Józef Ignacy Kraszewski Barani Kożuszek Opowiadanie historyczne z końca XVIII wieku Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g. kl. III_Bš1 Przedruk z wydawnictwa "Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza", Warszawa 1966. Pisała Katarzyna Jurczyk Korekty dokonały D. Jagiełło K. Kopińska Panu Wiktorowi Łodzia_Brodzkiemu *1 w dowód wdzięczności, przyjaźni i wysokiego szacunku przesyła Autor Część pierwsza Ulica przed pałacem, w którym sławny swojego czasu (1790 r.) pan Jan Marwani *2 sprawiał dla bawišcej się Warszawy reduty, *3 jednego wieczora późnej jesieni wcale ciekawym zabawić się mogła widokiem. Błoto po deszczu, który nie przestawał, było ogromne. Ścisk przybywajšcych na zabawę i tych, co szczęśliwym pod oknami i przy wysiadaniu przypatrywać się mogli tylko, niesłychany, wrzawa ogłuszajšca. Dwie niezbyt jasno przyświecajšce latarnie, w których grube łojówki topniały, nie dosyć od wiatru obwarowane, smugami bladymi rzucały na błoto i wskazywały kałuże, bo w nich się blask ich odbijał. Najrozmaitszego autoramentu *4 powozy, poczynajšc od paradnych karet i karyklów, *5 aż do sznurkami powišzanych fiakrów i wózków, jedne po drugich cisnęły się do ganku. Woźnice, łajšc, smagali batami zbyt najeżdżajšcych, dyszle stukały o pudła lub gwałtownie zatrzymanym koniom ponad łby się wysuwały. Z okien powozów ukazywały się głowy przybywajšcych gości, przelękłych lub zagniewanych. Ciemność panujšca dokoła, bo oprócz dwóch latarni Marwaniego i kilku maleńkich, z którymi chłopcy biegali, innego światła w ulicy nie było, zwiększała jeszcze nieład i utrudniała dostanie się do pożšdanego ganku. Tu pomimo świeżo postawionej, żółtej jeszcze bariery, która miała budowę ochraniać od nacisku tłumu, stał zastęp ciekawych tak zbity, iż tylko głowy nadeń wystajšce widać było. Przypatrzyć się im godziło zaprawdę, choć deszcz kropił chłodny i gęsty. Takiego zbiorowiska charakterystycznych fizjognomij *6 trudno było gdzie indziej znaleźć. Poczšwszy od starców_żebraków i żebraczek, którzy mimo spóźnionej pory przywlekli się tu, rachujšc na to, że zabawa i wesołość do szczodrobliwości pobudzajš, aż do czeladzi i sług, kapot mieszczańskich, przyodziewków rzemieślniczego gminu, Żydów i rzezimieszków, wszystkiego było tu pełno. Młodzież a starzy pod gołym niebem i okapem, z którego deszcz się lał długimi nićmi srebrnymi, tak się tu zabawiali wesoło jak ci, którym już muzyka w sali przygrywała. Słychać jš było to ciszej, to głośniej, gdy się drzwi przymykały lub otwierały. Głuche burczenie basetli wtórowało śmiechom tłumu. Chłopaki od szewców z gołymi głowami, w skórzanych fartuszkach, bosonogie, w pantoflach ze starych butów powykrajanych, rej wodzili dowcipkujšc. Witali oni każdego wysiadajšcego i każdš przybywajšcš maskę jakimś rubasznym dowcipem, od którego zaraźliwe powstawało parskanie. Porzšdku uchwycić nie było tu komu. Dwaj dragoni, *7 najęci przez antreprenera, *8 zajmowali stanowisko ważniejsze przy kasie u drzwi, bo tu trzeba było strzec rozsypanych pieniędzy, po które drapieżne palce sięgnšć mogły. Powozy zajeżdżały jak najbliżej ganku, do którego suchy przystęp przez kałużę gęstego błota zabezpieczały dwie kładki; ale z dachu tu właśnie najobficiej ciekło, a po bokach dwie rynny drewniane strumieniami tryskały. Wysiadajšcy więc musieli, nim się pod ochrończy dach dostać mogli, prześlizgnšć się przez kładkę, błogosławieni z góry od deszczu, a potem przebyć ganek dosyć długi, z obu stron gęsto ciekawymi obstawiony. Nacisk do tych pierwszych miejsc widowiska był tak wielki, że bariery trzeszczały, a ci, co przy nich zajmowali stanowisko drogo okupione, łokciami i nogami od uduszenia bronić się musieli. U samych drzwi, wiodšcych do obszernych sieni, stała w prawo budka, w której bilety wnijścia sprzedawano, a z obu jej stron dwaj dragoni wšsaci, dobrani tak, aby wrażali tłumowi uszanowanie. Koło niej i tam, gdzie służba płaszcze i okrycia zdejmowała, noszšc się z nimi pod ścianami, ścisk był nie mniejszy jak w ulicy. Lecz tu lokaje najemni i pańscy więcej już z widowiskami podobnymi obyci, nie okazywali ani tak wrzawliwej ciekawości, ani takiej uciechy z masek przybywajšcych. Znaczniejsza ich część, służbš znużona, cisnšć na ramionach płaszcze i futerka, szukała sobie wygodnego miejsca do spoczynku. Niektórzy, mimo wrzawy i dochodzšcej tu muzyki, popychania i kułaków, pod ścianami już drzemać próbowali. Żwawsi między sobš, dla zabicia czasu, zabierali się do gry kartami zatłuszczonymi. Reduty pana Marwaniego, tak jak heca, *9 nie należały do zabaw wielkiego świata i tonu. Towarzystwo tu zbierało się najróżnorodniejsze i nie najlepsze, lecz ci, co się bawili wówczas nieustannie, tak pospolitymi zabawami znudzeni byli, tak one im spowszedniały, iż chętnie po kryjomu zabłškać się byli radzi w najbrudniejszy kšt, aby w nim znaleźć rozrywkę. Ciekawość ta chorobliwa służyła wielu za wymówkę i tłumaczenie, gdy niš jakš intrygę pokryć było potrzeba. Na takiej więc reducie łatwo pod maskš spotkać było można najświetniejsze imiona i osobistości głośne, jakich by się tu spodziewać nie godziło. Jaśnie pan Marwani, człowiek pochodzenia zagadkowego, mówišcy po polsku z cudzoziemska, mały, czarny, z włosem drobniuchno pokręconym na głowie, szeplenišcy dla zbytniego pośpiechu, bo ledwie gębš i sobš starczyć mógł na wszystko, ukazywał się u kasy, którš trzymała otyła i wystrojona kobieta, krzyczšca jak przekupka, we drzwiach sali, po różnych kštach sieni. Niknšł czasem w jakichś przejściach i drzwiach, dla niego tylko się otwierajšcych, ale na najmniejszy hałas, nad skalę wrzawy powszedniej wyrastajšcy, zjawiał się natychmiast zaperzony. Miał biedaczysko co robić i pomimo chłodu jesiennego pot musiał cišgle ocierać z czoła. Reduta obiecywała się nadzwyczaj świetnš, gdyż szczęściem dla niej, dnia tego mniej niż zwykle zagrażała jej konkurencja pałaców i teatru. Około kasy biletów nie można było nastarczyć; jejmość odbierajšca pienišdze dwakroć już grube pończochy, przygotowane na zsypanie ich, pod swoje krzesło składała. Napływ nie ustawał. Wprawdzie maski były niezbyt wykwintne, postacie dosyć pospolite, domina *10 proste i lada jakie płaszczyki przeważały, lecz między tym tłumem oko wprawne kasjerki wyróżniało wcale piękne stroje, ršczki białe w pierścieniach i mankietki koronkowe. Pan Marwani znał dobrze świat ówczesny, z którym miał do czynienia, wiedział, że elegancja ani przyborem świeżym nie może walczyć z panami wielkimi, że u niego nie szło o przepych, ale o bezgranicznš swobodę. Nie starał się więc ani o sprzęt nowy, ani o oświetlenie inne nad rurkowe łojówki, ani o bardzo przedniš muzykę. Sale były obszerne, otoczone ławami wybitymi trypš *11 wytartš i krzesłami nie pierwszej świeżości; muzyka na podwyższeniu, złożona z kilkunastu samouczków, podpita, rznęła od ucha, raźno, nie troszczšc się zbyt o czystość tonów. Miała ona jednak w sobie coś dzikiego, rozkiełznanego, upojonego jak sami muzykanci i wlewajšcego szał w słuchaczów. Chociaż basy monotonnie, jakby drzemišc, mruczały, skrzypce za to, flet, klarnet, zele *12 i bęben dokazywały okrutnie. Najbardziej skostniałym nogom tańcować się chciało. Zachodzšc z boku orkiestry tej, można było dostrzec wypróżnione piwa butelki, które ożywienie jej tłumaczyły. Skrzypek pierwszy, mšż wzrostu okazałego, ubrany aż do zbytku elegancko, z rękawami zakasanymi, stał twarzš zwrócony do swych muzykantów, policzkiem niemal leżšc na skrzypcach i nogš a sobš konwulsyjnie wściekły takt wybijał. Podkomendni jego, pomiędzy którymi i kapoty widać było, i odzież wštpliwego charakteru i nazwiska, należeli do "stellae minores"; *13 dyrektor kapeli widocznie miał się za sponiewieranego wirtuoza. Czasem też zamiast prostej melodii, przymrużywszy oko, twarz jeszcze mocniej do skrzypców przytulajšc, wygrywał fantazje osobliwe, które zwracały nań ciekawe oczy jego towarzyszów i niekiedy ich bałamuciły. Twarz jego rozpłomieniona, pot z czoła rzęsiście spadajšcy świadczyły, że obowišzek swój spełniał z furiš i namiętnościš. Był to reputowany *14 wielce naówczas Szaławski (przezwany Żurawiem, może dla wzrostu), który słynšł i z tego, że na dzień butelek wódki parę wypijał, nie liczšc innych chłodzšcych napojów. Gdy nie grał, spał. Mówił mało, a gdy go kto wyzwał na rozmowę, poczynał jš i kończył od siebie: - W innym, panie, kraju to by mnie złotem zasypali, ale tu człek musi rzępolić do tańca. Wieczór pana Marwaniego był w największym swym blasku. W pośrodku sali widać było kupę masek: Węgrzyna z olejkami, Żyda z kramikiem, Kozaka olbrzymiego, kilku Turków w turbanach ogromnych, Hiszpanów w kryzach, chłopa Podlasiaka z kobiałkš i astrologa *15 w stroju dziwacznym. Cyganka_wróżka, w czerwonej kołdrze na białej koszuli, cała obwieszona świecidłami, napierała się dłoni przechodzšcych, którym do ucha szeptała coś piskliwie. Odchodzili od niej wszyscy prawie zagniewani i burczšcy. Pośród tego tłumu, którego stroje niekoniecznie zamożność wskazywały, stał i wielki but, którego cholewa ponad głowę jego się wznosiła, milczšcy i... jak but głupi. Pod kutasem, który go zdobił, dwa otwory służyły mu do orientowania się wśród ścisku. Wszystkich oczy jednak szczególnie na siebie zwracała kobieta w przepysznym stroju jakiejś królowej Golkondy *16 czy bajecznego państwa nieznanego. Ubiór jej był tak fantastyczny, iż na odgadnienie jego charakteru próżno się kusić było; ale malowniczy, bogaty i świetny bardzo, wszystkich zachwycał. Prawda, że i postać, którš okrywał, mogła obudzić uwielbienie, i choć twarzy jej pod maseczkš wcale widać nie było, domyślano się piękności tak nadzwyczajnej oblicza, jak cudownym było, co jej towarzyszyło. Kibić, ršczka, nóżka, płeć nieco odsłonionego popiersia były idealnego rysunku, kolorytu i blasku. Na złotych włosach, które w zwojach objętych spadały jej na szyję i ramiona, królowa miała diadem z klejnotów różnych misternie złożony, jaśniejšcy kamieniami drogimi. Nie były to ani szkła, ani czeskie kamienie, ani owe szmaragdy Krasickiego *17 za trzy grosze, ale rzeczywiste brylanty, rubiny i szafiry, tak jak prawdziwych pereł kilka sznurów białš jej pierś zdobiło. Na sukni z ciężkiej materii jedwabnej drapowała się przejrzysta z koronek złotych druga; pas cały był lśnišcy od mozaiki *18 ametystów i pereł, na rękach obręcze złote zwijały się, pospinanymi brylantowymi fermoarami. *19 Spod sukni nawet wyglšdajšce trzewiczki błyskały kamykami. Strój taki, na redutę wzięty, był jakby wyzwaniem. Niepodobna było odgadnšć, która z wielkich pań tak się przepysznie dla towarzystwa tak niewybrednego mogła ubrać. Znawcy oceniali klejnoty same na krocie, a nikt pochodzenia ich nie umiał się domyślić. Lecz nad nie bardziej może intrygowała piękność sama. Zbiegi z wielkiego świata, znajšcy doskonale i panie wszystkie, i ich klejnoty, ani właścicielki ich, ani pochodzenia odgadnšć nie mogli. Obchodzono jš, przybliżano się, poglšdano, wyzywano na rozmowę, sšdzšc, że się zdradzi głosem. Odpowiadała piskliwie, dziwacznie. Łamano sobie nadaremnie głowy. W niewielkim od niej oddaleniu wskazywano sobie mężczyznę, który z niš miał wejść na salę, lecz teraz trzymał się cišgle w pewnej odległości, nie spuszczajšc jej tylko z oka. Z tego też domyślać się niczego i na żaden ślad wpaść nie było można. Miał na sobie strój francuski, elegancki, pochodzenia paryskiego, kamizelkę suto szytš, mankiety koronkowe, u trzewików sprzšczki brylantowe, na ramionach czarne domino, na peruczce kapelusik zręcznie rzucony. Z pewnej już otyłości i ruchów domyśleć się było łatwo człowieka nie pierwszej młodości. Maniery wskazywały, że do świata większego należał. Królowa czasem rzucała nań okiem, jakby tylko przekonać się chciała, że się przy niej znajduje, zresztš zajęta była intrygowaniem tych, co się do niej cisnęli. Otaczano jš kołem wielkim i coraz nowi przybywali do niego. Niektórzy, ruszajšc ramionami, odchodzili zrozpaczywszy, by mogli tę zagadkę odgadnšć. Powszechnym prawie było zdaniem, że jedna z pań należšcych do rodziny królewskiej (szeptano nazwisko) była tš królowš, a klejnoty zapożyczonymi ze źródeł wielu. Znawcom się zdawało, iż niektóre z nich tam a tam, na tych a tych osobach widywali. Wszystkie te przypuszczenia jednak, pod surowš wzięte krytykę, nie wytrzymywały jej. Pomiędzy tymi, którzy z największš ciekawościš przypatrywali się nieznajomej, byli dwaj młodzi ludzie, nie mogšcy się bliżej docisnšć, ale nie spuszczajšcy jej z oka. Trzymali się pod ręce i coraz to sobie wzajem spostrzeżeń swych udzielali. Chociaż zdawali się przyjaciółmi wielkimi, różnił ich strój, będšcy w owych czasach oznakš przekonań i stronnictw prawie niezbędnš. Starszy z nich trochę, pięknej, wygolonej twarzy, rzymskiego typu, ze ślicznymi zębami, które rad w uśmiechu pokazywał, miał na sobie strój wytworny i smakowny francuski. Postawa jak twarz uderzała pięknościš, o której uwydatnienie posiadacz jej dosyć się zdawał starać. Coś razem melancholicznego, szyderskiego, znudzonego a pańskiego stanowiło charakter oblicza, na którym życie goršce zostawiło już ślady. Był to kwiat świeży jeszcze, ale już więdnieć zaczynajšcy. Mógł on mieć jeszcze chwile blasku młodzieńczego, lecz w godzinach powszednich znużenie przeważało. Towarzysz jego, młodszy, świeższy, wesół, uśmiechajšcy się do życia, cały nim tryskajšcy, zdawał się żywiej daleko tym, co go otaczało, zajmować. Na twarzy jego, nie umiejšcej nic skłamać, każde najprzelotniejsze wrażenie malowało się tak dobitnie, iż nie dawało jej chwili spoczynku. Ten miał na sobie naówczas wskrzeszony, po zaniedbaniu pewnym, szczególnie przez młodzież, którš za sobš przykład i wola królewska pocišgały, ubiór polski, według mody nowej strannie, choć trochę jaskrawo i pretensjonalnie zrobiony. Przeważnie panowała w nim barwa szlachecka, karmazynowa, *20 bo i kontusza wyłogi, i żupan, pas i buty, i czapeczka na karabeli, i rapcie jaśniały szkarłatem. Pod szyjš miał spinkę z ogromnego rubina i guzy u kontusza z korali. Wšs blond, do góry podkręcony, nadawał fizjognomii jakšś butę i rycerskość. Możno było zaręczyć, że sobie nie da, jak mówiono, napluć w kaszę i karabelę nie darmo nosi u pasa. Twarz pomimo to więcej ochoty do wesołego życia, niż do zwady i warcholstwa oznaczała. Śmiał się, patrzył, radował, pytał towarzysza nieustannie i może go nudził trochę. - Ale któż ona jest, u licha?! - zawołał, zwracajšc się do ubranego po francusku i za rękę go cisnšć. - Jeżeli Tytus nie wie, któż wiedzieć będzie? - Tytus - odparł drugi z uśmiechem szyderskim - wprawdzie zna Warszawę na palcach, lecz to... zagadka! To nie jest kobieta naszego świata. - Tak, ale światów w Warszawie jest kilka - rzekł młody. - Znam mniej więcej wszystkie, nawet te, do których znajomości przyznawać się nie wypada - zawołał znudzony - lecz powiadam ci, kochany starosto, to cudzoziemka, to "nouvelle debarqu~ee". *21 - I nie jesteś ciekawy zbadania tego zjawiska? - rzucił żywo starosta. - Owszem, ciekaw jestem i - dodał Tytus - mogę zaręczyć, że tę tajemnicę odkryję, tylko nie tu i nie dziś. W tej chwili znudzony zapatrzył się na królowš. Myśl jakaś przebiegła mu po głowie, uderzył się z lekka w czoło, rękę wydobył z uścisku towarzysza i dawszy mu znak, by w miejscu pozostał, sam bardzo zręcznie się przemykajšc, poczšł zbliżać się do zagadkowej piękności. Pomimo ścisku udało mu się przysunšć. Wycišgnšł szyję i zaczšł się pilnie przypatrywać, jakby znaku jakiego szukał. Twarz mu się rozjaśniła zwycięsko i na miejsce do oczekujšcego nań starosty powrócił. Temu oczy się ciekawościš iskrzyły. - No cóż? - Tst! Nie trzeba zdradzać tajemnicy - szepnšł cicho Tytus. - Już wiem! - Wiesz? Zamiast odpowiedzi, Tytus ujšł pod ramię pana starostę i pocišgnšł go z sobš do drugiej sali. Niełatwo natłok masek przebić można było. W salach wszędzie prawie najróżnorodniejsze towarzystwo grupowało się, dobierajšc sympatiami i antypatiami. *22 Śmiechy i łajania, szyderstwa i groźby latały w powietrzu, przerywane muzykš i drzwi trzaskaniem, szczękiem orężów i blach, które maski przyniosły z sobš. Tytus, który chciał wprowadzić starostę w spokojniejszy zakštek dla odkrycia mu tajemnicy, nie mógł nigdzie wyszukać dwóch miejsc odosobnionych. W jednej sali grano. Około faraona *23 stała kupa poniterów *24 taka, że ani złota, ani banku, ani trzymajšcego karty dostrzec nie było można. Tu trochę ciszej już sprawiali się zapaśnicy, co z losem walczyli. Ławki pod ścianami, na których karty podarte leżały tu i ówdzie, prawie były puste. Para zgranych biedaków, ze zwieszonymi głowami, medytowała na nich nad zmiennościš losu, czy nad... stawkš nowš. Chociaż pokrycie tych siedzeń, zbrukane i stłuszczone, wcale nie było zachęcajšce, starosta niecierpliwie pierwszy padł w kšcie na ławę i oglšdajšcego się jeszcze i ocišgajšcego Tytusa przy sobie posadził. - Wiesz więc, kto ona jest?! - zawołał niecierpliwie. - Z największš pewnościš - odparł zawsze obojętny Tytus. - Byłoby rzeczš niesłychanš, ażebym ja w mieście kogoś nie znał i nie poznał. Uśmiechnšł się z wielkš zarozumiałościš pan Tytus. Musimy jednak, nim do dalszych przyjdzie zwierzeń, w kilku choć słowach objaśnić czytelnika o stanowisku, jakie pan Tytus w ówczesnym społeczeństwie zajmował. Był on synem bardzo zamożnego kupca, rodem Włocha, od dawna osiadłego w kraju i przerobionego już na Polaka. Ojciec jego, Ferotti, prowadził handel wielki, trochę potem bankowymi zajmował się interesami, dorobił się ogromnego majštku, nadwerężył go nieco spekulacjami fałszywymi i dźwigał się znowu. Syn, wychowany bardzo starannie, bo mu ojciec wyrobił przyjęcie do "Collegium nobilium" *25 u pijarów, pozawierał tam znajomości z paniczami i wsunšł się z ich pomocš w lepsze towarzystwo. Według naszego zwyczaju, jako cudzoziemca, przyjmowano go, nawet w tych domach, gdzie by żaden nieszlachcic uzyskać nie mógł wstępu. Pan Tytus, na którym ojciec wielkie pokładał nadzieje, wychowany po pańsku, żył po paniczowsku, tracił dużo, robił długi, ale za to ocierał się o to, co Warszawa miała najznakomitszego. Wielka łatwość w nauczaniu się języków obcych, w przyswajaniu sobie tonu i maniery świata wyższego, młodość i powierzchowność ujmujšca uczyniły go pożšdanym w salonach. Panie, które po latach trzydziestu i czterdziestu nie wyrzekały się jeszcze zalotności i przyjemnych z młodzieżš stosunków, protegowały pana Tytusa. Nabrał wielkiej pewności siebie i marzył zapewne o jakimś świetnym małżeństwie, a tymczasem bawił się i zabawiał drugich, choć sam już życiem bez celu dość znużony. Był to z prawa i przywileju mentor *26 wszystkiej młodzieży wchodzšcej w świat, przyjaciel, doradca i nieodstępny towarzysz. Starał się jednak dobierać sobie uczniów między najbogatszymi i najpiękniejsze noszšcymi imiona. Takim właśnie był starosta, młody, przyszły dziedzic ogromnej fortuny i jednej z najznakomitszych rodzin, w kraju spadkobierca. Ojciec jego zajmował w senacie krzesło do najpierwszych się liczšce. Młody panicz, tylko co wyemancypowany, *27 po raz pierwszy do Warszawy przybywał i wpadł zaraz w ręce pana Tytusa. Ojciec, niezmiernie bogaty, ale nadzwyczaj skšpy, stosunkowo mało mu dostarczał na życie w Warszawie, a starosta, surowo dotšd trzymany, rwał się namiętnie do życia. Pan Tytus był jego Opatrznościš. - Mów, zaklinam cię! - powtórzył, pochylajšc się ku przyjacielowi, młody panicz. - Kto ona jest? Tytus się uśmiechnšł. - Nie byłem pewny - odparł - chociaż zaraz mi na myśl przychodziło, iż to chyba ona jedna być może. Teraz twierdzę z pewnościš, że nie kto inny. Poznałem jš po bardzo charakterystycznej muszce podłużnej na szyi, jak ziarnko pieprzu. Oczy starosty zdawały się spod powiek wyskakiwać; wstrzymał oddech. Tytusa bawić się zdawała ta ciekawość, aż do namiętności posunięta. - Jakże się zowie? - pytał starosta. - Gdybym imię i nazwisko powiedział - odezwał się, wygodniej rozsiadajšc, pan Tytus - tyle byście wiedzieli, co i teraz. Imię i nazwisko nic nie mówiš. Muszę wam opowiedzieć jej historię. Starosta, któremu może o co innego szło niż o przysłuchiwanie się długiemu opowiadaniu, przerwał błagajšco: - Mężatka? Rozwódka? Wdowa? Tytus się śmiał z politowaniem. - Kochany starosto - rzekł - posłuchajcież i osšdzicie sami, do jakiej jš zaliczycie kategorii. Historia jest, słowo daję, ciekawa. Zrezygnowany starosta umilkł i słuchał. - Nie sposób zrozumieć nic, jeśli się nie pocznie "ab ovo" *28 - mówił Tytus. - Ja doskonale znam biografię jej, bo mój ojciec z jej ojcem był niegdyś w stosunkach. Ambroży Krużka Zelski, zamożny szlachcic z Dobrzyńskiego rodem, ale w Lubelskiem osiadły, za młodu goršczka wielki, rębacz i hulaka, ale człowiek wielce szlachetny i lubiany, z ojcem moim poznał się, gdy jeszcze szumiał jak młode piwo. Miał naówczas trzy piękne wsie po rodzicach i majštku nie trwonił, lecz go używał bez oglšdania się bardzo na jutro. Miał być piękny i sympatyczny, jak hubka zapalny, łatwy do zakochania i nieszczęśliwy w amorach, za którymi gonił. Łapały go za serce kobiety, które do tego myślistwa miały wprawę i talent. On rozmiłował się zapalczywie, nieopatrznie i parę razy ledwie go z ršk bardzo niebezpiecznych uratowano. W Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej, *29 gdzie bywał, równie jak po wszystkich pańskich domach, poznał on niejakš pannę Delacour, córkę byłego oficjalisty hetmanowej, ale wychowanš przez fantazję pani, która jš dzieckiem dla piękności pokochała, tak jakby na królewskie pokoje była przeznaczonš. Było to cudo swojego czasu ta boska Aneta. Śpiewała, grała, tańcowała, pisała śliczne wiersze francuskie, zdobywała serca, szczególniej podżyłych panów, co u hetmanowej bywali. Zdawało się, że powinna świetnš nadzwyczaj zrobić partiš. Kilka intryg, poprowadzonych bardzo zręcznie, już, już miały do tego doprowadzić; lecz zdaje się, że panna zwodziła po kilku naraz i skończyło się na tym, że się wielbiciele porozbiegali. Była naówczas w całym blasku piękności; miała lat zaledwie parę nad dwadzieścia, a nie zdawało się jej to ani zastraszać, ani odejmować w przyszłość ufności. Naówczas po wielu też zerwanych projektach małżeństwa, tęsknišcy do miłości romansowej, pragnšcy kochania, zjawił się pan Ambroży Krużka Zelski. Aneta rzuciła się nań jak na pastwę dla niej przeznaczonš. W cieniach pięknego parku siedleckiego odegrał się dramat miłosny, ze wszystkimi zwykłymi epizodami przysišg, zaklęć wierszami i prozš. Pan Ambroży oszalał, rozkochał się do utraty zmysłów, a panna z krwiš chłodnš grała znów komediš, majšcš doprowadzić do ołtarza. Ożenił się nieszczęśliwy Krużka z ideałem swoim, ale szczęście marzone długo nie trwało. Młoda mężatka, nawykła do życia wśród oklasków i uwielbień, jedynš miłościš pod słomianym dachem nie mogła się zaspokoić. Musiał stanšć pałacyk, otwarto dom i zaczęło się życie, któremu pan Ambroży uległ w pierwszej chwili, lecz wkrótce je obrzydził. Płochość żony stała się tak widocznš, tak rażšcš, iż w pierwszym roku po urodzeniu się córki małżeństwo z miłości owej pasterskiej przeszło do jawnie wypowiedzianej wojny. Pan Ambroży był gwałtowny i namiętny we wszystkim, Aneta dumnš i upartš; żadne z nich ulec nie chciało. Niekiedy pani uciekała do Warszawy, czasem nieszczęśliwy małżonek zakopywał się na folwarku w drugiej wsi i wcale nie widywał żony. Życie wesołe, nieopatrzne, wśród roju dawnych i nowych wielbicieli cišgnęło się nieprzerwanie. Mšż w końcu cierpieć je musiał, lecz poznawszy lepiej Anetę, zobojętniał zupełnie, nie zrywajšc z niš dlatego tylko, iż do jedynej córeczki swej Aloizy bałwochwalczo był przywišzany. Potrzebujšc kochać, kochał się w tej ślicznej córce swej, nad którš czuwał, o ile mógł. Dla niej on zrobił z siebie ofiarę i pomimo wstrętu, jaki mu sprawiało życie roztrzepanej małżonki, wytrwał na upokarzajšcym stanowisku oszukiwanego męża. Aloizka rosła na cudo piękności, ale charakterem, humorem, usposobieniami kropla w kroplę była do matki podobnš. Wielbiciele, którzy dawniej i teraz jeszcze otaczali paniš Zelskš, gdy Loiska doszła lat piętnastu, zaczęli się cisnšć do niej. Za wcześnie dojrzała dzieweczka poczęła się bawić hołdami i pod przewodnictwem matki starać o świetne wyjście za mšż. Kasztelanic S., którego niegdyś zwano Apollinem *30 Mazowieckim, zapisany w pierwszych latach swej młodości w regestr mamy, żonaty później, rozwiedziony i niezbyt już młody, ale zawsze jeszcze piękny, poczšł konkury o pannę Aloizę. Było rzeczš najpewniejszš, że rodzina mu się z niš ożenić nie pozwoli. Pan Ambroży też opierał się całš siłš zbliżaniu się niemłodego i osławionego człowieka do dziecięcia swego. Matka popierała kasztelanica. Stało się w końcu, że dawszy tylko obietnicę ożenienia się, wykradł pannę Aloizę. Ojciec pogonił za nim z ludźmi, przysišgłszy, że go zabije, i byłby pewnie słowa dotrzymał, gdyby go mógł pochwycić. W Warszawie kasztelanic zawiózł porwanš do pałacu, ze ślubem się ocišgał, a tymczasem w kole swych znajomych jako żonę jš przedstawiał. Nie oznaczony ten stosunek trwał lat parę. Matka często w pałacu kasztelanica przemieszkiwała, a ślub cišgle niby miał się wkrótce odbyć, gdy... kasztelanic zmarł nagle i panna Aloiza została, nie wiem jak to nazwać, słomianš wdowš. Rodzina jej kochanka nie chciała nic wiedzieć o niej. Musiała się natychmiast wynieść z pałacu i z matkš razem zamieszkała w Warszawie. Ambroży, po nieszczęśliwej pogoni za córkš, rzucił się z rozpaczy do rzeki, ale ludzie go wyratowali. Odwieziono go na wieś, chorował długo, leżał, aż potem jednego dnia znikł nagle i po dziś dzień nie wiadomo, co się z nim stało. Jedni utrzymujš, że gdzieś się zamknšł w klasztorze, drudzy, że sobie odebrał życie. - Więc to jest ta? - przerwał starosta. - Tak, to jest ta, niby wdowa po kasztelanicu - rzekł z uśmiechem mentora Tytus - wedle prawa panna Zelska, a jak ludzie mówiš... Znaczšco ruszył ramionami opowiadajšcy. Starosta cišgle mu w oczy patrzył natrętnie, zdajšc się teraz właśnie dalszych informacyj o Loisce najciekawszym. - Więc teraz? - szepnšł. - Teraz - cišgle tonem moralisty starajšc się mówić, kończył Tytus - teraz... podobno się piękna Loiska z matkš poróżniła. Ta siedzi na wsi, a piękna słomiana wdowa ma salon otwarty i z wielkiego świata, oprócz kobiet naszych, którym pewnie bardzo żal, że u niej bywać nie mogš, wszystko tam się zbiega. - Bogata? - szepnšł zaciekawiony starosta. Tytus ramionami poruszył. - Około tej kobiety wszystko, tak jak ona sama, jest tajemnicš. Dom utrzymuje na takiej stopie, jak gdyby była bardzo zamożnš. Widziałeś, starosto, klejnoty? - Ma więc kogoś - rzekł cicho, jakby się wstydził tego, co mówił, młodzieniec. Tytus się śmiał. - I to - odparł - niezbadanš jest tajemnicš. Znamy kilku adoratorów, trzymanych na stopie równej uprzejmości. Kobieta, mimo swych lat zaledwo dwudziestu kilku, niezmiernie przebiegła, zręczna, rozumna, dowcipna, odgadujšca ludzi, umiejšca ich prowadzić. Ci, co znali niegdyś jej matkę, niepospolicie obdarzonš, powiadajš, że ta jš nieskończenie we wszystkim przechodzi. Dom dziwny. Oprócz jakiejś starszej pani, skrzywionej i kwaśnej, nigdy tam żadnej kobiety spotkać nie można, mężczyzn za to wszystkich, aż do marszałków sejmowych. Na przejażdżkach, uroczystościach, po kościołach, na balach publicznych ona wszędzie ma najlepsze miejsca, najświetniejszš straż przybocznš, na niš się wszystkich oczy zwracajš. - Któż uchodzi za preferowanego? - tęsknie zagadnšł starosta. - Ci jakoby preferowani - rzekł Tytus - mieniajš się zbyt często, by można zaręczyć, iż istotnie zasłużyli na to wyróżnienie. - Widziałeś tego pana, co stał przy niej? - wtršcił starosta. - Któż to mógł być taki? Zdaje mi się, że jš wprowadził. Tytus chwilę sobie przypominał. - A! To nie może być kto inny, jak W..., *31 który ze sławnymi klejnotami, zdobytymi grš w Paryżu, niedawno do Polski powrócił. Tak, to on niezawodnie. Mówiono przed kilku dniami, że u niej poczšł bywać codziennie i parę razy grę tam trzymał. Więc - dodał żywo Tytus - i klejnoty na królowej Golkondy tłumaczš się łatwo. Sš to sławne owe precjoza, *32 wygrane jakoby od królowej Marii Antoinetty. *33 Wszystko to, co mówił i o czym napomykał pan Tytus, było dla słuchajšcego dosyć ciemnym. Świeżo spod surowej klauzury domu rodzicielskiego wyzwolony, starosta nie pojmował dobrze tych stosunków, z takš łatwościš zawišzujšcych się i rwanych. Nie wiedział, kto był ten W... Zadumany, marzył teraz o tym właśnie, jakby czarodziejkę widzieć z bliska i docisnšć się do niej. Z życzeniem tym, pomimo już poufałej przyjaźni, jaka go łšczyła z Tytusem, wydać się nie śmiał jeszcze, ale drugi łatwo je mógł odgadnšć. - Znasz jš? Widywałeś bez maski? - wtršcił nieśmiało. - Przecież po ziarenku pieprzyka jš poznałem - rzekł z pewnš przechwałkš Tytus. - I twarz tak piękna, jak figura obiecuje? - Mogę zaręczyć, że ona wszelkie obietnice i nadzieje przechodzi - potwierdził Tytus. - Twarz to jest klasycznie piękna, a szatańskim ogniem ożywiona; oczy, które mówiš, nie potrzebujšc ust w pomoc przyzywać; wargi, co się śmiejš tysišcznymi odcieniami śmiechu; fizjognomia jak płomień ruchoma, zawsze niezrównanie, bosko piękna. Czarodziejka, jednym słowem, niebezpieczna. Spojrzał Tytus na towarzysza milczšcego, wyzywajšc go na wyznanie, iż pragnšłby zobaczyć to bóstwo. - Możesz mnie tam wprowadzić? - zapytał młodzieniec. - Mogę, ale nie chcę - odpowiedział Tytus. - Tak, nie chcę! Pozwól, kochany starosto, abym był szczerym. Jesteś młody, niedoświadczony i strasznie zapalny. Ona piękna i zręczna. To rzecz groźna. Starosta w uśmiechu pokazał zęby białe i pokręcił wšsa. - Czymże to grozić może? - odparł. - Przecież nie ożenieniem, bo o tym by nawet pomyśleć się nie godziło. A jeśli worek odpokutuje, proszę cię, kiedyż go lepiej używać niż w młodości? Pan Tytus ramionami poruszył. - Nie o to idzie - rzekł - ale uwikławszy się w podobne stosunki, zawsze potem odboleć je trzeba. Żal by mi was było. Starosta przymuszonym odpowiedział uśmiechem. Siedzieli cišgle na ławie. - Byłbym wam jednak bardzo wdzięczen - odezwał się - gdybyście mnie jej zaprezentowali. Wierzcie mi, nie jestem już tak naiwnym, abym się dał wzišć na lada plewę. Tytus się uśmiechał. - To bo nie plewa - przerwał - wierzcie mi. Widziałem ludzi, posiwiałych w boju, którzy przy niej języka w gębie zapominali. Wcale sobie nie wyobrażajcie, aby była pospolitš, płochš kobiecinš. Ma tyle powagi, co uroku, gdy chce. Potrafi być dziecinnš, umie się zmienić w dostojnš, a nade wszystko usidlić każdego, gdy się na to uweźmie. - Jednakże - przerwał starosta - dotšd nie zdobyła tego, co by dla niej pewnie najpożšdańszym było - męża. - Kwestia, czy dla niej jest on pożšdanym - rzekł Tytus. - Lubi swobodę. Dobrze jej jest z tym, co ma. Mści się na innych kobietach nielitościwym językiem. W końcu zaś, jestem tego pewny, gdy zamarzy o zamšżpójściu, znajdzie sobie jakiegoś Tomatysa, *34 który jš zaślubi. - Żart na stronę! - wstajšc z ławy, zawołał starosta, podawszy rękę przyjacielowi. - Ponieważ przyjmuje co dzień, spodziewam się, że jutro u niej będziemy. Proszę o to. Tytus się skłonił. - "Je m'en lave les mains" *35 - rzekł cicho. - A teraz wróćmy się, aby tam na niš popatrzyć - dokończył starosta, śpieszšc wyjść z sali gry ku muzyce i wirowi kręcšcych się masek. Tu ścisk zdawał się większym jeszcze, niż był przed półgodzinš, a wrzawa spotęgowała się znacznie. Maski napadały się ze swobodš, która nawet sala Marwaniego rzadko widywała. Z pierwszej, w której piękna królowa Golkondy się im ukazała, krzyki dochodziły i śmiechy straszliwe, jak gdyby coś się tam przytrafiło nadzwyczajnego. W tym miejscu, gdzie stała niedawno piękna pani z swym towarzyszem, widać było na kiju opartego staruszka, nędznie przyodzianego wytartym kożuszkiem baranim, z kawałkiem płótna szarego, przyczepionego do twarzy na kształt maski, ze dwoma w nim wystrzyżonymi nieforemnie dziurami na oczy. Było to coś na kształt żebraka lub przynajmniej tak doskonale udajšcego nędzę zabrukanš, że jš za rzeczywistš wzišć było można. Z siwym na głowie, rozczochranym, długim włosem, z brodš na piersi spadajšcš, staruszek ów zamyślony, zapatrzony w ziemię, jak gdyby nic nie widział i nie słyszał, co się wokół niego działo, dawał się szarpać maskom, krzyczeć sobie do uszów, potršcać z boku, chwytać za poły, uršgać z siebie. Wśród tego zgiełku był jakby skamieniały boleściš i żółta twarz jego, wykrzywiona niby maska szyderska, wyzywała tłum, który ryczał na różne głosy: - Barani Kożuszek! Kożuszek Barani! Żebrak, którego znała cała Warszawa pod tym imieniem, od lat już kilku dawał się widzieć na ulicach pod kościołami, w kościołach i w miejscach, w których się go najmniej spodziewać było można. Znano go z tego, że chociaż żebrakiem się być zdawał, nie przyjmował od nikogo jałmużny, ale za każdš ofiarowanš sobie wywdzięczał się naukš moralnš. Wlepiał zwykle oczy w dajšcego jš i wybuchał śmiechem szyderskim, naigrawaniem, czasem niesłychanie zuchwałymi admonicjami, *36 niekiedy grubiańskim morałem. Z tego powodu uznano go wariatem, chociaż to, co mówił, było tylko nielitościwie ostrym, ale zawsze trafnym i rozumnym. Nie wiedział nikt, ani kto był ten szalony Barani Kożuszek, ani skšd tu przybył. Obawiano się z nim spotykać, uciekano od niego, powtarzano jego apostrofy *37 i sarkazmy, *38 a nawet na rachunek jego tworzono je. Nigdy jednak dotšd żebrak ten nie ośmielił się wcisnšć na redutę Marwaniego i widzšc go tu, powštpiewali wszyscy, aby to był prawdziwy Barani Kożuszek; utrzymywano, że ktoś się za niego przebrał. Właśnie starosta z panem Tytusem wchodzili do sali tej i postrzegli oblężonego starca, gdy w progu spotkali się z obu znajomym hrabiš Teofilem, jednym z tych świeżych hrabiów, których dziesištkami koperty królewskich listów kreowały *39 naówczas. Należał on do rodziny niedawno jeszcze z mroków niewiadomego pochodzenia wydobytej, wštpliwego szlachectwa, lecz teraz już uhrabionej. Hrabia Teofil był z powołania tężyznš, *40 człowiekiem potrzebujšcym żyć, bawić się i sprzedajšcym za krescytywę *41 siebie, swe przekonania, sumienie i wszystko. Nie było milszego ani łatwiejszego w życiu człowieka nad niego, ale też na nikogo mniej rachować nie było można. Przyjaciel najserdeczniejszy wczoraj, jutro - na rozkaz - był wrogiem. Przerzucał się ze stronnictwa jednego do przeciwnego obozu, bez najmniejszego sromu, tak naturalnie, tak łatwo, jakby to, co czynił, było niemal obowišzkowym. Wszystko obojętnym mu było, oprócz własnego dobrego bytu. Dawał się za narzędzie używać każdemu, kto się nim chciał posłużyć, naiwnie tylko zapytujšc o korzyści, jakie mu to przynieść miało. Hrabia Teofil, zobaczywszy starostę, dla którego możnej i wpływowej rodziny był z wielkš czołobitnościš, natychmiast powitawszy go, uwišzał się do pełnego nadziei młodzieńca. - A cóż tu robi Barani Kożuszek?! - zawołał Tytus. - Nie byliście państwo, gdy nam tu tę scenę wyprawił? - zapytał hrabia Teofil. - Jakš scenę? - podchwycił starosta. - Widzę, że nie wiecie nic - poczšł żywo hrabia. Ależ to nieoszacowane, osobliwe! Warto było posłuchać, a powtórzyć się nie da. - Cóż to takiego? Co? - badał ciekawy starosta. - Scena - odezwał się śmiejšc hrabia. - Ja właśnie tylkom co przyszedł tu, bo mi powiedziano, że dziś się u księżny generałowej panie zmówiły, iż przyjdš na redutę. Wchodzę, patrzę: w środku sali otoczona tłumem stoi w klejnotach jakaś niby królowa. Tytus przerwał: - Hrabia jej nie poznałeś? - Nie, doprawdy, że nie - cišgnšł dalej Teofil. - Chciałem zbliżyć się do niej właśnie - podchwycił po chwili, wyczekawszy, czy mu Tytus nie odkryje tajemnicy. - Wtem szmer się zrobił u wnijścia, wołanie jakieś. Patrzę: wsuwa się ów łajdak Barani Kożuszek. Ja bo nie wiem, jak oni go tu mogš cierpieć na bruku, tego łotra. - Ale to nie może być prawdziwy - oparł się pan Tytus. - Prawdziwy czy fałszywy - mówił dalej hrabia - takich masek się nie puszcza! Widzę: rzucił oczyma po sali, gęba mu się do śmiechu wykrzywiła, bo płachta jej nie zakrywa, jak widzicie, i zaraz przy drzwiach chwycił za guzik od sukni wojewodzica - którego, mimo maski, musiał poznać - i nuż mu cóś w uszy kłaść. Ten aż się zżyma i wyrywa, ale dokoła ścisk, nie może uciec, a wszyscy w śmiech. Musiał mu czymś dopiec, bo wojewodzic jak wściekły przebił się nareszcie i umknšł. To był poczštek dopiero. Ledwie ten uszedł, żebrak już pochwycił i wzišł na fundusz drugiego, nie mogłem poznać kogo. Publika aż ryczy, wszyscy uciekajš ze strachu. Wtem wpadła mu w oczy królowa w klejnotach. Poczšł się w niš niezmiernie uparcie wpatrywać i głowę przerzucać z ramienia na ramię. Ta go jeszcze nie widziała. Stał niedaleko jakiś jegomość, zdaje mi się, że W... Naprzód się przysunšł do niego: "Dobry wieczór." Ten zmilczał dumnie. "Jakże tam szansa służy - rzekł - po tej wenie, *42 któršś jegomość miał w Paryżu? Pono przywiezione klejnoty królewskie tu się rozlezš po lada jakich szyjach i ramionach. Ale co tam zważać na to: odegrasz się jegomość. A od czego volta?" *43 - Zrobił ruch rękš. Zaczepiony popchnšł żebraka i odsunšł się. Przystšpił wtedy Barani Kożuszek do onej królowej, ale słyszeć nie mogłem, co do niej mówił. Widziałem tylko, jak się jej pokłonił szydersko i rękš wywijajšc, poczšł sypać wyrazami z największš gwałtownościš, a publika mu wtórować śmiechem. Królowa stała jak na mękach. Szyja i plecy jak krwiš się oblały. Zaczęła się rzucać, ale żebrak nie ustępował. Z zajadłościš za cofajšcš się podchodził, śmiejšc się sam na całe gardło i w drugich wywołujšc śmiechy. Litość brała, tak męczył tę nieszczęśliwš. Myślałem, że padnie trupem. Zakrywała sobie oczy, uszy - ten wrzeszczał, miotał się i nie wiem, co by się stało w końcu, gdyby prawie omdlewajšcš ten W. z kimś drugim nie pochwycili i nie uprowadzili. Ależ to zbój, łotr! Jego by zaraz pod marszałkowskš wartę *44 oddać, słowo daję! Starosta, zaciekawiony, poczšł się przeciskać do Baraniego Kożuszka, aby mu się przypatrzyć z bliska. Starzec, pogršżony w myślach, dopiero teraz podniósł głowę i oczy wlepił w starostę. Kilka osób ich od siebie tylko przedzielało. Młodemu paniczowi od tych oczów, które na nim spoczywały, zrobiło się niedobrze. Chciał ujść, ale już było za późno. Barani Kożuszek trzymał go na uwięzi swoim wzrokiem, bo przez szeroko rozdarte otwory płachty, która mu za maskę służyła, oczy wystawały całe, z pomarszczonymi powiekami. Twarz, zasłonięta na pół, poczęła około ust się uśmiechać. Stary odprostował się, przybrał postawę takš, jakby na nim nie łachmany, ale najparadniejszy strój się pysznił, i z wielkš grzecznościš suchš, dużš rękę przyłożywszy do wytartej czapczyny, pozdrowił starostę. Paniczowi, który przez to wystawiony był na ciekawe wejrzenia gości, spodziewajšcych się nowego skandalu, wstyd jednak było uchodzić. Krew uderzyła mu do twarzy, podparł się w bok i stał. Barani Kożuszek spojrzał na towarzyszšcych staroście i uśmiechnšł się: - Czołem panu staroście - poczšł, zowišc go po imieniu i nazwisku, co młodzieńca nadzwyczaj zdziwiło. - Czołem dziedzicowi wielkiego w naszej rzeczypospolitej imienia! Przykładem pan naszej młodzieży być winieneś. Zawczasu do życia się wprawiasz i mentorowie do niego szczęśliwie dobrani. "Experto crede Roberto. Centum laudes!" *45 Otóż to miło widzieć, gdy młodzież rozumie tak zadanie żywota. Zamiast się na kresach w słoty i chłód nudzić na forpocztach *46 i głodzić - tu przy muzyczce z ładnymi kobietkami, z dobrymi kamratami wczasu się używa. Zaiste, to pochwały godne! Niech szaraczkowi i kapotowi *47 za nas skóry i grzbietu nastawiajš; my wypijmy i vivat *48 dobra myśl! Kto zawczasu zaczšł, nigdy nie żałował. Potem, skoro znajdziesz: podagrę, tršd, życia przesyt, pozbywszy się marnych dóbr świata tego, dopiero będziesz szczęśliwy i wolny. Nie ma bo wolności, jak przy goliźnie i biedzie. Człek już do stracenia nic nie posiada. Mówišc przerywanym głosem, stary śmiał się, ale tak, że słuchajšcym z tego śmiechu ciarki po skórze chodziły. Starosta drżał, w uszach mu szumiało, płonšł, choć połowę słów gwar głuszył i do uszu jego dojść im nie dawał. - Niech panowie nie próżnujš! - dodał Kożuszek. - Faraon w drugiej sali wabi złotem. Tu czarnych oczek i niebieskich do wyboru dosyć, a ponczyk z burgunda *49 wcale niezły. Do dzieła, panowie, do dzieła! Nieszczęśliwy starosta nie wiadomo jak długo byłby wystawiony na tę chłostę słów niemiłosiernych, która w nim już wrzšcy gniew budzić zaczynała, gdyby Kożuszkowi nowa się nie nasunęła ofiara. Była to maska, którš po stroju dosyć kosztownym można było odgadnšć, iż do tak zwanego wielkiego świata należy. Słusznego bardzo wzrostu, barczysty mężczyzna, w stroju francuskim, otyły, z dominem czarnym na ramieniu, jak się zdawało niemłody już wcale, lecz wyelegantowany i woniejšcy, zwrócił na siebie starca oczy. Rzucił starostę, jakby go już nie było, i zwrócił się Kożuszek ku nowej masce, pokłonem jš do kolan witajšc. - Jaśnie oświeconego eks_podskarbiego! *50 Do nóżek się ścielę. "Servus humillimus!" *51 Czołem przed zasługš, czołem przed tym męstwem bohaterskim. Fraszka Achille i Hektory! *52 To mšż, który się plwania dwudziestu milionów ludzi nie ulškł i nie zadrżał! Zwalczył przesšdy, uczciwość i cnoty! Krucyfiksy poprzetapiał na okucie do chomštów. To mi człek! Słuchajšcy z poczštku się żachnšł, potem rękę z laskš podniósł, jakby starca chciał uderzyć, lecz z ciżby ktoś pochwycił jš i na ziemię stršcił, a nim ciężki trochę właściciel jej pochylił się, aby jš podnieść, Barani Kożuszek odsunšł się ze śmiechem i już kogo innego wzišł w obroty. Usiłujšc na próżno wyrwać mu się i uciec, stała przed nim maseczka kobieca, strojna bardzo, wygorsowana, w nadzwyczaj starannie utrefionej peruczce. Dosyć otyła, biała, maska zdawała się, mimo pretensji do młodości i przybranych ruchów żywych, wcale już niemłodš. Część twarzy, której ršbek czarnej maski niezupełnie okrywał, była pofałdowana i puszkiem niewiosennym okryta. - Jaśnie wielmożnej wojewodzinie! - poczšł Kożuszek. - Nieśmiertelnej bogini mej! Tak, bóstwa tylko majš ten przywilej, że czasu zšb na nich nie zostawia śladu. Lat temu już trzydzieści, gdym się kochał w niej, naówczas dwudziestokilkoletniej. "Dii potentes!" *53 Dwa razy rozwódka, raz wdowa, a po tylu walkach, z których wyszłaś zwycięsko, zawsze piękna! Kożuszek ręce złożył, podniósł je do góry i na jedno przyklškł kolano. - Hołd nieśmiertelnej! - zawołał. Dokoła parskano śmiechem, a nieszczęśliwa kobieta, na poły omdlała, zwieszona na ramieniu prowadzšcego jš mężczyzny, wołała: - "Sauvez moi! C'est infame!" *54 Pomimo wzruszenia, jakiego doznała, prześladowana maska odzywała się głosikiem, któremu młodš intonacjš dać się starała. Mężczyźnie towarzyszšcemu jej udało się nareszcie zasłonić jš i o kilka kroków w tłum uprowadzić. Młodziusieńka istota jakaś, w stroju pasterki, cała w kwiatach mimowolnie w cišgu tego poruszenia tłumu została na oczach. Barani Kożuszek zwrócił się do niej. - Panieneczko - zawołał - jeżeli jakim przypadkiem u serca twego, jak u żłobu w gospodzie, jest trochę wolnego miejsca, dam ci dobrš radę! Nastręcz się oto temu (wskazał) w karmazynach staroście. Młody jak z igły, płomienisty, a jak Krezus *55 będzie bogaty. Pomóżże mu się rozerwać i życia skosztować. A mnie staremu porękawicznego buziaka! Panienka krzyknęła, aż i ktoś na bok jš odsunšł. Barani Kożuszek oglšdał się za pastwš nowš, lecz nie nastręczał mu się nikt, oprócz stojšcego i wpatrujšcego się weń pielgrzyma, z niezmiernie długš brodš przyprawnš, laskš z tykwš w ręku i torbš przez plecy, w kapeluszu ze skrzydłami wielkimi. - Cha! cha! - roześmiał się stary, klepišc go po ramieniu. - Wybrałeś się doskonale z różacem na maskaradę, a może i z kazaniem do tych niewiernych. Ojcze mój! Czas to i praca stracone! - Nie nawrócimy tu nikogo. Sš to synowie Baala, *56 zbiegi z Sodomy i Gomory, *57 pastwa szatanów. Ani słowem, ani łzami, ni zaklęciem, ani groźbš nie opamiętamy ich. Szaleć będš, pić będš ze wszystkich czar żywota, pomyje ze wszystkich rynsztoków, aż póki ich i nas, i tego stosu Sardanapala *58 ogień z nieba i przepaść nie pochłonie. Musi to wszystko runšć, paść, być zgniecionym na miazgę, aby się stało pognojem nowego żywota. Musi ten śmiech w płacz się obrócić, to pijaństwo w zgrzyt zębów, ten przepych w nędzę, ta lubieżność w zgniliznę, ta swawola w niewolę! Popiołem, ale goršcym, Bóg posypie te parszywe czaszki! Starzec plunšł, czapkę na uszy wtłoczył, kij swój podniósł i nie patrzšc już na nikogo, skierował się ku drzwiom. Ciżba mu się rozstępowała w milczeniu. W czasie ostatniej perory jego wrzawa ucichła była zupełnie, muzyka nawet grać przestała; tłum stał w jakimś osłupieniu i dobrej chwili potrzeba było, póki znowu nie ozwały się skrzypki, basetle, pisk masek, gwar i śmiechy. - Ja powiadam - odezwał się hrabia, ochłonšwszy nieco - że to jest niepojęta zuchwałość i niesłychane niedbalstwo z drugiej strony, ażeby takiemu jakiemuś wariatowi dać wnijść na redutę i pluć w oczy światu całemu, a potem mu pozwolić wynijść bezkarnie. To tylko u nas, gdzie nie ma najmniejszego porzšdku, stać się mogło. Starosta i pan Tytus stali niemi i zmarszczeni. - Ale któż to jest taki? - poczšł panicz, usiłujšc odzyskać swobodę. Hrabia Teofil, który rad był zbliżyć się do niego, natychmiast podchwycił: - To nie jest prawdziwy Barani Kożuszek - zawołał - tamten nie bywa tak zuchwałym! Ja go widywałem. To maska, i odkryje się, kto jš włożył. - A ja hrabiemu powiadam - wtršcił Tytus, który zawsze chciał być jak najlepiej informowanym - że tak się przebrać nikt by nie mógł. To były jego prawdziwe łachmany. Nikt w świecie, nawet dla przyjemności spłatania figla, nie włożyłby na siebie tego śmierdzšcego kubraka. Prawda, że ksišżę Adam *59 raz się za astrologa czy wróżbitę przebrał, aby damy zaintrygować. - Na złośliwych dowcipnisiach u nas nie zbywa - podchwycił hrabia - to była maska. Ktoś nieznajomy zupełnie z tłumu, słyszšc to, głosem spokojnym wmieszał się do rozmowy: - Nie jeden raz, ale razy z dziesięć, o białym dniu, około Zamku, u Bramy Krakowskiej, pod Bernardynami spotykałem się z Baranim Kożuszkiem i dobrze mu się przyglšdałem. Mogę zaręczyć, że to nie fałszowany, ale prawdziwy. Głos jego pamiętam. - Ale tak! - potwierdził Tytus z wielkš pewnościš siebie. Hrabia, nie chcšc się spierać, ramionami poruszył. - Przecież, kiedy acan dobrodziej ciekawym go byłeś - odparł - musisz o nim cóś więcej wiedzieć niż my. Kto to jest? Co za diabeł? Nieznajomy, człek podżyły, dosyć poważny, bez maski, w stroju polskim niewykwintnym, którego obecność na reducie nie dawała się tłumaczyć fizjognomiš - odpowiedział zimno: - Nikt tego nie odgadnie. Wszyscy zwrócili nań oczy. Pan Tytus z pewnš zazdrościš i z rodzajem szyderstwa spoglšdał na nieznajomego, przypatrujšc mu się bacznie. - To tak, jakbyś waćpan twierdził, panie Bšcik, że waćpana tu nikt nie zna i nie wie, po co przyszedłeś na redutę. Ubodnięty i wymienieniem swego nazwiska, i sarkazmem Tytusa, ów nazwany Bšcikiem obruszył się mocno i zaperzył. - A cóż komu do tego, po co ja idę na redutę? - odpalił. - Albo to mi nie wolno? Cóżem to ja gorszy od innych? Waćpana ojciec... Miał cóś nieprzyjemnego powiedzieć panu Tytusowi, który przewidziawszy to, przerwał mu: - Nie gniewajże się. Nikt waćpanu reduty nie broni - rzekł. - Ale jak to można twierdzić, że człowiek, co się po Warszawie przez tak długi czas kręci, może być i pozostać jakšś tajemnicš? Pan Tytus śmiał się. Bšcik na niego pogardliwie zerknšł. - Niechże pan raczy nam odkryć tę tajemnicę - odezwał się. Tytus trochę się zmieszał. - Że ja nie wiem, kto jest Barani Kożuszek, to niczego nie dowodzi! - zawołał. - Mnie taki tam fiksat, co komedie po ulicach wyprawia, nie obchodzi wcale. Ruszył ramionami i gniewny na Bšcika, zwrócił się z sarkazmem do niego: - Za to panu Bšcikowi powiem, po co na redutę zawędrował - rozśmiał się. - Hę, chcesz? Bšcik się namarszczył. - Pewnie jakiejś jejmościance pożyczyłeś zastawnych klejnotów na maskaradę i boisz się, aby ci z nimi nie zbiegła? Rozśmieli się wszyscy na głos, a lichwiarz, przeszywszy wzrokiem Tytusa, splunšł i rzekł, oddalajšc się: - Na zastawy pożyczam czy nie - to moja rzecz. Ale gdybyś mi waćpan nawet duszę chciał dać w zakład, nie pożyczyłbym na niš kulfona, *60 bo i tego niewarta. Spłonšł pan Tytus cały i byłby się rzucił za uchodzšcym, lecz ciżba go oddzieliła od nich, a starosta za rękę go schwycił. - Dajże pokój! Daj pokój! - zawołał. Tak się skończył ten epizod. *61 Noc była dosyć późna, a starosta, redutš dosyć już nasycony, u Marwaniego wieczerzać sobie nie życzył. Szepnšł Tytusowi, że gdzieś by na wieczerzę jeszcze pojechać nie było od rzeczy. Hrabia Teofil, nie życzšcy sobie opuszczać tak miłego towarzystwa, dosłyszawszy to, głośno za wieczerzš wotował. *62 - Wielka szkoda, że ja - odezwał się starosta - jeszcze tak urzšdzonego domu nie mam, abym o tej porze mógł panom ofiarować wieczerzę, ale... Hrabia spojrzał na zegarek. - W istocie - zamruczał - późno bardzo. Tytus, który w sprawach tego rodzaju, jak wieczerza, był mężem dobrej rady, myślał jak gdyby coś najważniejszego miał sobie powierzone. Twarz jego zasępiona była i czoło pofałdowane. Oczy dwu panów zwróciły się ku niemu. - Wiecie panowie co? - rzekł po bardzo głębokim rozmyśle. - U pani Loiski grywajš do białego dnia czasami, a wieczerzy nie dajš inaczej, jak o drugiej godzinie. Gdybyśmy do niej poszli? Starosta zdumiał się mocno. - Jak to? - szepnšł. - Po tym, co tu dziś zaszło? - Właśnie - rzekł Tytus triumfujšco. - Znam tę kobietę. Tym bardziej okazać będzie usiłowała, że jej to bynajmniej nie obchodzi. Jestem pewny, że przyjmuje, jakby w najlepszym humorze. - Ale ja tam nie byłem nigdy! - zawołał panicz. - A prezentować się *63 po raz pierwszy w nocy... Hrabia się rozśmiał. - Nie ma się co ceremoniować - rzekł. - Mogę zapewnić, że panu staroście będzie rada o którejkolwiek godzinie raczysz jš odwiedzinami swymi zaszczycić. Wahał się jeszcze panicz, do takiej swobody ruchów nienawykły; ale Tytus swš powagš przemógł jego obawę. Hrabia zabierał się im towarzyszyć, nie pytajšc nawet o przyzwolenie. Z trudnościš, pobrawszy się pod ręce, zdołali przebić się przez tłum, który teraz w spóźnionej godzinie z coraz gminniejszych żywiołów będšc złożony, zagrzany ponczem, wcale się do grzeczności dla elegantów nie poczuwał. Owszem, na przekorę im fale jego napędzały się, uderzały i niby przypadkowymi częstowały w bok kułakami. Wyszedłszy za drzwi, najbardziej poturbowany Tytus odetchnšł. - Szuja! - zawołał z pogardš. W sieniach z trudnościš znowu przyszło wyszukać śpišcego hajduka *64 pana starosty, który pomimo hałasu snem sprawiedliwych i pijanych chrapał w kšcie. W ganku, około którego tłum spektatorów *65 deszcz przerzedził, musieli stać, dopóki zaspany hajduk, dobywszy głosu, z ciemności nocnych nie wywołał woźnicy z landarš. *66 Deszcz lał już teraz nie takim kapuśniaczkiem, jak z wieczora, ale jesiennš słotš, której żaden wiaterek nie poruszał, co było znakiem, że się na czas długi zabrała tu gościć. Tytus nakazał jechać na Krakowskie Przedmieście, do pałacu B. W owym czasie pałacami zwały się nawet kamienice, które dziś skromnymi rozmiary nie zwracajš wcale uwagi. Kilka kolumn z przodu, facjata *67 z armaturš *68 lub herbami, czasem dwa przyczepione po bokach skrzydła pałac stanowiły. Tak zwanych pałaców była liczba wielka. Ten, o którym mowa, należał do najskromniejszych. Rodzina, której nosił nazwisko, mieszkała wówczas za granicš, a pałac wynajmowano. Pani Loiska (bo tak Aloizę powszechnie zwano) zajmowała tu całe pierwsze piętro, miała połowę stajen i ogród latem do wyłšcznej swej dyspozycji. Dół pałacu, ekscypowany *69 dla dziedzica, mieścił w sobie jego kancelariš, plenipotenta, służbę, zupełnie tu niepotrzebnš, i rezydentów *70 wszelkiej maści. Drugie piętro wynajmowano lokatorom, którzy tak mało się pokazywali i czuć dawali, że o nich całkiem można było zapomnieć. Wyglšdajšcy oknem powozu Tytus z wielkim triumfem wskazał, iż go rachuby nie omyliły. We wszystkich oknach pierwszego piętra świeciło się rzęsiście. Przez otwarte drzwi sieni na dole widać było schody, także oświetlone. Powóz zatrzymał się u ganku. Trzej panowie z hajdukiem, który na ich płaszczach miał sobie znowu do wygodnego spoczynku w antykamerze *71 usłać, weszli na schody. Na pierwszym piętrze znaleźli służbę i właśnie zimne półmiski wnoszono do jadalni. Tytus, który swojego przywileju przedstawiania gospodyni domu starosty nie myślał ustępować hrabiemu, wiódł go pod rękę. Apartamenta, zwłaszcza przy świetle, przedstawiały się bardzo pięknie. Salon biały, ze złotem, chociaż znać po nim było, że na przepych żaden gospodynię nie stawało, urzšdzony był z tš sztukš niewieściš, która wiele ukryć i uwydatnić umie. Oko znawcy odkryłoby w nim zręcznych kłamstw dużo, ale starosta nie był jeszcze żadnym znawcš, a dom jego ojca, chociaż magnata, ze zbytkiem go nie oswoił. W salonie przechadzało się dwóch panów na cichej rozmowie; gospodyni tu nie było. Przez drzwi otwarte do dużego w prawo pokoju, skšd światło żywsze się ukazywało, dochodziły głosy podniesione i śmiechy. Łatwo się było domyśleć, że tam życie skupiło się całe. Cišgnęła gra, przy której i piękna gospodyni być musiała. Tytus miał tam wprowadzić starostę, gdy z wielkim pośpiechem naprzeciw gości wychodzšca, w progu pokazała się piękna Loiska. Pierwsze wejrzenie starosty szukało w niej królowej Golkondy, która go na reducie zachwyciła. Zdziwił się niezmiernie, gdyż pomimo całej wiary w nieomylność pana Tytusa, w gospodyni niepodobna mu było najmniejszego znaleźć śladu podobieństwa do onej królowej. Loiska była piękności olśniewajšcej, lecz zdawała mu się wysmuklejszš, wzrostu mniejszego, młodszš w ruchach i postawie, niż piękna maska na reducie. Włos, starannie utrefiony, był barwy ciemniejszej nieco. Zdawało mu się, że pan Tytus się omylił. Prócz tego, po scenie tak przykrej na maskaradzie piękna Loiska nie mogłaby być, nawet największš moc majšc nad sobš, tak roztrzpiotanš, wesołš i mieć oblicze tak wypogodzone. Twarzyczka przeszła oczekiwanie pana starosty. Była nie tylko pięknš, ale rozumnš, dowcipnš i uroku niezwyciężonego. Para oczów ciemnych, ogromnych, śmiałych jak dwaj rabusie, nadawała fizjognomii wyraz nadzwyczajnej bystrości i przenikliwości. Uśmiech był wypieszczony, słodki, a razem niedostrzeżenie szyderski. Płeć tylko nadzwyczajna swš świeżościš i białościš przypominała widzianš na balu. Tytus bardzo zręcznie przedstawił starostę, na siebie i hrabiego składajšc winę, że się w porze tak niewłaściwej ośmielili itd. Gosposia przerwała im uśmiechem i głosem melodyjnym, jakby śpiewała piosenkę: - Ale proszę wcale się nie tłumaczyć! To właśnie pora najprzyzwoitsza. Bawić się można tylko nocš; w dzień śpiš przyzwoici ludzie. Przy tym hrabia W. trzyma bank u mnie dla zabawy mojej i gości, a gra wszystko tłumaczy. Starosta od pierwszej chwili był już pod urokiem czarodziejki, która doskonale o tym wiedziała. Podała mu rękę, zapominajšc o hrabi i Tytusie, i zaprowadziła do pokoju, w którym grano. Tu kilkanaście osób z takš namiętnościš zatopionych było w faraonie, iż nikt się, słyszšc wchodzšcych, nie zwrócił nawet. Cišgnšcy bank hrabia W., na którego spojrzał starosta, szukajšc w nim tego, który towarzyszył królowej, był pięknej i wielce dystyngowanej twarzy, już niemłody, spokojnego, wychłodzonego oblicza. Fryzura jego i głowa przypominały widzianego na reducie, ale strój był zupełnie inny. Nie zdradzało go nic. W blasku rzęsistego oświetlenia tego pokoju Loiska jeszcze się wydała staroście piękniejszš, a tak młodziuchnš, że nie tylko lat dwudziestu kilku by jej nie dał, ale przysišgłby na piętnaście. Przy całym rozumie oczów, miała razem coś dziecinnego, coś naiwnego i można było powiedzieć... dziewiczego. Nazwisko starosty zbyt go tu czyniło pożšdanym gościem, aby mu nie dano pierwszeństwa. Nawet gracze, choć z pośpiechem, odwrócili się od kart, by go powitać, a nieznajomi mu się zaprezentowali. Tytus z boku cišgle patrzył na gospodynię, jakby ciekawym był, w jaki sposób się obejdzie z pastwš, którš jej rzucił pod nogi. Loiska była uprzejmš, lecz nadto rozumnš, by się zbytnim nadskakiwaniem zdradzić miała. Najpospolitsza rachuba kazała się jej z sobš podrożyć. Obchodziła się ze starostš po trosze jakby z młodzieniaszkiem niezupełnie usamowolnionym, do którego postępowania nie przywišzuje się wielkiej wagi. Zagadnęła hrabiego, uśmiechnęła się nawet Tytusowi. Tymczasem na chwilę przerwana gra z zapałem dalej się cišgnęła, ale w milczeniu wytrawnych, starych graczów znamionujšcym. Otwarte w pokoju gry drzwi do jadalnego dozwalały rzucić okiem na przygotowujšcš się wieczerzę. Służšcy właśnie odbijał ostryg beczułkę, bez których wieczerzy eleganckiej wówczas nie było. Na stole brak wprawdzie dawał się czuć starych sreber, ale zastępowały je porcelana i szkła pięknie rżnięte. Dom był na stopie bardzo wytwornej. Mówiliśmy już, że starosta u kilkakroćmilionowego ojca swego, gdzie stół był zawiesisty, staroświecki, a skšpstwo wielkie, do zbytków wcale nie nawykł. Wszystko więc tu wydawało mu się pańskim, choć nim nie było. Ale największš paniš, pięknościš, manierami, strojem smakownym wydała mu się gospodyni domu. To, co o niej słyszał, dało mu o niej całkiem inne wyobrażenie. Znajdował jš w porównaniu do swych kuzynek wielkiego świata godnš zupełnie stanšć z nimi na równi. Troszkę tylko była śmielszš. Tytus w porę jeszcze przypomniał sobie i szepnšł mu na ucho, że przyjaciele domu dawali jej tytuł kasztelanicowej, do którego żadnego prawa nie miała. Młody pan, rzucajšc okiem na stół gry, przekonał się, iż dla niego niebezpiecznym byłoby w niš wdawać. Kilka tysięcy dukatów, rozsypanych i w rulonach, leżało przed bankierem. Poniterowie nie stawiali mniej niż pięćdziesišt czerwonych złotych. Przyszły dziedzic fortuny olbrzymiej pensjš miał wyznaczonš nadzwyczaj skromnš, a choć się z pomocš Tytusa ratować umiał wydawanymi obligami, *72 nie rozporzšdzał nigdy znacznš gotówkš. Tytus i inni zasilali się jego kredytem; rwano go na wszystkie strony. Życie w Warszawie, przepełnionej ze wsi przybyłymi posłami, ich rodzinami, mnóstwem ciekawych cudzoziemców, było drogie. Przyjemności jego nęciły. Starosta, jako krewny, ocierał się o koła, w których bawił hetman *73 i dokazywał serdeczny marszałek sejmowy, Sapieha. *74 Musiał nie okazywać się ani skšpym, ani zbyt uciśniętym przez ojca. Zaczerwienił się więc jak wiśnia i jak te karmazyny, które miał na sobie, gdy mu Loiska wskazała stół i spytała, czyby nie chciał szczęścia spróbować. Salwował się *75 komplimentem. - Zdaje mi się, że majšc szczęście być w pani towarzystwie, grzechem byłoby szukać go w grze. Loiska się uśmiechnęła. - Ja bo sama grywam - rzekła wesoło. - Naprzód dlatego, iż się nie taję, że pienišdze lubię, cóż życie bez nich warte? Po wtóre, że z tym niegodziwym losem stanšć do walki jest to wielka przyjemność. - Cóż, kiedy los zawsze zwycięża! - wtršcił starosta. - O, nie - zaszczebiotała Loiska - ja, gdy się uprę, to choć mi się opiera, złamię go! To mówišc, chwyciła kartę rzuconš, dobyła woreczka, przycisnęła jš dukatami i podsunęła bankierowi. Gra zdawała się bardzo goršco jš zajmować; zwróciła siš do niej cała. - Muszę wygrać! - wołała z dziecinnš pewnościš siebie. Hrabia W. cišgnšł, nie mówišc słowa, nie zwracajšc oczu. As, na który postawiła, wygrał w istocie. Oczy jej zapłonęły, zagięła parol *76 na nim z goršczkowym pośpiechem. Inne stawki, daleko większe, odwracały uwagę. Loiska pilnowała swojej. Wygrała znowu. Odwróciła się do milczšcego starosty: - Widzisz pan? Jestem taka uparta, że trzeci raz na asa postawię. - I przegram - odezwał się hrabia W. zimno. - I wygram! - zawołała Loiska. Po kilku pocišgnięciach as wysunšł się w istocie, niosšc gospodyni setlewę. *77 Ze śmiechem, brzmišcym jak dzwonek, zgarnęła dukaty do sakiewki i obróciła się do gościa. - Widzisz pan - rzekła - to wielka nauka! Wola ludzka jest potęgš ogromnš, jest prawie wszechmocš. Trzeba mieć jš silnš, żelaznš, upartš. Niš się do wszystkiego dochodzi. Starosta pod wcale innym wrażeniem szepnšł nieśmiało: - Do wszystkiego? Lekki rumieniec okrył ślicznš twarzyczkę. Strzepnęła włosy, spadajšce jej nieco na skronie, i patrzšc mu śmiało w oczy powtórzyła dwuznacznie: - Do wszystkiego! Potem, jakby się namyśliła, dodała ciszej: - Ale nie bez ofiar. Alboż to nie ofiara z mej strony, żem mojš nieomylność i wiarę stawiła na kartę? Spojrzała ku pokojowi jadalnemu i głosik srebrny, łagodny zmieniajšc nagle, zawołała, naśladujšc ton lokaja, oznajmujšcego, iż dano do stołu: - Panowie! Ostrygi na półmiskach! To mówišc, gdy gracze zatopieni w kartach nie śpieszyli wstawać, dała rękę staroście i poszła z nim do jadalni. - Nie będziemy na nich czekali - rzekła. Hrabia Teofil, znany ze swego na ostrygi łakomstwa, i Tytus, głodny, poszli za gospodyniš. Z graczów tylko dwóch szczęśliwych wstało. Starosta był upojony. Spoglšdajšcy nań Tytus widział, jakie na nim gospodyni czyniła wrażenie. Nie można było zaręczyć, czy między nim a pięknš Loiskš porozumiewania się wejrzeniami jakimiś nie było. Nim hrabia W., dokończywszy talii, przyszedł do stołu, gospodyni, z wielkim podziwieniem starosty, odezwała się głośno, tonem jak najdoskonalej obojętnym: - Panie Tytusie, czy ja się mylę? Zdaje mi się, że... ale tak... dziś reduta u Marwaniego. Kto był na reducie? Nastšpiła chwila namysłu. - My z niej właśnie wracamy - rzekł hrabia, który drugi już tuzin ostryg pochłaniał. - A, a! I nic mi panowie nie mówicie?! - zawołała Loiska. - Ja, chociaż tych brudnych zbiegowisk nie cierpię i nigdy nie bywam na nich, przyznam się, że panom zazdroszczę tego, iż bezkarnie się w tłum wmieszać możecie. Doprawdy, to musi być zabawne! - Dziś niezbyt wesoło się bawiono - przerwał Tytus, wpatrujšc się pilnie w gospodynię, która nie dajšc najmniejszego znaku zakłopotania, śmiało patrzyła mu też w oczy. - Królowš reduty była jakaś w klejnoty nadzwyczajnie drogie i wspaniałe ustrojona pani. - A, teatralne klejnoty ze szkiełek! - przerwała, śmiejšc się, gospodyni. - Zdaje mi się, że nie - mruknšł hrabia. - Wcisnšł się na salę - mówił Tytus - nie wiem, fałszywy czy prawdziwy Barani Kożuszek i narobił ogromnego skandalu. Loiski twarz nie zdradziła się najmniejszym drgnišciem ani zmianš koloru. Słuchała obojętnie. Starosta powiedział sobie w duchu: "To nie mogła być ona." Z twarzy Tytusa tego, co myślał, odgadnšć nie było można. Hrabia, który jadł i pił z pośpiechem, wiedział tylko tyle, że gospodyni nie chciała być odgadniętš i to mu starczyło. Ostrygi były doskonałe. - Barani Kożuszek? Cóż to jest? - zapytała Loiska. - Jak to? Pani byś nie słyszała dotšd o Baranim Kożuszku? - podchwycił hrabia. - Ja o kożuszku? - rozśmiała się pogardliwie gosposia. - Ależ kożuch to rzecz obrzydliwa! Pamiętam z lat mojego dzieciństwa zapach jego. Pfe, okropny, Mówcież, co ten kożuszek znaczy. - Zagadkę - odezwał się Tytus. - Jest to żebrak, zdaje się pomieszanych zmysłów, czy któś, co udaje wariata i korzystajšc z tego, prawi najprzyzwoitsze rzeczy, aby tym wyłudzić jałmużnę. Gospodyni zrobiła minkę pogardliwš. - Doprawdy, mówić o takich brudach nie warto. Wtem gracze się wtłoczyli, rozmawiajšc głośno i majšc na czele hrabiego W. Zasiadali do stołu, jeszcze prawišc o swej grze i o nadzwyczajnym szczęściu bankiera a niesłychanej "malchance" *78 podkomorzego, który już był kilka tysięcy dukatów przegrany. Rozmowa zmieniła się nagle, a korzystajšc z jej zwrotu i z hałasu, jaki gracze z sobš przynieśli, Loiska poczęła szeptać z zachwyconym starostš. Nie można było po niej poznać, czy chciała go oczarować, czy tylko pragnęła być grzecznš. Z wielkim chłodem i zręcznościš mówiła do niego; ale ta obojętność jej była widać drażnišcš, bo niewprawny młodzik sadził się na najgorętsze wyrażenia i zapuszczał za daleko. Ona zbijała go z tego toru, nazbyt przy pierwszej znajomości rażšcego, ale to niewiele pomagało. Para kieliszków burgunda do reszty go spoiła. Loiska, widzšc to, zwróciła się ku Tytusowi, poczęła mówić z hrabiš W., dajšc mu czas do ostygnięcia i opamiętania się. Po wieczerzy gry już nie cišgniono dalej. Pora była spóźniona bardzo, goście się porozchodzili, Starosta też musiał pożegnać gospodynię, która z wielkš powagš, niemal chłodno, się z nim rozstała. Na młodzieńcu wywarło to wrażenie takie, iż goręcej jeszcze do tej piękności zbliżyć się zapragnšł i na schodach szepnšł Tytusowi: - Jeżeli masz dla mnie cokolwiek przyjaźni, kochany mój, to pomóż mi w tym, abym się mógł do niej zbliżyć. Wzrok ma upajajšcy. Kobiety tak pięknej nie widziałem w życiu ani marzyłem o niej. Jestem cały przejęty. - Tak - rozśmiał się Tytus z wytrawnościš starego i doświadczonego zjadacza serc - i nadto jej to okazałeś, więc musi się z sobš podrożyć. To stary aksjomat, *79 iż gry demaskować *80 zawczasu nie trzeba. Ale... bšdź starosta spokojny. Uśmiechnšł się i potrzšsnšł głowš. - Kobieta rozumna! - dodał i umilkł. Pojechali do domu. Stojšcy przy barierze ganku widzowie, którzy mimo deszczu przypatrywali się nadjeżdżajšcym gościom, wychodzšcego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego Kożuszka całej Warszawie, powitali hałaśliwym śmiechem i wołaniem. Nawykły do tego, starowina ani się nawet obejrzał. Głosy tej ciżby, wśród których chyba może słowa dzieciaków kilku brzmiały szydersko, nie były zresztš ani złośliwe, ani niechętne. Wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi możnych i zepsutych, na tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim sprzymierzeńca. Ulica - to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co głodem przymiera, co przyciśnięte nędzš, zazdrości, co z sercem zakwaszonym cieszy się, gdy szczęśliwsi cierpiš; ulica, która jest namiętnš, ślepš, biednš, głupiš, ale której wiele przebaczyć potrzeba, bo cierpi wiele, a najczęściej nie wie, co czyni. Dla tej ulicy Barani Kożuszek, wchodzšcy na redutę po to, aby trwonišcych tam grosz na płochš zabawę chłostał i smagał, gdy biedactwo stało na deszcu, był wielce pożšdany. Okrzykiwano go jak posła, którego nędza wyprawiała, pluć w oczy rozpuście. A jakżeby byli radzi terminatorowie szewscy i uliczniki wcisnšć się za nim, aby posłuchać, aby zobaczyć, jak ta bomba pękać będzie i obryzgiwać złotem szytych panów! Każdy z nich wiedział, że Barani Kożuszek nie szedł tam darmo. Wybuchy śmiechu, które się wkrótce słyszeć dały, tłumaczono sobie żganiem nielitościwego starowiny. Widziano go nieraz czepiajšcego się magnatów, rzucajšcego ostre słowa do karet, przed którymi kryły się głowy i okna zapuszczały, a piesi przestraszeni uciekali. Gawiedź się z poczštku spodziewała, że go rychło za drzwi wyrzucš; ale dość długi czas upłynšł, nim z twarzš zaognionš, z której kawał płachty zerwał w sieniach, Barani Kożuszek ukazał się z powrotem. Gawiedź czekajšca nań powitała go znowu wołaniem, a niektórzy przyklaskiwać mu zaczęli, jakby wiedzieli, iż na sali dobrze się musiał popisać. Stary, któremu goršco reduty oddech zatamowało, a może wzruszenie, zdjšł z głowy czapkę i wiatr siwe rozwiał mu włosy. Odetchnšł, chwilę zatrzymał się w ganku, spoglšdajšc na czarne niebo, które oświecone od latarni, potoki deszczu przerzynały, rozepchnšł ludzi, co mu na drodze stali, i nie zważajšc na słotę, z głowš spuszczonš powlókł się na miasto. O trzy kroki już go widać nie było. Przy ganku stało zawsze pod dostatkiem chłopaków z latarkami, którzy nie majšcych fiakrów ani powozów, a mieszkajšcych w bliskości do domów odprowadzali, bo większa część ulic nie była oświeconš. Prawdziwy łobuz warszawski, wyrostek kilkonastoletni, znany pod imieniem Juliaszka, który pod teatrem, przy redutach i u każdego pałacu, gdzie tylko balowano, nastręczał się zuchwałym zaleceniem i zaczepiał wychodzšcych, ofiarujšc się im ze swojš latarkš - spostrzegł przesuwajšcego się starca i nie mógł wytrzymać, świerzbiał go język. - Jaśnie wielmożny Kożuszku! - krzyknšł. - Może jaśnie pan raczy sobie kazać poświecić do szpitała Św. Łazarza. *81 Starzec z wolna się zwrócił ku niemu; ostygł już był. Wlepił oczy w chłopię wesołe i złośliwe. Wzrok ten musiał mieć jakšś siłę strasznš, bo Juliaszek zaniemiał, zasromał się, spuścił głowę jak winowajca i poczuł, że się dopuścił niepoczciwego szyderstwa. Barani Kożuszek stał, z politowaniem, bez gniewu spoglšdajšc na chłopaka. - Patrzaj no ty - rzekł łagodnie - abyś sam z tš swojš latarkš nie zawędrował gorzej niż do Łazarza. Moje dziecko, z nędzy w szpitalu umierać sroga to rzecz, ale miłosierdzie ludzkie nie hańbi, a ubóstwo nie zawsze jest występkiem. Tyś próżniak, gonisz za łatwym zarobkiem po nocach, a we dnie próżnujesz. Co z ciebie będzie, hę? Juliaszek języka w gębie zapomniał. Słowa te zaświdrowały mu w sercu. - I, niech bo jegomość da pokój - zaskomlał - ot wyrwało się głupstwo. Tłum, który widział i słyszał obu, brał stronę Baraniego Kożuszka; śmiać się zaczynano z Juliaszka. - Ze starości, z nędzy, z nieszczęścia cudzego - mówił, spokojnie stojšc na deszczu, stary - nie śmiej się i nie uršgaj nigdy. Pan Bóg, który biednym błogosławił i królestwo im przyobiecał, mści się za tych, co sš Jego dziećmi najmilszymi. Juliaszkowi łzy się kręciły w oczach, latarka mu drgała w ręku. Szybkim krokiem podbiegł do starego, schwycił rękę jego z poszanowaniem, pocałował i szepnšł cóś po cichu. Z tłumu przyklaśnięto. Barani Kożuszek się uśmiechał. - Ile zarabiasz, odprowadzajšc do domu? - zapytał. - Różnie, proszę jegomości, różnie - wyjškał Juliaszek. - Jak się dobrze trafi, to i dwa złote. Stary się rozśmiał, rękę włożył pod kożuszek, dwuzłotówkę wycišgnšł i wsunšł jš w rękę chłopcu. - Naści - rzekł - świeć na ulicę Krochmalnš. Juliaszek wysforował się natychmiast naprzód i nic nie mówišc, iść poczšł, wybierajšc co najsuchsze miejsca, kładki i cegły, które gdzieniegdzie wśród błota były pokładzione. On jeden znał tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, iż wśród najciemniejszej nocy mógł się w nim orientować. Z głowš zwisłš na piersi, nie mówiš nic, Barani Kożuszek szedł za swym przewodnikiem. Minęli tak Ogród Saski, gdy u wejścia na Krochmalnš ulicę starzec zawołał na chłopca: - Sam tu! Juliaszek nadbiegł ku niemu. - Wracaj nazad - rzekł nakazujšco Barani Kożuszek - ja tu już do mojej budy i bez ciebie trafię. Klepnšł go po ramieniu. - Posłuchaj dobrej rady. Rzuć tę głupiš latarkę do licha, a ucz się rzemiosła. Juliaszek się poskrobał w głowę. - Próbowałem - odezwał się markotno - ta co. Takš naturę mam, że w miejscu mi wysiedzieć trudno. I znowuż te majstrowie psiawiary łajš, a ja języka za zębami nie trzymam. Szewc jak mi w pysk dał, tom mu oddał. Ruszył ramionami. Stary się roześmiał. - To się zwalasz - rzekł - a szkoda. Pomódl się, aby ci Bóg dał więcej cierpliwości. I nim się Juliaszek opatrzył, zniknšł mu stary w ciemnościach gdzieś tak, jakby - wedle jego wyrażenia - poszedł wskróś ziemi. Chłopak postał chwilę zamyślony, spojrzał w latarkę, w niej jeszcze łojówki zostało, i kopnšł się nazad do Marwaniego. Kożuszek tymczasem nie postrzeżony, mimo nocy ciemnej nie potrzebujšc się przypatrywać dobrze znanej drodze pod parkanami, szedł dalej Krochmalnš ulicš. Tu, wśród drewnianych domostw po większej części, stała odosobniona, jednopiętrowa kamieniczka, która nad nimi górowała. W oknach pięterka jej nie było światła; dolne, okiennicami nieszczelnymi pozasłaniane, po lewej stronie światełka z wnętrza przepuszczały. Staruszek cicho się zbliżył do drzwi, klucza dobył z kieszeni, otworzył, wszedł i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi, skierował się na prawš stronę. Nie potrzebował, aby mu świecono do otwierania, znajšc dobrze miejscowość. Izba, do której wszedł, była ciemna, ale i tu omackiem stary na kominie krzesiwo znalazł, hubkę i siarkš napuszczone drewienka. Wprędce zaświeciła hubka, zapaliła się siarkowana drzazga, a od niej świeca na kominie przygotowana. Gdy się rozjaśniło w izbie, można w niej było dostrzec tapczan nie zasłany niczym, na którym odzież jakaś była, stolik przy ścianie z różnymi na nim gratami, ławę zapylonš i podłogę nie umiatanš od dawna. Była to pustka, a chłód w niej przejmujšcy kazał się domyślać, iż jej nie zamieszkiwano. Stary, wszedłszy, zrzucił z siebie natychmiast obmokły kożuszek, który na ścianie, obok dwóch zupełnie mu podobnych, powiesił. Siadł na tapczanie, zdejmujšc z nóg zbłocone obuwie, które przygotowane buty długie zastšpiły. Czapkę położył na stole. Wdział kapotę szarš, a nareszcie otarłszy twarz, włosy rozczochrane i brodę przyczesał. Zmiana ta ubrania uczyniła go prawie innym człowiekiem; twarz nawet wyraz jakiś spokojniejszy, smutny a poważny przybrała. Wyglšdał jak zamożny mieszczanin jakiś i nic już żebraczego nie miał w sobie. Westchnšł, pocierajšc czoło, i ujšwszy świecę z komina, wyszedł z izby, którš starannie na kłódkę zamknšł za sobš. Sień domu niewielka była, ale czysta. Schody drewniane prowadziły na pięterko. Stary, nim wszedł na nie, zapukał na lewo. Za drzwiami poruszyło się coś. Niemłoda kobieta, trzymajšc kšdziel w ręku, otworzyła je i poczęła wołać: - Zaraz! Zaraz! Wewnštrz izby widać było piec i kuchenkę, przybory jak zwykle dla czeladzi. Na ognisku jeszcze płonšcym gotowało się cóś. Dziewczynka, wyrostek z podkurczonymi pod siebie nogami, drzemała pod piecem. - Jak bo jegomość dziś późno! - zawołała schrypłym głosem zaspanym kobieta, krzštajšc się około garnków. - Na dworze taka plucha zimna, że i psa nie wypędzić. Jeszcze choróbska jakiego, Panie Boże uchowaj, jegomość się nabawi. Stary, nie zważajšc na to gderanie i wcale nie odpowiadajšc, w milczeniu poczšł się drapać na górę. Tu drzwi nie były zamknięte. Przedpokój czysto utrzymany przeszedłszy, stary znalazł się w sporej izbie gościnnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal eleganckiej. Sprzęt był nienowy, ale dosyć wykwintny, sofa i krzesła pokryte spłowiałym adamaszkiem, stół zawieszony kobierczykiem. Zwierciadło stare, trochę poobijane, weneckie i para ciemnych obrazów przyozdabiały ściany. Komódka saskiej fabryki stała w kštku. Widać było jeżeli nie dostatek, to przynajmniej nie nędzę, a czystość i porzšdek mile uderzały oczy. Przeszedłszy ten pokój, stary ze świecš wszedł do sypialni. Ten sam ład i tu panował. Łóżko ze starym pawilonem *82 w kštku, wielka szafa stara, kilka krzeseł, kufrów para ubierały ten pokój; lecz najwięcej miejsca zajmował olbrzymi stół, spłowiałš i podartš makatš zasłany, tak zarzucony mnóstwem papierów, broszur, ksišżek, świstków i wszelkiego formatu starych i nowych ksišg, iż nie było na nim ani kawałeczka miejsca próżnego. Najwięcej było kartek luźnych, drukowanych, plakatów i tych ulotnych pisemek, które tysišcami wyrzucały co dzień drukarnie czasu sejmu czteroletniego. Na rogu stołu, w miejscu, na które naprzód się zwróciły oczy wchodzšcego, leżała paczka sznurkiem zwišzana. Schwycił jš, postawiwszy światło, i natychmiast z goršczkowš ciekawościš przepatrywać zaczšł. Jednę po drugiej odkładał kartki, to ramionami zżymajšc, to uśmiechajšc się do nich, to brwi marszczšc. Były tam i drukowane głosy sejmowe, i wierszyki na bibule, i rękopisma pośpiesznš a niewprawnš rękš przekopiowane, wydania Gr~olla *83 i drukarń innych, które wolały kłaść Alethopolis *84 lub coś podobnego na tytule niż firmę własnš. Wprawne oko starego wszystko to przebiegało prędko: niektóre tylko ważniejsze rzeczy odkładał na stronę. Lecz papierów było tak sporo, iż zaczytawszy się w nich, nie postrzegł się stary, gdy przyodziana już kobieta na próg weszła, cicho i ostrożnie szepczšc: - Wieczerza na stole, niechże jegomość nie da stygnšć. - A Maciej gdzie? - zapytał, nie podnoszšc oczów od swych papierów, stary. Kobieta milczała chwilę. - Gdzie, proszę pana, ma być? Jak zawsze! Gdy jegomość się przypóźni, nieboraczysko niepokoi się i szukać idzie. Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na takš słotę, w takš noc... - Dajże pokój, nie gderz - przerwał jej łagodnie stary. - Żebyście się wy mnš do zbytku nie opiekowali! Zamilkła, cofajšc się, kobieta, a zamyślony starzec wysunšł się z sypialni i wolnym krokiem przeszedł do trzeciej izby, w której na rogu dużego stołu przygotowane było nakrycie i wieczerza, składajšca się z kawałka odgrzanego mięsa i talerza polewki. Kieliszek wódki poprzedził jš i Kożuszek zaczšł jeść zamyślony. Tymczasem słychać było drzwi otwierajšce się na dole, głos gospodyni, potem kroki na schodach, a po chwili mężczyzna słuszny, siwy, wyglšdajšcy na starego oficjalistę, z wšsami zawiesistymi, z poczciwš twarzš pomarszczonš, a od chłodu teraz zarumienionš stanšł w progu jadalni. - Znowuś się niepotrzebnie włóczył po deszczu - odezwał się jedzšcy. - Widzisz, mówiłem ci tyle razy: siedź spokojnie w domu. Mnie nic się nie stanie, nic, ja się już znam i z ulicami, i z ludźmi. - Ale bo, proszę pana - przerwał serdecznym głosem pan Maciej. - Mój kochany, już mnie nie nawracaj - westchnšł stary. - Com zaczšł, dokończyć trzeba. Obaj zamilkli. Po chwili cicho zapytał pan stojšcego u drzwi: - Byłeś u księdza podkanclerzego? *85 - Byłem i nieraz - odparł Maciej. - Nie można się było docisnšć. Właśnie mu przychodzili wszyscy pono nominacji winszować. Stojšc w kancelarii, nasłuchałem się, jak pisarkowie drwili, że tacy teraz z respektem *86 przybywali, co wczoraj mu się nie kłaniali na ulicy. Nie było odpowiedzi; stary krajał twarde mięso, zamyślony. Maciej dodał po krótkim milczeniu: - Przyniosłem wszystko, co się gdzie ułowić dało, i położyłem na stoliku. Stary głowš kiwnšł. - Wišzka spora! Ruszył ramionami. Znowu nastšpiło milczenie. Maciej spoglšdał z ukosa, nie odchodzšc. Zdawał się coś jeszcze mieć do powiedzenia, z czym sam wystšpić nie chciał. Czekał. Wieczerza już się miała ku końcowi. Stary, otarłszy usta, powstał, a Maciej, świece zabrawszy, przeprowadził go do sypialni. - Rozbierać mnie nie potrzebujesz - odezwał się, za stół siadajšc do papierów, Kożuszek - idź spać! Maciej się wstrzymał jeszcze, zawahał i szepnšł coś po cichu na ucho siedzšcemu, jakby i tu nawet, gdzie sami we dwóch byli, obawiał siš podsłuchania. - Wiem! - odparł marszczšc się stary i rękš dał mu znak, aby odszedł. Nastała na mało uczęszczanej ulicy cisza głucha i deszcz już tylko na dach spadajšcy, a rynny, przez które potoki się lały, przez noc całš słychać było. W kamieniczce pogasły światła i w jednym tylko oknie sypialni długo blade światełko migało. Nazajutrz deszcz trochę ustał, chmury się podniosły, wiatrem północnym pędzone, posiniałe i szkliste, na mróz się zbierać zdawało. Około dziesištej godziny zapukano do drzwi. Maciej poszedł otworzyć. Mężczyzna, cały osłonięty płaszczem, w czapie na uszy naciśnionej, tak że twarzy jego nie można było rozeznać, poszeptawszy cóś ze sługš, z nim razem pośpiesznie wszedł na górę. Tu, gdy ciężkš zrzucił w przedpokoju opończę, odprostował się i twarz odkrył, okazał się lat zaledwie średnich mężczyznš, piwnych, żywych oczu, pięknych rysów, odkrytego czoła, fizjognomii szlachetnej i sympatycznej. Typ to był zresztš pospolity dosyć zamożnego szlachcica, na pół żołnierza krwiš i postawš, szerokiej piersi, silnej dłoni, lecz złagodniały jakby wpływem epoki, wśród której żyć mu przyszło. Ubiór polski niewykwintny, ale od sajety i jedwabiu, dowodził dostatku. Nie był to pierwszy lepszy. Maciej kłaniał mu się z respektem wielkim, drzwi szeroko, nie oznajmujšc go, otworzył i wprowadził do bawialni. Z sypialnej izby natychmiast wyszedł stary, który już był ubrany po wczorajszemu. Postrzegłszy gościa, dość żywo i z uprzejmym twarzy wyrazem podszedł ku niemu. Ścisnęli się za ręce. Maciej natychmiast zniknšł i kroki jego na schodach słychać było. Przybyły gość, zaproszony, zajšł miejsce na sofie, stary siadł przy nim na krześle. - Nic nowego? - zapytał gospodarz po chwili. - Owszem, nowin jest dużo - odezwał się przybyły. - Nie wszystkie dobre, pewnie połowa nieprawdziwych, bo się one na bruku naszym rodzš jak grzyby po deszczu. Ale próżniacy i plotkarze majš czym żyć. Spojrzeli na siebie. - Ja się pana pisarza o te brukowe efemerydy *87 nie pytam - rzekł Kożuszek. - Cóż... u nas? - Zbliżamy się do celu - szepnšł pisarz. - A król? - zapytał gospodarz. Nastšpiła chwila długiego milczenia. Zapytany westchnšł. - Król... król - poczšł powoli. - A! Dużo by o nim mówić potrzeba. Niepodobna nie ulec urokowi tego człowieka, ktokolwiek się doń zbliży. Najmilszy z ludzi, jeden z najdowcipniejszych i najuczeńszych monarchów swojego czasu. Sšd o rzeczach trzeźwy, serce dobre... Tu pisarz załamał ręce. - Cóż po tym - odezwał się - kiedy charakteru nie ma? Siły mu brak do dobrego i do złego zarówno i... kwoki panujš nad nim. *88 Znacie go, jak wszyscy. - Pozwólcie - przerwał stary. - Jest to zapewne nieszczęście wielkie ten brak woli i wytrwania, lecz z drugiej strony w tym momencie, gdy już nad jego umysłem pan Ignacy *89 uzyskał pewnš przewagę, gdy i podkanclerzy nie jest bez wpływu, gdy widocznie pochylać się zaczšł... - Nawet się zupełnie zdaje nawrócony - dodał pisarz - ale kto za jutro zaręczy? Wieczorem z głuchym Wilczewskim *90 przekrada się na konferencję nasze jakby spiskowiec jaki. Piattoli, *91 Ignacy "e tutti quanti" *92 starajš się w niego wlać ducha. Zapala się, wtóruje, rzuca myśli doskonałe, przyklaskuje naszym, cieszy się, unosi... Myśmy w siódmym niebie! W kilka godzin potem głuchy Wilczewski odprowadza go nazad do sypialni. Tu starosta piaseczyński *93 szepce mu, że pani krakowska *94 nań czeka. W istocie ona i Mniszchowa *95 od godziny nudzš się w salce bocznej. Król, po odbytej pańszczyźnie z nami, znużony tym, czymeśmy go karmić musieli, wita z radościš przynoszšce mu rozrywkę niewiasty. Ryks podawać każe herbatę i owoce. Zasiadajš w małym kółku. Pani krakowska powraca od prymasa *96 i wiezie z sobš wyziewy atmosfery, którš była otoczona. Pierwsze z ust jej słowo brzmi w uszach pana jak okropny dysonans. *97 Lecz niedawno on sam wtórował z tego tonu. Potrzeba przed kobietami ukryć zmianę, jaka zaszła w umyśle. Uśmiecha się i potakuje. Przywiezione przez paniš krakowskš ziarna kiełkujš, oddziaływajš. Król stygnie... Wszystko to, czemu przed chwilš przyklaskiwał, wydaje mu się teraz niedorzecznościš. Pan Ignacy jest utopistš, *98 ksišdz Piattoli nie zna kraju. Król wzdycha. Powoli zaczyna szydzić z tego, co przyniósł z sobš, otrzeźwia się i idzie spać zgryziony, nie wiedzšc, z czym się jutro obudzi. Nazajutrz z rana rozmowa z Bułhakowem. *99 W sekrecie wyprawia list do Szczęsnego. *100 Król chodzi smutny aż do wieczora. Wilczewskiemu daje się prowadzić aż do progu, z najmocniejszym przekonaniem, iż się tu utopiom oprze z całš siłš przygotowanych argumentów. Ba, przestšpiwszy próg, powitawszy swych współspiskowych, powraca do wczorajszego toku idei. W duchu powiada, że prymas jest uparty, a Piattoli najmędrszy z ludzi. Kończšc westchnšł pisarz. Gospodarz słuchał z minš posępnš. - Niemniej potrzeba na słabego działać, pilnować go i mieć z sobš - rzekł z cicha. - Bez niego się nie obejdziemy. Znów wymieniali wejrzenia. - Wypadki we Francji *101 wpłynš na reformę u nas - dodał stary. Pisarz się boleśnie uśmiechnšł. - Nie wiem - rzekł. - W naszych pojęciach zamieszanie jest wielkie. Francja zdaje się więcej ku republikańskim dšżyć formom, a u nas najzagorzalsi republikanie stać będš przy starych prawach i bronić źrenicy wolności. *102 - Tak, na nieszczęście, my mamy z przeszłościš do walczenia i z nałogami wielš. Można by słownik ułożyć tych wyrazów, do których się u nas fałszywe przyczepiły pojęcia. Mamy do walczenia z dykcjonarzem. *103 Poczšwszy od naszej wolności, wszystko w nim przerobić potrzeba. - Jednakże - dodał pisarz - nasz obóz się powiększa. Mamy adeptów. *104 - No, i nieprzyjaciele wyrastajš jawni - rzekł stary. - Tym lepiej! - zawołał gość. - Niech podniosš przyłbice: *105 obliczymy się. Pomilczeli chwilę; stary miał twarz zasępionš. - Mówcie, co chcecie - odezwał się - Lucchesiniemu *106 nie wierzę i tego ich pruskiego przymierza, w które bijš, obawiam się. - A! - krzyknšł gwałtownie pisarz. - To pan z nas jesteś jedynym niedowiarkiem! Zapewne ja mam to we krwi, jak wy wszyscy, iż Niemcowi nie ufam, ale tu, gdzie go własny interes prowadzi... Gospodarz mocno usta wykrzywił. - Pamiętajcież - zawołał - abyście się do nakarmienia czymkolwiek sprzymierzeńca przygotowali! Gdańska zechce lub... - My ani piędzi ziemi - zawołał pisarz - nie damy! - Nie ufajcież przymierzu - zakończył stary. I pomyślawszy, dodał z przyciskiem: - Lucchesiniemu nie ufam i boję się go, tego szatana o jednym oku. Pisarz, czy nie chciał na to odpowiadać, czy zdało mu się, że o Lucchesiniego nie warto się spierać, nic nie odpowiedział. - Trudności - rzekł - i z ludźmi, i ze sprawš będzie niemało. Ci nawet, co majš pragnienie reformy i czujš jej potrzebę, nie wiedzš jasno, co poczšć. - Tak, tak! - potwierdził Kożuszek. - Trudności z tego wynikajš, co nam przeszłość zostawiła. U góry trzeba wyrobić siłę, której u nas monarcha nie miał, a u dołu dać swobodę. Dla obojga moc tę skšd weźmiemy, jeśli jej nie zaczerpniemy ze środka, z tej skarbnicy szlacheckiej, w której było wszystko zamknięte i zmonopolizowane? Oczywista rzecz, że ci, którym odbierajš to, co posiadali, opierać się będš na spoliacji. *107 I ta nasza przyszła ustawa, o której dojście do skutku tak się troszczymy, ma to w sobie osobliwego, iż gdy gdzie indziej monarchom władzy ukrócajš, my jej naszemu dodać chcemy. A w przyszłości obok szlachty czy uszlachcony, czy tylko uszlachetniony *108 lud ma stanšć. To jest miliony za krocie. *109 Przeszedł się po izbie stary, z czołem zasępionym myślami. - Wszystko to dobre - westchnšł. - Jest w narodzie popęd, instynkt jakiś, że chwila przyszła, gdy się lub ratować potrzeba nowymi prawami, albo ginšć. Szlachetniejsi gotowi sš do ofiar. Wszystko do dobre - powtórzył - ale (tu zwrócił się do pisarza z twarzš zaognionš i rękami rozpostartymi) "quid leges sine moribus?" *110 Poprawišż nas ustawy? Na obyczaje spójrz. Co się to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobień szlachetnych, patrz, jak żyjš! Jestli tu co poszanowanego? Świętość małżeństwa, powaga starości, niezłomność słowa, godność człowieka? Szał jakiś ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia bezrozumne pochłania, opanowuje, poniża. Wy myślicie o ustawie, ale potrzeba jakšś grozš i sromem działać na tych ludzi, aby ich na lepszš wprowadzić drogę. Republikanami się być chlubimy, a gdzież cnoty republikańskie *111 i gdzie obyczaje spartańskie? *112 Gdzie czystość sumień i ršk? Starzec zamilkł, pisarz się poczšł uśmiechać. - Wsiadłeś bo pan na swojego konika! - zawołał. - Ale trudno, aby wszyscy święci byli. Ludzie sš ludźmi, słabości wiele przebaczyć trzeba. - Słabości! Błędów! - przerwał Kożuszek. - A! Zapewne, ale nie bezwstydów i nie nałogów obrzydłych, nie takiego obłškania, które z tych, co prostš idš drogš, szydzi... bo prawem się stało i obyczajem. Pisarz widocznie chciał zwrócić rozmowę i zamilkł. - Partia nasza - dodał - coraz rośnie, przeciwna maleje. Wiele siły nam dodaje, żeśmy poczciwego Arystydesa *113 Małachowskiego wybrali za wodza. No, i ksišżę Kazimierz bardzo nam jest pożyteczny. Stary się rozśmiał trochę złośliwie. - Zapewne, zapewne - rzekł - znaczy to cóś, że piękny, czysty, z pewnych względów rzymskich czasów godny charakter stoi na czele. Małachowskiemu nic ujšć nie można, oprócz że poczciwski głowy wcale nie ma i że zamiast, co by on was miał prowadzić, wy jego prowadzicie, chociaż się mu zdaje, że on to robi, co mu zręcznie podszeptujš. Cienia w nim nie ma samolubstwa, prywaty, ale cnotš swš dumny a ślepy. - Zaręczam wam, że widzi to dobrze, iż reforma nas tylko zbawi - rzekł pisarz. - Lecz on by jej nawet, i listy Kołłštaja przeczytawszy, nie wymyślił - dokończył stary. - Co się tyczy księcia Kazimierza... Tu pisarz mu podchwycił: - To także szlachetny charakter. Starzec się wykrzywił. - Pieszczoszek matczyn, no i hetmana siostrzeniec - rzekł. - Powiedz mi asindziej, ile razy na czczo był w izbie? *114 Pisarz śmiał się. - Co nie przeszkadza - wtršcił - że tęgš mowę palnie, głowę sobie zmywszy zimnš wodš. We drzwiach zwykle, gdy ze śniadania przychodził, łapiš go nasi. "Ksišżę masz mówić! - Ba! O czymże? - "Poprzesz silnie stutysięcznš aukcjš *115 wojska". - Ale głowa moja! - "To nic, jeszcze jest pół godziny czasu". I ksišżę tnie mowę z zapałem, ze świetnościš, z goršcościš ponczu burgundzkiego. - Ale zlitujcie się - przerwał Kożuszek - ten, żebyście go na nie wiem co zaklęli, gdy pałkę zaleje, przed matkš lub wujem wyspowiada się z projektowanej ustawy i wszystko w łeb weźmie. - Ale, mój dobrodzieju - zawołał pisarz wesoło - on o ustawie jak w rogu i wiedzieć nic nie będzie, aż gdy ona przyjdzie na stół! - Jak to? Jeden z marszałków sejmu, co ma przygotować tę wiekopomnš ustawę, nie wie do ostatniej godziny, nad czym pracuje? Pisarz poruszył ramionami i śmiał się. - Tak jest, na to wam przysięgam! Staruszek, nie wydajšc głosu, rozśmiał się ustami tylko. - Co za społeczność, wśród której spiskować potrzeba, aby dojść do celu, wszystkich bijšcego w oczy! Chwilę tak jeszcze rozmawiali o sprawach sejmowych, a gospodarz słuchał dawanych mu informacyj to się zasępiajšc, to cieszšc, ale niezbyt goršco i jakby niezupełnie w zapowiadany wierzył skutek. - Ja ci powtórzę - skonkludował *116 - com już rzekł: "Quid leges sine moribus?" Ustawa pięknš rzeczš będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu "pericilum in mora". *117 Ratować trzeba od rozkładu Rzecz naszš Pospolitš, szczególniej tę klasę, na której ona stała i długo jeszcze stać będzie. Nim lud z otchłani i ciemności wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie. Na ramionach szlachty wszystko długo jeszcze spoczywać będzie, a jš zepsucie zjada i toczy. Magnaci to kosmopolici *118 i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z tytułami przesadzš. Półpankowie ich naśladujš dla tonu, a i po wsiach zaraza złych obyczajów i lekkości już się zakrada. Gdy runš te stare podwaliny gmachu, padnie i on! Pisarz zadumał się. - Średnia klasa, lud - przebšknšł nieśmiało. - Obojga nie ma! - zawołał stary. - Dekret *119 nie stworzy jednej, a ksišżę Stanisław *120 z Brzostowskim *121 - drugiego. Lat, wieków potrzeba, aby się to wyrobiło, czego tylko jest ślepy zawišzek, a tymczasem co zbudujecie na tych, którzy nie patrzš, skšd pienišdze biorš, którzy w służbie Rzeczypospolitej obcych mocarstw tytułujš się generałami i pułkownikami, a byle im dano wysokie stanowisko, wszystko za nie sprzedadzš? - Pan bo widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach! - zawołał pisarz. - Sam przyznajesz, że jest poczucie potrzeby reform, instynkt szlachetny, do ofiar gotowość. Powoli poprawimy się. - Nie, nie! - rzekł uparty Kożuszek. - Nie, poprawiny się dopiero, gdy legniemy pod razami, gdy nas gruzy przysypiš, gdy prorocze słowa Skargi *122 i Jana Kaźmirza *123 się sprawdzš. Bšdź wola Twoja! Głowę pochylił stary, ale po chwili podniósł jš nagle z twarzš wypogodzonš i zawołał z zapałem: - Bšdź co bšdź, pisarzu, "usque ad finem" *124 róbmy każdy swš powinność. Gdy twierdza jest oblężonš, choć nie ma najmniejszej nadziei obrony ani odsieczy, żołnierz poczciwy walczy do ostatka i daje się zabić na wałach. Tak i my: jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole - powinniśmy czynić, co do nas należy. Pisarz się podniósł z sofy, dobył jakiegoś świstka i poczšł czytać satyryczne wierszyki, które tego dnia w fiakrach i na ławkach Saskiego Ogrodu rozrzucone były. Śmiał się z nich, czytajšc, a i staruszek rad im był. Uderzył rękš po papierze. - I to się przyda - rzekł. - Ten, co to pisał, zdało mu się, że złości swej dogodził, a sam nie wiedział o tym, że moralności mimo wiedzy służy. I koncept *125 niekiedy oczy otwiera. Mówiš, że "natura maxime miranda in minimis", *126 a ja mówię, że Pan Bóg najcudowniejszy, gdy przez błaznów uczy filozofów i statystów *127 rozumu. Pisarzowi już pilno było. Poszeptali cóś z sobš, wymienili papiery jakieś, gospodarz na zegarek spojrzał i gościa do przedpokoju przeprowadził, przywołujšc Macieja do siebie. Lecz właśnie kiedy ten pisarzowi drzwi otwierał, aby je za nim zaryglować, ukazał się w progu ich, w czarnym płaszczu z puszkš blaszanš pod szkaplerzem, braciszek od bonifratrów po kweście. Ponieważ gość wychodził z domu, kwestarzowi zamknšć drzwi przed nosem nie wypadało. Oprócz tego przyjęto za regułę, że chodzšcych z jałmużnš, gdy pan był w domu, puszczano. Wskazał więc stary Maciej braciszkowi na schody, a ten, puszki swej dobywszy spod sukni, powoli wszedł na nie i do salki, w której się jeszcze stary znajdował. Zobaczywszy kwestarza, sięgnšł po sakiewkę, lecz bonifrater, który już był wycišgnšł puszkę, spojrzawszy na twarz gospodarza, w którš się wpatrzył z wyrazem niezmiernego podziwienia, stanšł jak osłupiały. Ręka wycišgnięta z puszkš drżała, na twarzy jego malowało się niedowierzanie, zdumienie, ciekawość, prawie przestrach. Usta otworzył i poczętej prośby o datek dla szpitala nie umiał dokończyć. Stary postrzegł to. - Co się tak, braciszku, wpatrujesz we mnie? - rzekł trochę zmienionym głosem. Braciszek, posłyszawszy mowę, jeszcze dziwaczniejszš twarz zrobił. Stary poczšł się uśmiechać. - Co we mnie znajdujesz tak dziwnego? - wyjšknšł, rzucajšc dwuzłotówkę w skarbonkę. - Jaśnie wielmożny pan przebaczy mi - odezwał się pokornie bonifrater. - Głupie oczy moje, nie wiedzieć, co im się przywidziało. - Hm, cóż takiego? Co? - zamruczał, trochę się zasępiajšc, stary. - Rad bym wiedzieć. - Bez urazy, niech pan daruje... osobliwe podobieństwo - mówił bonifrater. - Ale bo nawet i w głosie. - Do kogo? - szepnšł markotno gospodarz. - Wstyd wyznać - mówił, śmiejšc się, brat - do tego wariata, co go zowiš Baranim Kożuszkiem. Gospodarz zaczšł się śmiać na głos i wzišł się aż za boki, ale mu się brwi ścišgnęły i usta zdawały się gniewem kurczyć. - A toś mi pochlebne znalazł podobieństwo do jakiegoś włóczęgi! - zawołał. - Barani Kożuszek... cóż toto jest? - At, fiksat, którego by do ciupy zamknšć warto, a zimnš go wodš oblewać - rzekł bonifrater. - Ja z nim często u furty baraszkuję, ale to zajadła żmija, o, i niegłupi jak wszyscy wariaci, w których głowie rozum niekiedy pobłyskuje. Nikomu nie daruje, szydzi, żga, wyśmiewa. - Hm, hm! - rzekł stary. - A nic do rzeczy? Bez sensu? - No, nie można powiedzieć, aby od rzeczy plótł - odparł bonifrater - tylko zły jest i kšsa, a to też fiksacja, bo go za to prędzej później albo zamknš, albo wyświęcš. *128 Gospodarz stał chwilę zamyślony. - Może byś się kieliszka wódki napił? - odezwał się, idšc do drugiego pokoju i przynoszšc flaszkę z sobš. - A proszę was, o takim jakimś podobieństwie, któreście upatrzyli między mnš... - Tu się poczšł śmiać. Bonifrater protestował, kieliszek bioršc do ręki. - Ja przecież od lat wielu jestem mieszczaninem stołecznego Jego Królewskiej Mości miasta Warszawy i mam tu, jak widzicie, posesję własnš, a brata ani swata w całym mieście nie znam. Braciszek się uniewinniał. - Pan mi daruje... at, stare oczy. Nawet pan słuszniejszego wzrostu i tylko te siwe włosy i broda... - Aleś bo mnie nieosobliwie zaszczycił! - dodał, żegnajšc się już, stary. Bonifrater, usta otarłszy po wódce, z niskim ukłonem do drzwi już uchodziŁ, a stary, flaszkę odniósłszy, zadumany powrócił do jadalnego pokoju. Maciej stał w progu. Poszeptali coś z sobš po cichu. Stary zszedł ze schodów sam, skierował się do izby, w której wczoraj złożył swe maskaradowe przybranie i zamknšł się w niej na czas jakiś. Maciej wzdychajšc stał w drzwiach na czatach i niekiedy spoglšdał na ulicę, w której nic widać nie było, oprócz kilku furek drzewa, cišgnšcych od Woli po rozmieszanym wczorajszym deszczem błocie. Nagle z lewego alkierza wyskoczył żebrak w baranim kożuszku, z rozczochranym włosem, z kijkiem w ręku, w lada jakich chodaczkach, odarty i brudny. Nie spojrzawszy na Macieja, wybiegł w ulicę i popędził popod domami a parkanami ku Saskiemu Ogrodowi. Dopiero dochodzšc do niego, zwolnił trochę kroku, odetchnšł i podniósłszy głowę, szedł śmiało, szyderskie strojšc miny. O trzy kroki przed nim bonifrater kwestarz, idšcy ulicš, zobaczył go, stanšł znowu osłupiały i miał wielkš ochotę bliżej mu się przypatrywać albo i pogonić za nim, gdy Barani Kożuszek skorzystał z pierwszej bocznej uliczki i pierzchnšł tak, że mu znikł z oczów. xW tych latach lepsze towarzystwo w Warszawie i to, które albo się z nim łšczyło, lub naśladować je pragnęło, nie wstawało rychło. Damy, które z balów, wieczerzy przedłużonych lub od gry powracały nade dniem, sypiały do południa. Ranne wizyty, przy czekoladzie, niektóre z nich w łóżkach przyjmowały po pierwszej godzinie, niektóre i później. O dwunastej przedpokoje napełniali zwykle przekupnie, faktorowie *129 i faktorki, bez których się nikt nie obchodził. Pani Loiska, inaczej zwanš pięknš kasztelanicowš, pilnie tego strzegła, aby jej dom zdawał się być na pańskiej stopie. I tu więc dopiero o południu dniało. Lecz nazajutrz po bytności pana starosty i reducie Loiska wyjštkowo wstała wcześniej, włożyła turecki szlafroczek i do niego dobrane pantofelki cudnie haftowane i włosy śliczne przewišzała wstšżeczkš. Zdawała się oczekiwać na kogoś. Otyła, ospowata, bardzo mimo tuszy fertyczna *130 sługa faworyta, panna Brygida, Brysiš poufale zwana, kręciła się już około pani, która nieustannie czegoś potrzebowała. W stroju tym porannym Loisce było cudnie. Spod szlafroczka rozpiętego widać było spódniczkę białš jak śnieg, całš naszywanš szlarkami *131 i falbanami haftowanymi misternie. Spod szerokich rękawów wystajšce ršczki z paluszkami długimi, jakby wytoczonymi, zdały się do całowania stworzone. Przeglšdała się w lustrze,zawieszonym naprzeciw berżerki, *132 w której siedziała z tym zadowoleniem, jakiego doświadczajš piękne panie, gdy z rana odświeży je sen, zarumieni i odmłodzi. A ona nie potrzebowała jeszcze odmłodzenia; wiek nie ośmielił się na tym obliczu marmurowym zapisać daty żadnej. Zdawała się jakby urodzonš wczoraj i na nieśmiertelność przeznaczonš. Patrzšc na niš, niepodobna było przypuścić, aby kiedy zestarzeć się mogła. Uśmiechała się do twarzyczki swej w lustrze, zdajšc się mówić do siebie: "Któż ci się oprzeć potrafi?" Młodość tę i świeżość winnš była może Loiska temu, że nigdy niczego nie brała mocno do serca. Nie umiała kochać i po cichu śmiała się z tych, co się kochali, zakochiwali lub szaleli z miłości. Ale wiedziała bardzo dobrze, iż miłość jest doskonałym narzędziem do... robienia interesów. Pozwalała więc kochać się w sobie, grała, gdy było potrzeba, uczucie bardzo zręcznie i żyła tak, będšc pewnš, że i piękność zachowa, i celu dopnie. Chociaż w domu pięknej kasztelanicowej swoboda była wielka i można było o nim mówić różnie, nikt nie mógł poszczycić się szczególnš łaskš pięknej Loiski. Domyślano się, szeptano, ale jawnych dowodów nie było. Amantów miała mnóstwo, preferowanego *133 nie znano. Hrabia W., który u niej grywał, już niemłody, obchodził się z niš protekcjonalnie i nie miał najmniejszego podobieństwa do zakochanego. Zimna galanteria *134 jego nie była udawanš dla oczów ludzkich, ale najprawdziwszš. Wiedziano bardzo dobrze, iż u kogo innego z wielkiego świata był w łaskach. Tu tylko wygodnie mu czasem banczek trzymać było. Loisce na wysoko położonych znajomościach, na protektorach u dworu, po ambasadach itp. nie zbywało, lecz wszyscy jej służyli w nadziei, która się nigdy nie iściła. Wzdychali biedacy, żalili się, a bogini i królowa, gdy już ich o apostazjš *135 posšdzała, umiała jednym wejrzeniem na nowo do siebie przywišzać. Była tak ślicznš... Spodziewano się kogoś i pani zaczynała okazywać niecierpliwość pewnš, gdyż godzina była, w której i inni natrętni goście nadejść mogli a przerwać konferencjš. Dzwoniła parę razy na Brysię, stojšcš na czatach u jakichś drzwi, dla posłuchań tajemnych przeznaczonych, przez które wchodzšcych nie widzieli ci, co w przedpokoju czekali. Bršzowy zegar, przedstawiajšcy jakšś świštynię, którš aniołkowie, a raczej amorki, wieńczyły kwiatami, wskazywał już południe. Ciemne brwi Loiski coraz się mocniej ścišgały, gdy zdyszana Brysia wpadła małymi drzwiczkami, wiodšc za sobš niezbyt młodego, pięknego jeszcze, a jak na rano, wystrojonego bardzo starannie mężczyznę. Wygolona twarz jego miała wyraz osobliwszy zalotności, melancholii, galanterii, ale to była maska, spod której dobywało się coś demonicznie *136 chytrego, przebiegłego, zdradliwego. Można było zadrżeć, wpatrzywszy się w tę słodycz. Oczki przymrużone może dlatego pod powiekami się kryły, aby nikt lisiego ich wejrzenia nie zbadał. - Cóż moja królowa rozkaże? - rzekł z ukłonem niesłychanie wykrygowanym, całujšc ršczkę, którš zatrzymał nieco i ta mu się nie opierała. - O, paluszki te! - zawołał z uniesieniem. Loiska się uśmiechnęła. - Siadaj no, panie pułkowniku. At, mam do pana prośbę, prośbę wielkš! Załamała ršczki i te paluszki tak pięknie pokazały się teraz posplatane cudownie, a że się podniosły, za nimi utoczona biała ršczka wyszła spod rękawów na świat. - Królowo moja, rozkazuj! - zawołał pan pułkownik głosem jakimś bezbarwnym, który szeleścił dziwnie. - Trzebaż się zaklinać, iż twe rozkazy zostanš spełnione? Królowa oparła się na ršczce, może, aby jš na uwielbienie gościa wystawić, twarzyczka jej powlokła się smutkiem. - Ja dla pułkownika nie mam sekretów - rzekła - zresztš, na co by się to zdało? Pan wiesz wszystko a wszystko, co się dzieje w mieście, lepiej niż ktokolwiek bšdź inny. Pułkownik palce położył na ustach i szepnšł: - Tst! Pochyliła się, patrzšc mu w oczy, królowa. - Pułkowniku, zaklinam cię, niech to zostanie między nami. Byłam wczoraj na reducie. A! Mój Boże, po co mnie tam moja ciekawość zapędziła? Ale któż się tego mógł spodziewać? Hrabia W. mi towarzyszył, powóz był najęty. - Ale ja to wszystko wiem - przerwał pułkownik. - No, więc i to wiesz może, jaka mnie tam awania *137 spotkała. Ręce znów się załamały. Pułkownik głowš dał znak potakujšcy. Dwie łzy zbiegły z powiek Loisce, ale to były nie perły boleści, tylko dwa owoce gniewu. - Na Boga, mój dobry, kochany, jedyny pułkowniku, dla mnie to uczyń! Będę ci wdzięcznš. Tu rumieniec zdradliwy oblał jej twarz i więcej niż słowa powiedział. Zajšknęła się. - Kto jest ten łotr niepoczciwy, ten rozbójnik, ten Barani Kożuszek? Głos jej drżał. Były w nim jęk i złość, gniew i ból. - Jemu to ktoś chyba podyktował - cišgnęła dalej - ale kto? Ja potrzebuję wiedzieć, co to za człowiek i kto mu mógł włożyć to w usta. Tego niegodziwca potrzeba... potrzeba uwięzić, zamknšć, ochłostać, wzišć go na tortury...! Niech wyzna! Zapalała się troskliwie piękna Loiska. Pułkownik słuchał zimny jak lód. - W tym sęk, królowo moja - poczšł szeptać. - Powiadasz, że ja wszystko wiem. No tak, nie przeczę, wiem wiele, bardzo wiele. Mogę panu B. donieść, co się wczoraj po cichu w gabinecie króla uradzało; mogę powiedzieć, co pisał Lucchesini do króla pruskiego; mogę zgadnšć, co myśli ksišdz Kołłštaj, a nie wiem, co to za łotr ten Barani Kożuszek. Nieraz już on okrutne na siebie ścišgał gniewy. Chciano go ścigać, starano się dośledzić, co pod tš skórš się kryje. Nadaremnie. Jest to zagadka. Ukazuje się, niknie, bluzga w oczy najpotężniejszym, a gdy go potrzeba schwycić jakieś siły niewidzialne, jakieś protekcje tajemnicze go osłaniajš. Loiska słuchała zdumiona niezmiernie i drżšca. - Jak to?! - zawołała. - Jednego żebraka, włóczęgi, który jawnie się w ulicach co dzień pokazuje i jakby wam uršgał, występuje tam, gdzie ludzi najwięcej, nie możecie kazać pochwycić? - Ba! - zawoła pułkownik. - To jest jakaś nie rozwikłana zagadka, w tym coś jest niepojętego. Tego łotra w chwili niebezpieczeństwa jakieś niewidome siły osłaniajš, broniš. Znika w kamienicach, w których go nawet szukać nie można. Lud go bierze między siebie i gdzieś się podziewa. Jest czasem w kilku miejscach razem, a nigdzie go pochwycić nie można. Loiska śmiać się zaczęła. - Ale cóż bo za bajki mi prawisz, jak dziecku! Proszę cię! - zawołała. - To chyba wasze lenistwo lub nie wiem już co. Masz swych ludzi, ja naznaczę nagrodę temu, co go pochwyci, a wówczas... rozumiesz - dodała z gniewem w głosie - możecie osšdzić go i zamknšć na wieki, możecie go kazać powiesić, bo to zbójca! Z politowaniem, ale chłodnym, słuchał pułkownik. - Królowo moja - odparł cedzšc - jakże bo ci łatwo wszystko! Brać, wišzać, wieszać. Prawda, nawykłaś, śliczna despotko, *138 robić, co ci się zamarzy, posłuszni ci wszyscy; ale nam nie tak idzie, jak tobie. Sš, na nieszczęście, prawa, klauzury *139 i - mówmy szczerze - to nie jest żaden taki Barani Kożuszek, jak ci się zdaje, w tym się cóś ukrywa. - Tym bardziej wam - dodała Loiska - potrzeba odsłonić tę czarnš tajemnicę. Ja przychodzę w pomoc. Szarpnęła szufladkę stoliczka, aż stojšca na niej filiżanka z nie dopitš czekoladš zadzwoniła, dobyła rulonik i gwałtem go wcisnęła w rękę pułkownikowi. - To dla tego, który pochwyci tego łajdaka. Pułkowniku, ja muszę wiedzieć, kto on jest i kto go na mnie nasadził. - Królowo moja - cicho odpowiedział pułkownik, trzymajšc jeszcze rulon w ręku. - W istocie dajesz mi polecenie, którego trudności nie oceniasz. Muszę ci się wytłumaczyć. Oto raz powracajšcemu do zamku marszałkowi Mniszkowi, *140 który szedł pieszo i sam jeden, drogę, zastšpił ten łotr. Prowadził go tak aż do bramy, prawišc mu największe obelgi, poobwijane niby w komplementa. Marszałek, na pół żywy, doszedłszy wrót, natychmiast wysłał go łapać. Przepadł jak w wodę... Kilka dni szukano go po całym mieście. Jakby na złość, tam się pokazywał tegoż dnia, gdzie go nie ścigano. Wyślizgnšł się i na niczym się skończyło. Loiska rzuciła się na siedzeniu zarumieniona. - To wszystko dowodzi tylko, że u nas policji nie ma i porzšdku! - zawołała. - Królowo moja - przerwał pułkownik - chyba że u nas sš dwie policje. A to znaczy w istocie, jakby żadnej nie było. Odetchnšł nieco pułkownik i napawajšc się widokiem królowej, po której ršczkę białš sięgnšł i otrzymał jš, dodał po namyśle: - Bšdź co bšdź, królowo moja, przyrzekam święcie, że zrobię dla miłości waszej, co tylko się da uczynić. "L'impossible!" *141 Daję słowo! Wyprawię w tropy za nim wszystkie moje wyżły i psy gończe, a jeśli mi się uda pochwycić... - Torturami z niego dobyć trzeba prawdy! - zawołała Loiska. - Bylebyśmy go mieli, to i bez tortur się obejdzie - rzekł pułkownik. I mówišc to, jakby od niechcenia wsunšł rękę do kieszeni, w której rulon, dotšd trzymany, utonšł. - Kochany pułkowniku - dodała, znowu się rumienišc, Loiska - będę ci wdzięcznš! Spojrzała wyraziście. - Ten człowiek... ten człowiek serce mi zranił. Nie mogę dotšd przyjść do siebie. W oczach ludzi rzucił mi obelgę, wystawił na uršgowisko! Pragnę zemsty i jak kobieta zemsty okrutnej! My jesteśmy namiętne we wszystkim, pułkowniku! Gość już był wstał, trzymał przepięknš ršczkę i patrzył w oczy królowej. Był jeśli nie wzruszony, to roznamiętniony. Loiska, która tego chciała, dobiła go wejrzeniem ognistym. - Całš mojš wdzięczność za zemstę! - szepnęła raz jeszcze. Gdy za wychodzšcym drzwi się zamknęły, siadła królowa, spojrzała w zwierciadło i postrzegłszy się zmienionš, natychmiast usiłowała spokój w sobie przywrócić. Zburzone uczucia na rozkaz jej skryły się i znikły, twarzyczka wypogodziła, uśmieszek wrócił na usta różowe. Z przedpokoju szmer mnogich głosów dochodził; ale tam na straży była zręczna Brysia, która natrętnych wierzycieli odprawiała, innych wejrzeniem jakimś i znakami uspokajała, od innych przyjmowała zlecenia. A dziś nikogo do słabej pani nie dopuszczała. W przecišgu pół godziny cała ta ciżba lichwiarzy, przekupniów, faktorek powoli się porozchodziła. Brysia z obliczem triumfujšcym weszła do pani. - Arona, paniuńciu - rzekła - w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzeba. Szmulowa... Loiska mówić jej nie dała. - Nie nudź mnie interesami, dziś co innego mam w głowie. Gdy nadejdzie Tytus, znasz go, wpuść do mnie. Służšcy prawie w tejże chwili oznajmił pana Tytusa. Brysia się roześmiała. Loiska przyprała minę poważnš. Tytus wchodził z minš protekcjonalnš, pańskš i chłodnš. - Stawiam się na rozkazy - rzekł, zabierajšc miejsce, które przed chwilš pułkownik opuścił. - Domyślam się nawet, dlaczego zostałem powołany. - Ażeby dostać burę - odpowiedziała żywo Loiska. - Jakżeś mi pan mógł starostę pierwszy raz do domu o tej godzinie przyprowadzić? - Spodziewałem się za to podziękowania, nie bury - rzekł obojętnie Tytus. - Ale to do niczego niepodobne - przerwała z udanym gniewem pani. - Jakie mieć będzie wyobrażenie o mnie? - Jak najlepsze - mówił Tytus, gniewu i wymówek wcale nie bioršc do serca. - Widzisz, kochana pani, "je connais mon monde". *142 Przyniosłem jej klejnot, który mi się z ršk wyślizgnšł i jutro może by się dostał innej, bo mu nadzwyczaj pilno pójść w niewolę. Pani go już masz. Loiska zdawała się uspokojonš. - Cóż dalej? - zapytała. - To już od kunsztu pani i od jej własnych starań zależeć będzie - rzekł Tytus. - Chłopak jest tak miękki, że w jej ršczkach da się ulepić, na co go przeznaczysz. Z tonu i toku, jaki przybrała rozmowa, pani Loiska wcale nie zdawała się rada. Raziło jš, że Tytus nadawał sobie i poufałość, do której nie miał prawa, i śmiał dwuznaczne dawać jej rady. Tego ona nie znosiła dla nikogo. Zamyśliła się, zagryzajšc usta, może nie wiedzšc, jak odpowiadać miała. - Przyznam się panu, że pomimo tych świetnych nadziei, jakie mi czynisz, wprowadzajšc pana starostę, ja mu nie bardzo jestem wdzięczna za niego. Młodzików takich, zostajšcych pod kuratelš *143 rodzicielskš, nie lubię. Wiesz pan, że się u mnie słuszni ludzie *144 grš zabawiajš. Młody chłopak może się zapalić, przegrać, a w moim domu, i tak na obmowę wystawionym, wcale by to było nieprzyjemnym. - Sšdzę, że się tego nie ma co obawiać - rzekł Tytus, patrzšc na niš zuchwale, co jš w zły humor wprawiało, bo śmiałość jego obrażała jš. - Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa. Loiska się skrzywiła. - A więc w nadziei jakichś łatwych umizgów i przepędzenia czasu - odparła. - Wybijże mu pan to z głowy; mnie to nie bawi. - Pani dziś jesteś w złym humorze - odezwał się Tytus. - Jak zwykle. - Nie, w gorszym, a ja nawet przyczynę gotowem odgadnšć. Gospodyni się zarumieniła. - Ciekawam... - To łatwo - rzekł Tytus - taka nieprzyjemna scena na reducie... Loiska wyprostowała się, wstała z krzesła i oblana purpurš, *145 ze zmarszczonymi brwiami krzyknęła: - Cóż to znowu? Tytus śmiał się, nie poruszajšc z krzesła. - Niechże się pani nie gniewa - odparł. - Jeżeli nie chciałaś być poznanš, potrzeba było ten śliczny pieprzyk zakryć na szyi. Zresztš, któż jej kibiciš, płciš i wdziękiem postaci dorówna?! Gdy to mówił, Loiska z największym gniewem szarpała rękawy szlafroczka i oczy jej ciskały pioruny. - Pan jesteś niegodziwy impertynent! *146 - zawołała. - Na reducie nie byłam! Słyszysz pan? Mówię, żem nie była! - "Je le tiens pour dit" *147 - rzekł z szyderstwem Tytus - i cišgnę dalej, czy pani chcesz, czy nie chcesz słuchać. Zupełnie usprawiedliwiam to, że pani okazujesz się surowš i starostę chcesz chłodem swym do rozpaczy przyprowadzić. To strategia *148 znana i nieochybna. Lecz ponieważ ja go tu miałem honor zaprezentować, winienem dać o nim informację. Nie potrzebuję powtarzać, co wszyscy wiedzš, że będzie dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unoszšcy się, zapalny, niedoświadczenie zupełne, wielkie pragnienie życia, serce żšdne amorów, wspaniałomyślny i hojny. Tymczasowo mało ma, ale kredyt nie ograniczony. Nie jest to więc gość do pogardzenia. Loiska siadła i zdawała się nie słuchać, czekajšc końca tylko lub myślšc o czym innym. Zdaje się, że te odwiedziny Tytusa, których się spodziewała i czekała na nie, nagle jej jakaś refleksja *149 popsuła. Zlękła się takiego wspólnika w spisku i zbywała go milczeniem. - Pani jesteś niewdzięcznš - dodał Tytus, udajšc, że się zbiera wychodzić. Loiska się namyślała. Nastšpiła pewna zmiana w jej usposobieniu, nie chciała ostatecznie zrażać Tytusa. - Owszem - rzekła - jestem panu obowišzanš za jego dobre chęci dla mnie. Widzę z tego, co mówisz, że sšdzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie znajš. Byłam w życiu nieszczęśliwš, uznano mnie płochš, dlatego że kłamać nie chcę i nie umiem. Zdaje się ludziom, że to, co widzš, dozwala się wiele więcej domyślać. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach muszę być ostrożnš, bo druga omyłka w życiu byłaby zgubnš. Pan starosta ożenić się ze mnš nie może, a ja niczyjš metresš *150 być nie myślę. Tytus słuchał i usta mu się ścišgały tłumionymi uśmieszkami. - Starosta... widzi pani - rzekł - "il est capable de tout", *151 ale trzeba umieć się wzišć. W ostatku, jeżeli nie może się żenić sam, to może... ożenić kogo. Loiska piorunujšcym zmierzyła go wejrzeniem. Nie powiedziała już nic. - Żšdałeś pan mówić ze mnš - dodała. - Czy jeszcze mam co wysłuchać? - Tylko prośby mojej, abyś pani starosty nie zrażała - rzekł Tytus z powagš przybranš. - Zaraz to pani wytłumaczę. Dostało mi się być jego mentorem. Jest to zaszczytny, ale ciężki obowišzek. Boję się, aby nie wpadł w złe ręce, wolę go więc powierzyć pani, niż pozwolić, aby go opanowały... Nie dokończył, bo Loiska dzwoniła na swš Brysię. Tytus się domyślił, że się go pozbyć chciano. - Żegnam paniš - rzekł - i polecam się lepszemu jej humorowi. Na tym skończyła się rozmowa, dosyć dla obojga niemiła. Po wyjściu jego gospodyni radziła się zegarka, czy nie czas by było myśleć o fryzurze i toalecie, gdy Brysia przyszła jej cóś szepnšć do ucha. - Prosić - odparła Loiska. Znowu tymi drzwiczkami, którymi wchodził pułkownik, wsunšł się ogromnego wzrostu, twarzy polskiej, pięknej, ale wyżytej, zniszczonej, obrzękłej, jakby niewyspanej, mężczyzna w stroju francuskim, niedbale włożonym, niezmiernie pańsko, butno i zuchwale wyglšdajšcy. Niepospolite to były rysy tym, czym je uczyniła natura i czym je potem zrobiło życie. Najszlachetniejszy materiał z ršk bożych wyszedł i został jakby przez nieudolnego kunsztmistrza *152 w obrzydły sposób zeszpecony. Wyraz rycerski mieszał się tu z cynicznym, *153 rozum przeradzał w szyderstwo bezmyślne, męstwo przetworzyło się w zapalczywość ślepš. Piękne oczy niebieskie miały to spojrzenie, jakie im nadaje prawie zawsze nałóg upajania się: patrzyły szklisto. Wszedł on tu jakby do gospody, nie okazujšc wcale respektu dla gospodyni, z poufałym lekceważeniem. Kapelusz zdjšł dopiero, zobaczywszy paniš, uśmiechnšł się, kiwajšc jej głowš, i bez powitania prawie rzucił się całym ciężarem dosyć już ciężkiego ciała na krzesło, ukazujšc na drugie drzwi, aby ich od natrętów pilnowano. Loiska zdawała się być zmuszonš do powolności dlań, chociaż ten sposób obejścia się z niš nie był jej przyjemny. Poszła wydać rozkazy, wróciła i stanęła przed nim. Przybyły patrzył na jej piękność dosyć chłodnym okiem. Jednak wyrwało mu się: - A, jaka ty zawsze śliczna bestyjka jesteś! - Panie het... *154 - Proszę bez tytułów, ja tu jestem, jeśli już koniecznie chcesz, panem hrabiš. Loiska siadła; hrabia pochylił się trochę ku niej. - Cha, cha - rzekł - musisz, kochana moja, dalej prowadzić swš poczętš karierę dyplomatycznš. Wszyscy nasi agenci funta kłaków nie warci, siano wozić im za tobš, "ma ch~erie", *155 gdy tylko zechcesz. Komuż byś ty nie dobyła śmiertelnego grzechu spod serca? Być może, że misja dyplomatyczna uśmiechała się w istocie Loisce, albo że jš do innych celów prowadziła. Rozpogodziła się na wzmiankę o niej. - O cóż chodzi? - zapytała. Hrabia dumał trochę. Widać, że to, z czym przychodził, było mu narzuconym i sam tego nie wymyślił. Przypominał sobie, co mu zlecono. - Widzisz, moja śliczna - rzekł - jest rzecz taka. Knuje się jakiś spisek, "coup d'~etat", *156 do którego i króla wcišgnięto. O tym wiemy, ale co stanowi jego esencjš, *157 w jaki sposób ma być wykonany, tego nie możemy pochwycić. Zrozumiej mnie dobrze! Ci, co do spisku należš, jak prości śmiertelnicy, bawić się i grać lubiš. Twój dom nie ma żadnej barwy. Dobrze by było ich tu ścišgnšć i ty byś powoli cóś podsłuchała i dobyła. - Kogóż mianowicie? - zapytała nieśmiało Loiska. - Ba! O koryfeuszach *158 takich, jak ów purytanin *159 Małachowski, ani myśleć, o Ignacym Potockim także. Ale myślę, że na przykład Niemcewicza, *160 Weissenhofa, młodych deputowanych, z dyplomacji Engestr~oma, *161 a nawet Lucchesiniego mogłabyś ścišgnšć. Zresztš spis ich ci damy. Loiska pomyślała trochę. - Dom otworzyć to rzecz najłatwiejsza - odezwała się - ale przecie ja sama nie mogę do niego zapraszać i musiałabym mieć kogoś do pomocy. - Tak, z mężczyzn - wtršcił hrabia - o tym pomyślimy. Wskażemy ci adiutanta. Idzie o to, abyś młodzież tę, która tajemnicę swoich podziemnych robót tak dotšd ukrywać umie, pozorem wielkiego liberalizmu *162 doprowadziła do tego, żeby ci się wyspowiadała. Cóś knujš, to wiemy. Schodzš się po różnych kštach, dlaczegóż by nie mieli tu? Rozumiesz? Trochę zakłopotana gospodyni zaprotestowała: - Ależ mój dom...! - "Allons donc! Allons donc!" *163 Cóż to twój dom? Przecie go to nie zniesławi, owszem podniesie. Wszystkie nasze baby politykujš. Przy tej sposobności nawet możesz urosnšć, ba i za mšż się wydać. Loiska miała oczy spuszczone. - "Cela s'entend" *164 - mówił dalej hrabia - że z tego powodu będzie wydatek większy, i rozumie się, że na to fundusz damy. Loiska odpowiadała milczeniem. Przeszłość zapwne zmuszała jš do posłuszeństwa rozkazom ludzi, z których jš dawne wišzały stosunki. Milczenie oznaczało zgodę. Hrabia czekał na dobitniejszš odpowiedź, gdy gospodyni wczorajszy dzień i doznana boleść a chęć zemsty na pamięć przyszły. Podniosła żywo piękne swe oczy i poczęła: - Dobrze, panie het... panie hrabio, zgoda; ale nawzajem i ja mam prośbę do niego. Być nie może, aby komuś z panów nie dokuczył i nie dał się już we znaki ten jakiś wariat czy także spiskowy, Barani Kożuszek, co lata po ulicach, buntujšc ludzi i plwajšc na wszystkich. Musicie wiedzieć, kto on jest, i niepodobna, abyście nie mieli środków pochwycenia go i ukarania. Hrabia słuchał, widocznie usiłujšc sobie przypomnieć rzecz, która na umyśle jego uczyniła niewielkie wrażenie. - A! Ten żebrak! - zawołał. - Ale cóż cię on obchodzi? - Już i mnie także... Nie dokończyła, hrabia ruszył ramionami. - Moja śliczna - dodał - powiadasz, że my mamy sposoby dowiedzenia się, ukarania. Ale, na Boga, zapominasz, że w tej chwili my jesteśmy bezsilni, że tu z każdym dniem mocniej opanowuje wszystko spisek, że nas ścigajš, szpiegujš i prześladujš. Zresztš to dzieciństwo! - Dla pana może, ale dla kobiety bezbronnej być publicznie prześladowanš... - Cóż zrobił? Na co się ośmielił? - zapytał hrabia. Loiska zamilkła, nie chcšc się przyznać, i usta do krwi prawie zagryzła. Po krótkim przestanku hrabia dorzucił: - Mnie także raz przy wnijściu do teatru uczcił ten łotr jakimś przydomkiem i szyderskš przemowš, ale ja o to nie dbam! Zadumał się trochę. - Tak, tak - odezwał się jakby sam do siebie - to musi być ich kreatura, *165 podstawiona umyślnie, jeden z ich koniuratów. *166 Postaramy się to zbadać lepiej. Epizod ten w rozmowie uważajšc za wyczerpany, hrabia spojrzał na zegarek i żywiej kończył: - A zatem "c'est dit". *167 Staraj się u siebie młodzież, którš ci wskażemy, gromadzić. Hrabia W., który u ciebie grywa, będzie jednym z wabików. Zresztš twoje wdzięki, którym się żadna siła nie oprze, twoje kolacyjki, twój burgund... - Panie hrabio, ale o introduktorze *168 potrzeba myśleć - odezwała się gospodyni. - Ba, ba! - zamyślił się, głowš podrzucajšc, magnat. - Introduktor musi być z ich obozu, aby nie obudzać podejrzenia. Pomyśl o tym. Jeden z młodszych posłów... Niepodobna, abyś ich nie znała. Loiska miała już na końcu języka zapytanie we własnym interesie o starostę, lecz że ten nie był posłem i na nic się nie mógł przydać, zamilkła. Hrabia wybierał się odchodzić. U drzwi zamieniono jeszcze słów kilka po cichu. Gość bez ceremonii włożył kapelusz na głowę, posłał gospodyni od ust buziaka i nucšc wysunšł się małymi drzwiczkami. Loiska dzwoniła już na Brysię. - Na miłość Boga! - wołała z pośpiechem. - Jeannot! Czy jest Jeannot? Czy w gabinecie gotowe wszystko? Ledwie mieć będę czas się ufryzować. I znikła. Wieczorem jak zwykle zjawił się hrabia W., a za nim ścišgać się zaczęli miłośnicy gry, ci nałogowi szulerowie, którzy odsadzeni od stolika, chodzili jak błędni, nie słyszšc, co do nich mówiono, nie widzšc, co się na świecie działo, czekajšc, rychło_li bankier, strzepnšwszy tališ kart, do życia ich powoła. Tych ludzi zastygłych, zbydlęconych, obałwanionych nałogiem, nawet piękność gospodyni nie mogła z apatii *169 wyprowadzić. Hrabia W., chociaż niemal gracz z profesji, *170 był zarazem człowiekiem światowym i więcej umiejšcym panować nad sobš. Nie śpieszył się z założeniem banku wiedzšc, że im dłużej czekać każe, tym zapalczywszych poniterów mieć będzie przed sobš. Z powolnościš obrachowanš dał się nareszcie skłonić do stolika, prawie mimo woli. "C'etait une douce violence" *171 - wedle wyrażenia jednego z dowcipnisiów. Zasiadano do gry, gdy w towarzystwie Tytusa zjawił się starosta. Loiska była pewnš, iż dnia tego nie chybi. Ostatnia rozmowa z hrabiš poddała jej myśl, że młody starosta może jej być do odkrycia owego spisku przydatnym. A że oprócz tego, mimo obojętności, jakš okazała w rozmowie z Tytusem, nie wyrzekła się pewnie nadziei przykucia tak znakomitego jeńca *172 do wozu swojego, dosyć go uprzejmie powitała. Znaczniejsza część przybyłych otaczała stolik gry. Tytus był także, ilekroć miał pienišdze, niepohamowanym graczem. Złożyło się więc, że gospodyni została prawie sam na sam na rozmowie ze starostš, który tym był uszczęśliwiony. Lecz gdy on po młodemu usiłował rozmowę na ton romansowy nastroić, okrywajšca się powagš, maskujšca chłodem Loiska, wcale inny nadawała jej kierunek. - Sšdzę, że pan starosta ma już zapewne liczne znajomości między młodzieżš w Warszawie. Sejm ścišgnšł do stolicy wielu dystyngowanych posłów z prowincji. Ja, choć kobieta, żywo się interesuję sejmem i tym, co się tam dzieje. Wielkie, piękne rzeczy gotujš dla kraju. Starosta, dotšd cały zajęty czym innym, nie wiedział, co odpowiedzieć. Ojciec jego należał do dawnej partii króla i dworu, był przyjacielem prymasa. Stosunki familijne oddalały go od reformatorów. Zaledwie odbiło się o jego uszy, iż cóś zamierzano, że chciano powiększyć wojsko, chłopów uwolnić, ze starostwami cóś zrobić, podatki zwiększyć. Lecz co go to obchodziło? Loiska z milczenia zakłopotanego wniosła, że trafiła na grunt nie zasiany. Mogła więc łatwo skorzystać z tego i uczynić z chłopca posłuszne narzędzie. - Widzę - rzekła wdzięczšc się do niego - że pan jesteś jeszcze nie inicjowany. *173 Bardzo by mi było przyjemnie dać mu wskazówki i objaśnić, gdybyś sobie tego życzył, kto tu w sejmie gra ważniejszš rolę, boć pan możesz, raz tu będšc, w politykę patriotycznš się nie wmieszać. Polityka nie była do smaku młodzieńcowi, lecz dla jej pięknych oczów gotów był i do piekła. - A, pani! - zawołał wesoło. - Weź mnie w opiekę, proszę! Kieruj mnš, będę jej chętnie posłusznym. Muszę się przyznać, że dotšd bardzo mnie to mało interesowało. - To bardzo źle - przerwała Loiska. - Młody człowiek takiego imienia, jak pan, nie może obojętnie stać z boku i patrzyć, gdy tu wszystko goreje patriotyzmem. Starosta zaprotestował znowu, iż pójdzie za radš swej łaskawej nauczycielki. Loiska skierowała zręcznie rozmowę na sejm, a głównych jego aktorów, *174 o których wiedziała, że do najczynniejszych reformy popleczników należš, obudziła ciekawość starosty i niemal mu nakazała, aby się starał ich poznać i połšczyć z nimi. Zdawała się to tak brać do serca, iż coraz bardziej rozmiłowujšcy się starosta, dla przypodobania się jej, poprzysišgł od jutra wnijść we wskazane mu sfery. Gospodyni przy tym dała do zrozumienia, iż jej bardzo byłoby przyjemne zbliżyć się do koryfeuszów ruchu i że rachuje na to, iż starosta, zabrawszy z nimi znajomość, pomoże jej także do zaznajomienia się z nimi. Czegoż by był młody szaleniec nie przyrzekł i na co by się nie zgodził?! Zręczna intrygantka, z łatwościš osišgnšwszy cel, w nagrodę potem dozwoliła mu i patrzyć w te oczy swe, które mówiły, co chciała, i zaczšć gawędkę o sentymencie. Młodzieniec nie taił się, że choć miał szczęście dopiero po raz drugi jš widzieć, był w niej szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko rozgrywajšcych się spraw miłosnych nie było w tym nic nadzwyczajnego. - Ja w te tak nagle wybuchajšce płomienie - odezwała się Loiska - nie wierzę. Jak za dawnych czasów, rada bym zawsze miłość wypróbować wytrwałościš i ofiarami. Najlepszym jej probierzem *175 jest czas! - I najstraszniejszš dla niej torturš - westchnšł chłopak. - Miłość - dodała poważnie - jest rzeczš bardzo pięknš, ale miłostki - szkaradnš. Ja ich nie cierpię. Starosta westchnšł. - Ja też - odparł - nie rozumiem inaczej miłości, jak bardzo serio i z zupełnš ofiarš siebie. Lecz pewien jestem, że wrażenie tak silne, jak to, którego doznałem, musi zwiastować uczucie, które się żadnych prób nie ulęknie. - Za to ręczyć nie można - odpowiedziała gospodyni. - Pan jeszcze jesteś tak młody i tak mało znasz serce własne. Serca, zwłaszcza męskie, sš tak rozmaite, miękkie, kruche, wodniste! Zaczęła się śmiać z własnego porównania, a starosta jej wtórować. Uszczęśliwionym był, że się mógł zbliżyć do niej i że pół godziny mówił z niš sam na sam, że mu dała rady, wskazała drogę, a nawet, jak mu się zdawało, pozwoliła mieć nadzieję. Tymczasem Tytus, który miał tego dnia pożyczonych od przyjaciela kilkadziesišt dukatów, przegrawszy je, odstšpił kwaśny od stolika. Gospodynię odwołano i starosta, jeszcze cały przejęty szczęściem, które go spotkało, zbliżył się do niego. - Winszuję - rzekł Tytus. - Gdy ja się zgrywałem, pan, lepszš sobie czšstkę obrawszy, zapoznałeś się z gospodyniš. - A! Cudowna, boska kobieta! - zawołał starosta. - Co za urok! Te usta! Te oczy! - I tam dalej, ja tę litaniš umiem na pamięć - rzekł szydersko Tytus. - I główka, rozum - mówił młodzieniec - statystka. - Ona? - Spodziewam się! Prawie cały czas mówiła mi o polityce. Tytus parsknšł. - O polityce? Skšdże jej to? Stanšł wśród salonu i zaciekawiony badać poczšł. Starosta mu się wyspowiadał dosyć jasno, by Tytus przeniknšł, o co chodziło. Nie rozumiał jednak, dlaczego starostę napędzała w tš stronę, od której wprzódy sama się usuwała. Byłali to próba? Tytus nie miał żadnej barwy. Jak hrabia Teofil służył własnemu interesowi tylko, majšc w pogardzie ludzi, którzy się zabawiali w politykę, w intrygi jakieś itp. "Baba ma w tym jakiś interes, bo ona nic bez celu nie robi - rzekł w duchu. - Ale co mi tam do tego! Na starostę będę miał oko, aby go nadto nie eksploatowano." Za bardzo dobry znak wzišł Tytus, że Loiska, która miała oko na młodego gościa, gdy ten objawił chętkę spróbowania gry, powiedziała mu z wielkš powagš: - Nie graj pan. Nie masz zwyczaju. Możesz się unieść. Zdaje mi się, że temperament jego do gry nie jest stworzony. Więcej do niej zimnej krwi potrzeba. Starosta zapłonił się, ale opieka ta tak mu była miłš, że posłuchał. Tytus śmiał się. Zbliżył się doń potem i powinszował po cichu. - Ale to - rzekł - sukces niesłychany, prawdziwe: "veni, vidi, vici!" *176 Nigdym jeszcze Loiski nie widział tak po macierzyńsku czuwajšcej nad nieopatrznš młodościš. Starosty miłość własna była połechtana, a że wszystkie miłości sšsiadujš z sobš, pierwsza powiększyła drugš. Przy wieczerzy gospodyni była zmuszonš trochę się zajšć hrabiš W. i innymi. Starosta tymczasem napawał niš oczy, a goście uśmiechali się widzšc, że zupełnie oszalał. Przy stole przesiedziano czas dosyć długi i gry już, jak wczoraj, nie odnowiono z powodu spóźnionej godziny, pomimo nalegania tych, co przegrali. Znalazłszy się sam na sam w powozie z Tytusem, starosta rozpoczšł od uściskania go. - Jesteś moim dobroczyńcš! - zawołał. - Nie umiem ci wyrazić mej wdzięczności za to, żeś mnie zapoznał z niš. Jestem zachwycony, przejęty, szczęśliwy! To pierwsza miłość w życiu moim! Tytus, widzšc go tak rozgorzałym, na wszelki wypadek potrzebował zawarować się na przyszłość. - Kochany starosto - rzekł z przybranš surowościš mentora. - Widzę cię tak jakoś bezmiernie, nagle rozkochanym, że muszę ostrzec. Jest to niezaprzeczalnie jedna z najmilszych istot w świecie, ale chłodna. Tym chłodem swym może cię doprowadzić daleko. Baw się, ale... ostrożnie. Nie zapominaj, że to zabawka jest tylko, która do niczego nie doprowadzi. Wolałem, żebyś tu wszedł w towarzystwo niż gdzie indziej, boby cię eksploatowano. Puścił się tak pan Tytus w nauki moralne, zupełnie próżne, gdyż zatopiony w sobie starosta wspominał przez ten czas słówka czarodziejki, jej wejrzenia i poddawał analizie pilnej uścisk lekki jej ręki, gdy się żegnała. Zdawało mu się, biednemu, że ten romans, pierwszy takiego znaczenia i rozmiarów w życiu, dawał mu patent dojrzałości. Czuł się z dziecka urastajšcym na mężczyznę i ledwie wysypujšcego się wšsika podkręcił. W czasie niebytności pańskiej w domu stary pan Maciej zwykł był, niewiele majšc do czynienia, puszczać się na zwiady po mieście. Miewał rozmaite polecenia do osób, z którymi pan jego był w stosunkach, a potem przysłuchiwał się, przypatrywał, bo i obawę miał o pana swego, niedobrze rozumiejšc rolę, jakš on odegrywał, i ciekaw też był tego, co się wokoło działo. Była to chwila, gdy podbudzone życie zarówno się czuć i widzieć dawało w salonach, jak na ulicach. We wszystkich warstwach społeczeństwa drgały pršdy, zwiastujšce jakieś wielkie przekształcenie. Mieszczanie upominali się o prawa swoje. Mówiono o reformie ustaw dla Żydów, przekształcać miano wojsko, uwalniano tu i owdzie włościan. Nowy wiatr jakiś ciepły powiewał na stare lodu skorupy. W ulicach grupowali się ludzie, rozmawiajšc głośno o posiedzeniach sejmowych, śmiejšc się z wystšpień jednych, przyklaskujšc drugim. Po długich sesjach kobiety, które się im z galerii przysłuchiwały, wracały z rumieńcami na twarzy, rozprawiajšc, unoszšc się, śmiejšc. W ciemnych izdebkach prostych rzemieślników gwarzono o czymś, czego dobrze nie rozumiano czujšc, że się cóś wielkiego gotowało. Pospolity lud i stare dewotki zapowiadały wojnę. W stolicy życie wrzało. Przyczyniało się do tego i to, że wielki napływ ludności z prowincji handel i rzemiosła wprawiał w ruch niezwykły. Jakaś nowa era pobudzonego, energicznego życia zdawała się zwiastować. Stosunki się zmieniały. Dawni, zwyczajni i najmilsi goście zamkowi teraz unikali króla. Nowi ludzie zaczynali go otaczać. Z kazalnic brzmiały mowy tak śmiałe, jakich nikt nigdy dawniej nie słyszał. Owo hasło, później tak głośne: "Król z narodem!" już z ust do ust obiegało. Ludzie dawniej w stolicy przemożni, szanowani, rej wodzšcy, niknęli lub siedzieli po domach pozamykani. Nowi rośli i zaczynali być w ustach wszystkich. Poczciwy stary sługa, pan Maciej, był w tym wszystkim jak w rogu. Nie rozumiał, co się działo. Wiedział jedno tylko, iż starego, któremu od dzieciństwa służył, którego kochał i nad nim bolał, ludzie jacyś opanowali. Nie mógł pojšć, do czego się to zdało, co on robił, a przeczuwał w tych pokštnych zabiegach jakieś niebezpieczeństwo. Człek był prosty, pobożny, cichy, po swojemu niegłupi, a ciężarem nad siły przygnębiony. Pocieszało go to jedno, iż pana swojego znajšc od lat młodych, poczciwym, prawym i rozumnym go zawsze widział. - Juści ta musi on wiedzieć, co robi - mówił, pocieszajšc się. - Byle go źli ludzie na jakš biedę nie narazili. Trafiało się, iż błškajšcy się po mieście pan Maciej spotykał Barani Kożuszek, którego nie powinien był znać. Naówczas odwracał się od niego szybko i uchodził. Dzień staremu słudze upływał bardzo jednostajnie. Z rana szedł zwykle na mszę świętš, powracał do domu na Krochmalnš ulicę, zjadał swój obiad, podrzemał na ławce i wyruszał znowu na miasto. Sprawiwszy posyłki, bo musiał często gdzieś cóś odbierać i po księgarniach kupować nowe świstki, miał zwyczaj starowina zachodzić na piwo do znanej sobie gospody na Marywilu. Tu czasem się cóś o uszy obiło. Najrozmaitsi ludzie trafiali się w tym Kafarnaum. *177 Miał pan Maciej i porobione tu znajomości. Zresztš małomówny, bawił się przysłuchujšc rozmowom różnobarwnym, do których rzadko bardzo się mieszał. Objaśnienia Skróty: arab. - arabski; fr. - francuski; gr. - grecki; hiszp. - hiszpański; łac. - łaciński; niem. - niemiecki; st. pol. - staropolski; tat. - tatarski; ukr. - ukraiński; węg. - węgierski; wł. - włoski. **1 Wiktor Łodzia_Brodzki (1817_#1904) - rzeźbiarz; pochodził z Wołynia, ukończył studia w Petersburgu, w 1855 osiadł w Rzymie. Wyrzeźbił w marmurze dwa popiersia J.I. Kraszewskiego i jedno z nich przesłał pisarzowi w darze jubileuszowym w 1879 roku. **2 Jan Marwani - urzšdzał zabawy publiczne i bale maskowe w salach przy Teatrze Narodowym w okolicy placu Krasińskich, organizował również grupy aktorów. Wspaniałe zabawy w tym czasie urzšdzane były także w pałacu Radziwiłłów przy Krakowskim Przedmieściu (dziś gmach Urzędu Rady Ministrów). **3 Reduta (z fr.) - bal maskowy. **4 Autorament (z łac.) - sposób służby, moda; tu: rodzaj, kształt. Wyraz był używany przede wszystkim na określenie wojsk zorganizowanych według wzorów obcych. **5 Karykiel (z niem.) - lekki powóz na jednego konia. **6 Fizjognomia (z gr.) lub fizjonomia - rysy, wyraz twarzy. **7 Dragon (z fr.) - żołnierz lekkiej jazdy, mogšcy walczyć pieszo i konno. Dragoni byli zazwyczaj wysokiego wzrostu. **8 Antreprener (z fr.) - przedsiębiorca. **9 Heca (z niem.) - cyrk. W końcu XVIII w. w Warszawie przy ulicy Chmielnej program hecy był wypełniany walkami zwierzšt dzikich i psów; nazywano jš również szczwalniš. **10 Domino (z wł.) - płaszcz maskaradowy z kapturem. **11 Trypa (z wł.) - gatunek materii jedwabnej koloru ciemnobrunatnego. **12 Zele - narzędzie muzyczne cygańskie. **13 Stellae minores (łac.) - mniejsze gwiazdy. **14 Reputowany (z łac.) - słynny, rozgłośny (por. t. III przypis 52). **15 Astrolog (z gr. i łac.) - uczony wróżšcy z położenia gwiazd. **16 Golkonda - kraina w Indiach, dziś Hajdarabad. W stolicy tego kraju (również Golkonda) sułtani nagromadzili niewiarygodnš ilość drogich kamieni. Stolica ta została zburzona przez najeźdźców w końcu XVII wieku. **17 Krasicki - Ignacy Krasicki (1735_#1801), ksišżę biskup warmiński, największy poeta czasów stanisławowskich. Zasłynšł głównie jako autor utworów satyrycznych. **18 Mozaika (z gr.) - obraz ułożony z różnokolorowych kamieni, różnokolorowego szkła itp. **19 Fermoar (z fr.) - zapinka, klamerka. **20 Karmazynowy (z ar.) - kolor ciemnoczerwony. Strój tego koloru był zastrzeżony dla najmożniejszych spośród szlachty, więc tym wyrazem określano pana z panów. **21 Nouvelle debarqu~ee (fr.) - nowo przybyła, świeżo wylšdowana. **22 Antypatia (z gr.) - uczucie niechęci, wstrętu lub odrazy. **23 Faraon (z fr.) - tu: nazwa gry w karty. **24 Poniter (z fr.) - gracz stawiajšcy na kartę przeciwko bankierowi. **25 Collegium nobilium (łac.) - szkoła z internatem dla najzamożniejszej młodzieży szlacheckiej, założona przez pijarów w Warszawie w roku 1740. Ze szkoły tej wyszło wielu późniejszych działaczy politycznych i kulturalnych. **26 Mentor - kierownik, wychowawca. W "Odysei" Homera Mentor był przyjacielem Odyseusza i wychowawcš jego syna Telemaka. **27 Wyemancypować (z fr.) - uwolnić od zależności, usamodzielnić. **28 Abovo (łac.) - od zarodka, od poczštku. **29 Ogińska - Aleksandra z Czartoryskich Ogińska, żona Hetmana Michała Kazimierza Ogińskiego. Utrzymywała dwór w Siedlcach, podczas gdy hetman rozbudował Słonim i czynił z niego ośrodek kultury, głównie muzycznej, w końcu XVIII wieku. **30 Apollin lub Apollo - w mitologii greckiej i rzymskiej bóg słońca i światła, opiekun sztuk i nauk. W rzeźbie był przedstawiany jako mężczyzna wyjštkowo piękny. **31 W... - Michał Walicki (1746_#1828), namiętny gracz w karty. Pochodził z niezamożnej rodziny na Litwie, z dworami możnych panów wyjechał najpierw do Wiednia, potem do Paryża, tu na grze w karty dorobił się majštku. Kupił sobie herb, nazwisko, tytuł hrabiowski i tytuł podstolego koronnego. Po trzecim rozbiorze, w czasach pruskich, urzšdzał huczne bale w swym pałacu przy ulicy Długiej. Starał się być również filantropem i pomagać ludziom nauki i sztuki. Rozrzutność doprowadziła go w końcu do nędzy. **32 Precjoza (z łac.) - kosztowności, klejnoty, rzeczy drogocenne. **33 Maria Antoinetta (Antonina) (1755_#1793) - królowa francuska, żona Ludwika XVI, córka cesarza Franciszka I; słynęła z rozrzutności. W czasie rewolucji francuskiej została skazana na śmierć i ścięta gilotynš (por. przypis 101). **34 Tomatys - Karol Aleksander de Thomatis (1739 - ok. 1798), Włoch. Służył najpierw w wojsku austiackim, potem się znalazł w Petersburgu, w roku 1764 został dyrektorem teatru w Warszawie. Znany był jako gracz_szuler i mšż jednej z najpiękniejszych kobiet w Warszawie. Zbudował pałac w Królikarni na Mokotowie. **35 Je m'en lave les mains (fr.) - umywam od tego ręce; uchylam się od odpowiedzialności za to. **36 Admonicja (z łac.) - upomnienie. **37 Apostrofa (z gr.) - bezpośrednie zwrócenie się do przedmiotu lub do osoby nieobecnej; tu: nagana. **38 Sarkazm (z gr.) - drwišce szyderstwo, zjadliwa ironia; sarkastyczny - zjadliwy, szyderski. **39 Kreować (z łac.) - tworzyć, mianować. **40 Tężyzna - wyraz ten określał sposób postępowania młodzieży najznakomitszej rodem, wychowaniem i majštkiem. Jan Duklan Ochocki (1766_#1837), szambelan króla Stanisława Augusta, autor "Pamiętników", wydanych przez J.I. Kraszewskiego, tak przedstawia powstanie tego określenia. Jeden z oficerów opowiadajšc księciu Józefowi Poniatowskiemu o pojedynku, którego był świadkiem, bardzo chwalił obu przeciwników i "poczšł się unosić nad jednym z pojedynkujšcych się, a nie mogšc dobrać wyrazu na oznaczenie jego zręczności, odwagi i krwi zimnej, zawołał w końcu - to prawdziwa tężyzna. Wyraz ten, naprędce jakoś stworzony, tak się podobał księciu i jego przybocznym, że mu odtšd honorowe miejsce dano w codziennej terminologii i pochwyciwszy zaraz w obieg puszczono. Odtšd waleczny oficer był tężyznš, mężny żołnierz tężyzna, grzeczny i miły chłopak tężyzna, nawet piękna kobieta posiadajšca wszystkie uroki młodości i wdzięku, a w ostatku i dzielny koń zwali się jednostajnie tężyznš". **41 Krescytywa (z łac.) - wzrost majštku, podniesienie godności, kariera. **42 Wena (z łac.) - tu: szczęście w hazardzie. **43 Wolta (z wł.) - zręczny szybki obrót, zręczna zamiana kart. **44 Marszałkowska warta - marszałek wielki koronny miał stanowisko odpowiadajšce późniejszemu premierowi i ministrowi spraw wewnętrznych, do niego należały sprawy utrzymania porzšdku publicznego. W stolicy, jako miejscu pobytu króla, utrzymanie porzšdku podlegało jemu bezpośrednio, a jego straż w razie potrzeby zatrzymywała przestępców w areszcie. **45 Experto crede Roberto. Centum laudes! (łac.) - wierz doświadczonemu Robertowi. Sto pochwał! **46 Forpoczta (z niem.) - placówka, straż przednia. **47 Szaraczkowi i kapotowi - noszšcy szare stroje i kapoty, tzn. ubodzy, w przeciwstawieniu do bogaczy ubranych w barwne stroje. **48 Vivat (łac.) - niech żyje. **49 Burgund _ wino z Burgundii, prowincji w środkowowschodniej Francji. **50 Eks_podskarbi - Adam Poniński (1732_#1798), człowiek bez skrupułów, będšcy na żołdzie zaborców. Na sejmie w roku 1772_#1773 był marszałkiem i przeprowadził zatwierdzenie pierwszego rozbioru Polski, później sprzeniewierzył znaczne sumy z funduszu pojezuickiego, przeznaczonego na szkolnictwo w kraju, m.in. przywłaszczył złote naczynia kościelne i kazał przetopić je na ozdoby uprzęży. Słynšł z marnotrawstwa i złych obyczajów. Sejm Czteroletni w roku 1790 skazał go na pozbawienie szlachectwa i wygnanie z kraju. **51 Servus humillimus (łac.) - sługa najniższy. **52 Achille i Hektory - w wojnie trojańskiej, opisanej przez Homera w "Iliadzie", Achilles był najdzielniejszym wodzem Greków, a Hektor - Trojan. **53 Dii potentes! (łac.) - O potężni bogowie! **54 Sauvez moi! C'est infame! (fr.) - ratujcie mnie! To haniebne! **55 Krezus - król Lidii w Azjii Mniejszej w szóstym wieku przed naszš erš, sławny z ogromnych bogactw. **56 Baal - bóg nieba i wojny u starożytnych Fenicjan, uważany przez Izraelitów za najgorszego boga pogańskiego; w ofierze składano mu nawet ludzi. W Samarii świštynia Baala była miejscem obrzędowej rozpusty. **57 Sodoma i Gomora - miasta wymienione w Biblii, zniszczone ogniem i zatopione przez Boga za wyuzdanie obyczajowe ich mieszkańców. Na miejscu tych miast ma być obecnie Morze Martwe. **58 Sardanapal - legendarny król Asyrii z VII wieku przed naszš erš; jest symbolem monarchy zniewieściałego i rozpustnego. Przysłowiowe stały się jego wspaniałe uczty. Zagrożony przez wrogów w swej stolicy Niniwie, Sardanapal kazał wnieść ogromny stos i spłonšł na nim wraz ze swymi żonami i skarbami. **59 Ksišżę Adam - Adam Kazimierz Czartoryski (1734_#1823), jeden z najbardziej wykształconych ludzi swego wieku. Był rywalem Stanisława Augusta jako kandydat do korony, później został komendantem Szkoły Rycerskiej (Korpusu Kadetów) i generałem ziem podolskich. W roli astrologa ukazuje go Kraszewski w powieści "Sto diabłów". **60 Kulfon - dukat obcięty. W czasie wojny siedmioletniej (1756_#1763) król pruski Fryderyk II, znalazłszy w Dreźnie mennicę polskš, kazał Efraimowi z Berlina bić fałszywš monetę z popiersiem Augusta III. Monety te nazywano efraimkami lub berlinkami. Wybijane następnie w Polsce dukaty obcinano dokoła dla łatwiejszego odróżnienia ich od efraimek. Później obcinanie dukatów stało się jednym ze sposobów ich fałszowania. **61 Epizod (z gr.) - część opowiadania nie należšca do głównej akcji, zdarzenie opowiedziane mimochodem. **62 Wotować (z łac.) - głosować. **63 Prezentować się (z łac.) - przedstawiać się. **64 Hajduk (z węg.) - lokaj w stroju węgierskim na dworze możnych panów. **65 Spektator (z łac.) - widz. **66 Landara (z niem.) - duży ciężki powóz, stara kareta. **67 Facjata (z wł.) - środkowa część ściany frontowej domu wystajšca ponad dom. **68 Armatura (z łac.) - tu: ozdoby z motywów uzbrojenia, rzeźbione na ścianie domu. **69 Ekscypować (z łac.) - wyłšczać, robić wyjštek. **70 Rezydent (z łac.) - krewny albo przyjaciel gospodarza stale przebywajšcy u niego na jego koszt. **71 Antykamera (z łac.) - przedpokój. **72 Oblig (z wł.) - dowód zacišgniętego długu, weksel. **73 Hetman - Franciszek Ksawery Branicki (ok. 1730_#1819), najpierw przyjaciel i zwolennik króla Stanisława Augusta, później jego przeciwnik, jeden z twórców konfederacji targowickiej. Żonaty był z siostrzenicš Grzegorza Potemkina, faworyta i ministra carycy Katarzyny II. Będšc hetmanem wielkim koronnym Polski był równocześnie generałem rosyjskim. Słynšł z nieopanowanego charakteru, hulanek i szalonych wybryków po pijanemu. **74 Sapieha - Kazimierz Nestor Sapieha (1750_#1797), siostrzeniec hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego (por. przypis 72), generał artylerii litewskiej. Był jednym z dwu marszałków Sejmu Czteroletniego, należał do partii hetmańskiej, sprzeciwiajšcej się reformom, lecz w czasie sejmu stał się zwolennikiem reform. Później, po przystšpieniu króla do konfederacji targowickiej w 1793 r. złożył urzšd generała i brał udział w organizowaniu powstania kościuszkowskiego, w którym walczył w randze kapitana artylerii. **75 Salwować się (z łac.) - ratować się. **76 Parol (z fr.) - słowo; zagišć parol - uwzišść się, czekać sposobności, aby komuś dokuczyć. **77 Setlewa (z fr.) - siedem lew; postawienie na kartę, na którš wygrywa się stawkę siedem razy. **78 Malchance (fr.) - niepowodzenie, pech. **79 Aksjomat (z gr.) - pewnik, zasada. **80 Demaskować (z fr.) - odsłonić, wykryć ukryte zamiary. **81 Szpital Św. Łazarza - założony przez księdza Piotra Skargę w roku 1595 przy ulicy Mostowej, przeznaczony był głównie dla ludzi ubogich. W połowie XIX wieku został przeniesiony do nowych gmachów pomiędzy ulicami Ksišżęcš i Smolnš i stał się ośrodkiem leczenia chorób skórnych i wenerycznych. **82 Pawilon (z fr.) - tu: baldachim nad łóżkiem. **83 Gr~oll - Michał Gr~oll (1722_#1798), Niemiec z Norymbergi, osiadł w Warszawie w 1759 roku i tu założył księgarnię, później także drukarnię. Wydawał bardzo starannie dzieła najlepszych ówczesnych pisarzy. Obok niego sławny był również drukarz przybyły z Paryża, Piotr Dufour (zm. ok. 1797). Na ksišżkach, które mogły wywołać oburzenie przeciwników politycznych i narazić drukarza np. na pobicie, drukarze nie umieszczali swej firmy, ale podawali zmyślone miejsce druku, np. Alethopolis. **84 Alethopolis (gr.) - miasto prawdy, fikcyjna nazwa miejsca druku utworów politycznych lub pornograficznych. **85 Ksišdz podkanclerzy - Hugo Kołłštaj (1750_#1812), filozof, pisarz i działacz polityczny. W okresie Sejmu Czteroletniego swoimi pismami popierał obóz reform i chociaż nie był posłem, był uważany za jednego z głównych twórców Konstytucji 3 Maja, głównym jego dziełem było "Do Stanisława Małachowskiego... marszałka sejmowego... Anonima listów kilka". Podkanclerzym został dopiero po uchwaleniu Konstytucji. Po objęciu władzy przez konfederację targowickš wyjechał za granicę i wzišł udział w organizowaniu powstania kościuszkowskiego. **86 Respekt (z łac.) - poważanie, szacunek. **87 Efemeryda (z gr.) - pismo ulotne, gazetka ukazujšca się przez bardzo krótki okres czasu. (W znaczeniu dosłownym: owad żyjšcy jeden dzień). **88 Kwoki panujš nad nim - król Stanisław August bardzo ulegał wpływom kobiet, wśród których do polityki wtršcały się szczególnie jego siostra Elżbieta Branicka (por. przypis 94) i siostrzenica Urszula Mniszchowa (por. przypis 95). **89 Pan Ignacy - Ignacy Potocki (1750_#1809), jeden z najzdolniejszych i najbardziej wykształconych ludzi swego wieku; członek Komisji Edukacji Narodowej, współzałożyciel Towarzystwa do Ksišg Elementarnych, przez pewien czas marszałek Rady Nieustajšcej (por. t. II przypis 134). W czasie Sejmu Czteroletniego był głównym przywódcš obozu reform i zwolennikiem zawarcia przymierza z Prusami. **90 Wilczewski - głuchoniemy brat szambelana Jerzego Wilczewskiego; jemu powierzał król przepisywanie pism tajnych. **91 Piattoli - Scypio Piattoli (ok. 1750_#1809), ksišdz włoski rodem z Florencji, sprowadzony przez księżnę Lubomirskš jako nauczyciel jej syna. Został sekretarzem królewskim, u niego to Stanisław August po kryjomu spotykał się ze zwolennikami reform. **92 E tutti quanti (wł.) - i wszyscy im podobni. **93 Starosta piaseczyński - Franciszek Ryx (1732_#1799) jako mały czeladnik fryzjerski z Belgii dostał się na dwór podkanclerzego Sapiehy, a później został fryzjerem Stanisława Augusta. Dzięki niezwykłemu sprytowi dorobił się znacznego majštku. Z czasem został najtajniejszym doradcš króla i wpływał na rozdawanie wolnych stanowisk, orderów itp., ubiegano się więc u niego o protekcję. W końcu został starostš piaseczyńskim, a zachowujšc tytuł kamerdynera królewskiego, obowišzki swe ograniczył do przypinania orderów już ubranemu królowi. **94 Pani krakowska - Elżbieta z Poniatowskich Branicka (1739_#1808), siostra Stanisława Augusta, wdowa po hetmanie wielkim koronnym i kasztelanie krakowskim Janie Klemensie Branickim, zmarłym w roku 1771. Po śmierci wujów Czartoryskich wywierała na swego królewskiego brata bardzo duży wpływ również w sprawach politycznych, kierujšc się przy tym instrukcjami otrzymywanymi od ambasadora rosyjskiego Ottona Magnusa Stackelberga. **95 Mniszchowa - Urszula z Zamoyskich Mniszchowa (1760_#1808), córka siostry Stanisława Augusta, Ludwiki, jego ukochana siostrzenica; słynęła z urody, chorobliwej dumy i kaprysów. Mšż jej, Michał Jerzy Wandalin Mniszech, został w roku 1783 marszałkiem wielkim koronnym, tj. najwyższym dygnitarzem w kraju. **96 Prymas - Michał Jerzy Poniatowski (1736_#1794), najmłodszy brat Stanisława Augusta; najbardziej energiczny z rodzeństwa króla, w ostatnich latach jego panowania wywierał na niego wpływ najsilniejszy. Przez pewien czas był prezesem Komisji Edukacji Narodowej i wtedy wydatnie popierał rozwój szkolnictwa parafialnego. **97 Dysonans (z łac.) - dźwięk fałszywy, niezgodność. **98 Utopista (z łac.) - marzyciel dšżšcy do czegoś niedoścignionego. (Utopia - kraj nie istniejšcy, w którym wszystko jest doskonałe; oznacza marzenia nie dajšce się urzeczywistnić). **99 Bułhakow - Jakub Bułhakow (1743_#1809), poseł nadzwyczajny Katarzyny II w Warszawie w latach 1790_#1791. **100 Szczęsny - Stanisław Szczęsny Potocki (1752_#1805), wojewoda ruski, generał artylerii koronnej, najbogatszy magnat w końcu XVIII wieku, nazywany królikiem Rusi. Jego siedzibš było miasteczko Tulczyn w województwie bracławskim na Ukrainie, gdzie zbudował ogromny pałac i urzšdził wspaniały ogród Zofiówkę; przed Sejmem Czteroletnim zrzekł się godności senatorskiej, ażeby zostać posłem i marszałkiem sejmu. Kiedy w głosowaniu na marszałka wybrany został nie on, ale Stanisław Małachowski, wzišł udział w kilku posiedzeniach sejmu, a potem wyjechał do Wiednia i stamtšd kierował opozycjš przeciwko reformom. Po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja pojechał do Petersburga, uzyskał pomoc Katarzyny II i został marszałkiem konfederacji targowickiej, którš zorganizował wspólnie z hetmanami F. K. Branickim i S. Rzewuskim (por. przypisy 73 i przyp. 68 tom II). **101 Wypadki we Francji - w tym czasie, kiedy w Polsce toczyły się obrady Sejmu Czteroletniego, we Francji rozwijała się rewolucja, rozpoczęta zwołaniem Zgromadzenia Narodowego w maju 1789 r. We Francji w r. 1791 uchwalono konstytucję, w 1792 ogłoszono republikę i skazano na śmierć najpierw królowš Marię Antoninę, potem króla Ludwika XVI. **102 Źrenica wolności _ tak określano prawo liberum veto (wolne nie pozwalam). W Polsce w wieku XVII i XVIII jeden poseł mógł swoim pojedynczym sprzeciwem zerwać sejm i uchylić wszystkie zapadłe na nim uchwały. Prawo to zostało zniesione przez Konstytucję 3 Maja. **103 Dykcjonarz (z łac.) - słownik. **104 Adept (z łac.) - zwolennik, wyznawca idei, człowiek wtajemniczony w jakšś naukę lub sztukę. **105 Podnieść przyłbicę - odkryć swoje zamiary. **106 Lucchesini - Girolamo (Hieronim) Lucchesini (1751_#1825), zręczny dyplomata pruski pochodzenia włoskiego. W czasie Sejmu Czteroletniego doprowadził do przymierza polsko_pruskiego. Prusacy złamali przymierze i w drugim rozbiorze Polski w roku 1793 zagarnęli Gdańsk, Toruń, Kujawy i Wielkopolskę. **107 Spoliacja (z łac.) - wyzucie z posiadania przez gwałt lub podstęp, rabunek. **108 Uszlachcony, czy tylko uszlachetniony - obdarzony szlachectwem, czy tylko uwolniony od poddaństwa. **109 Krocie (st. pol.) - setki tysięcy. **110 Quid leges sine moribus? (łac.) - co sš warte prawa bez (dobrych) obyczajów? **111 Cnoty republikańskie - cnoty, dzięki którym Rzymianie w okresie rzeczypospolitej (510_#31 przed naszš erš) tak rozszerzyli i wzmocnili Rzym, że z małego państewka w środkowej Italii stał się mocarstwem ogarniajšcym niemal cały znany w Europie świat starożytny. Wśród tych cnót wyróżniały się przede wszystkim surowość i prostota obyczajów, oszczędność, silna wola, wytrwałość, dbałość o wspólne dobro, zdolność do bohaterskiego poświęcenia się dla ojczyzny. Cnoty te zanikły w okresie Cesarstwa, ustępujšc pod wpływem bogactwa zamiłowaniu do zbytków i rozwišzłości obyczajów. **112 Obyczaje spartańskie - mieszkańcy Sparty, małego starożytnego państewka w południowej Grecji, słynęli z surowych obyczajów, młodzież ich była wychowywana na wojowników wytrwałych, zahartowanych i nieugiętych. **113 Arystydes (ok. 550_#467 p. n. e.) - polityk i wódz ateński znany z prawości charakteru i uczciwości. Arystydesem polskim nazywano Stanisława Małachowskiego (1736_#1809), marszałka Sejmu Czteroletniego. **114 Na czczo był w izbie - Kazimierz Nestor Sapieha (por. przypis 73) prowadził hulaszczy tryb życia i często przychodził na obrady sejmowe bezpośrednio po całonocnej pijatyce. **115 Aukcja (z łac.) - powiększenie, pomnożenie. **116 Skonkludować (z łac.) - wyprowadzić ostateczne wnioski. **117 Periculum in mora (łac.) - zwłoka grozi niebezpieczeństwem; działajmy szybciej. **118 KOsmopolita (z gr.) - obywatel świata, człowiek uważajšcy cały świat za swojš ojczyznę i obojętny na sprawy narodowe. **119 Dekert - Jan Dekert (1738_#1790), kupiec, prezydent Starej Warszawy; stał na czele akcji miast polskich upominajšcych się o równouprawnienie mieszczan. W 1789 przewodził "czarnej procesji" mieszczan, składajšcej sejmowi memoriał. **120 Ksišżę Stanisław - Stanisław Poniatowski (1754_#1833), bratanek króla, podskarbi wielki litewski. W życiu prywatnym i społecznym był wzorem oświeconego magnata, jeden z pierwszych zniósł w swych dobrach pańszczyznę, zastępujšc jš oczynszowaniem chłopów. **121 Brzostowski - Paweł Ksawery Brzostowski (1739_#1827), ksišdz, literat, referendarz litewski. W swoim majštku, Pawłowie na Litwie, zamienił pańszczyznę na oczynszowanie chłopów. **122 Skarga - Piotr Skarga Pawęski (1536_#1612), jezuita, kaznodzieja na dworze króla Zygmunta III. W "Kazaniach sejmowych" (wyd. 1597) przepowiadał upadek Polski, jeżeli naród nie poprawi swych obyczajów. **123 Jan Kazimierz (1609_#1672) - król Polski od 1648, składajšc koronę w roku 1668 w pożegnalnej mowie przepowiadał upadek Polski na skutek warcholstwa magnatów; w mowie tej użył pamiętnych słów: "obym był fałszywym prorokiem". **124 Usque ad finem (łac.) - aż do końca. **125 Koncept (z łac.) - pomysł, projekt. **126 Natura maxime miranda in minimis (łac.) - przyroda najbardziej zadziwia w rzeczach najmniejszych. **127 Statysta (z łac.) - mšż stanu, polityk. **128 Wyświecić (st. pol.) - wypędzić sromotnie przy pochodniach, wydalić. **129 Faktor (z łac.) - stręczyciel, mały pośrednik do załatwiania interesów. **130 Fertyczny (z niem.) - zręczny, zwinny. **131 Szlarka (z niem.) - bramowanie sukni. **132 Berżerka (z fr.) - rodzaj kanapki lub głębokiego fotela. **133 Preferować (z fr.) - wyróżniać, dawać pierwszeństwo. **134 Galanteria (z fr.) - uprzedzajšca grzeczność dla kobiet (por. t. III, przypis 54). **135 Apostazja (z gr.) - odstępstwo, wyrzeczenie się. **136 Demonicznie (z gr.) - szatańsko, przewrotnie (por. t.IV, przypis 50). **137 Awania (z fr.) - rozmyślna obraza, niegrzeczność. **138 Despotka - despota (z gr. i łac.) - pan samowładny i bezwględny. **139 Klauzury (z łac.) - tu: przepisy postępowania prawnego. **140 Mniszek - Michał Jerzy Wandalin Mniszech (1748_#1806), marszałek wielki koronny (por. przypisy 44, 95). **141 L'impossible (fr.) - niemożliwe. **142 Je connais mon monde (fr.) - znam swoje środowisko. **143 Kuratela (z łac.) - opieka prawna, nadzór sšdowy nad osobš i jej majštkiem; opieka nie proszona. **144 Słuszni ludzie - tu: uczciwi ludzie. **145 Purpura (z łac.) - barwa jasnoczerwona; oblana purpurš - nagle mocno zarumieniona. **146 Impertynent (z fr.) - grubianin, zuchwalec; impertynencko - ubliżajšco, zuchwale. **147 Je le tiens pour dit (fr.) - uważam to za powiedziane, niech będzie i tak. **148 Strategia (z gr.) - sztuka prowadzenia wojny. **149 Refleksja (z łac.) - zastanowienie, rozważanie. **150 Metresa ( z fr.) - kochanka. **151 Il est capable de tout (fr.) - on jest zdolny do wszystkiego. **152 Kunsztmistrz (z niem.) - artysta, sztukmistrz. **153 Cyniczny (z gr.) - bezwstydny, bezczelny; cynizm - nieuznawanie żadnych wartości, lekceważenie zasad moralnych (por. t. III, przypis 51). **154 Het... - hetman Franciszek Ksawery Branicki (por. przypis 73). **155 Ma ch~erie (fr.) - moja droga. **156 Coup d'~etat (fr.) - zamach stanu. **157 Esencja (z łac.) - istota. **158 Koryfeusz (z gr.) - przewodnik chóru w teatrze starogreckim; człowiek wybitny, znakomitość. **159 Purytanin (z łac.) - członek sekty religijnej dšżšcej do oczyszczenia Kościoła z dodatków nie opartych na Piśmie świętym; człowiek surowych i niezachwianych zasad. **160 Niemcewicz - Julian Ursyn Niemcewicz (1757_#1841), poeta i działacz polityczny. Był posłem na Sejm Czteroletni i w roku 1791_#1792 wspólnie z posłem Józefem Weyssenhoffem i Tadeuszem Mostowskim wydawał "Gazetę Narodowš i Obcš". **161 Engestr~om - Wawrzyniec (Lars) Engestr~om (1751_#1826), poseł szwedzki w Polsce w czasie Sejmu Czteroletniego. Ożenił się z Rozališ Chłapowskš, otrzymał szlachectwo polskie i koniec życia spędził w Wielkopolsce. **162 Liberalizm (z łac.) - tu: poszanowanie cudzych odmiennych poglšdów politycznych. **163 Allons donc! (fr.) - cóż znowu! **164 Cela s'entend (fr.) - to się rozumie. **165 Kreatura (z łac.) - tu: lichy człowiek na czyichś usługach. **166 Koniurat (z łac.) - spiskowiec. **167 C'est dit (fr.) - powiedziane, postanowione. **168 Introduktor (z łac.) - wprowadzajšcy. **169 Apatia (z gr.) - zobojętnienie, odrętwienie uczuć. **170 Z profesji (z łac.) - zawodowy. **171 C'~etait une douce violence (fr.) - był to słodki gwałt. **172 Przykucie... jeńca - w starożytnym Rzymie wodzowie wracajšc do stolicy po zwycięskiej wojnie jechali uroczyście wozem, do którego byli przykuci najsławniejsi wrogowie wzięci do niewoli. **173 Nie inicjowany (z łac.) - nie wtajemniczony. **174 Aktor (z łac.) - tu: działacz. **175 Probierz (z niem.) - sprawdzian. **176 Veni, vidi, vici (łac.) - przyszedłem, spojrzałem, zwyciężyłem. Tymi słowami wódz rzymski Juliusz Cezar (100_#44 p. n. e.) powiadomił senat rzymski o zwycięstwie odniesionym pod Zelš w Azji Mniejszej w roku 47 przed naszš erš. **177 Kafarnaum - miejsce pełne przedmiotów nagromadzonych w nieładzie, np. sklep ze starzyznš. Nazwa pochodzi od handlowego miasta Kafarnaum, wymienionego w "Nowym Testamencie". .nv Część pierwsza (c.d.) Dnia tego izba - w której zwykle piwo swe dostawał, nie proszšc nawet o nie, bo mu Magda, sługa szynkarki, sama je przynosiła, zobaczywszy go - była więcej przepełnionš niż codziennie. Było dużo czeladzi dworskiej ze wsi, ale i miejskiej gawiedzi dosyć. Maciej zasiadł w kšcie i przypatrywał się, czynišc postrzeżenia. Na Marywilu, gdzie gęsto zawsze było i żaden dzień się bez jakiejś awantury nie obszedł, najczęściej o złodziejstwach, o przypadkach, o nieczystych sprawach nasłuchać się było można. Około milczšcego starca siedziało dwóch ludzi. Szeptali z sobš, lecz niezbyt głos zniżajšc. Jeden z nich, gdyby nie strój, podobny by był do hajduka. Chłopisko ogromne, wšsate, z czołem niskim, z nosem burakowym, z twarzš popryszczonš, z oczyma biegajšcymi żywo na wszystkie strony, zdawał się siedzšcemu przy sobie jakšś naukę administrować. *1 Kiwał palcem, brał go za kołnierz od opończy i usiłował mu cóś wyrazić. Drugi, człek średniego wzrostu, twarzy śniadej, zasępionej, odziany ubogo, głowš kiwał potakujšco, z nijakim respektem dla nauczyciela. - Jest taki przykaz wydany - mówił hajduk - żeby nas jak najwięcej na tego szelmę oko miało. Musić albo co skradł, albo się sprzeniewierzył, albo zbiegł skšd, albo i zabił kogo może. Już to nie darmo! Ja zawszem sobie mówił, od kiedy go widzę po kościołach i na ulicach, że to nie żaden nasz jest - prosty żebrak. Bo to nie może być. Taki człek, co się ludzi nie boi, to ci pójdzie przecie wypić, spoczšć, pogadać. A ta bestia przewija się popod kruchtami, na ulicach, temu i owemu do ucha co wrzaśnie. Tu był, tu go nie ma. Nikt jego nie zna. Barani Kożuszek i tyle! Ja sobie myślałem zawsze, że na niego przyjdzie ta godzina, że go wezmš i wypatroszš, bo tam pod tym kożuchem cóś jest. Więc ty, Dydak, słuchaj ino dobrze, bo to nie jest żadna darmocha, za to zapłacš. My jego musimy przydybać tak, żeby wiedzieć, gdzie jego barłóg, gdzie on lega, a potem wzišć - to już nie nasza rzecz. Będzie za to cóś, kto spenetruje, *2 skšd on wychodzi i dokšd wchodzi. Jednemu się za nim nie nabiegać; ale nas kilku, żeby diabła zjadł, żeby się pod ziemię schował, dojdziemy. Dydak głowš kiwał, twarz miał jakšś niejasnš, nic nie mówišcš, usta zacięte. Ale choć hajduk obchodził się z nim jak z ba i bardzo jakimś, wejrzenie, które czasem rzucał mały na ogromnego, więcej sprytu zdradzało niż wielomównego nauczyciela instrukcja. - Na ten przykład - bšknšł nareszcie Dydak - gdyby my jego gniazdo odkryli, to ileż? Hajduk się zamyślił. - Bo to, widzicie - cedził powoli mały - kiedy się człek taki ma z czym kryć, niełatwa rzecz trop znaleźć. Nie jeden dzień, ani dwa. Kto go zresztš wie, jakš on moc ma? To niełatwa sprawa. Poczęli gwarzyć to ciszej, to głośniej, a Maciej, który wzmiankę o Baranim Kożuszku posłyszał, drgnšł cały. Pochylił się niby bez myśli ku rozmawiajšcym, chcšc, jak się zdawało, do ich narady się wmieszać. Dosyć długo mu się nie wiodło. W ostatku, gdy znów głośniej cóś o Baranim Kożuszku odezwał się hajduk, pan Maciej spytał: - O tym żebraku mówicie? - i udał, że się śmieje. - Ano - odparł Dydak, obracajšc się z ciekawościš. - To bo człek - mówił Maciej kręcšc głowš. Hajduk słuchał z uwagš. - Co myślicie? - Co? On cóś zna - szepnšł Maciej. - O niego się ocierać niezdrowo. Wiem ja o tym. Dydak ciekawie się wykręcił cały do mówišcego. - A ja powiem - odparł hajduk - że czy on zna, czy nie, to tam widłami pisano, ale zbroić cóś musiał. Maciej ruszył ramionami. - On_że tu nie od wczora. Gdyby co na niego było, miało czas się pokazać. Wdanie się pana Macieja zamknęło usta rozmawiajšcym, ale im otworzyło uszy. Hajduk, pomilczawszy, rzekł, zwracajšc się do niego: - Musiał cóś zbroić, kiedy tam z góry - wskazał palcem na sufit - na niego instygujš. *3 Pan Maciej poczšł się uśmiechać i głos zniżywszy, mówił do ciekawie przysłuchujšcych się: - A jakby nie mieli instygować? Albo to on mało im nagada takich rzeczy, jakich oni i z ambony nie posłyszš? Co za dziw! Chybaście nigdy nie byli przy nim, kiedy stanie przed kruchtš i żga wychodzšcych z kościoła, albo i przed zamkiem tych, co na sejm jadš. Czasem się magnaty juszš i pieniš ze złości. Więc jakżeby takiego człowieka nie mieli prześladować? Hajduk zamyślił się. - Cóś ja o tym słyszał, ale co mi było po tym? Jednym uchem weszło, drugim wyleciało. A cóż im gada takiego? - spytał. - Ano, gołš prawdę - mówił dalej Maciej. - Jednemu, że chłopów uciska, drugiemu, że sług nie płaci, trzeciemu, że dziewczęta zwodzi. - Skšdże on to wie? - zamruczał hajduk. - Kaduk go zna! - zaśmiał się Maciej. - W tym sztuka, że on wszystko wie. Dydak i hajduk głowami kiwali milczšcy. Maciej, korzystajšc z wrażenia, cišgnšł dalej: - Tać to człek nasz, przyjaciel biednych. Niejeden zły zawstydzi się i ustraszy, a powścišgnie. Na cóż takiego człeka my im w ręce dawać mamy? - Jest racja! - rzekł Dydak powoli. - Ja sam słyszałem raz pod Bernardynami, jak wzišł na fundusz starego kasztelana, co to u króla raz wraz siedzi. Uciekał przed nim jak zajšc, a ludzie co się naśmieli! Hajduk dumał, sparłszy się na ręku. Widać było, że w sumieniu swym walczył, jak poczšć wypadało. Grosz przyobiecany go kusił. - Jaki on jest, to jest - zamruczał Dydak - zawsze Judaszem być i sprzedawać człeka niedobra rzecz. Gdy to mówił, instygator hajduk miał czas zebrać myśli i argumenta. - Co to gadać! - zawołał. - Co my wiemy? My głupi ludzie. Już kiedy oni tam w górze wiedzš, że szkodliwy, i łapać go każš, to oni za to sumieniem odpowiadajš. Mnie do tego nic. Nam robić, co każš. Obrócił się do Dydaka. Ten nieśmiało głowš pokiwał, tak że wštpić było można, czy pójdzie za radš hajduka, czy posłucha Macieja. Popił piwem, potrzšsł znowu głowš i milczał, jakby czekał, czy się Maciej nie oddali. Ten siedział uparcie. Udajšc obojętnego i wesołego, piwa też łyknšł, postawił szklanicę na stole, otarł wšsy i prawił: - Ja nie wiem, za co by mieli tego człeka prześladować. Przecie nie od wczoraj tu jest. Sam na to patrzyłem, że niemal co dzień u Bernardynów mszy świętej słucha, bywało i krzyżem leży, a modli się i stęka, aż strach. Jakiż by on mógł kryminał popełnić? Cała rzecz, że im dokucza, jak ona mucha w lecie, co lata i burczy, a spokoju nie daje. Chcš go z miasta wyświecić, aby im nie było komu prawdy mówić. Hajduk nie sprzeczał się, ale znać było, że obiecana zapłata więcej u niego ważyła niż wszystkie argumenty pana Macieja. Nie zważajšc już na niego, pochylił się do ucha Dydakowi i cóś mu długo poszeptał, palcami demonstrujšc. *4 Koso popatrzył na Macieja i prędko wyszedł. Dydak, piwa swego nie dopiwszy, pozostał jeszcze. Maciej też przyzostał trochę, może w nadziei, że tego, co Judaszem być nie chciał, nawróci i przekona. Nim się zebrał rozpoczšć na nowo, z wielkim hałasem, ze śpiewkš na ustach, z latarkš pod pachš wpadł do gospody Juliaszek. Okiem dokoła potoczył, szukajšc sobie miejsca, a że właśnie po hajduku próżne zostało, natychmiast się umieścił i o stół poczšł bić kułakiem. - Magdo! Ty dobrodziejko! Karmicielko! Daj co jeść, bo żreć się chce okrutecznie. A nie każ czekać, bo zemrę, ta i biedę będziecie mieli! Śmiał się do Magdy, dokoła oczkami żywymi wodził i nogami pod stołem bębnił. Tymczasem Maciej powrócił do przerwanego nawracania i półgłosem mówić poczšł Dydakowi: - Samiście rzekli, że Judaszem nie godzi się być. Pewnie. A jeszcze takiego człowieka sprzedać, jak Barani Kożuszek, to by znaczyło oko sobie wydłubać. Juliaszek podchwycił wymówione nazwisko i uszu nastawił. Pochylił się nieznacznie i słuchał. Chłopię, jak ogień sprytne, dorozumiało się wszystkiego; blada twarz mu zapłonęła. - A, niedoczekanie ich - zamruczał - żeby mieli dostać do ršk tego starowinę! Spojrzał z porozumieniem na Macieja, ale ten nie domyślił się, aby to chłopca obchodzić mogło, i bardzo się zdziwił, gdy Juliaszek poczšł żywo: - Ostatnim szelmš trzeba być, kto by marszałkowskim albo komu bšdź dopomagał przeciw naszemu starowinie! To święty człek! To mšdry człek! To najpoczciwszy z ludzi! Oho, my go nie damy! Maciej się podniósł zdumiony i rozradowany, twarz mu się śmiała. Juliaszek kułakiem w stół palnšł. - Tak mi Panie Boże dopomóż i święta męko Jego i Matko Boska Częstochowska, patronko najosobliwsza. Baraniemu Kożuszkowi włos nie spadnie z głowy! Z karet mu pięści będš wystawiali, ale my za niego pleców nastawim. Uderzył się w piersi. Magda przyniosła właśnie miskę z czymś goršcym dla chłopca i tłustš swš a otłuszczonš twarz ocierała rękš, aby się lepiej pokazać Juliaszkowi, którego lubiła, bo wesołym był. - Całuję ršczki jejmości dobrodziejki! - zawołał chłopiec. - Daj Boże odsłużyć drużbš na weselu! Magda śmiała się i groziła mu. Juliaszek jadł, parzył się, ale rozmowy nie rzucał. - Tak mi Boże dopomóż - powtarzał. - Kożuszka im nie damy! Znajdzie on takich, co go obroniš. Jak Bóg Bogiem, ja sam gotówem stróżować i pilnować. Milczšcy Dydak dopił swego piwa i zwracajšc się do chłopca, rzekł: - Ta guza złapać możesz, a żebyś go obronił, kiedy się na niego w górze naposiedli, nie wierzę. Co my mizeroty przeciwko nim? At, kto mu dobrze życzy, naprzód powinien mu szepnšć, aby sobie precz szedł z miasta. Juliaszek nie miał już czasu mówić, bo jedzenie stygło; ale niewiele ważył słowa Dydaka, który ruszywszy się z ławy, szłapišc nogami, wyszedł. Maciej został chwilę, patrzšc na chłopca, który już o czym innym myślał i jedzeniem był zajęty. I on wreszcie, za piwo zapłaciwszy, głowš przyjaźnie pozdrawiajšc Juliaszka, opuścił szynk. Gdy się to działo w gospodzie, a stary sługa pośpieszał do domu, Panu Bogu dziękujšc za to, że podsłuchał zmowę i w czas będzie mógł ostrzec swojego pana, Barani Kożuszek narażał się właśnie na największe niebezpieczeństwo. Z rana z domu wyszedłszy wprost do kościoła, z niego po nabożeństwie podreptał na Krakowskie. Tu, w jednej z kamienic, należšcych do ojca, miał apartament przez niego wyznaczony pan starosta. Pałac, należšcy do familii, zajmowała ciotka, a oszczędny rodzic, syna wyprawiajšc do Warszawy, nie chciał mu dać ani wielkiego dworu, ani zbyt obszernego pomieszkania, aby wydatków nie pomnażać. Piętro pierwsze, z kilku pokoi i dwóch dosyć obszernych salonów, starczyło dla młodzieńca. Miał z sobš kamerdynera, dwóch dworzan, kilkoro czeladzi, powóz, konie, kucharza, kuchtę, lecz wszystko to skromne i niepokaźne. Ten, który się kamerdynerem zwał, człowiek już bardzo niemłody, w domu tym od dzieciństwa służšcy, więcej był dla dozoru dodany, niż dla usługi, młodemu staroście. Panicz się go obawiał i szanował wiedzšc, że ma zupełne ojca zaufanie. Niewiadomego pochodzenia, nie przyznajšcy się, jak inni, do szlachectwa, stary Czeremecha, prawdopodobnie Rusin, w młodości z ojcem starosty odbywał podróże za granicę, języków się kilku nauczył, świata widział wiele i miał tylko tę wadę, jak o nim wyrażał się wojewoda, że lubił ksišżki czytać. Nie przeszkadzało mu to jednak z powagš wielkš spełniać obowišzków marszałka dworu, a jeśli go kto kamerdynerem nazwał, miał tyle rozumu, że się i o to nie gniewał. Naturę miał spokojnš, zrezygnowanš, trochę chłodnš. Młodego panicza swojego kochał bardzo. Nie dokuczał mu zbytnio, z jego płochostek śmiał się utrzymujšc, że młodemu piwu trzeba się było dać wyburzyć i że kto nigdy własnej woli nie miał, ten się używać jej nigdy nie nauczy. Patrzył jednak pilno na wszystko. Pana Tytusa, który się starosty uczepił, nie lubił, lecz do czasu go tolerował. Starosta jeszcze spał dnia tego, a Czeremecha był w swojej stancji na tyłach, gdzie właśnie korzystajšc z czasu, zabierał się do czytania "Polaka w czui", *5 gdy do drzwi jego zapukano i wnet na próg wcisnęła się figura, na której widok Czeremecha wstał, sięgajšc żwawo do kieszeni, ale zarazem mruczšc: - Czego wy się tu włóczycie? W progu stał siwy, przygarbiony, z kijem w ręku, skulony jakby zmarzł, żebrak w baranim kożuszku i patrzył pilno, uparcie w oczy staremu kamerdynerowi, który wycišgnšł rękę z trzygroszakiem i trzymał jš, nie mogšc się doczekać, by żebrak przyjšł jamużnę. Zaintrygowany tym, poczšł mu się pilniej przyglšdać. Na ustach Baraniego Kożuszka zjawił się uśmiech bolesny. Stali tak naprzeciw siebie, gdy żebrak nagle przybliżył się do Czeremechy, rękš usta przysłonił i do ucha mu coś szepnšł. Ten go za rękę pochwycił. - Nie może być! Na rany Chrystusowe! Wy? - Ja! Nastšpiło milczenie. Marszałek się przeżegnał powoli, nie spuszczajšc oka z żebraka. - Cóż to jest? - szepnšł. Barani Kożuszek obejrzał się dokoła. - Nikt nas nie podsłucha? - Mówcie śmiało; sšsiadów nie mam, a w korytarzu gdyby się ktoś zbliżał, posłyszymy. - Czy mnie Pan Bóg natchnšł, czy diabeł opętał - poczšł stary żebrak - nie wiem. Widzisz, na co zszedłem. Zamiast z modlitwš, chodzę z kazaniami, ludzi nawracajšc i chłoszczšc. Nie mam złości i gniewu do nikogo, choć żalu dużo. Bóg widzi, dobrego pragnę! Nie może być, ażebyście o mnie w Warszawie nie słyszeli. - Skarżš się wszyscy na Barani Kożuszek, odgraża wielu - rzekł Czeremecha. - Ale po cóżeście mnie uczynili swym konfidentem? - Boście wy mi potrzebni - odparł stary - i wiem, że mnie nie wydacie. - Na cóż się wam zdać mogę? - spytał marszałek. - Zaklinam was, złoty mój Czeremecho, coś mnie dawniej znał i wiesz, żem złym i przewrotnym nie był, zaklinam was, łaskę mi jednę uczyńcie! Ręce znowu złożył i kłaniał mu się, a patrzył błagajšco. - Ale mówcież, o co idzie - odparł skłopotany Czeremecha. - Dopuśćcie mi pół godziny rozmowy sam na sam ze starostš. Marszałek mocno się zdumiał. - Tak! I to dziś, nie zwłóczšc - mówił Barani Kożuszek. - Dajcie mi się niby wkraść. Niech mnie potem choćby czeladź wykuksa, ale mówić z nim muszę, muszę! - Ale cóż wam do niego?! - zawołał Czeremecha. - Co? Co? - poczšł, rozgrzewajšc się, Kożuszek. - Trzeba go ostrzec. Inaczej z ršk ci go wyrwš i zmarnuje się chłopiec. Czyhajš na niego. Wprowadzi go przyjaciel do takiego (tu się poprawił), do takich domów, gdzie nie tylko grosz, ale mu to, co poczciwego z domu wywiózł, wydrš, upojš, obłškajš! Zlituj się! W tym chłopcu dziś jeszcze jest sumienie i godność. Jutro słowo może już nie poskutkować. Daj ty mi z nim dziś mówić. Czeremecha tak jakoś nie mógł pojšć zbyt gorliwego zajęcia się losem swego panicza w człowieku obcym, tak go ta natarczywość zdumiewała, iż się niemal przeraził. - Na rany Pańskie, zlituj się! Cóż wam? Jaki w tym macie interes? Kożuszkowi oczy zaświeciły. - Taki jak ten, co u brzegu stojšc, patrzy na człowieka, który się idzie kšpać tam, gdzie niezawodnie utonie! Mówię wam, klnę się, chcę go ratować! - On was słuchać nie zechce - rozśmiał się Czeremecha. - Krzyknie na czeladź i wyrzucš za drzwi. Mówcie mi, o co idzie. - Nie! - Zawołał z wielkš energiš Kożuszek. - Za drzwi mnie nie wyrzucš! Pan Bóg daje słowu, które z czystego źródła płynie, siłę i potęgę niezwyciężonš! Wy nie możecie tak do niego przemówić, jak ja, powagš i szyderstwem. Cóż się może stać, jeżeli na chwilę tylko mnie dopuścicie? Czeremecha jeszcze ruszał ramionami i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Zmiłujcie się! Ja prawdziwie nie pojmuję. Żebrak nalegał. - Czegóż się możecie obawiać? Nie stanie mu się nic ani wam. W najgorszym razie służba dostanie naganę, że żebraka puściła do pana. - Ale ona was nie puści! - Zawołał Czeremecha. - Oni od drzwi nie odchodzš i gotowi zrzucić cię ze schodów. - Właśnie ja o to was proszę, abyście ich rozesłali, a mnie pozwolili... - Zmiłuj się - przerwał marszałek. - Jesteś jakiś rozgoršczkowany. Zachciało ci się rzeczy po prostu śmiesznej. To, czego chcesz, nie może się stać! - Wolisz więc, aby ginšł? - odparł goršco żebrak. Mówił to, gdy szelest i chód żywy dał się słyszeć w korytarzyku. Drzwi otwarły się nagle i starosta w szlafroku, na pół ubrany, zjawił się w nich. Zobaczywszy o krok przed sobš tego żebraka, który mu przypominał żywo maskę widzianš na reducie, stanšł ździwiony i niemal przestraszony. Czeremecha śpiesznie podszedł ku niemu i do ucha mu cóś szeptać poczšł. Panicz oczyma przelękłymi spoglšdał na żebraka i na swego sługę, jakby pytał, co ten człowiek miał tu znaczyć, gdy Czeremecha po namyśle krótkim dał Kożuszkowi znak rękš i wyszedł. W cišgu małego tego przestanku Kożuszek zbladł, zadrżał, przeżegnał się nieznacznie i można było sšdzić, że modli się po cichu, wzywajšc Ducha Świętego. Staroście, który się w niego wpatrywał, zdawało się, iż ma do czynienia z na wpół obłškanym. Wtem Kożuszek odezwał się głosem drżšcym: - Panu Bogu wszechmogšcemu dziękuję, że dozwolił mnie, grzesznikowi niegodnemu, tej łaski, spełnić, czego dawno pragnšłem,i zbliżyć się do was, panie starosto! Tak! Pragnšłem na poczštku tej drogi życia, w której bramie stoicie, powitać was, jak się u starych Rzymian witało przychodnia ostrzeżeniem: "Cave canem!" *6 Szczęśliwy jestem, że mogę ci powiedzieć: psów się strzeż i gorszych od nich ludzi! Dziwny ten poczštek jakoś brzmiał niezrozumiale w uszach starosty, iż nie umiał nań odpowiedzieć. Człowiek ten zawsze mu jeszcze obłškanym się zdawał. Głos żebraka z wolna łagodnieć zaczšł i drżšcym być przestał. - Spytacie mnie pewnie, jakim prawem ja, nędzny żebrak, twoim mentorem się kreuję? A, panie, bo mi cię żal, bo ty, kwiatku świeży, rozwinięty na pniu starego rodu wielkiej zasługi, idziesz nieopatrzny i nie wiesz, że w tej życia dobie jeden krok fałszywie postawiony może poprowadzić na bezdroże, z którego nie wyjdziesz cało. Starosta tš admonicjš uczuł się trochę obrażonym. Widać to było z nagłego rumieńca, który mu na twarz wystšpił, i z wyrazu oczów jego. - Młodym jesteś, krew masz goršcš - cišgnšł dalej Kożuszek. - Ludzie na twš niewinność, nieświadomość, ich złości na twe żšdze czyhajš jak na pastwę. Zgubiš cię! Chciał przemówić cóś młodzieniec, gdy żebrak, ręce załamujšc, uklęknšł przed nim. - Daj mi mówić - zawołał - przysięgam, że chcę tylko dobra twojego, ratować cię póki czas! Oto już cię zacišgnęli do domu tej kobiety, która ludźmi jako zabawkami rzuca, robi z nich, co chce, oślepia, krępuje, popycha. Rozumna jest, zła, a przewrotna. To kameleon, *7 to żmija, czarownica. A Pan Bóg czy szatan jej dał umiejętność takš, że ostrzeżonych i ostrożnych pokonywa, a cóż dopiero takiego, jak ty, który w kłamstwo to wcielone uwierzysz. Na Boga żywego, nie chodź tam! Ona zgubionš jest i z sobš do zguby powlecze, kto się do niej zbliży. Uciekaj od tej kobiety! Bóg jš stworzył tak, jak te anioły, co upadły, pięknš, rozumnš istotš wybranš. Ona wolała w szatana się przedzierzgnšć i iść w piekło, w kał! Mówišc stary patrzył w oczy staroście, który rumienił się i mieszał coraz bardziej. Żebrak na chwilę zamilkł ze wzruszenia. - Ta niegodziwa niewiasta jest sługš tych, co nasz nieszczęśliwy kraj wiodš do zguby; ona jest narzędziem w ich ręku. Jeżeli nie chciwość, to ambicja jš prowadzi. - Ale któż wy jesteście, co to wszystko wiecie i chcecie mi dawać nauki? - wtršcił nareszcie z dumš pewnš starosta. Żebrak z pokorš potrzšsnšł połš kożuszka, uśmiechajšc się gorzko. - Jestem nędzny grzesznik, robak, nędzarz, człowiek, co wycierpiał wiele - rzekł cicho - co już na świecie nie ma nic, oprócz głosu, jaki Bóg mu włożył w usta, głosu wołajšcego na puszczy. Panicz wpatrywał się w niego ciekawie. Kożuszek to w zapał wpadał, to hamował się i ostygał. Rękš tarł czoło. - Starosto - rzekł - wysłano was do stolicy w godzinie, gdy około winnicy *8 praca wielka, robotnika dużo, ale i roboty wiele! Twoi starsi i rówieśnicy krzštajš się, aby stary gmach Rzeczypospolitej na lepszych podwalinach ustawić. Idźże do nich, trzymaj z nimi, pracuj dla przyszłości. Tam miejsce jest was godne. Cnotliwych szukajcie, a przyjmš was. Poznacie ich po tym, że tam, gdzie was zaprowadzono, żadnego z nich nie ma. Jutro, gdy was uwikłajš i zaplšczš ci, co do was przylgnęli, nie czas już będzie. Chwili dziś poczciwi do stracenia nie majš. "Jam proximus ardet Ucalegon". *9 Łacińska ta cytata, która się mimo woli wyrwała żebrakowi, mocniej może uderzyła starostę niż cała mowa. Była ona dowodem, że nie prostego żebraka miał przed sobš. Młodzieńcza ciekawość pobudzonš była do najwżyszego stopnia. Innymi oczyma spoglšdał teraz na tę dziwacznš, narzucajšcš mu się, niezrozumiałš postać. - Nie sšdzę - rzekł po namyśle - abym w cišgu krótkiego mojego pobytu w tej stolicy postawił już jaki krok fałszywy. Wiek mój nie dozwala mi mieszać się w sprawy polityczne, a stosunki, które zawišzałem, w niczym mnie nie krępujš. - I właśnie dlatego, że czas jeszcze zawrócić się, pragnšłem was widzieć, panie starosto - odezwał się żebrak. - Dom tej kobiety, do której cię wprowadzono, jest jaskiniš rozbójników, szulerniš, placem, gdzie się knujš i wišżš intrygi bezecne, gdzie się sprzedajš i kupujš sumienia, dobywajš upojeniem tajemnice i gdzie frymarczš *10 nimi. Ja tę kobietę... tę kobietę - tu starcowi głos się zmienił i załzawił - znam na nieszczęście od dzieciństwa, gdy jeszcze aniołkiem była, a własna matka popchnęła jš na zgubę i srom. Teraz już duszy jej nie wybielić, charakteru nie odmienić, chyba... Zamilkł chwilę i zamruczał: - Chybaby jš wszyscy opuścili, a nieszczęście jš dotknęło, ażeby gorzkimi musiała płakać łzami, krwawymi łzami. Starosta przysłuchiwał się z rosnšcš i nietajonš ciekawościš. - Powinienem wam podziękować - odezwał się - że z tak życzliwš radš przyszliście do mnie. Zawdzięczam jš pewnie nie sobie, ale jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie pobudkom. Chciejcie mnie objaśnić. Słucham. Mówiliście o przyjaciołach. Znacież tych, co się tu moimi być mieniš? Starzec głowš kiwnšł. - Tak, co najbrudniejszego tu jest, najlepiej znam - rzekł. - To dziś moje powołanie, abym się w błocie grzebał, ha, i z błota czasem, choć za uszy, wycišgał! - Pana Tytusa znacie? - zapytał nieśmiało starosta. - Mieszczańskiego synka, który panicza udaje - odparł Kożuszek. - Któż by takiego trutnia i zlejbruka *11 nie znał? Teraz gdy Dangel, Kabryt, Blanc, Teppery i Szulce *12 podostawali szlachectwa, a cena tego klejnotu spadła, ma nadzieję, że na szyld ojcowski włoży koronę, a szlachciankę gdzieś z posagiem ukradnie. Ojciec handlował i pracował, a ten bawi się i trwoni. Czepia się możnych jak pijawka. Zaprowadzi was, gdzie zechcecie, i sprzeda. Do poczciwych tylko nie zawiedzie, bo ich nie zna, a oni go znać nie chcš. Ruszył ramionami. Starosta miał na ustach jakieś drugie pytanie, gdy Kożuszek z pośpiechem dodał: - Z tej jaskini łotrów uchodźcie! Tej kobiety się strzeżcie! Będzie wam grała cnotę surowš, bo to, co zowiš kobiecš cnotš, jš nie kosztuje nic. Ona serca nigdy nie miała. Matka za młodu je jej wyjęła, jak ptakom skrzydła ucinajš, aby nie latały. Dziś ona rachuje tylko i zwodzi, niegodziwa, spodlona! Zabrakło mu głosu, głowę spuścił na piersi i łzy pociekły mu z oczów, tak że je rękawem ocierać musiał. Wzruszenie, dla słuchajšcego niezrozumiałe, owładło nim tak nagle, iż próżno przemóc je usiłujšc, zakrył oczy, pochylił głowę i chwiejšcym się krokiem poczšł ku drzwiom zmierzać. Starosta patrzył, przejęty litościš jakšś i strachem. I jemu serce biło mocno, w tych wyrazach i łzach, w głosie tym żebraka była siła większa, niż się w nędzarzu odartym spodziewać było można. W wystšpieniu jego kryła się jakaś tajemnica. Sam nie wiedział, co o tym sšdzić. Kożuszek chciał jakby coś mówić jeszcze, silił się i próbował, a strumienie łez cišgle mu mowę tamowały. Przemóc ich nie mogšc, zrozpaczony rzucił się ku drzwiom, otworzył je nagle i.. zniknšł. Czeremecha, który tuż stał za progiem, wszedł natychmiast, zwracajšc oczy ciekawie na starostę, jakby się ulškł o niego. Młodzieniec nie ruszał się z miejsca, jeszcze w myśli rozbierajšc to, co słyszał, nie umiejšc sobie wytłumaczyć tej przygody rannej, która niespodziewanie uderzyła go, raziła i przebrzmiała jak sen. - Co to jest? Kto to był? - spytał w końcu stojšcego z dala Czeremechy. Stary miał już cóś na ustach, ale pomyślawszy, wstrzymał się nagle. - Toć to jest ten Barani Kożuszek - rzekł. - Znasz go? - Jak wszyscy, z widzenia... tak - przebšknšł, mieszajšc się trochę, stary. - Ludzie się różnie domyślajš... człek bo osobliwy. - W samej istocie - przerwał starosta. - Czy waćpan wiesz? Wystšpił mi z łacinš. Czeremecha ramionami tylko zżymnšł. Zamyślony panicz, zapomniawszy już, z czym przyszedł do swojego starego sługi, zwrócił się ku drzwiom. Marszałek odprowadził go, ale nie zatrzymywał. W pokoju sypialnym, do którego powrócił, zastał zawsze już o tej porze zjawiajšcego się pana Tytusa, który jak w domu czujšc się u niego, kazał sobie podać czekoladę i spokojnie się niš posilał. Po twarzy zmienionej starosty i z dosyć chłodnego przywitania Tytus się mógł domyślać, że świeże jakieś, nieprzyjemne wrażenie spotkało przyjaciela. - Kochany starosta - odezwał się - cóś dziś znużony czy chory. - Wstałem z bólem głowy - odparł panicz, siadajšc i wcale się nie myślšc tłumaczyć przed Tytusem. To, co o nim posłyszał z ust żebraka, nie pozostało bez następstw. Patrzył nań z pewnš obawš i niedowierzaniem. Tytus tš tajemniczościš przyjaciela, który zwykle bywał dlań aż do zbytku otwartym, tym tonem, dla siebie nowym, został zaniepokojony. Zwrócił rozmowę, więcej rachujšc na wygadanie się nieumyślne młodego pana niż na wydobycie z niego czegoś pytaniami. - Prawda - rzekł - że Loiska wczoraj była prawdziwie uroczš? Nie znam kobiety, która by tak zawsze pięknš, a tak rozmaitš być umiała. Starosta ze spuszczonymi oczami bawił się połš szlafroka. Zimny był, nie potwierdzał i nie przeczył. Pierwszy raz nie zachwycał się Loiskš. - Co to jest? - pomyślał Tytus. - Miałżeby wczoraj... I spytał głośno: - Mniej się wam podobała? - Nie - rzekł starosta zimno - zawsze jest zachwycajšcš, ale wyznaję, że się jej obawiać zaczynam. Tytus wybuchnšł śmiechem serdecznym. - Obawa przyszła bardzo wcześnie - odparł - i to jest gwarancjš, iż starosta z tym ogniem będziesz się obchodził ostrożnie. Gospodarz, sparty na stoliku, milczał. Tytus, przebiegły i doświadczony, czuł już, że pomiędzy wczorajszym a dzisiejszym dniem cóś zaszło, czego sobie wytłumaczyć nie umiał. W nocy starostę odprowadził do domu, dziś pierwszy przyszedł do niego. Nie mógł się widzieć z nikim, nikt nań nie mógł wpłynšć ani ostrzec i zniechęcić. "Musiał chyba z domu od ojca odebrać jakieś złe listy" - pomyślał Tytus i od niechcenia go zagadnšł: - Pan starosta nie miał wiadomości od wojewody? - Ani wczoraj, ani dziś nie było listów. Spodziewam się kresów *13 wieczorem. "Chyba mu brak pieniędzy" - rzekł sobie w duchu Tytus, który rad był co rychlej przyjaciela udobruchać i poufały przywrócić stosunek. - Nie masz, kochany starosto, interesu jakiego do miasta, w którym mógłbym mu być pomocnym lub pośredniczyć? Dziś we własnej sprawie muszę być u Teppera i u Blanka. Starosta podziękował sucho. - Nie, nie mam nic. - Jakież projekta na dzień dzisiejszy? - cišgnšł dalej Tytus. - Nie myślałem o tym jeszcze - odezwał się, poziewajšc, starosta. - Ale prawda! Mam kilka wizyt koniecznych, które ojciec mi polecił oddać, a dotšd je zaniedbałem. - No, to w dzień, a wieczorem co robimy? - spytał Tytus. - Nie wiem, teatr być musi - rzekł starosta obojętnie. - Z teatru naturalnie na wieczerzę do Loiski - z uśmiechem wtršcił kusiciel. - Dzień po dniu? - pytajšco odezwał się panicz. - Zdaje mi się, że tak jej narzucać się nie wypada. Ludzie mogliby sšdzić, a co gorzej i ona sama... - Co? Że ona się staroście podobała? - zaśmiał się Tytus. - Ale o tym, zdaje mi się, i ona, i ludzie już wiedzš. Panicz siedział zadumany kwaśno. Tytus, rozdrażniony zmianš, jakš w nim spotkał, lubo niespodzianie, nie myślał dać za wygranš. Znał już o tyle starostę, iż mógł być pewnym, że bez przyczyny, dla fantazji humoru nie zmienił. Cóś w tym tkwiło. - Zatem dzisiejszy dzień wizytom poświęcony? - powtórzył. Na to pytanie starosta był zmuszonym cóś odpowiedzieć. - Tak, muszę raz wreszcie być u panów Ignacego i Stanisława Potockich. *14 Sš nam powinowaci i wiedzš, że tu jestem - przebšknšł po cichu. - Pierwszego z nich - odparł jakimś tonem trochę szyderskim Tytus - wštpię, abyś pan starosta znalazł kiedy w domu. Niezmiernie od niejakiego czasu jest czynny. Musi pilnować króla, którego tak trudno było do sieci zastawionych napędzić. A choćby zresztš jakim przypadkiem był w domu, to albo z księdzem biskupem kamienieckim *15 lub z księdzem Piattolim, z księdzem Ossowskim *16 jeśli nie z podkanclerzym konferencja. Wiadomo, że cała ta klika, posługujšc się ślepym Małachowskim, któremu jej kadzidło oczy zamgliło, i księciem Kaźmirzem, który bawi się doskonale, marszałkujšc, buduje jakieś monstrum, *17 majšc nim Republikę uszczęśliwić. Cha! cha! Doskonali! Dziedzictwo tronu, tam gdzie król nieżonaty i żenić mu się chaba za późno. Generałowa *18 zresztš nie pozwoliłaby na to. Nie zważajšc, co się wyrwało Tytusowi, starosta obojętnie wtršcił: - A! Przypomniałeś mi, że i u księdza biskupa Krasińskiego być muszę. - Acha! Dziś więc kolej na koryfeuszów spisku - rzekł Tytus z przekšsem - spisku, od którego ja, z obowišzków sumienia, rad bym pana starostę trzymać z daleka. Ostrzegam! Raz w ich ręce wpadłszy... Tytus zaczšł robić miny, wyrażajšc wstręt i obawę. Gospodarz oczy nań podniósł zimno i coraz mniej okazujšc tej poufałości, do której tak był nawykłym świeży przyjaciel, uśmiechnšł się tylko niezrozumiale. Panu Tytusowi tak się nie wiodło, iż najdziwniejsze posšdzenia w głowie mu się rodzić zaczynały. Nie mógł się tak z nim rozstać. Wspomnienie o Potockich i o biskupie Krasińskim szczególniej dawało mu do myślenia. Dać mu wpaść w ich ręce, było to go postradać. Tytus wiedział, iż tam miru nie miał i że starosta będzie ostrzeżonym. Przybrał minę poważnš. - Pan starosta mi pozwoli - rzekł - ponieważ o biskupie kamienieckim i o panach Ignacym i Stanisławie Potockich była mowa, abym z obowišzku, jaki na mnie wkłada szacunek, który dla niego powzišłem, dodał jeszcze słów kilka. Niech pan będzie ostrożnym z nimi. Nie omieszkajš oni tak go werbować do swej kliki, jak wcišgajš i innych. Elementa najróżnorodniejsze, więcej na ilość niż na jakość zważajšc. Ale cała ta podziemna ich robota źle bardzo się skończyć musi. Ludzie prawdziwie kraj miłujšcy, rozumni, wytrawni, jak ksišdz prymas, Rzewuski, *19 Szczęsny Potocki, hetman Branicki, sš jawnie temu przeciwni. W Wiedniu i na północy *20 pilno oczy majš zwrócone na spisek i dosyć będzie hasła, aby się to wszystko wniwecz obróciło. Nie życzę się kumać z nimi. - Ale ja w żadnš politykę wdawać się nie myślę - rzekł ze śmiechem suchym i dumnym - bšdź pan spokojny. A stosunki towarzyskie rodziny utrzymać muszę. - Jak najskrupulatniej ograniczajšc się nimi - dodał Tytus. - Jestem pewny, że tam pana starostę otwartymi przyjmš rękami, aby przez niego i ojca sobie może pozyskać; u nich nie ma karesu *21 bez interesu. - A pan sšdzisz, że gdzie indziej karesy sš bezinteresowne? - odparł starosta. Tytus się zmieszał nieco i zamilkł, lecz choć się czuł obrażonym, musiał, nie dajšc poznać tego po sobie, połknšć pigułkę i w śmiech to obrócić. - U naszej pani Loiski - rzekł - gdyby kares się mogło zyskać, "ma foi", *22 niejeden by... przebaczył nawet, gdyby był nieco interesowny. - Ale to by mu całš jego wartość odjęło - zimno rzekł, wstajšc, starosta. Wstał i Tytus, zły, podrażniony, lecz poprzysięgajšc, że to, co mu zamšciło jego wygodny stosunek ze starostš, odkryć musi i sparaliżować. - Zatem - odezwał się - przed teatrem mam służyć? Czy kiedy pan starosta każe? - Przed teatrem - odparł, chłodno żegnajšc, gospodarz. Tego dnia, w poobiedniej godzinie, hrabia W. po krótkiej sjeście, *23 do której był nawykł za granicš, właśnie ze schodów powoli się spuszczał, majšc wsišść do powozu, który nań czekał, gdy w przyćmionej sieni domu przy Miodowej ulicy, w którym mieszkał, z kšta występujšcy człek odarty, wyglšdajšcy na żebraka, zastšpił mu drogę. Hrabia był bardzo szczodrym. Wygrywał tysišcami, ale też dukatami rzucał, nie liczšc. Sięgnšł do kamizelki, w której zawsze nosił kulfony oberznięte *24 i srebro, aby się pozbyć natręta, gdy usłyszał śmiech znany i zadrżał. Głos ten już nie pierwszy raz słyszał w życiu. Żebrak przybliżył się do niego tak, że hrabia ze wstrętem się cofnšł. - Czego chcesz?! - zawołał grubiańsko. - Precz mi! I na ziemię upadajšcy słychać było pienišdz, który zadźwięczał i potoczył się. Nikt go nie podniósł. - Chcę z szanownym hrabiš mieć chileczkę rozmowy - odezwał się głos jakiś szyderski. - Słóweczko tylko; nie zatrzymam długo i na banczek jeszcze dosyć czasu zostanie. Mam prośbę i radę: prośbę bardzo pilnš, radę bardzo zdrowš. Hrabiemu się tak całe życie wiodło szczęśliwie, że oto z ubogiego litewskiego szlachetki zostałeś magnatem, grywałeś z królami i poogrywałeś królów. Masz pełne szkatuły diamentów. Pora umizgów i bałamuctw dla pana przeszła. Waćpan się kobietom na nic nie zdałeś i one panu już obojętne być by powinny. Gra u kobiet dla poczštkujšcych szulerów - no to jeszcze, ale dla takiego wytrawnego... - Co to ma znaczyć?! Pójdziesz ty precz?! - zawołał rozgniewany hrabia. - Pójdę precz, ale słówko jeszcze, dokończyć muszę - rzekł żebrak - we własnym pańskim interesie. Pan masz już kości stare, a jeśli nie przestaniesz grywać u Loiski i do niej swoich sprowadzać, tak mi Boże dopomóż, kości te ci połamię! Ja czy kto inny... nie ujdziesz cało! Hrabia chciał krzyknšć na swš służbę, lecz z gniewu głos mu w gardle uwišzł. - Słówko tylko, panie hrabio, słówko - dokończył żebrak. - Rada moja pochodzi ze szczerej troskliwości o drogie zdroweczko jego. Po co się narażać na leżenie w łóżku, smarowania i stratę czasu? Niech pan zerwie z tš kobietš, proszę bardzo, i żeby noga jego nie postała w jej domu. - Juraś, Juraś! - poczšł wołać hrabia. Żebrak przyskoczył do niego. - Nim Juraś nadejdzie, raz jeszcze, panie hrabio, od tego domu wara! - Cóż to ma znaczyć?! - krzyknšł w pasji hrabia, szamoczšc się i usiłujšc wyrwać zastępujšcemu drogę żebrakowi. - To znaczy, że ja, słyszysz? Ja, Barani Kożuszek, rozkazuję ci, abyś mi się nie ważył tam chodzić! Tłumacz to sobie, jak chcesz. Nie posłuchasz, zobaczysz skutki. Hrabia powtórnie krzyknšł na służbę, lecz nim ta usłyszeć go mogła i zdołała nadbiec, żebrak się wyrwał z sieni w ulicę i zniknšł. Czas jakiś pan hrabia stał trzęsšc się z gniewu cały i ochota go odpadła sišść do powozu. Zawrócił się na górę. Był tak poruszony, że musiał sišść w fotelu, aby wydychać gniew, i kazał sobie podać szklankę limonady. Służbie za późno nadbiegajšcej nie powiedział, o co chodziło, bo wstyd mu się do tego przyznać było. Awantury tej nie pojmował. Wprawdzie kilka razy go w ulicy już Barani ów Kożuszek w sposób bardzo przykry interpelował, *25 ale ta napaść była dlań niezrozumiałš. Ulec groźbie czy nie zważać na niš? Sam nie wiedział, jak postšpić. Rad był iść na przebój, bo w salonie. Loiski gra była wygodnš, swobodnš, a on panem. Lecz z drugiej strony dobijać się o niš, narażajšc na niebezpieczeństwo życie, nie było warto. Hrabia miał do wyboru grę u siebie i w wielu domach dystyngowanych, gdzie go przyjmowano z największš grzecznościš, zapraszano, pojono i karmiono. Siedział jakiś czas w krześle, dopił limonady, uspokoił się i rezultatem krótkiego namysłu było, że bilecikiem suchym, zimnym, nie bardzo zrozumiałym przeprosił paniš pseudokasztelanicowš, iż służyć jej nie może. Nie obiecywał się nawet na dzień inny. Tajemnicza ta jakaś groźba uczyniła na nim głębokie wrażenie. Grubiaństwem się brzydził; lubił dobre towarzystwo, a dom Loiski nie był jedyny. Żebrak, mieszajšcy się do spraw tej kobiety, której położenie i tak było dwuznacznym bardzo, ostatecznie go zniechęcił. Barani Kożuszek, wymknšwszy się z kamienicy, w której czas jakiś czatował na hrabiego, pobiegł Miodowš nie oglšdajšc się i w pierwszš uliczkę ciaśniejszš, jaka mu się nadarzyła, rzucił się, nie chcšc być postrzeżonym. Nie zważał na to, iż o kilka kroków od domu stało dwóch ludzi, którzy szli za nim już od dawna, ale z daleka i ostrożnie. Zobaczywszy go wymykajšcego się, pośpieszyli wnet za nim, szepcšc i trzymajšc się w takim oddaleniu, aby go z oczów nie stracili. Nim za żebrakiem skręcili w uliczkę, dwóch innych, poszeptawszy cóś, przyłšczyło się do nich. Wszyscy razem pogonili. Żebrak jednak czy się gdzie do domu jakiego skrył, czy ich zmylił w inny sposób, w uliczce się już im nie pokazał. Na próżno kłusem pędzili, do bram zaglšdajšc tu i ówdzie. Zginšł im, jakby poszedł wskroś ziemi. Zadyszani, hajduk i ci, których on prowadził, zatrzymali się nareszcie, pot ocierajšc z czoła. - Licho go wie, gdzieś w kamienicy przysiadł - rzekł ten, który dowodził. Drudzy głowami trzęśli z pewnym powštpiewaniem. - Nie, ale bo ja mówiłem zaraz - odezwał się jeden - najlepiej było we drzwiach schwycić, zakneblować gębę i poprowadzić. - Gdzie? Na Miodowej? - odparł hajduk. - Żebyś ty mu nie wiem jak gębę prędko zatykał, krzyku by był narobił. Zbiegowisko, awantura! A on swoich ma i byliby go obronili, a odbili. Tak, i potem by już się miał na baczności. Z nim tak nie można, tylko kiedy brać, to na pewniaka. Jak się raz nie uda, przepadło. Towarzysze zdawali się być tegoż przekonania i zamilkli. Stali jeszcze skonfundowani, *26 gdy z bliskiej kamienicy, poświstujšc, z rękami w kieszeniach, wyszedł krokiem powolnym Juliaszek. Miał krótkš fajeczkę w gębie, czuprynę na bakier, a obie ręce w kieszeniach i minę gęstš. To dym puszczał z gęby, to świstał. Stanšł i poczšł się przypatrywać towarzystwu, które na widok przybysza tego milczšc zaczęło sobie dawać do rozejścia się znaki. - Słuchaj, Szczepka - odezwał się nagle Juliaszek do jednego z nich - mnie się widzi, cóś musieliście tu zgubić, co tak nos spuszczacie w dół, hę? Ja bym wam pomógł szukać. Dwuzłotówkę czy talara? *27 Hajduk spojrzał nań pogardliwie. - Patrzaj no go, jaki mi! A co ty tu nosa wścibiasz? Patrz by ci go, smarkaczu jakiś, nie utarli. - Doprawdy? - rozśmiał się łobuz. - A tom nie wiedział, że wy się i do tego zdali. Proszę ja kogo! Że konieście kradli na Pradze i że was trzymali za to w kryminale, tom słyszał, ale o nosach... Hajduk chciał się zrazu rzucić na niego, lecz się pomiarkował. - Ej! Gębę ci zamaluję, ty psiawiaro! - bšknšł. - A to wy i gęby malujecie? - odparł ze śmiechem Juliaszek, nie ruszajšc się z miejsca i stojšc rozkraczony. Żebym ja tyle rzeczy umiał, co wy, na co by mi z latarkš chodzić. - To szelma! - zamruczał drugi. Juliaszek tymczasem dalej drwił: - To bo nic innego nie będzie, tylko wy pewnie za kotem pędziliście, bom ja go widział, jak umykał. Czuł, że koło niego kuso, włazł na mur, z muru na dach i pewnie się tam nogš za ucho skrobie myślšc, jakie to niezdarne chłopy, co we czterech jednemu kotowi rady nie dali, i to jeszcze staremu. - Słysz! - szepnšł jeden. - On cóś wie. - A gdyby go zdusić? - zamruczał drugi. - Aże, będziesz ty takie nogi miał, żebyś go dogonił - rzekł hajduk. Juliaszek świstał. - Żebyście wy mnie do pomocy wzięli - rzekł - to nie tylko kota, ale byście barana byli upolowali. Stojšcy tršcili się łokciami. - Wie łajdak, jak Boga kocham. Towarzysz hajduka, który miał tabakierkę w ręku i cišgle niš obracał, zaczšł się z wolna zbliżać do Juliaszka, inni zostali opodal. Poczęstował naprzód chłopca tabakš. Ten nie odmówił, zażył, kichnšł i sam sobie powiedział: "Na zdrowieczko!" - Słuchaj, Juliaszek, ty wiesz, za kim my szli? - rzekł cicho. - A jużciż. - Mogłoby ci się co okroić, hę? Gdzie on przepadł? - E, e! Gdzie?! Teraz już szukaj wiatru w polu; drapnšł, aż się kurzyło. Ale co wam daremnie po mieście za nim wałęsać się? Niech mi da ten - wskazał na hajduka - dwuzłotówkę, to powiem wam, gdzie go znajdziecie. Tabakierka poszła na radę do hajduka. Szeptali długo. - To frant, drwi. Oszuka nas - mówił hajduk. Juliaszek, któremu fajka zgasła, poczšł ognia krzesać spokojnie. Po naradzie tabakierka wróciła do niego. - Powiesz, gdzie go szukać? - Dwa złote! Ani dydka nie ustšpię. Już kiedy fortunę *28 robić szelmostwem, to przynajmniej żeby człek miał chleb na starość. Po nowej naradzie złożyli się, chciwi połowu, na dwuzłotówkę drobnymi miedziakami i Juliaszek, skrupulatnie odliczywszy pienišdze a uwišzawszy je w węzełek u koszuli, przybrał minę bardzo serio. Mówił po cichu, nachylajšc się, zasłaniajšc rękę i tak, jakby największš zwierzał tajemnicę. - Po mieście za nim się włóczyć darmo. Tu jest, tu go nie ma, swoich wszędzie znajdzie, którzy go ochroniš i skryjš. Wprost idźcie do dnia na Pragę, trzeci dom od mostu w prawo, u Szmula Zadarnogi ma kwaterę. Na noc tam zawsze powraca, a na zaraniu go znajdziecie pewniakiem i macie w garści. Słuchali pilno, poglšdajšc na siebie, wierzšc i wštpišc. Wprawdzie Szmula Zadarnogę znał hajduk, lecz budziło to w nim podejrzenie, iż właśnie on z tym Szmulem miał do czynienia niegdyś w sprawie koni skradzionych, do czego przyznać mu się było niemiło. Inni uwierzyli informacji i wzięli jš do serca, umawiajšc się już o zasadzkę. Juliaszek, który miał na sznurku uwišzanš rzepę, dobył jš z powagš zza pazuchy, jakby zegarka, popatrzył na niš i kłaniajšc się zgromadzeniu, zawołał: - Czołem panom moim, bo już godzina moja, w której ekwipaż *29 powinien być gotów! Zatem submituję się! *30 I poszedł. Pozostali długo jeszcze rozprawiali nad wyprawš na Pragę. Juliaszek tymczasem pobiegł żywo, ale nie do teatru. Domyślał się, że w rogu ulicy Krochmalnej o mroku może się spotkać z Baranim Kożuszkiem, powracajšcym do domu, i tu pod parkanem obrał sobie stanowisko, ręce obie głęboko za pazuchę wcisnšwszy, aby im ciepło było. Lecz mrok nadszedł i noc się zbliżała, a Baraniego Kożuszka nie było. Więc choć godzina teatralna nadeszła, Juliaszek z miejsca nie ustšpił, ziewał, drzemał, próbował fajkę palić, nareszcie, siadłszy na ziemi, usnšł ze znużenia, a gdy się obudził, już gdzieś na zegarze północ biła. Powlókł się do domu. Barani Kożuszek dnia tego wcześniej niż zwykle, ale innš drogš, dostał się do kamienicy i zastał już przestraszonego Macieja, który na progu czatował. Zobaczywszy go, odetchnšł lżej. - Napędziłeś mi jegomość strachu - rzekł. - Toż to po mieście za wami goniš i szukajš was. Chcš porwać i zamknšć. Na Boga ukrzyżowanego, choć tydzień trzeba w domu posiedzieć! Starzec, nic nie odpowiadajšc, poszedł się rozdziewać i po chwili dopiero, na górę już z pomocš sługi drapišc się po schodach, rzekł z niechęciš: - Daj ty mi pokój, czas najgorętszy. Komu by tam w głowie było mnie ścigać? Bałamuctwo i po wszystkim. Opowiadanie szczegółowe Macieja nie zdawało się go ustraszać. - Co ma być, będzie - rzekł krótko - a swoje robić potrzeba. Tego wieczora na stoliku, pomiędzy drukami sznurkiem zwišzanymi, znalazł się list i kartka, jakimiś cyframi zapisana, którš Kożuszek raz i drugi odczytał. Kazał się Maciejowi o brzasku obudzić. Nazajutrz próżne były zaklęcia i prośby starego sługi, który poprzysięgał, że na swe uszy słyszał, iż się na niego nasadzeni ludzie zmawiali. - Muszę iść, daremna rzecz - odparł posępnie Kożuszek. - Pan Bóg mnie dotšd łaskš swš obraniał, nic mi się i teraz nie stanie. Za odchodzšcym Maciej rozpaczliwie ręce załamał. Popatrzył w ulicę i postrzegł, że stary jednak z większš niż zwykle ostrożnościš ku miastu kroczył, stajšc i naprzód się rozpatrujšc. W istocie z rana przynajmniej nie miał się czego obawiać, bo zwiedzeni przez Juliaszka ludzie, którzy się na pochwycenie go uwzięli, wszyscy wynieśli się czatować nań na Pradze. Barani Kożuszek, jak co dzień, najprzód poszedł do kościoła Bernardynów, gdzie przed bocznym ołtarzem Matki Boskiej Bolesnej mszy świętej na klęczkach wysłuchał z pobożnościš wielkš. Mszš odprawiał dobrze mu znajomy ojciec Pankracy, za którym powlókł się do zakrystii. Tu u progu postawszy, póki się ksišdz nie rozebrał i nie odmówił pacierzy, przywitał się z nim, całujšc go w rękę, i razem poszli do celi. Ojciec Pankracy, wesołej i rumianej twarzy, która pochodzenie jego ludowe zdradzała, był lat średnich, zażywny, krzepki i odpowiadał w zupełności temu typowi bernardyna, jakim zakon ten ulubiony powszechnie u nas słynšł. Gdzie indziej wyśmiewano i spotwarzano zakony, które powstały z reguły świętego Franciszka z Assyżu, ale u nas one tak się nadawały do charakteru narodowego, do obyczajów, do humoru, iż przy całej swej rubaszności i niepozorności, więcej może dla utrzymania religijnego uczucia i zaszczepienia cnót chrześcijańskich zrobiły niż inne, uczeńsze daleko i wyżej stojšce w opinii świata. Kwestarz, jeżdżšcy za jałmużnš, woził obrazki dla dzieci, ale razem i pokrzepiajšce słowo boże dla starych, otuchę wesołš i miłościwy uśmiech, a nadzieję w Opatrzności Bożej. Posępnego bernardyna trudno było spotkać, wymyślnym też żaden nie był. Znaczniejsza ich część pochodziła ze stanu mieszczańskiego i z ludu, wszędzie więc im dobrze było, a chłód, głód i razowy chleb znosili, nie krzywišc się i nie skarżšc. W pałacu i w chacie bernardyn był równie miłym gościem. Na ambonie mieli więcej swobody słowa, mówili od serca, bo na uczoność nie chorowali. Byli to prostaczkowie, ale serdeczni, a sercem się więcej jedna Boga i ludzi niż mšdrościš. Takim był i ojciec Pankracy, chłopskie niegdyś dziecko na Mazurach, trochę demagog, *31 niewielki przyjaciel możnych, na kazalnicy śmiały obrońca biedaków. Ta śmiałość jego właśnie pozyskała mu serce Kożuszka, gdy go usłyszał każšcego przeciwko zepsuciu wieku, zbytkom, rozwišzłości, dumie możnych itp. Poprzyjaźnili się z sobš i ojciec Pankracy, wysłuchawszy starego spowiedzi, poznawszy żywot jego, przywišzał się do biednego dziwaka. Z nim jednym Kożuszek był zupełnie otwartym, mógł mówić, szukać u niego rady, żšdać pociechy. Bernardyn zabierał go często do swej celi i nie dajšc mu ani się gniewać, ani unosić, starał się, jak mógł, w żart wszystko obracać. Stary o wielu rzeczach dowiadywał się od księdza, a teraz znowu czerpał wiele z niego, bo Kożuszek miał stosunki z dosyć czynnymi sejmu członkami. Wprawdzie punkt widzenia obu wielce się różnił. Ojciec Pankracy, z czysto chrześcijańskiego stanowiska, wszystkie obroty świata tego za błahe uważał. Kożuszek zapalał się do reform, wierzšc w ich skuteczność. Według pierwszego Pan Bóg tylko mógł złe na dobre zmienić i starczyło modlitwy, aby wybrnšć z toni. Kożuszek sšdził, że człowiek sam ratować się był obowišzany, a Pana Boga tylko o pomoc prosić i błogosławieństwo. Jednakże bernardyn chwilami interesował się i robotš ludzkš; budziła w nim ciekawość takš, jak stawiane przez dzieci budki z kart. Gdy do celi jego weszli, a ojcu kawę przyniesiono - bo tego zbytku sobie mógł pozwolić dawny gwardian *32 - zaprosił gościa, aby przysiadł. - No, masz tam co nowego? - zapytał wesoło Pankracy. - Co wy u mnie, ojcze, nowego chcecie znaleźć, krom jakiej nowej zgryzoty? - rzekł stary. - Kto czego szuka, to znajduje - rozśmiał się ojciec. - Wy bo polujecie na to. - Nie z dobrej woli - odezwał się Kożuszek. - Życie mnie na te łowy popędziło. Co mam robić? Własnej mojej biedzie zaradzić nie mogę, niech się na co ludziom przydam. Bernardyn posilał się, spoglšdajšc na niego. - No - rzekł - słyszę cóś tam o starostwach radzš. Będzie z tego kwasu dużo i hałasu! "Panis bene merentium", a to był "panis bene..." czolgancjum *33 i nagroda za upodlenie. Dobrze im tak! Przyszła godzina sprawiedliwości! Lepiej to na obronę i wojsko obrócić niż na sukienki i fantazje jejmościanek. - Właśniem ja tu zaszedł nie po co do ojca, tylko przypominajšc przyszłe kazanie. Z zamku tu zawsze ktoś przyjdzie, niechże jegomość im rżnie "verba veritatis *34 i napędza, aby kraj i siebie ratowali, a póki czas, życie odmienili. Dużo jest poczciwych, którzy dobrego chcš, ale od siebie samych naprawy Rzeczpospolitej poczynać nie myślš. W sejmie głosujš dobrze i koszulę z siebie oddać gotowi, ale potem bankietujš i ostatni też grosz przepijš, przejedzš lub przegrajš. - To prawda, ale mój ty miły Kożuszyno - odezwał się bernardyn - ty z nich kapucynów i bernardynów zrobić nie potrafisz. Ułomność ludzka! Świętych mało! - O świętych i mowy nie ma - rzekł Kożuszek - ale żeby choć bydlętami być przestali. - Srogi bo jesteś! - rozśmiał się bernardyn. - Bo czas sroższy nade mnie! Gdy się Rzeczpospolita na nowo ugruntuje i nic jej grozić nie będzie - zawołał Kożuszek - naówczas niech już sobie i bankietujš, a teraz... wara! Nam wór włożyć i głowy posypać popiołem, aby winy dawne zmazać. - No no - przebšknšł ojciec Pankracy, czysto po polsku zamykajšc rozmowę. - Jakoś to będzie. Kożuszek kręcił się na siedzeniu niespokojny; cóś jeszcze chciał mówić i nie śmiał. Cały ten wstęp był widocznie tylko przyczepiony, aby ułatwić "postscriptum". *35 Wstał z krzesła i przyszedł rękaw ojca Pankracego pocałować. - Ojczuniu! - szepnšł. - Sił mi nie staje. Gdzie mogę i jak mogę, staram się, aby od tej kobiety nieszczęsnej ludzi odstraszyć i poodpędzać; ale nie do wszystkich ja mogę dostšpić. Ona drugich pogubi, a oni jš do ostatecznej zguby przywiodš. Rozumiecie mnie, wiecie... - No, wiem, wiem - rzekł bernardyn - ale cóż ja na to mogę poradzić? - Możecie - odparł stary. - Do tego domu ciśnie się też osób wiele, do których wy przystęp macie. Możecie ostrzegać. Stary zadumał się. - W ostatku - dodał - choćby przyszło z kazalnicy... - Bójże się ty Boga! A cóż ja z kazalnicy mogę powiedzieć? - Możecie tak tę jaskinię zatracenia odmalować, aby jš ludzie poznali i wstydzili się tam nogš stšpić. Pankracy schylonego pocałował w głowę i poczšł spokojnie: - Nie unoście się, nie wymagajcie rzeczy niemożliwych, a i w tym, co czynicie, miejcie miarę, liczcie się z czasem. Gdy to mówił, stary ścisnšł ręce z wyrazem rozpaczliwym. Łzy mu się potoczyły po twarzy i rzewnie płakać a zanosić się zaczšł. Szlochaniem tym przerwał mowę ojcu, który zamiast go nawracać, zaczšł pocieszać. - We wszystkim cierpliwości potrzeba, mój drogi. - Cierpię - odparł zza łez stary. Dał mu się trochę wypłakać ksišdz Pankracy i zażywszy tabaki, a popatrzywszy na stojšcego przed sobš, z cicha poczšł już z innej beczki. - Ja miałem też was szukać - rzekł - aby ostrzec. Lękam się, aby was nie poturbowano. Nadto o Kożuszku w mieście gadajš i mnóstwo z tych, którymeście ostro publicznie przycięli, skarży się i odgraża. Zmitygujcie się, przycupnijcie trochę, nie pokazujcie się tak często w ulicach. Niech o was zapomnš. Stary poczšł głowš trzšść. - Nie mogę - rzekł krótko. - A jeżeli się porwš na was i, uchowaj Boże, uwiężš?! - zawołał bernardyn. - Wszakże wówczas wcale już nic robić nie będziecie mogli. - Wola boża! - obojętnie odezwał się Kożuszek. - Jeżeli mnie co spotka z dopustu Opatrzności, będę wiedział, iż mi to było przenaczone, a sam sobie wędzidła nakładać nie mogę. Ksišdz znowu ciekawie nań popatrzył, poszeptał coś po cichu, ręce wsunšł w szerokie rękawy habitu i biernie czekał końca rozmowy. Stary też niezupełnym jej powodzeniem zdawał się zniechęcony. Zbliżył się do Pankracego, pocałował rękaw i z wolna ku drzwiom celi zmierzał. Na pożegnanie rzucił mu ksišdz jeszcze: - Miej miłosierdzie nad sobš! W korytarzu Kożuszek zwolnił kroku, powlókł się smutny do krzyża, który zobaczył w końcu jego na ścianie, uklškł przed nim, pomodlił się i wyszedł nareszcie z klasztoru na zwykłš swš pielgrzymkę. Dnia tego była właśnie sesja sejmowa i niektórzy posłowie, niektóre panie, posiedzeń i mów ciekawe, którym przyklaskiwały z galerii, już się zbierać zaczynali. Około zamku widać było stojšce gromadki pieszych i zachodzšce powozy. Ruch ten był znaczny, bo i na przekupniach nie zbywało, przynoszšcych posiłek dla zgłodniałych i napój dla uznojonych. Stała i straż wojskowa w bramie. Konno też podjeżdżali niektórzy, w mundurach kawalerii narodowej. Dla człowieka tak już osławionego i mianego na oku, jak ów żebrak, zbliżenie się do zamku było najniebezpieczniejszym, bo tu go lada kto mógł wskazać i dać wzišć pod wartę. Barani Kożuszek jednak, wcale tym nie ustraszony, popatrzywszy dokoła, wprost się skierował ku zamkowi. Na pół drogi od Bernardynów napędził go Juliaszek. - Na miłego Boga! - poczšł, targajšc go za połę. - Ja was od wczoraj wieczora szukam, gonię... dobrze, żem złapał. Zmiłujcie się, nie pokazujcie w ulicy, bo za wami chodzš i szukajš. Wczoraj, gdyście z Miodowej szli, o mało was nie pochwycili. Słyszałem, jak się zmawiali. Odprawiłem ich na Pragę, szukać wiatru w polu, ale te szelmy powrócš. Któś im wyznaczył nagrodę, żeby was wydali marszałkowskiej straży. Żebrak słuchał, zżymajšc ramionami. - Śni ci się chyba. Juliaszek poczšł się niecierpliwić. - Co by mi się miało śnić?! Cóż bym ja miał kłamać?! - zawołał. Obojętność jakšś i zniechęcenie widać było w starcu. Stał, zadumał się, dobył z kieszeni dwuzłotówkę, wcisnšł jš Juliaszkowi i rzekł chłodno: - No no, bšdź spokony, mnie oni nie wezmš łatwo. Juliaszek stał uparty, wskazujšc w lewo. - Na Krochmalnš! Idźcie do domu, powiadam wam. To naleganie poczciwego chłopaka złamało wreszcie starego. Zawrócił się od zamku, do którego już dšżył, i wolnym krokiem posunšł się na Stare Miasto. Juliaszek pozostał jeszcze na placu, rozglšdajšc się, czy wracajšcych z Pragi nie zobaczy. Dnia tego Barani Kożuszek nie pokazał się w mieście. Zwiedzeni przez chłopca ludzie wrócili, kłócšc się, z Pragi i odgrażajšc, że łobuza kłamcę ukarzš. Niełatwo było jednak tak zwinnego i przebiegłego ulicznika pochwycić. Pan Maciej zdziwił się i ucieszył, gdy zawczasu zobaczył powracajšcego pana, który zrzuciwszy swe przebranie, siadł czytać i pisać listy i już dnia tego z domu nie ruszył. Nazajutrz stary nie wyszedł także, lecz z południa już mu tęskno i nudno było. Mruczšc chodził po izbach, siadał, brał papiery i ksišżki i rzucał je natychmiast. Nałóg włóczęgi ulicznej, tego napastowania ludzi i wylewania żółci, która się w nim zbierała, odpoczynek ten coraz nieszczęśliszym czynił. Trzeciego dnia, mimo słoty, mimo próśb Macieja, nic go już wstrzymać nie mogło. Z rana zbiegł ze schodów, przywdział swój żebraczy ubiór i z goršczkowym pośpiechem wybiegł w ulicę. Sługa tego dnia nie miał ochoty wyjść na miasto; został w kuchni, pocieszajšc się narzekaniem przed gospodyniš na dziwactwo pańskie. Tak dzień cały upłynšł. Trafiało się, że Barani Kożuszek wracał o dobrym zmroku, ale bardzo rzadko w nocy. Wieczorem więc Maciej, dopilnowawszy, aby jedzenie było gotowe, oczekiwał go z coraz rosnšcš niecierpliwościš. Godzina zwykła minęła. Deszcz ustał, niebo się wypogodziło, na zegarach biła dziesišta, a Barani Kożuszek nie powracał. Niepokój wielki ogarnšł Macieja. Nie mógł wytrzymać już w kuchni, wdział opończę i poszedł na miasto. Nie umiejšc odgadnšć, gdzie by miał szukać pana, puścił się na oślep. Więcej mu może szło o to, aby się ruchem odurzyć, niżby się czegoś dowiedział, bo i nie miał u kogo dostać języka. Po drodze rozpatrywał się w przechodniach, czy gdzie nie spotka opóźnionego, i dostał się tak aż do teatru. Dnia tego było właśnie widowisko i ścisk około niego znaczny. Obojętnym okiem rozpatrujšc się w tłumie wrzawliwej służby, która oczekiwała na panów, Maciej postrzegł Juliaszka, widzianego w gospodzie na Marywilu. Chłopiec stał pod ścianš ze swš latarkš, z rękami na piersiach założonymi, z czołem zmarszczonym, zły i smutny. Zwykła nawet gadatliwość go opuściła i choć go gawiedź zaczepiała, nie odpowiadał. Wtem i on, przypomniawszy pewnie Macieja, a widzšc go wpatrujšcego się w siebie, poruszył się żywo. - A co?! - zawołał prostujšc się. - A co? Te szelmy na swoim postawiły. Pamiętacie, co mówiliśmy o Baranim Kożuszku? Na wspomnienie to Maciej aż poskoczył ku niemu. - Cóż? Co się stało?! - zawołał. - Pochwycili go i oddali marszałkowskim - poczšł Juliaszek. - O! Teraz go stamtšd dobyć nie będzie łatwo. Zalał on wielu sadła za skórę. Pomszczš się na nim. Maciej stał ręce załamawszy. - Co ty pleciesz? Czy to może być? Juliaszek się obejrzał dokoła, bo już na nich patrzano i słuchano. Odcišgnšł starego na stronę i poczšł żywo: - Wzieni go, wzieni! Ale im sam w ręce wlazł, powiadam wam. Wychodzili posłowie z sejmu, wybrał sobie dycht *36 miejsce pod wrotyma i poczšł po swojemu ich witać. Ja tam mało którego znam, ale kilku wiem, jak się zwš. Uczepił się naprzód pana Jezierkiego *37 i cóś mu docišł. Potem szedł ten krzykacz... tego wszyscy znajš, Suchorzewski. *38 A tu trafiła kosa na kamień, bo to i gardło ma, i gębę, a i ršk za pasem nie trzyma. Ten go sam zaraz za kołnierz ułapił, a silna bestia, i jak wrzaśnie na wartę, pochwycili starego w mig i poprowadzili. - Gdzie? Dokšd? - Kto ich wie? Pewno nie gdzie indziej, tylko do marszałkowskiego więzienia. Stamtšd go i diabeł nie dobędzie. A jak się ludzie dowiedzš, że Barani Kożuszek w kozie, dopiero się sypnš oskarżenia. Chyba go żywego stamtšd nie puszczš. - Jezu miłosierny! Cóż tu poczšć?! - zawołał Maciej. Juliaszek, widzšc taki żal i trwogę w starym, przestał mówić. Przyglšdał mu się tylko, usiłujšc odgadnšć, jaki węzeł mógł łšczyć tego, wcale porzšdnie odzianego człeka z tym Baranim Kożuszkiem odartym. Wprawdzie dwie dwuzłotówki, które otrzymał od żebraka, różnych mu myśli napędziły do głowy, ale do ładu z nimi jakoś przyjść nie mógł. Rad się był czegoś dowiedzieć o tym żebraku, ku któremu czuł pocišg szczególny, i zapomniawszy o swej latarce, choć godzina wychodzenia z teatru zbliżała się, przystał do Macieja, nie opuszczajšc go. Stary sługa w pierwszej chwili nie mógł się opamiętać, co mu czynić wypadało. Juliaszek to z twarzy jego wyczytał i targnšwszy za połę, szepnšł: - Chodźmy no, jegomościuniu na stronę. Tu ludzi siła. Tak obezwładnionego żalem Macieja odcišgnšł precz od teatru, w pusty ulicy zakštek. Chłopak był bystry, uczuł, że mu się naprzód potrzeba wytłumaczyć temu nieznajomemu, dlaczego mu Barani Kożuszek nie był obojętnym. - Widzi pan - rzekł z cicha - ten poczciwy stary dał mi dwa razy po dwózłotówce. Serce ma dobre. Żal mi go jakby ojca rodzonego. Spojrzał w oczy Maciejowi, ale ten stał, nie słuchajšc i nie widzšc nic, i tylko dźwięk głosu chłopca obił mu się o uszy. - Cóż tu poczšć? - bšknšł. - Do kogo iść? Chłopak głowš potrzšsał. - Tego ja nie wiem - rzekł - ale mi się widzi, że go dobyć spod ich klucza chyba nie będzie można. Na niego dawno zęby ostrzyli, gotowi go nie wiem o co obwinić. Powiesić, może nie powieszš, ale wyświecić z miasta i osmagać - to nie chybi. Maciej stał długo, w myślach zatopiony; spojrzał na chłopca. - Widziałeś sam, jak go brali? - spytał. - Jak na was patrzę! W pierwszej chwili chciał zaraz iść do więzienia marszałkowskiego stary sługa, ale godzina była późna, przystęp niepodobny. Przy tym obawiał się zdradzić pana. Nierychło na myśl mu przyszło, o czym wiedział dobrze, iż Kożuszek w bliskich był z ojcem Pankracym stosunkach. Jedynym ratunkiem więc było naprzód dać wiedzieć bernardynowi, potem jednemu z tych posłów, z którymi Kożuszek się znosił. Tego dnia jednak nic już poczynać nie było można, ani się do klasztoru dostać, ani do żadnego z tych, których rankami u pana widywał. Trzeba było z rozdartym sercem powracać do domu i czekać ranka. W brudnej izbie, o jednym zakratowanym oknie, okrytym kurzem i nie przepuszczajšcym światła, na garści słomy w kšcie leżał Barani Kożuszek. Nie był tu sam. Na ławce pod oknem siedział z rękami w kieszeniach, z krótkš fajkš w gębie, człek jakiś w odartej opończy, spod której widać było odzież, dawniej dosyć wykwintnš, ale zszarzanš i zabłoconš. Ten, sam do siebie cóś mówišc cišgle, rękami różne gesta robił, jakby z kim rozmawiał i przekonać go się starał. Spuścisty wšs czarny zakrywał mu część wielkš twarzy i spadał na dawno nie golonš brodę. Ostry dym tytuniu zmuszał go do cišgłego plucia. Mruczenie niewyraźne czasami przechodziło w szept, z którego wyrywały się dobitniej okrutne przekleństwa. W drugim kšcie izby spała w nędznym przyodziewku kobieta, z głowš zwišzanš chustš wielkš, tak spokojnie chrapišc, jakby była we własnym domu. Dwóch obdartusów, oglšdajšc się, szeptało cóś żywo, jakby się naradzali. Czasem jeden z nich palcem wskazywał na okno, drugi na drzwi. W ciemnych zakštkach izby, pełnej zaduchu i wyziewów jakichś, przylgłych do ścian, bo powietrza nigdy nic nie poruszało, chyba chwilowe drzwi otwarcie, szarzały inne jeszcze nieruchome postacie jakby senne lub skostniałe. Światła w izbie nie było, z korytarza tylko przez szybę, oprawionš we drzwiach, wdzierał się słaby promyk jakiejś latarki i na bliższych przedmiotach migotał. Barani Kożuszek na przegniłej i wyleżałej słomie, sparty na ręku, odpoczywać się zdawał, oczyma wodzšc po towarzyszach swego więzienia, jakby oni go więcej obchodzili niż dola własna. Na tę zdawał się być zupełnie obojętnym. Z nich zaś żaden ani nań patrzył. Mruczenie tego, który siedzšc na ławie, sam ze sobš rozprawiał, chrapanie śpišcych, westchnienia ich przez sen - milczenie niekiedy przerywały. W korytarzu nie słychać było chodu straży. Z dala turkot głuchy powozów dochodził. Oprócz tego, który z sobš bardzo żywo monolog *39 prowadził, reszta więźniów zdawała się już do nocnego zabierać spoczynku. Ci dwaj, co się naradzali po cichu, przysiedli, poobwijawszy się w opończę, bo izba, mimo dusznego powietrza, była chłodnš. Kożuszek nie spał. Na bladej jego twarzy widać było politowanie, które wzbudzali w nim współwięźniowie. Czasem uśmieszek jakiś dziwny przemknšł po bladych, zaschłych wargach i zmieniał się w wyraz boleści. W korytarzu zaszłapało i zabrzęczało. Oczy i uszy tych, co jeszcze nie spali, zwróciły się ku drzwiom. Kręcono kluczem w zamku. Niepokój ogarnšł więźniów. Kobieta śpišca przebudziła się i krzyknęła: - Bodaj cię diabli porwali! Drzwi na zawiasach się ruszyły, dwóch pachołków weszło rozglšdajšc się do izby. Pierwszy z nich trzymał kaganek w ręku. Oczyma szukali czegoś po kštach. Jeden z nich spostrzegł leżšcego staruszka i nogš go kopnšł. - Wstawaj! Kożuszek na rękach się sparłszy, z ciężkościš mógł się dźwignšć, lecz był posłuszny. Zaledwie się podniósł, gdy obaj pachołkowie, słowa nie rzekłszy, chwycili go pod ręce, szarpnęli nim i ledwie mu dawszy zdjšć z ziemi kij i czapkę, ponieśli go ku drzwiom. Wszyscy więźniowie pozrywali się z barłogów, spoglšdajšc przestraszeni, czy którego z nich ten sam los nie spotka; ale wnet drzwi się już zatrzasnęły i ciemność poprzednia wróciła. Kożuszek nie zdawał się ani ździwiony, ani przelękły; nie spytał w korytarzu, co z nim robić myślš. Pachołkowie popchnęli go, szedł. Jeden z nich w ciemnych przejściach przyświecał. Zakręcili się w korytarzu raz i drugi, potem na schody prowadziła droga i na korytarz znowu. Tu drzwi jedne kredš naznaczone były ogromnym numerem czwartym. PIerwszy pachołek je otworzył. Weszli do przedpokoju, w którym na ławce siedział wpółuśpiony, chudy, niby żołnierz, niby sługa sšdowy. Na widok wchodzšcych ziewnšł i wycišgnšł się. Przez półotwarte drzwi widać było izbę oświetlonš. Wskazał na niš. Pachołkowie popchnęli więźnia, a sami pozostali za drzwiami. Kożuszek znalazł się w pustej, dużej sali, w pośrodku której stał ogromny stół, papierami, kałamarzami i fascykułami *40 zarzucony. Nikogo tu nie było, oprócz przy jednej świeczce z zielonš umbrelkš, *41 w krześle starym, wyślizganš skórš obitym, chudego człeka, który czapkę miał na uszy naciśniętš i futerko na ramionach. Drzemał czy siedział zamyślony. Dopiero gdy drzwi zamknięcie i chód posłyszał, zerwał się, rękę do oczów przyłożył, popatrzył chwilę i poczšł zbliżać się do więźnia, mierzšc go oczyma zaczerwienionymi i błyszczšcymi jak u kota. Chudy był, słuszny, przygarbiony, twarzy pocišgłej, a dolna warga w ustach zwieszała mu się przerosła, na wpół rozcięta, spod rzadkiego wšsa, dajšc twarzy wyraz dumny i srogi. Warga ta i krwawe oczy były najwybitniejszymi rysami twarzy. Nos mały, przyklepany, płaski, zaledwie był widoczny. Otulajšc się futrem, milczšcy urzędnik stanšł, popatrzył, obszedł dokoła więźnia i powróciwszy do krzesła, rozsiadłszy się w nim, chrzšknšł i poczšł: - Sam tu! Bliżej! Głos miał ochrypły, rozkazujšcy, szeleszczšcy w gardle a ostry. - Coś zacz? Stary pomilczał chwilę. - Barani Kożuszek. - Ja ci tu dam Barani Kożuszek, złodzieju ty jakiś! Włóczęgo! Żebraku! Coś zacz? Żebrak milczał dość długo. - Powiedz mi pan wprzódy, za co mnie uwięziono? - odezwał się. Okrutne uderzenie pięściš w stół było oznakš, że indagator *42 wpadł w gniew wściekły. Oczy mu jeszcze bardziej krwiš zapłynęły. - Ja cię zasiec każę, w kajdany okuć, łotrze jakiś! - Cóżem zrobił? - spokojnie poczšł żebrak. Rzucił się w krześle badajšcy i całe krzesło sobš poruszył, aż zaskrzypiało. - Nie gniewaj się, miłościwy panie - poczšł z wolna nieustraszony żebrak. - Jestem biedny człek, pokutujšcy za grzechy, modlšcy się, proszšcy Boga za siebie i za takich, jak ja, grzesznych ludzi. Złego nie zrobiłem nic. Powiedzcie mi, za co mnie wzięto. Badajšcy mruczał coś niezrozumiałego sam do siebie. - Ty mi się dopiero wyspowiadasz, jak krwiš spłyniesz pod rózgami - poczšł, dwie ściśnięte pięści podnoszšc mu do twarzy. - Patrzajcie go, to on tu mnie badać będzie i inkwirować! *43 Zaśmiał się dziko i powtórzył: - Coś zacz? Zbieg? Poddany czyj? - Niczyj poddany, sługa Boży - odparł Kożuszek. Zimna krew, z jakš odpowiadał żebrak, do wściekłości prawie pobudziła indagatora. Brakło mu zapewne czasu na dłuższe badanie i to jeszcze niecierpliwość zwiększało. - Będziesz ty mi gadał, zbóju, łotrze?! Żebrak milczał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, porwał się z siedzenia badajšcy, ale po namyśle padł na nie znowu. Spojrzał na stojšcego starca, spotkał wzrok jego spokojny, twarz, jakiej może między tymi, których co dzień mu przyprowadzano, nie widywał i wielki gniew z wolna ustšpił osłupieniu i ciekawości. Nowe połajanie i groźba w ustach mu zamarły. Żebrak skorzystał z tego przystanku i zaczšł głosem podniesionym: - Sšdzicie wy mnie dziś niewinnego, ale Bóg kiedyś was też sšdzić będzie i spyta może: Jakeście to obchodzili się z tymi, których ja braćmi nazywałem moimi? Zowiecie mnie łotrem, zbójem i wszelkimi imionami plugawymi, choć o mnie nie wiecie nic i nie uczyniłem nic, abym na to zasłużył. Włóczęgš jestem, tak; ale i apostołowie, uczniowie Chrystusowi, włóczęgami się stali dla opowiadania ewangelii. Spytajcie o mnie ludzi. Słowa bożego opowiadać nie śmiem, bom sam nędzny grzesznik, ale co mówię, tego się przed sšdem bożym nie powstydzę. Instygator aż się pochylił słuchajšc. Zdumienie z osłupieniem prawie graniczšce zmieniło mu rysy. Warga ogromna zwisła bardziej jeszcze, oczy wyskakiwały z powiek. Gdy Kożuszek mówić przestał, nie odezwał się już. Zasłuchany był i czekał. - Jestem człowiek niewinny - dodał Kożuszek. - Nie mam się na kogo powołać, bo mnie tu nie zna nikt; ale zaświadczy za mnš spowiednik i dobrodziej mój, ojciec Pankracy u Bernardynów, żem nie żaden zbój ani złoczyńca. Znowu obaj milczeli. Instygator zadumał się, zmarszczył i powtórzył, lecz znacznie złagodzonym tonem: - Ale coś zacz? Żebrak poruszył ramionami. - Pokutnik biedny. Posłyszawszy tę odpowiedź zrezygnowanš, badajšcy popatrzył długo na Kożuszka, ramionami dźwignšł, plunšł i rozśmiał się. - Fiksat! - zamruczał i w ręce uderzył. Weszli pachołkowie. Skinšł na nich, obwijajšc się w futerko, indagator, czapkę nacisnšł na uszy i wyszedł stukajšc drzwiami. Barani Kożuszek poszedł nazad do smrodliwej izby i dawnych towarzyszów. Część druga Dnia tego gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napadł hrabiego, piękna kasztelanicowa spodziewała się wieczorem świetnego towarzystwa i wielu gości. Poczyniono też przygotowania stosowne na ich przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy bolejš, gdy w ich domu najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotowš była zastawić klejnoty, największš ofiarš okupić wystawę i przepych. Nie mogła ścierpieć, aby jej dom z najzamożnieszymi się nie mierzył. Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, choć wcale nie umiejšca niczym zarzšdzić, niecierpliwa, zapominajšca się, tego dnia po kilkaroć zapytywała o wszystko. Potrzeba było przyjšć czasowo jednego lokaja więcej. Wszystkie pokoje miały zajaśnieć światłem jarzšcym. *44 Loiska z rana była w kilku sklepach, u pani Lex *45 i u Łazarewiczowej, *46 ażeby coś sobie do wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślała jednak o młodym staroście i głowa jej była nim zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny, świeży i mogšcy się podobać, choć z oczów jego tryskała rodzšca się namiętność. Rachowała tylko, że mogłaby go może doprowadzić aż do ołtarza. Ołtarz dla niej znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięstwo. Zadanie było trudne bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej, jak była pięknš, a na przebiegłości, na panowaniu nad sobš nie zbywało. Odegranie roli cnotliwej, surowej, nieprzystępnej nic jš nie kosztowało. Ku wieczorowi miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze, lecz po małym rozmyśle musiała się wyrzec tego. Pięknościš olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach starosty pokazać osamotnionš, wyłšczonš z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie znały. Przypatrywały się pogardliwie z daleka i okazywały lekceważenie. Nie wszyscy też mężczyźni "coram publico" *47 z uszanowaniem byli dla niej. Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła tymczasem do klawikordu *48 i po trosze wprawiała białe ršczki, nucšc coś półgłosem. Tak czas zbiegł aż do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, cišgnšc za sobš nie nasyconych wzruszeniami graczów. Nikogo nie było jeszcze. Wtem w przedpokoju zaszumiało i wystrojony wpadł Tytus sam - tak, sam jeden. Loiska zarumieniła się, wstajšc od klawikordu i czekajšc na tłumaczenie, co te odwiedziny "solo" *49 oznaczać miały. Tytus miał twarz zasępionš. Zbliżył się do niej żywo. - Czybyś pani miała czym wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? - zapytał. - Ja? - odparła Loiska rumienišc się. - Cóż to jest? Nie rozumiem. - Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada. Dumnš minkę robišc, lecz z wyraźnym nadšsaniem, gospodyni odparła: - Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może? Tytus popatrzył na niš, a choć nie odpowiedział żadnš niegrzecznościš, dał do zrozumienia milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tym. - Życzę panom, abyście się gdzie indziej bawili lepiej niż u mnie! - zawołała ze źle i przesadnie udanš wesołościš. To mówišc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w żyrandolikach u ścian. Tytus stał, jednš rękę włożywszy w kieszeń. Przystšpił do niej, swobodnie nadajšc sobie ruchy poufałego domu przyjaciela. - Nie zaprzeczam - szepnšł - że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma siłę pocišgajšcš. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi, bioršcymi wszystko za dobrš monetę, przesadzać tš strategiš. Boję się, czyś pani nie była za zimnš i surowš. Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się ogromnie, słyszšc tę admonicjš, zaperzyła się, tupnęła nogš i z niecierpliwościš swojemu charakterowi właściwš wybuchnęła: - A! Proszę! Uwolnijże mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletniš i paniš mej woli. Tytus się zżymnšł, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz, jakby go w pokoju chciał włożyć na głowę i... zatrzymał się. - Przecież kasztelanicowa nie wštpi, że jej dobrze życzę. Loiska tak jeszcze była rozgniewanš, że słuchać nie chcšc, zawołała drugiego lokaja, rozkazujšc mu stoliki do gry przygotować. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobš, skłonił się i nie oglšdajšc poszedł ku drzwiom. Właśnie miał próg przestšpić, gdy się tu spotkał z lokajem, niosšcym na srebrnej tacce list, na którego adres rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego wieczora nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercja zmiękczy pięknš paniš i ułatwi mu może rozmowę. Zwrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i ręce w tył założywszy, poczšł przechadzać się po saloniku, z ukosa spozierajšc na Loiskę. Widział, jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta, rozerwała pieczštkę, zmarszczona czytać zaczęła i zmišwszy bilet, wcisnęła do kieszonki. Twarzyczka jej pałała gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność hrabiego pocišgnie za sobš w salonie pustki. Narażało jš to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej. Niedługo myślšc, przystšpiła do pana Tytusa. - Proszę pana, pozdrówże ode mnie starostę i powiedz, że właśnie spodziewajšc się go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami. Było to kłamstwo, na którym Tytus poznał się czy nie, ale rad był z niego. - Tak, to rozumiem - szepnšł. - Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam... Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł rozweselony, nucšc. Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobnš. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej jš obchodziła z wielu względów niemiła dezercja hrabiego, którego Loiska potrzebowała. Był jej kasjerem, bankierem, pomocš w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacjš, którš później płacił. Loiska w najgorszym razie rachowała na to, że może nawyknšć do niej, do domu i uczynić jš choćby wštpliwš hrabinš, a niezawodnie milionowš paniš. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów. Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnym, lecz było wielce nieprzyjemnym. Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać. Siedziała zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytajšc już o niego w przedpokoju. Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że wszystko, co teraz miał, przegrywał. Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z dawnego antinousostwa *50 swego zachował tylko zręcznš postawę, ramiona silne, pierś szerokš. Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdyś, i teraz ubierał się starannie, ale przy grze zapominał się i zaniedbywał, tak iż bywał nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był trzykroć sto tysięcy złotych, które bardzo prędko puścił, i odtšd marzył tylko o nowym uśmiechu fortuny. Miał stałe postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu oddawał. Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał: - Jak to? Nie ma go jeszcze? - Nie ma go i nie będzie dziś, trochę chory - odpowiedziała, zbliżajšc się doń, Loiska. Była z nim bez ceremonii. - Zmiłuj się, generale - dodała nadšsana - załóż ty bank i pocišgnij. - Ja? Ja? - odskakujšc pochwycił generał. - Ale ja nie umiem, nie mam wprawy. Poniterować - choćby do rana, bylebym miał czym. Zresztš, "entre nous", *51 moja kasa... - Pożyczę ci sto dukatów na wieczór do spółki! - zawołała gospodyni. Generał się zadumał. - Ano - rzekł - któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z takš spółkš. Loiska w tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon w rękę. - Siadaj, generale, i przygotuj się. Gdy cię zastanš w gotowości, nikt się pokusie nie oprze. Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do drugiego pokoju, siadł na krześle bankierskim i dukaty rozsypał tak przed sobš, aby ich kupka jak najpokaźniejszš się wydała. Zamyślony, z uśmieszkiem talię kart tasował i pstrykał. We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice. Za nimi szło dwóch jeszcze wiernych poniterów hrabiego. Wszystkich ich z podwojonš uprzejmościš witała gospodyni, jednym starajšc się wytłumaczyć niebytność hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i wieczerzš. Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać z nim robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem wiedziano bardzo dobrze, iż sumę większš tylko stracić było można. Jednakże to trzaskanie kartami, ten widok kupki złota wywarły pożšdany skutek. Jeden z wojewodziców szepnšł, że należało naprzód zdebankować *52 generała, a potem iść albo do Schulzta do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale. W ostatku z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto. Wprawdzie wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostatecznš ucieczkš, gdy gdzie indziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, *53 i siwucha go zastępuje. Pierwszy baron podszedł do stolika i nie siadajšc, rozpoczšł od żartów i porównań hrabiego z generałem. - Mam ochotę "va banque" *54 postawić - rzekł. Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było się wypraszać, milczał. Tymczasem jeden z wojewodziców położył pięćdziesišt dukatów na karcie i podsunšł jš. Poczštku tego było dosyć, by inni za poniterki chwycili. Stół ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejšc się, generał dość niezgrabnie tališ rozpoczšł. Nie wiadomo, jemu czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w cišgu tej talii bank się potroił. Baron o "va banque" nie myślał. Powoli zaczynano siadać i gra się na dobre rozpoczęła. Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw szczęśliwie. Gracze, choć się krzywili, widzšc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było podpatrzyć. Stawiano niby na pewne, śmiejšc się, no i przegrywano. Gospodyni oddychała trochę swobodniej widzšc, że przynajmniej dom tego wieczora nie będzie pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacji. Generał, wstajšc od niej, był dosyć grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrš radę. Miano już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodzianie i niewłaściwie Brysia, dajšc znaki Loisce, iż cóś pilnego przynosiła. Zręcznie się wysunęła pani domu, poszeptała cóś z niš i powróciła robić honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana, uskarżajšc się bardzo (na) silny ból głowy. To było powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewajšc się, iż się ich pozbyć chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy jš bolała głowa, czy nie, ale cóś na niej ciężyło. Oglšdała się niespokojnie, niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono. Generał, bardzo sumiennie podzieliwszy wygranš, ucałowawszy ršczki kasztelanicowej, wyszedł ostatni, brzškajšc dukatami w kieszeni i myślšc je jeszcze tejże nocy zanieść do kamienicy Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy. U Bera na Podwalu gra była mniejsza i towarzystwo mniej dobrane. Ledwie się drzwi za generałem zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do gabinetu swojego przy sypialnym pokoju. Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelkš pękatš burgunda przy sobie i kielichem na pół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski widzieli. - Nie gniewajże się - zawołał, nie podnoszšc się z krzesła - proszę cię! Musiałem Kurdwanowskiego *55 i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo ważnej, zaprosić do ciebie. Nigdzie teraz pewnym być nie można, że ktoś nie podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, co dzień chodzi z raportem do Bułhakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony był przez pana Ciachi *56 - może i mnie ktoś wydać przed spiskowymi. Loiska stała słuchajšc. - Ale panie het... - Hrabio - poprawił siedzšcy w krześle. - Proszę cię, nie irytuj się tym. Przecież to domowi twemu krzywdy nie czyni. "Ma foi!" Nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę sobie, aby kto o nas wiedział. - U mnie schadzki po nocy? - zamruczała Loiska. - Bardzo sš naturalne i daleko łatwiej wytłumaczone, "ma toute belle" *57 - śmiejšc się rzekł hrabia. - "Pas de pruderies!" *58 Każ przychodzšcych i pytajšcych o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi dewizażować *59 nie będš. Pod te czasy spisków, koniuracyj, *60 katilinariów *61 należy być ostrożnym. Mówił to hrabia na pół drwišco. - Ty, prześliczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum *62 możesz... no, robić, co ci się podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpiecznš dystrakcjš. *63 Loiska, ramionami ruszajšc, wyszła i w tejże chwili w małych drzwiczkach pokazał się generał Kurdwanowski. - Ledwiem się potrafił pozbyć Suchorzewskiego - rzekł od progu. - Jest to człowiek wielce pożyteczny, ale języka nie utrzyma. - Zlituj się, a któż by tego krzykałę wzišł do rady tajemnej?! - zawołał hrabia. - Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i bierze się na serio; ale niech go kaci porwš, jaki głupi! Tego rodzaju kretyństwa *64 - dodał - spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połšczone z rodzajem wymowy, czynišcej wrażenie na tłumie, i majšce pozory czegoś niegłupiego. Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak miotłę w komin popchnšć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. Don Kiszot *65 nasz sejmowy, do pary z kasztelanem łukowskim. *66 Hrabia śmiał się jeszcze, gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach, wszedł mężczyzna, ze śmiesznym zmarszczeniem twarzy przypatrujšc się tym, co go poprzedzili. Potem wsunšł się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który z dala i z wielkim uszanowaniem się pokłonił. Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez hrabiego, gdzie kto mógł, od niego oczekiwał zagajenia. On tu widocznie stanowił ognisko. Nie zapraszajšc gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia pomyślał nieco i zamiast sam poczšć, odezwał się: - Kurdwanowski, mów ty za mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, że jak ostatni szlachcic polski nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów krótko, Kurdwanosiu, i cicho. Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznym, dziś za nic ręczyć nie można. Kurdwanowski śmiały był, ale wymowš nie celował. Zaczšł od tego, że się zajšknšł. Hrabia, lubišcy się pośmiać przy każdej sposobności - nawet gdy o najważniejszš w świecie rzecz chodziło - nie można było ręczyć, czy umyślnie generała na sztych nie wystawił. - Rzecz tedy taka jest - mówił generał z wysiłkiem. - Nie ma wštpliwości, że spisek i zamach na Rzeczpospolitš istnieje, że jš utopiści chcš na monarchiš absolutnš przerobić i swobody szlacheckie odwieczne podeptać. Bšdź co bšdź, choćby życie stawić przyszło, my tego nie dopuścimy. Po cichu mężczyzna w okularach potwierdził: - Nie godzi się dopuścić. Tu hrabia, widzšc, że generałowi szło jak z kamienia, machnšł rękš i sam głos zabrał: - Spiskowi, choćby tak rozumnego mieli człowieka na czele, jak mój serdeczny przyjaciel pan Ignacy, jak ksišdz biskup kamieniecki i ten demagog podkanclerzy, zjedzš licha, gdy czego dokażš bez króla. Obmotali go też, oplštali i wzięli w kuratelę. *67 Nikt tego człowieka lepiej nie zna nade mnie. Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdy by niczego nie dokazał, gdyby jako eks_jezuita *68 nie użył kobieciny jako pośredniczki. Ale to "intra parenthesim". *69 Króla im potrzeba odebrać. Ale jak? Otóż to sęk! Prymas się usunšł, pani krakowska próżno kwili. Grabowska się gniewa, ale czasy jej przeszły. Król znosi jej łajanie z pokorš, bo mu dobrze uszy naciera, a gdzie indziej się konsultuje. *70 Gdybyśmy kwokę znaleźli nawet, niepewny to środek. A króla nam potrzeba mieć koniecznie! Wszyscy potakiwali. Hrabia głos zniżył; słuchajšcy skupili się bliżej. - Ja wam powiadam, że czasem i od wariatów się czegoś nauczyć można i trzeba. Tu się uśmiechnšł. - Pamiętacie - dodał zupełnie już cicho - jak konfederaci barscy *71 porwali Króla Jegomości? Nie było to głupio, tylko wykonanie myśli nie odpowiedziało. A gdybyśmy my zręczniej to wykonali? Ja za sukces ręczę; ludzi mam i ludzi dam. Jadšcego do Łazienek w alei Ujazdowskiej otoczymy i porwiemy. W naszych rękach będzie inny. (Projekt ten jest historyczny - przyp. autora). Milczenie głębokie zapanowało, gdy hrabia mówić przestał. Słuchajšcy oglšdali się jeden na drugiego. Hrabia śledził uczynione wrażenie. Nie oponował nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia ani oklasku myśl śmiała nie znalazła. Mężczyzna w okularach poczšł powoli: - Choćbyśmy na samę tę myśl zgodzić się mogli, wykonanie niesłychanie trudne, niebezpieczeństwo wielkie, ryzyko straszne! - Ale tym razem głowę daję - przerwał hrabia - że się uda. Ja w tym... Mam władzę, siłę, ludzi po temu, a chwilę potrafię wybrać, bo wiem, co się każdego dnia na dworze dzieje. Dyskutujmy założenie, egzekucjš *72 biorę na siebie. - Suponujemy *73 więc - poczšł okularowy - iż rzecz się ma wykonać. Dalej co? Króla mamy tedy w ręku, ale cóż z nim? - Z królem w ręku natychmiast rekonfederacja. *74 Żywioły do niej gotowe. - Ale gdzie Najjaśniejszego Pana myśli hrabia uprowadzić? Tu w Warszawie oni majš za sobš ludność, część wojska, sejm... - Ta ta ta! - zawołał hrabia. - Im się zdaje, że oni to wszystko majš. Terroryzujš! Każš milczeć, krzyczš i nikt się odezwać nie śmie. Mamy przeciwko nim broń doskonałš. Naprzód źrenicę wolności nam chcš wyrwać; po wtóre wiemy z pewnościš, że traktujš zdrajcy z Prusakiem, *75 chcšc przymierze z nim okupić ustšpieniem Gdańska i Torunia. Będš dowody czarno na białym. Całš tš fakcjš *76 nimi zabijemy. Król, raz w naszych rękach, śpiewać będzie, jak my zagramy. Zbyt miękki i rozumny człek, by się opierał, a w gruncie on widzi, że robi głupstwo, tylko biedaczysko oprzeć się nie ma siły. Tę siłę my mu damy! Zamilkli wszyscy. Hrabia się coraz myślš własnš zapalał, burgunda pił, śmiał się i rzucał oczyma po swoich. - Cóż panowie na to? Skromny ów mężczyzna, który się dotšd nie odzywał i stał trochę na uboczu, nagle wtršcił: - Myśl, jak nie może być lepsza. Śmiała, jedyna w dzisiejszych okolicznościach, co nas zbawić może i od wojny uchronić. To już o nic nie idzie, tylko jak? Quomodo? *77 Hrabia się uśmiechnšł. - Najgłówniejsza rzecz - rzekł - zachować tajemnicę, ale takš, aby żywa dusza, oprócz nas, nie domyślała się tego. Nikt dziś nic podobnego przypuścić nie może, nikomu takie zuchwalstwo na myśl nie przyjdzie. Król jegomość, słuchajšc tego miłego wołania: "Król z narodem, a naród z królem", bezpieczny jest, spokojny, ani mu się śni nic podobnego. Stary jego stangret na koźle, dwóch lokajów, adiutant, może kilku konnych mu towarzyszy, i to nie zawsze, gdy do Łazienek jedzie. Postarać się o to najłatwiej, aby naznaczonego dnia ludzie, jakich nam potrzeba, z nim jechali lub aby ich jak najmniej było. W alei otoczy go przechodzšcy oddział wojska, którego ja pewnym będę, i weźmiemy go tak cicho, że na zamku ani o tym wiedzieć będš. A gdy na larum *78 uderzš, Król Jegomość mieć będzie przy sobie imponujšcš siłę militarnš. A co? Hrabia z rozweselonš twarzš wstał z krzesła. Obecni zdawali się przyjmować myśl bez sporu; jeden tylko okularowy miał minę obojętnš i nieprzekonanš. - Wszystko to bardzo pięknie - rzekł. - Zasadniczo rzecz się zdaje obmyślana na pewnej podstawie, z gruntownš znajomościš sytuacji i charakteru króla. Ale ja, Tomasz niewierny, *79 powtarzam swoje: wykonanie trudne, niebezpieczne! Gdyby się nawet udało, zawre w całym kraju jak w kotle. Patrioci *80 majš znacznš siłę... - Nieprawda, jako żywo! - przerwał Kurdwanowski. - Terroryzm usta zamyka. Drżš wszyscy i odzywać się nie śmiš; ale prawdziwi republikanie jęczš widzšc, że grozi "absolutum dominium" *81 i ruina swobód naszych. - Tak jest - potwierdził hrabia goršco. - Patriotyzmy modne i kunsztowne; ale to, czymeśmy żyli wieki, "auream libertatem", *82 opłakujš wszyscy. Okularowy nieznacznie ramiona podniósł. - Suponujemy, że tak jest - rzekł - ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do konfidencji *83 przypuścić niemało osób, a gdzież to u nas widziana rzecz, ażeby się sekret utrzymał? Nie ma narodu mniej nad nas do tajemniczych robót stworzonego. Zaleje kto wieczorem pałkę, będzie ściskał i ślinił z pierwszym lepszym, rozpłacze i wypaple. Rzadki, co by przed żonš język wstrzymał lub przed kochankš. Gęba będzie świerzbiała. Nuż przed czasem kto bšknie... po wszystkim. Hrabia się rzucał słuchajšc: - Mylisz się, panie strażniku *84 - rzekł. - Ludzi będziemy mieli, nie spowiadajšc się przed nimi. Asindziej powiadasz, że nie ma narodu, który by do sekretów mniej od nas był stworzony - "concedo"; *85 ale też nie ma narodu, który by przywišzawszy się do człowieka, ślepiej w niego wierzył. Ja mam takich, co po dobrym śniadaniu pójdš za mnš, nie pytajšc, kędy zechcę. - A, prawda! - dodał milczšcy mężczyzna. - Słowo daję! Prawda święta! Pan strażnik zamilkł. - Zatem - podchwycił hrabia - myśl tę każdy z nas bierze "ad deliberandum", *86 ale z samym sobš, i wišżemy się najświętszš, najuroczystszš przysięgš. Tu hrabia palce złożone podniósł do góry. - Pod kpem, szelmš i infamisem, *87 nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani słowa! Obejrzał się mówišcy. Wszyscy bez wyjštku popodnosili palce i szeptali coś jakby przysięgę. - Ale bo też wygadać się z tym, to by znaczyło gardła nadstawić - rzekł strażnik. - Spisek taki, boć to koniuracja nie co innego, pachnie... - Czym ma pachnšć? - przerwał hrabia. - Dobrym starostwem i krzesłem senatorskim, gdy się uda. A że się uda... Uderzył się w piersi. - Nie zaprzeczycie, że buława, *88 którš mam honor dzierżyć, ma pewne prerogatywy, *89 choć ten głupi sejm wydrzeć je jej pragnie i pierszego stróża wolności *90 obezwładnić. Zjedzš kaduka! Sš tradycje! Jeszcze nowostki te się nie przejęły i ta fakcja swojego sejmu nie zamknęła. Stanie przeciw konfederacji rekonfederacja. Król będzie z nami. Tu rozśmiał się bardzo głośno. - A, dożyć tej chwili, gdy się to wszystko rozproszy i po mysich dziurach szukać będzie schronienia! - zawołał. - Warto prawdziwie cóś za to poświęcić. Zatarł ręce, a potem palec położył na ustach. - Tylko sza! Narada zdawała się skończona. Strażnik tylko przystšpił do hrabiego i na bok się z nim usunšwszy, chwilę cóś szeptał. - Wiecie panowie co? - odezwał się hrabia. - Pierwsza myśl jest rzucona; niech ziarno to kiełkuje, niech rośnie. Schodzić się nam potrzeba gdzieś, aby jeśli komu co przyjdzie do głowy, poddał to dyskusji. Zatem, zdaje mi się, że stosowniejszego kšta, jak tu, trudno znaleźć. Dom nie tak bardzo na oku. Piękna gosposia, gra u niej... jeśli kogo wabiš, dziwu nie ma. Nikt tu nie podejrzewa. U mnie, choć ludzi moich znam, za nikogo nie ręczę. Za tydzień więc, o tej samej godzinie ja uproszę znowu, aby nam się dano naradzić. Był to znak do rozchodzenia się. Hrabia z wolna rękawiczki nakładał i szepnšł Kurdwanowskiemu, aby gości wyprowadzał. Sam chciał pozostać i gospodyni podziękować. Gospodyni ręczyła wprawdzie, że nikt podsłuchiwać nie może i nie będzie, ale sama czuła się uprawnionš do nastawienia ucha. Cieniuchne drzwiczki, ukryte za pawilonem, *91 doskonale się do tego nadawały. Ciekawość była zbyt wielkš, aby się oprzeć jej mogła. Naradzano się tajemnie, a posiadanie tajemnicy jest zawsze siłš nie do pogardzenia. Piękna Loiska, stojšc za drzwiczkami, wysłuchała tak prawie całej rozmowy, a choć ułamki pewne nie doszły jej uszu, łatwo domyśleć się ich mogła. Śmiałość pomysłu hrabiego przeraziła jš, osłupiała niemal. Serce uderzyło jej mocno, gdy się uczuła paniš tak ważnego sekretu. Trzymała więc w ręku nić spisku i mogła... w główce się jej zawracało. Była nadzwyczaj rada z siebie, iż podeszła pod drzwiczki. Nim się jeszcze rozchodzić poczęto, przeszła dla niepoznaki po cichutku do salonu i tam oczekiwała, aby jej Brysia, na czatach stojšca, znać dała, że do gabinetu może powrócić. Zamiast Brysi sam hrabia otworzył drzwi, oczyma szukajšc pani domu. Majestatycznym kroczkiem, z twarzyczkš kwaśnš i nachmurzonš umyślnie, Loiska zbliżyła się do niego. - Dziękuję i dobranoc! - zawołał hrabia. - Tak, niestety, dobranoc dać muszę, bo... Spojrzał na niš szydersko nieco. Loiska zmarszczyła się groźno. - Panie hrabio - rzekła - niechże ta narada o godzinie tak niezwykłej, będzie ostatniš. - A, "par exemple"! *92 - przerwał żywo, kapelusz już na głowę nałożywszy, gość. - O tym ja nie chcę słyszeć. "Ma toute belle", zobaczysz, że na małej, wyświadczonej mi usłudze źle nie wyjdziesz. Skłonił się i dalszych protestacyj słuchać już nie chcšc, wyszedł. Loiska siadła zmęczona, ale w duszy uradowana wielce. Mało jest kobiet, które by z posiadania wielkiej tajemnicy nie były uszczęśliwione, a w położeniu i przy charakterze pięknej pani - sekret takiej wagi był prawdziwym darem nieba. Wśród tego społeczeństwa obracajšc się z trudnościš, w położeniu będšc wštpliwym, właśnie teraz, gdy starosta zdawał się chcieć jš opuścić, gdy hrabia W. ostygał, potrzeba jej było mieć w ręku nowy oręż do obrony i działania. Straty poniesione dnia tego mniej już dotkliwie bolały. Jak znaczniejsza część ludzi owych czasów, Loiska nie miała przekonań żadnych, sympatie nie pocišgały jej ku żadnemu obozowi. Z jednym z nich tylko wišzały jš bliższe stosunki i interes. Gotowš była zupełnie poświęcić ludzi, dla których nie miała szacunku ani przywišzania, gdyby się to tylko na co zdało. Mogła króla obronić! Uśmiechała się, myślšc o tym i o nieopatrzności hrabiego, który szukał sobie tak przemyślnie bezpiecznego kšta, a drzwi zapomniał obejrzeć i głos tak podnosił, że go w trzecim pokoju słychać było. To, co mówił strażnik, przychodziło jej na myśl. Wielkaš zdawał się mieć słuszność. W nierównie lepszym humorze, niż z wieczora była, znalazła jš przy rozbieraniu powiernica Brysia, a paręset dukatów, wygranych przez generała, także się do tego przyczynić mogło, bo w domu nie zawsze był dostatek, a nieustannie zwiększały się potrzeby. Im położenie Loiski dwuznaczniejszym było, tym więcej dla pozłocenia go potrzebowała. Z uśmiechem na ustach usnęła spokojnie i marzyła może, iż starosta klęczał u nóg jej, białš rękę całował, a u stopek składał wszystko, co miał: serce, rękę, skarby, imię i... młodość ledwie rozkwitłš, której jej tyle pań miało zazdrościć. Wstała Loiska późno bardzo. Ranek, jak zawsze, sprowadził do przedpokoju przekupniów i usłużnych faktorów. Naprzykrzonym wierzycielom można było dać teraz małš zaliczkę. Dziwnym wydało się trochę Loisce, że przy toalecie gości nie było, i gdy ubrana prześlicznie na przedobiedzie wyszła do salonu, nikt się nie zjawił. Było to prawie nie praktykowanym. Z południa na chwilę wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę przyprowadzi. Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła: - Bardzo mi będzie miło. Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięcznš za gorliwość jego i białš ršczkę wycišgnęła do pocałowania. Po przejażdżce do miasta, bo gdy miała pienišdze, zawsze czegoś ze sklepów potrzebowała i chętnie traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór przystroić. Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miałoli to oznaczać, że przybędzie czy że... Nie umiała odgadnšć. W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych, co z nim grywali, nie mogła się doczekać. Trochę jš to zniecierpliwiło. Więc nawet generał ten przebrzydły jš zdradził. Hrabia W. widocznie był stracony. Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwym, bo gracz mógł w końcu dom jej skompromitować. Ale ta pustka w domu, te salony oświecone dla nikogo. Na próżno starała się sama oszukać, uspokoić, wytłumaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w oczach stawały. Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawieść jš miały? Szukała w swym postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna jš zaślepiała. Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty, myślšc już z trochš niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał słuszność, czy też ona? Loiska byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie podchwycona tajemnica, którš sobie obiecywała zużytkować. Stanowiło to całš jej pociechę. Godzina już była dosyć późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu szastanie nogami. Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałš, że prawie wszystkich swoich gości rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czymś nieznacznym. Wzdrygnęła się i zadrżała, usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany jej dobrze, ale już od dawna już nie obijajšcy się o ściany jej mieszkania. Odgadła po nim krajczego. Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupadły, słynny z największych szaleństw i rozpusty, utracjusz, *93 zrujnowany awanturnik, który się teraz najmniej godziwymi środkami od ostatecznej bronił nędzy. Familia, wyrzekajšc się go, uważajšc za odrzutka, już mu nie pomagała. On jš napastował, procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciskał się wszędzie: do króla, do dygnitarzy i był plagš całego społeczeństwa. Cynik, *94 nie mierzšcy wyrazów, podrażniony, wszędzie, gdzie wszedł, przynosił z sobš skandal. Uciekano od niego jak od zapowietrzonego, i ci nawet, co niewiele lepszš od niego reputacjš *95 mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać nie chcieli. Stary rozpustnik, zawsze jeszcze liczšc się za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicowš i chciał się nawet z niš żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze wstrętem odpychała. To mogło dać miarę upadku krajczego. Od dawna nie bywał on już u Loiski, a przybycie jego tak jš oburzyło, że chciała podbiec, aby ludziom dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańskš butš wtoczył do salonu. Był to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość, przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego świata, połšczone z grubiaństwem jakimś. Twarz czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberiuszowš. *96 Piękne niegdyś suknie leżały na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione. Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i twarz pomarszczonš i wychudłš. Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonšce budziły największš odrazę. Przy tym wszystkim miał jeszcze pasjš do kobiet i rad był galanta *97 udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać. - Królowej mojej do nóżek upadam! - zawołał wchodzšc. - Cóż to? Samę zastaję? Szczęście osobliwe! Gdzie dwór i adoratorowie asindźki? Chciał się do ręki przysunšć, ale Loiska się cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na nie. - Każ mi dać się co napić - zawołał - pali mnie! Mam szalone pragnienie, a widok twój, królowo moja, powiększa je. Poczšł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszczał z gospodyni, która trzymała się z dala, widoczny mu wstręt okazujšc. Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi syczšc pochwycił, odprostował się i próbował uśmiechać. - Cóż, królowo moja? - poczšł. - Pogardziłaś mnš, hę? Żałować będziesz. Ja proces z tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak będę. Zobaczysz. To sš uzurpatorowie. *98 Nie chcę im dowodzić, że sš "illegitimi, *99 ale ta cała linia nie z krwi naszej. Wszyscy o tym wiedzš. Już mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknšć. Odmówiłem... Nauczę ich...! Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnackš fortunę, a choć mšż trochę stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont *100 mnie wyleczy i mazura jeszcze zatańczę. Przyniesiono limonadę; krajczy skrzywił się na niš, popatrzył, a nareszcie wypił. - Poncz bym był wolał - mruknšł. Loiska cišgle się trzymała z dala; gość oczyma pożerał jš. - Wiecznie młoda i piękna! - zawołał. - Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał u ciebie, hę? Odprawiłaś go czy on się sam wyabszytował? *101 Loiska ruszyła ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty. - Chciałam dziś wyjechać z domu - szepnęła. Krajczy jakby nie słyszał. - Ja tu do ciebie nie bez interesu przybyłem - rzekł. - Chciałem ci jeszcze tę refleksjš uczynić, że dobrze byś zrobiła, idšc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad niš odnieślibyśmy zwycięstwo. Samo ożenienie już by ich do pasji doprowadziło (zaczšł się śmiać), a to by mi było bardzo miłym. Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krjaczy śmiał się, ale mu razem łzy z oczu ciekły. - Rozmyśl się, kochaneczko - dodał - jam gotów. Familia będzie się wściekała. - Zdaje mi się - odrzuciła Loiska - że panu właściwiej myśleć o doktorze niż o żonie. - Jedno drugiemu nie przeszkadza - odparł gość. - A choć nogi trochę strzykajš, serce goršce mam, królowo moja i bóstwo ty moje! Wiesz - dodał nagle - przypominasz mi margrabinę de St. Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszš żonš rozwiodłem; kubek w kubek była jak ty. Miałem się z niš żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała się szalenie we mnie... byłem młody... Loiska odwróciła się od niego. Byłaby wiele dała, żeby go się pozbyć, gdy w przedpokoju poznała głosy Tytusa i starosty. Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy krajczego, którego znał z reputacji i z widzenia, jeszcze bardziej się zakłopotał. Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce podpierajšc, aby go przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała się od niego ku nowo przybyłym. Ci nie bardzo mieli ochotę kumać się z rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego. Podszedł sam do starosty. - Cieszę się, że asindzieja tu widzę - rzekł - to dowodzi, że gust masz dobry. Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował, patrzšc na gospodynię. Po czym rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała. Starosta, zimno powitawszy natręta, ustšpił nieco na bok. Krajczy przyczepił się do Tytusa. - Spotykaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizjognomia mi znajoma. Przyjacielujesz staroście? Ano, powinien ci być wdzięczny za zrobionš znajomość z tš pięknš paniš. Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał na to. - Nie myślicie zagrać? Tu co wieczór grywajš, hę? Miałem i ja ochotę - rzekł, potrzšsajšc kilkunastš dukatami w kieszeni. - Ja gram w co kto chce: lombra, tryszaka, faraona, "vingt et un. *102 Nikt nie odpowiadał. Wszyscy, nie wyjmujšc gospodyni, taki mu chłód okazywali, że krajczy w końcu, mimo nawyknienia do awanij, obruszył się. Kapelusz trzymany w ręku nałożył na głowę, laskę postawił naprzód i nadšwszy się, poczšł iść ku drzwiom, z salonu już wołajšc na lokaja: - Gerome, *103 futerko! Wyszedł tak, nie żegnajšc się i nie żegnany, w progu, choć z wielkš trudnościš, umyślnie zaczynajšc poświstywać. Loiska, której z gniewu mdło się zrobiło, padła na krzesło, zakrywajšc sobie oczy. - Mój Boże - rzekł Tytus - nie potrzeba tego tak brać do serca! Jest to człowiek znany ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u księżny hetmanowej, *104 która go źle przyjęła. Loiska pomyślała, że łatwiej to było znieść księżnie niż jej. Starosta starał się niby nie widzieć wypadku, a osłodzić przypomnienie jego grzecznościš i zwróconš na inny przedmiot rozmowš. Ale wieczór był struty. Gospodyni nadšsana nie mogła już przyjść do siebie i wszystkie jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły. Starosta też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym, nadskakujšcym, ale zimnym. Loiska uczuła, że musiano go przestrzec, że miał się na baczności i że na opanowanie go tak bardzo liczyć nie mogła. Z rozpaczy wróciła do zwykłego sobie, śmiałego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych dowcipów, które jš czyniły jeśli niezbyt idealnš, to bardzo interesujšcš. Z goryczš poczęła mówić o wielkim świecie, o tych, którzy na niš patrzyć i znać jej nie chcieli. A że dla starosty ton ten i ta śmiałość były rzeczš nowš, potrafiła go rozbawić i zatrzymać do wieczerzy. Zrozpaczone to postępowanie lepszy skutek zrobiło niż dawna duma i przesadna surowość. Starosta wyszedł znowu zachwycony. A jednak była to - wedle potajemnego jego postanowienia - ostatnia, dla przyzwoitości oddana wizyta, gdyż chciał się wycofać i nic nie mówišc Tytusowi, stosunek ten zerwać. Wpłynęły na to przestrogi żebraka zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mieście pochwytane wyrazy. Wiedziano już, że bywał u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzajšc mu wyraźnie, mimochodem ostrzegano go o niebezpieczeństwie. Właśnie w tych kołach, do których zajrzał, odwiedzajšc Ignacego i Stanisława Potockich, wiedziano o stosunkach Loiski z obozem przeciwnym. Zwrócono uwagę młodego chłopaka na to, iż może zetknšć się z ludźmi, z którymi stosunki mogłyby go tam zaprowadzić, gdzie zajść nie chciał, ani był powinien. Starosta, pomimo młodości i goršcego temperamentu, poczynał wchodzić w siebie i myśleć. Ostygł też znacznie dla Tytusa. O pochwyceniu Baraniego Kożuszka nazajutrz wiedziano w mieście, a że Warszawa cała naówczas żyła bardzo podnieconym życiem, łaknęła nowin, chwytała je chciwie i z drobnych rzeczy nawet robiła wielkie, mówiono o tym nie tylko w ulicy, ale i po salonach. Niejednemu zagadkowy ten żebrak dokuczył, obawiano się go, odgrażano nań. Sam marszałek Mniszech miał raz z nim do czynienia i pamiętał o tym. Inni wysoko położeni panowie, szczególniej ci, którym sejm 1772 roku *105 pamiętano, ci co otwarcie teraz występowali przeciw reformom, niejeden raz publicznie szyderstwa znosić od niego musieli i pocieszali się tylko tym, że Barani Kożuszek za wariata był ogłoszony. Dnia następnego po uwięzieniu mówiono z nie tajonš radościš o tym, że nareszcie bruk warszawski oczyszczony zostanie z nieznośnego napastnika, który niczego nie szanował. Wiadomość, kolportowana szybko, dostała się i do tych, którzy potajemny mieli stosunek ze starym i może używali go po swej myśli. Rano w kancelarii księdza podkanclerzego Kołłštaja, ksišdz Jezierski *106 głośno opowiadał z oburzeniem, że biednego, niewinnego staruszka straż marszałkowska miała niesłusznie pozbawić kawałka chleba. Ksišdz podkanclerzy usta wydšł, pokiwał głowš i nic nie rzekł. Jezierski, sam dowcipny i złośliwy, a znajšcy bliżej pono starego, nalegał na to, aby się kto wstawił za nim. - Co bo mówisz? - odparł podkanclerzy. - Tego tylko brakowało, aby mnie i was, i tych, co się w to wdadzš, okrzyczano jako spiskujšcych z ulicš, z demosem. *107 Wszak asindziej wiesz, iż mówiš i tak na mnie, żem mieszczan podszczuł, aby się o swe prawa upominali, żem im pisał memoriał i miał narady z nimi, a nawet, żem od nich wzišł pienišdze. Ruszył ramionami. - Zmiłujcie się, mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu się nic nie stanie. Wyrzucš go precz z miasta, to drugš bramš powróci i barani kożuch zamieni na opończę. *108 Skrzywił się ksišdz Jezierski. - "Est modus in rebus" *109 - szepnšł. - Niekoniecznie nam samym się trzeba wdawać, ale człowieka salwować musimy. Ksišdz Kołłštaj ruszył ramionami. Tegoż ranka pan pisarz, któregośmy widzieli u Kożuszka na poufnej rozmowie, zjawił się u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmił mu o aresztowaniu starego. Chcšc jednak radzić coś i ratować go, potrzeba było postępować ostrożnie i iść drogami zakrytymi. Wiedziano, ile osób domagało się zemsty nad nieznośnym i zuchwałym człowiekiem. W salonach, choć jawnie zwano ów Barani Kożuszek wariatem, po cichutku w nim domyślano się jakiegoś przebranego spiskowca i sprzymierzeńca patriotów. Piękne panie, wysocy dostojnicy, którym dokuczył stary, domagali się wykrycia tajemnicy, kim był ten zagadkowy szyderca. - Pan marszałek ma go teraz w ręku - mówiono - powinien zmusić, aby się odkrył, kim jest. Na to sš przecie sposoby. Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim Kożuszku, Maciej, który przez całš noc oka zmrużyć nie mógł, skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego. Trafił na to, że właśnie mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysyłać miano, i ledwie pochwycił śpieszšcego ze śniadaniem. - Ojcze dobrodzieju - zawołał, cisnšc się do celi, zapłakany sługa - jeżeli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż marszałka wczoraj go pochwyciła. - Kogo? - Barani Kożuszek - wyjšknšł Maciej, całujšc rękaw habitu. - Jeżeli wy nie poradzicie, to nikt. Możecie poświadczyć za nim. - Siedzi na zamku? - odparł ojciec Pankracy i ręce złożył. - A mówiłem, a przestrzegałem go! Co teraz poczšć? - Ojczuniu, na miłość bożš, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo się udać. Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy. Ojciec Pankracy głowš tylko potrzšsł; zdało się, iż potajemnie się modlił. Maciej niewiele mógł go nauczyć o tym, jak i za co wzięto starego. Pankracy, zamierzonš podróż odkładajšc, poszedł oznajmić o tym gwardianowi, włożył płaszczyk i natychmiast udał się do urzędnika, który zwykł był więźniów indagować i od którego zależało najwięcej, co z nimi potem uczynić miano: odesłać do prochowni, *110 precz wygnać czy ukarać i więzić. Był to ten właśnie Suzantowski, który dnia wczorajszego swoim obyczajem tak się obszedł grubiańsko z Baranim Kożuszkiem. Podsędka Suzantowskiego znał ojciec Pankracy dosyć dobrze, bo niejeden raz do więźniów chorych lub skazanych chodził. Ale w tej godzinie, gdy tyle miał do czynienia w kancelarii, przystęp do niego był trudny. Szczęściem, suknia duchowna i popularność ojca Pankracego wszędzie mu drogę ułatwiały. Przebrnšł więc i straże, i pozamykane dla innych drzwi, dostał się do izby, w której już nad protokółem ze zbiegiem jakimś pracował Suzantowski, i potrafił go odwołać na stronę. Podsędek, dla wypoczynku, przy sšdzie miał małš ciupkę, w której jadał niekiedy, jeśli czasu nie miał do stracenia, i drzemał po obiedzie. Wprowadził do niej ojca Pankracego. - Co jegomości do mnie sprowadza? - zapytał, usadowiwszy go obok siebie. - Kochany podsędku, miłosierdzie chrześcijańskie, litość - rzekł ksišdz. - Posadziliście do aresztu ze złoczyńcami człowieka, którego ja znam nie od dziś. Mówię o Baranim Kożuszku. No, w głowie u niego czasem pstro, ale to starowina pobożny i poczciwy. Suzantowski podniósł do góry głowę, skrzywił się nieco, rękš po brodzie pogładził, jakby próbował, czy dobrze ogolona, i uśmiechnšł się. - Ale, ba! - rzekł cicho. - Uczciwy człowiek. Ale, ba! A po chwilce dodał: - Niechże mi jegomość dobrodziej będzie łaskaw powie, co on za jeden. Ojciec Pankracy oczy spuścił. - To, co mnie o sobie wyznał na spowiedzi, "sub sigillo confessionis", *111 tego ja ci nie mogę powiedzieć - rzekł ksišdz; - ale świadczę słowem kapłańskim, że kryminału na sobie żadnego nie ma. Pokutnik jest. - Bardzo dobrze - odparł Suzantowski - ale przecie imię i nazwisko jakieś mieć musi. - Tak, ale przez pokorę i dla pokuty uczynił "votum" *112 iż je zatai. - Dobrze - powtórzył podsędek - a zatem cišgnijmy z tego, coś jegomość dobrodziej mi powiedział, logiczne wnioski. Pokutuje, zatem zgrzeszył, a nazwisko tai przez pokorę, więc musi ono coś być warte, wszelki zaś cywilny urzšd domaga się jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzieć, kto ten jegomość jest, abyśmy dlań należne, "sic decet", *113 poszanowanie mieli i wzglšd pewien. Ojciec Pankracy zmieszał się trochę. - Podsędku kochany - rzekł - znasz mnie nie od dziś dnia. Moja poręka coś warta i słowo kapłańskie, choćby przed trybunałem, się liczy. Suzantowski pogładził się jeszcze po brodzie, pióro, które miał zatknięte za uchem, wyjšł, poczšł na nie patrzyć, potem je na paznokciu próbować i ocierać o poły wyszarzanego kontusza. Dumał. - "Reverendissime" *114 - rzekł powoli - gdyby o mnie jednego szło, wygralibyście sprawę może; ale tu na nieszczęście zachodzš takie wpływy, takie względy, iż ja, jako subaltern *115 nic albo niewiele mogę. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuję tajemnicę spowiedzi świętej, ale Barani Kożuszek naraził się wysoko położonym dygnitarzom. Suzantowski, minę robišc oburzenia pełnš, ręce załamał i szepnšł: - Chyba nie wiecie, że raz jego ekscelencjš samego jaśnie wielmożnego marszałka w ulicy śmiał napastować. "Horrendum!" *116 Nie wiem, co mu rzekł, ale swojego czasu hrabia był "furiosus" *117 i tego mu nie zapomniał. Jeżeli naówczas uszedł kary i smagania, winien to był szczególnym okolicznościom, że się uwaga odwróciła od tego i roztršbiać nie chciano. Ale dziś, na samš wiadomość o uwięzieniu wszystkie stare grzechy mu przypomniano. Ruszył ramionami. - Cóż ja tu mogę? Nic. - Miejże litość nad starcem - dodał ksišdz. Suzantowski, w milczeniu rękami szeroko rozkładajšc, ukazywał, iż jest bezsilnym. - Dziś już, ojcze kochany - rzekł głos zniżajšc - jak tylko wieść gruchnęła, że go wzięto, natychmiast marszałek sam przysłał, zalecajšc najsurowszš indagacjš. To mówišc, Suzantowski ruchem dobitnym okazał, jak się ona odbywać miała. - Na rany boskie! - zawołał bernardyn. - Toż starzec bezsilny! Podsędek dobył chustkę ogromnš z kieszeni, nos otarł, złożył jš porzšdnie i rzekł głosem płaczliwym: - Choćby mi się serce krajało, ojczuniu, obowišzki moje... Musimy "statum civilem" *118 jego mieć czarno na białym. - Ale z niego, choćbyście go i męczyli, niczego się nie dowiecie. Tu Pankracy zadumał się trochę i wtršcił: - A nuż szlachcic? - rzekł nagle. Suzantowski, który tego argumentu się nie spodziewał, trochę się żachnšł w tył. Pomyślał. - Niewiadomość grzechu nie czyni - rzekł. - My u żebraka klejnotu szlacheckiego suponować nie możemy. Pomimo to podsędek przypuszczeniem szlachectwa cokolwiek był zmieszany. Jakby sam się chciał przekonywać, dodał: - Bito nieraz i szlachtę; nie tylko sšd, ale niejeden magnat na kobiercu, i bez niego, bizuny dawał. Panu staroście kaniowskiemu *119 uboga szlachta napraszała się nieraz, aż w końcu musiał odpowiadać: "nema hroszy, ne budu bity". - Kiwnšł głowš. - Gdzie on tam szlachcic! Lada jaki szlachetka herbu by między tałatajstwem, żebractwem, pod kruchtami nie posponował. - A pokuta! - odparł ojciec Pankracy. Podsędek, którego coraz głośniejsza rozmowa, dochodzšca przeze drzwi z izby sšsiedniej, niepokoiła, wstał, jakby chciał skończyć konferencjš z księdzem. - Mój ojcze - rzekł - jedynš radę mam - podniósł palce do góry. - Chcecie go salwować, tam się potrzeba udać, tam. Ja słucham rozkazów. Westchnšł ojciec Pankracy. - Gdzieżeście go posadzili? - zapytał. - Jak to, gdzie posadzili?! - zawołał Suzantowski. - Może mu osobny apartament dać miano? Siedzi razem ze złodziejami i włóczęgami pościšganymi z ulicy. Ani z miny, ani z czupryny do innego aresztu się nie kwalifikował. Prawo wszystkich równa. - Złoczyńców - odparł żywo ksišdz. - Ale on zbrodni żadnej nie popełnił. Suzantowski otarte pióro założył powoli za ucho. - Wszystko to, ojcze, czego byście po mnie w imię miłosierdzia chrześcijańskiego domagać się mogli, kompetencjš *120 moje przechodzi. Mam tylko prawo "inarticulo mortis" *121 posłać po spowiednika, a tymczasem pilnować, by z głodu nie umarł. Z tym Suzantowski księdza odprawił, do sieni go odprowadził i ze spokojnym sumieniem siadł do protokółu. Pomimo surowości podsędka i zamkniętej izby, w której siedzieli więźniowie, troskliwy o pana Maciej, zrobiwszy zapas żywności łatwo przenośnej, potrafił, przekupujšc straże, przesłać Baraniemu Kożuszkowi trochę bułek i wędliny; ale te staruszek natychmiast pomiędzy współtowarzyszy rozdzielił. Ponieważ dnia tego nie wzywano go jakoś do prawdziwego badania, zajšł się, nie majšc co czynić, a o siebie nie okazujšc troski ni obawy, robieniem znajomości z tymi, do których los go przybliżył. W poczštku szło to dosyć opornie, bo i niektórzy go nawet grubiańsko zbywali. Później podział żywności serca mu zjednał i pewien respekt u ludzi, którzy bezinteresowności tej zrozumieć nie mogli. Posšdzali go też o bzika w głowie, bo któż rozdaje chleb, gdy jutro sam głodny być może? Pierwszy, z którym zawišzał dłuższš rozmowę, był ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora, półgłosem sam z sobš rozmawiał. Był to zbiegły sługa z jakiegoś dworu, który pono nie tylko sam się salwował, ale znaczny wyniósł z sobš majštek. Przed spółtowarzyszem spowiadał się otwarcie, nie udajšc niewinnego, ale tylko okazujšc mu, jak dowcipnie się bronić myśli. Barani kożuszek słuchał go cierpliwie, a po skończeniu relacji rozpoczšł z wolna nawracanie grzesznika. - Bracie mój - rzekł - sprawiedliwość ludzkš łatwo oszukać, ale bożej nikt nie zdoła, bo najwyższy Sędzia widzi i wie wszystko. Jeżeli ci mam radzić, do winy się przyznaj. Lepiej na tym, niż na tamtym świecie pokutować. Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i nieznośne obchodzenie się komisarza opowiadać zaczšł. - Za to oni też odpowiedzš - cišgnšł stary - bo przed sšdem bożym ani panów, ani komisarzy, ani chłopów nie będzie, tylko ludzie. Co się komu na tym świecie krzywdš stanie, sowicie nagrodzi się na drugim. Hajduk westchnšł. - Mówcie wy, co chcecie - rzekł konkludujšc - łajdaki sš i po wszystkim. Ku wieczorowi wcale niespodzianie Barani Kożuszek wniósł odmówienie wspólnej modlitwy. Gawiedź przyjęła to z pewnym zdumieniem, nikt jednak opierać się nie śmiał i stary, uklęknšwszy, na głos poczšł naprzód litaniš odmawiać do Najświętszej Panny, potem psalm "Kto się w opiekę" i wieczorne modlitwy. Serca ludziom zmiękły jakoś. Kobieta, siedzšca w kšcie, płakać zaczęła. Cóś z dawnego, poczciwego życia się jej przypomniało. Na starego patrzano z pewnym poszanowaniem. Dla każdego miał słowo dobre, pociechę, a pomimo że nie lepiej od nich wyglšdał, poczuli w nim wyższość jakšś. Przyniesione przez Macieja jedzenie powtórnie rozdzielone zostało. Ludzie domyślali się już w tym człowieku jakiejś zagadki. Późno wieczorem pachołkowie znowu wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym razem jednak podsędek przyjšł go inaczej, milczšc i ciekawie mu się przypatrujšc, nim usta otworzył. Nie łajał już i nie klšł. - Miałeś czas do rozmysłu - ozwał się mrukliwie. - "Tandem", *122 cierpliwość się wyczerpuje, litość ma granice; potrzeba raz to skończyć. Gadaj, kto jesteś. Skšd rodem, stan, wiek, "anteriora"?! *123 Sšd, jak na spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania. - Alboż mój stan, wiek i ród sš grzechem i winš? - odparł stary. - Powiedzcie mi, com zawinił. Suzantowski się szarpnšł. - Włóczęgostwo bez wszelkiej legitymacji już w obliczu prawa winš jest! - zawołał. - Mogę ci zarzucić, że jesteś jednym z tych, co okradli pana wojewodę Walewskiego lub należeli do zabójstwa pana Sieniuty. - Więc należałoby tego dowieść - rzekł stary. - Nie, należy tobie się wywieść! - krzyknšł już zniecierpliwiony Suzantowski. - Nic łatwiejszego - bardzo łagodnie odezwał się Kożuszek - bo gdy wojewodę okradano, a panów Sieniutów zabijano, jam tu był i u księży bernardynów mszy świętej słuchał. Podsędek porwał się z krzesła. - Błazeństwa prawisz! - krzyknšł. - Ja tu nie mam czasu z tobš komedii grać. Gadaj mi! Kożuszek na kiju się sparłszy, głowę zawiesił i z rezygnacjš słuchał długiej admonicji. Gdy się skończyła, nie poruszył się wcale i pozostał milczšcy. Suzantowski wzdłuż i wszerz przebiegał izbę. - Chciało ci się spokojnie Pana Boga chwalić - zawołał, stajšc przed nim - to po cóżeś na siebie brał jakieś funkcje, do których nie byłeś powołany, hę?! - Jakie? - Napadałeś na ludzi spokojnych sprośnymi mowami. - Mówiłem prawdę, aby ich do pokuty i opamiętania nakłonić. - Któż ci to polecił? - Sumienie. Suzantowski, posłyszawszy ostatniš odpowiedź, plunšł i odszedł nazad do krzesła. Barani Kożuszek stał oparty na kiju. - Gdybym twoich siwych włosów się nie litował - odezwał się podsędek - dobyłbym z ciebie prawdy wiadomym sposobem: kazałbym oćwiczyć, abyś mi wszystko wyśpiewał. Lecz - dodał z powagš - chcę dać ci jeszcze czas do namysłu. Siedź i gnij w ciupie! Groźba nie uczyniła żadnego wrażenia, a pachołkowie odprowadzili starego do więzienia. Więźniowie powitali go z radościš, on ich z uśmiechem. Poszedł do swojego kšta i na barłogu spać się położył. Nazajutrz w mieście rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwość na próżno usiłowała z człowieka tego dobyć prawdy, jak się zapierał nazwiska, wykłamywał, uwodził. Miano podejrzenie wielkie, iż był zbrodniarzem i mordercš. Ciekawość wzrastała. Maciej tymczasem biegał do ojca Pankracego, który skarżył mu się, że nic nie może uzyskać, że trzeba było Bogu ofiarować cierpienie, a mieć cierpliwość. Zaręczał słudze, iż podsędek, choć krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym nie był. Tymczasem pozostawiony we wspólnej izbie, Barani Kożuszek spełniał dalej to, co za swe więzienne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie, nawracał i kazania im prawił, a że je co dzień popierał, dzielšc się tym, co mu z miasta potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz większš. Tydzień już przeszło trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka, nie oznajmujšc mu dlaczego, i przenieśli go do izby innej, w której miał sam jeden pozostać. Kto to i z jakiego powodu zarzšdził, nie było wiadomo. Nowe więzienie, nie lepsze od pierwszego, miało tapczan słomš narzucony, jedno okno i piec, który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było towarzyszów więzienia, na których już wpływ jego zaczynał być widoczny. Przyjšł jednak to osamotnienie, poddajšc mu się z pokorš. Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie był. Chciano go widocznie złamać tym odosobnieniem od ludzi. Maciej, i tu porobiwszy stosunki opłacajšc się stróżom, jadło po kryjomu przynosił. Jednego dnia nareszcie, o mroku, większym datkiem ujšwszy klucznika, sługa stary wcisnšł się do pana i gdy się znaleźli sami, płaczšc do nóg mu się rzucił. Barani Kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał. - Bodajżeś ty... a toć mnie zdradzić możesz mimo woli! - zawołał. - Po co ty mi nosisz to jadło i sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmš podejrzenie, ciebie będš śledzić i może dojdš. Na rany pańskie, nie frasuj się tak o mnie! Albo to ja chłodu i głodu znosić nie umiem i z innej gliny ulepiony jestem niż ludzie ci, co toż samo cierpieć muszš? Po odebranej burze Maciej dostał naprędce informacjš, do kogo i z czym miał iść, co przynieść, jeżeliby mu się znowu do więzienia wcisnšć udało. Tydzień upłynšł bez zmiany żadnej. Rozmaitymi drogami trafiano do Suzantowskiego, do marszałka nawet, do osób różnych, starajšc się o uwolnienie ciche staruszka. Mniszech jednak był nieubłagany, bo pamiętał i przebaczyć nie mógł napaści na siebie. Marszałkowa nawet na próżno przemówiła cóś za tym więźniem, o którym tyle w mieście mówiono. Mniszech słuchać nie chciał, żšdał dowiedzieć się, co to za człowiek i kto go nasadził, bo nie przypuszczał, ażeby sam się ważył tak go ostro zadrasnšć. Prosty człowiek, jakim sobie żebraka wyobrażano, nie był do tego zdolnym i powodu nie miał. Ojciec Pankracy raz i drugi jeszcze poszedł do Suzantowskiego, ale nie do urzędu marszałkowskiego, tylko do domu. Skutkiem może tych starań było, że podsędek jednego dnia zameldował się z rana do marszałka. Nawet urzędnikowi trudno się było docisnšć do wielkiego dygnitarza i męża siostrzenicy królewskiej. Obowišzki jego przy dworze i królu, ze stanowiska wypływajšce, nie tyle mu zabierały czasu, co towarzyskie różne zajęcia i kłopotliwa administracja Wiśniowca, *124 który i mieniać, i sprzedawać chciał, a potem znowu wielkim nakładem upiększał. On i pani marszałkowa, siostrzenica króla, jak cała jego rodzina, prawie zawsze potrzebowali pieniędzy i w polityczne intrygi byli wplštani. Nie miał więc marszałek czasu na zajmowanie się pomniejszymi sprawami, które zdawał na podkomendnych swoich. Powołanie Suzantowskiego było rzeczš osobliwszš i wielce znaczšcš. Wieczorem dano mu znać, aby z rana się stawił. Podsędek ogolić się musiał, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czynił to tylko dwa razy na tydzień. Marszałka zastał przy toalecie, a razem obłożonego dokoła porozpieczętowanymi listami z Drezna, Wiśniowca, Dubna, Petersburga i Kijowa. Spraw państwo Mniszchowie mieli mnóstwo. Gdy podsędek się oznajmił, marszałek nawet kamerdynera Francuza odprawił. Był namarszczony, znudzony i w złym humorze. - Domyślasz się asindziej, po co go wezwałem - rzekł. - Koniec potrzeba zrobić jakiś z tym żebrakiem, o którym tyle mówiš w mieście, że - tu się skrzywił - nawet Król Jegomość pytał mnie o niego. Podsędek ścišgnšł usta. - Jakże jaśnie wielmożny marszałek rozkaże? - Ale któż to jest? Co za człowiek? - Dojść trudno - poczšł Suzantowski. - Świadczš za nim tacy ludzie, jak ojciec Pankracy, spowiednik jego, że pobożny i pokutujšcy. Koniec końców, jaśnie wielmożny panie, mnie się widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, że z wielkiego nabożeństwa dostał on pomieszania zmysłów. Trudno karać obłškanego. - Oho, ho! - przerwał Mniszech. - Cóż, puścić go, aby mi wyrabiał brewerie pod bokiem sejmu, zaczepiał ludzi, buntował uliczników głupim gadaniem? - Ale niemniej pewna, że to jest wariat - powtórzył podsędek. Marszałek namyślił się trochę. - Wariat? A ponieważ nie wiadomo, kto jest i skšd rodem, aby go można do miejsca urodzenia odesłać, więc do bonifratrów z rozkazem, aby go trzymali w zamknięciu. Suzantowski popatrzył błagajšco; chciał się odezwać. - Do bonifratrów - powtórzył marszałek. - Rzecz skończona! Myśl ta zdawała się nawet tak do smaku przypadać Mniszchowi, że mu się czoło rozjaśniło trochę. Skłonił się lekko podsędkowi i siadł do listów, dodajšc: - Proszę zalecić, aby go pod żadnym pozorem bez mej wiadomości nie uwalniano. Nie mógł już podsędek odezwać się, marszałek był zagłębiony w czytaniu listu. Stało się, że co pan Suzantowski miał za środek jedyny oswobodzenia starego, za którym cišgle go proszono, pogorszyło jeszcze położenie jego. Wiadomym było, że ojcowie bonifratelli, *125 wedle ówczesnego, powszechnie przyjętego systemu, z obłškanymi obchodzili się bardzo surowo, a innych środków leczenia aberacji *126 umysłowych wtedy nie znano nad golenie głów, zlewanie zimnš wodš, krwi puszczanie i pijawki. W razie oporu wišzano i krępowano nieszczęśliwych. Lecz na to już rady nie było. Tegoż dnia, nad wieczorem przyszedłszy, Maciej od stróża się dowiedział z przerażeniem, iż Barani Kożuszek został do bonifratrów przewieziony. Nie powiedziano mu, wyprowadzajšc go z więzienia, co z nim uczynić miano. Stary ze swš rezygnacjš, która go nigdy nie opuszczała, wzišł kij i był gotów do drogi. Przeprowadzajšcy go stróż miał pismo z urzędu marszałkowskiego, polecajšce obłškanego czujności braci. Dopiero u furty Barani Kożuszek z uśmiechem postrzegł, że go odstawiono do czubków. *127 Pierwszym z braci, który go tu spotkał, szczególnym zrzšdzeniem był właśnie ten, który chodzšc po kweście, uderzony był podobieństwem właściciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do Baraniego Kożuszka. Teraz jeszcze żywiej go uderzył zupełnie podobny głos starego do słyszanego w rozmowie. Wlepił oczy w żebraka i oderwać ich nie mógł. Przełożonym podówczas był ojciec Filip Brzeski. Do niego więc, dla rozpoznania, w jakš kategoriš miał wnijść chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, żywo zajęty nim, poszedł razem, niosšc pismo od urzędu. Barani Kożuszek stanšł w progu i czekał, gdy tymczasem kwestarz po cichu cóś opowiadał przełożonemu, który w milczeniu, ze znajomościš fizjognomii, jakš mu dawało doświadczenie, przypatrywał się żebrakowi. Wielce go zdziwiło, że ów obłškany był bardzo spokojny, a wzrok jego nie zdradzał najmniejszego symptomatu *128 zboczonego umysłu, nie było też w nim tej melancholii, *129 jakš się w innych wypadkach odznaczajš monomani. *130 Ojciec Filip był człowiekiem surowym, ale dobrego serca. Odczytawszy pismo, z dala się dobrze przyjrzawszy Kożuszkowi, a majšc informacjš braciszka, z wolna się zbliżył do niego. - Cierpišcy jesteś? - zapytał. - Któż z ludzi nie cierpi? - Musiałeś być dotknięty nieszczęściem jakimś. - Tak, mój ojcze, wielkim, strasznym! I łzy mu mówić nie dały. - Tu u nas, w spokoju, przy staraniach, Bóg da, może ci będzie lepiej i przyjdziesz do zdrowia. Staruszek nic nie odpowiedział. - Skšd jesteś? Jakiego stanu? - cišgnšł dalej przełożony. - Pokutnik jestem, grzesznik, to mój stan - rzekł żebrak. - O nazwisku rad bym zapomnieć. Tu, zamilkłszy trochę, dodał z cicha: - Jeżelibyście się o mnie czego dowiedzieć chcieli, spytajcie ojca Pankracego od bernardynów. Na tym skończyła się rozmowa. Ostrożny przełożony, nim coś postanowił, lękajšc się jakiegoś wybuchu, dodał staremu do dozoru i obserwacji tego braciszka, który go przyprowadził. Brat Izydor cišgle jeszcze nie mogšcy zrozumieć, co znaczyło to podobieństwo, które go niepokoiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził go do celi. Staruszek poszedł za nim z pokorš i dobrym humorem, poddajšc się losowi. Ksišdz Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał się naprzód nakarmić go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczšł rozmowę. - Nie masz tu krewnych, brata lub kogo w Warszawie? - zapytał. - Nie - rzekł Kożuszek. - Przy ulicy Krochmalnej, hę? - zagadnšł ksišdz Izydor. - Jak mi Bóg miły, twarz, głos... Stary ramionami poruszał. - Nienaturalna rzecz takie podobieństwo - mruczał braciszek. Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do niczego. Izydor postanowił, nie mówišc nic, nazajutrz znowu z puszkš po kweście udać się na ulicę Krochmalnš i sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka. Do nocy najpilniejszš zwracajšc uwagę na starego, gdy ten się zaczšł modlić, opuścił go braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknšł w celi. Ponieważ obłškanie okazało się łagodnym, a właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było można, nazajutrz puszczono swobodnie żebraka, z dala tylko dozór majšc nad nim. Ksišdz Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadkš, która mu nie dawała pokoju, pobiegł na ulicę Krochmalnš. Maciej, który mu otworzył, nie chciał go puścić. Uderzyło go to, że kwestarz gwałtownie się upominał o widzenie z właścicielem domu i poprzysišgł, że mu o jamużnę nie chodziło, że ma do niego interes tylko. Sługa oświadczył, iż pana nie ma w domu. Wiedział już od wczoraj, że przeniesiono go do bonifratrów, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu było podejrzanym. Nużby się tajemnica wydać miała. Niepokój i odpowiedzi niepewne Macieja dały do myślenia braciszkowi. Obawiajšc się, aby kwestarz nie chciał szkodzić staremu, sługa wierny drżšcš rękš ofiarował zbyt obfitš jamużnę. To obudziło większe jeszcze podejrzenie. Ksišdz Izydor nie ustępował od progu, oczyma badał Macieja, który bełkotał, czerwieniał i łzy mu w oczach stawały. Nie wiedzieć, co było poczšć z natrętem. Sługa miał wielkš ochotę zwierzyć mu się, a nie śmiał. Drżał cały. Puścić go tak z niczym, a co gorzej - z podejrzeniem, o którym mówić mógł, nie znajšc jego możliwych skutków, nie chciał Maciej. Po namyśle więc wpuścił go do domu. - Ażeby się ksišdz dobrodziej przekonał, iż nie kłamię - rzekł - proszę ze mnš na górę. Braciszek poszedł. Milczeli przez schody. Maciej wzdychał. Weszli do pustych pokoi, na których widok słudze łzy w oczach stanęły. Łzy te poruszyły księdza. - Ale tu w tym wszystkim tkwi tajemnica jakaś. Jaż nie jestem zły człowiek - poczšł żywo ksišdz Izydor. - Ja waćpanu powiem otwarcie. Widziałeś mnie, gdym tu był przed kilkš tygodniami. Uderzyło mnie wówczas nadzwyczajne podobieństwo waszego pana do Baraniego Kożuszka. Maciej zbladł i drżeć poczšł, a ręce mimo woli mu się złożyły jak do modlitwy. - Tego człowieka wczoraj do nas z urzędu warszawskiego oddano za wariata. Ale on wariat nie jest. W tym wszystkim cóś tkwi. - Nie ma nic! Nic! Nic! - zakrzyczał Maciej. - Ale na rany Chrystusa, milcz jegomość, bo zgubisz człowieka! - Będę milczał, ależ mi zaufajcie - odezwał się bonifrater. - Mów mi, tłumacz, co to jest. Za co go wzięli? Dlaczego do nas odesłali? Gdy zrozumiem wszystko, jużci to wpłynie i na obejście się z tym nieszczęśliwym. Przecież suknię duchownš noszę i zdrajcš żadnym nie byłem i nie będę. Maciej poczšł go całować po rękach. - Siadaj, mój dobry ojcze - rzekł - powiem wszystko. Bóg widzi, że gdyby nie ten mus, milczałbym jak kamień; ale wy mu pomożecie, my go ocalimy. Westchnšł stary. - No, tak, tak. Barani Kożuszek a mój pan, z którym tu mówiliście, jednš jest i tšż samš osobš. Człowiek ten ucierpiał wiele od ludzi, był nieszczęśliwym nad wyraz wszelki. Rozmiłował się w kobiecie, która jego imię sponiewierała, na co on patrzyć nie mógł. Potem jedyne dziecko, dla którego żył, co mu było całym światem, matka tak wychowała, że i to poszło na zgubę. Cóż chcecie? Żal mu okropny ścisnšł serce. Porzucił żonę, dom, wszystko; przyszedł tu, aby choć z daleka patrzyć na zgubione dziecię i próbować, czy go uratować nie zdoła. Zgorzkniało w nim wszystko, w żółć się obróciło. Ot, jak biedny do tego przyszedł, że mu się zachciało za swe nieszczęście mścić nad światem całym. Poczšł się za żebraka przebierać i... wiecie, co dokazywał ów Barani Kożuszek. Maciej nie płakał już, ale beczał. Księdzu Izydorowi też łzy w oczach stały. - Jaki on wariat? - mówił dalej sługa. - Mój ojcze, kiedy się już wszystko mówi, toć najrozumniejsi ludzie go się radzš, toż z nim tacy przestajš, co najwyżej stojš... On ma więcej rozumu w palcu jednym, niż my w głowach. Ale niechaj już go i za wariata udajš. Bóg z nimi, byle nieboraka nie męczyli. Braciszek milczał, lecz widać było, że mocno go przejšł los tego człowieka. - Cóż tu robić? - zamruczał. - Przełożonemu mówić o tym czy nie? - Niech Bóg uchowa! - zakrzyczał Maciej, ręce podnoszšc. - Już i tak za wielu nas wie o tym. On woli znosić biedę, niż się wydać z sobš. Ścisnšł księdza za kolana Maciej. - Miejcie tylko opiekę nad nim, bo on sam żadnej nad sobš litości nie ma. Z pół godziny jeszcze na cichszej rozmowie pozostali sługa i braciszek, który za dalszš już kwestš nie idšc, natychmiast do klasztoru powrócił. Zastał tu Kożuszka, który nie majšc nic do roboty, wyprosił sobie miotłę i starannie zamiatał korytarze. Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod sekretem spowiedzi, poszedł wszystko opowiedzieć przełożonemu. Ksišdz Brzeski, posłyszawszy to, zadumał się mocno. Nie wdawał się on w sprawy krajowe, bo ani czasu do tego nie miał, ani ochoty. Z tego jednak, co słyszał o wystšpieniach Baraniego Kożuszka na warszawskim bruku, mógł łatwo się domyśleć, iż był sprzymierzeńcem patriotów. W duchu i on do nich należał. Wzbudziło to w nim sympatiš dla niego. Położenie więc staruszka tu, gdzie się spodziewano dlań surowości i obejścia ostrego, nie pogorszyło się wcale, owszem stało znośnym. Gdyby nie pewna bojaźń odpowiedzialności przed marszałkiem, który tak blisko stał króla, będšc dobroczyńcš klasztoru i szpitala, przełożony byłby przez szpary patrzył nawet na ucieczkę żebraka. To pewna, że do zbytku go nie strzeżono. Ksišdz Izydor wprowadzał doń po kryjomu Macieja, przynoszono mu nowe druki, odbierał i pisywał listy. Żeby się zaś nie zdradzać, z dobrej woli pełnił posługi w klasztorze najmniej przyjemne i najcięższe. Czas upływał. Spodziewano się, iż sprawa Baraniego Kożuszka zapomnianš zostanie i on sam po cichu wymknšć się potrafi. Byłoby też w istocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem nieprzewidziana. Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów *131 i pism ulotnych, pod najdziwniejszymi tytułami. Takimi były: "Dzwon polski", "Polak w czui", "Cygan z gandziarš", "Ksišdz z kropidłem" itp. Jednego dnia wśród tych druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali po ławach Saskiego Ogrodu, po fiakrach najemnych itp., zjawił się świstek dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem "Barani Kożuszek". Z druku nie można było odgadnšć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń, Gr~ollowska, czy go potajemnie złożono u pijarów lub w innej jakiej drukarni. Posšdzano wielce redakcjš gazety Niemcewiczowskiej, *132 iż go na świat wydała. "Barani Kożuszek" w świstku tym, pod przybranymi, ale łatwymi do odsłonięcia nazwiskami, stawił pod pręgierz *133 opinii publicznej wszystkich nieomal koryfeuszów tak zwanej republikanckiej opozycji, poczynajšc od hetmana Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego itp., i dogryzał im wspomnieniami przeszłości, aluzjami *134 do rozmaitych, dotšd na jaw nie wycišgniętych wypadków. Autor był tak doskonale świadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni wściekali się i odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali. Tegoż dnia "Barani Kożuszek" był w rękach wszystkich, na zamku, u króla, w ręku posłów i senatorów czasu posiedzenia. Hulewicz, *135 przyjaciel Szczęsnego, sławny z dowcipu, wymowny i do pióra wprawny, gotował się już odpowiedzieć i obiecywał oddać pięknym za nadobne, nie oszczędzajšc nikogo. Miało się tam dostać i temu nieszczęśliwemu, co najwyżej siedzšc, najwięcej krwawym się potem oblewał. Tymczasem całe miasto mówiło o Baranim Kożuszku i przypomniano go sobie, na nieszczęście. Pochodzenie pamfletu jedna rzecz poniekšd zdradzała. Znanš była wszystkim przyjaźń niczym nie zachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana Branickiego, wystšpienie jego za nim w procesie podskarbiego. W pamflecie Barani Kożuszek, choć nie pominšł hetmana, obszedł się z nim daleko dyskretniej, łagodniej niż z innymi. Można się więc było dorozumiewać, że owa tak zwana frakcja spiskowych niezupełnie była obcš w świat rzuconej broszurze. W mieście z tego powodu zaczęto dopytywać i śledzić, co się stało z Baranim Kożuszkiem prawdziwym? Byli i tacy, którzy posšdzili, że on sam pisał tę zajadłš satyrę. Marszałek Mniszech, przed którym król skarżył się uśmiechajšc na niepotrzebny ten pamflet, choć może nie był z niego tak bardzo niekontent, bo mu on kadził zręcznie, przypomniał też sobie zesłanego do bonifratrów żebraka. Będšc na mieście dnia tego, zajechał "incognito" *136 do przełożonego. Chciał się przekonać sam, czy więzień jest na miejscu. Gdy księdzu Brzeskiemu dano znać o dygnitarzu, wybiegł na jego spotkanie. Barani Kożuszek, wedle raz przyjętego zwyczaju, zamiatał właśnie korytarze. Na zapytanie o niego ksišdz Brzeski wskazał marszałkowi delikwenta *137 dodajšc, że zachowywał się bardzo spokojnie i najmniejszych oznak obłškania nie dawał. - Niemniej proszę go mieć na oku - rzekł hrabia. - Ludzie z niego w złych celach usiłujš uczynić jakiegoś bohatera. Fałszywe obiegajš pogłoski. Potrzeba zawsze mieć go pod rękš, aby móc udowodnić w potrzebie, co to jest za figura. - To człowiek nieszczęśliwy, ale spokojny - zakończył przełożony. Od tego dnia, gdy pięknej Loisce jej codzienny gość, hrabia W., biletem grzecznym oznajmił, iż służyć jej nie może i gdy zarazem starosta się nie pokazał, wszystko się zdawało spikać na to, aby kasztelanicowej krzyżować jej plany i zawodzić nadzieje. Hrabia W. wprawdzie oddał jej wizytę we dnie, dobrawszy sobie kogoś do towarzystwa, aby we cztery oczy przed sšd nie zostać pozwanym, lecz nie grywał już tutaj. Urzšdził sobie mieszkanie, w którym męskie towarzystwo dystyngowane się zbierało, korzystajšc ze swobody, jakš dom kawalerski dawał. Pomimo nalegań Tytusa, starosta był też rzadkim gościem i wielki ten zapał, jaki w poczštkach go ogarnšł, ostygł wielce. Wprawdzie ile razy się panu Tytusowi udało tu go wcišgnšć, starosta ulegał czarowi tej kobiety, zapalał się znowu; lecz był to pocišg wdzięku czysto zmysłowego, który się rychło rozpraszał, gdy rozmaite uwagi nań oddziaływały. Przestrzeżony o tym domu, w którym ludzie dwuznaczni mieli swe schadzki i narady, starosta, który coraz bardziej do młodego obozu się garnšł i czuł dlań sympatiš, bardzo rzadkim u kasztelanicowej był gościem. Loiska nadto była dumnš, aby go pospolitymi sposoby ścišgać chciała. W charakterze tej kobiety zimnej, obrachowanej, było wiele sprzeczności. Obok zepsucia przez wychowanie i przykłady, natura jej dała jakšś szlachetnš dumę, często szkodliwš dla rachub, ale stanowišcš lepszš charakteru stronę. Dumy tej pozbyć się nie mogła. Gdy się jej nie powodziło, zamiast szukać podstępnych środków naprawienia złego, wybuchała gniewem, rzucała się niecierpliwie, zdradzała czasem nieopatrznymi słowy. Charakter jej w ogóle, obok braku uczucia, obok zmysłowego chłodu i temperamentu dziwnego, gwałtowny był, niepokonany. Uniesienia te psuły jej rachuby. Nie umiała być czułš ani łagodnš, nawet gdy rola tego wymagała. Z największym przymusem zaledwie wymóc mogła na sobie pozór spokojniejszy. Rzadko wesoła, gdy raz przyszła do dobrego humoru, wpadła w rodzaj szału, a przejście z niego do gniewu i pasyi było piorunowe i czasem nie dajšcymi się odgadnšć drobnostkami wybuchajšce. Przy wszystkich tych dziwactwach, kaprysach, wybrykach fantastycznych, pięknościš swš i jakimś urokiem nie dajšcym się określić obudzała gwałtownš namiętność. Wszyscy, co się zbliżali do niej, przeszli przez takie przesilenie miłosne, namiętne, chociaż mało kto później, zrażony obejściem się, nie ostygł wprędce. Najmniejsze zobojętnienie dumna piękność karała natychmiastowš wzgardš i już nie spoglšdała na adoratora. Służba u niej była niewolš u najstraszniejszego z despotów. Gdy położenie, okoliczności zmuszały jš ulegać komuś, zastosowywać się, słuchać, już dla tego samego zaczynała go potajemnie nienawidzieć. Po dezercji hrabiego W. i ostygnięciu starosty mało kto wiernym jej pozostał. Dom coraz bardziej stawał się pustym i milczšcym. Spiskowi tylko, których tajemnicę podsłuchała Loiska, zbierali się tu czasem wieczorami, w liczbie niewielkiej. Uwięzienie Baraniego Kożuszka, do którego się przyłożyła kasztelanicowa, było dla niej nowinš radosnš. Usiłowała starać się o to, aby zuchwałego żebraka ukarano jak najsurowiej; ale wpływ jej był mały i rozbił się o mnóstwo kanałów, którymi miał dostać się do marszałka. Loiska dowiadywała się, posyłała, obiecywała wiele za zemstę, której pragnęła, i w końcu zrozumiała, iż starania jej będš próżne, że należy sprawę tę zostawić równie jak ona obrażonym. Zapewniano jš, że żebrak już świata bożego nie zobaczy. Musiała się tym zaspokoić. Do innych utrapień, jakie spadły na Loiskę właśnie w tych czasach, nowe przybyło i niespodziewane. Majętność, która należała zapisem ślubnym w części do matki, a późniejszš dotacjš *138 przeznaczonš została córce, dotšd była w posiadaniu pierwszej. Stosunki pomiędzy dzieckiem a matkš nie odpowiadały pojęciu, jakie by o nich z tych imion powzišć było można. Loiska potrzebowała teraz wiele i coraz więcej; ale i matka, która nawykła do zbytków, a z wiekiem coraz się stawała rozrzutniejszš, traciła bez miary. Z wielkiego przywišzania zrodził się później chłód, żal do matki za popełnionš omyłkę, która przyszłości groziła, nareszcie otwarta nieprzyjaźń i wojna. Matka w spadku dała Loisce swój temperament i charakter. Obie równie były niepohamowane w gniewie i gwałtowne. Gdy raz poczęły sobie czynić wymówki i wyrzuty, nienawiść zastšpiła miłość rodzicielskš i dziecięcš. Matka nazywała córkę niewdzięcznš, ona jš przyczynš swojego upadku i zguby. Od dosyć już dawna nie widywały się z sobš. Opuszczona przez męża, pani Zelska miała zawsze ulubieńców, rezydentów i wiodła życie prawdziwie na przekór światu. Im więcej na niš krzyczano, tym otwarciej się z tego uršgała. Majštek, rozmaitymi sposoby ratowany od ostatecznej ruiny, w końcu nie starczył na zbytki, zabawy i podróże. Córce nie przysyłała już nic. Po wymienieniu kilku listów, coraz groźniejszych, Loiska zapozwała swš rodzicielkę. Wytoczył się proces gorszšcy a zajadły. Matka, która pomimo wieku zawsze jeszcze nadzwyczajnej swej piękności zachowała ostatki, miała wielu dawnych i nowych przyjaciół, ale Loisce też na nich nie zbywało. Sprawa córki była prócz tego słusznš, jasnš i nie mogła być przegranš, tylko przewleczonš. Proces się cišgnšł, lecz zaczynał być groźnym, tak że pani Zelska, z porady prawników, postanowiła osobistym widzeniem się z córkš spróbować przejednania i jakiegoś porozumienia. Nie widywały się już od dawna. Loiska wcale się odwiedzin spodziewać nie mogła i nie była do nich usposobionš, gdy dnia jednego utrzymujšcy jej interes mecenas Zażywski wszedł o południu, meldujšc się z pilnš sprawš. Musiała kończšca toaletę piękna pani, która była tego ranka w najgorszym humorze, wyjść do niego na pół ubrana. Proces, jak wszystko, czego tknęła, roznamiętniał jš. Wzmianka o nim każda niecierpliwiła; na samę więc wieść o Zażywskim wybiegła. Podtatusiały kontuszowiec, który niepotrzebnie galanta rolę chciał odgrywać przy klientce, chociaż żonaty był i do umizgów nie stworzony, poczšł od całowania ršczek i komplimentu do olśniewajšcej piękności. Piękność się skrzywiła. - Mecenasie, czasu nie mam. Mów... jestem niecierpliwš. - A, to źle - rzekł Zażywski - bo ja właśnie zimnej krwi potrzebuję. - Szukajże jej u ryb, nie u mnie - odparła, zapinajšc suknię. Mina, którš prawnik zrobił, była tak osobliwš, zagadkowš, ale razem tak go brzydkim czyniła, że Loiska suchym śmiechem parsknęła. - Pan wiesz, że ja jestem niecierpliwš. Więc mów, z czym przyszedłeś. - Właśnie, póki pani niecierpliwa, mówić nie mogę. Loiska, nogš tupišc, zawróciła się. - Mów pan, bo idę! Zażywski sięgnšł po rękę; nie dano mu jej. - Czy co nowego zaszło w sšdzie? - spytała. - Nie w sšdzie - odparł mecenas - ale sprawa nowy obrót wzišć może. Okoliczność zaszła niespodziewana. - Mówże pan otwarcie! Nie jestem dzieckiem. Mecenas westchnšł. Nie było już sposobu i musiał ršbnšć i mówić otwarcie: - Matka pani jest w Warszawie. Loiska zbladła; patrzšcy na niš prawnik zlškł się wyrazu twarzy, którš gniew uczynił prawie brzydkš, a wielce strasznš. Nie rzekła nic długo. - Cóż to mnie obchodzi? - odparła wreszcie. - Pan wiesz, że się od dawna nie widujemy, że stosunki sš zerwane i że ja jej widzieć nie mogę. Powtórzyła po przestanku małym, z nowš siłš: - Nie mogę! - Lecz widzenie się to - przerwał prawnik - którego, jeśli się nie mylę, życzy sobie matka, mogłoby... - Tak, teraz ona sobie życzy, bo widzi, że sprawę przegrała; ale to właśnie jest jednym więcej powodem, bym ja nie chciała. Mecenas, wyczekawszy trochę, rzekł tylko jedno słowo: - Matka... Oczy Loiski zaiskrzyły się. - Widzieć jej nie chcę! - zawołała. - Przestałyśmy dla siebie być matkš i córkš. Była dla mnie gorzej niż macochš. Zgubiła mnie...! Głos jej drżał, łkanie w nim słychać było. - Nie mogę, nie mogę! - wyjšknęła odwracajšc się. - Potrzeba jednak, potrzeba koniecznie. Sš rozmaite interesa, oprócz głównego, a w ostatku... Spojrzał błagajšco. Loiska powtórzyła: - Nie chcę i nie mogę. Jeśli pan chcesz - dodała po chwili - traktuj, umawiaj się... ja... Ruchem ršk namiętnym jeszcze raz okazała, że matki widzieć nie chce. Lecz zdaje się, że wszystko było przewidzianym i obrachowanym, że Zażywski, wysłany przodem, miał tylko wybuch pierwszy wywołać; bo w tejże chwili drzwi się otworzyły i matka wpadła do pokoju. Niezmiernie wystrojona, uróżowiona i wybielona, pani Zelska była tylko starszš Loiskš. Nadzwyczajnego podobieństwa twarzy, ruchów, wyrazu nawet wiek zatrzeć nie mógł. Z krzykiem nadto kunsztownym, aby mógł z serca pochodzić, chciała się przybywajšca rzucić córce na szyję, gdy ta z wielkš dumš i powagš cofnęła się. Zażywski, który tu już rolę swš odegrał i czuł się niepotrzebnym, wyszedł pośpiesznie do drugiego pokoju. Próba przemówienia do serca dziecka nie powiodła się. Starsza pani natychmiast ostygła, wyprostowała się i zobaczywszy, że sš same, przemówiła głosem suchym i ostrym: - Możesz mieć żal do mnie, jak ja do ciebie, ale to nie przeszkadza, byśmy nie mogły widzieć się, mówić i porozumieć. Nie czekajšc odpowiedzi, Zelska na najbliższym fotelu usiadła, sparła się na ręku i patrzšc na stojšcš z dala córkę, czekała odpowiedzi. Loiska, równie jak ona, ochłonęła już z pierwszego wrażenia. Stały przed sobš jak dwie zapaśniczki, majšce walkę stoczyć. Kasztelanicowa wprawdzie miała myśl ujść, zamknšć się w sypialni i matkę zmusić do odjechania; lecz obawiała się, aby scena ta, rozniesiona po mieście, nie zaszkodziła jej więcej jeszcze u ludzi. Postanowiła więc raczej ostro stanšć i raz na zawsze skończyć. Czym? Ona sama nie wiedziała. Obok nienawiści, którš teraz ku sobie czuły, było cóś, uczucie nieokreślone, co je pocišgało do siebie. Jak to wytłumaczyć? Nie wiemy. Matka z chciwš ciekawościš jakšś przypatrywała się córce. Ta również oczyma zaiskrzonymi śledziła zmiany, które wiek na matce uczynił. Starsza z nich, doświadczeńsza, zepsutsza, przewrotniejsza, silniejszš była od Loiski. Znała jej charakter i ze swojego, i z młodości, wiedziała, jak z niš poczynać było potrzeba. Kasztelanicowa namyślała się jeszcze nad tym, jak miała wystšpić przeciwko matce, aby się jej pozbyć, gdy rzuciwszy przypadkiem okiem na stronę, ku drzwiom swojego pokoju, spostrzegła w milczeniu, z szyderstwem na ustach, z rękami złożonymi na piersiach, stojšcego i przypatrujšcego się spotkaniu ich jak komedii - hrabiego hetmana. Objaśnienia **1 Administrować (z łac.) - tu: przekazywać, wpajać. **2 Spenetrować (z łac.) - zbadać, przeniknšć. **3 Instygować (z łac.) - oskarżać, obwiniać. Instygator - oskarżyciel, podżegacz. **4 Demonstrować (z łac.) - wykazywać, dowodzić doświadczalnie. **5 Polak w czui prawdš podszytej - jedna z broszur politycznych, jakich wiele wydano w okresie Sejmu Czteroletniego. Czuja (st. pol.) - szuba, futro. **6 Cave canem! (łac.) - strzeż się psa. **7 Kameleon (z łac.) - rodzaj jaszczurki zmieniajšcej barwę przy podrażnieniu; człowiek zmiennego charakteru. **8 Około winnicy... - przypomnienie jednej z przypowieści ewangelicznych, w których nieraz dšżenie do zbawienia było porównywane do pracy w winnicy. **9 Jam proximus ardet Ucalegon (łac.) - pali się już najbliższy (w sšsiedztwie) dom Ukalegona. Jest to zdanie z utworu poety rzymskiego Wergiliusza (71_#19 p. n. e.) pt. "Eneida"; stało się ono przysłowiem na oznaczenie bliskiego niebezpieczeństwa. **10 Frymarczyć (z niem.) - kupczyć, handlować. **11 Zlejbruk - szlifibruk, próżniak. **12 Dangel, Kabryt, Blank, Teppery i Szulce - nazwiska kupców i bankierów warszawskich w czasach Stanisława Augusta. Najsławniejszy i najbogatszy z nich był Piotr Tepper (zm. 1790), przez pewien czas jeden z kasjerów króla. **13 Kresy - listy otrzymywane i wysyłane poprzez rozstawione posterunki wojskowe, czyli tzw. pocztę kresowš. **14 Stanisław Potocki (1752_#1821) - brat Ignacego (por. przypis 89, t. I) pisarz i działacz polityczny, późniejszy minister oświaty w Królestwie Kongresowym. **15 Biskup kamieniecki - Adam Krasiński (1714_#1800) zasłynšł jako jeden z przywódców konfederacji barskiej, w czasie Sejmu Czteroletniego był zwolennikiem reform. **16 Ksišdz Ossowski - Michał Ossowski, ekonomista i publicysta, przyjaciel Hugona Kołłštaja (por. przypis 85). **17 Monstrum (z łac.) - potwór. **18 Generałowa - Elżbieta Grabowska (1748_#1810), córka wojewody płockiego Teodora Szydłowskiego. Była kochankš Stanisława Augusta, a po śmierci męża zmusiła króla do małżeństwa z sobš. Ślub odbył się potajemnie 2 lutego 1784 roku. Pani Grabowska miała pięcioro dzieci, dwoje lub troje ostatnich było dziećmi Stanisława Augusta. **19 Rzewuski - Seweryn Rzewuski (1743_#1811), hetman polny koronny, bronišc władzy hetmańskiej stale intrygował przeciwko królowi. W czasie Sejmu Czteroletniego wyjechał do Wiednia i próbował nakłonić cesarza Leopolda II do obrony dawnego ustroju Polski, później był jednym z głównych organizatorów konfederacji targowickiej. **20 W Wiedniu i na półnicy - cesarz Leopold II w Wiedniu i caryca Katarzyna II w Petersburgu. **21 Kares (z fr.) - pieszczota, przymilanie się. **22 Ma foi (fr.) - na mojš wiarę, słowo daję. **23 Sjesta (z hiszp.) - wypoczynek południowy, drzemka poobiednia. **24 Kulfony oberznięte - por. przypis 60 t. I. **25 Interpelować (z łac.) - wzywać do dania odpowiedzi. **26 Skonfundować (z łac.) - zmieszać, zawstydzić. **27 Dwuzłotówkę czy talara - talar był wart 7,5 złotych; były to monety srebrne. (Grosze i szelšgi były z miedzi, dukaty ze złota. Dydkiem nazywano monetę miedzianš wartości 6 groszy = 1/#5 złotego). **28 Fortuna (z łac.) - tu: majštek. **29 Ekwipaż (z fr.) - powóz. **30 Submitować się (z łac.) - poddawać się, ulegać; tu: kłaniać się, żegnać. **31 Demagog (z gr.) - mówca lub agitator, starajšcy się wykorzystać nieświadomość słuchaczy. **32 Gwardian (z łac.) - przełożony niektórych klasztorów. **33 Panis bene merentium, panis bene... czolgancjum (łac.) - chleb dobrze zasłużonych, chleb dobrze... czołgajšcych się. Ostatni wyraz jest wyrazem polskim z końcówkš łacińskš. **34 Verba veritatis (łac.) - słowa prawdy. **35 Postscriptum (łac.) - dopisek. **36 Dycht (z niem.) - ściśle, szczelnie; tu; pod samymi wrotami. **37 Jezierski - Jacek Jezierski (1722_#1805), kasztelan łukowski. Kilkakrotnie posłował na sejmy, w czasie Sejmu Czteroletniego ogłosił kilkanaście broszur politycznych występujšc przeciwko obozowi reform. Był gorliwym gospodarzem i dbał o uprzemysłowienie swych majštków. W Warszawie wypominano mu zbudowane przez niego Łazienki na Wiśle, które stały się publicznym miejscem schadzek. **38 Suchorzewski - Jan Suchorzewski, poseł kaliski. Wsławił się krzykliwościš i gadulstwem w czasie obrad sejmowych, potem teatralnie manifestacyjnym protestem przeciwko projektowi konstytucji na posiedzeniu sejmu w dniu 3 maja. **39 Monolog (z gr.) - rozmowa z samym sobš. **40 Fascykuł (z łac.) - zwój dokumentów, duży zeszyt. **41 Umbrelka (z fr.) - tu: zasłona lampy, klosz. **42 Indagator (z łac.) - badajšcy, sędzia śledczy; indagować - badać, wypytywać; indagacja - badanie. **43 Inkwirować (z łac.) - badać, wypytywać. **44 Światło jarzšce - najdroższe podówczas oświetlenie, świece lane z żółtego wosku pszczelego, który rozpryskiwał się (jarzył się) przy ogniu knota. **45 Lex - później pani Ledoux. Miała jeden ze sławniejszych magazynów mód; u niej ubierała się m. in. siostra króla francuskiego Ludwika XVIII w czasie pobytu w Warszawie. **46 Łazarewiczowa - Urszula Łazarewiczowa miała magazyn mód i prowadziła różne zlecenia handlowe. Trafiało się, że brała tysišce dukatów za suknie, w które dworskie panie ubierały się tylko raz. **47 Coram publico (łac.) - publicznie, wobec ludzi. **48 Klawikord (z fr.) - dawny instrument muzyczny, podobny do fortepianu. **49 Solo (wł.) - pojedynczo, sam jeden. **50 Antinousostwo - Antinous - młody Grek, niezwykle piękny, ulubieniec cesarza rzymskiego Hadriana (76_#138), który po śmierci Antinousa kazał rzeźbić jego posšgi i oddawać mu cześć boskš. **51 Entre nous (fr.) - między nami. **52 Zdebankować (z fr.) - rozbić bank, wygrać wszystko co jest w banku. **53 Likwor (z łac.) - likier, napój wykwintny. **54 Va banque (fr.) - o cały bank. **55 Kurdwanowski - Kajetan Kurdwanowski (zm. 1811), poseł tytularnego województwa czernichowskiego, należał do najbliższych sług hetmana F. K. Branickiego; generałem nie był. **56 Ciachi - De Cach~e, rezydent austriacki w Warszawie w czasie Sejmu Czteroletniego. **57 Ma toute belle (fr.) - moja ślicznotka. **58 Pas de pruderies! (fr.) - porzućmy fałszywš skromność! **59 Dewizażować (z fr.) - uważnie przyglšdać się, obserwować. **60 Koniuracja (z łac.) - sprzysiężenie, spisek. **61 Katilinaria (z łac.) - Katylina (109_#62 p.n.e.), senator rzymski, próbował zorganizować spisek przeciwko rzšdowi i sam objšć władzę. Spisek jego wykrył konsul Cycero (106_#43 p.n.e.), który wygłosił przeciwko niemu sławne cztery mowy, nazywane katylinariami. Wyraz "katylinaria" został przyjęty na określenie mowy zawierajšcej gwałtowne ataki polityczne; Kraszewski użył go na określenie spisku przeciwko rzšdowi. **62 Koncyliabulum (z łac.) - tajne zgromadzenie spiskowców. **63 Dystrakcja (z łac.) - roztargnienie, przeszkadzanie. **64 Kretyństwo (z fr.) - głupota, idiotyzm. **65 Don Kiszot - bohater powieści hiszpańskiego pisarza Michała Cervantesa (1547_#1616) pt. "Don Kichot z La Manczy". Szukał on przygód jako błędny rycerz i stał się symbolem szlachetnych zamiarów, nie liczšcych się z rzeczywistościš. **66 Kasztelan Łukowski - Jacek Jezierski (por. tom II, przypis 86). **67 Kuratela (z łac.) - opieka prawna, nadzór sšdowy nad osobš i jej majštkiem; opieka nie proszona. **68 Eks_jezuita - były jezuita; był nim ksišdz Piattoli (por. t. I, przypis 91). **69 Intra parenthesim (łac.) - w nawiasach, nawiasem mówišc. **70 Konsolować (z łac.) - pocieszać. **71 Konfederaci barscy... - konfederacja barska (por. przypis 31, tom III) była zorganizowana w roku 1768 przeciwko królowi Stanisławowi Augustowi i jego uległości wobec carycy Katarzyny. Walki partyzanckie konfederatów z wojskami królewskimi i rosyjskimi trwały cztery lata. W dniu 3 listopada 1771 r. jeden z oddziałów konfederackich porwał króla z ulicy w Warszawie, jednak następnego dnia ten oddział się rozpierzchł, a król lekko ranny wrócił do Warszawy. **72 Egzekucja (z łac.) - wykonanie. **73 Suponować (z łac.) - przypuszczać. **74 Konfederacja (z łac.) - w dawnej Polsce zwišzek szlachty, zawišzany najpierw w czasie bezkrólewia dla obrony kraju przed najazdem i zamieszkami, później również dla obrony interesów politycznych. Konfederacje wielokrotnie obejmujšce cały kraj nazywano generalnymi. Niekiedy posłowie zebrani na sejm zawišzywali konfederację i wtedy uchwały zapadały zwykłš większościš głosów, a nie uznawano liberum veto (por. t. I, przypis 102). Ostatnim sejmem "zawišzanym pod laskš konfederacji" był Sejm Czteroletni, który uchwalił Konstytucję 3 maja 1791 r. Rekonfederacja - konfederacja przeciwko konfederacji. **75 Traktujš... z Prusakiem - por. t. I, przypis 89. **76 Fakcja (z łac.) - stronnictwo, zmowa, spisek. **77 Quomodo? (łac.) - jak, w jaki sposób? **78 Larum (łac.) - alarm, trwoga, popłoch. **79 Tomasz niewierny - jeden z dwunastu apostołów, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie Chrystusa, dopóki nie włożył ręki w jego rany. **80 Patrioci - zwolennicy reform nazywali się stronnictwem patriotycznym. **81 Absolutum dominium (łac.) - władza nieograniczona, jednowładztwo. **82 Auream libertatem (łac.) - złotš wolność (por. t. I, przypis 102). **83 Konfidencja ( z łac.) - poufałość, zwierzanie poufne. **84 Strażnik - Józef Mierzejewski, strażnik polny koronny, poseł z województwa podolskiego. Był zarzšdzajšcym dobrami siostry hetmana F. K. Branickiego i należał do jego najbliższego otoczenia. W dalszym cišgu powieści Kraszewski strażnikiem nazywa niesłusznie Benedykta Hulewicza (por. przypis 92, t. III). **85 Concedo (łac.) - zgadzam się. **86 Ad deliberandum (łac.) - pod rozwagę. **87 Infamis (z łac.) - człowiek skazany na utratę czci. **88 Buława (z tat.) - krótka laska ozdobna, na końcu pękata; była oznakš władzy hetmańskiej. **89 Prerogatywy (z łac.) - przywileje, wyjštkowe uprawnienia. **90 Pierwszy stróż wolności - tak określano rolę politycznš hetmana jako pośrednika pomiędzy władzš królewskš a wolnościš szlacheckš. **91 Pawilon (z fr.) - tu: zasłona u drzwi. **92 Par exemple! (fr.) - na przykład; tu: cóż znowu! **93 Utracjusz - hulaka trwonišcy majštek. (Jest to pozornie łaciński rzeczownik od słowa "tracić"). **94 Cynik (z gr.) - człowiek nie uznajšcy żadnych wartości, lekceważšcy zasady moralne (por. t. II, przypis 25). **95 Reputacja (z łac.) - dobre imię, opinia, poważanie (por. t. I, przypis 14). **96 Tyberiusz (42 p.n.e. - 37 n.e.) - cesarz rzymski, następca cesarza Oktawiana Augusta. Z poczštku rzšdził bardzo mšdrze, utrwalił potęgę Rzymu i zwiększył jego bogactwa, potem opanowany obawš przed spiskami i zamachem na siebie, stał się okrutny i krwawo tłumił wszelkie objawy umiłowania dawnych swobód rzymskich. W ostatnich latach życia oddawał się również hulankom i rozpuście. **97 Galant (z fr.) - człowiek uprzedzajšco grzeczny dla kobiet (por. t. II przypis 6). **98 Uzurpator (z łac.) - przywłaszczyciel. **99 Illegitimi (łac.) - nieprawi. **100 Pyrmont - uzdrowisko w środkowych Niemczech na pograniczu Westfalii. **101 Wyabsztytować (z niem.) - dać odprawę, pożegnać. **102 Vingt et un (fr.) - dwadzieścia jeden (nazwa gry w karty). **103 J~er~ome (fr.) - Hieronim. **104 Księżna hetmanowa - żona hetmana F. K. Branickiego (por. t. I, przypis 73, t. IV, przypis 12). **105 Sejm 1772 roku - sejm, który zatwierdził pierwszy rozbiór Polski; marszałkiem tego sejmu był przekupiony przez zaborców Adam Poniński (por. t. I, przypis 50). **106 Jezierski - ksišdz Franciszek Salezy Jezierski (1740_#1791). W czasach Sejmu Czteroletniego był sekretarzem i głównym pomocnikiem Hugona Kołłštaja (por. t. I, przypis 85), napisał kilkanaście pism publicystycznych, wyróżniał się radykalizmem poglšdów. Nazywano go "wulkanem gromów Kuźnicy Kołłštajowskiej". **107 Demos (z gr.) - lud, pospólstwo. **108 Opończa - płaszcz od deszczu. **109 Est modus in rebus (łac.) - we wszystkim należy zachować umiar. Słowa z wiersza poety rzymskiego Horacego (65_#8 p.n.e.), używane również w znaczeniu: na wszystko jest sposób. **110 Prochownia - miejsce służšce również za areszt. **111 Sub sigillo confessionis (łac.) - pod tajemnicš spowiedzi. **112 Votum (łac.) - ślubowanie, ślub. **113 Sic decet (łac.) - jak przystoi. **114 Reverendissime (łac.) - najprzewielebniejszy, przewielebny ojcze. **115 Subaltern (z łac.) - podwładny. **116 Horrendum (łac.) - okropność. **117 Furiosus (łac.) - wściekły. **118 Statum civilem (łac.) - stan cywilny, sytuację prawnš. **119 Starosta kaniowski - Mikołaj Bazyli Potocki (ok. 1712_#1782), jeden z najdziwniejszych gwałtowników w Polsce XVIII wieku. Miał własnoręcznie zabić co najmniej 40 ludzi, innych z upodobaniem chłostał batogiem, a potem obdarzał pieniędzmi. Pod koniec życia osiadł na dewocji w klasztorze bazylianów w Poczajowie. Kraszewski napisał o nim w roku 1874 opowiadanie pt. "Pan starosta kaniowski". Nema hroszy ne budu bity (ukr.) - nie ma pieniędzy nie będę bił. **120 Kompetencja (z łac.) - zakres władzy, zakres uprawnień. **121 In articulo mortis (łac.) - w niebezpieczeństwie śmierci. **122 Tandem (łac.) - w końcu, nareszcie. **123 Anteriora (łac.) - sprawy i okoliczności poprzednie, zwišzane z wypadkiem, o który chodzi. **124 Wiśniowiec - miasteczko nad Horyniem na Wołyniu, oddalone o 20 kilometrów od Krzemieńca. W połowie XVIII wieku z ršk Wiśniowieckich przeszło do Mniszchów, którzy tam próbowali urzšdzić wspaniały dwór według mody francuskiej. **125 Bonifratelli (z wł.) albo bonifratrzy (z łac.) - zakon, który miał za główne zadanie opiekę nad chorymi umysłowo. **126 Aberacja (z łac.) - zboczenie (umysłowe). **127 Czubki - popularna nazwa bonifratrów, pochodzšca od małych okršgłych kapturów, stanowišcych część habitu tych zakonników. **128 Symptomat (z gr.) - objaw. **129 Melancholia (z gr.) - choroba umysłowa odznaczajšca się posępnym usposobieniem, przygnębienie. **130 Monoman (z gr.) - człowiek ogarnięty chorobliwie jednš myślš. **131 Pamflet (z fr.) - broszura o treści złośliwej lub obelżywej. **132 Gazeta Niemcewiczowska - por. t. I, przypis 159. **133 Pręgierz (z niem.) - katowski słup, do którego przywišzywano przestępców skazanych na hańbę publicznš. **134 Aluzja (z łac.) - napomknienie, przytyk. **135 Hulewicz - Benedykt Hulewicz (1750_#1817), dworzanin Szczęsnego Potockiego (por. t. I, przypis 100), później szambelan królewski i poseł łucki na Sejm Czteroletni. Był również poetš i słynšł ze złośliwego dowcipu. **136 Incognito (łac.) - z zatajeniem nazwiska lub stanu, w charakterze nieoficjalnym. **137 Delikwent (z łac.) - przestępca, skazaniec. **138 Dotacja (z łac.) - zaopatrzenie w dochody, dobra stanowišce uposażenie.  Część druga (c.d.) Brysia czy umyślnie, czy oprzeć mu się nie umiejšc, wpuściła go do gabinetu, a stšd poufały pan, który tu gospodarował jak w domu, dostał się do drzwi salonu. Loiska, zobaczywszy go, zarumieniła się i poruszyła gniewem. Hrabia dawniej bardzo był dobrze znajomym z matkš, znał też stosunki rodzinne. Bawiło go to, że był świadkiem zajadłej kłótni dwóch kobiet. Loiska uczuła całe upokorzenie, na jakie jš namiętność wystawić miała, i ochłodła, przybierajšc dumnš postawę. Hrabia z uśmiechem, po cichu szeptał: - Nie przeszkadzam? Wtem i matka zobaczyła go i poznała. Dla niej był to w samš porę, jakby z niebios zesłany sprzymierzeniec. Z cynizmem i swobodš, których jej długie, burzliwe życie nauczyło, poruszyła się, idšc ku hrabi. - Właśnieś w porę przybył, aby nie dopuścić sceny niepotrzebnej! - zawołała, piękne jeszcze ršczki wycišgajšc ku niemu i wdzięczšc się trochę śmiesznie. - "Cher comte", *1 wyperswadujże tej ślicznej kapryśnicy, że z matkš się nie wojuje, że się matce wiele przebacza i że jeśli komu, to nam, spotwarzonym, biednym kobiecinom, nowego powodu do złośliwych plotek dawać nie trzeba. Nim hrabia miał czas odezwać się, Loiska niecierpliwie wtršciła: - Tylko bardzo proszę, bardzo proszę, nie mieszać się do spraw naszych familijnych. Nie potrzebujemy żadnych pośredników. - "Et vous laverez votre linge sale en famille" *2 - szepnšł nielitościwy hrabia, który gdy mógł ukšsić, nie pożałował nikogo. Loiska pięść mu za to pokazała, matka poczęła się śmiać. - Dobrze - rzekła - wyrzekam się pośrednictwa, ale nie bšdźże dzieckiem i daj słowo, że się ze mnš rozmówisz, jak przystało. Loiska ruszyła ramionami gniewnie. - Przecież nie jestem żadnym zwierzęciem - burknęła. - A ja - dodał hrabia - ponieważ czasu nie mam, a z czymś pilnym przyszedłem, proszę pięknej gosposi na dwa słowa. Mama tymczasem sišdzie i spocznie. Dał znak Loisce, która nierada, zła widocznie, musiała jednak pójść do gabinetu z panem hrabiš. Matka tymczasem, która mieszkania córki i urzšdzenia jego nie znała, już to z trzpiotowościš i zaciekawieniem wiekowi swemu niewłaściwym, obchodziła wszystkie kšty, przypatrywała się i zabawiała fraszkami, jakby zapomniała o tym, co jš tu sprowadziło i o scenie wyprawionej przez córkę. Malował się w tym cały lekkomyślny charakter. Mecenas Zażywski, który ustšpił był do drugiego pokoju i podsłuchiwał, nie wiedzšc, co spowodowało milczenie, wyjrzał. Zelska spostrzegła go. - Mecenasie - zawołała - wracaj sobie do domu! Nie będziesz już potrzebny. Loiska zaraz powróci, a ja już sobie z niš dam radš. Posłuszny prawnik przeszedł na palcach pokoje i zniknšł. Hrabia niedługo zatrzymał pięknš paniš. Zamknšwszy drzwi gabinetu, zwrócił się ku niej, śmiejšc się z twarzyczki nasępionej i wykrzywionej namiętnie. - Przestrzegam cię, "ma toute belle" - poczšł - że gniew nie do twarzy i nadweręża twe śliczne rysy klasyczne. Wiesz, że Grecy nigdy marmurom swym nie nadawali wyrazu namiętnego. Naśladuj ich. Sšdzę - dodał, przechodzšc zaraz do innego przedmiotu - że z mamš się porozumiecie i że ona tu długo gościć nie będzie, boby nam zawadzała. Loiska nie odpowiadała. Hrabia się zbliżył do niej. - Koniecznie, gwałtownie mi potrzeba spotkać się u ciebie ze starostš. Jest to dla mnie figura ważna, bo przez niego trafić mogę do ojca, wojewody, a tego ja i Rzewuski mieć chcemy i musimy z sobš. Zaproś go, ścišgnij, zrób, co chcesz, i daj mi wiedzieć kiedy. Tytus ci usłuży. Nie odmawia się zaproszenia na wieczerzę tak ślicznej i miłej pani. - Nie mam szczęścia do pana starosty - odparła z minkš kwaśnš Loiska. - A! To chyba albo on oślepł, albo ty sama tego nie chcesz. Ale ja starostę tu u ciebie, "~a huis clos", *3 mieć muszę. Gdzie indziej mi przeszkodzš. Przyjdę z generałem, wezmę może jeszcze kogo z sobš i nawrócić go musimy. To mówišc i nie słuchajšc już co by przeciwko temu mogła powiedzieć Loiska, hrabia wzišł kapelusz, zawołał: "A bient~ot!" *4 i wyszedł. Gospodyni jednak, choć uwolniona od niego, nie zaraz wyszła do salonu. Chciała się namyśleć, co ma poczšć i jak postšpić z matkš. Czuła się czasami tak samš, tak jej brakło przyjaciółki i powiernicy, że mimo żalu do matki, prawie jej była rada, z warunkiem tylko, aby służyła, nie rozkazywała. Gniew pierwszej chwili znacznie już zwolniał, zastępowały go rachuby. "Jeżeli się zechce zastosować... Jeżeli mnie zrozumie..." Tak mruczšc, powróciła do salonu i zastała Zelskš z filiżankš saskš *5 w ręku, admirujšcš *6 porcelanę. Stanęły naprzeciw siebie. - Słuchaj, Loisko, niewdzięczna ty, ja bo cię kocham zawsze, nie zabijajże ty mnie! - To ja skarżyć się miałabym prawo. Tak już wcale z innego tonu rozpoczęła się rozmowa, której powtarzać nie będziemy, chociaż była wielce ciekawš. Matka i córka kłóciły się, czyniły sobie wyrzuty, mówiły o rzeczach obcych sprawie, przychodziły do najostrzejszych przekšsów, godziły się, śmiały w końcu i w parę godzin znalazły sposób zawarcia jakiegoś "modus vivendi". *7 Starsza pani dowiodła kasztelanicowej, że choćby na próbę, powinna jš wzišć do siebie. - Ja twojej najzupełniejszej swobody nie będę krępowała w niczym - rzekła. - Rób, co chcesz, ale ze mnie mieć będziesz doskonały parawan. Ty nie masz doświadczenia, goršczkujesz się. Obecność matki nada domowi powagę. Słowo ci daję! Spróbuj! Mnie ta wieś dokuczyła, a Warszawa mi się uśmiecha. Mam tu z mojej młodości znajomych, stosunki. Zobaczysz! Argumenty były tak przekonywajšce, że Loiska na ostatek, w pewnych warunkach, na próbę zgodziła się matkę wzišć do siebie. Zelska jš uściskała. Po obiedzie kłóciły się już, ale w sposób nie zagrażajšcy spokojowi. Loiska czuła się jakšś silniejszš, matkę majšc u boku. Wymawiała sobie tylko, aby niš rzšdzić nie myślała, bo się rozstanš. Matka zaprzysięgła, że chce służyć jej tylko. Fizjognomia domu mało się przez to zmieniła; lecz w wielu wypadkach Loiska miała się kim wyręczyć, a starsza pani posiadała przebiegłość, takt, wymowę, znajomość ludzi, która jš od fałszywego kroku zabezpieczała. Wieczorem zaraz posłała Loiska kartkę do Tytusa, który się nazajutrz rano stawił. - Będę może dziś miała parę osób na wieczerzy - rzekła do niego. - Proszę mi przyprowadzić starostę. - Jeżeli go gdzie nie zaproszono, bo go rozrywajš - odparł Tytus. - Na ten raz ja muszę go mieć - powtórzyła Loiska - zatem bez żadnej wymówki. Powiedzieć mu możesz, iż ja wymagam tego, proszę. Tytus spojrzał jej w oczy, chcšc wybadać; lecz z tego wejrzenia, które to tylko mówiło, co chciało, nigdy się niczego nauczyć nie było można. O przybyłej matce nie znajdowała potrzebnym oznajmywać Tytusowi, jej zaś wydała rozkaz, bo tego inaczej nazwać nie było można, aby uważała się za gościa. Zelska spojrzała na córkę i nie odpowiedziała nic. W pierwszych dniach potrzebowała ulegać, aby pozyskać władzę. Tak się jej przynajmniej zdawało. Przygotowania poczynione do wieczora i wieczerzy, lubišcej elegancjš, dobry stół i wesołe towarzystwo, jejmości podobały się bardzo. - Cieszę się, że tak dobrze rozumiesz życie - rzekła do córki. - Mów sobie, co chcesz, ale ty to wzięłaś po mnie. Tytusowi tak się powiodło, że starostę, który dnia tego nie miał ani wizyt, ani obiadu proszonego, mógł przyprowadzić wcześniej, niż się go spodziewano. Wystrojona i przy świecach wcale ładnie wyglšdajšca matka już siedziała w saloniku z pasjansem. Składało się tak wybornie, iż Tytus, zaraz do niej przystšpiwszy i znalazłszy harmonijnie dla siebie nastrojonš istotę, z którš się porozumiewał nadzwyczaj łatwo, jak przykuty został przy niej. Nieznacznie, delikatnie pochlebiała mu, aby go sobie pozyskać. Trochę była zalotnš, podnosiła jego dowcip, łechtała dumę i zyskała go sobie. Starosta, u progu przyjęty przez gospodynię, pozostał z niš sam na sam, bo przyobiecane towarzystwo hrabiego jak zwykle się spóźniało i dopiero ku wieczerzy przybyć miało. Wieczór to był w życiu pani Loiski stanowišcy o przyszłości. Stan jej duszy usposabiał jš dziwnie. Była znużonš, życie jej ciężyło, pragnęła jakiegoś spokoju, czegoś, czego sama oznaczyć nie umiała. Przeciw naturze i zwyczajowi, czuła się tęsknš, smutnš. Starosta, który przy pierwszym spotkaniu tak był natarczywym, roztrzepanym, młodym - już wskutek przestróg, własnego namysłu, obawy jakiejś i wpływu ludzi, z którymi teraz obcował, przedstawił się bardzo zmienionym. Nie był to już płochy chłopak, gonišcy za życiem, ale mężczyzna patrzšcy z pewnš trwogš na przyszłość i poczuwajšcy się do pewnych obowišzków. Listy ojca, rozmowa z panem Stanisławem Potockim, który dlań okazywał wielkš sympatiš, uczęszczanie do towarzystw poważniejszych ochłodziły starostę. Nie przeszkadzało mu to jednak być bardzo uprzejmym dla gospodyni, galantem nawet i z zachwyceniem wpatrywać się w jej wdzięk. Budziła w nim nie tylko uwielbienie, ale razem - powiedzmy otwarcie - politowanie. W obcowaniu z ludźmi sš tajemnice, które się tłumaczyć nie dajš. Wiele usposobień odczuwa człowiek, ma ich intuicjš, nie potrzebujšc, by mu o nich powiadano, by mu je jawnie okazywano. Starosta, wchodzšc zaraz, niezwykłego, smutnego usposobienia gospodyni miał przeczucie na pierwsze wejrzenie. Loiska też zrozumiała, iż starosta teraz spoważniał i że inaczej się z nim trzeba było obchodzić. Zaprezentowała go matce, która starała się grać rolę wielce szanownej damy. Zaledwie kilka słów przemówiwszy, młody gość rozpoczšł przechadzkę po saloniku z gospodyniš. Z poczštku ona spojrzała nań parę razy, aby zbadać lepiej humor i nastroić się do właściwego tonu. Widziała go wprzód kilka razy, znajdowała przystojnym i miłym; lecz na niej nie robił nikt wrażenia, przywišzać się nie umiała. Serce jej nie uderzyło nigdy. Raz, dawniej biło ciekawościš i chciwościš życia, gdy jš kasztelanic wykradał. Potem nie odzywało się już nigdy. Zdawało się jej, była pewnš, że wszystko wyczerpała i że nie ma już nic, do czego by się przywišzać, czego by pożšdać mogła. Rozmowa poczęła się obojętnie a zimno, lecz Loiska, spoglšdajšc na swego towarzysza, wpatrujšc się w niego, spotykajšc wejrzenie tryskajšce życiem niekłamanym, uczuła się jakby zmieszanš, zasromanš, upokorzonš. Taka bo była piękna ta młodość, wykołysana czystymi myślami, nie pokalana jeszcze tchem żadnego kunsztu, nie znajšca fałszu. Uśmiech, wejrzenie, mowa jego miały w sobie cóś tak prawie dziecięco naiwnego a szlachetnego. Takiego człowieka kochać, być kochanš przez niego, bez rachuby, bez komedii, bez myśli o przyszłości nawet - wydało się jej czymś najpiękniejszym na ziemi. Lecz zarazem poczuła, że ona, ze swš przeszłościš, obok niego stanšć nie mogła... Serce jej się ścisnęło. Jak gdyby te myśli zrozumiał, starosta tego dnia był z większym poszanowaniem dla Loiski. Nie prawił jej słodyczy powszednich i przesadzonych, za co mu była wdzięcznš. Rozmowa, poczęta trybem dawnym, jako dalszy cišg poprzedzajšcych jš, żartobliwa, płocha, nieznacznie przeszła w ton poufny, serdeczny. Starosta dawniej był pod czarem zmysłowym wrażenia tej piękności. Teraz po raz pierwszy natrafiał w jej duszy na dźwięki i odgłosy sympatyczne. Z płochych umizgów przeszli do cichej rozmowy. Loiska nigdy w życiu tak poruszonš nie była. Gniewało jš to. Ona, niezwyciężona, zimna, doświadczona, ona, co tak panowała nad sobš, teraz drżała i ten dzieciak czynił na niej wrażenie istoty, która ma nad niš, nad królowš, panować. Jak gdyby zimne dotknięcie tych przyszłych kajdan uczuła, parę razy rzuciła się, buntujšc. Kilka słów szyderczych wybiegło z jej ust; lecz zarumieniona wnet, zmieszana, z pokorš poddała się temu, co niestety było już dla niej rozkoszš. Loiska kochała pierwszy raz w życiu. Miłość ta może w zarodku już po przeszłych spotkaniach ze starostš w sercu się kryła, ale teraz ona jš dopiero uczuła. Trwoga jš opanowywała. Rozmowa, w poczštku głośna i przerywana śmiechami, stała się coraz cichszš. Matka rzuciła parę razy okiem na tę parę i nie znajšc przeszłości, osšdziła tylko trafnie bardzo, że to był romans serio, do którego się jej córka nie przyznała. Tytus, który nigdy jeszcze ich tak zajętych sobš i w takim dobrym, poufałym porozumieniu nie widział, tak był zdumiony metamorfozš, *8 iż posšdził ich, że się chyba kryjomo widywali z sobš, bo gdzieżby w pół godziny takš przestrzeń ogromnš ubiec mogli. Jak do tego doszła Loiska, że zaczęła prawie ze łzami w oczach, choć z pewnymi przemilczeniami, opowiadać staroście swš bardzo nieszczęśliwš przeszłość, cierpienia swoje, zawody, sama nie wiedziała. Mówiła ze zgrozš, ze strachem, a siła jakaś wewnętrzna, niepojęta, niezwalczona ust jej zamknšć nie dawała. Starosta był wzruszony i przejęty. Uspokajał jš, cieszył, chwytał za ršczki, a to, co mówił, takie było serdeczne! Goršco bardzo zaofiarował jej swš przyjaźń. Loiska szepnęła mu, że wiele by jeszcze powiedzieć chciała, zwierzyć, ale... powinien był kiedy przyjść bez Tytusa. Wszystko to, co wczoraj jeszcze kasztelanicowa byłaby w ten sam sposób wykonała z rachubš przewrotnš, na zimno, teraz robiła pod wrażeniem niepojętym dla siebie, wzruszona, rozkochana. Nie łudziła się najmniejszš nadziejš podbicia i ujarzmienia pięknego chłopca. Chciała go po prostu kochać i być kochanš takš jakšś miłościš świętš i czystš, o której nie słychać było na ziemi. W zepsutym sercu czy może odezwać się takie uczucie? - spytacie. Nie wiem. Za trwałość jego ręczyć trudno, ale możliwość jego chwilowš poświadcza tysišc przykładów. W miłości takiej jest i boleść wielka, lecz ona jš czyni tym silniejszš, ponętniejszš może. - Często on tu bywa? - szepnęła matka do Tytusa, spoglšdajšc na tę parę, tak sobš zajętš. - Był zaledwie kilka razy - odparł Tytus. - Ale sš z sobš bardzo... dobrze. - Dziś nadzwyczajnie. Przyznam się pani - dodał zapytany - że patrzę na to niezmiernie zdumiony. - Wszak to syn wojewody? - szepnęła Zelska. - Tak jest, i jedynak - rzekł Tytus. Spojrzeli na siebie i umilkli. Loiska tak była dziwnie zajęta gościem swym, że nawet zdawała się o matce i Tytusie, i o pewnych wymaganych przyzwoitościach zapominać. Nie chciała tracić czasu, a gdy szelest w przedpokoju wyrwał jš z tego osłupienia, wstała zarumieniona, zmieniona, pomieszana, z nowym twarzy wyrazem i potrzebowała chwili opamiętania, aby wyjść naprzeciw nadchodzšcych już hrabiego z generałem Kurdwanowskim i z dowcipnym a rubasznym Hulewiczem. Jak laskš czarodziejskš zmieniło się za przybyciem tych gości wszystko w saloniku. Weszła z nimi wesołość, trzpiotostwo, wrzawa. Starosta, trochę się majšcy na baczności, pozostał sztywnym i nieśmiałym. Lecz z tego usposobienia hrabia z towarzyszami natychmiast, od pierwszego przywitania, poczšł go wyprowadzać, na ton lekki, wesoły i rubaszny nastrajajšc rozmowę. - Pragnšłem bardzo poznać bliżej pana starostę - rzekł. - Ze czcigodnym ojcem jego, panem wojewodš, niejeden raz szliśmy w ordynku i nieraz tożeśmy się kłócili. Nigdzie pana starosty nie mogłem pochwycić. Raz tylko z daleka zobaczyłem w teatrze. Ale młodemu, w czasie takich saturnaliów *9 przybywajšcemu do stolicy, trzeba zażyć świata. Nie należy się zamykać, ha, ha! Z ojcem ileśmy się to razy upili i jak! A cośmy się nastrzelali do głów tureckich! *10 Pan bo wpadłeś tu w złe ręce - dodał hrabia - młodości szkoda marnować w takiej klauzurze. Przyjedź do mnie kiedy na obiadek lub wieczerzę, a zobaczysz, jak się bawimy. Starosta, usiłujšc się uśmiechać, dziękował. - Nie ma nic niebezpieczniejszego - dodał hrabia, zwracajšc się do Hulewicza - jak gdy król daje zły przykład. Znam go dawno, nigdy dwóch kieliszków wina nie dopije. Hulewicz szepnšł: - Za to upaja się do zbytku czym innym. - Jak to do zbytku? - zaprotestował hetman. - Upajać się czymkolwiek bšdź nigdy do zbytku nie można. W upojeniu rozum, a kto trzeźwy, głupi! Śmiano się na głos wielki. Gospodyni znikła, ale matka jej w wesołš rozmowę wmieszała się żywo. Ponieważ wieczerzy jeszcze nie oznajmywano, spiskowi otoczyli starostę i nieznacznie poprowadzili go do ustronnego kštka. - Żebyś tylko, uchowaj Boże, nie dał się klice tej spiskowców zacišgnšć do ich obozu - rzekł hrabia - hę? Słyszę, bywasz u pana Ignacego, u Stasia, u Krasińskiego. Prawdali to? - Ale dlaczegoż bym nie miał tam bywać? - odparł starosta, który przestrzeżonym był może, iż go odcišgać będš, a miał już mocne postanowienie nie dać się obałamucić. - Dlaczego? - przerwał mu Hulewicz. - Bo to jest komedia, która skończyć się może tragicznie dla aktorów, a i dla sceny niezbyt wesoło. - Mów szczerze, starosto, "les opinions sont libres" *11 - rzekł hrabia. - Czy czujesz sympatiš dla tych rewolucjonistów? - Rewolucjonistów? - odparł starosta. - Przepraszam. Ja bo nie znam żadnych tutaj. - Mówmy otwarcie, "cartes sur table" *12 - prawił Hulewicz. - Co u licha, dlatego się możemy szanować i kochać, i kumać, i ściskać, choć jeden widzi biało, drugi czerwono. Otóż my, wierni synowie tej starej Rzeczypospolitej, za której swobody antecesorowie *13 nasi krew przelewali, mówimy sobie, że formy rzšdu co rok na nowo przykrawać, jak sukni dla mody, nie godzi się; że co naddziadowie zostawili, to święte, a największym klejnotem swoboda. Ci reformatorowie chcš u nas "absolutum dominium" wprowadzić. Jesteś i pan za tym? Starosta minę nastroił bardzo poważnš. - Bez wštpienia - rzekł - że spuścizna po przodkach szacownš jest wielce. Lecz gdy w sukni ciasno, a chodzić w niej mus, nie dla mody, ale dla życia przykroić jš potrzeba. O ile wiem i słyszałem, na anarchiš u nas od dwóchset już lat narzekano. Trzeba tedy silny rzšd wprowadzić. Skarb wycieńczony, wojska nie mamy... Hrabia syknšł i zaprzeczył. - U nas co szlachcic, to żołnierz! - zawołał. - Sš to kwestie - odparł starosta - których mnie, bez doświadczenia, młodemu, rozstrzygać się nie godzi; lecz "vox populi..." *14 - Nie kończ, panie starosto - wtršcił Hulewicz. - "Vox populi" to najczęściej "la voix des moutons du Panurge..." *15 Ja wolę głos wieków i tradycji niż ryczenie ulicy, która nie rozumie nic. Starosta milczał. Hetman poufalej coraz zbliżał się do niego. - Okrutny mam żal, że waćpana, panie starosto, jak widzę, już nakarmiono tymi modnymi bałamuctwami. Wszystkiemu ten kochany pan Ignacy winien. Marzyciel... Nabił mu głowę Piattoli, obcy człowiek, co kraju nie zna, ten przewrotny klecha Kołłštaj i "tutti quanti". Zmiłuj się, usłuchaj dobrej rady, nie mieszaj się do tego, stroń od utopistów, bo ojca zmartwisz. Starosta uśmiechnšł się. - Ale ja, panie hrabio, posłem nie jestem, do niczego nie należę i gram tu tylko rolę spektatora, który się czegoś nauczyć pragnie. Więcej nic. - Ja spektatorowi zalecam - rzekł hrabia - patrzyć na wesołe twarze, bawić się, w spiski nie mieszać. Słowo ci daję, życzę wam dobrze. To wszystko się źle skończy. Z Prusakami, jak Niemcy powiadajš, wiśnie jeść niezdrowo. Śmieli się. Starosta rad był zmienić rozmowę i spytał hrabiego o sławnego arabskiego wierzchowca, na którym on cudów dokazywał. - A! Słychać o nim? Przyjedźże go zobaczyć do mnie. Raz przynajmniej w dobrym towarzystwie się upijesz i nie będš cię nudzili projektami do nowych praw. Mnie to pociesza, że poznałeś Loiskę. Masz jakškolwiek dystrakcjš. *16 Starosta zarumienił się jak wiśnia. Hetman go wzišł pod rękę i wycišgnšł z sobš dalej. - Kochany starosto - rzekł - szczerze ci powiadam, że dla samego imienia, które nosisz, interesujesz mnie. Przyjm tę przyjacielskš przestrogę: nie wišż się z tak zwanymi patriotami. To ci na całe życie zaszkodzi, zafarbuje cię. Między nimi sš i dobrzy ludziska, ale oleju im w głowie brakuje. Ta budka z kart, którš chcš stawić, wywróci się, nim jš zbudujš. Siła i rozum po naszej stronie. Im się zdaje, że z pomocš mieszczan i demagogów potrafiš szlachtę odrzeć z jej odwiecznych praw i Rzeczpospolitš na monarchiš przemienić. My się śmiejemy z tego! - Ale w sejmie majš większość za sobš. - Sztucznš. Zahukali dudków i posługujš się nimi. Nie wdawaj się w to. - I natychmiast dodał żywo: - Jutro cię czekam na obiad. Gospodyni, poważna bardzo, podchodziła właśnie, oznajmujšc wieczerzę. Wszyscy się posunęli do jadalni. Hulewicz inaugurował posiedzenie konceptem dosyć nieprzyzwoitym o ostrygach. Hrabia sakramentalny przed każdym jedzeniem kieliszek wódki przypominał. - Inne narody pijš po jedzeniu - rzekł - Polacy przed... Daleko rozumniej, bo jadło znajduje już gotowego na przyjęcie robotnika. Mnóstwo rzeczy rozumnych za granicš nie znajš i od nas by się uczyć powinni. - Niezawodna rzecz - odparł Hulewicz - na przykład golenia głów. Człowiek w każdym czasie gotów potem do bonifratrów. Śmiano się. - "~A propos" *17 bonifratrów - ozwał się Kurdwanowski. - Marszałek, słyszę, przekonał się, że ów Barani Kożuszek, który nam tu tak dokazywał w ulicach, był wariat i zamknšł go w szpitalu. - Kwalifikował się gdzie indziej! - zawołał hrabia ponuro. Loiska, posłyszawszy wzmiankę o żebraku, która jej przypomniała redutę, zarumieniła się i musiała wody napić. Dziś właśnie wspomnienie to najboleśniejszym dla niej było. - Nie mogli, słyszę, dojść - cišgnšł dalej Kurdwanowski - i do dziś dnia nie wiedzš, kto jest ten łotr. - Dałbyś pokój z nim - przerwał hetman. - U nas zaraz z komara robiš wołu. Co tu hałasu dla jakiegoś niezdary. Hulewicz zaczšł coś szeptać o sšsiadch, pani Zelskiej, o znajdujšcych się w Warszawie pięknościach i napomknšł o pani Lucchesini. - Nie mów, że piękna - odezwał się hrabia. - Figurę ma zręcznš, ale twarz... Wśród naszych kobiet wiele się nie odznacza. Że się z niš Lucchesini ożenił, to tylko tym tłumaczę, że ma jedno oko. - Ale za piękność jej staje dowcip - rzekł Hulewicz. - Baba godna małżonka swego. Niemcewicza sobie zyskała, a przez niego i innych Lucchiesini polityce poświęcił nawet małżonkę. - To bajki - odezwał się Kurdwanowski. - Niemcewicz nie kocha się w niczym, tylko w tym, co pisze, w swoich bajkach i w gazecie. - Ja poczciwego Łuskinę *18 wolę, słowo daję - przerwał Hulewicz. - To mi jest gazeta! Na rozum nie choruje i nikomu nie przycina. Nie mogę znieść gazety, co mnie korzennymi przyprawami traktuje, mam ich dosyć gdzie indziej. Gazeta to chleb, powinna być z czystego żyta, bez przymieszki. Wivat Łuskina! Że ile razy Hulewicz usta otwierał, śmiano się, nawet nie słyszšc, co powiedział, więc i tym razem śmiech towarzyszył temu wystšpieniu. - Warszawa, doprawdy, staje się nie do zniesienia - dorzucił hetman - i nie do poznania! Powiał na niš wiatr jakiś, co zwarzył to wszystko. Króla zmienili nam, sejm przekabacili, przymierza odwieczne ponicowali. Mieszczanom dajš szlacheckie niemal swobody, chłopom chcš szkoły zakładać, od księży odbierajš, co kościołowi dali ojcowie - słowem, świat wywrócony! Nie dziwuję się, że Szczęsny uciekł do Wiednia. Ja gotówem choć do Turków... Nie dokończył. Cicho się zrobiło na chwilę. Gdy wszyscy tak ostrygami i politykš byli zajęci, starosta skorzystał z tego, by spojrzeć na Loiskę. Siedziała smutna, zatopiona w sobie, jakby nie słyszała, co mówiono. Uczuła instynktem wzrok zwrócony na siebie i zapłaciła zań półuśmiechem. Hrabia pił i zachęcał do picia w imieniu gospodyni, humory coraz się stawały lepsze; ale Loiska, jakby lękajšc się zbytnich wesołości i wybryków ze strony hetmana, coraz poważniała, nie okazujšc, aby jš to cieszyło, a oczyma żalšc się staroście. Usunęła się w końcu z krzesłem i wstała, żalšc na ból głowy. Hrabia, choćby był dłużej bankietował, zmuszony został prędzej, niż chciał, porzucić wieczerzę. Zabrał jeszcze do kšta starostę, przypominajšc mu zaproszenie, mrugnšł na swych towarzyszów i pożegnał Loiskę. Rad, nierad, starosta za właściwe uznał także nie pozostać tu dłużej. Czas jakiś upłynšł. Zbliżała się wiosna powoli i ów dzień uroczysty dla księży bonifratrów, Emaus, *19 gdy zwykle tłumy pielgrzymów puszczane bywały dla zwiedzenia szpitala obłškanych. Było to starym zwyczajem i w tym roku przygotowywano się na przyjęcie tych gości. Ksišdz Brzeski jak zawsze krzštał się, aby razem z widokiem tych nieszczęśliwych publika miała dowód starania i pilności, z jakš około nich chodzono. Barani Kożuszek, który spełniał pewne posługi w klasztorze i wszyscy tu do niego przyzwyczaili się i nawykli, jednego dnia rano nie pokazał się ani w kościele, ani na korytarzu. Przełożony, który go lubił, sšdził, że stary mógł zachorować i poczšł dopytywać się o niego. Nikt go nie widział jeszcze dnia tego. Zapytany braciszek Izydor, zmieszał się jakoś, zakręcił i poszedł do izdebki, którš stary miał wyznaczonš dla siebie. Tu go także nie było; nie było i kijka, z którym chodził. Leżały tylko próżne sakwy w kštku, z którymi go przyprowadzono. - Nie ma go w celi - rzekł zdyszany, powracajšc do przełożonego. - Jednakże potrzeba dojść, gdzie się ukrył, bo osłabł może - odparł ksišdz Brzeski. - Szukajcie go w klasztorze. Brat Izydor pośpieszył na zwiady, ale po półgodzinnym poszukiwaniu wrócił do przełożonego zafrasowany. - Nigdzie go nie ma, cały klasztor strzšsłem - rzekł smutnie. - Jużciż bez zezwolenia nie wyszedłby na miasto. Pytaj u furty. Nie mógł się schować, i po co? - U furty byłem, nie widziano go tam. - Cóż to jest? - odparł przełożony wstajšc. - Wiecie, że nam go polecono pilnować i marszałek gniewać się będzie, zresztš i jemu tu źle nie było. Miałżeby uciec? - Niepodobna! - odezwał się brat Izydor. W klasztorze się ruch zrobił wielki, nowe śledzenie i poszukiwanie po salach, między obłškanymi, z których złośliwsi najbałamutniejszymi odpowiedziami zwodzili. Staruszek jeden, który od dawna miał się za Boga Ojca, zaręczał, że św. Piotrowi kazał go wpuścić do nieba. Drugi przyznawał się, że go zabił. Młody człowiek, który pracował nad zrobieniem skrzydeł do latania pokazywał na okno i zaręczał, że wyleciał nim. Znaczniejsza część łagodniej obłškanych, z którymi Kożuszek chętnie obcował i wdawał się w rozmowy, a okazywanym im współczuciem serca sobie zaskarbił, opłakiwała stratę przyjaciela. Przetrzšsano wszystkie kšty, szopy w podwórzu - nigdzie śladu ni wieści nie było. Inni zakonnicy powiadali, że od wczorajszego wieczora, gdy o mroku do swej celi poszedł na odpoczynek, nie widzieli go wcale. Ksišdz Brzeski gniewał się, niecierpliwił, wymówki czynił dozorcom. Furtian zapewniał nauroczyściej, iż wyjść nie mógł. Mury były za wysokie, nie do przebycia i nigdzie znaku usiłowania ucieczki. Ponieważ brat Izydor zostawał z nim w najlepszych stosunkach, posšdzać go zaczynano o ułatwienie mu ucieczki, ale ofiarował się przysišc na Ewangeliš, iż nie wie o niczym. Przypomniano teraz sobie, że przed kilkš dniami stary prosił o spowiednika swego, ojca Pankracego, po którego posłano, i ten, właśnie wczoraj przybywszy, spowiadał go, zabawił chwilę w jego celi, a potem się oddalił. Furtian zaś, sprzeczajšc się z bratem Izydorem i innymi, utrzymywał, że jako żywo nie jeden bernardyn przyszedł, ale dwóch ich być musiało, gdyż po ojcu Pankracym, późnym już wieczorem, wyszedł inny zakonnik o kiju. Wprawdzie nie mógł sobie przypomnieć wrotny, czy ci dwaj bernardyni przyszli razem, czy pojedynczo, lecz najpewniejszym był, iż wychodziło ich dwóch, jeden wcześniej, drugi później znacznie. Ksišdz Brzeski, wysłuchawszy tego opowiadania, mocno się nagniewał, nałajał, a w końcu milczeć kazał o tej ucieczce, aby o niej w mieście nie gadano. Nikt więc już nie śmiał się o tym odezwać, tylko brat Izydor, chodzšcy z puszkš, nazajutrz wybrał się na Krochmalnš ulicę. Tu, po długim pukaniu do drzwi, trochę je otworzyła stara gospodyni i natychmiast zaryglowała, zapewniajšc, iż nikogo w domu nie ma. Powracajšc spotkał braciszek Macieja. - Zlituj się, co się z nim stało? - zapytał zatrzymujšc go. - Z kim? - Z twoim starym. - Alboż co? - odparł Maciej. - Ja mu dziś chciałem zanieść bieliznę. - Zniknšł z klasztoru! Nie ma go od wczora! Uszedł jakimś cudem. - To nie może być! - zawołał Maciej przestraszony. Braciszek głowš potrzšsnšł niedowierzajšco. Maciej się w piersi uderzył. - Tak mi Boże dopomóż, dotšd nie wiem nic! - No no, wiesz, nie wiesz - odparł braciszek - ale nie zapomnij go przestrzec, żeby się nie pokazywał, a z odzyskanej swobody korzystał; bo gdy go teraz złapiš, gorzej być może. Z postawy i twarzy można było wnosić, że stary istotnie o panu swym nie wiedział. Przycichło o Baranim Kożuszku. Miano co dzień świeże dla zabawy plotki polityczne i historyjki z bruku wyrosłe i łatwo o wszystkim zapomniano. Sejm i posiedzenia jego burzliwe, namiętne, przyszłościš brzemienne, zajmowały umysły. Zapowiadajšce się olbrzymie zmiany, z których jedni cieszyli się, drudzy się ich lękali, odcišgały uwagę od spraw pomniejszych. Oprócz tego Warszawa się bawiła jak nigdy. Domów otwartych było mnóstwo, młodzieży i cudzoziemców bez liku, bale po balach następowały i goršczkowo podbudzone życie panowało w sferach wszystkich. Nie uszło jednak baczności tych, którzy obok salonów wielkiego świata lubili poufalsze kryjówki i w nich swobodniejszš zabawę, iż jeden z domów, na który najwięcej rachowano, stał się niedostępnym prawie. Kasztelanicowa Loiska nie zapraszała nikogo, przyjmowała chłodno, a często nie bywało jej w domu. Nie było tajemnicš dla nikogo, że młody starosta tam najczęściej przesiadywał. Tytus, którego Loiska się grzecznie pozbyła, a starosta dla niego ostygł i niemal się z nim rozstał, mszczšc się, dziwne o tym stosunku rozpowiadał rzeczy, nazywał go bardzo groźnym i znajdował, że przyjaciele wojewody powinni go byli o tym ostrzec. - To nie sš miłostki chwilowe - mówił. - Opanowała go kobieta z głowš, przebiegła, zimna, obrachowana i doprowadzi niedoświadczonego młokosa, gdzie zechce. Przyjaciele nowi starosty: Potoccy, Niemcewicz, Weissenhoff i cały ten obóz, do którego on się wcielił, mimo usiłowań hetmana, bronili go żarliwie i w stosunku tym nie widzieli nic ani zdrożnego, ani groźnego. W owych czasach wydawał się on bardzo naturalnym, ogół był wielce pobłażajšcy. Nie ważono się nic mówić na starostę, bo miał silnych obrońców. Zyskała na tym stosunku z nim i Loiska, którš zaczynano nawet z przeszłości uniewinniać i tłumaczyć, a znajdować zachwycajšcš. W pierwszych dniach po przybyciu matki obie kobiety zgadzały się jako tako. Zdawało się, że żyć z sobš będš mogły. Ale matka miała nawyknienia, a widok stolicy i życie w niej, spotkanie wielu dawnych przyjaciół i znajomych, szał ten jakiś, który był w powietrzu, podziałały na niš pobudzajšco. Dom córki za swój uważajšc i znajdujšc go jak klasztor nudnym, poczęła się w nim rzšdzić, chcšc go świetnym uczynić. Bez wiedzy Loiski zaczęła tu ścišgać swych odwiecznych adoratorów, a że właśnie córka teraz spokoju zapragnęła i w jej usposobieniach zaszła zmiana, którš gwałtowne uczucie dla starosty wywołało, w parę tygodni zaczęły się nieporozumienia. Obie żywe i niecierpliwe, starły się parę razy. Loiska przyjaciół matki przyjmować nie chciała. Sprzeczki trwały po całych dniach, aż w końcu Zelska, znalazłszy sobie i protektorów, i mieszkanie osobne, jednego dnia, po burzy strasznej, wyniosła się od córki. Loiska odetchnęła: była teraz swobodnš. Zmieniła zupełnie tryb życia. Przyjmowała, zmuszona dawnymi stosunkami, hetmana i jego spiskowych; ale zresztš unikała towarzystwa, przestała zapraszać na wieczerzę. Starosta przesiadywał u niej po dniach całych. Tytus nie mylił się może, widzšc w tym stosunku niebezpieczeństwo dla niego. Cóż może być dla młodego niebezpieczniejszym nad prawdziwe przywišzanie kobiety pięknej, namiętnej, a zepsutej, gdy namiętność ta jest w niej pierwszš, nieudanš, a nic jej szranków nie zakreśla? Zimna owa i gwałtowna razem Loiska, dla niego stała się czułš, powolnš, posłusznš niemal. Starosta zapominał o przyszłości, o obowišzkach położenia, o nieuchronnym, smutnym końcu tego snu uroczego - oddał mu się cały. Znajdował w tej kobiecie wszystko, o czym mógł marzyć tylko. Pod wpływem jego szlachetnego charakteru i młodzieńczego zapału Loiska nawet zmieniła przekonania, opiniš o ludziach. Dawni przyjaciele z tego obozu, który jej za narzędzie używał, stali się dla niej nienawistnymi. Chciała się ich pozbyć, zerwać z nimi. Gotowš była służyć ideom starosty. Lecz z przeszłościš tak zerwać trudno! Każda teraz narada potajemna u niej niecierpliwiła jš, oburzała niemal. Hetman poznać jej nie mógł i podejrzewać jš zaczynał, ale schadzki w gabinecie trwały jeszcze. Loiska, podsłuchujšc ich ciekawie, wiedziała, że plan porwania króla dojrzewa, że dzień, chociaż jeszcze oznaczonym nie był, zbliżał się. Walczyła z sobš, nie chcšc podchwyconej zdradzić tajemnicy, ale zarazem nie przypuszczajšc, aby się godziło dozwolić spełnienia zamachu, który teraz wydawał się jej groźnym. Hrabia coraz się więcej zapalał do swojego projektu, opartego na doskonałej znajomości charakteru króla Stanisława Augusta. Hulewicz, wysłany do Wiednia z zapytaniem o konsens *20 na porwanie króla, przywiózł od tamtejszych przyjaciół zgodę i pochwały. Nikt jednak do tego spisku należeć nie chciał i hetman ograniczyć się musiał swoimi najbliższymi sługami i powiernikami. Loiska dotšd nie powiedziała staroście o swym odkryciu, nie żeby ukrywać je przed nim chciała, lecz wstyd jej było wyznać przed nim swe stosunki z tymi, dla których on okazywał jawnie wstręt i wzgardę. Był to jeden z najcięższych spadków jej przeszłości. Każda prawdziwa miłość uszlachetnia, podnosi, bo obok niej w sercu nic plugawego i nikczemnego wyżyć nie może. Jest to płomień oczyszczajšcy. Matka też znajdowała teraz Loiskę tak nie do poznania zmienionš, według jej wyrażenia zgłupiałš, iż się z niš pogodzić nie mogła. Wyrzucała jej najmocniej, że nie majšc najmniejszej nadziei wyjścia za mšż, bo o tym myśleć nawet nie było podobna, nie korzystała z namiętności wojewodzica, zawczasu sobie zapewniajšc donacje *21 i zapisy. Loiska na myśl tę się teraz oburzyła. W istocie zmieniona była bardzo. Płakała po nocach. Gdy została sama, czuła się nieszczęśliwš, a gdy starosta nadchodził, szalała jak dziecię, zapominała o wszystkim. Ta roztrzepana kobiecina, co niedawno w pożyczanych klejnotach pyszniła się jak królowa Gollkondy na reducie, teraz zasłaniała twarz, wykradajšc się na miasto, i unikała wejrzenia ludzkiego. Za to matka, która w atmosferze miejskiej odżyła, za dwie dokazywała. Wrócili jej starzy znajomi, znajdujšc jš jeszcze dosyć powabnš, a nadzwyczaj miłš, bo w jej saloniku przy Długiej ulicy nieograniczona panowała swoboda. Od Domagalskiego z Nowego Miasta banczek faraona przeniósł się do Zelskiej. Późnym wieczorem roznoszono sławny poncz na burgundzie, któremu nigdzie równego nie było. Chwalili jš starzy, powtarzajšc sobie: "Elle n'est pas du tout b~egueule". *22 Stara odmłodniała i czuła się najszczęśliwszš. O córce nie lubiła mówić, a zmuszona, poruszała ramionami, narzekała na jej głupotę i dšsała się. Dawne znajomości Zelskiej wprawdzie nie dawały jej wstępu do tych domów, do których się wcisnšć pragnęła, ale mężczyźni bywali u niej wszyscy. Pokazywała się na balach, a że kibić zachowała dość pięknš i pod maseczkš mogła się wydawać młodš, nie opuszczała żadnej maskarady. Ów krajczy, którego Loiska pozbyła się tak niegrzecznie, nie przyjmowany prawie nigdzie, siadywał tu po całych dniach i cynizmem swym zabawiał towarzystwo. Tytus zaglšdał czasem, aby mógł gdzie indziej zdać raport z tego, co się tu działo. Bolała go niezmiernie odprawa przez starostę, którš on niewdzięcznościš nazywał. Nie uważał on jej jeszcze za ostatecznš, strzegł się zrywać, bo stosunku tego potrzebował na przyszłość. Kiedy niekiedy zjawiał się z rana u starosty, ale zaufania jego nie miał. Unikano go. Powoli zaczęła się w nim rodzić chęć pomszczenia się, nie na tym, którego życzliwość zachować sobie pragnšł, lecz na Loisce, która mu okazywała nie tajonš wzgardę. Przestrogi już były wyczerpane. Tytus potrzebował jakiegoś faktu, którym by oczy otworzył panu staroście i oderwał go od tej kobiety. Z myślš tš nosił się długo. Traf mu nastręczył wiadomość o schadzkach hetmana, generała Kurdwanowskiego, strażnika, Hulewicza i innych, potajemnie się odbywajšcych u Loiski. Wiedział, że starosta teraz całym sercem do przeciwnego obozu należał. Zdało mu się, że oznajmujšc o tym zakochanemu, obrzydzi mu kobietę, która była przyjaciółkš nieprzyjaciół jego. Był pewnym, że kasztelanicowa musiała to przed nim ukrywać. Wahał się czas jakiś, aż na ostatek, trafiwszy na usposobienie, które mu się zdawało najprzyjaźniejszym od wywarcia żšdanego skutku, jednego ranka zjawił się ze swš szyderczš minš u pana starosty. - Przepraszam - rzekł - że trudzę pana mojš smutnš figurš, ale jakże tu nie gryźć się, gdy się widzi tak zacnego i godnego szczęścia człowieka w rękach takiej istoty, jak Loiska. Bystro spojrzał nań zagniewany starosta. - Panu przecież winienem jej znajomość - rzekł - i jest to, przyznam się, jedyna przysługa, za którš wdzięczność mu winienem. - A ja mam to sobie do wyrzucenia, bo widzę, że starosta nadto bierzesz to na serio. Jako zabawka była to znajomość miła, ale jako trwały stosunek rzecz niebezpieczna. - O - rozśmiał się z przymusem starosta - proszę być spokojnym. - Nie mogę, dopóki przynajmniej z serca wszystkiego nie zrzucę, co mam na nim. Usiłowałem pana starostę ustrzec od stosunków z tak zwanymi patriotami. Ja otwarcie wyznaję, że do nich nie należę, lecz przekonania wszelkie szanuję. Starosta liczysz się do ich obozu, a ta pani jest najdzielniejszym narzędziem w rękach przeciwników jego. - Pan się mylisz! - odrzucił żywo starosta. - Była może, nie przeczę, ale nie jest! - Jest - potwierdził Tytus. - Nie! - zaprzeczył goršco gospodarz. - Za pozwoleniem - rzekł przyjaciel - a jeśli ja dowiodę tego, co mówię? Zarumienił się młody panicz. - Poczytuję to sobie za obowišzek, aby staroście łuskę zedrzeć z oczów. Loiska jest doskonałš aktorkš, gra takš rolę, jaka jej jest dogodnš. Wydobywa z pana, co jej potrzeba, i dzieli się tym ze swymi druhami. Uśmiechnšł się. - Chodzi o dowody - zamruczał starosta. - Złożę je - rzekł Tytus, triumfujšc zawczasu. - Dawne bardzo stosunki poufałe łšczš jš z hetmanem. - Z tego mi nie robiła tajemnicy - rzekł starosta. - Tak, ale one trwajš do dziś dnia. - To sš słowa - odparł starosta chłodno. Tytus wzišł za kapelusz, skłonił się i rzekł zimno: - Pan starosta pozwolisz mi, abym którego wieczora wzišł go z sobš na półgodzinnš przejażdżkę? - Będę mu służył - odparł z ukłonem gospodarz. Rozstali się tak. Starosta, wzburzony, gniewny, długo przyjść do siebie nie mógł. Miał z rana być, wedle zwyczaju, u Loiski, ale wstrzymał się. Nie chciał kłamać przed niš, a powiedzieć jej, co słyszał, nie śmiał. Walczył z sobš, nim potrafił wyrobić to, czego chciał, to jest przekonanie, że Tytus potwarz rzucił. Parę dni oczekiwał na niego i uspokoił się wreszcie, gdy jednego wieczora nadjechał przyjaciel, w milczeniu proszšc go z sobš. Mieli iść pieszo. Tytus ze znajomościš wszystkich miasta zakštków, podprowadził starostę do tylnej bramy, którš zwykle wchodzili spiskowcy, ustawił go tak, aby nie postrzeżony mógł ich widzieć i poznać, i prosił o chwilę cierpliwości. Starosta z bijšcym sercem czekał. Nierychło potem wślizgnęli się hetman, generał i parę osób jeszcze. Widział ich, poznał i musiał się uznać zwyciężonym. W pierwszym momencie chciał zaraz wpaść do Loiski i zerwać z niš na zawsze. Ale serce go zabolało, chłopięce łzy zakręciły się w oczach. Podziękował zimno Tytusowi i powrócił, zamknšć się w domu. Noc przebył niespokojnie, najdzikszymi karmišc się myślami. Chciał natychmiast powracać na wieś, nie widzieć jej więcej. Potem znów zapragnšł zdradę wyrzucić jej w oczy, a potem... już sam nie wiedział, co czynić. Gdy nadeszła godzina, w której zwykle bywał u niej, mimowolnie porwał kapelusz i pobiegł. Loiska, oczekujšca od wczoraj na niego, w progu już postrzegła z twarzy zmianę jakšś. Przeczuła katastrofę, której się zawsze lękała. Starosta blady był i drżšcy. - Pani - rozpoczšł, dajšc jej tytuł dawno już porzucony. Usłyszawszy to, Loiska padła z krzykiem na krzesło. Omdlała... Brysia, usłyszawszy głos, nadbiegła cucić. Starosta stał blady i niemy. Przyszedłszy do siebie, kasztelanicowa, której nagle powróciła dawna jej gwałtowność, sama rozpoczęła rozmowę: - Słucham pana. Dumne to wyzwanie już znacznie słabszym znalazło starostę, niż był wchodzšc. - Nie mam prawa czynić jej wyrzutów - rzekł - ale od wczoraj chodzę jak zbity. Pani miałaś dla mnie tajemnice. Przyjmowałaś skrycie tych, o których mówiłaś mi, że się brzydzisz nimi. Tam, gdzie hetman ze swymi przyjaciółmi wchodzi jednymi drzwiami, a ja drugimi, daruj pani - ja bywać nie mogę. Krew uderzyła na twarz Loisce; załamała ręce i upadła przed nim na kolana. - Winnam - rzekła z boleściš - nie miałam odwagi ani tych ludzi odepchnšć, choć się nimi brzydzę, ani tobie się przyznać do tych kajdan, które na mnie nieszczęsna przeszłość włożyła. Winnam, tak, zabij mnie, potęp, ale... ulituj się nade mnš, nie pogardzaj mnš! To grzech przeszłości, to kara za niš, gorzkimi oblana łzami! Nie potrzebujemy dodawać, że po krótkim tłumaczeniu Loiska spłakana zawisła na szyi starosty, który wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył. Przez wdzięczność za to, kasztelanicowa w uniesieniu zawołała, że właśnie to, co on jej poczytywał za zbrodnię, przyczyni się do zapobieżenia zamachowi, który mógł zniszczyć wszystkie plany patriotów. Słowo to z ust jej wybiegło prawie mimowolnie. Chciałaby je była może cofnšć, lecz było za późno. Starosta domagał się tłumaczenia. Dał słowo naprzód, że sam nic nie pocznie, że się oboje naradzš nad tym, jak zapobiegajšc złemu, nikogo nie narazić na prześladowanie. Naówczas Loiska opowiedziała mu ze szczegółami cały plan porwania króla, osnuty przez hrabiego, wskazała miejsce na drodze do Łazienek, gdzie oddział wojska miał oczekiwać itp. - Niechże to będzie dowodem, że jestem szczerze nawróconš. Mogę poprzysišc, iż miałam zamiar sama prosić króla o posłuchanie i zwierzyć mu to. - I powinnaś to uczynić - podchwycił starosta. - Innej drogi nie ma. Znajšc tych ludzi i wiedzšc, że jedna chwila upojenia, po dobrym obiedzie, przy podanej sposobności może stanowić o wykonaniu przyśpieszonym, nalegam i proszę: jedź jutro, dziś, jeżeli można. Loiska godziła się na wszystko. - Ale jak trafić do króla? - rzekła. - Jadę natychmiast do generała Komarzewskiego *23 i na jutro audiencję *24 ci wyrobię, nie mówišc nic. O, król - dodał starosta z uśmiechem smutnym - piękne panie przyjmuje zawsze, choćby mu tak ważnej nie przynosiły wiadomości. Wszystko to wyrzeczone było i postanowione szybko i bez zastanowienia. Teraz dopiero przyszło na myśl kasztelanicowej, iż krokiem tym, który nie mógł pozostać tajemnicš, bo hetman miał swoich szpiegów i sprzymierzeńców w zamku, narażała się na zemstę człowieka gwałtownego, który miał w ręku broń przeciw niej okrutnš. Uczuła się zgubionš... Hetman był mściwy, możny, nie przebierajšcy w środkach, gdy się chciał pomścić. - Tak, uczynię to, bom powinna, aby się oczyścić - rzekła głosem osłabłym - lecz nie przebaczš mi tego. Wiem, co mnie czeka. Starosta zachmurzył się i ulškł także, nie o siebie, ale o niš. - Mógłbym - rzekł - podjšć się poselstwa i pójść sam z przestrogš; ale źródło zawsze będzie łatwe do odkrycia, a zemsta, jeśli jš wywrzeć zechcš, pójdzie do źródła. Radźmy, jak się od niej uchronić. Rada była więcej niż trudnš, bo niemożliwš. - Stanie się ze mnš, co mi przeznaczone - westchnęła po namyśle Loiska. - Muszę spełnić to, co moje sumienie oczyści. Jedź prosić o posłuchanie. - Jadę - zawołał starosta - ale od jutra masz mnie jako obrońcę! Część zemsty niech spada na mnie, nie ulęknę się jej! Pod wrażeniem wiadomości tej, która go poruszyła i wzburzyła, starosta pobiegł do zamku. Rzadko go tam widywano. Raz tylko po przybyciu do Warszawy przedstawionym był królowi, który go z nadzwyczajnš, przez wzglšd na ojca, przyjšł łaskawościš. Zaprszony potem na wieczór muzykalny, miał sposobność pokłonić się królowi, który we wszystkich językach i na wszystkie tony obdzielał swych gości najwyszukańszymi komplimentami. Otoczenie króla znało go tylko jako syna wojewody, z którym rachować się było potrzeba dla jego wpływów i znaczenia. Generał Komarzewski, którego widział niegdyś u rodzica na wsi, przywożšcego Order Orła Białego od króla, przyjšł go nadzwyczaj uprzejmie. Starosta czerwienił się jak dziewczę, gdy mu przyszło wypowiedzieć swš prośbę dla osoby, którš nawet nie wiedzieć, jak nazywać było. Nie miała ona prawa do tytułu i imienia człowieka, który mężem jej zwał się tylko przez przypuszczenie. Komarzewski zrozumiał zaraz, o kogo szło, ale się skrzywił. - Jeżeli jest prośba jaka - rzekł - to może byśmy mogli, nie trudzšc Najjaśniejszego Pana... - Prośby nie ma żadnej - przerwał starosta - ale jest wiadomość najwyższej wagi, którš tylko ona sama zwierzyć może Najjaśniejszemu Panu. Tyczy się ona bezpieczeństwa osoby jego... Generał zbladł. - Przywidzenie jakieś, plotka - przebšknšł. - Ale bšdź co bšdź, w imię tak nadzwyczajnej sprawy... Zawrócił się natychmiast do gabinetu króla, pozostał w nim z kwadrans i wrócił cichuteńko, oznaczajšc godzinę dziewištš rano. Pani się miała zgłosić do starosty piaseczyńskiego. Z twarzy generała widać było, że choć audiencję wyrobił, już w wielkie jej znaczenie nie bardzo wierzył. Starosta natychmiast pojechał do Loiski i pozostał u niej do wieczora. Znalazł jš we łzach, złamanš, przybitš, przerażonš tym, co się stało i co spełnić musiała. Miała poczucie, że dni szczęśliwe marzeń były skończone, że goršca ta miłość, która błyskawicš przeszła, już dawnš nie wróci. Między niš a nim były już łzy, zachwiana wiara, ta plama podejrzenia, która choć zmyta, zostaje zawsze śladem jakimś... On także trwożył się i bolał. Dziwne myśli przechodziły mu przez głowę: ucieczka z Warszawy, ukrycie się gdzieś na wsi. Nazajutrz rano drżšca, blada, zakwefiona Loiska pojechała do zamku. Znalazła tam już oczekujšcego na niš w sieniach starostę, który jš w ręce oddał Ryxowi. Pomimo naznaczonej godziny, czekać było potrzeba. Najjaśniejszy Pan odpieczętowywał listy i depesze. Oczekiwanie wiekiem się wydało dla Loiski, ale jej dało czas zebrać myśli i męstwo. Weszła, gdy się drzwi otwarły, szybko i śmiało. Król, w rannym ubraniu, w rodzaju szlafroka, na którym wyszyta była gwiazda, siedział przed stolikiem, zarzuconym papierami. Kopert kilka podartych leżało na ziemi. Na kanapce obok, po pani krakowskiej, która się schroniła do przyległego gabinetu, pozostała chustka i flakonik. Stanisław August był jeszcze owym pięknym mężczyznš, któremu tylko wzrostu trochę brakło i postawy, by mógł się nazwać jednym z najurodziwszych swojego wieku. Twarz była wdzięcznš, łagodnego wyrazu, nawykła do banalnych uśmiechów i powszedniej, nieustannej grzeczności; lecz spod tej maski chwilami jeszcze dobitnie wyglšdało znużenie okrutne, smutek i troska. Zwrócił się na szelest sukni kobiecej ku drzwiom ciekawie i piękność Loiski uczyniła na nim wrażenie takie, iż krótkš chwilę pozostał w niemej kontemplacji. *25 Z wolna podniósł się z krzesła; na ustach zarysował się mocniej poczęty już uśmiech. Loiska stała naprzeciw niego i głębokim pozdrowiła go ukłonem. Wyraz jej twarzy, pełen boleści i upokorzenia, obudzał politowanie. - Najjaśniejszy Panie - odezwała się cicho - przychodzę tu z tak dziwnym wyznaniem, iż nie wiem prawdziwie, jak do niego przystšpię. Mogę nie zasłużyć na wiarę, krok mój fałszywie może być tłumaczony, lecz byłam... jestem do niego zmuszonš. Król, nie przywišzujšc wielkiej wagi do tej przedmowy, przypatrywał się cišgle i uśmiechał do pięknej pani. Loiska spuściła oczy. - Mówże pani, proszę, otwarcie - odezwał się Stanisław August, poprawiajšc koronkowe swe mankietki i błyskajšc białš rękš, na której duży pierścień widać było. - Czasu, niestety, mam tak mało! - Najjaśniejszy Panie - rozpoczęła, ośmielajšc się nieco, Loiska - przypadek (tu rumieniec twarz jej okrył)... przypadek dozwolił mi podsłuchać tajemnicę tyczšcš się osoby Waszej. Twarz króla spoważniała, ale wyrażała razem niedowierzanie i doznanš przykrość. - Przyjmowałam w swym domu dawniej mi znajomego hetmana, który w nim spotkał się z innymi przyjaciółmi swymi: generałem Kurdwanowskim, strażnikiem i... (wymieniła nazwisk jeszcze kilka). Ci panowie osnuli plan porwania Waszej Królewskiej Mości w przejeździe do Łazienek, w Ujazdowskiej Alei. Miał być w tym celu oddział wojska przygotowany. Mówiła jeszcze, gdy spojrzawszy ukradkiem na króla, zobaczyła go na krzesło upadłym, bladym, drżšcym, z twarzš zmienionš, która oburzenie, strach, gniew i jakšś niepewność wyrażała. Rękš chwytał za poręcz, usta otworzył, jakby chciał zawołać kogóś, ale nie miał siły. - Zastanów się, pani, co mówisz - odezwał się po chwili głosem słabym - takie obwinienie jest rzeczš największej wagi. - Ja też ważność mojego zeznania rozumiem dobrze - odparła Loiska. - Sama jedna byłam, gdym podsłuchała; nie obwiniam, ale przestrzegam. - Ale to mógł być żart chyba - przemówił król, w którego głosie czuć było trwogę jakšś i pomieszanie. - Mówiono o tym nieraz i bardzo serio - dodała Loiska. - Mogę powtórzyć szczegóły, motywa. Spodziewano się zmusić Waszš Królewskš Mość do stanięcia na czele nowej rekonfederacji. Hetman wyznaczył do otoczenia karety oddział ze swojego regimentu. On i generał Kurdwanowski osobiście znajdować się mieli. Zdaje się, że to w prędkim czasie, w tych dniach dokonać się miało. Loiska mówiła coraz śmielej. - W moim interesie poważam się błagać Waszej Królewskiej Mości, abyś czynišc użytek z tej przestrogi, raczył oszczędzić mnie, bo i tak lękam się być wystawionš na nieubłaganš zemstę hrabiego. Król, na ręku oparty, dumał; łzę było widać w oku jego. - O, ten niewdzięcznik - szepnšł - człowiek, który mnie winien jest wszystko, dla którego wycierpiałem tyle! - Najjaśniejszy Panie - ośmieliła się wtršcić kasztelanicowa - sumienie mi każe dodać, iż bynajmniej nie myślano nastawać na życie jego. Z wolna przychodzšc do siebie, król się poruszył. - Rzecz jest, niestety, bardzo prawdopodobna - rzekł - a słowom pani nie mogę nie dać wiary. Jednakże... Tu myślał chwilę, niepewien, co ma uczynić. Wzišł za dzwonek i postawił go na stole; podszedł ku drzwiom jednym i zawrócił się od nich; skierował się ku drugim i wstrzymał. Blady był, drżšcy i zdawał zapominać nawet, że Loiska stała i czekała jeszcze. Za trojgiem drzwi gabinetu z jednej strony siedział Ryx, który wpuścił Loiskę, za drugimi czekał Komarzewski, trzecie oddzielały króla od pani krakowskiej i Mniszchowej. Stanisław August wahał się widocznie, komu pierwszemu miał powierzyć tajemnicę i kogo wezwać do rady. Nałóg i serce może pokierowały go ku pani krakowskiej. Zostawiajšc Loiskę na chwilę samę, wszedł żywo do sšsiedniego pokoju, gdzie panie piły czekoladę. W kilku słowach opowiedział rzecz całš. Słychać było dwa wykrzyki, szelest sukni i wielce poważna, z resztkami dosyć starannie pielęgnowanej piękności na twarzy, pani krakowska wsunęła się, wprost idšc do Loiski. Oblicze jej było pełne gniewu, ale zarazem jakby nadšsania na nieostrożnš kobietę, która wprost, bez przygotowania, przyniosła królowi tak strasznš wiadomość. Oczy pani krakowskiej z cynizmem wielkiej pani, majšcej przed sobš istotę jakšś podrzędnš, badały Loiskę, w której cała jej duma rozbudziła się od tego wzroku. - Asindźka to słyszałaś na swe uszy? - zapytała. Loiska potwierdziła skinieniem głowy tylko. Król wchodził już z siostrzenicš, paniš Mniszchowš, pięknš paniš, nie mniej pańsko i arystokratycznie wyglšdajšcš. Szeptała ona cóś do ucha królowi, jak się łatwo domyślać było, o Loisce. Piękność jej nie podobała się ani zwiędłej pani krakowskiej, ani pani marszałkowej, która chorowała na imaginacjš, *26 piła cišgle wody, brała lekarstwa i tym sobie płeć i cerę niszczyła. Król prosił kasztelanicowej, aby powieść swš powtórzyła, co ona dosyć niechętnie, w krótkich słowach spełniła. Komentowano *27 opowiadanie, znajdujšc je prawdopodobnym, lecz trwogi, jakš król okazywał, panie te nie podzielały. Przywołany przez króla Komarzewski, gdy mu udzielił tę wiadomość, usta zacišł, zdumiał się i nie powiedział nic. Ponieważ Loiska nie miała już nic więcej do dodania i ciężkie swe posłannictwo spełniła, pilno jej było odejść. Król, jakby nie chciał jej puścić jeszcze, naradzał się z generałem. - Polecam się opiece Waszej Królewskiej Mości - odezwała się Loiska - gdyż się zemsty obawiam. - Bšdź pani spokojnš, ja nie wydam jej, to pewna - rzekł król. - A nawzajem proszę jej, abyś o tej sprawie całej nie wspominała przed nikim. Musimy jš utopić i pogrześć. Nikt o tym wiedzieć nie powinien. Zamach, gdyby nawet o wykonaniu jego myśleli, spełznie na niczym, bośmy o nim zawiadomieni. Nikt zaś nie potrzebuje wiedzieć, czy wypadek stanšł na przeszkodzie, czy ostrzeżenie. Zatem i mścić się nie będzie mógł hetman. Loiska po dwakroć się już skłaniała, chcšc odchodzić, a król wstrzymujšc jš, szeptał cóś jeszcze z paniš krakowskš i marszałkowš. Ta wyszła do drugiego pokoju i powróciła, pakiecik jakiś przynoszšc królowi, który przystšpił bliżej z wymuszonym uśmiechem do Loiski i dziękujšc, chciał jš skłonić, aby od niego małš przyjęła pamištkę. Ognisty rumieniec wystšpił na twarzyczkę kobiety. Cofnęła się i głosem drżšcym odparła: - Najjaśniejszy Panie, proszę, abym nie była upokorzonš. Pamištkš dnia tego będzie dla mnie, żem się do Waszej Królewskiej Mości zbliżyć mogła. Zmieszana, wysunęła się natychmiast. Małe kółko, pozostałe w królewskim gabinecie, czas jakiś po wyjściu jej, pod wrażeniem jeszcze świeżym, milczało. - Jest to tak do niego podobne - odezwał się w końcu król - a zresztš tak niemożliwš byłoby rzeczš cóś podobnego wymyśleć... Pani krakowska, która przysiadła na kanapce i przybrała wyraz Egerii, *28 dwuznacznie odpowiedziała: - To tylko powinno królowi dowieść, iż nie tak powszechny jest ten entuzjazm dla przyjaciół pana Ignacego, jak go malujš. Partia przeciwna ma siły i gotowa się posunšć do ostateczności. - A! To przymierze pruskie! To gospodarstwo nowe, które wszystko chce w kraju przerabiać na jakiś fason osobliwy! Nie kryję, że mi to wszystko w najwyższym stopniu wstrętliwe. Jakżeśmy daleko do szczęśliwych dni Kaniowa! *29 Marszałkowa westchnęła, król się zasępił. - Tak - rzekł - od Kaniowa jednak pragnšłem się pojednać z hetmanem. Potemkim *30 robił, co mógł. Byłem świadkiem jego dobrej woli i pilnych starań; ale nic hetmana nie mogło nawrócić, szalony człowiek. - To gorzej, że nie on jeden taki - dodała pani krakowska. - Pan Szczęsny, Rzewuski i wielu innych podziela jego zdanie. Wczoraj u prymasa spotkałam biskupa inflanckiego, *31 który też w spółce jest z nimi i oświadczył mi to bardzo otwarcie. Generał Komarzewski stał milczšcy na boku. Panie zdawały się chcieć korzystać z wypadku, aby króla spróbować odcišgnšć od nowych przyjaciół. - W smutnym jestem położeniu - odezwał się Stanisław August. - Nie możecie wštpić, znajšc mnie od dawna, po której stronie sš rzeczywiste sympatie moje; ale monarchš będšc, z władzš tak ograniczonš do pršdów czasu i do woli większości stosować się muszę. - Kwestia tylko, czy to istotnie wola większości czy gromadki ludzi, co wiele wrzawy robić umie - odezwała się z przekšsem marszałkowa. - Prymas toż samo powiada - powiedziała pani krakowska. Król rozpostarł ręce. - Za daleko już zaszliśmy, potrzeba eksperyment doprowadzić do końca - rzekł. - Byleby go potem za drogo nie przyszło opłacić - dodała siostra królewska. - Proszę was, o tym wszystkim ani słowa - odezwał się król, zwrócony ku generałowi także. - Z hetmanem, nie dajšc mu poznać, iż wiem o tym, widzieć się postaram. Zamilkli wszyscy smutni jakoś, a po chwili król poczšł w sposobie monologu: - Wszystkich mych dawnych, najlepszych przyjaciół, poczynajšc od Semiramidy, *32 naraziłem sobie, wszystkich! Nikt z nich nie rozumie twardej konieczności, której ulegam, wstrętu, jaki mam do tych nowatorów i do całej ich nieszczęśliwej roboty. - Ale Wasza Królewska Mość mógłbyś, opierajšc się na tych dawnych a wypróbowanych przyjaciołach, oprzeć się tej klice. Król się uśmiechnšł. - Rad bym, ażebyście byli na moim miejscu - westchnšł. - Przekonalibyście się, że panem swej woli nie jestem. Gdy to mówili, Ryx już zaglšdał, cóś szepczšc. Słychać było wymówione przez niego imię pana Ignacego Potockiego i podkanclerzego. Pani krakowska z Mniszchowš wstały zachmurzone, szybko się przenoszšc do gabinetu, którego drzwi zawarły za sobš. Komarzewski drugimi wyniósł się do sali. Z twarzy króla zszedł na rozkaz wyraz chmurny i pełen troski; zwykły uśmiech zarysował się na ustach. Obrócił się do stolika, bioršc z pośpiechem pierwszy list, na jaki natrafił. Tuż piękna, spokojna postać Ignacego Potockiego ukazała się we drzwiach, a za niš niepozorny i na już obrzękłych trochę nogach ciężko posuwajšcy się ksišdz podkanclerzy, którego czarne, wyraziste, ostre a rozumne oczy biegały po pokoju. Im mniej król był usposobiony do czułego i symaptycznego przyjęcia tych gości, tym żywszš na pozór radościš zwrócił się ku nim: - Siadajcież, proszę! Czekałem. Cóż słychać? Całym sercem jestem z wami. Robota postępuje, nieprawdaż? Zwrócił się do podkanclerzego: - Waćpan jesteś jej duszš, to zaręcza już za sukces. Do pana Ignacego wycišgnšł rękę. - A mamy wiele jeszcze do zwyciężenia, nim się starych politycznych nałogów i poglšdów pozbędziemy. Ale "audaces fortuna iuvat", *33 nieprawdaż? Jakże usposobieni posłowie dla nowego prawa? - Nie ma wštpliwości, że przejdzie wielkš większościš - rzekł pan Ignacy. - Tylko ta nieszczęsna nasza wielomówność! Nie ma nikogo, co by się ze swadš nie chciał popisać. Kasztelanów *34 łukowskich i sandomierskich do zbytku, a czas drogi! - To prawda! - zawołał król, składajšc ręce. - Ale obyczajowi narodowemu folgować musimy. Niech się wygadajš. Schylił się król i jak przed chwilš zdawał się podzielać myśli i uczucia rodziny, tak teraz całš duszš wylany był, niby otwarty, ufny z tymi, których miał przed sobš. - Wyście najlepsi przyjaciele moi - dokończył - wy jedni mnie rozumiecie. Lecz kochani, drodzy kolaboratorowie *35 wielkiego dzieła, umiarkowania, wytrwałości... Wiele oszczędzać i na wiele oglšdać się muszę. I tak samo, jak przed paniš krakowskš, ręce szeroko rozłożył i westchnšł: - Całš duszš jestem z wami! W pałacu Radziwiłłowskim była reduta dnia tego, a zmęczona, choć nie dajšca się znużyć i nie spoczywajšca ani na chwilę, Warszawa już się zawczasu do niej przygotowywała. Chociaż dnia nie było jednego, aby gdzieś jakaś wieczerza, obiad, asamble, *36 bal, zabawa nie pocišgały tego towarzystwa, zawsze i wszędzie się okazujšcego, choć oprócz tego męskie uczty na Woli często posłów wstrzymywały, tak że późno się na posiedzenia sejmowe zbierali, choć panie, oprócz innych dystrakcji, po całych dniach przesiadywały na galeriach czasu rozpraw i ubrane w kolory białe z pšsowym, goršcy udział oklaskami i okrzykami brały w naradach - jednakże reduta była pożšdanš. Tu wszyscy byli swobodni, na neutralnym gruncie. Tu wiele par, co się gdzie indziej zbliżyć do siebie nie mogły, spotykało się pod maskami. Intrygowano się i zawišzywano stosunki, robiono znajomości, bawiono się doskonale, choć nie zawsze w doborowym towarzystwie. Ale też ono w końcu stawało się jednostajnym. Tłok i tu, jak u Marwaniego, obiecywał się wielki, bo czasu tego sejmu ludzie tak zdawali się potrzebować rozrywki, iż na żadnej nigdy nie brakło go reducie. Prawda, że i tu wielkiej rozmaitości masek nie było. Powtarzały się też same Cyganki wróżšce, Węgrzyni z króbkami, w których się znajdowały karykatury naj wybitniejsze osobistości sejmowe. Żydki faktorzy, pasterki, fircyki we frakach moręgowatych, astrologowie, Grecy i Greczynki fantastyczne, Turcy z ksišżek starych naśladowani, według rycin u Mikoczy i Rikota, Kozacy itp. Właśnie jednak może najmniej wybitne i nie ścišgajšce oczów postacie najżywsze mogły budzić zajęcie, bo te tu sprowadzało cichaczem dane sobie słowo. Niejedna z pań - opowiadano sobie - przybywała tu, znikała w karetce z towarzyszem jakimś i nie zjawiała się znowu, aż pod koniec zabawy, gdy wreszcie szukajšcego jej a zabłškanego małżonka zdołała wynaleźć. Matka Loiski, dawno pozbawiona tych goršczkowych wrażeń maskaradowych, których była spragnionš, nie opuszczała teraz żadnej reduty ani kasyna. Dosyć liczne grono dawnych przyjaciół otaczało jš zawsze. Bawiła się doskonale i mogła nawet poszczycić się nowymi zdobyczami w tym świecie, dla którego nowość tak stawała się pożšdanš, że gotów jej był szukać nawet na śmiecisku. Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę, *37 a że maska już nieco zwiędłš twarz przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce, popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości. Znajšc choć z widzenia i imienia prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiajšc się być poznanš, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się nawet o to. Tego wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córkš, do której zbliżyć się chciała. Zdawało się jej, że Loiska ze starostš przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej była pewnš. Szukała jednak nadaremnie w licznych grupach i usiadła w końcu znużona. Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tym, że przed kilkš dniami nagle wyniosła się ona ze swego mieszkania, które jeden z posłów odnajšł, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, tak po cichu i nieznacznie, że nikt tego wytłumaczyć nie umiał. Lecz że starostę jak przedtem widywano, nie posšdzano go więc o żaden rapt *38 i wnoszono, że stosunki zerwane być musiały. Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć, ocierała pot z czoła i rozglšdała się po sali, uderzyło jš w jednym z kštków zbiorowisko cisnšcych się masek i głośniejsze stamtšd buchajšce śmiechy. Ciekawi otaczali kogoś, tak iż go dojrzeć nie było można. Górš tylko nad ich głowami widać było starš, baraniš czapkę. - Cóż to tam tak do śmiechu budzi? - spytała starego podkomorzego, który jej towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego kšta. - A! To ten Barani Kożuszek - rzekł stary. - Któś się widać przebrał umyślnie. To była figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale jego już dawno nie ma w Warszawie. Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić. Odaliska słuchała opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego Kożuszka obijało się o jej uszy; nie bardzo go też była ciekawš. Maska, która się tu, przybierajšc tę charakterystycznš postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobnš do tej, jakšśmy u Marwaniego widzieli. Można jš było nawet wzišć za tęż samę. Ci tylko, co się zbliżyli do niej tego wieczora mieli sposobność, więcej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, którym dawniej słynšł Kożuszek. Węgier, chodzšcy z karykaturami i rozdajšcy właśnie wizerunki jakiegoś hetmana bez buławy, Rady Nieustajšcej *39 dawnej, z podpisem "Zdrada nieustajšca", podskarbiego P., chodzšcego za jałmużnš z kartami w kieszeni, biskupa Mass... *40 konno przy szpadzie jako szefa pułku swojego imienia itp. - oderwał był słuchaczów od Baraniego Kożuszka. Na chwilę został sam, bo wszyscy się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł odaliskę, wlepił w niš oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczšł. Nic mniej miłym nad to być jej nie mogło. Zbliżyła się naprzód do podkomorzego, odwróciła głowę, potem wstała, chcšc się oddalić; lecz przecisnšć się nie było podobna. Barani Kożuszek wprost szedł ku niej. Już to samo, że był brudny, że twarz miał szarym kawałkiem płótna, jak ścierka wyglšdajšcego, pokrytš, że potargane włosy siwe wyglšdały mu spod czapki - obudzało wstręt u pani Zelskiej. Brzydziła się starościš. Oprócz tego, sama nie wiedzšc czemu, obawiała się i trwogę czuła, patrzšc na starca, który z niej oczów nie spuszczajšc, wprost szedł ku niej. - Podkomorzy, zlituj się, uchodźmy; idzie wprost na nas. - Ależ niepodobieństwo - zamruczał towarzysz - przecież nas nie zje. Nie można się przecisnšć, poobrywajš na nas wszystko. Zelska drżała siedzšc. Obok niej na ławce, z drugiej strony siedziała kobiecina jakaś w lekkiej sukni, w przebraniu, które o ubóstwie świadczyło. Ta, zobaczywszy Kożuszka, zerwała się i uciekła. Stary natychmiast zajšł miejsce opróżnione. Sšsiadka odwróciła się zupełnie od niego i sšdziła, że jej nie zaczepi, gdy usłyszała głos zmieniony, lecz przypominajšcy jej jakiś niegdyś znany: - Góra z górš, mościa dobrodziejko - szeptał jej w ucho Kożuszek. - Myśmy to starzy, starzy bardzo znajomi, hę... z Siedlec jeszcze. Hm, ale ja siwy jestem, a asindźka wiecznie kwitniesz i z kielicha życia pijesz... Hm, ale już męty być muszš. Cała drżšca, zwróciła się Zelska ku niemu i szepnęła: - Mylisz się pan, nigdy nie byłam w Siedlcach, nie znam was. - Barani Kożuszek nigdy się nie myli - rzekł sšsiad - tym mniej, gdy o takš dobrš, serdecznš znajomš idzie, z którš się tyle wieczorów i księżycowych nocy nad brzegiem stawu spędziło. Szyderski śmiech towarzyszył odpowiedzi. - Co to jest - cišgnšł dalej - kiedy komu Pan Bóg da szczęście. Ja w łachmanach, a asindźka w atłasach. Ja sam, pani zawsze z adoratorami. Mnie w ustach i sercu gorzko, a u niej... słodycz i ambrozje. *41 A jednak, słowo daję, chodziliśmy, pod ręce pobrawszy się, po tym ogrodzie i ja te niegdyś malinowe usta całowałem. Ale tysišce potem innych pocałunków starło z nich ślady tych goršcych... Zelska, drżšc, nacierała na podkomorzego. - Na miłość Boga, chodźmy, chodźmy! Stary towarzysz ze słabymi nogami, obawiajšcy się ścisku, a nie słyszšcy, co z drugiej strony prawił Kożuszek, protestował: - Siedź bo, asindźka, nie można. Barani Kożuszek ust nie zamykał. - Niewymownie się cieszę, że widzę dawnš przyjaciółkę tak szczęśliwš i tak zawsze pięknš. Słyszałem, ba, słyszałem, że się jej wiodło nadzwyczaj pomyślnie. Miałaś podobno głupiego męża, niepoczciwego zazdrośnika, który zawadzał. Potrafiłaś się go pozbyć, majštek dostać do ršk i córunię tak wychować, że pierwszy ładny młodzieniec, co się zjawił, wzišł jš jak młody grzybek. Co też się z niš stało? Śliczne to było dziecko! Córka poszła pewnie w ślady szanownej mamuni. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. I dobrze się jej dzieje, hę? Prawda to, że pierwszy amant jej, nie ożeniwszy się z niš, świat ten pożegnał? W sam czas jš uwolnił. Swobodna, może teraz zażywać świata, póki służš lata. Ma pewnie przyjaciół dużo. Odalisce spod maski łzy już płynęły, ale Barani Kożuszek nie patrzył na niš. - I to szczęśliwe, że asindźka wróciłaś do stolicy ze wsi. Tam w tej dziurze, między lasami, niedźwiedziom tylko żyć, a tu gdy się w ostateczności cerę straci, a siwizna przyniesie popielcowe "memento mori", *42 jak stary woźnica będziesz asindźka, nie mogšc powozić sama, drugim bicze kręcić. To się opłaca. Słowo daję. - Mości panie - zawołała, nie mogšc już wytrzymać, odaliska - jest rzeczš podłš znęcać się nad bezbronnš kobietš! - Jak nad jakš - rzekł Barani Kożuszek. - Nad niewiastš, co nie poszanowała w życiu nic, ani mężowskiego imienia, ani świętości domowego ogniska, ani niewinności dziecka własnego, nad takš starš, niepoprawnš rozpustnicš Bóg przykazuje nie mieć litości i chłostać jš. A że biczem nie mogę, słowem smagam. Odaliska krzyknęła, lecz wrzawa na sali nie dała posłyszeć rozpaczliwego jej głosu. Odwróciła się do podkomorzego, który patrzył w innš stronę, i chwytajšc rękę jego, poczęła wołać: - Na miłość Bożš, chodźmy...! Umrę...! Stary ofuknšł jš: - Słowo daję, że w ten tłum nie pójdę. Siedziałabyś... Kożuszek zamilkł na chwilę. - Pierwszy raz się spotykamy - mówił potem - lecz nie ostatni, nie! Póki ty się tu ze swym sromem nosić będziesz po Warszawie, ja za tobš, bom ja bicz Boży, chłosta Boża, pomsta niebieska. Nie dam spokoju, wytchnienia. Nękać będę, aż pójdziesz stšd precz na pokutę, na łzy, na upamiętanie, choć późne. Odetchnšł ciężko. - Nie, ty hrapio *43 okrutna, coś splugawiła wszystko, czego dotknęłaś, ty nie upamiętasz się nigdy! Zamrzesz w tej kałuży, w której żyłaś. Tyś stary łachman brudny, gorszy od tego, który ja mam na sobie... Idź, gdzie chcesz... Ale precz stšd, abyś córki nie zgubiła... Ta jeszcze, kto wie... uratowanš być może, a ty... nigdy! Póki ty tu, póty jej grozi twój uścisk macierzyński zatratš. Ty musisz iść precz stšd! Podkomorzy, który dopatrzył się, iż przejście było nareszcie możliwe, wstał. Odaliska uwiesiła się na jego ramieniu, dyszšc zapłakana, i pchała go już, nie oglšdajšc się za siebie. Wtem Barani Kożuszek pochwycił jš pod drugš rękę i choć mu się wyrywała, poczšł prowadzić, wołajšc głośno: - Proszę puścić wolno! Miejsca, panowie! Prowadzę najcnotliwszš z odalisek do haremu jego sułtańskiej mości, z którego się wymknęła z tym eunuchem. Sułtan czeka! Miejsca, panowie! - Do domu, do domu! - nalegała Zelska na podkomorzego, który zajęty nogami swymi i trudnościami pochodu, nic nie słyszał. - Tak, powracaj do domu - poczšł Kożuszek - i z domu natychmiast precz, precz w lasy, gdzie by cię ludzie nie widzieli, abyś poczciwego imienia na hańbę tu nie włóczyła! Puścił jš nareszcie Barani Kożuszek i nie ścigał już dalej, a zaledwie stanšł, otoczyła go ciżba, poczynajšc zaczepiać i domagajšc się, aby jej coś prawił. Ale stary stał znękany, głowę opuściwszy; na kiju się sparł i choć go szarpano i zaczepiano, nie odezwał się ani słowa. Wkrótce potem, rozepchnšwszy zastępujšcych mu drogę, powoli wyszedł z sali i wydobył się na podwórze. Juliaszek, który jak zawsze stał z latarkš, postrzegłszy go, natychmiast nadbiegł, ale niezmiernie zdziwiony. Zdawał się własnym oczom nie wierzyć, oglšdał go dookoła. - Jak Boga kocham! Pan to czy nie pan? Barani Kożuszek czy Kożuszek Barani? Ozwijże się, jegomościuniu! A toć ja ten, coś mu dał dwa złote, pamiętasz? Poświecę na Krochmalnš ulicę. - Chyba mi poświeć na cmentarz - odparł stary. - Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się dostaniemy, ano jeszcze czas. Zajrzał mu w oczy. - Skšdżeś się tu wzišł? - poczšł, przyskakujšc ciekawie. - Toż cię marszałek ułapił, a potem... gdzieś posadzili, hę? Dali jegomościowi w skórę czy nie? - Oni nie, mój kochany, ale los mi dał - rzekł Kożuszek - tak, cięgi dobre. Juliaszek głowš pokręcił. - Mam z latarkš służyć? - zapytał. - Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie. To mówišc, oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma. "Znowu tedy będzie w ulicach komedie wyprawiał - szepnšł. - Gdy kogo skóra świerzbi, nie ma na to ratunku." Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów Barani Kożuszek czy któś, co go doskonale udawał, był znowu na reducie w Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem szermował. Ci, którzy od niego oberwali, milczeli. W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł to być ten dawny Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego młodego Turkułła *44 posšdzono nawet, iż on odegrał tę rolę. Powróciwszy do domu z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał, Zelska, skarżšc się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc całš. Z mowy w poczštku nie poznawała swojego prześladowcy, lecz w końcu musiała się go domyśleć. Groźby jego nie pozostały bez skutku, gdyż zaraz nazajutrz rano zapowiedziała, że wyjeżdża do domu. Zdziwienie wielkie było między przyjaciółmi i żal nie mniejszy, gdyż dom jej zaczynał wchodzić w modę. A że parę dni temu wcale mowy nie było, aby pani Zelska Warszawę opuszczać miała, gubiono się w domysłach, co nagłe to postanowienie mogło spowodować. Krajczy i podkomorzy usiłowali jš wstrzymać. Nie chciała słuchać nawet. - Za nic w świecie tu nie zostanę! - wołała. Tegoż dnia posłała bilet do córki, żšdajšc się z niš widzieć. Służšcy powrócił z nim i z oznajmieniem, że kasztelanicowa wyniosła się z dawnego mieszkania, dokšd... nie wiadomo. Mecenas Zażywski, wezwany przez niš, nie umiał też powiedzieć, co się z Loiskš stało. Musiała matka posłać po Tytusa, który przed wieczorem przybyć tu raczył. - Pan musisz wiedzieć, co się stało z Loiskš! - zawołała za ukazaniem się jego, podchodzšc do progu z pośpiechem. - Domyślam się czegoś, ale nie wiem nic stanowczego, pewnego - rzekł, siadajšc, Tytus. - Dotšd nie mogłem dośledzić, gdzie jš uwiózł i skrył starosta; lecz jestem pewnym, że zniknięcie to jego jest sprawš. - Jak to? Jeszcze starosta? - zapytała naiwnie matka. - Ale cóż ona sobie myśli? Wszak z pewnościš się z niš ożenić nie może. Mówiš, że od niego nic na zawinięcie palca nie przyjmuje. Cóż to jest? - To po prostu romans, nie wiem w ilu tomach, lecz dla obojga ich - rzekł Tytus - życzyłbym, aby jak najprędzej go skończyli. Kasztelanicowa traci czas, kompromituje się. Starosta sam nie wie, co robi, bo to młokos niedoświadczony, a niczyjej dobrej rady nie słucha. Słyszałem - dodał - że pani na wieś powraca. Cóż to znowu znaczy? - Mam dosyć Warszawy - kwaśno odezwała się Zelska. - A tak pani dobrze tu było. - Tak dobrze - rozśmiała się gorzko - iż rada bym dziś jš opuścić. - Cóż więc zaszło? - spytał Tytus. - Nic, wcale nic, proszę się nie domyślać - rzekła z przyciskiem Zelska. - Nudzi mnie to wszystko. - No, i kosztuje dużo, co? - odezwał się trochę impertynencko Tytus. Zelska wargi zakšsiła. - Nie zgadujesz pan - odparła. - Więc chyba na reducie ostatniej Barani Kożuszek, który długo przy niej siedział, jak mi mówiono, dał jej radę. Zelska drgnęła i zaczerwieniła się. - Słyszałeś pan co?! - krzyknęła poruszona, zdradzajšc się. - Nie, domyślam się tylko, ale widzę, że trafnie. Gospodyni zamikła, patrzšc na stół, który stał przed niš. - Powiedz mi pan, co wiesz tu wszystko. Znacie tego człowieka? Wiecie, kto on jest? Tytus wykrzywił się pogardliwie. - To pewna, że pod baranim tym kożuszkiem kryje się osobistość wcale do niego nie stworzona. Jest to zagadka, która się wyjaśni, gdy ten wrzód, co teraz w sejmie nabiera, pęknie. Zelska nie pytała więcej. - Nie rozumiem takiej stolicy, w której lada włóczęga, żebrak, może sobie tyle pozwalać - rzekła. - Cóż pani chce? Takich czasów dożyliśmy. Dekert mieszczan prowadzi na sejm i dopomina się dla nich o miejsce. Szkoda, że nie w senacie. Synowiec królewski *45 chłopom daje wolność. Pan Butrymowicz *46 pisze projekt, żeby Żydów z chrześcijanami porównać. Cóż dziwnego, że żebrak jakiś został kaznodziejš ulicznym? Tytus tym frazesem, wyuczonym pono gdzieś, skończywszy, zabrał się do wyjścia i już miał pożegnać gospodynię, gdy w przedpokoju hałaśliwy głos nakazujšcy dał się słyszeć. - A puszczajże k... *47 jakiś. Żebym ja ci się meldował! Hrabia wszedł do pokoju. Chociaż Zelska znała go dawniej, lecz odwiedziny hetmana u niej były czymś tak nadzwyczajnym, że i ona, i Tytus stanęli niemal osłupieni. Ze zwykłš sobie rubasznościš wchodził w kapeluszu i zdjšł go dopiero, zobaczywszy gospodynię. Nie witajšc się nawet, postšpił parę kroków. Był czerwony, zaperzony czegoś i w bardzo złym humorze. - Nie powiesz mi pani przynajmniej, co się z córkš jej stało?! - zawołał. - Właśnie ja o to badałam pana Tytusa. Hetman stanšł i strzšsnšł głowš. - Możesz się pani pochwalić jej wychowaniem - poczšł szydersko. - Na uczciwość, walna kobiecina! Przysłużyła mi się, jeśli się nie mylę, a nie mylę się, tak, że pókim żyw, jej tego nie zapomnę. - Ale cóż to jest? - przerwała matka przestraszona. - Co jest, to jest! - zawołał hrabia. - Ale choć z kobietš sprawa, a na płci pięknej mścić się nie godzi, za takš zdradę... Nie dokończył i odwrócił się hetman. - Na Boga, niechże mnie pan objaśni! - przemówiła matka. - Objaśnić nie mogę - odezwał się hrabia swoim zwykłym tonem - bo sam jeszcze objaśniony nie jestem, ale mam więcej niż podejrzenie. Jakże mogła, nie dawszy mi znać o sobie, wynieść się? Miała przecie względem takiego, jak ja, przyjaciela obowišzki. Ufałem jej, zwierzałem się. Hetman przestał mówić nagle, oczy wlepił w matkę Loiski i zawołał: - Nie kłamże, moja jejmość! Co się z niš stało! Zdrada czy... czy nieszczęście jakie? Przypadek? Z takimi pięknościami jak ona nigdy człowiek niepewien jutra. Albo mnie zdradziła, co być może, albo jš zdradzono, co także jest możliwe, albo jš porwano, lub się kto pomścił. Ale cóż się z niš stało? Powiedzcie mi, co się z niš stało! - Ja nie wiem! - krzyknęła matka. Tytus ramionami ruszył, Zelska rzuciła się, oczy zakrywszy chustkš, na kanapkę i szlochała naprawdę lub czuła się obowišzanš okazać sentyment. Hetman dał znak Tytusowi; wyszli do drugiego pokoju. - Jakšż ona popełnić mogła zdradę? - spytał Tytus, korzystajšc z poruszenia hetmana, który w podobnych razach wygadywał się łatwo. Hrabia spojrzał nań z góry pogardliwie, jakby się dziwił, że taki człowiek śmie chcieć go indagować. - Jakš ona mogła zdradę popełnić - powtórzył - to mnie wiedzieć. Mieliśmy z Kurdwanowskim zrobić pewnego figla, który gdyby się był udał, cienko by śpiewali ci, co teraz chór prowadzš. No, i u Loiski nam było dogodnie o tym radzić. Schodziliśmy się u niej... Kat jš wie! Ta kobieta i z oczów zgaduje lub gdzieś, do licha, podsłuchać nas mogła. Wczoraj, choć zwykle już na zamku u króla nie bywam, bo my z nim już teraz jesteśmy, po owej wielkiej przyjaźni dawnej, jak pies z kotem, po obiedzie mi się zachciało zajrzeć mu w oczy: jak też przyjmie. Poszedłem. Było poufałej jego kompanii dosyć. Gdym wszedł, jak makiem zasiał, umilkli wszyscy. Oczy się na mnie skierowały, ale ja, jak wiesz, ani wobec nieprzyjaciela na placu, ani przeciw rurze pistoletu, ani na widok gniewnego majestatu oka nie mrużę. Byłem co się zowie w różowym humorze. Król, nakrochmalony, blady, zbliżył się do mnie. Pierwsze słowo: - Pozwól - rzekł - sobie powiedzieć, że w takim stanie, w jakim jesteś obecnie, wizyt się nie oddaje. - Najjaśniejszy Panie - odparłem - jest to taki stan szczęśliwy i energiš obdarzajšcy człowieka, że gdybyś Wasza Królewska Mość częściej do kieliszka zaglšdał, daleko by nam i jemu z tym lepiej było. (Odpowiedź historyczna). Uśmiechnšł mi się kwaśno, ale staliśmy jako wprzódy naprzeciw siebie. Poczšłem go pytać o zdrowie, bo cóś wyglšdał mizernie. - Powietrze mi nie służy - odparł. - Radzš doktorowie, abym się, jak tylko pociepleje, wyniósł do Łazienek. Tu spojrzał na mnie. Nie będę tłumaczył, jaka w tym aluzja być mogła, ale mnie się zdaje, że była. Odparłem żywo: - Ja też za Łazienkami głosuję, bo może by tam mniej Waszš Królewskš Mość napadali nowi jego przyjaciele. - Napadali? - odparł król z uśmiechem. - Hm, ja na zamku nie boję się napaści; ale pod te czasy, z zamku do Łazienek jadšc, mógłbym być na niebezpieczeństwo wystawiony. W tym do jakiejś plotki, mnie się tyczšcej, aluzja była wyraźna. Poczšłem się śmiać. - Wasza Królewska Mość rozkaż tylko - rzekłem - a ja z moim regimentem buławy koronnej w przejeździe będę konwojował. Na to król rzekł misternie: - Kto wie? Straż by była może niebezpieczniejsza niż niebezpieczeństwo samo. - Patrzyliśmy sobie w oczy, no i de Cach~e nadszedł z kartami. Rozmowa się skończyła. Otóż - dodał hetman - masz wiedzieć, że o tym, do czego król aluzjš czynił, nikt oprócz afidowanych *48 wiedzieć nie mógł i może jedna Loiska. Mam więc tę kobietę w silnym podejrzeniu, że wkupujšc się w łaski królewskie, mogła nas wydać. Tytus słuchał z zajęciem. - Byłoż w istocie coś podobnego na myśli? - zapytał. Hetman odwrócił się, nie chcšc odpowiedzieć. - Tysišce się rzeczy mówi i przypuszczeń robi - zawołał - gdy się chce kraj od zguby ocalić! Mógł coś takiego Kurdwanowski pleść, nie przypominam sobie. Ale mów mi - bo przecież ty wiesz wszystko, co się w mieście dzieje - gdzie, z kim ona mogła uciec? Dokšd? - Nikt w tych czasach u niej nie bywał oprócz starosty - rzekł Tytus. - Co dziwniejsza, ta kobieta, w której nigdy nikt najmniejszego nie obudził sentymentu, zakochała się w nim. - Cha! cha! - rozśmiał się hrabia. - Rozumiem to dobrze. Kalkulacja wcale niezła. - Ja miałem tam u niej stosunki ze służbš, donoszono mi wszystko - rzekł cicho Tytus - bo jak pan hrabia powiadasz, wszystko wiedzieć muszę. Otóż zaręczyć mogę, że nigdy od niego nawet prezentu kosztowniejszego nie przyjęła. - Rozumiem - rozśmiał się hetman. - Ale waćpan wiesz, że takie bezinteresowności w kobietach zawsze najdrożej kosztujš, bo się je potem płaci ryczałtem, osobš lub fortunš. - Na ten raz nie wiem - rzekł Tytus. - Była formalnie w nim rozmiłowanš. - Więc też zapewne nawrócił jš na swš wiarę i skłonił do zdrady przeciwko mnie! - zawołał hetman z gwałtownościš wielkš. - Otóż ja ci powiadam, że choć to jest kobieta i choć nie po kawalersku się spiszę, ale ja jej tego nie daruję! To mówišc, hrabia wyszedł do pierwszego pokoju, w którym już z suchymi oczyma, zamyślona, blada, zbrzydła i zestarzała siedziała Zelska. Hetman ledwie spojrzał na niš. - Ja także wyjeżdżam z Warszawy - odezwała się, wstajšc z kanapy. - Pozwoli hrabia, bym go pożegnała. - Moja dobrodziejko, nie witaliśmy się, gdyś tu przybyła, i żegnać się nie mamy obowišzku. Niech Bóg prowadzi, a jeślibyś córkę zobaczyła, powiedz jej, że ja jeszcze długie mam ręce! - Ja się z córkš nie widuję - odparła Zelska. Hetman, nie słuchajšc jej, wyszedł. Tytus, skłoniwszy się, wybiegł za nim, rad się jeszcze więcej czegoś dowiedzieć. Hrabia nie był w humorze i nie odwróciwszy się, siadł do karetki, która na niego czekała, rozkazujšc wracać do swego pałacu. Tu, chociaż godzina była sesji sejmowej, a znaczniejsza część publiki ówczesnej w Izbie lub na galerii się znajdowała, gości oczekujšcych na hetmana było dosyć. Czekali nań między innymi generał Kurdwanowski i strażnik Mierzejewski, którzy natychmiast weszli za powracajšcym do gabinetu. - Nie ma wštpliwości, że mój plan wniwecz obrócony! - zawołał hetman. - Kto mi się przysłużył, królowi denuncjujšc, nie wiem. Silne mam posšdzenie na tę niegodziwš syrenę. - Ale ona o niczym wiedzieć nie mogła! - zakrzyknšł Kurdwanowski. - Kobieta, w której domu spiskowi się zbierajš, żeby nie znalazła sposobu podsłuchania, żeby się nie domyśliła! Kurdwanosiu, ty to mówisz? - rzekł szydersko hetman. - Czy ja mogę zaręczyć, żem sam się z czym nie wypaplał? Starałem się - poczšł po chwili hrabia - dostać języka na zamku. Mam tam swoich. Otóż wiem, że z rana, parę dni temu, była tam nieznajoma jakaś, czarno zakwefiona petentka, przypuszczona przez Ryxa. Strażnik się uśmiechnšł. - Takie petentki co dzień mu Ryx wpuszcza w różnych godzinach. - Dosyć, że ja tę syrenę posšdzam i nie bez fundamentu *49 - dokończył hetman, ciskajšc o stół rękawiczkami. - Projekt diabli wzięli! Ale znajdziemy inny - dodał. - Tylko ja jej płazem tego nie puszczę! Chwilę chodził, poruszony mocno. Odwrócił się do strażnika. - Strażniku - rzekł - ty jesteś człowiek pióra, ja pisać tak dalece nie umiem, chyba szablš po nosach. Ta dzierlatka bałamuci starostę i jeżeli się dopuściła zdrady, to z namowy amanta. Ona się w nim kocha. Piękne za nadobne; potrzeba się jej odwdzięczyć. Napiszmy list do ojca, pana wojewody, ostrzegajšc go, w czyich syn jest rękach. - Anonim? - szepnšł strażnik. Hetman się cały wstrzšsnšł. - Ależ, mój strażniku, ja co robię, tego nigdy nie taję. Nawet gdy mi trzeba było jako łowczemu iść na konfederatów barskich, wiesz, że "anonyme" *50 nie szedłem. Głupstwo czy rzecz rozumnš, bodaj krwiš, ale podpisuję. Więc i list do wojewody podpiszę "nomine et cognomine manu propria", *51 tylko mi go skoncypuj tak, jak do starego wojewody przystało, naszpikuj łacinš, nasól komplimentami, trochę ze staroświecka. Strażnik głowę skłonił i wyszedł. Wieczorem następujšcy koncept listu do pana wojewody leżał na stoliku hetmana: "Jaśnie Wielmożny Wojewodo, mnie Wielce Miłościwy Panie a Bracie. Chociaż "tempora mutantur et nos mutamur in illis", *52 a długich lat upłynionych "cursus" *53 pozbawił mnie tej szczęśliwości, bym oblicze jaśnie wielmożnego pana oglšdał i sercu jego mógł się "viva voce" *54 przypomnieć - "tandem" *55 pochlebiam sobie, iż całkowicie z pamięci jego wyrugowany nie zostałem, tak jak w mej zawsze respekt i rewerencjš *56 dla osoby jego konserwuję pilno. Nie śmiałbym jednak spokoju jego i "otia bene merita", *57 zasługami dla tej Rzeczypospolitej położonymi, naruszać, gdyby okoliczność "magni momenti", *58 dla serca jego rodzicielskiego i honoru familii, nie nakazywała mi "pro veteri officio" *59 pośpieszyć z poufnym ostrzeżeniem. Od niejakiego czasu przebywajšcy tu w stolicy, pięknych przymiotów i animuszu, od wszystkich wielbiony młodzieniec, syn jego, imć pan starosta M., "vereor", *60 by przez krewkość, młodzieńczemu wiekowi jego właściwš, nie wpadł w sieci niewiasty, która już na niejednym, lepiej przeciwko takim atakom uzbrojonym, sił swych dała eksperymenta. W czas tedy zapobiegać potrzeba, aby "operto capite", *61 nieopatrzny młodzieniec w przepaść nie leciał, a tak wielkich nadziei, jakie na nim ojczyzna pokłada, jako na synu "magni herois", *62 nie zmarnował w tej Kapui. Zatem "sub quovis nomine", *63 owego obłškanego na powrót wezwać i z tych więzów wyzwolić, pozwalam sobie solicytować *64 jaśnie wielmożnego pana. Moję zaś intromisjš *65 w tej sprawie delikatnej niczemu innemu nie przypisywać, tylko tej weneracji *66 i respektowi, z jakim zawsze byłem i na wieki pozostanę" itd. Chociaż list ten, zdaniem hetmana, który uśmiał się z niego, zakrawał na szyderstwo ze starego stylu, wszakże przez wzglšd na tego, do kogo miał być wystosowanym, został przyjęty i odprawiony. Dla odmalowania zaś dziwnych stosunków ówczesnych przydać należy, iż poszedł z kresami królewskimi, a pan wojewoda odebrał go razem z uniwersałem *67 kancelarii króla, do niego wystosowanym. Zniknięcie Loiski, która w ostatnich czasach niewiele osób przyjmowała i dom miała prawie zamknięty, niewielkie zrobiło wrażenie. Hrabia W. tylko, choć u niej grać i bywać przestał, tęsknił za niš i dopytywał się pilno, co się z niš stało. Nikt mu o niej nic powiedzieć nie umiał. Słabość jego dla pięknej Loiski była jednš z tych fantazji podstarzałych ludzi, którzy do młodych istot przywišzujš się jak do dzieci. Żal mu jej było. Zatarło się jednak wspomnienie prawie, gdy jednego ranka kamerdyner z dosyć tajemniczš minš przyszedł mu oznajmić na ucho, że jakaś pani, której twarzy dojrzeć nie było podobna, bardzo gwałtownie dopomina się o chwilkę rozmowy na osobności. Ponieważ hrabia W. słynšł z tego, iż zawsze miał sporo gotówki, a nawet najwyżej położone wówczas panie często go o pożyczkę potajemnie prosiły, bo demon *68 gry je pętał, gospodarz nie mógł odmówić posłuchania i naprędce wdziawszy suknię, wyszedł do gabinetu. Na pierwszy rzut oka poznał we wchodzšcej kobietę młodš, a gdy twarz odsłoniła, wykrzyknšł radośnie, widzšc Loiskę. Była blada, smutna i na twarzy tęsknotę niosła i cierpienie. Drżšca, musiała usišść, tak zmieszana była i strwożona. W rękach cisnęła pudełko jakieś i konwulsyjnie je w nich przewracała. - Hrabio - odezwała się - przychodzę prosić o łaskę jednę. Byłeś mi przyjacielem, a co więcej, przyjaźń twa była bezinteresownš i takš, żem się jej wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi, ratuj mnie! Przestała mówić, wcišgajšc powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały. - Uspokój się pani - rzekł hrabia. - Jeśli to jest w mej mocy... - O, najzupełniej - odezwała się Loiska, podnoszšc pudełko, które w ręku trzymała. - Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie mam się udać do kogo. Chcę sprzedać resztki moich biednych klejnotów. Jubiler... Żydzi oszukujš mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabšdź, proszę! Gospodarz ruszył się żywo. - Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej. Dam, ile każesz. - Nie, nie! - stanowczo odparła Loiska. - Dawniej byłabym może przyjęła pożyczkę z wdzięcznościš, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem innš, chcę być innš! Nie przyjmę tego, czego bym nie mogła ci wrócić tak rychło. O resztki majštku muszę z własnš matkš... ale to do rzeczy nie należy. Żywo dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych w Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i garnitur do niego; był on wysokiej wartości. - To dar tego, który był... który miał być raczej - uśmiechnęła się gorzko - mężem moim. Podarek jego ślubny. - Pamištka - rzekł hrabia. - O, smutna, upokarzajšca - rzekła Loiska. - Naówczas, gdy mi jš przywiózł, dzieckiem byłam i cieszyłam się niš jak dziecię. Dziś jš łzami oblewam. Weź, kup, proszę! Hrabia stał zadumany; wyjšł sznur i poszedł z nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były najpiękniejszej wody i duże jak ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter *69 w spięciu miał wartość wielkš. - Najniżej cenišc - rzekł hrabia chłodno - mniej niż trzy tysišce dukatów dać nie można. Loiska uderzyła w ręce białe; twarzyczka jej zarumieniła się i zajaśniała. - Zbawisz mnie - rzekła - to rok życia w spokoju, rok szczęścia! - Pani droga - odezwał się hrabia - pozwól sobie, w imię dawnej przyjaźni, zrobić uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej kocha, że dla niego wyrzekłaś się świata. Loiska spuściła oczy. - On jest bogaty, jakże pani możesz potrzebować? Kasztelanicowa drżała, nie mogšc mówić długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Śmiało oczy podniosła na hrabiego. - Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i tego człowieka godnš. Nigdy nic nie przyjmę od niego. To by odebrało całš wartość mojemu przywišzaniu, to by je zabiło. Nigdy! Nigdy! O, kochany przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwš, podnieść się z tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam! Choćby umrzeć! Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło. - Ze strony pani jest to sentyment piękny - rzekł - poszanowania godzien, lecz ten młodzieniec... ten panicz... - Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko - żywo przerwała Loiska. - Nic pan nie mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja... Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem. - Starosta - rzekł - wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej woli. Ojciec - człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycja, *70 obowišzki. - Wszystko to ja wiem, panie hrabio - zawołała Loiska - i znam przyszłość moję smutnš! Ach, smutnš bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za niš warto życiem zapłacić. Mówiła z takim ogniem i siłš, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł. - Więc - spytał - każesz mi pani zabrać te brylanty? - A bierz je, bierz! Uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największš łaskę. Lecz - dodała - słowo honoru, iż tego sš warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski! Hrabia W. zarumienił się nieco. - Żadnej łaski - rzekł - ja na nich nawet zarobię. Trzy tysišce pięćset. - Nie, trzy. - Nie liczyłem solitera - odparł hrabia. Loiska wstawała już. - Pieniędzy, pieniędzy! - poczęła klaszczšc w ręce. - A! Nigdy tak ich nie pragnęłam. Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarš. Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów. - Pani tego nie udźwigniesz - rzekł uśmiechajšc się - jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka funtów złota. To nad siły. - Ja! Ja bym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! - odparła Loiska. - Nie, nie - oparł się W. - Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak będzie najlepiej. Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajšł się liczeniem. - Na wszelki wypadek - odezwał się - niechże pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie jš znaleźć, gdzie się o niej dowiedzieć można. Nikt nie wie, wszyscy się dziwiš, dopytujš. - I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tym nie powinieneś - odpowiedziała Loiska. - Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie samš. Mam powody lękania się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić. Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem spokojnš. Hrabia W. nie nalegał. Stało się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego szkatułkę, siadła zakwefiona i szepnęła po cichu, dokšd miał jechać woźnica. W tejże chwili ujrzał hrabia W. na drugiej stronie w ulicy stojšcego, na kiju spartego człowieka, w którym poznawszy Barani Kożuszek, przestraszony się cofnšł. Stary patrzył pilno, gdy do powozu wsiadała Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego ulicznika, któremu nieznacznie wskazał odchodzšcego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytajšc za resory. Odwrócił potem głowę ku Kożuszkowi i pokiwał niš, pokazujšc, jak się dobrze sprawił. Biegł z poczštku, potem na rękach się dźwignšł, nogi podniósł w górę i w najniewygodniejszym położeniu, wiszšc tak uczepiony za fiakrem, razem z nim zniknšł na zakręcie ulicy. Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego oczekiwał. W alejach Ujazdowkich mało było naówczas domów i te, które tam urosły świeżo, naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i kawiarnie. W bok od głównej ulicy, wśród starych drzew stał wysoko oparkaniony, niepozorny dworek. Kawał spory gruntu przy nim z dawna był sadem i ogrodem. Wśród grusz, jabłoni i dzikich drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich oczów nie ścišgał, bo nie mógł mieścić nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych, co mu posługiwali. Biedny był i dosyć zaniedbany. Oprócz niegdyś pobielonych ram około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał. Rustyk *71 był, wedle ówczesnego wyrażenia, w całym znaczeniu. Lecz poza tš chatš ogrodniczš, zakryty gałęziami jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon daleko czyściej i staranniej niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego panowania trochę znać było. Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć ówczesnych, zamiast się do materiału drzewnego, z którego budował, zastosować, zapragnšł nim mury udawać. Było to trochę śmiesznie, ale elegancko. Ganek podpierały drewniane kolumny, ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę. Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać, lecz drzewo mściło się za lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linii, świadczšc, że doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany, czysty, a gdy z wiosnš zakwitły dokoła drzewa, zazieleniały liście, przyleciały ptaszki, mogło w nim być miło siedzieć, jak w cichym gniazdku, w gałęziach ukrytym. I było też tu cicho w istocie, bo oprócz starego ogrodnika, dwu jego pomocników, baby, co im jeść gotowała, nie widać było nikogo. Pawilon zdawał się zamieszkany, ale przez kogoś, co się w nim ukrywał i zamykał. Czasem fiakr do wrót przywiózł młodego jegomości, który otulony płaszczem, natychmiast znikał za bramš. Rzadziej jeszcze wyjeżdżała lub ukazywała się zakwefiona pani. Było to teraz pomieszkanie tej lubišcej przepych, zabawy, świat i ludzi Loiski, która się tu kryła ze szczęściem swoim. Starosta z największymi ostrożnościami przybywał do niej i tak samo się wykradał. Wierna Brysia i stary sługa składali cały dwór Loiski. Opłacano sowicie ogrodnikowi za najem pawilonu i obowišzano go do zachowania tajemnicy. Nikt też tu nie zaglšdał i nie bardzo się domyślano istnienia pawilonu, wzniesionego przed dziesištkiem lat dla równie tajemniczego schronienia jakiejś piękności, z którš król przed zazdrosnymi paniami ukrywać się musiał. Loiska czuła się szczęśliwš, odrodzonš, a choć żywy jej temperament sprowadzał czasem chwilowe burze, następowało po nich lazurowe, wypogodzone niebo, tym piękniejsze jeszcze, że przez chwilę było zaćmione. Starosta umiał tak jakoś pogodzić swe obowišzki społeczne z potrzebami serca, iż mu na oboje czasu stawało. Widywano go w Warszawie tam, gdzie być był powinien, nawet na wieczorach przy pięknych paniach, które na próżno próbujšc go zbałamucić, cierpliwie czekały, aż się pierwsza fantazja młodzieńcza rozpryśnie. Tytus bywał zawsze jeszcze u dawnego przyjaciela, starał się o odzyskanie zaufania, czynił małe przysługi, otrzymywał małe prezenta, ale o niczym nie wiedział a niewiele mógł się domyśleć. Starosta, przewidujšc, że go szpiegować będš, umiał doskonale wymykać się jak ścigany zajšc w polu. Cišgnęło się tak wszystko bez zmiany aż do wiosny, gdy dnia jednego do Czeremechy wprost adresowana korespodencja przybyła umyślnym bojarem, *72 wysłanym przez wojewodę. Zawierała ona list do starosty, krótki i suchy, "sub oboedientia" *73 nakazujšcy natychmiastowy powrót do domu, bez żadnych zwłok i wymówek, a do Czeremechy rozkaz, aby po odebraniu instrukcji pakować kazał i staroście wyjazdu odraczać nie dał, nawet gdyby był chory. Czeremecha przelškł się odebranego pisma, w tak ostry sposób, z przebijajšcym się w nim gniewem, było ułożone. Sam pan wojewoda dyktował i podpisał. Starosta, przeczytawszy list ojca, pobladł strasznie. Z listu można się było domyślać wielkiego nieukontentowania i pewno niełaskawego w domu przyjęcia. Czeremecha, patrzšc na ukochanego swojego panicza, litość uczuł wielkš. Ale cóż ona znaczyła? Co on mógł? Należało być posłusznym lub narazić się na gniew starca, który słynšł z surowości niezbłaganej. Starosta, jak odrętwiały, nie mówił nic. Ręce mu zwisły, na czoło pot wystšpił, wargi pobielały. - Nie ma rady - odezwał się marszałek - pakować trzeba natychmiast, a jutro rano w drogę. I na to nie było odpowiedzi. Po chwili dopiero wstał z krzesła panicz, słabym głosem odezwał się, żeby wszystko gotowano do drogi, wzišł za czapkę i wyszedł. Przybył do pawilonu w niezwykłej godzinie, gdy się go nie spodziewano. Loiska wesoła, rozpromieniona, nucšc biegała po pokojach z Brysiš, myślšc o nowym ich przystrojeniu, bo miała teraz pienišdze. Chciała to życie otoczyć wszystkim, co tylko je jak najrozkoszniejszym uczynić mogło. Na tak uradowanš, ślicznš, odmłodzonš marzeniami trafił starosta, który wszedł blady jak trup, bezmowny, na twarzy majšc wypisane, że niósł z sobš wyrok okrutny. Loiska spojrzała, krzyknęła i przybiegła mu się uwiesić na szyi. Słów nie potrzebowała. Czuła nieszczęście, którego się obawiała. Wiedziała dawno, że godziny ich były policzone; miała nadzieję, że się jeszcze długo, długo pocišgnš. - Mów - wyszepnęła w końcu. Starosta rękš niepewnš, drżšcš dobył list ojca i położył go przed niš. Rzuciła nań oczyma. - Nie powrócisz już - odezwała się głosem głuchym i stłumionym. - Wszystko się skończyło! - Nie, nie! - gwałtownie przerwał, rzucajšc się, starosta. - Ojca słuchać muszę, tak, lecz mimo niego, mimo wszystko powrócę. Przysięgam! - Nie przysięgaj - odezwała się, usta mu rękš zatulajšc. - Ty nie znasz ani siebie, ani świata, ani siły swej, ani tej, której ulec musisz. Straszliwa boleść w tej kobiecie przeszła jak piorun tylko; cała energia jej charakteru wróciła natychmiast. Widziała się zgubionš; dzień jeden zostawał jeszcze. Nie chciała go zatruwać. Potem... była przygotowanš na wszystko. - Kiedy? - zapytała krótko. - Jutro rano. - Koniecznie? - Muszę! Ścišgnęła brwi i usiadła przy nim, na pozór spokojna. - Mój Boże! - odezwała się łamišc ręce. - A jam taka szczęśliwa przybyła tu niedawno, rozmarzona, wiozšc z sobš złoto, aby nim te chwile życia naszego oprawić, aby nam na niczym nie brakło. Łzy zakręciły się jej w oczach, ale je otarła szybko. - Jutro - szepnęła - dla mnie już nie ma jutra. - Ani dla mnie - rzekł starosta. - Ale poza tymi dniami, nie wiem wielš, świeci mi nadzieja. Loiska siadła przy nim i rękš pogłaskała go po głowie. - O mój drogi - rzekła - gdybyś ty nawet mógł powrócić, czy myślisz, że te dni czarne, które przetnš pasmo złote, pozwolš je znowu nawišzać tak, aby się dalej cišgnęło? A! Nie wiesz, że taka miłość nie powraca raz drugi, że ty mi nie przyniesiesz już tego samego serca, a w moim znajdziesz ślady łez gorzkich. Nic nie wraca. Dnie takie sš jedyne w życiu. I ty już tym, co byłeś, nie będziesz, i ja... Ale co tam mówić o mnie! Rzuciła mu się na szyję płaczšc i śmiejšc się konwulsyjnie. Przestała mówić. Starosta wcišż powtarzał, iż powróci i przywiezie jej serce gorętsze jeszcze. Ona, głaszczšc go po głowie, uśmiechała się z politowaniem. Na chwilę zbiegła do sługi, aby wydać jakieś rozkazy, i powróciła na wpół obłškana prawie. Po drodze spojrzała w zwierciadło i znalazła się tak strasznie zmienionš, iż stanęła przed nim i z uśmiechem boleści poczęła włosy rozczochrane poprawiać. - Dziś jeszcze trzeba być pięknš dla ciebie! Dzień był wiosenny, lecz razem jeden z tych, w cišgu których słońce walczy z resztkami zimy nie dajšcej się odegnać. Chwilami promienie jego złote wpadały do pokoju, a wnet szumiał wiatr, gradem i krupami sypišc w okna. Słychać było grzmoty i śnieg przelatywał po nich. Ogród stawał w bieli na krótko i słońce znowu wracało, okrywajšc go kroplami brylantowymi. Natura, czasem uršgajšca się człowiekowi, zdawała się trafem wtórować uczuciom tej pary, w której sercach przechodziły promienie jasne i burze. Na pozór Loiska zdawała się nieczułš prawie; wesołość jej, dzika jakaś, dochodziła do szału. Smutnemu staroście niepodobna było do tego wesela pogrzebowego się nastroić. Uśmiech konał mu na ustach, słowa przerywało łkanie. Cierpiał okrutnie. Jednakże wśród tej katuszy on cišgle powtarzał sobie i jej, że powrócić musi. Ona milczała. W liście do Czeremechy, który on zaledwie przeczytał naprędce, zawarte były papiery. Te dopiero po powrocie do swej izdebki stary poczšł rozpatrywać. Jak rodzaj wyrzutu przyłšczył mu wojewoda w oryginale list hetmana. Już po wyjściu starosty znalazł go Czeremecha, a że wiedział, gdzie go szukać było potrzeba, a zdawało mu się, iż wiedzieć był powinien, kto go tak dotknšł, wysłał natychmiast list przez chłopaka w aleje. Gdy Brysia wniosła go do pokoju, w którym siedzieli niemi i smutni, porwała się zaraz Loiska i chwyciła pierwsza papier, którego się obawiała. - Tak, tegom się była powinna spodziewać - rzekła. - Hetman pomścić się musiał i srożej nie mógł nad to. Rzuciła list na ziemię. Starosta podniósł go, popatrzył nań i zarumienił się. - Wrogiem mu będę przez życie całe - rzekł. Widok tego listu truł ostatnie chwile Loisce; zmięła go i rzuciła w ogień. Starosta miał teraz do wszystkich wrażeń i uczuć dnia tego i zemstę w dodatku, która cierpienie zwiększała. Chciał jechać zaraz i wyzwać hetmana. - Dziś nie - nakazujšco zawołała kobieta - dziś należysz do mnie! Ani dziś, ani nigdy - dodała. - Hetman strzela zbójecko i nie oszczędzi was, a wy swojego młodego życia przeciw resztkom steranego żywota nie powinniście stawić. Nie pozwalam! Honor nie wymaga tego. Darować mu życie jest może najstraszniejszš karš. Szczęśliwi, co umierajš młodo - zawołała z uniesieniem - przy uczcie życia, z kielichem w dłoni, w różanym wieńcu, z nie zeschłym sercem! Oczy jej zaświeciły. - Tak ja umrę! Pić do dna te męty, o, to by było okrutnym! Przeżyć serce własne, powoli doczekać się tej nocy, co wszystkie blaski brudnym płaszczem rozczarowania okrywa... O, nie! Starosta starał się jš uspokoić; siadła przy nim śmiejšc się. - Ile jeszcze godzin do jutra? - spytała i popatrzyła na zegar stojšcy na kominie. Nazajutrz rano starosta wyszedł z pawilonu sam, na wpół obłškany z bólu, nie umiejšc wśród drzew ogrodu znaleźć drogi. Szedł i oglšdał się za siebie; w oknie nie było nikogo. U wrót stał powóz, który nań czekał. Zaturkotało. Cisza panowała w pawilonie. W ganku siedzšca stara Brysia płakała ocierajšc łzy. Dzień po wczorajszych burzach wstawał pogodny i zimny, niebo miało to barwę bladoniebieskš, w zielonš wpadajšcš, którš stare turkusy *74 przybierajš. Chłód przejmował. Gdy Brysia, wypłakawszy się, podniosła oczy, krzyknęła przestraszona. Przed niš na przeciwległej ławce siedział, spokojnie czekajšc, na kiju oparty mężczyzna stary, siwy, w baraniej czapce na głowie i kożuszku baranim. Musiał jednak być znajomym Brysi, gdyż z pierwszego przestrachu przyszedłszy do siebie, odezwała się, choć na żebraka wyglšdał: - A! Jakże mnie pan przestraszył! Na twarzy starego malowały się litość, współczucie i niepokój. - Pojechał? - zapytał. Brysia głowš potwierdziła. - I nie wróci, to nie ulega wštpliwości - dodał po cichu stary. - Wiem o wszystkim od Czeremechy. Cóż ona biedna pocznie? Bóg dziwnš drogš doprowadził jš do opamiętania i poprawy. Niechżeby wytrwała w niej i nie wracała do dawnego życia. Zdaje mi się, moja panno Brygido - dodał - że teraz, jeśli kiedy, czas, abym się ja jej dał poznać i stanšł jako opiekun, jako obrońca. Na to mi i wasza pomoc potrzebna. Przygotuj jš. - Ale jakże ja to potrafię? - odezwała się stara sługa. - Pocznij jak chcesz, jak ci serce podyktuje - rzekł Kożuszek - ale nie zwlekaj z tym. Później, gdy ta boleść przejdzie, gdy starym nałogiem zechce szukać rozrywki i złych ludzi towarzystwa, ja się już na nic nie zdam. Trzeba korzystać z czasu. - Przyjdź pan sam - przemówiła po namyśle sługa - ale nie w tym stroju, który jej przypomina nieszczęśliwe wasze wystšpienie na reducie. - Ona mnie już nie pozna. Ona zapomniała nawet twarzy mojej - westchnšł Kożuszek. - Boś się pan zmienił, postarzał, tyle lat upłynęło - mówiła Brysia - a i strój ten, Boże odpuść... Trudno się było domyśleć. - Tak, strój. Wyście to mnie w niego przybrali - westchnšł Kożuszek - z rozpaczy go wdziałem, a chwilami, Bóg widzi, myślałem, że oszaleję i szalałem doprawdy. Domowe nieszczęścia, kraju losy, niepoczciwość ludzka rozpacz wywoływały. Gdy to mówił, Brysia nagle położyła palec na ustach; wstała blada i niespokojna. Zamilkli. Wśród ciszy w głębi domu dobywały się jakby stłumione jęki. Niespokojna sługa wbiegła do wnętrza, drzwi nie zamykajšc za sobš. Krzyk się dał słyszeć nagle. Kożuszek wstał, drżšc cały; wargi jego drżały jakby jakšś modlitwš. Chwila długa oczekiwania upłynęła. Z załamanymi rękami, z twarzš wywróconš Brysia wybiegła z pokojów. - Na miłość Boga! - krzyknęła. - Kto żyw, kto w Boga wierzy, po doktora! Ona jest konajšca. Otruła się czy co... Przy łóżku stoi flaszka... wypiła jakieś lekarstwo... truciznę... dogorywa... Po doktora! Stary rzucił się, niepewien, czy do domu ma wpaść, czy sam biec po lekarza. Głowę stracił. Służšcego, który się zjawił, Brysia popchnęła także. - Po doktora! Z domku ogrodowego na wieść o chorobie pani wybiegli też wszyscy, każdy w swojš stronę, gdzie kto o jakim lekarzu wiedział. W sypialni leżała Loiska na pół żywa, blada, walczšc z jakšś siłš, która jej odbierała życie. Oczy to się zamykały ciężko, to otwierały przestraszone; oddychała z trudnościš. Białymi rękami chwytała dokoła siebie odzież i posłanie, goršczkowo je ściskajšc. Niekiedy westchnienie wyrywało się z piersi, lecz natychmiast zacinała usta, nie chcšc wydać okrzyku i okazać cierpienia. Pot lał się po białych skroniach, otoczonych rozplštanymi, bujnymi włosów warkoczami. Brysia, płaczšc, na klęczkach przypadła przed niš, podajšc jej wodę, trzeźwišc octem, który ona z wysiłkiem odpychała. - Nie chcę żyć - wołała - nie ratujcie mnie! Nie posyłajcie po nikogo. Księdza tylko... księdza. Nie mogę żyć... Już walkę tę ze śmierciš przebyłam... już nic nie wróci. Stara sługa, która nie wiedzšc, co robić i jak ratować, bezmyślnie mówiła, co jej usta same machinalnie wygłaszały; odezwała się z rozpaczš: - Gdyby choć on, choć ojciec był tutaj! Na wspomnienie ojca drgnęła Loiska i podniosła się nieco z trwogš. - Ojciec... Ale on mnie się zaparł i opuścił... Nie mam ojca. - Był tu, jest tu - zaczęła sługa - ja nie wiem, przed chwilš. Właśnie gdy to domawiała, stary w kożuszku wbiegł, prowadzšc z sobš doktora Lafontaine'a. *75 Widok tego żebraka krzyk dobył z piersi Loiski, rękami osłabłymi oczy sobie zakryła. Brygida dla uspokojenia jej zawołała: - To ojciec! Ojciec! Oczy chorej otwarły się strasznie. Stary klęczał przy niej. Loiska patrzyła osłupiała. Doktór tymczasem, nie zważajšc na nic, nie widzšc, co się wkoło niego działo, chwytał flaszkę stojšcš przy łóżku, aby poznać truciznę, i rękš drugš cisnšł puls chorej, która zdawała się konajšcš. Słabym głosem, patrzšc na tego, którego jej ojcem nazywano, zawołała: - Księdza! Stary chciał wstać, lecz siły go opuściły; padł na ziemię. Lafontaine już, dobywszy z kieszeni jakieś proszki, które na wszelki wypadek wzišł, wiedzšc o otruciu, rozpuszczał je w wodzie i chciał zmusić chorš, aby je wypiła. Loiska odepchnęła z całš siłš napój podany. - Ja nie chcę żyć! - zawołała z wysiłkiem. Niepodobna było ani złamać jej uporu, ani siłš jš do wzięcia antidotum *76 przymusić. Tymczasem walka z życiem, ze wzruszeniami tymi przecišgała się, lecz jawnš była na zmienionej straszliwie i ścišgniętej boleściš twarzy. Loiska z niewieścim sromem coraz to sobie usiłowała zakryć lice, aby jej męczarni nie widziano. Doktór rozpaczał prawie. Każda chwila była drogš, każda stracona zwiększała niebezpieczeństwo. Loiska nie dawała się skłonić do wypicia podawanego napoju. Siły jej uchodziły, śmiertelny pot występował na twarz wybladłš. Wśród tych straszliwych zapasów ze śmierciš, sługa ze schwytanym w ulicy przypadkiem kapłanem stanšł u łoża Loiski. Był to starzec, a powierzchowność jego dziwna, jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu świętobliwości i natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów nie pięknych, ale duchem wielkim wypięknionych do ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie poddać. Wbrew zwyczajowi długš, siwš, na piersi spadajšcš miał brodę. Suknie wskazywały, że należał do braci z góry Karmelu. Surowego cóś, ale litościwego razem było w tym obliczu; cóś, co człowieka nie z tego świata znamionowało. - Kobieto! - zawołał, głos i w rękę bioršc krzyżyk swojego różańca. - Kobieto, co śmiesz przeciw woli Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz, skłoń głowę i słuchaj! Zły duch, co tobš owładnšł, niech idzie precz, na ustęp! Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystajšc z wrażenia, napój do ust jej przysunšł. - Buntownico, bšdź posłuszna - powtarzał kapłan - na krew Chrystusowš rozkazuję ci! Lafontaine wlał napój w jej usta. Kapłan żegnał krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i wryte pozostały długo w tę twarz pięknš, spokojnš, a potęgi ducha pełnš. Szepnęła cicho, że chce spowiedzi. Ksišdz rękš wskazał, aby wszyscy wyszli. Nie wyjmujšc trochę zmarszczonego doktora, usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstšpiła w chorš, która podniosła się ku pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płaczšc, poczęła. Zza drzwi przymkniętych słychać było łkanie i głos napominajšcy a pocieszajšcy kapłana, a potem spokojnš, zwycięskš jego modlitwę. Sam on zawołał lekarza. - Teraz ty czyń - rzekł - czym cię Bóg natchnie, abyś życie zatrzymał, jeśli w tym jest wola Jego. Nie odszedł jednak i stał zamyślony, patrzšc na to biedne dziecię ziemi, które rozpacz zgniotła jak robaka. Nie widać było w jego twarzy tego zmiękczenia i litości łzawej, jakš w innych wzbudzał stan chorej. Był jak posšg miłosierdzia, ale nieziemskiego, z góry patrzšcy na krótki ból tego żywota. Znać było na nim, że wiele łez i krwi miał przed oczyma i w pamięci, że przeszedł długš drogę krzyżowš, a duchem już mieszkał w niebiesiech. Stary żebrak, szepczšc cóś, całował ręce jego. Zdawał się o cud prosić i wierzyć, że mógł go wybłagać. - Nie domagajcie się u Boga - odrzekł kapłan cicho - tylko tego, co jest Jego wolš, albowiem On wie, co zbawienne, a gdyby wam dał, czego pragniecie, jutro byście może musieli błagać Go, aby wam to odjšł. Niech się stanie wola Jego, na wieki wieków amen. Lafontaine, zajęty chorš, która zdawała się nieco uspokojonš, dawał znaki, aby jš zostawiono samš, i stary kapłan z Kożuszkiem wyszli do izby pierwszej. - Pobłogosławcie jš, aby żyła - składajšc ręce, odezwał się do niego żebrak. - Znam was i wiem, że wy wszystko możecie u Boga. Stary kapłan podniósł ręce i uśmiechnšł się, patrzšc nań z politowaniem. - Bóg daje, Bóg bierze siły - rzekł. - Nie mam ja ich, bo one w mych rękach nie byłyby już potrzebne. Ubogi i bezmocen mnich jestem, nie ten Marek, *77 o którym zasłyszeliście, na którego rozkaz biły pioruny i katowie na kolana padali. Siła boża wyszła ze mnie. Modlić się tylko mogę, abyś był pocieszony, stary mój. Macie czas, sprowadźcie z wiatykiem kapłana, i niech się stanie, co Opatrzność tobie i jej naznaczyła. Ksišdz Marek, mówišc to, nakrył głowę czapeczkš, szeptać poczšł pacierz i wyszedł powoli, cały zatopiony w swej modlitwie. Lafontaine ukazał się po chwili. Ojciec patrzył nań z trwogš i oczekiwaniem. Po doktorze nic poznać nie było można: ani zwštpienia, ani nadziei. Kazał wysłać po lekarstwa nowe i siadł odpoczšć trochę. Zbliżył się doń stary, błagajšc oczyma. - Nic powiedzieć nie mogę - odezwał się doktór. - Pomoc przyszła późno, ale któż wie? Albo jš ocali, lub tylko cierpienie przedłuży. Zrobimy, co jest w ludzkiej mocy. Tak dzień cały w niepewności upływał i strachu. Brysia nie odstępowała chorej, lekarz zaglšdał, dawano lekarstwa, ale stan się nie polepszał wiele. Noc nadchodzšca nie zmieniła go. Chora to usypiała, to zrywała się z trwogš i jękiem. Północ była, gdy zażšdała od sługi, aby do niej przyszedł ojciec. Stary, który zrozumiał to, że jego ubiór mógł przykre na chorej czynić wrażenie, posłał we dnie do Macieja, przebrał się i stawił u łoża dziecka. Loiska patrzyła nań długo i łzy z jej oczów ciekły. - Przebacz mi - rzekła - umierajšcym trzeba darować ich winy. - Ty nie umrzesz, dziecko moje! - zawołał stary wybuchajšc. - Ty żyć będziesz dla mnie i na pociechę moję po wielkich i ciężkich strapieniach. Ty żyć musisz! - A! Nie każcie mi żyć - odezwała się Loiska. - Teraz właśnie przygotowanš jestem, aby się rozstać ze światem, nie żałujšc go, rozgrzeszona. Cóż więcej on mi dać może? Płakała po cichu. - I ty mi przebacz - rzekł ojciec - bom szalał z bólu i wstydu. Loiska wzięła rękę jego i przycisnęła jš do ust; wargi jej były jak lód zimne. Przyłożył usta do jej czoła; i ono stygło. Oczy zachodziły jakby zasłonš mglistš. Starzec odstšpił po cichu. Zdawało się, że usypia. Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętym odzieniu, z głowš odkrytš, stał człowiek wykrzykujšcy i śmiejšcy się, podskakujšcy, wesół, to znowu zanoszšcy się od płaczu, stał, a potem na ziemię padał i zrywał się, i kładł znowu. Przechodnie stawali dokoła zdumieni. - Szalony jest - mówili. - Pijany - poprawiali inni. Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na maisto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył się, rozpychajšc jš. Spojrzał na leżšcego na ziemi, który rękami wywijał groźnie i najdziwniejszymi, urywanymi wyrazy tłum łajał, szydzšc z niego. - Panie Ambroży! Na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu?! Pochwycił go za rękę. - Co to jest?! - Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska. Imię i nazwisko zgubiłem; wpadły w błoto i ludzie nogami je rozmiesili. - Pójdź ze mnš! - zawołał nakazujšco, porywajšc go za rękę, Pankracy. - Wstawaj! Słyszysz? Starzec dźwignšł się, bo i drudzy litościwymi rękami mu pomogli. Mruczšc dał się zawlec do celi ojcu Pankracemu. Ten, niespokojny, posadził go gwałtem na stołku i przyniósł mu wody, którš on odtršcił. - Co ci jest? Oszalałeś czy co? - Nie - rzekł z mamysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary - właśnie teraz do przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica moja najdroższa wyspowiadała się i umarła ślicznie. Drugš diabli wezmš za jej grzechy, ale tamtej już ocalić nie ma sposobu. Ja zdrów, syt, bogaty i szczęśliwy. Czego chcieć? Wzišł się w boki i wstawszy z krzesła, podniósłszy poły, poczšł nogi ustawiać jak do tańca. Księdzu patrzšcemu na płacz się zbierało. - Dawid tańcował przed arkš *78 - rzekł Kożuszek - i ja bym mógł, idšc za jej pogrzebem, poskakać. A co? - Panie Ambroży! Panie Ambroży! - wołał ojciec Pankracy. - Proszę, tylko bardzo proszę nie tytułować mnie wcale. Nie znam, nie wiem o żadnym panu Ambrożym. To był z kretesem głupi człek, który na jednę damę z faraona *79 postawił całe życie i przegrał. Potem, żebyż był sobie w łeb wypalił albo pod koło młyńskie się rzucił. Nie... Dziecka żałował, a to... I przerwał sobie nagle. - Ojcze, jakeś mi był zawsze dobrym i łaskawym, pogrzeb żeby był suty, co się zowie. - Ale co ci się śni? Któż umarł? - Jak to! Wszystko generalnie umarło. Poczciwi ludzie co do nogi, szelmy tylko zostały. Umarł wstyd, honor zdechł, patriotyzm się zadławił własnym językiem. Pogrzeb żeby był suty... ja płacę. Taka blada leży jak posšg ze słoniowej kości... i łzy na oczach jej przyschły... Biedne dziecko! Za grzechy matki, za głupotę moję. Wystaw sobie, spowiadać się chciała. Biegnę, patrzę... Święty patron mój za rękę prowadzi księdza Marka. - Co pleciesz - odparł Pankracy - gdzie Marek? - Przyszedł pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pobłogosławić Warszawie - mówił stary - ale jest. Przyprowadziłem go do jej łóżka, błagałem, aby cud zrobił; ale za późno było, a jam niegodny. Mój ojcze, pogrzeb żeby był suty. Trumna choćby srebrna, zapłacę. Poczšł płakać trochę, siadł znużony, zmrużył oczy i wnet porwał się z krzykiem: - Ratuj, kto poczciw! Doktora! Lafontaine osioł! Ojciec Pankracy, przystšpiwszy doń, za obie ręce ujšł go i żegnajšc krzyżem świętym, strofować zaczšł: - Nie buntuj się przeciw Bogu, nie szalej. Ochłoń, odpocznij. Módl się. Widzšc, że stary sam nie zbierze się na modlitwę, głośno zaczšł odmawiać psalmy pokutne. Pierwsze ich wiersze stary zbywał milczeniem, potem ruszyły mu się usta, głos dobył z piersi i niewolniczo, posłusznie, uspokojony nieco, coraz wyraźniej powtarzał je za księdzem. Ojciec Pankracy zmiarkował, że dla uspokojenia ducha potrzeba było przedłużyć, ile możności, machinalne to mruczenie, które nie dopuszczało staremu szaleć i rozpaczać. Nadchodzšcemu tymczasem braciszkowi szepnšł, by po doktora posłano i Macieja sprowadzono. Dopóki trwało to odmawianie psalmów, stary zachowywał się spokojnie, jakby przykuty i zniewolony do powtarzania ich za księdzem. Ile razy się zatrzymał, Pankracy nalegajšco powtarzał wiersz, póki go nie wymówił. Trwało tak długo, że wszystkie siedem psalmów pokutnych wyczerpali i na nowo je poczynali, gdy doktór Forster wszedł do celi. Stary był znużony, lecz spokojniejszy. W kilku słowach, po cichu zakonnik objaśnił lekarza, o co chodziło. W klasztornej apteczce znalazł się napój uspokajajšcy i usypiajšcy. Chory brać go nie chciał, ale stary przyjaciel nakazał stanowczo. Wypił ze wstrętem. Wyczerpanego z sił po gwałtownej kryzys wprędce sen ogarnšł, a braciszkowie obezwładnionego zanieśli do infirmerii. *80 Nadbiegł Maciej spłakany, aby zasišść na straży przy śpišcym. Po pierwszym śnie głębokim nastšpił mniej spokojny, jękami i wykrzykami przerywany. Maciej czuwał i podawał napój przepisany. Tak dotrwali do rana, aż nareszcie obudził się chory, powstał, siadł i oglšdać się zaczšł. Doktór czekał na to. Z pierwszych słów wyrzeczonych łatwo poznać było można, że przytomność nie wróciła mu i nigdy już zapewno wrócić nie miała. Lecz obłškanie przybrało charakter łagodny i wśród niego przechodziły jakby błyski rozumne, jakby wspomnienia całe i zdrowe dawnych uczuć i myśli. Zmieszało się tylko wszystko, czego doznał dawniej i teraz, co zaprzštało i bolało. Osób obecnych to nie poznawał wcale i mówił do nich jak do obcych, to je sobie przypominał i mianował po nazwisku. Wola, złamana, nie opierała się nikomu; jak gdyby miał poczucie obowišzku posłuszeństwa, czynił, co nakazano. Nieustannie prawie mówił coś, potrzebował myśli swoje głośno wywoływać lub choć sobie samemu mruczeć. Usta były w cišgłym ruchu, ręce im dopomagały. Około południa Maciej podjšł się, widzšc go spokojniejszym, odwieźć do domu. Posłano dla większego bezpieczeństwa do bonifratrów po brata Izydora, który miał pewne doświadczenie w obchodzeniu się z obłškanymi. Gdy mu powiedziano, że powinien jechać do domu, uśmiechnšł się, utrzymujšc, że domu nie ma, ale się dał prowadzić, do fiakra posadzić i mruczšc a rękami poruszajšc, jechał. Traf chciał, by właśnie od klasztoru odjeżdżajšc, kondukt pogrzebowy spotkali. Na widok trumny i żałobnych choršgwi rzucił się z powozu tak gwałtownie, iż Maciej z braciszkiem zaledwie go utrzymać mogli. Wołać poczšł, iż musi iść za pogrzebem, iż to jest jego obowišzek. Rozpłakał się i ledwie dał zmusić do posłuszeństwa. Gdy przybyli na Krochmalnš ulicę i wprowadzono go do domu, gwałtem wyrwał się im z ršk, przebiegł w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy z siebie suknię, przebrał się w barani kożuszek. Dopiero w tym stroju dał się zaprowadzić na górę, ale tu jak gość się znajdował i do sypialni swej iść odmówił. Siadł u drzwi, cišgle coś mówišc do siebie i śmiejšc się czasami. Posłano już nie po doktora, ale po kilku lekarzy. Przyjaciele pana Ambrożego polityczni, którym on służył tak czynnie, zbiegli się na smutnš wiadomość o jego stanie umysłowym. Nie chciano wierzyć, bo go to nieszczęście dotknęło. Dołożono starań wszelkich, by uspokoić umysł i ciało do normalnego przyprowadzić stanu. Wszystko jednak okazało się nadaremnym. Pan Ambroży wyzdrowiał fizycznie, a pierwszš tego oznakš było, że jeść poczšł dużo i chciwie. Zimno, zmiany temperatury znosił z największš obojętnościš. Dzień i noc potrzeba było okna otwierać, bo mu cišgle było za goršco. Lecz chociaż na pozór uspokoił się, mruczał nieustannie, mówił coś do siebie, rękami poruszał, uśmiechał się. Gwałtowniejsze wybuchy ustšpiły zupełnie, pozostał tylko rodzaj melancholii dziwacznej i nużšce owo kršżenie jednych myśli, które pod rozmaitymi postaciami powracały, wywłóczšc za sobš pokrewne wspomnienia, powišzane często w sposób osobliwy, z logikš *81 obłškanym właściwš. Lekarze musieli się wyrzec wszelkiej nadziei uzdrowienia. Nie wiadomo, kto doniósł będšcemu na wsi staroście o śmierci Loiski. Czeremecha, przez którego przyszła ta wiadomość, chcšc go do niej przygotować ostrożnie, postšpił sobie niebacznie, powiedział mu, że jest chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowujšc skutków kroku tego, siadł na pierwszego konia, którego mógł pochwycić, i poleciał do Warszawy. Przybył tu już po pogrzebie i zastał w pustym pawilonie płaczšcš Brysię, a gospodarujšcš już z chciwościš obrzydliwš paniš Zelskš, która po małym paroksyzmie *82 rozpaczy myślała tylko o spadku po córce. Dowiedziawszy się zaś o obłškaniu męża, natychmiast przedsięwzięła kroki, aby go oddać do bonifratrów i zagarnšć, co zostało. Lecz tu znalazła na swej drodze przyjaciół starego, z takš opozycjš groźnš, iż mieszania się w sprawy jego wyrzec się musiała. Starosta pobiegł na grób Loiski, a wysłana pogoń przez ojca znalazła go w łóżku niebezpiecznie chorym, tak iż sam ojciec musiał za jedynakiem nadbiec do Warszawy, aby mu na staraniach nie zbywało. Młodość ocaliła mu życie, lecz zdrowie nie powróciło już nigdy. Wstał z łoża złamany, zestarzały, aby natychmiast na wieś odjechać. Barani Kożuszek przeżył tak rok 1791, nie pokazujšc się nigdzie. Odwiedzali go przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracajšcej częściej i dłużej pamięci wypadków i osób. Lecz czasem, wśród najrozsšdniejszej rozmowy, wyrywało mu się cóś bez zwišzku z niš, cóś szyderskiego, cynicznego. Ponieważ ruch i powietrze nakazane były przez lekarzy, Maciej podjšł się z nim odbywać przechadzki, unikajšc tych miejsc, które budzić mogły wspomnienia. W roku 1792 nie można już było pozwolić mu wychodzić na ulicę, gdyż goršczkowy stan miasta *83 oddziaływał na chorego. Trzymano go w domu strzegšc, aby nie dowiedział się o wypadkach, które by zbyt poruszyć go mogły. Sprawy polityczne narodu, losy, jakim ulegał, obchodziły go zawsze mocno. O nich jeszcze mógł najzdrowiej mówić i najdłużej się nimi z całš przytomnościš zajmować. Wpadł potem w apatiš spokojnš, która trwała do wiosny 1794 roku. *84 Maciej nie zawsze potrzebował z nim chodzić: włóczył się sam, zimš i latem, zawsze w baranim kożuszku, wybierajšc miejsca, gdzie najwięcej osób i najgorętsze było życie. Znali go wszyscy, lubiło wielu, a szczególniej mieszczanie, pomniejsi urzędnicy, niektórzy wojskowi pozdrawiali go i chętnie rozpoczynali z nim gawędki. Była w tych rozmowach mieszanina rozsšdku z fantazjš i rubasznościš cynicznš, zabawna razem i smutna. Pozostałe wrażenie, iż zepsuty świat większy pozbawił go szczęścia, a wpływem swym żonę mu i córkę pokalał, czyniło go nieprzyjacielem wszystkiego, co miało cechę pańskš. Zaczepiał często brutalnie jadšcych lub przechadzajšcych się z takimi sarkazmami i na ten sposób, jak w roku 1790. Lecz do szyderstw mieszały się teraz groźby. Powietrze przejęte było wyziewami nadchodzšcej burzy; zwiastowały jš drgania konwulsyjne, jakby pršdy elektryczne, przebiegajšce nawet umysły tych, co nieświadomi byli i obojętni na przyszłość. W roku 1794 Barani Kożuszek siadywał gdzieś u Krakowskiej Bramy, na kolanach trzymajšc małš gilotynkę *85 a za pazuchš majšc spory zapas lalek, poubieranych tak, że do nich łatwo było przyczepić imiona. Bawili się ludzie, przypatrujšc staruszkowi, który wertep *86 ten ze stosownymi wierszykami pokazywał ciekawym. Wcišgano go do salonów, aby się zabawić tš smutnš komediš człowieka na pół obłškanego, któremu ktoś podszeptywał wróżby, spełnić się nie majšce nigdy, jak się zdawało. W poczštkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozgłosem, jaki ów wertep nabierał, władza miejska pochwycić kazała starego i precz go z miasta wysmagano. Więcej już o nim słychać nie było. Posłowie W latach 1790_#1794 w Warszawie popularny był młody żebrak, uważany za wariata i nazywany Baranim Kożuszkiem. Na wiosnę roku 1974 siadywał on na ulicy Miodowej przed pałacem ambasadora Józefa Igelstr~oma i małš gilotynkš ścinał głowy lalkom przedstawiajšcym dygnitarzy uważanych powszechnie za zdrajców ojczyzny. Przypuszczano, że do tej niebezpiecznej zabawy namówili go członkowie Klubu Hugonistów (zwolenników Hugona Kołłštaja), on jednak pomimo najsurowszego dochodzenia nie wyznał, kto go do niej nakłonił. Tyle wiadomości o Baranim Kożuszku mógł Kraszewski wyczytać w "Pamiętniku anegdotycznym z czasów Stanisława Augusta", który sam wydał drukiem w roku 1867. Nie było to wiele, ażeby odtworzyć dzieje żebraka i jego charakterystykę, wystarczyło jednak na pobudzenie wyobraźni pisarza. Wysnuł z niej dzieje nieszczęśliwego życia tajemniczego żebraka i napisał ciekawš powieść, ukazujšc charakterystyczne sylwetki warszawskie z końca XVIII wieku, a drobne wiadomości, zaczerpnięte z pamiętnika, powtórzył na ostatniej stronicy swego utworu. Inne źródła, pozostajšce w czasach Kraszewskiego w rękopisie i prawdopodobnie jemu nieznane, zawierajš o Baranim Kożuszku wiadomości znacznie więcej. Miał on na imię Walenty, przezwisko otrzymał od pierwszych słów piosenki, którš cišgle śpiewał, biegajšc boso po ulicach, płatał różne figle przekupkom, a nawet damom, nieraz też rozgniewał znakomite osoby, którym wymawiał, że zbytkujš, a nie pamiętajš o biedakach. Zachowało się nawet kilka rysunków Baraniego Kożuszka, które w latach 1793 i 1794 wykonał Jan Piotr Norblin (1745_#1830), malarz francuski, sprowadzony do Polski przez Czartoryskich. (Wiadomości o Baranim Kożuszku zebrał Juliusz Wiktor Gomulicki w artykule pt. "Legenda i prawda o Baranim Kożuszku", ogłoszonym w tygodniku "Stolica" 1960, nr 51_#52, str. 14_#15). Wbrew rysunkom Norblina, Barani Kożuszek w powieści Kraszewskiego jest człowiekiem starym. Ten bezimienny żebrak był kiedyś zamożnym szlachcicem, ale na skutek nieszczęśliwego małżeństwa porzucił rodzinę i dom, zamieszkał w Warszawie, ukrył się pod żebraczym, starym kożuszkiem i z ukrycia czuwał nad swš córkš, chcšc jš powstrzymać przed upadkiem moralnym, w jakim trwała jej matka a jego żona. Córka jest, oczywiście, najpiękniejszš kobietš w Warszawie, opiekuje się niš bogaty karciarz, kocha się w niej piękny syn wielkiego arystokraty, czyhajš na niš wszystkie niebezpieczeństwa zdemoralizowanego wielkiego świata ówczesnej stolicy. Opiera się ona skutecznie niebezpieczeństwom, kiedy jednak już rozpoczęła spokojny, cichy tryb życia, na skutek intryg popełnia samobójstwo. Ojciec zjawia się za późno, ażeby jš uratować. Dzieje rodzinne szlachcica udajšcego żebraka to drobny ułamek zainteresowań autora powieści. Więcej go interesujš sprawy państwowe i zwišzek ich z życiem społeczeństwa, dlatego więc swemu nieszczęśliwemu szlachcicowi każe wejść w środowisko agitacji politycznej i na ulicy propagować te hasła, które postępowy obóz reform próbował zrealizować na terenie sejmu przez uchwalenie nowej konstytucji. Były to czasy ogromnego ożywienia politycznego w Polsce, kiedy na Sejmie Czteroletnim (1788_#1792) usiłowano uratować kraj przed zupełnym upadkiem. Ścierały się wtedy ze sobš głównie dwa obozy, mniej więcej równe w sile. Wielcy magnaci pod wodzš Szczęsnego Potockiego oraz hetmanów Franciszka Ksawerego Branickiego i Seweryna Rzewuskiego bronili dawnego ustroju, opartego na złotej wolności demokracji szlacheckiej, którš widziano przede wszystkim w zasadzie liberum veto i wolnej elekcji króla. Stronnictwo to, nazywane hetmańskim, opierało się na sojuszu z Rosjš i na gwarancjach udzielonych Polsce przez carycę Katarzynę II. Przeciwko złotej wolności szlacheckiej występowało stronnictwo patriotyczne, kierowane przez Ignacego Potockiego przy pomocy Hugona Kołłštaja i majšce po swej stronie marszałków sejmowych: Stanisława Małachowskiego i Kazimierza Nestora Sapiehę. Stronnictwo to zmierzało do rozszerzenia swobód obywatelskich na mieszczan i uwolnienia chłopów od poddaństwa oraz do wzmocnienia władzy królewskiej i uporzšdkowania wewnętrznej organizacji kraju. W ogólnym swym kierunku działania stronnictwo to kontynuowało dšżności obozu Czartoryskich, którzy przy pomocy Rosji rozpoczęli trzydzieści lat wcześniej dzieło naprawy Rzeczypospolitej, teraz jednak zwolennicy reform, zrażeni do bezwzględności i zaborczości Katarzyny II, zabiegali o to, ażeby dawnemu sojuszowi z Rosjš przeciwstawić nowy sojusz z Prusami, którego zresztš pragnšł król pruski Fryderyk Wilhelm II za cenę otrzymania od Polski Gdańska i Torunia. Każdy z obozów chciał pozyskać dla siebie króla Stanisława Augusta, ze swej strony marzšcego o tym, by w wielkim dziele reformy kraju odegrać rolę kierowniczš. Rozumiał on konieczność i słuszność projektowania zmian, ale był skrępowany otoczeniem, głównie rodzinš, powišzanš pokrewieństwem lub powinowactwem z przywódcami stronnictwa hetmańskiego, a interesami z ambasadš rosyjskš. Król nie umiał ani kierować obozami, ani ich pogodzić, ani stanšć po jednej stronie, zrywajšc z drugš. Jak to w połowie tomu drugiego powieści ukazuje Kraszewski, król nie był panem swej woli i "całš duszš" był kolejno po każdej ze stron. Tak też było w kolejności wydarzeń historycznych: w maju 1791 roku Stanisław August zaprzysišgł Konstytucję 3 Maja, przeprowadzonš na sejmie przez stronnictwo patriotyczne, a po roku przystšpił do konfederacji targowickiej, zorganizowanej przez stronnictwo hetmańskie dla jej obalenia. W tej wielkiej polityce niewielkš rolę gra bohater powieści Kraszewskiego - Ambroży Krużka Zelski, występujšcy jako Barani Kożuszek. Porozumiewa się on tajemniczo z pisarzem, gromadzi broszury polemiczne i pisemka ulotne oraz w przebraniu żebraka popiera agitację stronnictwa patriotycznego, głównie atakujšc przeciwników politycznych wypominaniem ich błędów lub przywar. Ani Barani Kożuszek, ani Kraszewski bezpośrednio nie wdajš się w konkretne omawianie poszczególnych projektów programu reform. Kraszewski wręcz podkreśla, że najważniejsze rzeczy działy się w tajemnicy nie tylko przed przeciwnikami, ale nawet przed tak gorliwymi zwolennikami, jak sam marszałek sejmowy Sapieha, który do ostatniej godziny przed ogłoszeniem miał nie znać szczegółów nowej ustawy. O czytelniku powieści można by powiedzieć to, co autor pisze o młodym staroście "Zaledwie obiło się o jego uszy, iż coś zamierzano, że chciano powiększyć wojsko, chłopów uwolnić, ze starostwami coś zrobić, podatki zwiększyć. Lecz cóż go to obchodziło?" Bo też nie szczegóły ustawy sš najważniejsze dla Baraniego Kożuszka, wypowiadajšcego niewštpliwie poglšdy samego Kraszewskiego. Jak źródło zła, tak i źródło naprawy leży gdzie indziej. "Quid leges sine moribus?" (Cóż sš warte prawa bez dobrych obyczajów?). Ustawa pięknš rzeczš będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu "periculum in mora". Ratować trzeba od rozkładu rzecz naszš pospolitš, szczególniej tę klasę, na której ona stała i długo jeszcze stać będzie. Nim lud z otchłani i ciemności wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie (...) Magnaci to kosmopolici i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z tytułami przesadzš. Półpankowie ich naśladujš dla tonu, a i po wsiach zaraza złych obyczajów i lekkości już się zakrada. (...) Poprawišż nas ustawy? Na obyczaje spojrz. Co się to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobień szlachetnych, patrz, jak żyjš! Jestli tu co poszanowanego? Świętość małżeństwa, powaga starości, niezłomność słowa, godność człowieka? Szał jakiś ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia bezrozumne pochłania, opanowywa, poniża. Wy myślicie o ustawie, ale potrzeba jakšś grozš i sromem działać na tych ludzi, aby ich na lepszš wprowadzić drogę. Republikanami się być chlubimy, a gdzież cnoty republikańskie i gdzie obyczaje spartańskie? Gdzie czystość sumień i ršk? Podporzšdkowanie zjawisk życia politycznego zagadnieniom społecznym i obyczajowym cechowało całš twórczość Kraszewskiego od zarania jego działalności literackiej i publicystycznej, kiedy to postawił sobie za cel pobudzenie do ruchu umysłowego i nawoływanie do poprawy obyczajów. Jego nawoływania ujmowały średnie warstwy narodu, z których sam pochodził, rzadko jednak trafiały do tych, którzy stali na czele. Do samego pisarza można by zastosować te słowa, którymi określił bohatera swej powieści: "wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi zamożnych i zepsutych, na tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim sprzymierzeńca". Kraszewski bardzo rzadko brał bezpośredni udział w akcjach narodowych i politycznych, ale przez pięćdziesišt pięć lat wiernie im służył swym piórem, kierujšc się zawsze uczuciem miłości ojczyzny i poświęcenia dla niej. Piszšc powieść o Baranim Kożuszku, miał prawie siedemdziesišt lat. Przeżył już okresy wielkiej aktywności, napisał paręset powieści, niedawno odbierał wspaniały hołd całego narodu z okazji jubileuszu pięćdziesięciolecia działalności literackiej w roku 1879, ale musiał też przeżyć liczne ataki przeciwników, nie dopuszczajšc go do żywego oddziaływania na polityczne życie narodu. Był już schorowanym starcem i nie miał tych sił twórczych, którym zawdzięczamy wiele jego świetnych powieści. Wiedział, że jego nawoływania odnoszš niewielki skutek, nadal jednak trwał na wyznaczonym sobie stanowisku. Gdy twierdza jest oblężona, choć nie ma najmniejszej obrony ani odsieczy, żołnierz poczciwy walczy do ostatka i daje się zabić na wałach. Tak i my - jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole - powinniśmy czynić, co do nas należy. Powieść pt. "Barani Kożuszek" nie dorównuje wartościš literackš wielu znanym utworom Kraszewskiego, jest jednak pięknym wyrazem jego wierności zasadom służby narodowej. Stanisław Stupkiewicz Objaśnienia **1 Cher comte (fr.) - drogi hrabio. **2 Et vous laverez votre linge sale en famille (fr.) - a wy upierzecie swojš brudnš bieliznę w rodzinie. **3 A huis clos (fr.) - przy drzwiach zamkniętych. **4 A bient~ot (fr.) - do szybkiego zobaczenia! **5 Filiżanka saska - filiżanka z saskiej porcelany. Porcelanę w Europie wynalazł i pierwszy produkował Fryderyk B~ottger pod Dreznem w fabrykach założonych przez króla Augusta II w pierwszych latach XVIII wieku. **6 Admirować (z łac.) - podziwiać. **7 Modus vivendi (łac.) - sposób życia, sposób postępowania. **8 Metamorfoza (z gr.) - przeobrażenie, przybranie innej postaci. **9 Saturnalia (z łac.) - uroczystości starorzymskie na cześć boga Saturna, zabawy rozpustne. **10 Nastrzelali do głów tureckich - w XVII wieku Polska prowadziła często wojny z Turkami, więc później przy ćwiczeniach w strzelaniu celom nadawano kształt głów tureckich. **11 Les opinions sont libres (fr.) - każdemu wolno mieć swoje poglšdy. **12 Carte sur table (fr.) - karty na stół. **13 Antecesorowie (z łac.) - przodkowie. **14 Vox populi (łac.) - głos ludu. **15 La voix des moutons de Panurge (fr.) - głos baranów Panurga. Panurge jest jednym z głównych bohaterów powieści francuskiego pisarza, Franciszka Rabelais (1494_#1553), pt. "Pantagruel". Płynšc okrętem, Panurge pokłócił się z kupcem Dindenault, który go zranił. Ażeby się pomścić, Panurge kupił u kupca jednego barana i wrzucił go do morza. Bek tego barana i jego skok pocišgnęły inne barany, tak że po kolei wszystkie one wyskoczyły z okrętu do morza, a z ostatnim i sam kupiec, chcšcy go powstrzymać. Przysłowiowe określenie "baranami Panurga" dotyczy tych, którzy bezmyślnie naśladujš postępowanie innych ludzi. **16 Dystrakcja (z łac.) - tu: rozrywka. **17 A propos (fr.) - co się tyczy, właśnie na temat. **18 Łuskina - Stefan Łuskina (1725_#1793), najpierw jezuita i nauczyciel w kolegiach, później od roku 1774 redaktor i wydawca "Gazety Warszawskiej", w której propagował poglšdy reakcyjne i zwalczał dšżenia do reformy kraju. **19 Emaus - święto spotkania Chrystusa z dwoma uczniami na drodze do Emaus, obchodzone w drugi dzień Wielkanocy. **20 Konsens (z łac.) - zgoda. **21 Donacja (z łac.) - dobra ziemskie dane w nagrodę. **22 Elle n'est pas du tout b~egueule (fr.) - ona wcale nie udaje skromnisi. **23 Komarzewski - Jan Chrzciciel Komarzewski (1744_#1810), generał, szef kancelarii wojskowej, później adiutant i ulubieniec króla. Na skutek intryg hetmana Branickiego w roku 1788 ustšpił ze swego stanowiska, jednak do końca życia króla był jego wiernym i zaufanym dworzaninem. **24 Audiencja (z łac.) - posłuchanie udzielane interesantom przez panujšcych lub dostojników. **25 Kontemplacja (z łac.) - wpatrywanie się w coś z zapomnieniem o zewnętrznym świecie, głębokie rozmyślanie. **26 Imaginacja (z łac.) - urojenie, przywidzenie, wyobraźnia. **27 Komentować (z łac.) - wyjaśniać, uzupełniać uwagami. **28 Egeria - nimfa, która udzielała rad legendarnemu królowi Rzymu Numie Pompiliuszowi (714_#671 p.n.e.). Imię to określa kobietę udzielajšcš tajnych rad panujšcemu lub dostojnikowi politycznemu. **29 Dni Kaniowa - w Kaniowie na Dnieprze w roku 1787 król Stanisław August spotkał się z carycš Katarzynš II. **30 Potemkin - Grzegorz Aleksiejewicz Potemkin (1739_#1791), faworyt Katarzyny II, od której uzyskał tytuły księcia i feldmarszałka. Uznał za swojš siostrzenicę - naturalnš córkę Katarzyny II, która następnie została żonš hetmana F. K. Branickiego (por. t. I, przypis 72). Roił plany zostania królem Polski, więc kupił dobra na Ukrainie i uzyskał polskie szlachectwo. **31 Biskup inflancki - Józef Korwin Kossakowski (1738_#1794). W okresie Sejmu Czteroletniego był jednym z najzagorzalszych przeciwników reformy, potem był jednym z organizatorów konfederacji targowickiej na Litwie. W czasie powstania kościuszkowskiego został przez lud warszawski powieszony razem z trzema innymi senatorami w maju 1794 r. **32 Semiramida - legendarna królowa Asyrii i Babilonu, najsławniejsza z królowych czasów starożytnych. Pochlebcy nazywali Katarzynę II Semiramidš Północy. **33 Audaces fortuna iuvat (łac.) - śmiałym szczęście sprzyja. **34 Kasztelani - kasztelan łukowski Jacek Jezierski (por. t. I, przypis 213). Kasztelan sandomierski nie upamiętnił się w czasie Sejmu Czteroletniego, chodzi tu chyba raczej o Jana Suchorzewskiego, posła kaliskiego (por. t. I, przypis 214). **35 Kolaborator (z łac.) - współpracownik. **36 Asamble (z fr.) - zebrania wieczorne, zabawy. **37 Odaliska (z tur.) - piękna niewolnica na Wschodzie, tancerka w haremie sułtana albo paszy. **38 Rapt (z łac.) - porwanie panny. **39 Rada Nieustajšca - powołana w roku 1774, złożona z 36 osób: 6 ministrów, 12 senatorów i 18 posłów pod przewodnictwem króla; sprawowała władzę wykonawczš w czasie, kiedy sejmu nie było. Ponieważ sejm zbierał się co dwa lata najwyżej na sześć tygodni, Rada Nieustajšca, wybierana co dwa lata, rzšdziła krajem ograniczajšc władzę królewskš. Została zniesiona przez Konstytucję 3 maja, a przywrócona przez konfederację targowickš. **40 Biskup Mass... - Józef Ignacy Massalski (1728_#1794), biskup wileński i członek Komisji Edukacji Narodowej; osławiony gracz w karty i grabieżca funduszów Komisji. Postarał się o tytuł ksišżęcy i na wzór rodzin magnackich ufundował pułk swego imienia, do którego zwerbował kilkudziesięciu oficerów - awanturników Francuzów. Za wysługiwanie się carycy Katarzyny II został powieszony w Warszawie w czasie powstania kościuszkowskiego w czerwcu 1794 r. **41 Ambrozja (z gr.) - w mitologii greckiej pokarm bogów; napój wyśmienity. **42 Memento mori (łac.) - pamiętaj o śmierci. **43 Harpia - w mitologii greckiej potwór nienasycony, w postaci drapieżnego ptaka z głowš kobiety. **44 Turkułł - Ignacy Turkułł, młodzieniec z bogatej rodziny szlacheckiej, paź na dworze Stanisława Augusta, słynny z pomysłowości w płataniu rozmaitych figlów. **45 Synowiec królewski - Stanisław Poniatowski (por. t. I, przypis 120). **46 Butrymowicz - Mateusz Butrymowicz (1745_#1814), poseł piński, wydał w roku 1789 broszurę pt. "Sposób uformowania Żydów polskich w pożytecznych krajowi obywatelów." W mowach sejmowych również nawoływał do reformy sytuacji prawnej Żydów w Polsce. **47 K... (st. pol.) - kpie. **48 Afidowany (z łac.) - dopuszczony do tajemnicy, zaufany. **49 Fundament (z łac.) - tu: uzasadnienie, podstawa. **50 Anonyme (łac.) - bezimiennie. **51 Nomine et cognomine manu propria (łac.) - imieniem i nazwiskiem rękš własnš. **52 Tempora mutantur et nos mutamur in illis (łac.) - czasy się zmieniajš i my zmieniamy się z nimi. **53 Cursus (łac.) - bieg. **54 Viva voce (łac.) - żywym głosem. **55 Tandem (łac.) - jednak. **56 Rewerencja (z łac.) - uszanowanie, okazanie czci. **57 Otia bene merita (łac.) - odpoczynek, dobrze zasłużony. **58 Magni momenti (łac.) - wielkiej wagi (ważności). **59 Pro veteri officio (łac.) - ze względu na dawne usługi. **60 Vereor (łac.) - obawiam się. **61 Operto capite (łac.) - z otwartš głowš, na łeb. **62 Magni herois (łac.) - wielkiego bohatera. **63 Sub quovis nomine (łac.) - pod jakimkolwiek pozorem. **64 Solicytować ( z łac.) - niepokoić. **65 Intromisja (z łac.) - tu: wtršcanie się. **66 Weneracja (z łac.) - poszanowanie. **67 Uniwersał (z łac.) - list królewski okólny. **68 Demon (z gr.) - szatan, zły duch (por. t. II, przypis 8). **69 Soliter (z fr.) - wielki diament osobno oprawiony. **70 Pozycja (z łac.) - tu: wysokie stanowisko. **71 Rustyk (z łac.) - przedmiot w stylu wiejskim. **72 Bojar (z ros.) - szlachcic na Rusi. Na Litwie bojarzy stanowili stan pośredni pomiędzy szlachtš a chłopami i byli często używani do usług w zamkach magnatów. **73 Sub oboedientia (łac.) - z powołaniem się na obowišzek bezwzględnego posłuszeństwa. **74 Turkus - kamień szlachetny koloru zielonawoniebieskiego. **75 Lafontaine - Leopold Lafontaine (1756_#1812), chirurg, lekarz nadworny króla Stanisława Augusta. **76 Antidotum (z łac.) - odtrutka, środek przeciw truciźnie. **77 Marek - Marek Jandołowicz (ok. 1713 - po 1801), ksišdz, karmelita. W czasie konfederacji barskiej w 1768 roku zasłynšł na Ukrainie jako gorliwy patriota i kaznodzieja, przypisywano mu nawet czynienie cudów i dar proroczy. W Warszawie był tylko w roku 1774 i zaraz potem wrócił na Ukrainę. **78 Dawid tańcował przed arkš - w "Starym Testamencie" król Izraela, Dawid, tańczył w procesji przed arkš przymierza, wnoszonš uroczyście do Jerozolimy. Arka przymierza - ozdobna skrzynia, w której były przechowywane tablice dziesięciorga przykazań, otrzymane przez Mojżesza od Boga na górze Synaj. **79 Dama z faraona - dama lubišca zabawy i gry w karty (por. t. I, przypis 23). **80 Infirmeria (z łac.) - pokój dla chorych. **81 Logika (z gr.) - nauka o prawidłowym myśleniu. **82 Paroksyzm (z gr.) - nagły silniejszy atak choroby. **83 Goršczkowy stan miasta - w roku 1792 rozpoczęły się walki pomiędzy zwolennikami Konstytucji 3 maja a konfederacjš targowickš, przywracajšcš w Polsce ustrój oparty na dawnej złotej wolności. **84 1794 roku - na wiosnę 1794 roku wybuchło powstanie kościuszkowskie. W Warszawie władze powstańcze skazały na karę śmierci przez powieszenie czterech senatorów, jako zdrajców ojczyzny (por. przypis 13); wyrok wykonano 9 maja. Parę tygodni później lud warszawski bez wyroku sšdowego powiesił innych zdrajców (por. przypis 22). **85 Gilotynka - gilotyna - przyrzšd do ścinania głowy skazańcom, skonstruowany przez paryskiego lekarza Józefa Ignacego Guillotin i używany w czasie rewolucji francuskiej (por. t. I, przypis 101). **86 Wertep (z ukr.) - szopka, budka przedstawiajšca sceny z lalkami ruchomymi.