tytuł: "TANDARADEI!" autor: Andrzej Sapkowski Jestem nieładna - powiedziała półgłosem Monika Szreder, patrzšc w lustro. Monika Szreder miała rację. Co więcej, w poruszonej kwestii poglšd Moniki Szreder i zdanie otaczajšcego jš œwiata było absolutnie zgodne. Nie, Monika nie była brzydka. Była po prostu nieładna. Była kwintesencjš nieładnoœci, promieniała nieładnoœciš, zdolnš przyćmić wszystko, co mogłoby uładnić każdš innš, nawet brzydszš dziewczynę. W jakiœ niepojęty sposób konglomerat elementów, samych w sobie atrakcyjnych, ładnych, mało tego - nawet pięknych, stawał się w przypadku Moniki nijaki, nieatrakcyjny i mdły. Jej włosy, które powinny być włosami ciemnoblond, były w samej rzeczy szare i matowe. Ich naturalna tendencja do puszystoœci, ich pełna indywidualnoœci i uroku tendencja do nieposłuszeństwa względem wszelkiego typu grzebieni i szczotek w istocie sprawiały, że wyglšdały zaniedbanie i nieporzšdnie, a starania, by to zmienić, nic nie dawały. Nie pomagał najkunsztowniejszy makijaż - nawet za pomocš drogich kosmetyków niczego nie dawało się zrobić z oczami, które zza grubych soczewek okularów zawsze wyglšdały nijako i blado. Na jej sylwetce, ogólnie rzecz ujmujšc normalnej, wszelki dobór gustownych i atrakcyjnych rzeczy tworzył w połšczeniu efekt, który przy najlepszych chęciach nie mógł być uznany za cieszšcy oko. Fakt, że o wszystkich wspomnianych czynnikach Monika Szreder doskonale wiedziała, jeszcze sprawę pogarszał. Œwiadoma jak gdyby, że nie jest w stanie się upiększyć, od czasu osišgnięcia pełnoletnoœci Monika programowo i konsekwentnie robiła wszystko, by się nie wyróżniać, zlać z tłem, umysić i uszarzyć. Ta swoista mimikra majšca w założeniu maskować i ukrywać nieładnoœć, miała, rzecz jasna, skutek dokładnie odwrotny. Teraz właœnie, o pištej nad ranem, stojšc przed nadtłuczonym lustrem w poprzecinanym smugami œwiatła półmroku domku kempingowego, Monika silniej niż kiedykolwiek czuła swojš nieładnoœć. Żałowała, że wyjechała na te wczasy, na ten turnus w głuszy, w braku komfortu, który miał jakoby być romantyczny, a okazał się wyłšcznie ucišżliwy. Biuro Usług Turystycznych "Rommar Travels", przypomniała sobie. "Jesteœ samotny? Podaj nam swój wiek, zawód, wykształcenie, zainteresowania. Napisz, o czym marzysz, a zorganizujemy ci wakacje twoich marzeń." Wakacje moich marzeń... Wyjechała, bo była sama, a nie chciała samotnie spędzać lata w mieœcie. "Rommar Travels" nie kłamało ani nie przesadzało, ogólnie rzecz bioršc, chociaż w swojej ankiecie rubrykę "Wykształcenie" preferowało nader wyraŸnie przy doborze. Dookoła roiło się od złaknionych doktorantek i rozwiedzionych docentów. Wakacje moich marzeń... Wyjazd miał dla Moniki być jeszcze jednš próbš udowodnienia sobie, że lubi towarzystwo. Próba, jak wiele poprzednich, była nieudana. Monika po raz kolejny nie udowodniła sobie niczego poza faktem, że nienawidzi samotnoœci. A była sama. Wcišż sama. Jej przypadkowa współlokatorka, Elka, z niewiadomych powodów nazywana Pardwš, przez kilka pierwszych dni turnusu denerwujšca szczebiotem, beztroskš i czynionym dookoła bałaganem, ostatnio zwykła była znikać wieczorami i wracać póŸnš nocš. A niekiedy - jak dziœ - dopiero rano. Monika nie miała żadnych wštpliwoœci co do tekstu, jaki Pardwa musiała wpisać do kwestionariusza "Rommar Travel" w rubryce "zainteresowania". Z poczštku, Monika była przerażona. Bała się, że Pardwa należy do dziewczšt traktujšcych barwnš i szczegółowš opowieœć jako swoisty rodzaj gry końcowej, jako naturalne i konieczne uzupełnienie nocnych doznań. Tego Monika nie zniosłaby na pewno. Szczęœliwie, Elka nie była opowiadaczkš. Wręcz przeciwnie, była dyskretna. Nie przeszkadzało jej to jednak w spontanicznym demonstrowaniu zadowolenia i wyższoœci, jakš w przyrodzie samica wybrana obowišzana jest okazywać samicy wzgardzonej. Monika Szreder nie czuła się wzgardzona. Miała dwadzieœcia szeœć lat, a za sobš aż dwie poważne eksperiencje erotyczne. Charakter i przebieg obydwu sprawiał, że nie tęskniła do trzeciej. A jednak... - Jestem nieładna - powiedziała do popstrzonego lustra. I nie rozpłakała się. Była z tego bardzo dumna. Nie ma niczego gorszego niż zaczynać dzień od płaczu, pomyœlała. Dzień? Trudno to jeszcze nazwać dniem, pomyœlała. Oœrodek wczasowy œpi w najlepsze, czekajšc, aż słońce do końca wysuszy rosę, nagrzeje powietrze, wcišż jeszcze ostre, atakujšce skórę ukšszeniami zimna. Położyła się, wysoko ustawiła poduszkę, sięgnęła po ksišżkę. Próbowała odnaleŸć miejsce, w którym skończyła czytać, wieczorem, senna i zniecierpliwiona oczekiwaniem na Elkę. Zamiast tego wróciła do poczštku, do miejsca oznaczonego małym, zasuszonym bratkiem. Do ulubionego miejsca. Tylko kilka strofek, pomyœlała. Tylko kilka. Unter den Linden Bei der Heide, Wo unser beider Bette gemacht Da mögt ihr finden Wie wir beide Pflückten im Grase der Blumen Pracht Vor dem Wald im tiefen Tal. Tandaradei! Lieblich sang die Nachtigall. - Tandaradei - szepnęła w zamyœleniu, opuszczajšc ksišżkę. Zamknęła oczy. - Tandaradei... - powiedział minnesńnger. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, targany wiatrem płaszcz, œciœle oblepiajšc jego postać, jeszcze bardziej podkreœlał tę chudoœć. Jego cień, cienki, prosty, niczym czarna krecha kładł się na arrasie, na którym biały jednorożec wspinał się, stawał dęba, podnoszšc przednie nogi w heraldycznej pozie. - Tandaradei powtórzył minnesńnger. - Ta pieœń... Tyle wspomnień. Tyle pięknych wspomnień. Unter den Linden, bei der Heide... Ty... To właœnie ty. Płowowłosa... Monika poruszyła rękami, rozgarniajšc kwiaty, tysišce kwiatów, wœród których leżała. W większoœci były to róże, czerwone, mokre, rozwinięte, gubišce płatki. - Jak wtedy - cišgnšł cicho minnesńnger, a jego oczy były czarne, zimne i głębokie, jak Ren przy skale Lorelei. Na zamku w Würzburgu... A może jeszcze póŸniej, w Szwabii, na dworze u Filipa... Pamiętam pełne usta Beatrix, córki Berengara von Passau. A potem, wiele lat póŸniej, słyszałem tę pieœń w oberży nie opodal Worms. Vor dem Wald im tiefen Tal... Budzisz mnie ze snu. Monika mocno zacisnęła powieki. Budzisz mnie ze snu. Ta pieœń... Przetrwała tak długo. Pamiętam, œpiewaliœmy jš w marszu, idšc z Marienburga na spotkanie z komturem Wolframem de Lys, ku przeprawom na Drwęcy. A jeszcze póŸniej, wiele lat póŸniej, œpiewałem jš wraz z innymi pod Frankenhausen, kiedy to stoki góry Hausberg spłynęły krwiš zbuntowanego chłopstwa. Budzisz mnie ze snu. Monika leżała nieruchomo na łożu z kwiatów. Patrzyła prosto w oczy minnesńngera. Nigdy nie widziała tak zimnych oczu. Nigdy nie widziała tej twarzy. Tylko uœmiech... Daj rękę. Tak, ten uœmiech już kiedyœ widziała. Na pewno widziała. Ale nie pamiętała, gdzie. - Daj rękę. Zza pleców minnesńngera wyrosły inne postacie, w groteskowych, futrzanych maskach, trzęsšce olbrzymimi uszami. Rozległ się cichy, rytmiczny, skandowany zaœpiew, wielogłosowy, bełkotliwy chór, pojedyncze, akcentowane, niezrozumiałe słowa... Tandaradei! - Monika! zawołała Elka, zwana Pardwš. Hej, Monika, nie wiesz, gdzie jest cukier? - Co? - Monika zerwała się, stršcajšc ksišżkę na podłogę, macajšc rękoma po poœcieli. - Co? Ela? Zasnęłam? - Nie - powiedziała Elka, zamykajšc drzwi szafki ze straszliwym łoskotem, płoszšcym resztki dziwnego snu. - Wręcz przeciwnie. Obudziłaœ się, akurat w porę. Jest dziewišta. Słuchaj, Monika, nie mogę znaleŸć mojego słoiczka z kawš. Chyba go dokšdœ wyniosłam. Mogę wzišć trochę twojej? Monika przetarła oczy knykciami, sięgnęła po okulary. - Możesz, Elu. * * * Sygnały, powtarzajšce się co dnia, co nocy, były ciche, pozornie nieznaczšce, ledwie zauważalne. Doktorka z domku na szczycie wzgórza nie od razu zorientowała się w ich znaczeniu. Znacznie szybciej zorientował się kot - dał znać zmianš zachowania, niepokojem, niepohamowanš agresjš, wyładowywanš na czym popadło. Doktorka zauważyła to, ale nie przejęła się kładšc humory zwierzštka na karb drapieżnej, nieposkromionej natury. Nie zdziwiło jš także, że borsuk, zwykle biegajšcy za niš jak pies, zaszył się w komórce i nie wychodził z niej za dnia. Doktorka wytłumaczyła to lękiem przed szaleństwami kota. Następne sygnały były już wyraŸniejsze: wieczorne kumkanie żab, ucinane raptownie, przeplatane długimi okresami przejmujšcej, pełnej przerażenia ciszy. Poranne, bezgłoœne wyloty lelków-kozodojów, chmarami, od których aż ciemniało w powietrzu. Zmieniony, gniewny bulgot rzeki wœród zwalonych drzew. Coœ się szykuje, pomyœlała doktorka. Coœ się szykuje. Następnego dnia, na samym skraju lasu, znalazła rozszarpanš sójkę, krople skrzepłej krwi jak paciorki lœniły na rudawych piórkach. Doktorka wiedziała, że to nie sprawka kota. Kot, biegnšcy za niš, na widok zabitego ptaka syczał, przypadał do ziemi, patrzył z przestrachem w jej oczy. - Na Bajora i Plosa - szepnęła. Kot miauknšł. Wróciła na podwórze, zamyœlona, nieobecna. I wtedy... Kot zasyczał, wygišł grzbiet. Na drzwiach domu nie było sierpu, który zawsze tam wisiał, przybrany suchš miotłš ziół. Odwróciła się, w samš porę, by zobaczyć, jak zakrzywione żelazo leci ku niej, koziołkujšc, œwiszczšc w powietrzu. - Eth! - krzyknęła, przyciœnięta plecami do framugi. Sierp zawirował, zwinšł się jak żywa wstęga, zboczył z trasy lotu, z hukiem wyrżnšł w odrapane drzwi, zadygotał wœciekle, zaœpiewał metalowym jękiem. Doktorka słyszała, jak czarny las, schylony nad urwiskiem, trzęsie się w złoœliwym œmiechu. - Deskath - szepnęła. - Ty... Poznaję cię... Kot syczał. Sierp dygotał, drżał i œpiewał. * * * - No nie, Monika - powiedziała Elka, zwana Pardwš. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i ostrożnie smarowała kremem zadarty nos. - Tak naprawdę nie można. Dlaczego nie chcesz jechać z nami? Z całš paczkš? Dlaczego cišgle siedzisz sama? Co? - Nie czuję się najlepiej. Wcale nie kłamię, pomyœlała Monika. Na samš myœl o waszej hałaœliwej paczce czuję się Ÿle. Nie rozumiem waszych dowcipów. Nie zaraża mnie wasza wesołoœć, wręcz przeciwnie, budzi ona we mnie jedynie zakłopotanie. I nie jestem pewna, czy nie jest to aby waszym celem. - Naprawdę, Monika - paplała Elka, stajšc tuż obok leżaka, tuż nad niš. - Powinnaœ pojechać. Jak tam jest pięknie, nad rzekš, to pojęcia nie masz... Aleksandrze, pomyœlała Monika, nie zasłaniaj mi słońca. - Jacek, ten historyk, wiesz, ten, który mieszka sam w dwunastce - Pardwa roztarła resztę kremu na dłoniach, roztaczajšc dookoła zapach L'Oréalu - kolega tego blondyna, który miał granatowe audi, wiesz... Wiem. - ...On tak ciekawie opowiada. Wiem. - ...o historii tej okolicy, o wojnach, o wędrówkach ludów, o sabatach czarownic, o kulcie jakichœ tam demonów, o wykopaliskach, mówię ci, Monika, godzinami można słuchać. Wiesz, że pytał mnie o ciebie? - Kto? - Monika uniosła głowę. - Jacek. Ten historyk. - O mnie? - O ciebie. Skšd jesteœ, gdzie pracujesz. Wpadłaœ mu w oko, Monika. Szczęœciara jesteœ. Chłopak jest strasznie fajny. O, Boże. - Nie udawaj, że nie zauważyłaœ, jak patrzy na ciebie. Co, Monika? Zauważyłam, zauważyłam. - Nie, Elu. Nie zauważyłam. - Ja naprawdę nie umiem z tobš rozmawiać - nadšsała się Pardwa. - Co cię gryzie, dziewczyno? Marnie wyglšdasz, wiesz? A może masz okres? Ojej, przepraszam, nie rób takiej miny. To ja lecę. Umówiliœmy się za pół godziny, idę do nich. Wrócimy na obiad. Albo na kolację. Pa. - Pa, Elu. Pomiędzy konarami pokracznej sosny pajšk uplótł pajęczynę, regularne, precyzyjne dzieło. Piękno w przyrodzie, pomyœlała Monika, ma cel, nie jest pięknem czysto estetycznym. Ma cel, nawet, jeœli tym celem jest mord. Na stronicy ksišżki usiadła biedronka. Monika stršciła jš, potrzšsajšc ksišżkš. - Leć do nieba - powiedziała półgłosem. Biedronka nie spadła na ziemię, w locie rozwinęła niezgrabne skrzydełka, poszybowała - prosto w œrodek pajęczyny. Pajšk, wielki krzyżak z opasłym odwłokiem, wyskoczył z kryjówki w zrolowanym, oplecionym kokonem liœciu. Biedronka, nie œpieszšc się, rwała nitki pajęczyny naporem chitynowego pancerza. Jeszcze chwila i wypadnie, pomyœlała Monika. Ale pajšk był szybszy. Uciekaj, pomyœlała, zaciskajšc szczęki. Uciekaj, pajšku. Już! Pajšk zaszamotał się na nitkach, błyskawicznie ukrył się w zrolowanym liœciu. Wystraszyłam go, pomyœlała Monika, zdziwiona. Bzdura, pomyœlała zaraz, pajšk najzwyczajniej na œwiecie nie lubi czerwonych żuków, zakutych w chitynowe pancerze. Woli miękkie i soczyste muchy. To jasne jak słońce. Drgnęła, słyszšc odgłos kroków, tuż za sobš. - Dzień dobry, Moniko. - Dzień dobry, Jacku. O Boże. - Jak zwykle, z nosem w ksišżce? Moniko, zwracam twojš uwagę, że to sš wakacje. Zjawisko, które występuje raz do roku i niestety, przemija tak prędko. Naprawdę, szkoda każdej minuty. Moniko. - Słucham, Jacku. - Pardwa powtórzyła mi, że nie chcesz jechać z nami nad rzekę. Miałaœ jakoby odmówić, bezlitoœnie odrzucić propozycję. Jest mi szczególnie przykro, bo to była moja propozycja. Przyszedłem więc, żeby naprawić błšd, jakim było wykorzystanie Pardwy jako poœredniczki. Powinienem sam cię poprosić. Już dawno. OdejdŸ, proszę. le się czuję, gdy tak stoisz i patrzysz na mnie. Nie chcę twojego wzroku. Nie chcę, by dotykał mnie twój wzrok. - JedŸ z nami, Moniko. OdejdŸ, proszę. - Nie... Przepraszam. Może innym razem. - Czyżby lektura, której się poœwięcasz, była ciekawsza od perspektywy mojego... naszego towarzystwa? Co czytasz, Moniko? - Och... To poezja, Jacku. Dawna poezja niemiecka. - To widzę. Poznaję po gotyckich literach, których sam czytać nie potrafię, pomimo iż mój nauczyciel niemieckiego zdołał wbić mi do głowy podstawy języka Goethego. Czyje to wiersze? - Nie sšdzę... - ...żeby były to wiersze, które może znać zwykły historyk? Ech, filologowie. Jak wy często uzurpujecie sobie monopol na wiedzę o literaturze i języku. Czy masz w sobie trochę żyłki do hazardu, Moniko? Uniosła oczy, będšc zupełnie œwiadoma, że unosi twarz i okulary. - Nie rozumiem... - Proponuję ci małš grę o wielkš stawkę. Coœ jak u Puszkina, trójka, siódemka, as. Jeœli na podstawie jednej, dwu linijek poznam, czyje to wiersze, jedziesz z nami. Jeœli się pomylę, odejdę z żalem i nie będę ci się więcej naprzykrzał. Zastanowiła się chwilę. Niemożliwe, pomyœlała. Tak mało znane... - Dobrze - powiedziała, opuszczajšc głowę, by nie zobaczył jej uœmiechu. Unter den Linden Bei der Heide Wo unser beider Bette gemacht... - Walther von der Vogelweide, œredniowieczny niemiecki poeta i trubadur, przełom dwunastego i trzynastego - rozeœmiał się. - Wiersz ma tytuł "Unter den Linden". Przegrałaœ, Moniko. Wasza dama ubita, towarzyszu Herman. Zabieram wszystkie ruble ze stołu. I ciebie także zabieram, Moniko. Uœmiechnęła się, tym razem nie kryjšc tego. Cóż, pomyœlała, może... - Między nami mówišc - powiedział - to do ciebie pasuje. - Co? - Poezja œredniowieczna, pieœni truwerów - powiedział, patrzšc jej w oczy. W okulary, poprawiła się w myœli. - To do ciebie pasuje. Natura poetyczna, uroczo niedzisiejsza, skomplikowane wnętrze, samotnicza natura. Magia. No, płowowłosy elfie, zbieraj się. Jedziemy. - Tak - powiedziała, nadal uœmiechajšc się blado. - Cóż, słowo się rzekło... Za chwilę przyjdę do was. Za chwilę. - Czekamy. Nie wstała od razu. Siedziała z opuszczonš głowš, wpatrzona w gotyckie litery, kręte i chwiejne niczym proporce, wijšce się na strzelistych wieżach. Słyszała dŸwięk lutni, daleki i cichy. Biały jednorożec stawał dęba na zielonym arrasie, unoszšc przednie nogi w heraldycznej pozie. * * * Szczyt wzgórza był równy, płaski, jak œcięty żyletkš. Domek o bielonych œcianach, usadowiony wœród pokracznych jabłonek, przycišgał. Wzywał jš do siebie. Stała, niezdecydowana, patrzšc, jak cała kompania zbiega w dół, nad rzekę, po piaszczystym, nagrzanym słońcem zboczu. Słyszała okrzyki i œmiechy chłopców, dalekie i ciche pobrzękiwanie kontenera z piwem. Pisk dziewczšt, wpadajšcych na podmokłš łškę. - Ciekawe wzgórze, prawda? Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest naturalne. - Słucham, Jacku? Dlaczego nienaturalne? - Spójrz na jego kształt, jakie jest regularne. Na położenie. Moniko, tu mógł być kiedyœ warowny gród, strzegšcy brodu. A może chram jakiejœ bogini, czczonej przez Pomorzan. Może miejsce składania ofiar, œwięte wzgórze pogańskich Prusów, Gotów lub zabłškanych tu Celtów? Tyle ludów przetoczyło się przez tę krainę, tyle jeszcze niezbadanych rzeczy kryje ta ziemia... No, chodŸmy. Porozmawiamy o tym jeszcze na naszym wspaniałym biwaku. - Zaraz... zaraz do was przyjdę. Za chwilę. - Dlaczego? - Chcę się przespacerować - opuœciła głowę. - Czy pozwolisz... - Nie - powiedziała szybko. - Przepraszam cię. Sama. Dlaczego on tak na mnie patrzy? - Dobrze, Moniko. Ale pamiętaj, czekamy na ciebie. Chciałbym, żebyœ była z nami. Ze mnš. - Przyjdę. Wzgórze. Nienaturalne? Zrobiła krok do przodu. Nagle poczuła, że musi iœć dalej. Bo za plecami miała czarnš œcianę boru, mokrego, ciemnego niepokojšcego, a przed sobš słońce i błyszczšcš wstęgę rzeki, w dole, nisko, wœród olch. Las odpychał, szeptał głosem przejmujšcym grozš, głosem, w którym wyczuwała groŸbę i złoœć. Biały domek nad urwiskiem był jasny, ciepły, przyjazny. Wzywał jš, cišgnšł ku sobie, namawiał. - Dzień dobry... Czy jest tu ktoœ? Ciemna sień, w ciemnoœć wbita smuga œwiatła, nabrzmiała wirujšcym kurzem. Wchodzę nieproszona do cudzego domu, pomyœlała. Zaraz ktoœ wyjdzie, spojrzy na mnie niechętnie, a ja poczuję się odtršcona, skrzywdzona. I będę miała o to żal, chociaż sama sobie będę winna. Jak zwykle. Pokoik, pełen ciemnych mebli. Ciężki, mdlšcy zapach ziół. - Dzień dobry! Przepraszam... Na stole szklanka w metalowym koszyczku, łyżeczka utkwiona w kawianych fusach, okulary w drucianej oprawce. I ksišżki. Nie wiedzšc, czemu to robi, zbliżyła się. Ksišżki były stare, oprawne w złuszczonš tekturę. Wytłaczane złoto litery, mówišce, że to encyklopedia Orgelbranda, były zatarte, ledwo czytelne. Przewróciła okładkę, pierwszš z brzegu. To nie była encyklopedia Orgelbranda. Ten gotyk nie niósł dŸwięku lutni. Ten gotyk był złowrogi i czarny, krzyczał groŸnie i teutońsko. "Geheymwissenschaften und Wirken des Teuffels in Preussen", Johann Kiesewetter, Elbing 1792. Na stronie tytułowej pentagram, znaki Zodiaku, inne, dziwne, niepokojšce symbole. Druga ksišżka. I znowu, pod fałszywš okładkš ciężkie, szorstkie od kurzu, pożółkłe stronice i prawdziwy tytuł: "Dwymmermorc". Tylko tyle. Następna. Inne pismo, inny druk. Człowiek z głowš kozła, krzyżujšcy na chudej piersi ręce o długich palcach. "La lettre noire, Histoire de la Science Occulte", Jules de Bois, Avignon 1622. Kolejna, rozsypujšca się prawie, krzyczšca jednym zdaniem, wielkš, pajęczš czcionkš poœrodku zniszczonej strony: Gondelman, "Tractatus de Magis". I następna. Gdy sięgnęła, by odwrócić kłamliwš, orgelbrandowskš okładkę, jej dłoń drżała, grzęzła w niepojętym oporze, w aurze, bronišcej dostępu. Jednoczeœnie zaœ inna, przeciwstawna siła cišgnęła jej rękę niby magnes. "Zwierciadło Magii Czarney Bissurmańskiey, przez Abdula z Hazredu. Spolszczył Iędrzey Œleszkowski, iezuita A.M.D.G. W Krakowie, w Drukarni Mikołaia Zborskiego JKM Ord. Tipografa, Roku Pań. 1696". Ciężkie, pozlepiane, wystrzępione stronice, wyblakłe, półzatarte pismo. Chciała odwrócić stronę. Coœ jš powstrzymało. Coœ, co uwięzło w przełyku, przylgnęło do podniebienia, coœ, co było zgrozš, wstrętem, mdlšcym obrzydzeniem. Miała wrażenie, że lepki kurz ze stronicy zaczyna powoli wpełzać jej na rękę. Zamknęła księgę, wzdrygnęła się, w uszach, w głowie eksplodował jej niespodziewanie chóralny, wielogłosowy zaœpiew, bełkot, krzyk, niezrozumiałe słowa. Wyjœć, pomyœlała. Muszę stšd wyjœć. Wbrew sobie, sięgnęła jednak po kolejnš ksišżkę. "Phńnomene, Dńmone und Zaubereysunden", R. Ennemoser, N ü rnberg 1613. Odwróciła stronicę. Biały jednorożec, stajšc dęba, unosił przednie nogi w heraldycznej pozie. Otworzyła na chybił trafił, poœrodku tomu. Rozmazane, gotyckie litery zdawały się poruszać, cisnęły się natrętnie do oczu i do œwiadomoœci. "...wie lautet der Name des Dńmons? Der Hagre Junge, da er unsren geheymen Sünden und unsre Bosheyt frisset und trotzdem hager bleybet. Das Brennende Kind, das mit Hasse brennt. Und der echte Name? Der ist unaussprechlich, schrecklich. Deskath, was zugleych Die Wahrheyt oder Der Betrug bedeutet. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn..." Na stronie padł szybki, ruchliwy cień, na stole miękko, acz ciężko, wylšdował wielki, czarny kocur. Monika cofnęła się, tłumišc krzyk. Kocur zmierzył jš niechętnym spojrzeniem złotożółtych oczu, przecišgnšł się, zeskoczył ze stołu, by wskoczyć na łóżko. Staruszka była maleńka, ale nie zgarbiona, a jej twarz, poorana zmarszczkami, poważna i skupiona. Miała duże, niezwykle jasne oczy, tak jasne, że prawie przezroczyste, niczym soczewki, niczym opale, oszlifowane na kaboszony. - Przepraszam paniš - wyjškała Monika. - Drzwi były otwarte. Ja wiem, że nie powinnam... Wykręciła do tyłu ręce i zaczęła wyłamywać sobie palce. Jak zwykle. - Nic nie szkodzi - powiedziała staruszka, podchodzšc do stołu. Zamknęła ksišżkę, rzuciwszy przelotnie okiem na otwartš stronę. - Ten dom jest otwarty dla wszystkich, którzy chcš wejœć powiedziała. - Słucham cię, dziecko. - Ja... Ja zupełnie przypadkowo. Przechodziłam, i... Ja jestem z tymi, którzy nad rzekš... Widziała pani pewnie samochody... - Wcale nie jesteœ z tymi, którzy sš nad Rzekš - staruszka pokiwała głowš. - A powinnaœ. Powinnaœ być z nimi, a tymczasem jesteœ tutaj. Dlaczego? Monika zamilkła z półotwartymi ustami. - Szukałaœ w ksišżce odpowiedzi na pytanie? To nie jest najlepszy sposób, dziecko. Zwłaszcza nie radziłabym ci korzystać z ksišżek, które tu leżš. - Ja jeszcze raz przepraszam. Nie powinnam... Pójdę już. - Nie zadawszy swego pytania? - Jakiego pytania? - A tego, drogie dziecko, to ja nie wiem - jasne oczy staruszki jeszcze bardziej pojaœniały. - Ja nie mogę przecież znać pytań. Znam wyłšcznie odpowiedzi, a i to daleko nie wszystkie. - Ja... Nie rozumiem. Pójdę już. - Twoja wola. Jeœli zechcesz wrócić i zadać swoje pytanie, pamiętaj, że dom starej doktorki jest zawsze otwarty. Jezus, pomyœlała Monika. Trafiłam na wioskowš babcię. Na aborcjonistkę. Ona myœli, że ja... - Dziwne myœli tłukš ci się po głowie, dziecko - powiedziała ostro staruszka. - Szalone, dziwne, nieodpowiednie myœli. Nie podobasz mi się. PodejdŸ do mnie. Nie, pomyœlała Monika, nie podejdę. I zrobiła krok do przodu. A potem drugi. I trzeci. - Bliżej. Nie! Jeszcze jeden krok. Wbrew swej woli. - Mów. Monika bezgłoœnie poruszyła ustami. Oczy, oczy jasne, prawie przezroczyste... - Zapomniana - mruknęła doktorka. Bełkotliwy chór, pojedyncze, niezrozumiałe, przeraŸliwe słowa, wykrzykiwane w rytmicznym zaœpiewie... - Nie - powiedziała nagle staruszka. - Nie podchodŸ. Ani kroku dalej. Monika zatrzęsła się z zimna, które nagłš falš spłynęło jej po karku i plecach. - Zapomniana - powtórzyła doktorka, mrużšc jasne oczy. - Tak, bez wštpienia. Przycišga was Rzeka, przycišga was to wzgórze. Przycišgajš was te księgi, cišgnš, jak magnes. Kot, przypłaszczony do poduszki, zasyczał, unoszšc głowę. - IdŸ - powiedziała doktorka. - Wracaj do tamtych. Czekajš na ciebie. Należysz do nich. Należysz już do ich œwiata, czy tego chcesz, czy nie. Monika drżała. - IdŸ już. * * * Ból głowy, który dopadł jš po południu, krótko po powrocie z wycieczki, trwał i wzmagał się, mroczšc oczy, aż do wieczora. Nie ustšpił po dwóch gardanach, nie zelżał po dwóch pyralginach. Zwalił jš z nóg, przykleił twarz do poduszki. Wsłuchujšc się w tępe tętnienie w skroniach, Monika Szreder czekała na sen. * * * Stała, nieruchoma, wœród pokracznych jabłonek, wewnštrz rozszalałego Maelstromu szarych, bezgłoœnych ptaków, w samym œrodku ciszy, wirujšcej od bezszelestnych uderzeń ostrych, kończystych skrzydeł, wœród tysišca rozpędzonych, szarych półksiężyców, z których każdy zdawał się godzić prosto w niš, ale w ostatniej chwili zmieniał kierunek, muskał, ale nie uderzał, nie ranił. Œwieca, otoczona widmowš aureolš załzawionego œwiatła rozjaœniała wnętrze, pełne ciemnych mebli. Patrzšce na niš oczy były jasne, prawie przezroczyste, jak soczewki, jak kaboszony opali. - Zadaj swoje pytanie. Wezwałam cię, byœ zadała swoje pytanie. Kiwnęła potakujšco głowš. Wolno unoszšc ręce, dotknęła nimi włosów, odsuwajšc je z ramion, przesunęła palcami po czole, policzkach, ustach. Doktorka nie patrzyła na niš. Nie uniosła wzroku znad księgi, trzymanej na kolanach. Opuszczajšc ręce, postšpiła krok do przodu. Kot parsknšł. Spojrzała w dół, pod nogi, na białš, nieprzekraczalnš linię, nakreœlonš na podłodze. Doktorka uniosła głowę. - Zapomniana - powiedziała cicho. - Jesteœ Zapomniana. Nie myœl nawet o powrocie, nie ma powrotu dla takiej, jak ty. Jesteœ Zapomniana, lepiej będzie dla ciebie, jeœli takš pozostaniesz. Dla wszystkich będzie lepiej. Pokręciła przeczšco głowš, przesuwajšc dłońmi po szyi, sunšc nimi w dół. - Nie - rzekła ostro doktorka. - Nawet o tym nie myœl. Taka myœl nie rozbudzi ciebie. Może jednak rozbudzić kogoœ innego. Tego, który jest Prawdš i Zdradš. Karmisz go, wiecznie Wychudłego, swoimi marzeniami. Budzisz go swoim œpiewem. Strzeż się. On przychodzi w snach, których nie zapamiętasz. Ale on nie zapomni. Strzeż się. O szybę okna stuknęła ćma, wielka, szara, rozedrgana. - Strzeż się, Zapomniana. Prawda i Zdrada nie różniš się, sš jednoœciš. Obie przybędš jednoczeœnie na twój krzyk, jeœli zakrzyczysz. A wówczas dłoń wycišgnie się ku tobie z mroku. Jeœli dotkniesz tej dłoni, nie będzie powrotu. Odrodzi się Płonšce Dziecię, odrodzi się żar, który gorzeje nienawiœciš. Odrodzi się znowu Czarny Obłęd, Zernebock, na ołtarzu z kwiatów. Doktorka zamilkła, opuœciła głowę, wycišgnęła ręce. - Strzeż się dłoni, która wycišgnie się z mroku. Gdy jej dotkniesz, nie będzie powrotu. Va sivros onochei! Jeœli wrócisz ćmš, spłoniesz. Jeœli wrócisz płomieniem, zgaœniesz. Jeœli wrócisz ostrzem, przeżre cię rdza. OdejdŸ. Poczuła na policzku cieknšcš łzę, drażnišcš, natrętnš. Niechcianš. - OdejdŸ. Pytanie? - Nie. Nie odpowiem. Nagły rozbłysk, erupcja siły... - Nie! - w jasnych oczach przerażenie. - Nie... Pytanie. - Dobrze. Dobrze, Zapomniana. Jeœli tak bardzo tego chcesz... Chcę. - OdpowiedŸ brzmi: tak. Będziesz. Ale tylko w oczach innych. A teraz odejdŸ. Zostaw mnie. OdejdŸ. * * * Monika obudziła się, usiadła na łóżku, spojrzała w okno, w mrok, niebieszczejšcy zapowiedziš œwitu. Elka, zwana Pardwš, chrapała leciutko, leżšc na wznak, zgiętym ramieniem obejmujšc poduszkę. Monika dotknęła ksišżki, zagrzebanej w kołdrze, wciskajšcej się w udo twardym kantem okładki. Zasnęłam, czytajšc, pomyœlała. I miałam... dziwny sen. Nie pamiętała, jaki. * * * - Odnoszę wrażenie, że mnie unikasz, Moniko. Tak, unikam, pomyœlała odważnie, nie mogšc się zdecydować, w którš stronę skierować wzrok. Po chwili wahania, ostatecznie zwyciężyły czubki tenisówek. - Nie, skšdże - wymamrotała. - Wcale nie. - Pozwolisz sobie potowarzyszyć? Kiwnęła głowš, przestraszona, czy nie nazbyt wiele zapału wkłada w to kiwnięcie. Szli wolno wzdłuż szpaleru białopiennych brzózek, leœnš dróżkš, wœród ciemnozielonych kęp wrzosu, jak parkan wytyczajšcych szlak, niekiedy rozrosłych, tarasujšcych drogę. Oczywiœcie, potknęła się, nie trzeba było długo czekać. Podtrzymał jš, wzišł pod rękę, a dotknięcie jego ramienia wstrzšsnęło niš, jak wyładowanie elektryczne. Przyjemne wyładowanie. - Lato się kończy - przerwał ciszę trywialnym stwierdzeniem. - Kończš się wakacje. - Mhm. - Trzeba będzie wracać. Do miasta. Do ksišżek, do doktoratu. Szkoda. - Będš wakacje i w przyszłym roku - wyjškała, zastanawiajšc się, jaki sposób wyzwolenia ręki spod jego ramienia może nie być poczytany za obcesowy, agresywny i niegrzeczny. - Fakt, będš - uœmiechnšł się ładnie, mocniej przyciskajšc jej ramię. - Ale to, że lato się kończy, smuci mnie. Nie lubię zakończeń. Zakończenie, to koniec fabuły. A ja w fabule cenię sobie epizody. Piękne epizody, ratujšce przesmętnš fabułę, nędzny scenariusz, jakim jest nasze życie. Filozofuję. Nie nudzę cię, Moniko? Nie odpowiedziała. Wypatrywała odpowiedniej kępy wrzosu, by potknšć się o niš i uciec przed ciepłem, którym promieniował. - Moniko? - Słu... cham? - potknęła się, ale zbyt wymuszenie, zbyt sztucznie, podtrzymał jš bez trudu, nie puœcił ręki. - Cały czas myœlę o... O tym wierszu, który czytałaœ. O "Unter den Linden" Walthera von der Vogelweide. Jest w tej balladzie coœ dziwnego, coœ, czego nie umiem wyjaœnić... Moniko, chciałbym cię o coœ prosić. Nie odmawiaj, jeœli to możliwe. - Słucham cię, Jacku. - Poczytaj mi wiersze Walthera von der Vogelweide. Proszę. - Teraz? - Nie. Nie teraz. Po kolacji, kiedy będzie cicho i spokojnie, kiedy zapadnie mrok. Wydaje mi się, że ta poezja może brzmieć dobrze tylko o wieczorze, chłodnym i mrocznym jak kamienny, raubritterski zamek. Wpadnę do ciebie zaraz po kolacji, na chwilę poœwięcimy się Minnesangowi, pieœniom trubadurów. - Jacku, ja... - Nie odmawiaj, proszę. Monika zatrzymała się, zdecydowanie, ale nie gwałtownie, wyzwoliła rękę spod jego ramienia. Spojrzała mu prosto w oczy. Œmiało, choć nie wyzywajšco. Naturalnie. Szczerze. Odważnie. Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz. Czego chcesz ode mnie, właœnie ode mnie, kiedy dookoła roi się od dziewczšt, kolorowych i pięknych jak kolibry, wesołych, rozszczebiotanych, chętnych jeœli nie do flirtu, to przynajmniej do zabawy we flirt. One wszystkie patrzš na ciebie i żadna nie czułaby się nieswojo, mogšc spacerować z tobš po lesie i słuchać twoich słów. Każda z nich cieszyłaby się myœlš o wieczorze, spędzonym z tobš na czytaniu wierszy. Żadna nie drżałaby w œrodku, tak, jak ja drżę teraz. Powiedz więc, otwarcie i szczerze dlaczego właœnie ja? Przecież ja... Jestem nieładna! Spuœciła oczy, chowajšc głowę w ramiona. Jak żółw, pomyœlała. Boję się. - Moniko? - Dobrze, Jacku. * * * Co ja robię, pomyœlała, schylona nad ksišżkš. Co ja robię najlepszego. Przecież można było wykręcić się bólem głowy, zaraz po kolacji zniknšć, wrócić póŸno, zamknšć drzwi na klucz, udawać, że mnie nie ma. Można było zrobić cokolwiek. A teraz siedzę tu z nim i... - Czytaj dalej, Moniko. Proszę. * * * Ich kam gegangen Hin zur Aue, Mein Trauter harrte schon am Ort, Wie ward ich empfangen O Himmelsfraue! Dass ich bin selig immerfort, Ob er mich küsste? Wohl manche Stund. * * * Tandaradei! * * * Seht, wie ist so rot mein Mund. * * * - Masz piękny głos, Moniko. Nie. Nie. Nie chcę tego, co już kiedyœ było. Nie zniosę, nie chcę znosić upokorzenia, żalu, pustki, samotnoœci. Nie chcę obwiniać ani szukać winy w sobie. Czemu on tak na mnie patrzy? Patrzy tak, jak gdybym była... (Ładna?) - Czytaj, Moniko. * * * Da tńt er machen Uns ein Bette Aus Blumen mannigfalt und bunt, Darob wird lachen Wer an der Stńtte Vorüberkommt, aus Herzensgrund. An den Rosen er wohl mag * * * Tandaradei! * * * Sehen, wo das Haupt mir lag... * * * - W rzeczy samej, to piękna pieœń, Moniko. Słychać nieledwie brzęk strun lutni trubadura. Czy ktoœ przełożył "Under den Linden" na polski? - Tak. Leopold Staff. - Nie pytam nawet, czy znasz ten przekład. Wiem, że znasz. Powiedz, proszę. Te dwie ostatnie strofki. - Jacku... Nie pamiętam... - Œlicznie się czerwienisz. Ale ja wiem, że pamiętasz. Proszę, Moniko. * * * Gdym porš nocnš W to ustronie Przyszła, mój miły już tam był Tulił mnie mocno Na swym łonie Dotšd mam słodycz w głębi żył Czy całował? Rozdział z chust? * * * Tandaradei! * * * Patrz na czerwień moich ust! * * * - Czytaj, Moniko. Nie przestawaj. Proszę. * * * I poszedł łoże Popod lasem Z przeróżnych kwiatów usłać nam Œmiałby się może Ktoby czasem Przechodził i przystanšł tam Zaraz by po różach zgadł * * * Tandaradei! * * * Mej leżšcej głowy œlad. * * * - Pięknie, Moniko. Naprawdę pięknie. Tylko, wybacz, tego wiersza nie można deklamować z głowš na kolanach, ani takim grobowym głosem. Sama wiesz, że Walther von der Vogelweide odrzuca w tej pieœni bezsensowny kanon Minnesangu i miłoœci rycerskiej, egzaltację i westchnienia do nieosišgalnej damy serca. To jest, Moniko, pieœń o miłoœci spełnionej, o jedynej miłoœci, jaka ma sens, jaka jest radosna. Piękny epizod, opisany w piękny sposób. Tę pieœń œpiewa dziewczyna, która leżała razem z ukochanym na łożu z kwiatów... Boże, jak ty œlicznie się czerwienisz. Była z ukochanym i jest szczęœliwa, i chce o tym głosić całemu œwiatu, chciałaby, aby wszyscy widzieli odciœnięty w kwiatach œlad jej głowy, by wszyscy dowiedzieli się o jej szczęœciu. - Już strasznie póŸno, Jacku. I trochę boli mnie głowa... - Ostatnia strofka, Moniko. - Nie pamiętam przekładu, naprawdę... - Przeczytaj w oryginale. Ale przeczytaj głosem dziewczyny szczęœliwej. Proszę. * * * Wie ich bei ihm ruhte Wenn jemand es wüsste Du lieber Gott - ich schńmte mich. Wie mich der Gute Herzte und küsste Keiner erfuhr es als er und ich Und ein kleines Vögelein * * * Tandaradei! * * * Das wird wohl verschweigen sein! * * * - Fascynujesz mnie, Moniko. - Przestań, Jacku. Proszę cię. - Jesteœ urocza, wiesz? Masz w sobie mnóstwo czaru. Zaczynam wariować z twojego powodu. Nie wiem, jak to się stało, Moniko, ale nie mogę przestać myœleć o tobie. - Jacku... Wprawiasz mnie w zakłopotanie. - Moniko... Gdy zamykam oczy, widzę twojš twarz, twój uœmiech. Czuję wówczas, jak coœ we mnie drga, jak coœ œciska mi gardło... - Proszę, nie. IdŸ już. Jest już bardzo póŸno, Ela zaraz wróci. - Jeszcze chwilę... - Nie, proszę. Do jutra. Jacku. - Powiedz mi to. - Co? - Że mnie lubisz, Moniko. (Ja?) - Moniko. - Lubię cię. * * * Minnesńnger jest szczupły, drobny, delikatny, wiatr szarpie jego czarnš pelerynš. Skšd ten wiatr, tutaj, w sali tronowej, gdzie nie drżš nawet płomyki œwiec, ani powłóczyste welony na szpiczastych czepcach zasłuchanych, pogršżonych w dŸwięku lutni dam? Ale za plecami minnesńngera nie ma już arrasu z jednorożcem, nie ma kolumn i ostrych łuków witrażowych okien. Za jego plecami jest urwisko i czarny las. Oczy minnesńngera płonš w półmroku, żarzš się czarnym ogniem. W jego twarzy nie ma niczego, niczego, co nie jest tymi oczami, tym żarem. Daj rękę. Zapomniana. Nie ma wštpliwoœci. Przycišga cię Rzeka, przycišga cię to wzgórze. Daj rękę. Seht, wie ist so rot mein Mund. Na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest naturalne wzgórze. Tu, w dominujšcym miejscu, był z pewnoœciš gród, strzegšcy przeprawy. Œwištynia, œwięty chram, ofiarny ołtarz... Nie, krzyczy Elka, zwana Pardwš. Nie, nie pójdę tam za nic w œwiecie, patrzcie, jaki okropnie ciemny jest ten las, jak tam mokro, tam sš pajški, boję się pajšków. Daj rękę. Fascynujesz mnie. Pozostali œmiejš się, klaszczš, futrzane maski na ich głowach œmiesznie kiwajš olbrzymimi uszami. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn, krzyczy Elka, naga do pasa. Daj rękę. Nie! Uciekaj! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Nie wracaj tu, bo spłoniesz, zgaœniesz, przeżre cię rdza. Moniko, Moniko, dotšd mam słodycz w głębi żył. Jesteœ urocza, wiesz? Wiem. Zapomniana. Boże, jak ty œlicznie się czerwienisz. Gdy zamykam oczy, widzę twój uœmiech. Czerwień twoich ust. Daj rękę. Bagno, czarne, lœnišce grzęzawisko, poroœnięte rzęsš, rozchodzšcš się wolno wœród baniek, pękajšcych na oleistej powierzchni. Otchłań, w głšb której wiedzie Tysišc Stopni. A na dnie otchłani coœ, co jest nieodgadnionš tajemnicš, coœ, co drga, pulsuje i tętni. I czeka na wezwanie. Tandaradei! Spłoniesz. Zgaœniesz. Przeżre cię rdza. * * * Obudziła się. Leżšc na mokrym od potu, starganym, zmiętym przeœcieradle, długo nie mogła usnšć, na próżno starajšc się posklejać w jednš całoœć urywki snu, którego nie pamiętała. * * * Następnego dnia cała kompania, jak zwykle, radoœnie i wesoło załadowała się do samochodów, by tradycyjnie zawieŸć rejwach, hałas i zamieszanie w jakiœ odległy zakštek, gdzie było cicho i spokojnie. Cała kompania, oprócz Moniki, która tym razem zdecydowanie i przekonywujšco symulowała migrenę. Oczywiœcie, namawiano jš. On jš namawiał. Oczywiœcie, odmówiła. Chciał zostać z niš. Odmówiła również. Dlaczego, zastanawiała się póŸniej, spacerujšc sama, bez celu, nie zwracajšc uwagi ani na okolicę ani na snujšcych się szlakiem œcieżek i deptaków innych wczasowiczów. Dlatego odmówiłam? Czego ja się boję, myœlała, gnšc długi patyk, znaleziony przy drodze. Czego ja unikam? Życia? Dlatego, że życie nie jest poezjš? Będę tak spacerować do wieczora, myœlała. A wieczorem... Wieczorem głowa będzie mnie bolała naprawdę. Już czuję ból. Coœ niedobrego dzieje się ze mnš. Coœ bardzo niedobrego. Malec, przemocš odcišgany przez matkę od kiosku, pełnego kolorowych wspaniałoœci, spojrzał na przechodzšcš Monikę i rozkrzyczał się ostrym, nagłym, niepohamowanym krzykiem. Nie zwróciła uwagi. Czego ja się obawiam, myœlała. Rozczarowania? A czy to, co teraz robię, nie jest rozczarowaniem? Co będę czuła, jeœli dzisiaj wieczorem schowam się, zamknę przed nim na klucz? Spełniona miłoœć, o której œpiewa kochanka Walthera von der Vogelweide, może rzeczywiœcie jest w tym sens? I może nie kryje się on w słowie "miłoœć", ale w słowie "spełnienie"? Może rzeczywiœcie nazajutrz, pomyœlała, coraz to silniej wyginajšc swój patyk, może rzeczywiœcie nazajutrz byłabym w stanie rozejrzeć się dumnie dookoła i krzyknšć, patrzcie wszyscy, patrzcie na czerwień moich ust! Może. Wiem, czego się boję, pomyœlała, przechodzšc przez most. Własnej słaboœci. Ileż ja bym dała, myœlała, gnšc patyk, za to, żeby stać się silnš. Nie, nie pięknš, chociaż... Ale silnš. Patyk złamał się z trzaskiem. Pod mostem, na zalewie, jeden z przepływajšcych tamtędy kajakarzy zaklšł plugawie, w osłupieniu patrzšc na dwa ułomki wiosła, które zostały mu w rękach. * * * Płomienie. Rozjuszone płomienie, opasujšce jš ze wszystkich stron, żar, roztapiajšcy oczy, dym, pozbawiajšcy tchu. łańcuch, wżarty w ciało, bezlitoœnie wišżšcy... Ryk płonšcego pieca, gotowego bluzgnšć ogniem i węglami... Słońce. I wiatr. Wiatr od Rzeki, furkot olchowych liœci. Obejmujšce jš ramię, emanujšce ciepłem i siłš. Jesteœ urocza, wiesz? Masz w sobie mnóstwo czaru. Gdy zamykam oczy, widzę twojš twarz. Och, Jacku. Nie chcę do lasu, krzyczy Elka, zwana Pardwš. Nie, tam sš pajški! Boję się pajšków! Umarłabym chyba, gdyby... Tandaradei! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Jeœli wrócisz ćmš, spłoniesz. Powiedz, że mnie lubisz. Oczy minnesńngera sš czarne i ogromne. Powiedz to głosem dziewczyny szczęœliwej, która spoczywała wraz z ukochanym na łożu z kwiatów. I tam, na łożu z kwiatów... Spłoniesz. Zgaœniesz. Przeżre cię rdza. Gdzie ja widziałam ten uœmiech? Czarny bór, ogromne, pokrzywione dęby, ich ciemna kora pokryta naroœlami, wyglšdajšcymi jak wrzody. Gromada ludzi, wszyscy w futrzanych maskach z wielkimi, stojšcymi uszami. Dziewczyna, naga do pasa. Kamień, czarny, płaski. Na nim... Róże? An den Rosen er wohl mag Sehen, wo das Haupt mir lag... Tandaradei! Zernebock, krzyczy Elka, zwana Pardwš. Cišgnie was Rzeka, cišgnie, jak magnes. Oczy jasne, prawie przezroczyste. Jednorożec, unoszšcy przednie nogi w heraldycznej pozie. Daj rękę. To minnesńnger. Nie, nie, krzyczy Elka, zabierzcie go, jest obrzydliwy, wiecie, że boję się pajšków. Budzisz mnie... Pamiętam pełne usta Beatrix, córki Berengara von Passau. Zernebock, krzyczy półnaga dziewczyna, ciskajšc różę na płaski, czarny kamień. Der Schwartze Wahnsinn! Daj rękę. Wstań. Pójdziesz ze mnš, by poznać prawdę. Mšdroœć nie niesie zdrady, nie wierz temu. Mšdroœć daje siłę. Prawda jest siłš. A ty przecież pragniesz być silna, pragniesz siły i władzy. Daj rękę. Nie! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Wstań. PójdŸ ze mnš, by poznać prawdę. Pokażę ci, jak wyglšda prawda. - Daj rękę. Obudziła się. * * * Mam wstać i wyjœć, pomyœlała trzeŸwo, natychmiast. Muszę wstać i wyjœć. Wówczas poznam prawdę. Tak powiedział... Nie. On powiedział: Die Wahrheit. (Die Wahrheyt?) Monika Szreder wstała, stšpnęła prosto w kałużę rozlanego na podłodze księżycowego œwiatła. * * * - No, i jak było? - Próbujesz wymuszać na mnie komplementy? - Aha. - Męskie ego, prawda? Dobrze więc było bosko. Taka odpowiedŸ mieœci się w konwencji, jak sšdzę? Aj, przestań! Co robisz, wariacie? - Zmieniam konwencję. - Aj! To ma być zmiana, według ciebie? Nie czuję różnicy. - Robisz się nieprzyzwoicie nieprzyzwoita. - Przyganiał kocioł garnkowi. Mmmm. Lubisz tak? - Mam odpowiedzieć zgodnie z konwencjš? - Możesz w ogóle nie odpowiadać. Niech czyny mówiš za ciebie. - Myœlisz, że co ja jestem? Clockwork lover? Na zawołanie? - Starałeœ się, jak mogłeœ, żebym tak właœnie o tobie myœlała, więc się teraz nie wykręcaj. Ja zresztš i tam wezmę sobie, co chcę, taka już jestem. Nie ruszaj się. - Tak? - Mmmm. Ooooch! - Co? - Komar ugryzł mnie w tyłek. - Zaraz go złapię i rozgniotę rozpustnika. Co on sobie myœli, że to jest menage a trois? Gdzie cię ugryzł? Tu? Niegłupi owad. - Ajjjj! - Ela? - Mmmmm? - Czemu nazywajš cię Pardwš? - Kiedyœ, w pocišgu, rozwišzywaliœmy krzyżówkę, było tam hasło, z którym nikt nie mógł sobie poradzić. Poziomo, szeœć liter. Ptak, zamieszkujšcy mszary i tundry Północy. I ja zgadłam. - Ela... - Och... Mmmm... Jacek... (Monika, przytulona do muru tuż obok uchylonego okna, dygotała z obrzydzenia. Chciała odejœć. Nie mogła.) - Jacek? - Mhm? - A Monika? - Co, Monika? - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Myœlisz, że nikt nie widzi, jak jš czarujesz? Jak koło niej skaczesz? - O Boże, Pardwa. Nie wycišgaj poœpiesznych i banalnych wniosków. Żal mi jej, to wszystko. Chcę, by miała miłe wakacje. Takiej jak ona potrzebne jest trochę adoracji. Co jakiœ czas trzeba takiej jak ona powiedzieć, że jest piękna, wówczas faktycznie pięknieje. W miarę skromnych możliwoœci. - Jeszcze lepiej się z takš przespać, wtedy pięknieje jeszcze bardziej. To miałeœ na myœli? - Ha! Że też ja się od razu nie domyœliłem. To temu zawdzięczam tę sympatycznš przygodę, Elu? Doprawdy, podtekst nietrudny do rozszyfrowania. - No, no, teraz ty jesteœ banalny, posšdzajšc mnie o zazdroœć. Gorzej, o zawiœć. I o kogo? O takš myszkę. Boże. Nie odgrywaj tu Pygmaliona. Znalazł się dobroczyńca. Mówię całkiem poważnie, przeœpij się z niš. Jeœli tego nie zrobisz, zepsujesz jej wakacje. Pozostawisz uczucie niedosytu. Przeœpij się z niš, Jacek. - Sęk w tym, że nie chcę. Nie czuję do niej woli bożej. - Co to ma zatem być, sztuka dla sztuki? Mówiłam, Pygmalion. Profesor Higgins dla ubogich. - Ona jest... Ona jest nieładna. Po prostu nieładna. I aseksualna. - Egoista. Poœwięć się i zrób to tylko dla niej. Zamknij oczy i myœl o Anglii. Ale ja myœlę, że kłamiesz. Właœnie ta jej myszkowatoœć cię podnieca. - Ela, czy naprawdę nie znajdziemy wdzięczniejszego tematu do rozmowy? - Sšdzę, chłopczyku, że w ogóle tracimy za dużo czasu na gadanie. - Elka! - Mmmmmm. * * * Biegła przed siebie, na oœlep przez las, obijała się o pnie drzew, plštała w szponiastych łodygach jeżyn, potykała w wykrotach, na korzeniach, na zwalonych pniach. Biegła, chcšc jak najdalej za sobš zostawić wstręt, upokorzenie, od którego puchła twarz, wstyd, od którego tętniło w skroniach. Chcšc jak najdalej za sobš zostawić... Nie będę płakać. Nie będę. Nie. Nie. Nie. GałšŸ, elastyczna i jadowita jak pejcz, smagnęła jš przez policzek, wypełniajšc oczy mokrym, oœlepiajšcym bólem, usprawiedliwiajšcym... Dajšcym pretekst... Na kolanach, tłukšc pięœciami o pień olchy, Monika Szreder wybuchnęła łzami, zatrzęsła się w tłumionym, rzężšcym krzyku. * * * W białym domu na płaskim szczycie wzgórza, omywanego niespokojnym, rozgadanym nurtem Rzeki, doktorka uniosła głowę znad pożółkłych stronic. Przez chwilę przysłuchiwała się ciszy, jaka niespodziewanie zapadła nad okolicš. Czarny kot, zwinięty w kłębek na haftowanej poduszce, otworzył złociste oczy i zasyczał, wpatrzony w mrok. Doktorka wróciła wzrokiem do księgi. "...wiadomym iest, iako onego, który wiele ma imion, nie lza przyzwać ni zawezwać proprio motu - on przybywa ieno wonczas ieœli taka wola iego. On wyhynie z Otchłani, imię ktorey iest Radm- Agakh, stšpaišc po Tysišcu Stopni. On przybędzie na krzyk, nawet ieœli w krzyku tym nie masz imienia iego. On, który Pluribus Mortis Imago iest i który Wychudły iest. Ni ieden, choćby i naymędrszy, na drodze iego stanšwszy extra periculum liczyć się nie może. Bo ieœli przyzwać go niełatwo, to po stokroć ciężey zatrzymać, gdy przyzwany po żer swóy kroczy, po Tysišcu Stopni z Otchłani, imię którey iest Radm- Agakh..." O szybę stuknęła szara ćma. Potem druga. I trzecia. * * * Monika zaszlochała, obejmujšc pień olchy, przytulona policzkiem do mokrej kory. Las, zalany bladym, upiornym œwiatłem księżyca, zamarł w nienaturalnej ciszy. Nagły rozbłysk, erupcja siły. Biały jednorożec uniósł przednie nogi w heraldycznej pozie. Monika, czujšc wzbierajšcš w sobie moc, wcišgnęła powietrze do płuc, unoszšc w górę obie pięœci wrzasnęła, wrzasnęła w mrok makabrycznym, nie swoim głosem. - Tandaradei!!! * * * Doktorka jęknęła, patrzšc na ćmy, tłukšce o szyby obłędnym staccato. - Przez Żelazo i MiedŸ - szepnęła. - Przez Srebro. Magna Mater, Magna Mater... Księżyc, do połowy wysunięty zza podœwietlonych chmur, rozeœmiał się jej prosto w twarz, skrzywiony w obelżywym, trupim grymasie. * * * Zanim wyczuła obecnoœć, poczuła zapach. Zapach czarnego, poroœniętego rzęsš, zgniłego, dyszšcego metanem bagna. Zapach bezdennej otchłani, w której coœ, co jest tajemnicš, okropnoœciš i zgrozš drga, pulsuje i tętni. I czeka na wezwanie. Nie przestraszyła się. Wiedziała, że zna tego, który nadchodzi. Wiedziała, że przyjdzie na jej wezwanie, na krzyk. Nie zlękła się, słyszšc mokre, chlupišce kroki, strzykajšce wodš, wyciskanš z gšbczastego gruntu. Monika Szreder uniosła głowę. - Jestem - powiedziała minnesńnger. Poczuła, jak ogarnia jš spokój. Przywracajšcy wiarę w siebie, silny, niezwyciężony spokój, spokój, który jest chłodny i błękitny, jak woda, jak płomień, jak... - Daj rękę - powiedział minnesńnger. Jak nienawiœć. Spojrzała. Minnesńnger - wcišż nie mogła zdobyć się na to, by chociaż w myœli nazwać go jego prawdziwym imieniem - uœmiechnšł się. Monika widziała już kiedyœ taki uœmiech. Już pamiętała, gdzie. Widziała taki uœmiech na ilustracji Johna Tenniela, przedstawiajšcej Kota z Cheshire. Zaraz będę po drugiej stronie lustra, pomyœlała niespodziewanie. Oczy minnesńngera, wielkie i niezmrużone w uœmiechu, były czarne i bezdenne. W bezwargich ustach lœniły długie zęby, okršgłe, stożkowate, jak u drapieżnej ryby. Nie czuła lęku. - Daj rękę - powtórzył minnesńnger, tchnšc na niš zapachem mokradła. Wycišgnęła dłoń. * * * Tamci, w głębi ciemnego boru, w kręgu potężnych, pokrytych naroœlami dębów, czekali, stłoczeni dookoła płaskiego, czarnego kamienia, usłanego tysišcem róż. Czekali w zupełnej ciszy, wysoko unoszšc głowy, ustrojone w uszate, futrzane maski, w otworach których płonęły obłędem błyszczšce oczy. * * * Palce minnesńngera były zimne, przeszyły jš igłami palšcego mrozu, wybuchły w ciele miliardem odłamków bólu. Bólu, który przyjęła z rozkoszš. * * * Doktorka, siedzšc na krzeœle ustawionym poœrodku pentagramu, wpisanego w koło, nakreœlone kredš na podłodze, odjęła dłonie od skroni, wyrzuciła w górę ręce w gwałtownym geœcie. Rozpalony, huczšcy piec zawył, zaryczał, o szyby zadudniły chmary nocnych owadów. - Deeeeeskaaaaath!!! Drzwiczki pieca odskoczyły z trzaskiem, palenisko bluznęło ogniem i dymem, płonšce węgle zadudniły po blasze i deskach podłogi jak kartacze, siejšc iskrami. Z ognia wytoczył się, jak kula, nagi malec, najwyżej półtoraroczny. Przeturlał się, przekoziołkował, stanšł, zataczajšc się na tłustych, niepewnych nóżkach. Jego skóra pokryta była chropowatymi, szarymi œladami poparzeń. Pojedynczy kosmyk cienkich włosków na łysej główce pełgał chwiejnym, kopcšcym płomieniem. - Deskath - powiedziała doktorka. Malec dymił, stojšc wœród rozrzuconych na podłodze węgli. - Deskath - powtórzyła. - Jesteœ... - Jestem - odrzekł niewyraŸnie chłopczyk. - Jak ci się podobało moje entrée, starucho? To zawsze robi wrażenie, nieprawdaż? Ożywia pewne wspomnienia. Pamiętasz? - Dosyć - szepnęła doktorka. Bardzo chudy, czarno odziany młodzieniec, który raptownie pojawił się w miejscu płonšcego malca, uœmiechnšł się, ukazujšc długie, stożkowate zęby. - Wolisz mnie w tej postaci? Proszę, jestem. No, wiedŸmo, do rzeczy. Wezwałaœ mnie w najmniej sposobnej po temu chwili. Przeszkodziłaœ mi w czymœ ogromnie ważnym. Jak mi się zdaje, już kiedyœ zapowiedziałem ci, co się stanie, jeœli będziesz mi przeszkadzać. Jeœli jeszcze raz odważysz się stanšć mi na drodze. - Zawsze będę stawać ci na drodze, Deskath. Czarny młodzieniec przeczšco pokręcił głowš. - Nie powiedział. - Nie będziesz. Za póŸno. Dziœ w nocy odrodzi się Płonšcy, w lawinie ognia, tak, jak to przed chwilš widziałaœ. Wszystko już jest przygotowane. Myœlałaœ, że tych marnych kilkudziesięciu lat wystarczy, by o mnie zapomniano? Myliłaœ się. Sš tacy, którzy nigdy nie zapomnš. Pamięć przetrwa przez pokolenia. Nowe roje owadów załupały o szyby, pokrywajšc je grubš, ruchliwš warstwš. - Przyjdzie ci pogodzić się z tym faktem, jędzo - cišgnšł młodzieniec, powolutku obchodzšc kršg, wewnštrz którego siedziała doktorka. - Niczego już nie możesz zrobić. Nie pomoże ci ani twój kredowy znak, ani dyletancki przekład wiadomej księgi. Za póŸno. - Nigdy nie jest za póŸno - powiedziała wolno doktorka. - Patrz, Deskath. Unoszšc rękę, pokazała bursztynowy amulet, zwisajšcy z łańcuszka, ciasno oplatajšcego kiœć lewej dłoni. Oczy czarnego młodzieńca zwęziły się. - Œmieć - stwierdził. - Dlaczego nie zawieziesz tego do miasta, nie sprzedasz na pchlim targu? Może masz jeszcze krucyfiks, co? Œwięconš wodę? Œmieszysz mnie, wiedŸmo. - Przez Powietrze i Wodę - wyrzekła powoli doktorka. - Przez Wierzby i Oczerety. Deskath! Wracaj na dno moczaru. Wracaj w Otchłań, która cię wypluła. Zapadnij się z powrotem w Bagno, w Bajoro, w Ploso. - Słowa, słowa, słowa - młodzieniec zbliżył się do kręgu i przekroczył go, stajšc przed staruszkš z uœmiechem. - Słowa, które straciły moc i znaczenie już dawno temu, zanim jeszcze kolej żelazna zaczęła kursować po naszej Dolinie. Nic nie zostało z twojej dawnej siły, jędzo. Nie idziesz z duchem czasu. - To ty przeceniasz swojš siłę, Deskath. - Tak sšdzisz? Zaraz zobaczymy. Nie zabiję cię, o nie. Połamię ci tylko obie ręce. W twoim wieku złamania zrastajš się z trudnoœciš. Zagipsujš cię po same pachy, a gips będzie zimny, bardzo zimny. A wówczas, gdy ogarnie cię goršczka, odwiedzę cię w domu choroby. Wejdę w ciebie przez igły kroplówki, wbite w twoje zwapniałe żyły. Porozmawiamy wówczas o dawnych czasach. Pooglšdamy obrazki. WeŸmy się zatem do pracy. Œpieszę się. Tam, wœród olch, czeka na mnie cudowne, płowowłose stworzenie, które po nocach œpiewało mi pieœni. Nie mogę pozwolić, by czekała, to byłoby bardzo nieuprzejme. - Jeden krok, Deskath - szepnęła doktorka - jeszcze jeden krok, i Tysišc Stopni otworzy się pod tobš. - Za póŸno. Dotknęła mojej dłoni. Jest moja. Dziœ w nocy odrodzi się Płonšcy. - Dotknęła twojej dłoni? - Tak - uœmiechnšł się młodzieniec. - Dotknęła mojej dłoni. - Spójrz zatem na twojš dłoń, Deskath. Zaryczał, unoszšc rękę, potrzšsajšc bezkształtnym, broczšcym kikutem, ociekajšcym zielonš maziš, ronišcym czarnosine, dymišce ochłapy. Długie, cienkie koœci, wyłaniajšce się spod rozpadajšcej się tkanki gięły się, rozpływały i skwierczały, jak guma wrzucona do żaru. Bulgotała, wzdymała się bšblami skóra na chudym przedramieniu. - Sam nie wiesz, czego dotknšłeœ, Deskath - rzekła doktorka. - Fatalna pomyłka. Chudy młodzieniec znikł. Nagi chłopczyk, pokryty skorupš poparzeń, zakrzyczał, zatupał bosymi nóżkami, zakiwał dymišcš główkš, potrzšsnšł czerniejšcym kikutem. - Precz, Deskath! Na Bajora i Plosa! Maluch zakrzyczał jeszcze głoœniej. Na paluszkach nie uszkodzonej dłoni wyrosły mu szpony, wielkie, jak u kani. - Magna Mater! - krzyknęła doktorka. - Gladius Domini! Węgle na podłodze i w palenisku zasyczały, jak zlane wodš, buchnęły kłębami pary, czarnego dymu. - Dostanę cię! Dostanę cię jeszcze! - wizgnšł malec, skryty w dymie. - Słyszysz, wiedŸmo? Dym rozwiał się na moment, na krótko, na tyle, by zobaczyła go w jego własnej postaci, ogromnego, zgarbionego, z krętymi rogami rzucajšcymi cienie na powałę. - I jš - zahuczał z wyraŸnym wysiłkiem, ledwo zrozumiale. - Jš też dostanę... Dosta... nę... - Nie sšdzę, żeby to było możliwe, Deskath. - Dostaa... nę... - zabełkotał, rozwiewajšc się w cierpkim, gryzšcym dymie, powoli wypełniajšcym izbę. - Nie - szepnęła doktorka, z trudem łapišc oddech. Serce jej łomotało, adrenalina biła w przełyk ciężkimi falami, ćmiła oczy. - Nie, Deskath. Jej już nie dostaniesz. Jej już nikt nie dostanie. Ćmy, zalepiajšce szyby, zakręciły się w szaleńczym wirze, zerwały się, odleciały w noc. - Nikt - zaszlochała sucho doktorka. - Nikt jej już nie dostanie. I nikt nie powstrzyma. * * * Monika stała sama wœród olch, patrzšc na czubki palców wycišgniętej dłoni. Patrzšc, powiedziała... Nie. To nie ona powiedziała. To powiedziało to coœ, co było w niej, w œrodku. To coœ, co było niš. - Nareszcie. Nareszcie wolna. * * * Tamci, w głębi boru, zakotłowali się. Rozebrana do pasa dziewczyna zdarła z głowy groteskowš maskę. Ktoœ zakrzyczał, ktoœ upadł konwulsyjnie rzucajšc się wœród zeschłych liœci. Ktoœ inny odwrócił się, pomknšł przed siebie, w las, trzeszczšc w chruœcie, łamišc gałęzie. - Zernebock! Zerneboooock! Półnaga dziewczyna zaczęła wyć, urywanie, histerycznie, strasznie. * * * Doktorka wcišż nie odważała się opuœcić kręgu, chociaż wyraŸnie czuła pełnš ulgi pustkę, pulsujšcš w powietrzu nieobecnoœć zła. Patrzyła na drzwi. Jestem wycieńczona, myœlała, zbyt słaba, następny wysiłek mnie zabije. Jeżeli... ona... Czarny kot wyczołgał się ostrożnie spod łóżka, przecišgnšł, miauknšł cicho, niepewnie. Potem usiadł, polizał łapkę, potarł niš ucho, spokojny, nieobecny. Doktorka odetchnęła z ulgš, prawdziwš, wyczekiwanš i ostatecznš. To, co szło przez ciemny bór, uœmiechajšc się i szepczšc, nie kierowało się w stronę jej wzgórza. Szło w kierunku przeciwnym. * * * Monika przetarła oczy wierzchem dłoni, spojrzała na palce, zazielenione od omszałego pnia olchy, o który tłukła pięœciami, tam, w głębi lasu. Ale teraz stała poœrodku własnego, wczasowego domku, poœrodku jasnej plamy księżycowego œwiatła, wpadajšcego przez okno. Elka, zwana Pardwš, jej współmieszkanka, spała na swoim łóżku, na wznak, z półotwartymi ustami, pochrapujšc lekko. Zdšżyła już wrócić do swojego łóżka. Monika Szreder uœmiechnęła się, pełna siły i spokoju. Spojrzała za okno, na pokracznš sosnę, gdzie w rozwidleniu gałęzi koncentryczna pajęczyna srebrzyła się kropelkami rosy. Lekkim, niedbałym ruchem wycišgnęła rękę, kiwnęła palcem. Wielki, opasły pajšk krzyżak natychmiast wyskoczył ze zrolowanego liœcia w rogu pajęczyny, błyskawicznie zjechał po nici w dół. Po krótkiej chwili pełzł już po parapecie, po firance, po podłodze. Zatrzymawszy się przy stopie Moniki zamarł, uniósł dwie przednie nogi na znak, że czeka. Wcišż uœmiechnięta, Monika wskazała na otwarte usta Elki, zwanej Pardwš. Nie czekajšc, wyszła z domku. Nie musiała w tym celu otwierać drzwi. Pajšk, posłuszny rozkazowi, prędko popełzł w stronę łóżka. * * * Otworzył oczy, krztuszšc się, przerażony koszmarem. Chciał sięgnšć rękš do ust, nie mógł. Chciał unieœć głowę. Nie mógł. Był jak sparaliżowany. Czuł przenikliwy, słodki zapach kwiatów, czuł dotyk płatków, łodyżek, kolców, mokrych listków, wszędzie, na policzkach, na szyi, na ramionach. Leżał wœród sterty kwiatów. Monika Szreder podeszła bliżej i uœmiechnęła się. Widzšc ten uœmiech, otworzył usta do wrzasku. Do wrzasku, który w swoim założeniu miał postawić na nogi cały oœrodek wczasowy, cały Tleń, a nawet i straż pożarnš w odległych Laskowicach. Ale to, co wydobył z krtani, œciœniętej przez niewidzialnš garotę, było tylko ledwie słyszalnym, rozpaczliwym skrzekiem. Monika Szreder podeszła jeszcze bliżej, stanęła nad nim, szepczšc, a w szepcie tym była tętnišca namiętnoœć, szaleńczy, wœciekły zew, przemożna siła. Zareagował, przerażony tym, że reaguje. Słyszał jej szept, coraz wyraŸniej. * * * Gdym porš nocnš W to ustronie Przyszła, mój miły już tam był Tulił mnie mocno Na swym łonie Dotšd mam słodycz w głębi żył Czy całował? Rozdział z chust? * * * Tandaradei! * * * Rozbierała się powoli, nie œpieszšc się i nie przestajšc uœmiechać. Patrzył na niš oczami rozwartymi aż do bólu. I aż do bólu był dla niej. Gdy go dotknęła, zatrzšsł się, jak gdyby przytknięto mu do piersi rozżarzony pogrzebacz. Gdy go objęła i œcisnęła udami, miał wrażenie, że wylano na niego wiadro ciekłego tlenu. Zobaczył jej oczy, tuż nad sobš. - Patrz na czerwień moich ust. * * * - I co, panie doktorze? - Masywny wylew. Poszła tętnica w mózgu. Wysilił się, Casanova jeden, ponad miarę. - To znaczy, pan myœli, że... - Sekcja potwierdzi. Ale z tego, co widzę, wnoszę, że była to piękna, męska œmierć. Padł w walce, na placu boju, że się tak wyrażę. - Taki młody? On nie ma czterdziestki, na moje oko. - Młodzi też miewajš kruche tętniczki, panie Kaziku. Cóż, romantyczny był chłopak, popatrz pan tylko na te kwiaty. Co za fantazja, cholera. Nasypał kwiatów do łóżka i na tych kwiatach jš... - Szlag by to trafił. Co ja mam teraz robić? Przecież ja jš będę musiał odnaleŸć, tę babę, co z nim była. I jak? Mam chodzić i pytać? - Po co? Od kiedy to karalne? To był wylew, mówię panu. Mogło mu się to przydarzyć w pracy, albo przy wódce. - No, te... zeznania, czy protokół jakiœ trzeba by spisać. Z tego, co pan mówi, panie doktorze, wynika, że była z nim, gdy... No, wie pan. - Jeszcze jak była. Dziwne, że sama nie dostała wtedy szoku. A zresztš, co za różnica. Idę wezwać transport, ja go wieŸć nie będę. A pan szukaj sobie tej kobitki, panie Kaziku, jeœli masz pan ochotę. Choćby i po œladach. - Po jakich œladach? - Sherlock Holmes to pan nie jesteœ. Popatrz pan na te kwiaty, na poduszce. - Patrzę, no i co? - Tu jest odciœnięty œlad głowy. * * * Pocišg z Czerska, jadšcy do Laskowic, przybył na stacyjkę punktualnie, wtoczył się na peron, ledwie przebrzmiał szalony, natarczywy dzwonek przy szlabanie. Peron był pusty, jedynie trzech wędkarzy, obarczonych torbami, plecakami i rurowatymi futerałami na wędziska wspięło się po żelaznych stopniach do wagonu. Rozładowali bagaż na półkach i siedzeniach, wyłuskali się z grubych kurtek, które mieli na sobie, pomimo iż ranek był ciepły i słoneczny. Jeden wydobył z kieszeni fantazyjnej kamizelki paczkę papierosów, wycišgnšł jš w stronę kolegów. Ale koledzy wędkarza siedzieli nieruchomo, wpijajšc oczy w płowowłosš dziewczynę, która obok, po drugiej stronie przedziału, lekko kłoniła głowę nad ksišżkš. Wędkarz zamarł z wycišgniętš rękš. Nie mógł oderwać wzroku. Bo ta dziewczyna była... była... nieprawdopodobnie wręcz... Niewiarygodnie... Piękna. * * * Andrzej Sapkowski [ TEKST ZAMIESZCZONY ZA ZGODĽ AUTORA DO PUBLIKACJI TYLKO NA STRONACH ] [ Andrzej Sapkowski Zone: http://www.ists.pwr.wroc.pl/sapek/ KONIEC