobnie, że jest trochę wyciągnięta z ziemi i przekrzywiona, albo nie miało to dla nich większego znaczenia. Zatrzymaliśmy się jakieś sto metrów od nich, Grzegorz Zalewski ponieważ nieoczekiwanie Michał również uklęknył i racrął się modlić. Pomyślałem w tym momencie, że każdy zły czyn jest neutralizowany przez dobry, chociaż pozornie zło dominuje na tym świcie. Pozostali chłopcy mruczeli coś z niezadowoleniem, a Kuferek dość głośno wyrażał swojąniechęć do wszystkich modlących się ludi,i, a w szczególności do Michała, który do tej pory był zawsze człowiekum, ale za takie numery mógł zostać w jego oczach frajerem. - Dlaczego chciałeś zniszczyć tą figurkę? - spokopic napytałem Kuferka. - Miał rację - włączył się niespodziewanie Graham, klarego ojciec był z zawodu grabarzem, ale z zamiłowania alkoholikmnll I s;nlystą, znęcającym się nad rodziną. - Księża to s... Pozostali chłopcy nie wyrażali zdania na ten tl'lll~lt ~1~'lllll',II ponurzy i palili papierosy. -A może ty, Grabarz, masz pretensje do ojca i ~il;W~t~n pr~,ypieprzasz się do Boga i księży - stwierdziłem głośno. Grabarz prawdopodobnie nie zrozumiał tc~;u, m~ p~wlc~driałem, ale też nie zaprzeczył. Zapalił papierosa i usiadł oU~k mller;pych kolegów, co mogło oznaczać, że zgadza się ze mną, albo mc wle, cu ma powiedzieć. Stopniowo wszystkie oczy zwracały się n;l W Ilć.l-k,r, sugerując mu, że oczekujemy od niego wyjaśnień. - Jak widzę jakieś kapliczki albo krzyże, to p~,armn Irnrl~: wściekłość i coś mi karze je niszczyć - powiedział Kuferek - Od kiedy tak się dzieje? - zapytałem. - Od zawsze - odpowiedział i widząc moje raclnnrlrz,~nc spojrzenie dodał. - Nie zniszczyłem tego dużo, może kilka Chłopcy poruszyli się niespokojnie. Michal r.c rmrumialych względów. Pierwszy odezwał się Robert, wyrażając crcściuwo opinię pozostałych: - Człowiek nie powinien niszczyć takich rzeczy. Niepotrzebne ryzyko i dla kogoś krzyże mogą być ważne. Bierze się tylko szmal i potrzebne rzeczy, a religia to nie nasza sprawa. Mnie to też nie obchodzi, ale jak widzę Chrystusa, to przestaję panować nad sobą i jestem wściekły - kontynuował Kuferek. Renata uznała, że nic właściwie się nie stało i zaproponowała, abyśmy szli dalej. Chciałem jednak trochę porozmawiać z Kuferkiem i zapytałem go: Złodzieje na wolności - Czy twoja mama była wierząca? - użyłem czasu przeszłego, ponieważ wiedziałem, że nie żyje już od kilku lat. Kuferek dość nieoczekiwanie zareagował na mojej pytanie dotyczące jego najbardziej intymnych spraw i zaczął mówić o swojej matce. Koledzy znali już wcześniej niektóre fakty z jego życia i chyba trochę współczuli mu, bo jego sytuacja rodzinna była względnie najgorsza. Wielu chłopców, co prawda, nie znało swoich rodziców, a Kuferek znał ich, ale z tej złej strony. Taki na przykład Michał należał do pozytywnych wyjątków i miał względnie normalną, pełni kochającągo rodzinę. Prawdopodobnie z tego powodu wyróżniał się na tle innych wychowanków spokojem wewnętrznym, pewnością siebie, silną osobowością, posiadaniem i umiejętnością obrony swojego zdania, brakiem ukrytych lęków i - co najważniejsze - możliwością powrotu z Zakładu do rodzinnego domu. Jego ojciec był właścicielem zakładu samochodowego w miejscowości A. na Mazurach. Matka nie pracowała, ale opiekowała się domem i dwiema młodszymi córkami, które były dobrze wychowanymi dziewczynkami. Sąsiedzi wypowiadali się bardzo pozytywnie o rodzinie Michała. O nim samym mówili, że jest inteligentnym chłopcem, który z nudów wszedł w złe towarzystwo. Przez cały rok szkolny Michał dobrze się uczył, tylko w czasie wakacji, uważając się za gospodarza terenu, włóczył się razem z kolegami po polach namiotowych, zaczepiał przypadkowo spotkanych, pijanych turystów, wymuszał od nich pieniądze, czasami coś ukradł. Po pierwszych wakacjach wyrokiem sądu otrzymał dozór kuratora. Przez cały kolejny rok nie było z nim żadnych problemów; chodził do szkoły i dobrze się uczył. W czasie wakacji, prawdopodobnie z nudów i dlatego, że w okolicy było wyjątkowo dużo pijanych turystów, których obrabowanie było technicznie proste, ponownie zajął się przestępczym procederem. Przyłapany na gorącym uczynku, tym razem trafił do Zakładu Poprawczego. Na szczęście pobyt w Zakładzie będzie prawdopodobnie tylko nieprzyjemnym epizodem w jego krótkim jeszcze życiu. Ukończy szkołę, zdobędzie zawód i będzie mógł pracować w warsztacie ojca. W judo uzyska zielony pas, spróbuję go jeszcze zainteresować turystyką, medytacją i innymi, konstruktywnymi formami spędzania wolnego czasu. W jego przypadku, ale - co trzeba podkreślić - praktycznie tylko w jego przypadku, pobyt w Zakładzie zakończy się prawdopodobnie całkowitym sukcesem wychowawczym i pełną resocjalizacją. Duży wpływ na to ma fakt, że Michał ~s Grzegorz Zalewski nie musi spędzać przepustek na melinach, tylko normalnie udaje się do domu, w którym jest przyjmowany, jakby przyjeżdi.ał r internatu zamiejscowęj szkoły. Pozytywne znaczenie ma także w miarę sympatyczna atmosfera, panująca już jakiś czas w Zakładzie i realizowany przez nas program sportowo - psychoterapeutyczny. Kuferek znajdował się w diametralnie innej sytuacji nit Michał. Smutek i gorycz życia malowała się na jego skądinąd sympatycznej twarzy. Na szczęście koledzy współćzuli mu i jednoczefinic lubili go trochę. Mimo wewnętrznych lęków należał on do ludzi zdecydowanych, odważnych, a poza tym miał talent muzyczny i dobric t;r.H no gitarze. Był jednym z bardziej inteligentnych wychowanków, clu~ciay wykorzystywał swoją inteligencję głównie do realizacji dcslrukcvjnvclj celów. Był jednocześnie chłopcem silnym, sprawnym i wyslu~rtuwanym, chociaż nadużywanie alkoholu niekorzystnie wpływalo n;i p:~~o kondycję. Jego stopień demoralizacji oceniałem jako wysoki, p«d«hnic pk pozostałych wychowanków z mojej grupy. Różnił się jednak nc~~,,Uywnie od pozostałych irracjonalną wściekłością antyreligijny Kiedy Kuferek zaczął mówić o sobie i swoje nr.Ww, pcazostali chłopcy natychmiast zorientowali się, że poruszył temat talu Lccpytali mnie tylko, czy mają iść dalej żółtym szlakiem, i po ur.ysk~u~iu potwierdzenia wyprzedzili nas szybko, zapraszając Renatę do swyct,o grona. Natychmiast zgodziła się iść z nimi, zamieniając twvnr~ys~we~ Imuczającego i wymądrzającego się zgreda na kompanię weaulv~~li, hmtroskich i prawie już zupełnie trzeźwych kawalerów. Zanim więc Kuferek zdążył wypowiedzieć ~lw,n frr-y zdania w obecności kolegów, zostaliśmy sami. Mógł term. mwvic` swobodnie, bez skrępowania. Szliśmy pod górę, a Kuferek opuwiadnl - Powiem trenerowi, jaka była moja rodzina. Moja hubka była chyba największą k... w W. (miasto na Śląsku). Wychodriln na cały tydzień pić i kurwić się. a dzieci, tzn. moją matkę i wujka zamykaia w mieszkaniu. To było pierwsze piętro, taki dom kwaterunkowy. Sąsiedzi wrzucali im jedzenie przez okno, aby dzieci nie umarły z glodu. Oczywiście klucz babka zabierała ze sobą, aby dzieci nie włóczyły się po ulicy. Mogło przecież coś im się stać, albo mogły zrobić coś złego. Wracała po kilku dniach i biła dzieci za jakieś wymyślone przewinienia... Moja mama mając szesnaście lat chciała za wszelką cenę wydostać się z tego domu i wyszła za mąż za pierwszego, przyjezdnego górnika, który chciał Złodzieje na wolności się z nią ożenić. On też pił i bił ją. Kiedy ja się urodziłem było chyba trochę spokojniej. Pamiętam, że mama często chodziła ze mną na spacery, a może uciekała z domu... - relacjonował to wszystko z dużym spokojem, przyzwyczajony już do tego, że w życiu mu nie wyszło i nie powinien z tego powodu płakać, tylko okradać tych, którym się w życiu udaje; nie był więc załamany, bierny, depresyjny. Posiadał dużo energii ukierunkowanej na destrukcyjne cele i często powtarzał cynicznie: tr.-,eba się d. pielić ~ bliźnimi; cny nie takie jest, k..., chrześcijaństwo? - Chodziłem do przedszkola, a potem do szkoły. Czy trener wie, że w drugiej klasie byłem najlepszym uczniem? - Nie wiem. Nie czytam waszych akt. Zresztą tam z pewnością nie ma informacji o tobie jako o prymusie. Treść akt jest tak ułożona, aby uzasadnić twoje umieszczenie w Zakładzie, a nie w szkole dla uczniów wybitnie zdolnych - odpowiedziałem, trochę wstydząc się tego, że nie czytam akt swoich wychowanków. Wolałem jednak uzyskiwać informacje od samych zainteresowanych; konfrontowałem je nie z treścią akt, a z aktualnym zachowaniem się chłopców. Pracowałem z wychowankami, którzy akceptowali moje metody pracy i których ja akceptowałem. Na szczęście nikt nie ingerował w dobór wychowanków i moje metody pracy. - Kiedy miałem dziesięć lat, matka skoczyła pod pociąg. Głupio zrobiła, bo w końcu dobrze się uczyłem. Razem byśmy sobie poradzili i jakoś przeszli przez to życie. Nie mogła chyba jednak znieść tej ciągłej poniewierki. Stary pił, a babcia przychodziła do nas tylko po to, aby powiedzieć do mamy: Sp...dalaj stąd. Jesteś marną k...wą. Ja idę z Jankiem (tak miał na imię mój ojciec) do łóżka. I ojciec, nie wiadomo dlaczego, szedł do łóżka z babcią, która była brzydka i stara. Zboczeniec jakiś. Babcia przynosiła zawsze wódkę ze sobą. Może też była bardziej figlarna w łóżku, bo mama była taka nerwowa i ciągle płakała. Wyrzucali ją z ojcem na ulicę. Ja zostawałem w mieszkaniu i patrzyłem na to wszystko. Brałem wtedy gitarę, usiłowałem grać i głośno śpiewałem piosenki, których nauczyłem się w przedszkolu. Oni leżeli w łóżku i śmiali się ze mnie. Tacy są dorośli, dowcipnisie, k...wa.... Jak matka zabiła się, to poszedłem na ulicę. Chyba nawet nie było pogrzebu. Nikt mnie nie zatrzymywał ani też nie szukał. Byłem nikomu niepotrzebny. Spałem pod mostem i trzy dni płakałem. Starałem się jak najdłużej spać, bo w czasie snu widziałem moją mamę. I'rosila mmu 8 0 tt I Grzegorz Zalewski wtedy, żebym jeszcze pozostał na Ziemi i był dobrym chłopcem. Jej się nie udało, ale mnie musi się udać - mówiła. Była taka spokojna, wypoczęta, ładnie ubrana, chyba pierwszy raz w życiu. Mówiła, abym pozostał pod tym mostem przez trzy dni, bo przez tyle czasu będę mógł ją widzieć i rozmawiać z nią. Powinienem spać jak najwięcej, bo wtedy będzie się jej najłatwiej ze mną skontaktować. Pierwszego dnia wspominaliśmy dobre chwile z naszego wspólnego, krótkiego życia. Nie było tego dużo. Właściwie wszystko co dobre działo się na spacerach, kiedy byliśmy w parku, albo u takiej jednej mamy koleżanki. Nie prześladował nas wtedy ani ojciec ani babcia. U tej mamy koleżanki była dziewczynka, trochę młodsza ode mnie. Lubiłem się z nią bawić. Zawsze czekała na mnie i kiedy staliśmy już z mamą na pryu jcj Inicszkania, to podbiegała do mnie i przytulała się. Następnie prowadziła mnie do swojego pokoju i tam bawiliśmy się jak dwie siostry. W yc i,l~~nla wtedy wszystkie swoje zabawki, prawie same lalki i wózki. Było mi wtedy tak dobrze, że zgadzałem się na wszystko. Mogłem hyi~ nawet diiewczynką, byle tylko pozostać jak najdłużej w tym spokplyll, przytulnym mieszkaniu. Potem ta dziewczynka zachorowała i ni~· mglem ,jc.j j uż odwiedzać. Kiedy tam raz przyszliśmy, to jej mama puwn·dr.iała, że dziewczynka zaraziła się ode mnie, bo jestem brudas 'I'u hvlcr kłamstwo, bo ja wtedy wcale nie chorowałem... Nie było wiec Ilum ly~~lv dobrych wspomnień, wobec tego ciągle przypominaliśmy sohiu m same... ale i tak było tego mało - Kuferek zamyślił się w tym momencie i przez chwilę szliśmy w milczeniu. Zrozumiałem wtedy, że powiedział mi coś harHiu usuhistcgo, czego na próżno szukałbym w oficjalnych aktach. W tym nulm~·ncic nie miało to znaczenia, czy były to jego fantazje, wprowaHrun~~ w celu urozmaicenia samotnego pobytu pod mostem; czy tej aul:ntycrnc wizje senne. Prawda obiektywna miała tu mniejsze znaczeni, nit. prawda psychologiczna, nadająca sens i wypełniająca treścią jego lr,łglc/rte I przedwczesne rozstanie z matką. Subiektywny sens tych tvir.ji dał mu odrobinę otuchy i radości w chwilach totalnego kryzysu i zwątpienia. - Na pewno byśmy sobie poradzili razem z mamą, gdyby ona żyła. Mogłem się uczyć i pracować. Wcale nie musieliśmy mieszkać z tymi zboczeńcami - ojcem i babcią. Wiedziałem, że samemu będzie mi źle i na pewno zrobię coś złego - kontynuował Kuferek, tym razem ze łzami w oczach. Zbyt długo tkwił w przykrych wspomnieniach, aby teraz Złodzieje na wolności opanować się. - Drugiego dnia mama pokazywała mi, co mogliśmy jeszcze zrobić, gdybyśmy byli razem. Tego też było niewiele. Planowaliśmy wyjazd nad jezioro. Byłyby to piękne wakacje... Przez dwa dni usiłowałem skoczyć do rzeki i utopić się, aby być znowu z mamą, ale wie trener, jakie te rzeki na Śląsku są brudne... Najgorszy był trzeci dzień. Mama mówiła już tylko szeptem i oddalała się w otchłań. Miała dziwnie wykrzywioną twarz i podarte ubranie. Mówiła, że za to, co zrobiła, czeka ją wieczne potępienie. Jakaś straszna postać ciągnęła ją za sukienkę. Upadłem na brudny piasek i zacząłem wyć z rozpaczy. Dlaczego ten i tamten świat jest taki niesprawiedliwy? Straszna postać śmiała się ze mnie. Prosiłem ją, aby zostawiła mamę w spokoju i nękała tylko mnie. Chyba wysłuchała mojej prośby, bo nęka mnie od czasu do czasu i zmusza do niszczenia figurek Chrystusa i Matki Boskiej. Może w tym czasie mama jest wolna od mocy demona? - Twoja mama z pewnością nie jest w piekle ani we władzy demona. Popełniła straszny grzech odchodząc przedwcześnie z tego świata, ale znajdowała się w skrajnie niekorzystnej sytuacji. Prawdopodobnie jest teraz w czyśćcu. Musi odpokutować ten griech. Możesz jej pomóc tylko w jeden sposób - modląc się do Boga i przeciwstawiając się podszeptom demona. Pomogę ci w tym. Będziemy modlili sil: razem, a zawsze, kiedy posłuchasz demona i chwycisz za jak<łś tigurk~;, walnę cię plecami o glebę. W takim momencie kuszenie ustaje - powiedziałem stanowczo. Domyślałem się, że wizje chłopca mogyn,~, podobnie jak chciałeś zaopiekować się matką... - A trener opiekuje się Renatą czy z nią sypia'' - Opiekuję się nią. - Może - powiedział bez przekonania. Nie clmn;~lmn jcclnak rozmawiać z nim w tym momencie o moim życiu Inywmnym - Zdobędziesz w Zakładzie zawód, będziesz Irm,wv,~l, a w wolnych chwilach wyjedziecie z żoną w góry. Swojego syn;i mnucr.ysz zasad judo - kontynuowałem. - Nie wiem jak to jeszcze będzie. - Może spróbuj też pogodzić się z Bogiem. .lak licit~ h4.diie w twoim życiu na pierwszym miejscu, to wszystko inne h~dric na swoim miejscu. - Mama była niewierząca... - I dlatego zginęła. Poza tym nawróciła się i .jest teraz w czyśćcu. Wspólnie musicie pokonać niewiarę i zło. Kuferek zastanowił sie przez chwilę i powiedział eschatologicznie: - Uważa trener, że babcię pochłonie piekło, a mama w przyszłości zaopiekuje się mną z nieba? Złodzieje na wolności - Powinno tak być. Jak będziesz się modlił o duszę mamy, to pomódl się także o duszę babci. Ta dopiero znajduje się w szponach szatana, ale trzeba próbować do końca wyrywać ją z tych szponów. - Babcia jest teraz w Stanach. Całkiem dobrze sobie radzi. Podobno ma nawet jakiegoś faceta. A matka... uciekła z tego świata. Sam trener dobrze widzi, co one ze mnie zrobiły... - Musisz im pokazać, że jesteś człowiekiem. Nie popełniłeś samobójstwa, jak matka; nie jesteś dziwką, jak babcia, ani też zboczeńcem... Masz szacunek u kolegów, zdobędziesz zawód, ożenisz się, będziesz wychowywał dzieci, grał im na gitarze i śpiewał, pracował, kochał się z żoną... Pokażesz swojej zwariowanej rodzinie, że ze zła można się wyrwać i w oparciu o dobro założyć nową, kochającą się rodzinę... - Ale trener się rozmarzył - było to ostatnie zdanie wypowiedziane przez Kuferka, bo właśnie, głodni i zmęczeni, dochodziliśmy do schroniska. Szybko zjedliśmy obiad i położyliśmy się spać. Chłopcy otrzymali jeden ośmioosobowy pokój, a ja z Renatal wzięliśmy dwuosobowy, znajdujący się na poddaszu. Pokoi jednoosobowych r reguły nie ma w górskich schroniskach i tak było tym razem. Niektórzy chłopcy z zazdrością patrzyli jak idziemy z Renatą do wspólnego pokoju. Jak tylko umyłem się i zjadłem obiad, natychmiast położyłem się do łóżka i zasnąłem. Renata postąpiła podobnie. Po jakimś czasie zbudziły nas odgłosy dochodzące z dachu. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem czterech chłopców z mojej grupy, biegających po stromym dachu schroniska. Może bawili się jak dzieci, a może podglądali nas jak zdemoralizowana, dorastająca młodxi~y. W obu przypadkach była to niebezpieczna zabawa, szczególnie, yc dookoła wysokiego budynku ziemia była wyłożona dużymi kamieniami. Kazałem chłopcom natychmiast przestać i zejść do pokoju. I'osluchali mnie niechętnie, ponieważ wyraźnie spodobała się im ta zabawa. Nawet znajdując się na szczycie góry, szukali wolności jeszcze wyżej. Zszedłem do ich pokoju i powiedziałem: - Ci czterej, którzy byli na dachu, zrobią po sto pompek. Wykonywanie kary trwało dłużej niż zwykle, ponieważ chłopcy byli przepici i zmęczeni. Tego dnia nie działo się już nic interesującego. 84 X85 Złodzieje na wolności Rozdział 6 Następnego dnia wstaliśmy dość późno. Chłopcy obudzili się pierwsi. Zrobili śniadanie i zaprosili nas do swojego pokoju. Było tam równie ponuro, jak w barze mlecznym w N. Piętrowo smp4lcc prycze, ściany i sufit porysowane; w wielu miejscach napisy o dusć wulgarnej treści. Zaproszona do stołu Renata wzięła kanapkę z mmlanky i zaczęła jeść. Jednocześnie, jak przystało na damę, wybrzydzali nu warunki lokalowe. Ja również rozglądałem się dookoła i na mojej twarzy rysowało się chyba niezadowolenie, bo Bosman, wyczuwając moje intencje, powiedział: Musieliśmy się wspinać tak wysoko, aby trafić ~1v nlcliny. W pobliżu Zakładu pokażę trenerowi trzy podobne. Nic tri~l~n jechać przez całą Polskę. - Tu się tylko śpi - wyjaśniłem. - Gdyby pokuje w schronisku były ładnie urządzone, byłyby też odpowiednio droższe ~ tak turysta przychodzi wieczorem zmęczony, płaci stosunkowo niską opłatę za nocleg, zjada kolację, kładzie się spać i o świcie wychodzi w góry. Jak jest ładna pogoda, to nawet nie je tu śniadania, tylko przyri~tdza sobie posiłek na jakiejś uroczej polance. - No, ale połamane deski w pryczach i te debilne rysunki. U nas nawet cwele mają ładniejsze pokoje - wtrącił się Robert; prawdopodobnie źle mu się spało na nowym miejscu, chociaż z reguły nie był wybredny. - Robert, mówisz tak, bo pewnie chciałbyś społecznie ponaprawiać sprzęty i uporządkować trochę to schronisko - zażartowałem. W tym momencie wbiegł do pokoju Grabarz i z wyrazem radości na twarzy krzyknął: Chodźcie jeść na stołówkę. Taka fajna i jest widok na jakieś góry, chyba Tatry. - Leżeć na łapach i nie zabierać głosu nie pytany - warknął Kuferek do Grabarza. Grabarz miał najsłabszą pozycję w grupie, ale chłopcy zgodzili się na jego wyjazd i obiecali, że w czasie wyprawy nie będą go prześladowali. Kuferek najczęściej łamał tę obietnicę. Pozostali chłopcy tolerowali obecność Grabarza, ale oczywiście atakowali go, kiedy byli zmęczeni lub rozdrażnieni. Kozioł ofiarny, na którym można rozładować negatywne emocje, znajduje się nie tylko w grupie zdemoralizowanych przestępców, ale prawie w każdej grupie porządnych ludzi. Mimo to tłumaczyłem im, że jest to przecież ich kolega i jeżeli w Zakładzie obowiązuje jakaś nieformalna hierarchia, to w czasie wyjazdu wszyscy są równi. O niskiej pozycji Grabarza dowiedziałem się podczas pierwszego wyjazdu, kiedy to w czasie wspólnego posiłku chłopcy wypychali go na koniec stołu i nie pozwalali mu rozpocząć jedzenia, dopóki inni nie zaczną. Na początku usiłowałem kpić z ich zwyczajów, a kiedy to nie skutkowało, to powiedziałem, że mają jeść jak normalni ludzie, bo nigdzie więcej nie wyjedziemy. Taka groźba poskutkowała natychmiast. Próbowali jeszcze przestrzegać zasady, że ja - ich trener - rozpoczynam posiłek, ale kiedy raz długo załatwiałem jakieś sprawy i spóźniłem się na obiad dobre pół godziny, to jedząc zimne kotlety zre-rygnowali i z tej reguły. W Zakładzie miejsce wychowanka przy stole informuje kolegów z innych grup o jego aktualnej, niefonnalncj pozycji w strukturze grupy. W czasie wyjazdu nie ma to żadnego znaczenia. Niektóre atrybuty przynależności do Zakładu nawet przeszkadzają na wycieczce, na przykład tatuaże na dłoniach. - Jak ci lutnę w ten durny łeb! - krzyknąłem do Kuferka. - Masz się do niego tak nie zwracać! Ile razy będę ci przypominał? Kuferek spuścił głowę i nic nie powiedział. Zdawał sobie sprawę z faktu, że postąpił niewłaściwie, ale jednocześnie zgodnie ze swoją potrzebą upokorzenia bezbronnego kolegi i teraz pozornie pokornie wysłuchał mojej groźby. W przyszłości jeszcze wielokrotnie postąpi niewłaściwie i zawsze pokornie wysłucha moich gróźb i uwag. W przeszłości już tylu ludzi zwracało mu uwagę i groziło różnymi konsekwen-. cjami, że uodpornił się na rozmowy wychowawcze. Mogłem mieć tylko satysfakcję z faktu, że Kuferek wykonuje moje polecenia, w mojej obe 86 ~8~ Grzegorz Zalewski mości zachowuje się z reguły poprawnie i mogę mu ostro zwrócić uwagę, używając np. zwrotu: durny łeb, a on mi nic nie odpowie. Zdarzało się już, że innym wychowawcom nabluzgał. Miał za to zakaz opuszczania Zakładu, ale wyjechał na moją odpowiedzialność. W końcu miałem nad nim pewną kontrolę, czasami pozytywny wpływ, a odpowiedzialność za takiego wychowanka sprowadzała się do tego, aby nie uciekł (to w ogóle nie wchodziło w grę, ponieważ było mu dobrze ze mną i miał do mnie odrobinę szacunku) i aby nie było raportu policyjnego (to też raczej nie mogło mieć miejsca, bo Kuferek wiedzial, żc .jeszcze ewentualnie zdąży narozrabiać po powrocie z wycieczki ) Poza tym na niego szczególnie uważałem. - Idziemy na stołówkę - załagodziała sytuację Renata. - .test naprawdę ładna. Cała w drewnie, podparta kolumnami, a na sc:ianach są obrazy przedstawiające góry. - Po chwili namysłu dodała z wyrzutem: - Wszędzie te góry, za oknem i na obrazach. Chłopcy wzięli prowiant i bez słowa sprzeciwu udali się na stołówkę. Było to rzeczywiście jedyne stylowe miejsce w schronisku. Duża, czysta sala, rzeźbiony bufet, szerokie, wygodne ławy i Ivr,txowe stoły robiły pozytywne wrażenie na wszystkich wchodzących chłopcy kontynuowali robienie kanapek, a ja po przeliczeniu posiadanych pieniędzy zdecydowałem się jeszcze kupić nam wszystkim ł,o Ir~rhac:v i porcji dżemu. Na stołówce chłopcy zachowywali się zupełnie pe>prawnic. .ledli i żartowali po cichu. Ktoś nawet przyniósł herbatę i ciicm Grabarzowi, co w Zakładzie byłoby nie do pomyślenia. Osoba punryajqca Grabarzowi spadłaby w nieformalnej hierarchii grupy równin nisko, .jak on. Tutaj, w schronisku, nieletni przestępcy nawet nie iauway.yli tego złodziejskiego nietaktu. Znajdująca się obok grupa młudricy.y robiła dużo gorsze wrażenie. Hałasowali, wybrzydzali na jakość jedzenia, chociaż jedli dużo lepiej niż my. Po skończeniu posiłku nasza I;rupa odniosła naczynia do okienka i posprzątała stół, a grupa sąsiednia zostawiła brudne naczynia na stole i z krzykiem wybiegła na zewnątrz. Moi chłopcy byli jednak bardziej dojrzali, albo zachowywali się bez zarzutu albo, co prawda rzadko - skrajnie niewłaściwie. Na przykład w internacie Zakładu Poprawczego panował spokój, ponieważ część chłopców oglądała telewizję, część była na sali gimnastycznej, inni spali lub grali w różne gry. Bieganie po internacie i krzyczenie, typowe dla wychowanków innych 88 Złodzieje na wolności internatów, było całkowicie wyeliminowane przez nieletnich przestępców i ich wychowawców. Uważano powszechnie, że tego typu zachowanie świadczy o "przygłupowatości" biegającego i krzyczącego. Po południu i wieczorem chłopcy chcieli odpocząć; w ciągu dnia byli przecież w szkole i na warsztatach. Czekali spokojnie do godziny dziesiątej wieczór, kiedy na terenie Zakładu zostawało tylko dwóch strażników i jeden wychowawca. Wtedy byli zamykani na swoich oddziałach i mogli robić, co chcieli, do godziny szóstej rano, tylko po cichu. Nieliczni szli od razu spać, szczególnie ci, którzy następnego dnia mieli obciążający fizycznie trening judo. Pozostali rozmawiali, kąpali się przez kilka godzin, wąchali klej lub pili alkohol, który udało im się przemycić do Zakładu albo - w nielicznych przypadkach - znęcali się nad donosicielami i cwelami. Wiedzieli, że będą mogli zdrzemnąć się w szkole. W końcu wychowanek, który śpi na lekcji, przynajmniej nie przeszkadza nauczycielowi. Dwóch strażników i jeden wychowawca interweniowali dopiero wtedy, gdy była podejmowana próba ucieczki lub ktoś krzyczał. Wiedziałem już teraz, dlaczego wychowankowie przywiązywali tak dużą wagę do tego, aby w internacie _j ut od godiiny szesnastej było względnie cicho. Przygotowywali wychowawców do pozornej ciszy nocnej i nie chcieli dawać im pretekstu do interwencji. Uspokajali ich czujność już sześć godzin przed ciszą nocną, która była .jedyną porą doby należącą wyłącznie do wychowanków. Wybraliśmy się wreszcie na pierwszą wycieczkę. Wyszliśmy na dziedziniec, po którym chodził koń i domagał sil; od wychodzących ludzi porcji chleba. Robił to jednak łagodnie, z wdxi~;kicm i kiedy dostał chleb lub nic nie dostawał, oddalał się spokojnie. Nieco dalej biegały dwa duże, białe owczarki górskie i machały ogonami. I'o prawej stronie rozciągała się długa polana, na której znajdowali się jedna z ostatnich bacówek w Beskidach. Wokoło niej pallo sil; stado owiec. Bacówka była pierwszym celem naszej wycieczki. Kupiłem tam .jeden duży oscypek (wędzony ser owczy) i każdemu uczestnikowi wycieczki po kubku żętycy (zsiadłego mleka owczego). Zamówiłem też na wieczór kilogram bunca (białego sera owczego), ponieważ chciałem urozmaicić trochę naszą dietę. Chłopcy jedli oscypek, popijali żętycą, oddychali głęboko i było im prawdopodobnie dobrze. Żętyca skutecznie neutralizowała negatywne skutki wczorajszego kaca, a znajdowanie się na szczycie dzikiego pasma górskiego dawało poczucie nieograniczonej wolności. 89 Grzegorz Zalewski Z bacówki wychodził właśnie młody turysta, jeden z moich licznych górskich znajomych, którego już nie widziałem rok lub dwa. Na plecach niósł kilkulitrowe naczynie z żętycą. Miał na sobie stary sweter i podarte spodnie. Był jednak opalony i ogólnie wyglądał zdrowo, co ze względu na stosunkowo wczesną porę roku sugerowało, że przebywał w tym rejonie już od dawna. Przywitaliśmy się i zapytałm go, gdzie aktualnie się zatrzymał. - W schronisku studenckim - odpowiedział z uśmiechem - mieszkam tam za darmo, trochę sprzątam i pilnuję, czasami pomagam też bacom. - Nie pracujesz nigdzie na stałe? - kontynuowałem rozmowę. - Rok temu skończyłem szkołę średnią, nie dostalcm się na studia, nie ma też dla mnie pracy. W górach niczego nie potrr.chu_ję., jedzenie i spanie mam darmowe. A powietrze jest tu zdrowsze, nii. w Krakowie. - Wytrzymasz tu jeszcze kilka miesięcy i będricsr schodził na dół. Kiedy byłem tu pierwszy raz, góry oczarowały mnie swoim pięknem. Wydawało mi się wtedy, że chcę tutaj zostać. 1'ost,umwiłem nie wracać do codziennych, nizinnych problemów - powiedr.ialcrn. - Jednak wróciłeś - jak zwykle trafnie zauwai.yla IZer~~rUa. Przedłużyłem swój pobyt w górach o dwa micwtcc. Potem byłem tak głodny, brudny i spragniony cywilizacji, że postanowiłem wracać. Przez ten przedłużony pobyt narobiłem sobie tyla I~rohlemów, że musiałem rozwiązywać je przez pół roku. Teras .jrrż wian, że góry dają krótkotrwałe wytchnienie od problemów codziennego Tycia, ale ich nie rozwiązują - kontynuowałem. - Ty masz swoje doświadczenia, a ja swoje. W sc:l~ronisku, gdzie nocowaliście, jeden facet pracuje już pięć lat i tylko raz sclwdził do domu. Często z nim rozmawiam i czekam na wolne mysec kucharza. Przy sprzątaniu bym tyle nie wytrzymał, ale w kuchni mogę spróbować bronił się mój kolega. - Całe życie w kuchni - powiedziałem bez przekonania. - Do schroniska przychodzi wielu interesujących ludzi. Jest ż kim porozmawiać i na kogo popatrzeć - w tym momencie spojrzał na Renatę, która patrzyła na niego wyniośle, i zmieszał się trochę. - Żyjesz marzeniami - powiedziałem, stylizując się na znawcę zagadnienia. - Intelektualiści, studenci w długich swetrach i podartych portkach przestali być modni już kilkanaście lat temu. Może nawet nigdy nie byli modni. Teraz dziewczyny nie chcą z takimi nawet rozmawiać. Złodzieje na wolności Nie spojrzą nawet na prostego kucharza, który w głębi duszy jest wrażliwym człowiekiem. A interesujący mężczyźni, posiadający dużą wiedzę i jakieś tam pieniądze, zapytają ciebie najwyżej o cenę jakiejś potrawy i ponarzekają na jej jakość. Spojrzałem w tym momencie na Renatę i zapytałem znajomego: - Widzisz tę prześliczną dziewczynę? - Widzę - odpowiedział i zaczerwienił się. - A ona na ciebie nawet nie spojrzała - brutalnie zażartowałem. - Spojrzała, tylko jakoś tak niechętnie - wyszeptał speszony. - Dajcie mi spokój - włączyła się do rozmowy Renata. Powiedziała to jednak w kokieteryjny i zaczepny sposób. - Jak to dajcie spokój? - zapytałem pozornie zdziwiony. - Szukasz kandydata na męża, czy nie? - Niekoniecznie - odpowiedziała zmieszana. - Szliśmy taki kawał drogi pod górę, a ty teraz nie możesz się zdecydować - powiedziałem pozornie z wyrzutem. - To ja już sobie pójdę - powiedział moj znajomy, który miał prawdopodobnie dość tych żartów. Nie odrywał jednak spojrzenia od Renaty i dodał: - Odwiedźcie nas wieczorem w studenckim schronisku. Będzie ognisko i ogólnie fajna zabawa. Przez cały czas tej krótkiej wymiany zdań chłopcy nic nie mówili. Byli wyraźnie odprężeni i wyluzowani - pierwszy rax od dłuższego czasu. Słuchali o problemach dorosłych ludzi, prezentowanych w żartobliwej formie i pewnie niektórzy z nich zastanawiali sil; nad tym, co ich czeka za kilka lat. Nie chcieli z pewnością w prryv.lości dźwigać bańki zsiadłego mleka na plecach i chodzić w porwanych ubraniach. Skoro niezdemoralizowany człowiek z maturą znalazł się w takiej sytuacji, to tym bardziej mogą znaleźć się w podobnie trudnej sytuacji młodzi ludzie z marginesu społecznego. Resocjalizowani przeze mnie nieletni przestępcy z pewnością zastanowią się .jeszcze kilka razy, czy rzeczywiście warto nie kraść. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Powoli zbliżaliśmy się do pierwszych drzew, od których zaczynał się teren rezerwatu. Poinformowałem chłopców, czego im nie wolno robić na terenie rezerwatu, a oni wysłuchali tego z uwagą. Z reguły nie lubili zakazów, ale te dotyczyły ochrony przyrody i słyszeli je po raz pierwszy. Weszliśmy do lasu znajdującego 9 0 I~= 9 I Grzegorz Zalewski się na wysokości około tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza. Składał się on z kilkudziesięcioletnich świerków, które jednak na tej wysokości nie były zbyt wysokie. Prawie wszystkie drzewa były zdrowe, pomimo że znajdujący się niżej las był zaatakowany przez szkodniki. Był to jedyny naturalny drzewostan, który uodparniał się na choroby i szkodniki oraz regenerował się od tysięcy lat. Rosnący niżej las był wielokrotnie wycinany już od XVII-ego wieku, a na jego miejscu ostatnio sadzono drzewka przywożone z innych okolic. W konsekwencji doprowadzano do tego, że umierał las pokrywający górskie zbocza i znajdujący się w centrum rezerwatu. Sytuację próbowano ratować prowadząc na dużą skalę wyręby ochronne i wprowadzając sadzonki różnych gatunków drzew. Chłopcy z zainteresowaniem oglądali drzewa rosnące między kamieniami i paprociami, wśród których sączyły się małe strumyki. Znajdowaliśmy się w bajkowym lesie, ale gdzieś z dołu dochodziły nas odgłosy pracy piły mechanicznej, zakłócające spokój rczcrwatu. Musiałem długo wyjaśniać, dlaczego tak się dzieje. Chłopcy trochę posmutnieli słysząc opowieść o umierającym, pięknym lesie. Kcrlcjny raz okazało się, że nawet psychopaci, bijący ludzi, okradający micsrkania i porywający samochody wzruszają się, kiedy ginie przyroda. T'o, co naturalne, dotrze nawet do przestępcy, natomiast istnieje ryzyko, ic może zwrócić się on przeciwko sztucznemu światu pozorów. Wyszliśmy z lasu w miejscu, które nazywa się ('rolo ~I~. i _jest wyjątkowo urokliwe. Rozciąga się stąd widok na trzy pasma górskie, ciągnące się od głównego szczytu. Tutaj też rozpoczyna swój bieg jeden z najbardziej czystych potoków w kraju. Kwitnące i pachnące wśród traw różnokolorowe kwiaty dopełniały reszty, tworząc wspólnie z górskimi pasmami zachwycający krajobraz. Podeszliśmy do wielkiego kamienia, królującego nad całą okolicą. Jedna jego ściana była prawie całkowicie płaska. f3yl na niej wykuty tajemniczy napis, pochodzący prawdopodobnie z XVI-ego wieku, nierozszyfrowany do dnia dzisiejszego. Napis ten musieli więc wykonać pierwsi ludzie, którzy dotarli do tego miejsca. Były to pasterskie plemiona wołoskie, idące aż z terenów dzisiejszej Rumunii w poszukiwaniu nowych pastwisk. Ludzie ci byli doskonale przystosowani do trudnych warunków górskiej egzystencji, ubierali się w owcze skóry i jedli mięso wypasanych zwierząt. Możliwe jest także, że napis ten nieco Złodzieje na wolności później wykonali zbójnicy, którzy również przebywali na tym terenie. Około pięciu kilometrów stąd znajdowała się Zbójecka Jama - ukryta głęboko w gęstym lesie i wśród wysokich paproci jaskinia, w której w 1904 roku pewien samotny pasterz owiec znalazł ogromny skarb, ukryty w tym miejscu od kilkuset lat. Do odkrycia doszło w przypadkowy sposób. Do niewielkiego wejścia do jaskini wpadło jagnię, a jego żałosne beczenie przywołało troskliwego pasterza. Droga do jagnięcia prowadziła przez gęste zarośla i pasterz dwukrotnie zawracał, godząc się już ze stratązwierzęcia. Nie wiedział jeszcze o tym, że rezygnując z małej owieczki, straciłby też możliwość odkrycia cennego, zbójeckiego skarbu. Historia odkrycia Zbójeckiej Jamy zainteresowała moich podopiecznych bardziej, niż tajemniczy 'napis na wielkim kamieniu. Jak większość normalnych ludzi, bardziej ich internowały pieniądze, niż zabytki starego piśmiennictwa. Chcieli natychmiast udać się do jaskini i musiałem im długo tłumaczyć, że Zbójecka .lama jest obecnie zupełnie pusta i znajduje się w trudno dostępnym terenie, leżącym poza trasą naszej dzisiejszej wycieczki. W końcu ustąpili, z niechęcią patrząc na wielki głaz, będący turystyczną atrakcją tego regionu. W każdym bądź razie, pierwsi ludzie znajdujący się w tym urokliwym miejscu, zauważyli blok skalny, górujący nad calą okolicą i tak duży, że nie spotykany na innych polanach. Postanowili wi~;c na kamieniu uwiecznić swoją obecność albo próbowali prrckazać; Ut drogą jakąś informację, która obecnie jest nie do odczytania. '/,rohiliśmy w tym miejscu zdjęcie i poszliśmy dalej w kierunku przel4cr.y stykaptcej się z potokiem, wypływającym spod dominującego naci tercncm szczytu ~h. Była to jedna z najspokojniejszych przcl~cry w Beskidach. Turyści przechodzili tędy raz na kilka dni. Stola Um _jedn