tytuł: "Z polski do polski poprzez PRL" autor: Zdzisław NAJDER tekst wklepał: happy@idn.org.pl Wydawnictwo Alfa Warszawa 1995 - Projekt okładki - KRZYSZTOF DOBROWOLSKI - Redaktor - EWA WITAN - Redaktor techniczny - EWA GUZENDA - Copyright 1995 by Zdzisław Najder - ISBN 83-7001-946-3 - WYDAWNICTWO ALFA - WERO Sp. z o.o. - WARSZAWA 1995 - Wydanie pierwsze Spis treści 1. WStęP 2. Bitwa o umysły 3. Domicyl, czyli pośmiertna zemsta PRL-u 4. Polska polityka zagraniczna 1989-1993: bilans zaniedbań 5. Sowiecki ślad na polskich banknotach 6. Z Polski do Polski poprzez PRL 7. Nie wypełniony testament 8. PRL czyli kultura fałszu 9. Po wyborach wrześniowych 1993 czyli Wielkie Rozmazanie 10. Wielkość i upadek polskiej elity przywódczej 11. Nota bibliograficzna * * * Wstęp Łatwo zauważyć, że wyniki wrześniowych wyborów w 1993 wpłynęły ożywiająco na dyskusję o potrzebie „rozliczenia się" z okresem PRL. Wielu polityków i publicystów, którzy wcześniej uważali poruszanie te­matyki „rozliczeniowej" za przejaw maniakalnych na­wrotów do przeszłości albo wręcz „chęci zemsty" - obecnie zgadza się z tezą, że nieprzeprowadzenie wyraź­nej granicy między PRL a nową Rzecząpospolitą było wielkim błędem politycznym i psychologicznym. Profe­sor Edmund Wnuk-Lipiński, a więc żaden „prawicowy oszołom", powtórzył w głośnym artykule w „Gazecie Wyborczej" (5 VII 1994) tezę, że brak określenia, czym był PRL i kto za PRL odpowiada, przyczynił się do od­rodzenia kultu tego okresu - i do wyborczego zwycię­stwa ugrupowań, związanych z ówczesną władzą. Teza dość oczywista, ale wcale nie powszechnie przyjęta. W środowiskach, związanych z Unią Wolnoś­ci, gładkie powtarzanie tej tezy nie łączy się z analizą popełnionych błędów. Na ogół w kręgach intelektual­nych o wiele chętniej przypisuje się zwycięstwo SLD i PSL „rozbiciu prawicy" - jak gdyby nie zauważając, że nawet całkiem zjednoczona „prawica" nie pokonała-by obecnej koalicji rządowej. Badania opinii publicznej wykazują wysoki stopień aprobaty dla PRL. Skutki zaniedbań myślowych i moralnych lat 1989Ś1990 są niestety o wiele głębsze, niż się to na ogół przyjmuje. Czy dadzą się odrobić - dopiero dalsza przyszłość pokaże. Debaty na temat stosunku do PRL-u i jego władz nie rozpoczęły się w roku 1989. Pomijając już wcześniejsze deklaracje (jak program Polskiego Porozumienia Niepodległościowego z maja 1976, odrzucający uznawanie PRL za właściwe państwo polskie) debaty te trwały bez przerwy od grudnia 1981. I rzecz znamienna: do połowy lat osiemdziesiątych ton i treść wypowiedzi wielu „opozycyjnych" dyskutantów był znacznie ostrzejszy Ś by potem zmięknąć, zwłaszcza w okresie bezpośrednio poprzedzającym Okrągły Stół. Przykład Adama Michnika i olśniewającej ewolucji w jego ocenach generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka jest może skrajny, ale znamienny. Kompromis, zawarty przy Okrągłym Stole (a później pogłębiony po czerwcu 1989), spowodował złagodzenie poglądów na kierownictwo PZPR, a także na sam PRL. Podkreślano potrzebę wybaczenia, ale równocześnie zacierano świadomość tego, co i komu właściwie wybaczyć by należało. Postawa ta wpływała hamująco na takie próby opisu i oceny okresu 1945Ś89, które by podkreślały różnice między PRL a Polską niepodległą. Definicyjne założenie, że PRL tym się różnił od prawdziwego Państwa Polskiego, że nie był państwem niepodległym - jest w teorii powszechnie przyjęte. Zwykle jednak poprzestaje się na ogólnikowej aprobacie dla tego oczywistego stwierdzenia i ani się nie opisu-je złożonych i wielorakich mechanizmów zależności po-litycznej, militarnej i ideologicznej od ZSRR, ani nie WStęP 9 wyciąga konkretnych wniosków z faktu tej zależności. Przykładem spory na temat pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, prowadzone często w oderwaniu od fundamentalnej kwestii: czy zdrada aparatu państwa wasalskiego jest rzeczywiście zdradą ojczyzny? Charakterystyczny jest głos Andrzeja Szczypiorskiego, który uważa, że teza o braku suwerenności PRL jest „prawdą banalną" - i że zajmować trzeba się raczej odpowiedzią na pytanie, „jakie były w rozmaitych okresach stopnie niesuwerenności." („Życie Warszawy", 26 IX 1992). Cóż, prawda o tym, że Anglia leży na wyspie, jest jeszcze bardziej banalna; niemniej fakt ten okazuje się wywierać olbrzymi wpływ na mentalność i politykę Brytyjczyków (paradoksalnie: większy teraz, niż 500 lat temu!). Zagłębianie się w rozważania o stopniach, etapach, ewolucjach, zaciskaniu i rozluźnianiu śrub, itd. zaciera sedno sprawy i pozwala na skuteczne (w praktyce i w teorii!) zamazywanie różnic między PRL a III Rzecząpospolitą. Podobnie jest z dyskusjami na temat PRL i totalitaryzmu. Ze szczególną lubością uprawiają je ludzie, którzy do końca nie mogli się zdecydować na wyraźne przeciwstawienie się panującemu w Polsce systemowi. Uznanie tego systemu za totalitarny jest oczywiście kwestią przyjętej definicji. A z kolei nasza decyzja, jaką definicję przyjmiemy, zależy od tego, jaką cechę totali-taryzmu uznamy za podstawową. Nie mam zamiaru podejmować tej problematyki; jest ona ważna, ale nie najważniejsza. Od ustalenia, czy PRL był w jakimś sensie totalitarny w 80% czy w 15% - bardziej istotne jest pytanie: czy Polacy powinni byli ten system aprobować? W rozważaniach o stopniach i odcieniach gubi się rzecz zasadnicza: właśnie odgraniczenie PRL-u od Rzeczypospolitej Polskiej. 10 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ P^L Polityczny sens takiego zamazywania jest dzisiaj oczywisty. Polega on na stwarzaniu ideowej podkładki działaczom i ugrupowaniom postkomunistycznym. Na przyznawaniu racji zwolennikom miękkiego przejścia ustrojowego; wyznawcom nie wyłożonej teorii, że różnice między PRL a RP są tylko różnicami stopnia. Na dostarczaniu argumentów tym wszystkim, którzy wprawdzie potępiają stalinizm, ale nie widzą powodu do odcinania się od działań PZPR i rządu po roku 1980. A więc tym, którzy nie uważają odzyskania niepodległości za sprawę zasadniczą. A przecież brak niepodległości przejawiał się nie tylko w fakcie obecności radzieckich wojsk i „doradców", w uleganiu naciskom Moskwy i podporządkowaniu sojuszowym zobowiązaniom. Zależność szła dalej: była CHCIANA. Gomułka mógł odrzucać, w 1948 albo 1956, jakieś radzieckie żądania - ale czynił to w sytuacji, kie-dy terytorialna i polityczna przynależność Polski do „obozu" była i dla niego i dla Kremla faktem oczywistym i niepodważalnym. Jego spory z Kremlem były sporami w rodzinie: w roku 1968 taż rodzina zgodnie (jeśli nie liczyć krnąbrnego Ceausescu) interweniowała w Czechosłowacji. Kiedy Solidarność zagroziła PZPR uszczupleniem władzy - w marcu 1981 generał Jaruzelski sam, jak to dzisiaj wiemy, napisał w imieniu ministrów obrony Układu Warszawskiego projekt uchwały, wzywającej kierownictwo partii i rządu PRL do zaprowadzenia w kraju porządku. Była tam również zawarta pogróżka, że dalsze trwanie bezhołowia spotka się z odpowiednią akcją zbiorową Układu. (Uchwały nie przyjęto wobec braku zgody Rumunów i Węgrów; oto i przyczynek do problemu „stopniowania suwerenności".) Postępowanie Wojciecha Jaruzelskiego, choć w tym wypadku groteskowe, było całkiem zwyczajne. Rządzą Wstęp 11 cy PRL komuniści CHCIELI być zależniŚ bo doskonale wiedzieli, że MUSZĄ być zależni. Wiedzieli, że bez zależności nie utrzymają się przy władzy. I taka właśnie, a nie inna, jest w istocie geneza zmiany taktyki władz po roku 1988 i wysuniętej przez nie propozycji Okrąg-łego Stołu. Radziecki parasol ochronny zwinięto Ś mimo, a pewnie i wbrew, woli kierownictwa PZPR. Moskwa zdecydowała, że jej własne problemy są ważniejsze. W warszawskim Białym Domu postarano się więc możliwie szybko (póki smutna i groźna prawda nie wyjdzie na jaw przed całym światem) o zawarcie kompromisu. Myślę, że strona „solidarnościowa" zbyt serio brała wówczas możliwość trzymania się PZPR-u u władzy przemocą. Operacja stanu wojennego nie dałaby się powtórzyć; jej powodzenie w roku 1981 było zapewnione faktem głośnego i cichego odwoływania się do możliwości „braterskiej pomocy" ze strony ZSRR. W procesie wymieniania PRL na III Rzeczpospolitą najmniejszą uwagę zwracano na to, co stanowi fundament każdej rzeczywistej państwowości: na niepodległość. Podczas obrad Okrągłego Stołu ów podstawowy fakt, że PRL nie był państwem niepodległym, stanowił przedmiot największych zafałszowań i najpokrętniejszych uników i mętności. O uzależnieniu Polski od ZSRR i jej przymusowym skrępowaniu zobowiązaniami wobec Układu Warszawskiego oczywiście pamiętano i przypominano, ale TYLKO w kontekście „oczywistych" i „niepodważalnych" ram, w które należało wtłoczyć upragniony kompromis. Fundament tego kompromisu tworzyła ugoda w sprawie reformy gospodarczej. Marksiści, którzy w roku 1988 zdążyli się już stać wyznawcami zasad wolnorynkowych, musieli w cichości ducha zacierać ręce: oto opozycja przyjęła od nich dogmat prymatu 12 „stosunków produkcji", a więc problematyki gospodarczej, nad wszystkim innym. Zapominano o tym, że nawet w krajach wolnego rynku gospodarka jest narzędziem państwa, odpowiedzialnego za losy narodu. III Rzeczpospolita powstała jako państwo, wytwarzane na drodze zmiany systemu gospodarczego, niemal jako produkt uboczny „reformy". Niepodległość i demokracja miały przyjść PO reformie. I przyszły, ale spóźnione i okaleczone. Gospodarkę zreformowano - na polityczny koszt Solidarności; zaś struktury państwowe pozostawiono w znacznej mierze nie zmienione - i w tych samych co przed 1989 rokiem rękach. Resorty „siłowe", które wszędzie na świecie decydują o suwerenności, jeszcze przez dłuższy czas (wojsko do końca 1991 roku!) pozostawały w rękach ludzi odchodzącego systemu... Zebrane w tym tomiku szkice, powstałe w ciągu ostatnich siedmiu lat, są próbami cząstkowych - podejmowanych pod rozmaitymi kątami - prób pełniejszej odpowiedzi na pytanie, czym była nasza droga „Z Polski do Polski poprzez PRL". Te syntetyczne rzuty oka i przyczynki łączą ze sobą dwa przekonania: (l), że cechą fundamentalną PRL-u była zależność od obcego mocarstwa - i że (2) kilkadziesiąt lat trwania narzuconego ustroju wytworzyło wśród Polaków fatalny nawyk życia w kłamstwie i zaowocowało rozpowszechnieniem niszczącej więzi zbiorowej tolerancji wobec fałszu. Bitwa o umysł 3 IV 1947 r. na plenum KC PPR Bronisław Minc, członek Biura Politycznego odpowiedzialny za gospodarkę, ogłosił rozpoczęcie bitwy o handel. Celem było upaństwowienie działalności handlowej na ziemiach polskich: oficjalnie chodziło o to, by - po przemyśle Ś także handel dopasować do socjalistycznego systemu ekonomicznego i wyeliminować rolę własności burżuazyjnej tj. prywatnej; nie mniej ważnymi motywami były: dążenie do centralizacji zarządzania gospodarką oraz chęć ograniczenia wpływów PPS, która głosiła program rozbudowania spółdzielczości. Trzeźwa PPR wolała przedsiębiorstwa państwowe, mniej czułe na oddolne bodźce. Bitwę o handel, w której głównym wrogiem był oczywiście spekulant, wygrano dosyć szybko: po dwu latach tylko 2% hurtu i 4% detalu pozostawało jeszcze w rękach prywatnych. Jeszcze wcześniej rozpoczęła się inna, bardziej zasadnicza bitwa - o umysły. O zmianę sposobu myślenia Polaków, zwłaszcza młodzieży i inteligencji. Ta bitwa była kluczową częścią kampanii o stan świadomości jednostek i całego narodu. Nigdy nie została formalnie nazwana bitwą, ale terminologia wojskowa, tak charak 14 terystyczna dla teorii i praktyki marksizmu-leninizmu, występowała podczas niej nagminnie. Trwała znacznie dłużej i skończyła się, już współcześnie, wynikiem sprzecznym z planami tych, którzy ją rozpoczęli. Szkic niniejszy jest zbiorem rozważań na temat tej bitwy, opartych częściowo na własnych wspomnieniach: należę do pokolenia, o którego mózgi walczono. Sam zresztą stałem się kombatantem i chcę wyjaśnić, w imię czego stawialiśmy opór. l. We wrześniu 1946 r. rząd „ludowy" utworzył Radę Szkół Wyższych, której zadaniem miało być dokonanie „w majestacie prawa" rewolucji na wyższych uczelniach. Pierwszym krokiem, przedsięwziętym już dwa miesiące później za pomocą odpowiedniego dekretu, było zniesienie archaicznej autonomii poszczególnych szkół1. Równocześnie zabrano się do przerabiania całego systemu organizacji polskiego życia naukowego na wzór radziecki. Wstępem stała się, w listopadzie 1947 r., specjalna konferencja przygotowująca pierwszy Kon-gres Nauki Polskiej. Zebrany w lecie 1951 r. zlikwido-wał Polską Akademię Umiejętności i Towarzystwo Naukowe Warszawskie oraz zalecił przyjęcie marksizmu-leninizmu jako podstawy metodologii wszelkich badań naukowych. Równocześnie w ciągu owych pięciu lat (1946Ś51) liczba studentów szkół wyższych wzrosła z 50 do 141 tyś. Po zreformowaniu systemu studiów w 1949 r. ich umysły miały stanowić trofeum bitewne. Nauka była zresztą tylko odcinkiem ogólnego front u ideologicznego, którego otwarcie ogłoszono w nr. l K. Kersten, Narodziny systemu władzy: Polska 1943Ś1948, Paryż 1980, s. 281Ś284. Bitwa o umysł 15 Nowych Dróg" wydanym w styczniu 1947 r. Światopogląd naukowy był przecież niczym innym, jak wytworem stosowania zasad marksizmu-leninizmu we •wszystkich dziedzinach myśli. Istotą tych zasad była ich świadoma klasowość. Termin „obiektywizm" stał się bliźniakiem terminu „burżuazyjny"; bezstronność na-ukowa została zdemaskowana jako wymysł klas posiadających. Właśnie włączenie nauki w tryby życia politycznego i w służbę rewolucji miały jej zagwarantować prawdziwość - w nowym, marksistowskim sensie. Jasne, że przy takich ambicjach intelektualnych atakujących partyjnych bojowników, jądro bitwy o umysł musiał stanowić filozoficzny konflikt dotyczący źródeł, sensu i roli ludzkiej wiedzy. Na tym konflikcie chcę skupić uwagę; także dlatego, że w latach 1949Ś52 studiowałem równocześnie polonistykę (na której gruncie toczono najbardziej zażarte walki metodologiczne) i filozofię (skazaną skądinąd formalnie na wymarcie Ś w 1949 r. nie przyjmowano już studentów na wydziały filozofii, które podlegały likwidacji; na ich miejsce pow-stawały wydziały marksizmu-leninizmu). 2. Kim byli walczący i jak przebiegały linie frontu? Odpowiedź jest prosta: po jednej stronie byli nacierający marksiści-leniniści, po drugiej - wszyscy inni. Taka była wyraźna wola przodującej ideologii; takie były jej zasady; taka była również, czy kto chciał czy nie, logika ówczesnej sytuacji politycznej. Według oficjalnej doktryny, głoszonej przez PPR a od grudnia 1948 r. PZPR (a tam na wschodzie przez KPZR, pod wodzą genialnego Józefa Wissarionowicza) Ś marksizm oznacza punkt zwrotny w dziejach zarówno politycznych jak i intelektualnych ludzkości i od chwili jego powstania wszystkie inne teorie, koncepcje 16 i prądy filozoficzne muszą być oceniane na zasadzie kontrastu między wiedzą ułomną lub wręcz szkodliwą a wiedzą jedynie prawdziwą, rozwiniętą później przez Lenina i uzupełnioną przez Stalina. Ponieważ było to dawno temu, parę typowych cytatów z dzieł ludzi uznawanych wówczas za autorytety. Andrzej Żdanow: Powstanie marksizmu było prawdziwym odkryciem, rewolucją w filozofii. (...) Marks i Engels stworzyli nową filozofię, jakościowo różną od wszystkich poprzednich, choćby nawet postępowych, systemów filozoficznych2. Adam Schaff: Filozofia, jako pogląd na świat, jest odbiciem interesów tej klasy społecznej, która jest jej no-sicielką. Charakter filozofii zależy więc od jej charakteru klasowego. Filozofia klas posiadających, które dążą do utrzymania swego panowania klasowego, tworzą pogląd na świat, mający uzasadnić i utrwalić to panowanie. Dlatego też filozofia klas posiadających - a taką była cała filozofia prócz marksizmu - nie może być całkowicie naukowa, posiada mniej lub bardziej wyraźny charakter spekulatywny. Dlatego dopiero filozofia marksistowska mogła stworzyć i stworzyła konsekwentnie naukowy pogląd na świat3. Tenże: Podział na filozofię marksistowską i niemarksistowską jest w naszej epoce najgłębszym, najistotniejszym, logicznie najpierwotniejszym podziałem w zakresie filozofii współczesnej. Podział ten jest współczesną formą podziału filozofów na ścierające się obozy materia-lizmu i idealizmu. (...) Reakcją burżuazji na materializm 2 A. Żdanow, Przemówienie w dyskusji filozoficznej. Warszawa 1948, s. 12. 3 A. Schaff, Narodziny i rozwój filozofii marksistowskiej. War-szawa 1950, s. 48. Bitwa o umysł 17 dialektyczny i rewolucyjny ruch robotniczy jest wzmocnienie i forsowanie idealizmu w różnych jego postaciach. (...) od otwartego obskurantyzmu religianckiego do wyrafinowanych, zakamuflowanych form idealizmu w postaci filozofii semantycznej. Cel i funkcja społeczna pozostają te same - przeciwko marksizmowi, przeciwko klasie ro-botniczej, w obronie ideologii burżuazyjnej4. Tadeusz Kroński: W rzeczywistości rozwój (filozofii) posiada dwa okresy: do Marksa i od Marksa. (...) Nierozumienie przełomowego charakteru filozofii marksistowskiej pociąga za sobą nieuchronne wykrzywienie całego rozwoju filozofii. (...) Każdy historyk filozofii jest (..^fi-lozofem - materialistą lub idealistą. A więc: albo, wy-chodząc dziś z przesłanek materializmu dialektycznego, daje nam taką wizję przeszłości, która odpowiada prawdzie, albo wychodząc z pozycji idealistycznej daje wizję fałszywą5. Dodać tu trzeba, że Schaff i Kroński należeli do najlepiej wykształconych, a także najbardziej umiarkowanych w wypowiedziach filozofów marksistowskich owego czasu. 3. Nie mam jednak zamiaru opisywać szczegółowo ani analizować filozofii marksistowskiej przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ciekawych odsyłam do monumentalnej księgi Leszka Kołakowskiego - wówczas zresztą także bardzo czynnego marksisty6. Cytaty Tenże, Poglądy filozoficzne Kazimierza Ajdukiewicza, „Myśl Filozoficzna" 1952, nr l, s. 213Ś214. T. Kroński, Historia filozofii Władysława Tatarkiewicza, „Myśl Filozoficzna" 1952, nr 4, s. 270Ś271. 6 L. Kołakowski, Główne nurty marksizmu, wyd. II, Londyn 1988, cz. III, rozdz. I i II. Z Polski 18 przytoczyłem w celu podmalowania tła oraz by stworzyć odskocznię dla kilku uwag podsumowujących ówczesny charakter i rolę tej filozofii. Przede wszystkim marksizm-leninizm był nierozerwalnie spleciony z praktyką, i to na dwa sposoby. Po pierwsze był ex definitione jedyną oficjalną i obowiązującą doktryną wszystkich prawdziwych (tj. sprzymierzonych z KPZR) partii komunistycznych, a jego zasady służyły za aksjomaty całej ideologii światowego komunizmu. Ktokolwiek chciał być członkiem partii, musiał być marksistą-leninistą. Po drugie marksizm służył jako kryterium i uzasadnienie odrzucania i politycznego potępiania wszelkich teorii i koncepcji odmiennych Ś wszystko jedno, czy dotyczyły one dyktatury proletariatu, istnienia Boga, indeterminizmu w fizyce, stosunku bazy do nadbudowy, teorii względności - nie mówiąc już o roli Lenina w „zdruzgotaniu" empiryzmu. Ktokolwiek nie deklarował się jako marksistą-leninistą, był uważany za wroga ideologicznego i w najlepszym razie za kandydata do nawrócenia. Pierwsza więź praktyczna owocowała olśniewającą giętkością, której wymagały zmiany linii partyjnej, a którą uniemożliwiała mętność wielu podstawowych pojęć i twierdzeń. Natomiast więź druga prowadziła do sztywnej prawie ortodoksji pozwalającej na rozpoznawanie, odrzucanie i potępianie wszystkich, którzy w danym momencie odchylili się od ustalonego przez partię rozumienia doktryny. Te składniki filozofii, które nie musiały być dostosowane do zmian w taktyce partii (= Stalina), a więc tezy najbardziej ogólne i abstrakcyjne, jak np. dotyczące materialnej istoty rzeczywistości albo determinującej funkcji „bazy" - zastygały nieraz w groteskowo absurdalnych kształtach. Dlatego też sam Stalin, kiedy Bitwa o umysł 19 w 1950 r. oznajmił, że język ludzki nie jest częścią nadbudowy", a więc nie jest zjawiskiem z natury klasowym - co znaczyło ni mniej, ni więcej tylko przyznanie, że np. wszyscy Polacy mówią tym samym językiem polskim - mógł być wielbiony jako wyzwoliciel myśli marksistowskiej z pęt dogmatyzmu... Marksizm-leninizm był zaprzeczeniem filozofii „książkowej" także w tym sensie, że służył jako teoretyczne i praktyczne uzasadnienie brutalnej nietolerancji, masowych prześladowań i w ogóle wszystkich jawnych i niejawnych ekscesów stalinizmu. Działo się tak na mocy własnego samookreślenia się tej doktryny, która deklarując się jako wykładnia jedynie naukowej ideologii rządzącej partii przyjmowała na siebie odpowiedzialność za straszliwe okrucieństwo i wszechobecny fałsz. Marksizm owego okresu był więc polityczną potwornością. I był zarazem intelektualnie prymitywnym anachronizmem. W chwili rozpoczęcia bitwy o umysł, w dobie gwałtownej konfrontacji w Europie Wschodniej z innymi prądami filozoficznymi oraz z chrześcijaństwem - marksizm był w stanie całkowitego, wynaturzającego i kompromitującego upolitycznienia, a zarazem w stanie myślowego wyjałowienia. Politycznie był u szczytu; filozoficznie był na dnie; i te dwa aspekty były, powtarzam, nierozerwalnie spojone. 4. Okazał się jednak zdumiewająco atrakcyjny i fascynujący''. Dlaczego? O ówczesnej sile przyciągania marksizmu napisano już wiele, poczynając od Zniewolonego umysłu Czesława Miłosza po Hańbę domową Jacka Trznadla. Miłosz pisze jednak wyłącznie o tych, którzy „atrakcyjności" ulegali, i właściwie wyklucza możliwość stawiania skutecznego odporu. W książce Ks. J. Tischner, Polski kształt dialogu, Paryż 1981, s. 24. 20 Trznadla i również gdzie indziej wypowiadali się głównie ludzie, którzy przeszli przez marksizm; trudno więc ich świadectwo uznać za pełne i ostateczne. Nie chodzi mi tutaj o obiektywizm, bo jest on w takiej sprawie nieosiągalny; chodzi mi o to, że nawet najrzetelniejszemu obserwatorowi trudno jest oddzielić intelektualną fascynację „koniecznością historyczną" od lęku, typowego dla inteligentów, przed pozostaniem na poboczu toru, którym pędzi lokomotywa dziejów, a także od zwyczajnej ambicji, chciwości, od obawy przed osamotnieniem oraz od słodkiego poczucia udziału we władzy. Myślę, że w wielu opisach dokonywanych wówczas wyborów miesza się walory czy powaby intelektualne marksizmu ze skutecznością środków perswazji działających na rzecz jego przyjmowania. „Środki perswazji" rozumiem tu bardzo szeroko, włączając zarówno nacisk wydarzeń jak i nacisk aparatu nowej władzy; zresztą te dwa rodzaje czynników nie dadzą się rozdzielić. Wbrew temu, co z przesadną dobrotliwością pisze ks. prof. Józef Tischner, uważam, że intelektualne danie się uwieść marksizmowi było możliwe tylko, jeżeli się doń podchodziło bezkrytycznie (albo świadomie krytycyzm zawieszało) ignorując dostępne wyposażenie w postaci dotychczasowego dorobku epistemologii, logiki i semiotyki, o historii filozofii nie wspominając. To, co nazywam środkami perswazji - to były owe bodźce przytłumiające krytycyzm. O sile przyciągania komunizmu i marksizmu zadecydował fakt, że ogólny fizyczny nacisk zwycięskiego systemu i doktryny łączył się z oddziaływaniem wielorakich czynników, spośród których jedne stwarzały pokusy, inne - osłabiały odporność. Zespół ich był duży i różnorodny; wpływały na różne pokolenia, warstwy i grupy społeczne. To pokolenie, które było najbardziej Bitwa o umysł 21 aktywne w konspiracji i poniosło największe straty (spotęgowane antyakowskim terrorem lat 1944Ś46), najsilniej zapewne odczuło gorycz daremnej ofiary i klęski. Młodszym od nich ukazano natychmiast możliwość awansu, przede wszystkim politycznego, ale na wsi także społecznego i bytowego. Często też młodzież odczuwała przegraną starszych jako przegraną całej przeszłości, jako wstydliwą klęskę, od której chcieli się odciąć. Pokolenia dorosłe były przede wszystkim straszliwie zmęczone, spragnione spokoju i jakiegoś pozornego choćby ładu wokół siebie. Marksizm kusił znamionami racjonalizmu. Po krwawym okresie złudzeń, namiętności i chaosu wabił nie tylko jasnymi formułami, wyjaśniającymi wszystkie zawiłości historii i szaleństwa zbiorowych zachowań, ale samym ostentacyjnym poleganiem na rozumowej analizie, ujawniającej (podobno) ukryty porządek rzeczy. L. Kołakowski uważa, że w ówczesnym akcesie do marksizmu względy intelektualne nie dawały się oddzielić od politycznych, spośród których wybija wrogość wobec tradycji klerykalno-bigoteryjno-nacjonalistycznej w Polsce. I chociaż sam stwierdza, że wymienianie dziś tego motywu brzmi śmiesznie, jeśli się zważy, jak komunizm naprawdę wyglądał - apeluje, aby wyboru dokonanego na zasadzie ostrej reakcji na ową szowinistyczną tradycję nie sprowadzać do głupoty lub moralnie nikczemnych motywacja. Zgoda - fakt bycia w latach stalinowskich marksistą nie świadczył o nikczemnych pobudkach (zaś bycie antykomunistą nie jest świadectwem rozumu lub szlachetności uczuć). Warto jednak dodać, 8 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm - z Leszkiem Koła-kowskim rozmawia Jerzy Turowicz, „Tygodnik Powszechny", 1989 nr 7. 22 że składnikiem (często wiodącym do tragedii) doli człowieczej jest, że między zamierzeniem a rezultatem bywa przepaść, a ludzkie motywacje w tak złożonych sytuacjach nigdy nie dają się w pełni ani jednoznacznie ustalić. Te same zda się motywy prowadzić mogą do rozmaitych zachowań: myślę, że socjaliści: Antoni Pąjdak, Kazimierz Pużak czy Tadeusz Szturm de Sztrem, więzieni przez rząd komunistyczny, odrzucali tradycje endecko-szowinistyczne co najmniej równie zdecydowanie jak pepeerowcy - koledzy L. Kołakowskiego. Opowiadanie się za bredniami, chociażby płynęło ze wzniosłych pobudek, może być prawomocnie nazywane aktem głupoty, aczkolwiek nie musi świadczyć o braku inteligencji, a tylko o jej uśpieniu. Sam tu zresztą gromadzę coś w rodzaju listy okoliczności łagodzących; chodzi tylko o jasne powiedzenie, że jest co łagodzić. Andrzej Ajnenkiel, z którym spędziłem rok na wspólnej ławce w Liceum im. Rejtana w Warszawie, tak m.in. wyjaśnia zafascynowanie marksizmem historyków i większości polskich środowisk intelektualnych: Zdawano sobie sprawę, że istniała obiektywna potrzeba oddania sprawiedliwości grupom społecznym, które do tej pory pozostawały w cieniu9. Lata II wojny światowej były okresem wyraźnego wzrostu wrażliwości na niesprawiedliwość społeczną, dawną i współczesną, obyczajową, prawną i ekonomiczną. Świadczy o tym zawartość prasy podziemnej, świadczy deklaracja władz krajowych z marca 1944 r. „O co walczy naród polski", świadczy Testament Polski Walczącej (z lipca 1945 r.), zakreślający plan wielkiej przebudowy społeczno-gos ''0 naprawie historii - z prof. Andrzejem Ajnenkielem, prezesem ZG Polskiego Towarzystwa Historycznego, rozmawia Sławomir Go-dera, „Przegląd Katolicki", 23 IV 1989. Bitwa o umysł 23 podarczej w duchu socjaldemokratycznym. Nawet ludzie nastawieni wrogo do ZSRR i nie mający zaufania do komunistów mogli uważać, że ustrój, w którym przeprowadzono reformę rolną i upaństwowiono wielki przemysł, realizuje postulaty równouprawnienia społecznego i ekonomicznego. Przekonanie, że wielki kapitał międzynarodowy sprzyja prawicy (a więc i faszystom) oraz że pożywką narodowego socjalizmu był kryzys gospodarczy spowodowany przez nieskrępowane działanie żywiołów kapitalizmu, było bardzo rozpowszechnione nie tylko w Polsce. Było to przekonanie zgodne z tezami marksizmu. Równocześnie wyniszczony przez wojnę kraj poderwał się do odbudowy. Naród polski żył przez kilka lat myślą o przetrwaniu wojny. Wszyscy prawie potracili członków rodzin, domy milionów ludzi uległy zagładzie, przymusowo przesiedlanych, niekiedy parokrotnie, było też wiele milionów. Pragnienie rozpoczęcia życia od nowa, stabilizacji, normalności było po sześciu latach czekania na koniec wojny powszechne; powszechna też radość z osiągnięć takich, jak odgruzowanie miast, uruchamianie transportu, otwieranie szkół. Odtwarzanie podstaw pokojowej egzystencji nałożyło się na budowanie podstaw nowego ustroju; masowy, po latach okupacyjnej wegetacji, pęd do oświaty i studiów współgrał z hasłami postępu i tworzenia demokratycznej kultury. Podjęcie na nowo normalnego w XX w. procesu uprzemysłowienia i urbanizacji stało się - nie z naszego wyboru - budowaniem gospodarki „socjalistycznej". W obliczu klęsk i milionowych strat ludzkich, w obliczu odwrócenia się od nas zachodnich sprzymierzeńców, w obliczu nowych represji i na przekór świadomości nowego poddaństwa wyłaniała się w psychice 24 zbiorowej potężna, witalna potrzeba robienia czegoś pozytywnego. Ówcześni przywódcy partyjno-państwowi potrafili ją wykorzystać. Byli zresztą przezorni. Z jednej strony stosowali bezwzględny terror, pobudzając tym do rozpaczliwego i beznadziejnego oporu niknące podziemie; z drugiej używali początkowo haseł nie komunizmu, ale demokratycznego frontu ludowego, łączącego wszystkich .„antyfaszystów". Z Kościołem katolickim i w ogóle z religią obchodzono się na razie ostroż-nie: w 1946 r. w procesji Bożego Ciała w Łowiczu kard. prymasa Augusta Hlonda prowadzili pod ramiona pre-zydent KRN-u Bolesław Bierut i minister Obrony Narodowej Michał Rola-Żymierski; wybrany w lutym 1947 r. prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej (jeszcze nie PRL!). Bierut składał przysięgę kończącą się słowami: Tak mi dopomóż Bóg. A równocześnie robiono rzeczywiście dużo na polu upowszechniania oświaty i kultury: szczodrze subsydiowano teatry; książki stały się tanie, a więc dostępne, polscy pisarze współcześni byli wydawani w nieosiągalnych dotychczas nakładach, od początku też drukowano masowo klasyków polskich i obcych. Przypominam te znane fakty, aby ukazać w najogólniejszym choćby zarysie ów splot czynników, które wpływały na obniżenie odporności wobec pokusy marksizmu. Do nich wszystkich dochodziły dla intelektualistów dwa potężniejsze a bardziej wstydliwe bodźce: strach i ambicja. Strach przed niełaską i biedą, przed utratą posady, wyrzuceniem z mieszkania, więzieniem. Ambicja zrobienia kariery, wykazania się, zabłyśnięcia, górowania nad innymi albo przynajmniej pracy w wybranym zawodzie; trudno ją było (i jest) odgraniczyć od potrzeby sprawdzania własnego talentu, uczestniczenia w życiu zbiorowym - tak oczywistej dla artystów, pisarzy, pedagogów. Dzienniki Marii Dąbrowskiej Bitwa o umysł 25 i wyznania Bohdana Korzeniewskiego dostarczają wymownych dowodów na siłę tego syndromu łączącego egocentryzm, a nawet narcyzm z pragnieniem bycia z innymi i potwierdzenia wobec nich własnej wartości. Strach w obliczu przemocy, ambicje i sytuacja zewnętrzna - wszystko to razem tworzyło dogodne pole dla autoperswazyjnych zabiegów, którym wówczas masowo (i na ogół stopniowo, bo absurdy marksizmu nie od razu stały się natrętne i agresywne) poddawali się polscy intelektualiści10. Fakt, że w latach czterdziestych i pięćdziesiątych oficjalny komunizm w Polsce nie był (jak w ZSRR) kulturą parweniuszy", niewątpliwie tym zabiegom sprzyjał. Z różnych powodów, głównie środowiskowych (w przedwojennej KPP dominowała inteligencja polsko-żydowska), sfery partyjno-rządowe promieniowały kulturalnymi ambicjami, a przynajmniej snobizmem. Przyczyniło się to niewątpliwie do traktowania polskich pisarzy i artystów ze znacznie większą tolerancją niż ludzi uprawiających inne zawody; niewielu tylko było więzionych i prześladowanych' . Już naukowcy traktowani byli trochę surowiej. Zostanie marksistą pozwalało jednak nie tylko uniknąć obaw i kłopotów, nie tylko umożliwiało pracę w wybranym zawodzie, ale dawało również poczucie udziału we władzy, co łatwo mogło zawrócić w głowach zwłaszcza młodym, przed którymi wówczas szeroko Pisałem o tym obszerniej w referacie Autoperswazja jako reakcja intelektualistów na przemoc, zamieszczonym w mojej książce Ile jest dróg? Paryż 1982. " Por. L. Kołakowski, dz. cyt., s. 904Ś906. 12 Pisze o tym z pasją Jan Walc, O sposobach użycia nie użytej kultury, w tomie 40 lat władzy komunistycznej w Polsce, red. Irena Lasota. Londyn 1986, s. 114Ś115. 26 otwarto bramy awansu. To poczucie nie musiało zresztą wynikać z samej możności wydawania poleceń innym i dręczenia rozmaitych wrogów klasowych. Mogło przybierać formę bardziej wysublimowaną; świadomości, że oto buduje się Nowy Ład, lepszy i mądrzejszy od dawnego; że dzieje się to w zgodzie z Prawami Historii, ale robię to JA, wpływający własną wolą i wysiłkiem na zmianę kształtu rzeczywistości. Tkwił w tym paradoks, bo marksiści byli przecież deterministami i powtarzali za Majakowskim jednostka niczym. Ale jednostka była częścią Partii (Partia, to ręka milionopal-ca - w Jedną potężną pięść zaciśnięta - też Majakow-ski), a Partia nie tylko miała Rację, ale wszystko mogła. Przecież sam Genialny Nauczyciel i żyjący klasyk po-wiedział, że każdy cel może być osiągnięty, każda przeszkoda przezwyciężona, jeśli tylko tego dostatecznie mocno chcemy. Nieoceniony Majakowski ujął to dobitniej: Zajeździmy kobyłę Historii! We wszystkich bodaj krajach, gdzie marksiści dochodzili do władzy, pokusa popychania zegara dziejowego okazywała się silniejsza niż wszystkie dogmaty dotyczące związku między rozwojem sił wytwórczych a stosunkami produkcji, itp. Funkcjonowanie tego paradoksu - połączenia skrajnego determinizmu w teorii z rozbuchanym woluntaryzmem w praktyce - tym się zapewne (na boku zostawiając ordynarne motywy polityczne) tłumaczy, że skoro prawa rządzące procesami społecznymi, gospodarczymi, historycznymi, w ogóle wszystkimi procesami zachodzącymi w świecie są (według doktryny) dostępne i nam znane, wytwarza się poczucie panowania nad tymi prawami. Marksista, zwłaszcza młody, mógł się więc czuć zarazem racjonalistą i romantykiem, posiadaczem wiedzy obiektywnej i demiurgiem kształtującym plastyczną rzeczywistość. Bitwa o umysł 27 5. Takim młodym - a raczej nowo narodzonym (we współczesnym amerykańskim sensie new-born) Ś marksistą stał się w 1949 r. czterdziestoletni Jerzy Andrzejewski, przed wojną uznawany za czołowego twórcę katolickiego młodego pokolenia, do niedawna pisarz o reputacji moralisty kontynuującego tradycję Josepha Conrada. Drogi jego ewolucji przedstawił przekonująco wieloletni przyjaciel, Czesław Miłosz, w portrecie Alfy w Zniewolonym umyśle. Myślę, że można z jego relacji i z lektury ówczesnych pism Andrzejewskiego, takich jak „O człowieku radzieckim" oraz „Partia i twórczość pisarza", wyprowadzić wniosek, że autora Popiołu i diamentu przyciągnęła do marksizmu właśnie wizja bycia demiurgiem tworzącym od nowa świat, zmieniającym przeszłość i przyszłość. Ale nie tylko to. Miłosz pisze, że Alfą kierował gniew na to, co przegrało: na niepodległościowe podziemie, na postawę wierności nie liczącej się z nikim i niczym, na dawne struktury polityczne, na powstanie warszawskie. Ową przegraną, niewątpliwą, uznawał widocznie za dowód gorszości czy fałszywości; był w tym, zgodnie ze swoim zauroczeniem młodością, bardzo młodzieńczy. Ale taka pragmatyczna postawa, utożsamiająca sukces z prawdą czy słusznością^ była w tym czasie usilnie rozpowszechniana; jej ślady łatwo znaleźć u samego Miłosza i to nie tylko w jego kryptonimowych felietonach w krakowskim „Dzienniku Polskim". To była prosta, praktyczna postać „ukąszenia heglowskiego", przyjęcia tezy o istnieniu nieubłaganej Logiki Dziejów i tezy o „rozumności" tego, co rzeczywiste. Dla ukąszonych najbardziej rzeczywiste było to, co zwyciężało. A przecież ani przesunięcie z instytutów badawczych do łagrów przeciwników teorii Łysenki nie wpłynęło na zaniknięcie praw Mendla, ani podporządkowa 28 nie całości życia gospodarczego decyzjom partii nie uczyniło prawdziwą tezy (którą przytaczać musiałem jeszcze podczas egzaminu habilitacyjnego w 1977 r.), że formacja socjalistyczna stwarza nieograniczone możliwości rozwoju sił wytwórczych, ani też wymordowanie milionów ludzi, uznanych za przeciwników Świetlanej Przyszłości, nie uczyniło tej przyszłości choćby trochę jaśniejszą. Kiedy myślę o przemianach Andrzej ewskiego, o których Miłosz powiada, że miały wszelkie cechy nieuchronności^ - nasuwa mi się zestawienie z inną wybitną postacią naszej literatury. Hanna Malewska była od Andrzejewskiego młodsza o niespełna dwa lata. Zabłysnęła dużym talentem już w 1933 r. swoją Wiosną grecką. Wyróżniona Nagrodą Młodych Polskiej Akademii Literatury (1937) powieść Żelazna korona ustaliła jej reputację wybitnej pisarki katolickiej. Lata woj-ny spędziła w konspiracji, jako członek AK i wykła-dowca na podziemnych kompletach; wzięła udział w powstaniu warszawskim. I, nie wycofując się bynajmniej z czynnego życia literackiego, nawet w najtrudniejszych latach - kiedy zarabiała jako archiwistka Ś nigdy nie uległa pokusie ideowego kompromisu. Patrzyła na historię zarazem jak zawodowy badacz i jak moralista; nie szukała w niej ani praw, ani pocieszenia; znaj-dywała w niej wzory i przestrogi. Sądzę, że dwie jej książki. Panowie Leszczyńscy i Apokryf rodzinny, zaj-mują w historii naszej literatury miejsce pewniejsze niż Popiół i diament. Poświęcony Andrzejewskiemu rozdział sławnej książki Miłosza czytam za każdym razem z tą samą irytacją Ś tak wykrzywiony przedstawia obraz kawałka naszej Cz. Miłosz, Zniewolony umysł, wyd. II, Paryż 1980, s. 111. Bitwa o umysł 29 historii. Mniejsza już o nieprecyzyjne dane na temat śmierci Baczyńskiego (który nie zginął strzelając do czołgów), Gajcego i Stroińskiego; ale twierdzenie, że powstanie warszawskie zostało rozpoczęte na rozkaz rządu emigracyjnego w Londynie jest fałszem zaczerpniętym z partyjnej propagandy. Karykaturalne są też opinie o histerii, która rzekomo zapanowała w drugiej połowie wojny w polskim Podziemiu, i o tym, że wówczas: Uprawiać konspirację stało się celem samym w sobie. Opinie te, które pozwalają zrozumieć niepopularność Miłosza wśród polskich emigrantów politycznych w latach pięćdziesiątych, są bardzo znamiennym dokumentem chwili: tak sobie uzasadniano ówczesne polityczne opcje. Dodać trzeba jeszcze niezmiernie ważny element - niechęć, a nawet nienawiść do II Rzeczypospolitej. Była to postawa w latach 1945Ś56 w kręgach literacko-intelektualnych często spotykana; wynikała, jak sądzę, ze splotu przyczyn, od słusznego (a niesłusznie rozciąganego na całą formację historyczną) gniewu na wybryki nacjonalistów, przez frustrację ludzi, którzy czuli się wów-czas nie docenieni, aż po dorabianie motywacji dla własnego pogodzenia się z utratą niepodległości i znie-woleniem ideologicznym. Temat ten zasługuje zresztą na osobne opracowanie14. Wyznaję, że pogardliwe traktowanie Polski Niepodległej odbierałem zawsze jako osobistą przykrość. 6. Przyglądaliśmy się pokusom i środkom odurzającym, które dotykały intelektualno-kulturalnej elity. Inny obraz penetracji marksizmu i jej skutków wyłania Napoczął go D. Kalbarczyk w artykule Kompostowe pokole nie, „kęs Publica" 1987, nr 2. 30 się, gdy zniżymy wzrok do poziomu zwykłych śmiertelników. W Polsce stalinowski marksizm był w czystej formie właściwie zjawiskiem elitarnym, ale przecież docierał do mas, jak żadna przedtem ideologia, jak żadna doktryna filozoficzna; naciskał na świadomość wszystkich, wpychał się w życie codzienne. Nikt, o ile wiem, nie prowadził - nikt nie mógł prowadzić! - badań nad skutkami tego powszechnego nacisku marksizmu. Moje refleksje, oparte na wspomnieniach, mają z konieczności charakter dość intuicyjny, tyle że oparty na stosunkowo szerokim polu obserwacyjnym: byłem studentem i początkującym naukowcem, ale miałem rodzinne kontakty ze środowiskami i robotniczymi, i wiejskimi, a poza tym w latach 1948Ś53 uprawiałem namiętnie lekkoatletykę, a więc jeździłem na zawody, obozy kondycyjne itp., obracając się wśród kolegów ze wszystkich sfer społecznych. Otóż potocznie i szeroko marksizm zaowocował widzeniem świata nie tyle rewolucyjnym, ile pragmatycznym, a mówiąc prościej - postawami przystosowania się do nowej rzeczywistości. Zwycięscy i brutalni (o' wywózkach, łagrach, więzieniach, torturach, zabijaniu wiedział każdy, kto nie chciał nie wiedzieć) burzyciele dawnego porządku wykazali, że to przemoc - nie zaś prawo, tradycja, ludzkie pragnienia i przekonania Ś decyduje o kształcie państwa, formach życia zbiorowego, systemie gospodarczym, własności i sposobach pracy. Wykazali to w majestacie doktryny, która głosiła, że przenika wszystkie tajniki bytu i potrafi zmienić wszystkie aspekty rzeczywistości społecznej. Był to pokaz miażdżącej przeszłości Mocy, jawiącej się w majestacie Teorii. Reakcją na ten pokaz stał się rozpowszechniony płaski utylitaryzm. Bo skoro skuteczna siła okazała się Bitwa o umysł 31 kryterium słuszności - to trzeba się w codziennym postępowaniu uczepić skuteczności, odrzucając na bok bezużyteczne zasady. Tak to ideologia rewolucyjnego proletariatu wytwarzała żywiołowo postawy drobnomieszczańskiego przystosowania. Ci, którzy nie stawiali intelektualnego i moralnego oporu, ci, którzy ulegali marksizmowi-nie-dla-elity, przekształcili logikę dziejów w pragmatykę bieżącej koniunktury. Zgodnie z duchem filozofii politycznej Hegla, który państwo uznawał za emanację idealnego Rozumu, przyjmowali narzucony system jako niekwestionowany i racjonalny - bo konieczny. Ale też Hegel, sprowadzony na rządzoną przez komunistów ziemię, udzielał nauk w duchu Hobbesa lekko posmarowanego Benthamem. Umacniała owe nauki obserwacja rozgrywek na partyjnej górze i walki z „odchyleniami". Dobre było to, co aktualnie skuteczne; nagradzane - to, co posłuszne. Teorie walki klas i klasowo determinowanej świadomości, dialektycznej jedności przeciwieństw, bazy i nadbudowy oraz imperialistycznego zagrożenia okazały się znakomitym uzasadnieniem dla rozkwitu całej gamy postaw oportunistycznych. Usprawiedliwiały Ś ba, nakazywały - zarówno pokorne podporządkowanie się Górze, czyli płaszczenie się przed silniejszym (a więc mającym rację), jak i włażenie na głowę słabszym (a więc nie nadążającym za postępem). Dlatego to demiurgom na szczytach, takiemu Bermanowi, który świadomie chciał przestawić naród polski na inne wartości15 - odpowiadał na dole ów raj dla przeciętniaków, o którym tak celnie pisze Barbara Skarga. Władzę moż 15. T. Torańska, Oni, Londyn 1985, s. 357. 32 na było zdobyć za oklaski. Stalinizm przyniósł awansli (...) przede wszystkim społecznej miernocie^. 7. Obok produkowania postaw przystosowawczych, które znajdowały w marksizmie dla ubogich uzasadnienie filozoficzne, a więc nie podrywały szacunku, jaki koniunkturalizm żywił do samego siebie, innym i chyba najważniejszym skutkiem oddziaływania tej doktryny było wypychanie moralności z dziedziny stosunków międzyludzkich, zwłaszcza zbiorowych. Skoro życiem społecznym rządzą nieugięte prawa, oparte na procesach ekonomicznych, to dziedzina decyzji i odpowiedzialności moralnej automatycznie kurczy się. Prymitywny kapitalizm uczynił towarem pracę ludzką, a z nią i człowieka, prowadził więc także do wyłączenia części stosunków międzyludzkich ze sfery moralności i przeniesienia jej do sfery ekonomii. Daleko mu było do systematycznej organizacji i nie wiązał się ściśle z władzą państwową. Marksizm poszedł tą drogą znacznie dalej. To, co zewnętrznie zdeterminowane, co konieczne, nie może przecież podlegać moralnej ocenie; z problemem tym szamotała się etyka marksistowska bezskutecznie, ale i tak jej szamotania nie dochodziły do świadomości zwykłych ludzi. Jeżeli nie stosowało się jakichś kazuistycznych wykrętasów, doktryna prowadziła do prostego wniosku: ci, którzy stoją na pozycjach wstecznych, zasługują na zwalczanie niezależnie od ich osobistych intencji: ci, którzy reprezentują interesy rewolucyjnego proletariatu (tj. partii w danej 16 B. Skarga, Triumfmiernoty', „Przegląd Katolicki", 15 I 1989; ważna wypowiedź Skargi jest straszliwie pocięta przez cenzurę. Bitwa o umysł 33 chwili), są moralnie czyści, nawet jeżeli powodują cierpienia innych. Marksizm, umieszczając swoich wyznawców po stronie bezwzględnej i ponadosobowej słuszności stawiał ich w istocie poza wyborem moralnym, poza dobrem i złem. Tak działo się, czy dziać mogło, na poziomie częściowo przynajmniej świadomej refleksji. Tendencja do wynoszenia decyzji poza obszar tradycyjnie przyznawany moralności była wspomagana przez czynniki czysto praktyczne, związane z właściwościami systemu totalitarnego. Hannah Arendt ukazała banalność zła w totalitaryzmie hitlerowskim; o stalinowskim nie pisano dotychczas w tych kategoriach (chociaż wyraził się gdzieś podobnie Gustaw Herling-Grudziński) - a przecież sytuacja jednostek była w nim analogiczna. Postępowanie człowieka jest tylko w pewnym stopniu - zależnie od wychowania, skłonności i wyczulenia danej osoby - oparte na świadomych ocenach i wyborach moralnych. Większość decyzji jest sprawą obyczaju i rutyny, wynikiem wdrożeń indywidualnych i oczekiwań środowiska. Ale kiedy zniszczeniu ulegają tradycyjne więzi społeczne, kiedy zanikają spontaniczne gesty wyrażające wartościowanie środowiska, a na ich miejsce wchodzą przymus, podporządkowanie i strach Ś coraz rzadziej pojawia się nie tylko refleksja, ale nawet odruch oparty na przesłankach moralnych. Zastępują je zachowania rutynowe, nakierowane na oczekiwany skutek praktyczny lub reakcję tych, od których jesteśmy zależni. I zachowania te nie są już, w odczuciu działających, ani moralne, ani niemoralne - są poza -moralne. Udziału w „wyborach", wiwatowania na cześć reprezentantów władzy, należenia do organizacji, których cele są człowiekowi obojętne albo niemiłe (jak TPPR), braku reakcji na kalumnie rzucane na kolegów 3 ~ Z Polski ... 34 nie uważa się już za czyny podlegające moralnej ocenie - tak samo, jak nie uważa się za nie wymigiwanie się od pracy czy fałszowania sprawozdań. Naukowcy publikujący w okresie stalinowskim oduczyli się szybko rozterek moralnych związanych z cytowaniem klasyków marksizmu, którzy nic w danej materii nie mieli do powiedzenia, albo z obrzędowym powtarzaniem oczekiwanych bzdur. Oportunizm - to niekoniecznie postawa moralna; to poza-moralny bękart utylitaryzmu. To zło polegające nie na błędnym wyborze, ale na zapominaniu, że wybór istnieje i jest dokonywany. 8. Może się wydawać, że odszedłem od zapowiedzianego tematu, którym jest bitwa marksistów o zapanowanie nad umysłami Polaków. Rzecz w tym jednak; że moim zdaniem walki filozoficznej (czy ideologicznej, co w przypadku marksizmu jest równoznaczne) nie można oddzielać od walki psychologicznej i fizycznej. Jeżeli ideologia odnosiła sukcesy, to nie tyle, powtórzmy, dzięki pojęciowemu lotnictwu, ile dzięki zajmującej mieszkania i sklepy piechocie, burzącej osiedla artylerii i saperom stawiającym nowe domy oraz więzienia. Umysły, o które walczono, chodziły na dwóch materialnych nogach i żyły w otoczeniu, nieraz dokuczliwym, innych nie mniej ludzkich dwunogów, których dusze i ciała też były poddawane naciskowi doktryny. Nie wchodzi w zakres moich rozważań (ani kompetencji) zastanawianie się, w jakim stopniu filozofia marksistowska implikowała stalinowskie wcielenie jej postulatów; odesłać mogę do studium L. Kołakowskie Bitwa o umyśl 35 go17. Sam ograniczę się do tezy prymitywnej i chyba oczywistej: bez marksizmu stalinizm nie byłby możliwy. Ta doktryna ukształtowała ten właśnie rodzaj totalitaryzmu - najbardziej w dziejach okazały - w sposób jedyny i niepowtarzalny. Od niedawna widać już gołym okiem, jak zmienia się (i trywializuje upodabniając do „zwykłej" autokracji) system, z którego wyjęto obowiązkową przedtem marksistowską duszę. 9. Kim byli filozoficzni przeciwnicy marksizmu? Ich głównym (i narzuconym) wspólnym mianownikiem był fakt, że NIE byli marksistami, a więc naukowa ideologia klasyfikowała ich jako wrogów postępu. Łączyło ich wszakże jeszcze parę podzielanych poglądów: nie-marksistowscy filozofowie polscy tego okresu (przeważnie, do czasu, wykładowcy uniwersytetów), przy wszelkich różnicach stanowisk byli zgodni w obronie niezależności nauki od polityki: odrzucali tezę, że wszystkie ich poglądy wyrażają (świadomie lub nie) interesy klasowe burżuazji; nie przejmowali postulatu „partyjności" i uważali stalinowską koncepcję czterech zasad materializmu dialektycznego za prymitywną lub wręcz bezsensowną. Niewątpliwie największy wpływ wywierała szkoła Iwowsko-warszawska wywodząca się od Twardowskiego, a reprezentowana wspaniale przez Kazimierza Ajdukiewicza (którego uważam za najwybitniejszego filozofa polskiego XX w.), Tadeusza Kotarbińskiego i wielu jeszcze, także pracujących w innych dyscyplinach, jak prze L. Kołakowski, Marksistowskie korzenie stalinizmu, w tomie Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań. Londyn 1982, s. 244Ś259. 36 de wszystkim Stanisław Ossowski. Trudno sobie wyobrazić postawę filozoficzną bardziej odległą od reprezentowanej przez ówczesny marksizm; same wymogi logicznej i semantycznej precyzji wypowiedzi stanowiły uderzający kontrast ze sloganowo niejasnym, pełnym wieloznacznych abstraktów gadulstwem marksistów. Ale tak się złożyło, że jeden z czołowych wówczas w Polsce reprezentantów marksizmu w naukach humanistycznych i wielki ich reformator, także organizacyjny, Stefan Żółkiewski, jako student i młody naukowiec był poddany wpływom i formalizmu w nauce o literaturze, i neopozytywizmu, bliskiego szkole Iwowsko-warszawskiej, w filozofii. Grzmiąc tedy na idealizm, „duchologię", fideizm i irracjonalizm przeciwników marksizmu - strzelał do nich z Carnapa, szydząc z mętniactwa i niesprawdzalności. Do dzisiaj nie potrafię powiedzieć, jak Żółkiewski (osobiście zresztą człowiek i odważny, i przyzwoity, choć wygadujący rzeczy horrendalne, a w dodatku całkiem nieczuły na wartości estetyczne) godził w swojej głowie powoływanie się na Koło Wiedeńskie z inkantacjami na cześć bezwstydnie spekulatywnej filozofii marksistowskiej i pochwałami nowatorskich osiągnięć humanistyki radzieckiej. Z zewnątrz wyglądało to po prostu tak, że rygory logicznego empiryzmu były dobre jako oręż w walce z niewiernymi, ale samych marksistów nie obowiązywały. Z perspektywy lat czterdziestu wygląda to dziecinnie prosto - ważna była funkcja polityczna, a nie takie teoretyczne wymogi, jak wewnętrzna spójność. Zresztą ulubioną metodą załatwiania się z nie-marksistowskimi poglądami filozoficznymi było w Polsce ich fizyczne wyciszanie. W „Studiach Filozoficznych" rzadko pojawiały się barwne epitety, tak chętnie stosowane przez towarzyszy radzieckich i chińskich (pamiętam, jak ba Bitwa o umysł 37 wiliśmy się - rzecz jasna dyskretnie - kiedy „Voprosy Fiłosofii" nazwały Kotarbińskiego, który był niewielkiego wzrostu i szczupły, reakcyjnym wielorybem). Natomiast konsekwentnie pozbawiono wszystkich „burżuazyjnych filozofów", od Dąmbskiej do Tatarkiewicza, prawa nauczania; niektórzy - jak Ajdukiewicz i Kotarbiński - ocaleli jako logicy. Najlepsze ze zfianych mi w jakimkolwiek języku wprowadzenie do filozofii, Zagadnienia i kierunki filozofii: teoria poznania i metafizyka Ajdukiewicza wydano w 1949 r. w r(ialutkim nakładzie, dostępnym w księgarniach tylko specjalistom legitymującym się odpowiednim zaświadczeniem; to samo stało się z III tomem Historii filozofii Tatarkiewicza wydanym w rok później. Żadna z tych książek nie zawierała bezpośredniej polemiki z marksizmem; ich grzechem śmiertelnym było omawianie marksizmu z takim samym dystansem, z jakim były traktowane inne teorie. Nawet Kotarbińskiemu, który był traktowany stosunkowo pobłażliwie jako ateista i sympatyk lewicy, nie wznowiono jego klasycznych Elementów teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk, wydanych jeszcze w 1929 r. 10. Jednakże istotnym składnikiem sytuacji, w której toczyła się bitwa o umysł, był fakt, że zanim jeszcze władze roztoczyły bardziej troskliwą kontrolę nad wy-dawnictwami, ukazało się w Polsce parę prac, które chętnych młodych ludzi mogły przygotować do spotkania z marksizmem. Najważniejsze były wśród nich, jak sądzę, studium Narcyza Łubnickiego Teoria poznania materializmu dialektycznego (1947) oraz książeczka ks. prof. Kazimierza Kłósaka Materializm dialektyczny (1948). Obie prace wywodziły się z tradycji szkoły 38 Iwowsko-warszawskiej i obie trenowały czytelników w trzeźwej i skrupulatnej analizie. Kiedy się do nich dodało wspomniane wyżej wprowadzenie Ajdukiewicza (rozszerzony wstęp do przedwojennego podręcznika licealnego zawierającego znakomitą antologię fragmentów z klasyków filozofii; wyznam, że wychowałem się na jego lekturze), trzy tomy Historii filozofii Tatarkiewicza oraz znakomitą rozprawę Ajdukiewicza z 1948 r. o Zmianie i sprzeczności (poświęconą analizie marksistowskiego twierdzenia, że wewnętrzne sprzeczności należą do istoty wszelkiego bytu) - można się było uodpornić na hałaśliwe niechlujstwo i werbalizm marksistów. Z ponurym rozbawieniem wysłuchiwałem potem wykładów o imperialistycznej filozofii logicznego pozytywizmu. Nie potrafiłem brać na serio Materializmu i empiriokrytycyzmu Lenina (książki, którą Kotarbiński określił poczciwie jako dzie-ło amatora). Musiałem brnąć, ze wstrętem przez nieprzeliczone strony Wstępu do teorii marksizmu Schaffa; ale, pomijając już całą żonglerkę nieostrymi pojęciami, jak można było poważnie traktować dzieło naukowe, którego tekst podlegał zmianom (dokonywanym cichaczem) od jednego ideologicznego plenum KC do drugiego? Tak więc kto nie godził się na bierną rolę łupu w bitwie o umysły, mógł się był sam uzbroić i wziąć, choćby w zaciszu własnego mózgu, udział w walce przez samodzielne rozważanie argumentacji obu stron. Nie było to łatwe - bo, jak powiedziałem, dostęp do nieortodoksyjnych publikacji był ograniczony i coraz trudniejszy, nawet w bibliotekach uniwersyteckich Ś ale było możliwe. Nie zgadzam się też z zarzutem ks. prof. Józefa Tischnera, że zawodowi filozofowie uniwersyteccy nie Bitwa o umysł 39 tylko nie dostrzegali marksizmu jako przeciwnika filozoficznego, ale że ich skryta pogarda dla marksizmu przerodziła się w postawę niezaangażowania w moralny i ideowy konflikt narodu^. Owo „niezaangażowanie", tzn. Ś milczenie, zostało im siłą narzucone. Póki mogli, stawiali opór. Ajdukiewicz np. ogłosił wymowną obronę wolności nauki jeszcze w 1948 r.; w rok później podobna publikacja byłaby niemożliwa19. I on, i Kotarbiński, oskarżani o „idealizm" i inne okropności, ogłosili obszerne odpowiedzi na postawione im zarzuty; ale wolno im było tylko wykazywać sprzeczności w tekstach partyjnych krytyków, nie zaś wykazywać mętniactwo i prymitywizm ich poglądów. Nie zgadzam się również z ogólniejszym twierdzeniem ks. Tischnera, że filozofowie polscy przed wojną Ś poza bardzo nielicznymi wyjątkami - nie przygotowali polskiej inteligencji na konfrontację z marksizmem10. Wyrabianie przez szkołę Iwowsko-warszawską rygorów jasnego i precyzyjnego myślenia oraz wymogów świadomości metodologicznej było najlepszym przygotowaniem, aby stawić czoło intelektualnej żonglerce, którą przedstawił marksizm. Przejrzyste i lojalne przedstawienie ogromnej rozmaitości dorobku filozofii europej J. Tischner, dz. cyt., s. 26. Na s. 139 autor pisze, iż „materia-lizm historyczny dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się poza za-sięgiem zainteresowań katolików". Ależ nic podobnego, wręcz przeciwnie (ks. Piwowarczyk mi świadkiem); ale pisanie o materia-lizmie historycznym wciągało natychmiast do bezpośredniej kon-frontacji politycznej, a tu już czuwała cenzura. K. Ajdukiewicz, Co to jest wolność nauki, „Życie Nauki" 1948, nr 6. Tekst zresztą ocenzurowano, w pełnej wersji ukazał się dopiero w 1957 r.; K. Ajdukiewicz, Język i poznanie, t. II, Warszawa 1985, s. 266Ś281. 20 J. Tischner, dz. cyt., s. 158. 40 skiej w dziele Tatarkiewicza uczyło rozumienia i szacunku dla myślących inaczej niż my w tej chwili; łączenie przez S. Ossowskiego analizy semiotycznej z socjologią empiryczną (brał też pod uwag? prace marksistów) torowało drogę pełniejszemu zrozumieniu zjawisk i procesów społecznych. Jakże jednak mieli nas przedwojenni humaniści przygotować na pancerny najazd bredni odzianej w zbroję ideologii postępu, jedynie prawdziwej wiedzy i naukowego poznania nieuchronnych procesów dziejowych? Były zresztą dostępne, wydane w 1936 r., dwa tomy Wieku dziewiętnastego Bertranda Russella (tytuł oryginału: Freedom and Organization 1814Ś1924), ze znakomitą analizą krytyczną teorii Marksa i Engelsa. Próba stalinizmu była próbą zarówno intelektualną, jak i moralną, a najlepszym sposobem, jakim filozofowie polscy mogli się do niej przygotować, było wytwarzanie dobrej filozofii. Filozofia II Rzeczypospolitej sta-ła na poziomie światowym. Jest jasne: gdyby Polacy spodziewali się katastrofy poddania komunistyczno-stalinowskiej dominacji, mogliby przedsięwziąć jakieś kroki przygotowawcze. Spośród tych, którzy tę katastrofę przewidzieli, Witkacy popełnił samobójstwo, a niektórzy inni zdecydowali się poprzeć Nowy Ład. Rozpatrywany jako konstrukcja intelektualna ówczesny marksizm rzeczywiście zasługiwał na pogardę. Motywy jego akceptacji rzadko miały coś wspólnego z filozoficznymi zaletami marksizmu albo nawet z faktem (rzekomego) urzeczywistniania tej teorii przez system realnego socjalizmu. Widać to całkiem wyraźnie zarówno w Zniewolonym umyśle Miłosza, jak i w znacznie bogatszej faktograficznie Hańbie domowej Trznadla. Bitwa o umysł 41 Rzeczywista rola polskich filozofów nie-marksistowskich, przede wszystkim ze szkoły Iwowsko-warszawskiej, w bitwie o umysł została najpełniej opisana i jak sądzę najwłaściwiej oceniona w ogromnej, bardzo szczegółowej i specjalistycznej (a w Polsce prawie nie znanej) księdze Zbigniewa Jordana Filozofia i ideologia: Rozwój filozofii i marksizmu-leninizmu w Polsce od Drugiej wojny światowej, wydanej w 1963 r. Cytuję: Nie jest przesadą powiedzieć, że wynik mógłby być inny, gdyby filozofia polska od pokoleń nie była uodporniana przeciwko wszelkim formom irracjonalizmu przez systematyczne uprawianie logicznych i innych naukowych procedur i gdyby nie mogła czerpać z tych zasobów (...) Gdyby filozofowie polscy (...) ulegli poza-logicznym naciskom lub zaprzestali stawiania oporu mętnemu myśleniu i błędnym rozumowaniom, zostałoby przegrane cos więcej niż tylko teoretyczna debata21. Odnosi się to nie tylko do filozofów; naukowcy polscy, pracujący w innych dziedzinach, również mogli i często potrafili korzystać z bezcennego dorobku, jakim były umocnione lub wytworzone w okresie II Rzeczypospolitej wysokie standardy metodologiczne i logiczne pracy badawczej. 11. Znamienne, że walcząc z metafizyką i niezliczonymi wcieleniami wszędobylskiego idealizmu (popularna była odpowiedź Lenina na pytanie, czy gorszy jest idealizm obiektywny, czy subiektywny: Oba są gorsze.) niechętnie korzystano z wypowiedzi żyjących filozofów polskich, takich jak Kotarbiński. Oni sami bowiem, upierający się przy swoich „burżuazyjnych" przekona Z.A. Jordan, Philosphy and Ideology. The Deyelopment ofPhi-losophy and Marxism-Leninism in Poland sińce the Second Worid War, Dordrecht 1963, s. XII. 42 niach, byli przedmiotem surowej krytyki. Natomiast z Carnapa i jemu podobnych cudzoziemców strzelano najchętniej do filozofów katolickich. Nie tworzyli oni bynajmniej jednolitej grupy; większość stanowili neotomiści, ale byli wśród nich i myśliciele bliscy szkole Iwowsko-warszawskiej. Atakowano ich frontalnie i z jednakowym ferworem jako fideistów; słowu temu nadano charakter pogardliwej obelgi. Wiara w Boga uważana była przez marksistów (miłosiernie opuszczam nazwiska) jako nie tylko jawnie reakcyjna, ale również intelektualnie kompromitująca. Z drugiej strony jednak istnienie Boga było dopuszczanym przez cenzurę tematem polemik: katolikom przyznającym się do śmiesznego anachronizmu pozwalano się wypowiadać w jego materii; inne debaty, namacalnie bliższe praktycznych odniesień, tłumiono bardziej surowo. Warto o tym pamiętać, bo Kościół bywa niekiedy oskarżany o egocentryczne skupianie się na problemie ateizmu jako podstawowym. Wynikało to nie tylko z uzasadnionego pryncypializmu, ale i ze względów praktycznych. Po 1949 r., otwarta krytyka marksizmu na jakiejkolwiek innej płaszczyźnie stała się prawie niemożliwa. Filozofowie uniwersyteccy rozporządzali w pierwszych latach po wojnie swoimi specjalistycznymi czasopismami, które wkrótce zresztą zlikwidowano. Myśliciele katoliccy byli jeszcze przez krótki okres - do początku 1953 r. włącznie - w sytuacji nieco lepszej, bo istniało parę niezależnych pism, z „Tygodnikiem Powszechnym" na czele. Jak zasadnicze, żywe i nadal aktualne starali się toczyć polemiki, można się przekonać np. spoglądając na interwencje cenzury w wydanym w 1985 r., a więc po blisko czterdziestu latach zbiorze artykułów ks. Jana Piwowarczyka Wobec nowego cza Bitwa o umysł 43 su' szczegółowe i uporządkowane omówienie zawartości Tygodnika Powszechnego" a także innych czasopism katolickich z lat 1945Ś53 zawiera staranna książka Michała Jagiełły „Tygodnik Powszechny" i komunizm n<)45Ś1953)22. Nie będę streszczał tej arcyciekawej publikacji; dla celów niniejszego szkicu będą przydatne dwa stwierdzenia, których dokumentację można w niej znaleźć. Po pierwsze, Kościół i katolicy polscy nie potępiali nowego ustroju i wiązali z nim nadzieje na wzrost sprawiedliwości społecznej: Jeżeli inne rozwiązania, nie rękami katolików dokonywane, wydają się ten cel na pewnym odcinku osiągnąć, to nie wolno katolikom tych, choćby tylko częściowych osiągnięć odrzucać13. Zdawali się nawet łudzić co do możliwości owocnego współistnienia: w kwietniu 1947 r. Episkopat uważał za realistyczne postulowanie, w memoriale skierowanym do premiera Cyrankiewicza, by Polska została określona w konstytucji jako państwo chrześcijańskie. Po drugie, Kościół i katolicy wielokrotnie deklarowali gotowość do lojalności i otwartości, która może zdumiewać w świetle nie tylko późniejszych doświadczeń, ale i ówczesnej wiedzy o zakresie i metodach prześladowań politycznych. Zajmowali więc pozycję czysto obronną. 12. Jakimi sposobami prowadzili bitwę nacierający? Nie tylko słowem i nie głównie słowem. Chociaż stworzono bazę społeczno-ekonomiczną dla „socjalistycznej" nadbudowy i chociaż głoszono ewidentną naukowość marksizmu, walka w dziedzinie myśli toczona była przede wszystkim środkami fizycznymi. Wykładowcom Wyd. Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1988. J. Turowicz, W stronę uspołecznienia, „Znak" 1946, nr l. 44 odbierano prawo nauczania, zwalniano ich z pracy lub przesuwano do zajęć nie pozwalających na kontakt z studentami, zamykano wydziały filozoficzne i socjolo giczne, likwidowano pisma i stowarzyszenia zawodowe odmawiano ogłaszania i wznawiania książek uznanych za sprzeczne z marksizmem, atakowano i szantażowano opornych, wyrzucano ze studiów itd. Przyjęcie oficjalnej ideologii stawało się podstawowym kryterium awansu we wszelkiej działalności intelektualnej. Jak pisze Bohdan Cywiński, niszczenie niezależnych pism i zastra szanie ludzi wyprzedzało wszelkie polemiki; Cywiński ukazuje to na przykładzie prześladowań Kościoła, ale tą samą taktykę stosowano i na froncie pozareligijnym24 Walka z katolicyzmem odgrywała jednak w Polsce rolę kluczową. Warto tu przypomnieć parę faktów przytoczonych przez ks. Alojzego Orszulika w szkicu historycznym „Znaczenie prasy w życiu Kościoła i stan prasy katolickiej w Polsce"25. Oto 17 lipca 1952 r. redaktorzy naczelni piętnastu pism katolickich zwrócili się do Prezydenta PRL Bolesława Bieruta w sprawie zaostrzającej się cenzury, utrudnień w kolportażu i ograniczeń w przydziale papieru. Pisali, że Główny Urząd Kontroli Prasy nie pozwala skutecznie przeciwdziałać fałszom i zarzutom, choćby były najbardziej niesłuszne i krzywdzące. Stąd paradoksalny widok: w kraju najszerzej bodaj katolickim właśnie katolicyzm staje się przedmiotem najcięższych zarzutów, a prasa katolicka nie zabiera publicznie głosu, jak gdyby w jego obronie nie miała nic do powiedzenia. 21 IV 1953 r. Sekretarz Epi " B. Cywiński, I was prześladować będq..., „Widnokrąg" 1987 nr 6/7, s. 73, 77. 25 Pismo Okólne Sekretariatu Episkopatu Polski, 1988, nr 24 s. 23Ś24. Bitwa o umysł 45 skopatu, bp Zygmunt Choromański, pisał do Rady Ministrów: Doszło do tego, że skreślano 50% do 75% materiału; w wielu wypadkach cenzura dawała swoje wstawki. (...) Skreślano cytaty z Pisma Św.; liturgiczne i tradycyjne modlitwy: (...) artykuły o życiu wewnętrznym Ś jako zachęcające do biernego oporu (!?); artykuły ascetyczne o cierpieniu - jako że problem cierpienia nie powinien istnieć (!?); zagadnienia miłości bliźniego; skreś-lano nawet artykuły o pokoju, a to dlatego, że usypiają czujność; skreślano kazania pasyjne o męce Chrystusa Pana, bowiem mają charakter cierpiętniczy (!?); żądano modlitw antyimperialistycznych (...). Wkrótce potem, w memoriale do Bieruta (wówczas już premiera) z 8 V 1953 r. znanym pod nazwą „Non possumus", biskupi pisali: Znika faktycznie prasa katolicka w Polsce. A znika bynajmniej nie z ubóstwa myśli Ś bo nie ubóstwo myśli sprawiło cenzorom tak wiele kłopotu, zmuszając ich do wykonania cięć tak niezliczonych i tak radykalnych: znika nie dla wygody czy przez zniechęcenie katolickich pisarzy czy redaktorów (...) znika nie z braku czytelników (...) Znika po prostu na rozkaz, dany z góry. Odpowiedzią owej góry było aresztowanie prymasa Wyszyńskiego 25 IX 1953 r. 13. Cz. Miłosz pisał (w tymże 1953 r.) w Zniewolonym umyśle: Nacisk zorganizowanej machiny państwowej jest niczym w porównaniu z naciskiem przekonywującej argumentacji. Byłem w Polsce na zjazdach przedstawicieli różnych dziedzin sztuki, gdzie po raz pierwszy omawiano teorię socjalistycznego realizmu. Stosunek sali do mówców, wygłaszających przepisowe referaty, był zdecydowanie wrogi. Wszyscy uważali socjalistyczny realizm za urzędowo narzuconą teorię, prowadzącą do opłakanych wyników, jak dowodził tego przykład sztuki ro 46 syjskiej. Próby wywołania dyskusji nie udawały się. Sala milczała. Zwykle znajdował się jeden odważny, który przypuszczał atak pełen hamowanego sarkazmu, przy milczącym, ale wyraźnym, poparciu całej sali. Odpowiedź referentów miażdżyła atakującego znacznie lepiej przeprowadzoną argumentacją, i aby wypadła jeszcze mocniej, zawierała całkiem dokładne pogróżki pod adresem kariery i przyszłości niesfornego osobnika26. Tylko ostatnie zdanie brzmi prawdziwie; reszta obrazu jest fikcją. Miłosz wyjechał z Polski, jako dyplomata, pod koniec 1945 r., na parę lat przed proklamowaniem realizmu socjalistycznego obowiązującym stylem w sztuce; nie mógł więc uczestniczyć w „wielu" konferencjach stowarzyszeń twórczych. Brał jednak zapewne udział w pierwszym powojennym zjeździe literatów, który rozpoczął się 30 VIII 1945 r. w Krakowie. Zachował się dziennik Wacława Borowego, czołowego wówczas krytyka i historyka-literatury, interesującego się również zagadnieniami filozoficznymi i metodologicznymi. Borowy zapisywał: Program do ostatniej chwili nie był ujawniony. Okazuje się, że pierwszy poranek wypełnić mają odczyty wyrazicieli przekonań urzędowych „Odrodzenia" i „Kuźnicy": Ważyka, Jastruna, Przybosia, Kornackiego, z dodatkiem jeszcze podrzędniejszego Polewki. (...) słyszymy to, cośmy już dziesiątki razy czytali. Ważyk gromi wiarę w twórcze siły intuicji i upewnia, że tylko rozum ludzki ma zdolność budowniczą. Potępia (...) podział twórczości na świadomą i podświadomą. Ale kryzys kulturalny naszych czasów - ciągnie - sięga głębiej: jest to kryzys idealistycznego myślenia. Decydującą rolę w walce o los narodu naszego odegrało państwo, zbudo Cz. Miłosz, dz. cyt., s. 26. Bitwa o umyśl 47 wane na zasadach materializmu społecznego: ono, rzecz zrozumiała, musi mieć wpływ i na dziedzinę naszej myśli. Czołgami i armatami państwo to dowiodło wobec historii, że jego system jest słuszny. (...) Jastrun podobnie: przy-pomina, że okres między dwiema wojnami cechuje wiara w wartości irracjonalne1''. Atakowano kult eksperymen-tu oderwanie od potrzeb społecznych i tak dalej. Ani słowa jeszcze o realizmie socjalistycznym: programem . był humanizm i przykład ludzi radzieckich. Borowy uważa, że argumenty były wszystkim dobrze znane. On pierwszy odpowiadał; jego polemika, uprzejma i rzeczowa, skupiona na faktach, a nie teoriach, spotkała się z aplauzem słuchaczy i sprawiła, że prelegenci spuścili z tonu i odżegnali się od intencji zmuszania uczestników do czegokolwiek. Tak to przebiegało na początku; później brakło zarówno polemistów, jak i rzeczowości, nie brakło pogróżek. Zresztą królowała demagogia. A także strach. Bohdan Korzeniewski wspomina w Sławie i infamii, że w 1949 r. podczas narady w Oborach, poświęconej teatrowi, najostrzej atakował go, jako reakcjonistę, Cz. Miłosz, który chciał w ten sposób zasłużyć na powrót za granicę...28 14. Sięgam do własnej pamięci. Połowa października 1950 r., narada produkcyjna (taka była oficjalna nazwa!) warszawskiej polonistyki. Przedmiotem skoncentrowanego ataku jest jeden z naszych profesorów, właśnie W. Borowy. W swoich wykładach i podczas zajęć 27 W. Borowy, Z Dziennika, „Znaki Czasu" 1986, nr l, s. 31Ś35. 28 M. Szejnert, Sława i infamia. Rozmowa zprof. Bohdanem Ko-rzeniewskim. Wydawnictwo Pokolenie, Warszawa 1988, s. 60Ś61. 48 zachowywał się ostrożnie; stwierdzał tylko, kiedy temat tego wymagał, że nie jest marksistą. Teraz kohorty S. Żółkiewskiego zarzucają mu religianctwo, irracjonalizm, idealizm i reakcyjność; „dowodów" dostarcza wydana przed dwoma laty książka O poezji polskiej w wieku XVIII, w której Borowy przypisał wielu wierszom religijnym tamtego stulecia wysoką wartość estetyczną. Paru z nas odważa się wystąpić w obronie profesora, wzorowego naukowca i znakomitego pedagoga. Następnego dnia dostajemy po głowie od „Trybuny Ludu", na szczęście litościwie bez nazwisk, jako wrogowie ludu; Borowy natomiast umiera na udar. Styczeń 1952 r. Piszę, pod pseudonimem Bogusława Grodzickiego (ukłon w stronę Nieba w płomieniach) do „Tygodnika Powszechnego" recenzję tomu szkiców krytycznych Ryszarda Matuszewskiego Literatura na przełomie, wykazując, że sądy oceniające autora nie mają logicznego związku z wyłożonymi przez niego kryteriami. Cenzura konfiskuje tekst w całości. Podejmuję tenże temat na konwersatorium z teorii literatury zachęcony przez opiekuna kursu, Andrzeja Wasilewskiego. Zostaję przez kolegów zmiażdżony jako burżuazyjny obiektywista, padają aluzje do zachodnich imperialisty'cz- ' nych inspiracji, opiekun uśmiecha się rozkosznie. Przed egzaminami z materializmu dialektycznego i historycznego nasi zorganizowani w partii i ZMP koledzy (i koleżanki; te bywały szczególnie zajadłe) sporządzali listy osób ideowo niedojrzałych, które przekazywano egzaminatorom. Przesądzały one o możliwości uzyskiwanych stopni - nawet najbardziej obkuty wróg klasowy nie mógł liczyć na więcej niż trójkę, chyba że udało mu się wślizgnąć na egzamin do samego prof. Schaffa, któremu jako człowiekowi KC i w ogóle Wielkiej Figurze list nie podsuwano. Pamiętam skan Bitwa o umysł 49 dal iakim było uzyskanie od Schaffa piątki przez koleżankę Irenę Stasiewicz, która kiedyś na naradzie produkcyjnej w przystępie szaleńczej odwagi zadeklarowała się jako „idealistka". (Nie uchroniło jej to od skierowania po trzech latach do pracy zamiast na studia magistranckie.) I pamiętam własny egzamin z historii filozofii składany przed Henrykiem Hollandem już po uprzed-nim zdaniu (na bardzo dobrze) dwóch egzaminów spe-cjalistycznych z tegoż przedmiotu przed W. Tatarkiewiczem. Egzaminator wykrył ten fakt przy oglądaniu mojego indeksu i potraktował mnie odpowiednio; udało mi się jakoś przebrnąć, ale zostałem dodatkowo skarcony za to, że nie umiałem na pamięć obowiązujących formuł, które określały rodzaj i stopień niedorastania do marksistowskich wyżyn Malebranche'a i Leibniza. Ale każdy, kto owe lata pamięta, może sypać podobnymi - a także o wiele bardziej ponurymi - historyjkami. Wylecenie ze studiów powodowało wówczas zwykle zesłanie na prowincję do pracy jako nauczyciel czy bibliotekarz, ale nieraz oznaczało po prostu nędzę, bo trędowatym niechętnie dawano pracę. Janusz Szpotański żył, po usunięciu z UW, jakiś czas z roznoszenia mleka i zbierania butelek... 15. Marksizm-leninizm oraz program realizmu socjalistycznego nie zostały w całości importowane z zewnątrz - miały w Polsce swoich autochtonicznych zwolenników wśród partyjnych intelektualistów i pisarzy. Idea generalnej odnowy kultury w duchu „proletariackim", droga przedwojennej lewicy, zyskała nagle upajające szansę realizacji. A chociaż rozdźwięk między słowami a czynami, między hasłami wyzwolenia człowieka a rzeczywistością wszechmocy tajnej policji ujawniał się od pierwszej chwili - przez blisko dziesięć 4 - Z Polski ... 50 lat komunizm odnosił sukcesy w walce o umysły. Jed nakże nie działo się tak dzięki sile racjonalnych rgu mentów. Pierwsze z zacytowanych powyżej zdań Zniewolonego umysłu jest dokładną odwrotnością prawdy - to brutalny nacisk systemu nadawał wywo dom marksistowskich ideologów większość ich moc Nie tylko dlatego, że wzniecał strach, ale dlatego że budził respekt dla potęgi nieubłaganych Praw Hi storii. Ówczesne „dyskusje", których aż nadto wiele słysza łem, szybko i nieodmiennie ześlizgiwały się z płaszczyz ny rozumowań na płaszczyznę obiektywnej wymowy ideologicznej poglądów nie-marksistowskich (które słu żyły „obiektywnie" imperializmowi...), politycznych wyzwisk i pogróżek. Dość zresztą zajrzeć do takich tekstów, jak np. „Aktualny etap walki o marksistowska literaturoznawstwo w Polsce" S. Żółkiewskiego29, by stwierdzić, że osią wszelkich dowodów teoretycznej słuszności było odwołanie się do mas walczących o wyzwolenie i nowy ustrój i zwycięskiej walki proletariatu, klasy przodującej, zbrojnej w przodującą teorię. Kto był górą, miał rację. Musiał mieć rację. Zdarzali się ludzie tacy, jak mój profesor, Julian Krzyżanowski, którzy, posiadając znaczny autorytet naukowy, z wielką wiedzą kojarzyli dyplomację i umiejętność chytrych manewrów. Władze wyższe szanowały ich gotowość do współdziałania np. na gruncie edytorskim; konkurenci bali się erudycji i ostrego języka. My, studenci-niemarksiści, podziwialiśmy ich, ale bez zapału. Nie była to bowiem obrona, ale uniki; olśniewające Referat na Zjazd Literacko-Naukowy Polonistów, Warszawa 8Ś12 maja 1950; „Twórczość" 1950, nr 6, s. 105, 123. Bitwa o umysł 51 nieraz i zachęcające do pracy, ale nie stanowiące wzoru , 30 moralnego . Nie chcę jednak sprawiać wrażenia, że kuszę się o pełnię obrazu środowiska naukowego tamtych czasów. Chodzi mi w tej chwili o sprowadzenie do właściwych wymiarów roli czynnika intelektualnego w przyjmowaniu marksizmu. Dodam jeszcze, że jeśli chodzi o szczegółowe składniki doktryny, to - jak pokazał niedawno Stefan Amsterdamski na przykładzie Trofima Łysenki, skutecznego niszczyciela genetyki - o ich intronizacji decydowały nie treści merytoryczne, ale układy koniunkturalne i personalne31. I to był modelowy stan rzeczy. 16. Cz. Miłosz martwił się niedawno zdumiewającą łatwością z jaką Polska wypluła marksizm i przywołał autorytet jednego z najwybitniejszych umysłów Europy, Jean-Pauł Sartre'a, który nie żałował czasu na borykanie się z tzw. rozumem dialektycznym37. Zostawiając już na boku fakt, że Sartre (którego gwiazda zbladła do zaniku) mógł jako filozof konkurować w mętniactwie z najtęższymi mędrcami stalinizmu, zapytajmy, czy znamy jakiś naród, któryby przełknął marksizm i nie musiał za to gorzko płacić? W ZSRR trzeba teraz stosować silne środki wyksztuśne. Trudno się zgodzić z sugestią, że przejście przez chorobę wiary w konieczność historyczną, zbawienną moc dyktatury proletariatu Autocharakterystykę analogicznej postawy zawierają wspomnienia B. Korzeniewskiego, dz. cyt., np. s. 70. S. Amsterdamski, O patologii życia naukowego - casus T.D. Łysenko. „PP" 4/1989, s. 76Ś77. 32 Cz. Miłosz, Jakby na opak, „Kultura" 1988, nr 6, s. 126. 52 i determinizmu ekonomicznego jest warunkiem dobrego zdrowia duchowego narodu. Czegóż jeszcze mieliśmy się byli nauczyć podczas przymusowych ćwiczeń z teorii i praktyki marksizmu? Czego jeszcze dowiedzielibyśmy się, dłużej i z większym zapałem studiując, na temat współczesnych procesów społecznych i ekonomicznych (nie mówiąc już o biologii i fizyce)? Czy przygotowałoby to nas lepiej do zrozumienia tego, co się dzisiaj dzieje w ZSRR, na Węgrzech lub w Polsce? A przecież: im bardziej serio brało się marksizm jako filozofię, tym staranniej należało się przyglądać i podstawowym pojęciom doktryny, i jej wewnętrznej spoistości, i jej praktycznym konsekwencjom (skoro głosiła, że jest filozofią ludzkiej praktyki). Przymykanie oczu na spekulatywność i logiczne luzy teorii podawa-nych jako racjonalne i naukowe, na ich mijanie się z do-świadczeniem i na ich bezpośrednie okropne skutki można było uzasadnić politycznie albo psychologicznie, potrzebami walki albo strachem. Nie można tego było obronić na płaszczyźnie rozumowej. Myślę, że rolę istotną odegrało w naszej polskiej walce o umysły rozumienie etyki jako odnoszącej się nie do świata teorii, ale do świata rąk, oczu, mięsa i krwi, jak to ujął Bolesław Miciński33. Dlatego też nie ma się co wstydzić owego łatwego wyplucia ani faktu, że motywy odrzucania marksizmu bardzo często nie miały nic wspólnego z teoretycznym rozumowaniem, a nawet ze znajomością tej doktryny. Bodźcem do wyplucia była świadomość setek tysięcy W tomie Podróż do piekieł, 1937; cyt. wg. B. Miciński, Pisma, Kraków 1969, s. 69. Bitwa o umysł 53 pomordowanych i zamęczonych, setek tysięcy więzionych. W imieniu ideologii, opartej na marksizmie, dokonywano tylu zbrodni i okrucieństw, wypowiadano tyle kłamstw i tak brutalnie przymuszano do fałszu, że sama dotykalna rzeczywistość wystarczała by tę ideologię odrzucić bez rozumowych zastanowień. 17. Ci, którzy się marksizmowi przeciwstawiali, dokonywali wyboru - odrzucając marksizm przyjmowali coś innego. Był to wybór o paru obliczach. Nie tylko intelektualny, ale także (w praktyce: nade wszystko) moralny, a również ludzki, środowiskowy. Przykład innych odgrywał w tych czasach niszczenia dawnych więzi społecznych ogromną rolę - większą niż dzisiaj Ś szczególnie dla młodzieży. Opis bitwy o umysły byłby groteskowo niepełny bez wspomnienia roli „Tygodnika Powszechnego". Tym, czym na płaszczyźnie filozoficznej były nauki szkoły Iwowsko-warszawskiej, tym na płaszczyźnie zbiorowego przykładu stało się dla wielu krakowskie środowisko „tygodnikowe". Nie było to jednak środowisko jedyne. Powojenne oblicze katolicyzmu polskiego i stosunku doń inteligencji bywają przedstawiane w sposób moim zdaniem upraszczający. Adam Michnik pisze w swoim świetnym skądinąd szkicu „Kłopot", że etos polskiej inteligencji był antykościelny i że szukając remediów na stalinowskie dogmaty patrzono na Kościół katolicki krytycznie i nieufnie3*. To, co pamiętam, nie zgadza się z tak generalnymi twierdzeniami. 34 A. Michnik, Kłopot, w tomie Obecność: Leszkowi Kołakowskiemu w 60. rocznicę urodzin, Londyn 1987, s. 200. 54 Jeżeli etos polskiej inteligencji to nie jakaś teoretyczna abstrakcja, ale rzeczywiście funkcjonujący zespół norm postępowania ludzi należących do określonej warstwy, to trzeba powiedzieć, że ogromna część, może i większość, polskiej inteligencji wcale antykościelna nie była. Co najwyżej nie zachowywała się jak posłuszni wykonawcy kościelnych poleceń. To samo dotyczy pol-skich intelektualistów: nie byli antykościelni Borowy ani Konopczyński, Kutrzeba ani Tatarkiewicz, Kleiner ani Parandowski; wyliczam nazwiska z różnych parafii. Nie chodzi mi tu jednak o polemikę na temat tworzenia pojęć porządkujących zachowania zbiorowe. Chodzi mi o dokładniejszy obraz faktów. W latach 1949Ś50 zetknąłem się w Warszawie ze środowiskiem, które było i inteligenckie, i niepokorne a zarazem katolickie i w Kościele widzące swojego sprzymierzeńca. Zbieraliśmy się dość często w mieszkaniu Zosi Lewinówny przy Łowickiej. Bywali tam: Donia Abakanowicz, Marysia Dernałowicz, Julek Eska, Leszek Kuc, Felek Sawicki, Adam Stanowski i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam (byłem wśród nich najmłodszy). Toczyliśmy uczone i żwawe dyskusje na tematy filozoficzne i społeczne: marksizm, jeżeli się w nich pojawiał, to jako wyzwanie ideowe do zaangażowania się po stronie pokrzywdzonych, nie jako problem intelektualny. Prawie wszyscy z tych ludzi trafili wkrótce pod niedaleki adres więzienia na Rakowieckiej, gdzie już przebywał m.in., z podobnymi środowiskami inteligencji katolickiej związany, Władysław Bartoszewski... Nie wątpię, że takich kręgów było znacznie więcej. To była ważna część ówczesnej rzeczywistości, w której wybór był wcale nie taki prosty, jak w wierszu Miłosza o Borowskim: między gładką ścianą Wschodu a murami Bitwa o umysł 55 nolskimi Ciemnogrodu. Ci ludzie nie odtwarzali wzoru nacjonalistycznego Polaka-katolika i tylko demagog mógłby ich pomówić o „reakcyjność". Mam wrażenie, że nawet życzliwi skłonni są dziś przypisywać ówczesnemu polskiemu katolicyzmowi oblicze i bardziej jednorodne, i bardziej ubogie, niż to było w rzeczywistości. Michnik na przykład myli się twierdząc, że świat kultu-ralny „Tygodnika" [Powszechnego] był smutny i ubogi, poprawnie tradycyjny i poczciwie pobożny. Był to, na owe czasy, świat bogaty i swobodny - mimo wszystkich pastwień się cenzury. Podobnie też kiedy przynosiłem o. Stanisławowi Wawrynowi do „Przeglądu Powszechnego" swoje (pseudonimowe) rozważania na temat np. Alchemii słowa Parandowskiego albo Europejskiej filozofii współczesnej ks. Innocentego Bocheńskiego Ś nie czułem nigdy skrępowania wymogami konfesyjnymi; i to pismo było enklawą wolności. Cytowany przez Michnika Aleksander Wat twierdzi, że przed ulegnięciem stalinowskiemu totalizmowi ocalił Polaków masowy katolicyzm narodu, właśnie ów parafialny, obskurancki, tak często obskurny katolicyzm polski, który przecież oczyścił się i pogłębił „w katakumbach" i znalazł rzeczywiście pasterza w osobie Prymasa Wyszyńskiego. Ten katolicyzm uczynił duszę polską nieprzenikliwą dla magii „ideologii" oraz dla knuta praxis, i nie zbuntowani literaci, nie rewizjoniści sprawili polski Październik, ale - obok wykruszania się mocy i spoi-stości stalinizmu - wytrwały, ciągły, nieugięty opór psy* Autor publikował w „PP" 1951Ś1952 jako Bogusław Grodzicki oraz M.K. (Marian Kowalski). Obszerne omówienie książki o. I. Bocheńskiego zostało w całości skonfiskowane przez cenzurę (red.). 56 chiczny katolickiego narodu. Myślę, że to efektowne Ś ale materii pomieszanie. Masowy i obskurancki katolicyzm polski godził się znakomicie z kolaboracją; przykładem „księża patrioci" i liczne rzesze partyjnych dewotów; patronem takiego współistnienia może być Jan Dobraczyński. Opór mas polegał nie na samej wierze, ale na wierze połączonej z wiedzą - ze świadomością tego, jakie są naprawdę (a nie na szpaltach gazet i stronach książek) rezultaty działań systemu. I bez poznańskich robotników, bez opierających się kolektywizacji chłopów rewizjoniści pozostaliby Hamletami w bibliotekach. 18. Kiedy szukam słowa-klucza, słowa-zwornika, które by ujmowało wspólną istotę niezgody i oporu, znajduję jedno, proste - wierność. Ale wierność to pojęcie formalne: nie mówi nic o tym, czemu czy komu jest się wiernym; wartość wierności zależy także od jej treści. Dla różnych ludzi rozmaite rzeczy były najcenniejsze, rozmaite stawiali na pierwszym planie wierności. Jedni byli wierni przede wszystkim religii, inni - prawdzie, inni - pamięci tych, którzy oddali życie za ideały teraz gwałcone, inni Ś kultowi Polski niepodległej. Jednych podtrzymywała w ich wierności wiara, innych duma i wstyd, które razem stoją u psychicznych podstaw poczucia honoru. (Świadectwom zachowania godności przez intelektualistów polskich poświęcił ważną książkę Z dziejów honoru w Polsce Adam Michnik. Jest to przejmujący dokument myśli działacza, krytyka i więźnia, zasługujący na wnikliwą analizę, a także na poważną, z szacunkiem przeprowadzoną polemikę, bo Michnik zbytnio rozszerza tytułowe pojęcie /z honorem sensu stricto mamy do czynienia wśród omawianych przez niego Bitwa o umysł 57 autorów tylko u Herberta i Szczepańskiego/ i nieco na siłę łączy ze sobą lubianych pisarzy, zamazując istotne różnice np. między Miłoszem a dwoma właśnie wymienionymi. Ale nie tu miejsce na taką dyskusję.) Postawa wierności jest postawą z natury anty-prak tyczną. Jest postawą właściwą etyce kodeksowej, której normy obowiązują niezależnie od zmiennych okoliczności i niezależnie od konsekwencji, jakie mogą spaść na działającego. Tamte czasy wielkiej próby, kiedy wybór moralny, wyrażony jednym słowem lub gestem, mógł zadecydować o całym losie człowieka - stawiały przed nami pytania zasadnicze, które łatwiej jest formułować w ich wersji starożytnej niż w języku współczesnym, przesiąkniętym psychologizmem. Kiedy się wiedziało o losach bohaterów Podziemia zatłukiwanych po więzieniach, o wileńskich i wołyńskich akowcach wywiezionych w głąb Rosji, kiedy się czytało oficjalne kalumnie rzucane na powstańców Warszawy, kiedy się było świadkiem zgarniania przez UB na cmentarzu ludzi składających kwiaty na grobie Baczyńskiego, kiedy się widziało dokoła tryumfy obłudy i cynizmu - miało się pokusę, by powtórzyć za Kochanowskim: Fraszka cnota! Nie opłaca się być przyzwoitym; nie ma sensu się poświęcać; te wartości, którym służyli, za które oddali życie nasi starsi koledzy, są tylko majakami. Odrzucenie takiego cynizmu (który płynął nieraz z rozpaczy raczej niż z tchórzostwa) prowadziło do uznania, że pewne wartości moralne pozostają wartościami bez względu na to, jaki los spotyka tych, którzy potrafią je ocalić. Postawa ta kazała patrzeć na własne ^ciejako na przedmiot: niejako na wartość najwyższą, śle jako na okazję do tworzenia wartości. 58 Fiat iustitia, ruat coelum - niech się stanie sprawied liwość, chociaż runą niebiosa - jest skrajnym wyrazem etyki kodeksu. Postępuj? w określony sposób nie dlatego, że spodziewam się jakichś korzyści czy choćby apro baty, ale dlatego, że takie są wymogi moich zasad. Jest to więc postawa sprzeczna nie tylko z utylitaryzmen ale w ogóle z tendencjami pragmatycznymi przeważają cymi w moralności Zachodu od lat dwustu. Jest rów nież nieczuła na argumenty praktyczne w rodzaju tych które wytaczają w świetnym opowiadaniu Jana Józefa Szczepańskiego „Koniec legendy" trzeźwi i rozsądni intelektualiści, schowani pod nazwiskami Sicińskiego i Wielgosza, tłumaczący w styczniu 1945 r., że trzeba być realistą, podporządkować się konieczności, Zachód zostawił nas samych itd. Jest to, słyszeliśmy tysiąc razy, etyka szaleńców, którzy narażają siebie i innych dla obrony abstrakcyjnych ideałów. Nie odwołuje się do nadziei ani przeżycia, ani nagrody. Ale w obliczu prze mocy jest to jedyna postawa pozwalająca ocalić własną godność i honor. I tylko to jest jej nagrodą. Pełnym poetyckim wyrazem tej postawy jest Herbe towskie „Przesłanie Pana Cogito": bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy (...) idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych cza szek do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów Bądź wierny Idź Postawa ta pociągała za sobą twarde konsekwencje Upierając się przy wierności mimo wszystko człowiek stawiał się wówczas poza współczesnością, poza dzieje Bitwa o umysł 59 .o się właśnie historią. Było to wyłącznie bolesne i nienaturalne. Wspominałem JUŻ o tym, że poczucie, iż zamknęła się bezpowrotnie jedna epoka dziejów i otworzyła inna - było po 1945 r. powszechne, przeżywane po sześciu latach wojny nie tylko psychicznie, ale biologicznie. Kto się do tego nowego etapu nie włączał, sam siebie usuwał na jakiś pozahistoryczny margines; a włączenie się bez współuczestnictwa było trudne, zwłaszcza dla młodych. Na co niby mieli czekać? Ówczesne tak częste w literaturze i humanistyce ucieczki w przeszłość - do powieści i eseju historycznego, do dłubania się w starożytnościach, do antycznych motywów w poezji - były nie tylko manewrami pozwalającymi omijać pułapki aktualności i czujność cenzury. Były także zabiegami pozwalającymi się przenieść do innej rzeczywistości, umieścić się poza współczesnym konkretem. Historia PRAWDZIWA działa się kiedyś dawniej; fałszywa dzisiejszość zasługiwała na odtrącenie. Kiedy sobie człowiek uświadomił sztuczność takiego stanowiska, robiło mu się głupio. Wyłączanie się ze współczesności odczuwaliśmy jako coś wstydliwego; „emigracja wewnętrzna" nie dawała bynajmniej poczucia komfortu psychicznego. 19. Bitwa o umysł nie zakończyła się ani ze śmiercią Stalina, ani po XX zjeździe KPZR, ani po październiku 1956 r.; trwała jeszcze przez lata sześćdziesiąte, choć prowadzona z malejącym ferworem ideowym i słabnącymi siłami. Kończy się ostatecznie na naszych oczach. Jak się kończy, każdy widzi. Pokonany marksizm pozostawił po sobie szkielety struktur organizacyjnych narzuconych nauce polskiej 1 krępujących jej rozwój; pozostawił wiele fatalnych 60 programów nauczania i podręczników . Zostały też po nim mętne osady w przyzwyczajeniach umysłowych dzisiejszych Polaków: skłonność do myślenia w kategoriach deterministycznych, a nawet fatalistycznych; skłonność do przyjmowania rozmaitych teorii gło szących, że „coś się kryje" za naturalnymi, tj. sponta nicznymi procesami ekonomicznymi i społecznymi; nie docenianie roli przypadku i żywiołowości w życiu zbio rowym. Jednakże końcowy rezultat bitwy okazał się, sądzę ogólnie pożyteczny. Skutkiem paradoksalnie dobro czynnym było uczenie się na przykładach negatywnych Zetknięcie się z doktryną monolityczną, arogancką i to talitarną wywoływało, na drodze przekornej reakcji, po trzebę pluralizmu i tolerancji dla odmiennych stano wisk, postulaty wzajemnego poszanowania i rzetelność w stosunku do poglądów sprzecznych z naszymi. Po stawy takie rozpowszechniły się w środowiskach inte lektualnych i stały się częstsze niż dawniej w życiu pub licznym. Wyraźnie wzrosły wymogi warsztatowe w dziedzinach humanistyki. Niemarksiści starali się maksymalnie do zbroić w erudycję, wzmocnić przez staranne badanie źródłowe, uściślić metody analiz, szukać nowych po i aspektów. Marksiści, zwłaszcza od chwili kiedy terror przestał być ich najsilniejszym sprzymierzeńcem, usiłowali nie pozostać w tyle i wykazać, że są autentycznymi naukowcami, a nie propagandzistami przetrawiającymi ideologiczne slogany. Zarazem wzrosła znacznie świadomość moralnego sensu decyzji podejmowanych Patrz np. J. Prokop, Stalinowskie dziedzictwo uniwersyteckit edukacji, „Tygodnik Powszechny", 28 VII 1988. Bitwa o umysł 61 dziedzinie nauki i kultury w ogóle. Z biegiem czasu zaczęły się również zaostrzać kryteria moralne, polityczne i społeczne stosowane do oceny publicznych zachowań intelektualistów, artystów i w ogóle inteligencji. Wszystko to były oczywiście procesy długofalowe, niektóre kulminowały dopiero w okresie stanu wojennego, ale ich korzenie tkwiły w latach stalinowskich. Fakt sprawowania władzy, i to absolutnej, wydobywał na ogół z marksistów to, co w nich i ich teorii było najgorsze; z ich przeciwników to, co w nich było najlepsze. To ostatnie odnosi się zwłaszcza do intelektualistów katolickich. Skuteczność ich oporu polegała nie tylko na wierności religii, ale i na ponownym, intensywnym i głębokim przemyśleniu wielu kwestii spornych - tych zwłaszcza, w których podnoszeniu marksiści uzyskiwali największe sukcesy teoretyczne i uczuciowe - a więc przede wszystkim kwestii sprawiedliwości społecznej i gospodarczej oraz roli pracy ludzkiej w ogólnym obrazie świata. Prowadziło to do rewizji wielu dotychczasowych poglądów i postaw 6. O dobroczynnych skutkach bitwy możemy dziś mówić WYŁĄCZNIE dlatego, że ją atakująca strona przegrała. Zarówno ci, dla których oficjalna doktryna była wyzwaniem do samodzielnego uporania się z prob 36 Por. J. Tischner, Spór o człowieka czyli komunizm i chrześci-jaństwo w Polsce po II Wojnie Światowej, „Krytyka" 28Ś29 (1988), s. 82Ś92. Odniesione zwycięstwo intelektualne, a także zajęcie przez Kościół i katolicyzm jawnie czołowej roli w życiu zbiorowym Polaków, przesłania dziś w popularnej świadomości obraz tamtych ciężkich lat, kiedy prześladowany katolicyzm był w defensywie, któ-ra miała swoje momenty zarówno heroiczne jak i wstydliwe i upo-karzające. Ale to tamte właśnie lata „próbowania ogniem", opisy-wane przez Bohdana Cywińskiego w Korzeniach tożsamości, zade-kowały o dzisiejszych tryumfach. 62 lemami stawianymi przez marksistowską tradycję filozoficzną i ideową, jak i ci, którzy tę doktrynę przyjęli w całości lub części - dopiero po ustaniu terroru i porzuceniu przez marksizm pretensji do bycia Prawdą Absolutną i Jedyną mogli wyciągać rzeczowe wnioski ze swoich przemyśleń. Naukowcy, którzy jeszcze i dzisiaj gotowi są przyznawać się do czerpania inspiracji z dorobku marksizmu - robią to dzięki jego politycznej klęsce, w innej i mniej dwuznacznej sytuacji. Marksizm może być znowu traktowany tak, jak go traktował burżuazyjny obiektywista Tatarkiewicz - jako jedna z historycznych teorii filozoficznych. Tak to my wszyscy, którzyśmy z marksizmem walczyli, pomogliśmy mu się unormalnić. Podobnie zresztą ci, którzy tłumacząc swoje wieloletnie członkostwo w partii wskazują z aprobatą na głębokie przeobrażenia w Polsce po II wojnie światowej, o jakich współczesna młodzież nie ma pojęcia37 - mogą to robić tylko dzięki temu, że komunistyczne plany stworzenia społeczeństwa nowego typu i przerobienia świadomości narodu zawaliły się. Z „owoców rewolucji", ze zniknięcia dawnych konfliktów klasowych i wyzysku ekonomicznego, z wytworzonego poczucia równości społecznej możemy zacząć korzystać dopiero teraz, za „Solidarności". Bitwa o umysł, tak sromotnie przegrana przez agresorów, nie była daremna: pamięć o niej pozostaje ostrzeżeniem, a jej przebieg i wynik weszły nie tylko do historii, ale i do trwałego dorobku naszej kultury Ś i naszej moralności publicznej. (1988/9) 37 Czy rozum zdąży przed klęską - z pro f. Henrykiem Samso-nowiczem rozmawia Urszula Biełous, „Polityka", 14 I 1989. Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u Ordynacja, według której odbędą się pierwsze po 53 latach wolne wybory do Sejmu i Senatu, przyznaje prawo do kandydowania na posłów i senatorów obywatelom polskim, którzy „stale zamieszkują na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej co najmniej od 5 lat" (art. 8). Przepis ten, w żadnej poprzedniej polskiej ordynacji wyborczej nie obowiązujący, jest oparty na nowej po-prawce do konstytucji, wprowadzonej 19 kwietnia 1991 r. (Projekt zmiany w konstytucji, wprowadzającej zasadę domicylu, przedstawiła Komisja Konstytucyjna Sejmu pod przewodnictwem Bronisława Geremka; przeciwko tej zmianie głosowali głównie posłowie OKP; Prezydent zmianę w konstytucji podpisał, protestując i zapowiadając późniejsze wniesienie własnej poprawki; Jego sprzeciw został następnie przez Sejm odrzucony.) Zasada domicylu - tak się ten przepis uczenie nazywa ~ przyciągnęła niewiele uwagi; wypowiedziało się na jej temat w prasie zaledwie kilka osób. To milczenie było też znamienne. Myślę, że chociaż zastosowanie i skutki tej zasady są już sprawą przesądzoną, warto się nad nią zastanowić - nie budząc już podejrzenia, że się chce sobie samemu coś „załatwić". 64 Trybunał Konstytucyjny, zapytywany o „powszechnie obowiązującą wykładnię" art. 8 ordynacji, stwierdził, że „stałe zamieszkiwanie" oznacza „przebywanie z zamiarem stałego pobytu w jakiejkolwiek miejscowości, położonej na terytorium RP w tym czasie (5 lat)". Stwierdził również, że „stałe zamieszkiwanie jest sprawą faktu" - co znaczy najwidoczniej, że nie jest ono równoznaczne z zameldowaniem. Wynikałoby z tego, że np. wszyscy pracownicy polskich placówek zagranicznych są biernego prawa wyborczego pozbawieni. Można wiec być przedstawicielem Rzeczypospolitej, nie będąc równocześnie jej pełnoprawnym obywatelem. Tak jest np. z naszymi nowymi ambasadorami w Brukseli (przy Wspólnocie Europejskiej) i w Paryżu, Janem Kułakowskim i Jerzym Łukaszewskim, którzy do niedawna byli emigrantami. Art. 8 ordynacji wyborczej ogranicza jednak przede wszystkim wolność nie kandydowania, ale WYBIERA- j NIĄ. Mimo że konstytucja przyznaje władzę zwierzchnią „Narodowi", a wszystkim obywatelom równe prawa Ś równocześnie decyduje, kogo wolno wybierać, a kogo nie. Autorzy poprawki konstytucyjnej i ordynacji uzurpowali sobie przywilej decydowania, kogo „suwerenni" obywatele mogą wysunąć jako kandydata, aby potem w wolnym głosowaniu wybrać go lub nie wybrać. Jest to przejaw paternalizmu wobec wyborców, typowego dla komunistów (którzy wiedzieli lepiej, jakie książki należy czytać i jakiego radia słuchać - więc stosowali cenzurę i uruchamiali stacje zagłuszające). Mimo, że ogłaszamy chętnie nasze obecne wkraczanie do III Rzeczypospolitej - zapis o wymogu 5 lat sta Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u 65 łego przebywania przyznaje PRL zasadniczy prymat nad Niepodległą Rzeczpospolitą. I mimo, że Prezydent Lech Wałęsa przejął od Ryszarda Kaczorowskiego, Prezydenta Rządu RP na Wychodźstwie, insygnia II Rzeczypospolitej, nawiązując z nią symboliczną łączność ponad obcym ciałem PRL - zasada domicylu jest wyrazem odwrócenia się od całej polskiej emigracji politycznej. Ludzie, którzy trwali na wychodźstwie, by tam kontynuować tradycje niepodległego państwa, po odzyskaniu niepodległości okazali się obywatelami drugiej kategorii: nie mogliby w pełni włączyć się w życie polityczne kraju ojczystego. Tak samo i ci, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu (lub pozostania za granicą) w latach osiemdziesiątych. Gdyby zechciał do Polski wrócić Jerzy Giedroyc - nie mógłby kandydować na posła czy senatora. Tak samo Tadeusz Żeńczykowski, w roku 1938 najmłodszy poseł do ostatniego Sejmu II Rzeczypospolitej. Gdyby analogiczną zasadę zastosować w wyborach styczniowych roku 1919, kiedy budowaliśmy II Rzeczpospolitą - wśród reprezentantów narodu nie mogliby się byli znaleźć ani Józef Piłsudski, ani Gabriel Narutowicz, ani Roman Dmowski. Gdyby zasadę taką wprowadzili po ostatniej wojnie Francuzi - odsuniętoby de Gaulle'a... Ustawa dyskryminuje i działaczy emigracji niepodległościowej, i tych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, którzy nie wrócili do Polski (i w ten sposób uchronili się przed stalinowskimi więzieniami), i tych, którzy postanowili zdobyć wiedzę i doświadczenie w krajach demokratycznych, a teraz chcieliby je wykorzystać w ojczyźnie. Obywatelami polskimi drugiej kategorii zostali na przykład Władysław Bartoszewski, SŚZ Polski ... 66 Lidia Ciołkoszowa, Mirosław Chojecki, Bohdan Cywiński, Zbigniew Herbert, Piotr Jegliński, Leszek Kołakowski, Waldemar Kuczyński, Jerzy Lerski, Ludwik Łubieński, Jerzy Milewski, Jan Nowak-Jeziorański, Andrzej Pomian (Bohdan Sałaciński), Aleksander Smolar, Bogusław Sonik, Edward Szczepanik, Wojciech Wasiutyński. Natomiast ludzie, którzy w ciągu 44 lat byli posłusznymi wykonawcami poleceń Moskwy; członkami kolegiów sędziowskich, skazujących na więzienie i śmierć na podstawie fałszywych zarzutów albo z oskarżenia o „zdradę", polegającą na głoszeniu prawa Polski do niepodległości; którzy fabrykowali „dowody winy" polskich patriotów; którzy wmawiali fałsz polskim uczniom i żołnierzom; którzy jeszcze niedawno twierdzili, że Katyń to niemiecka prowokacja; którzy zmuszali do budowania absurdalnego systemu gospodarczego, którzy w ubogim kraju korzystali z przywilejów darmowego luksusu; którzy zaplanowali i narzucili stan wojenny; którzy szantażami zmuszali działaczy „Solidarności" do wyjazdu za granicę; ci wszyscy - jak ich ostatnio określił Zbigniew Brzeziński - „zdrajcy, zbrodniarze i złodzieje", wszyscy oni posiadają pełne prawa obywatelskie. A kiedy ktoś wspomni o „rozliczeniu" ich win podnoszą się protesty przeciwko „polowaniu na czarownice". Na emigrantów polować wolno. Wprowadzenie zapisu o domicylu nie było faktem oderwanym ani wyjątkowym: było najdobitniejszym sygnałem niechętnego stosunku dzisiejszej oficjalnej Polski do emigracji. Było zarazem jeszcze jednym dowodem zarażenia się komunistycznym, instrumentalnym podejściem do ustawy zasadniczej i do prawa Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u 67 ogóle. Dla celów, nigdy wyraźnie nie nazwanych (mówiono ukradkiem o uniemożliwieniu kandydowania Stanisławowi Tymińskiemu lub podobnym emigracyjnym dorobkiewiczom) - ograniczono czynne prawo wyborcze wszystkich obywateli polskich i odebrano bierne ich części. A gdyby nawet rzeczywiście chodziło o utrudnienie wykorzystania pieniędzy, przywiezionych zza granicy, dla krajowych celów politycznych, to czy pieniądze, zdarte przez PZPR ze skóry wszystkich Polaków, należy uznawać za „czystsze"? Najsmutniejsze wszakże jest to, że ta pozagrobowa zemsta PRL została dokonana w całkowitym niemal milczeniu. Indywidualne i zbiorowe autorytety moralne kraju uznały najwidoczniej, że nic się ważnego nie stało. (1991) Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993: bilans zaniedbań Niniejszy szkic jest tylko szkicem; przedstawienie pełniejszego obrazu naszej polityki zagranicznej ubiegłych czterech lat wymagałoby pogłębionych studiów i zajęłoby znacznie więcej miejsca. Chcę mówić o kwestiach najważniejszych, charakterystycznych i wpływających na przyszłość. A także: opisywać fakty i oceniać je - nie wdając się w psychologiczne dociekania, jakimi motywami kierowali się Tadeusz Mazowiecki, Krzysztof Skubiszewski, Lech Wałęsa i inni bohaterowie dramatu, kiedy podejmowali określone decyzje albo popełniali zaniedbania. Na początku wszakże musimy zastanowić się krótko, jaki to był czas - owe cztery lata? Takie zastanowienie pozwoli nam ustalić kategorie opisu i kryteria ocen. Rozmaicie przecież widzimy „dzianie się" wydarzeń międzynarodowych w różnych okresach, czego innego wymagamy od polityków w odmiennych sytuacjach dziejowych. Zaglądając do tomu historii któregokolwiek państwa natrafimy często na charakterystyki w rodzaju: „potrafił przewidzieć kierunek przemian" albo „nie sprostał wyzwaniom epoki". 70 Otóż czas był niezwykły. Dzisiaj, jak po koncercie hard rock, wszyscy trochę ogłuchliśmy od zgiełku przemian, które mało kto sobie wyobrażał jeszcze przed sześciu laty (a nikt bodaj - tak szybko). Zdanie sobie sprawy, że po analogie co do rozmiaru i nagłości zachodzących procesów trzeba sięgać dwieście lat w głąb historii, przychodzi nam z pewnym trudem. Jest jednak konieczne, jeżeli chcemy zrozumieć znaczenie i dynamikę tego dziejowego wiru, w którym się znajdujemy Ś i do którego wytworzenia naród polski tak walnie się przyczynił. Runął komunizm jako ideologia światowa, ZSRR przestał zagrażać całemu światu jako supermocarstwo atomowe zdolne sproszkować ludzkość, obalono mur dzielący przez parędziesiąt lat Europę, zniewolone w ciągu życia paru pokoleń narody odzyskują prawo do samodzielności, setki milionów ludzi podlegają procesowi gwałtownej choć nieprzymusowej zmiany systemu i politycznego i gospodarczego i społecznego. To już banały, ale rzadko pamiętane. Polska, która w tym okresie odzyskiwała niepodległość po przeszło półwieczu niewoli lub pół-niewoli, zajmowała pozycję i wyjątkową - bo była pionierem przemian, i centralną - bo znalazła się na styku dwu obozów polityczno-gospodarczych. Była ekonomicznie słaba, politycznie dopiero się kształtowała. Te znamiona sytuacji odradzającej się Rzeczypospolitej wskazywały w polityce zagranicznej na potrzebę: l) maksymalnego dynamizmu - aby dopasować się do tempa globalnych przemian i aby szybkością własnych poczynań (swoją „energią kinetyczną") nadrobić brak sił („energii potencjalnej"); 2) wysiłku wyobraźni, aby przewidzieć kierunek i tok wydarzeń, nie być bierną ofiarą procesów dziejowych, ale wykorzystać otwierają Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 71 ce się szansę; 3) szukania pomysłów i rozwiązań oryginalnych i śmiałych, nieoczywistych - aby móc stać się podmiotem kształtującym nasze międzynarodowe otoczenie. Zawalenie się komunizmu i brak bezpośrednich zagrożeń, a nawet przeszkód zewnętrznych, dawały Polsce w latach 1989Ś1993 wyjątkową szansę historyczną. Szansę niebywałą (powtórzę za Zbigniewem Brzezińskim) od pokoju andruszowskiego zawartego między Polską a Rosją w roku 1667 (oddającego Moskwie m. in. Ukrainę zadnieprzańską). Jestem przekonany, że nie było w tym okresie NIC ważniejszego od wykorzystania tej szansy na określenie, utrwalenie i zabezpieczenie naszej pozycji międzynarodowej. Pomyślmy: przez ponad połowę ubiegłych od owego pokoju trzystu dwudziestu pięciu lat Polska była państwem zależnym, a przez sto dwadzieścia dziewięć - nie było jej na mapie. Zabezpieczenie naszej niepodległości musi więc być zadaniem naczelnym. Jednakże szansę można wykorzystać tylko wówczas, kiedy posiada się wizję celu, który się chce osiągnąć. W perspektywie wygląda na to, że w latach 1989Ś1993 kolejne ekipy rządzące nie miały żadnej wyrazistej koncepcji wobec strony wschodniej, a wobec strony zachodniej - koncepcję zarazem ogólnikową i niespójną wewnętrznie. Jeszcze zanim powstał, po czerwcowych wyborach 1989 roku, nowy rząd „solidarnościowy" z premierem Tadeuszem Mazowieckim - 17 sierpnia Lech Wałęsa zapewnił, że Polska nie wyjdzie z Układu Warszawskiego. Tydzień później obiecał „respektowanie" tego układu kandydat „S" na premiera. W swoim expose Mazowiecki mówił o sojuszu z ZSRR, że „stanie na mocnym fundamencie, jeżeli ratyfikuje go społeczeństwo. Dziś 72 istnieją po temu warunki". Nie wspomniał, że treść sojuszu - w myśl którego m.in. PRL wzięła udział w zniszczeniu „praskiej wiosny" w 1968 roku - należy zmienić. O przestrzeganiu „istniejących układów" zapewnił m. in. Krzysztof Skubiszewski 6 listopada. 23 XI Mazowiecki nazwał sojusz polsko-radziecki „niezbędnym"; następnego dnia, wznosząc toast podczas oficjalnego bankietu w Moskwie, potwierdził, że „sojusz obowiązuje bez względu na zmienione okoliczności" - tylko trzeba dać mu podstawę w autentycznych związkach między naszymi narodami. Pytany o obecność wojsk radzieckich w Polsce uchylił się od odpowiedzi mówiąc, że „różne wojska w Europie stacjonują. Jest to wynik podziału Europy i świata". Oznaczało to postawienie równości między przymusową obecnością w Polsce Armii Czerwonej - a obecnością wojsk sprzymierzonych w krajach Paktu Atlantyckiego. Rzecznik rządu, Małgorzata Niezabitowska zapewniała 22 listopada 1989 r., że to „nieprawda, że tylko jedna siła polityczna w naszym kraju jest w stanie zagwarantować nasz so-jusz i harmonijną współpracę z ZSRR". W języku fak-tów musiało to znaczyć, że „obóz solidarnościowy" ustawiał się w stosunkach z Moskwą na torze równoległym do PZPR-u. Wspólny komunikat premierów RP i ZSRR z dnia 27 listopada potwierdzał bez zastrzeżeń układ z roku 1945. I chociaż Mazowiecki podczas pobytu w Rosji mówił o stalinowskich wykroczeniach i złożył wzruszającą wizytę w Katyniu (gdzie na pomniku nadal widniała fałszywa data mordu...) - nie wspominał ani o późniejszych zbrodniach sowieckich, ani o paru dziesiątkach lat moskiewskiej dominacji. A przecież wiedza o terrorze, jaki szalał na ziemiach polskich pod osłoną tego sojuszu, o porwaniu w 1945 r. kierownictwa Polski Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 73 podziemnej, o dziesiątkach tysięcy deportowanych, itd., wzrosła właśnie w okresie lat osiemdziesiątych. Można /rozumieć, że o tych sprawach nie wspominano głośno w rozmowach oficjalnych; ale bezwarunkowe potwierdzanie ważności narzuconego Polsce układu, skazującego ją na rolę wasalską, świadczyło o braku wizji, jakim państwem ma być odradzająca się Rzeczpospolita. W wigilijnym przemówieniu w TV premier stwierdził że „Polska już jest Polską. Możemy ją urządzić tak, jak chcemy". Dziesięć dni później minister Skubiszewski wysłał do ministra spraw zagranicznych ZSRR depeszę gratulacyjną z okazji 45-lecia nawiązania stosunków „dyplomatycznych", które były przecież w roku 1945 stosunkami tyrana do wasala. Skubiszewski podkreślał w swoich wypowiedziach programowych, że prowadzi „niepodległą" politykę zagraniczną. Ponieważ jednak oświadczał równocześnie (jak podczas przesłuchania 8 września 1989 przez sejmową komisję spraw zagranicznych), że polityka ta „nie może zagrozić naszym zobowiązaniom traktatowym", nie postulując zarazem rewizji tych zobowiązań - pozwalał na interpretację swoich słów w duchu rządowych zapewnień o „suwerenności" PRL w 1956 roku. Zresztą jego późniejszy kolega w rządzie, wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk, powtórzył jeszcze 8 sierpnia 1990 roku (po objęciu stanowiska ministra obrony narodowej), że „Związek Radziecki stanowi gwarancję naszej niepodległości...". Podczas tworzenia gabinetu Mazowieckiego strona „rządowa", tj. PZPR, domagała się obsadzenia stanowiska ministra spraw zagranicznych przez ich własnego delegata; Mazowiecki się temu sprzeciwił. Nie wiem, na ile kandydatura Krzysztofa Skubiszewskiego była kompromisowa. Jedyną dotychczas publicznie znaną aktywnością polityczną tego profesora prawa między 74 narodowego, specjalisty w kwestii granic Niemiec po II wojnie światowej, było członkostwo w Radzie Konsultacyjnej gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jeżeli miał jakieś własne poglądy na to, jak powinno wyglądać przyszłe, właśnie „niepodległe", państwo polskie i jego polityka zagraniczna - nigdy tego nie ujawnił, nawet w podziemiu. Świetnie władający głównymi językami zachodnio-europejskimi, wykształcony i dowcipny, imponował międzynarodowym obyciem. Okazał się też bardzo pewny siebie i nieodmiennie zadowolony z własnych działań. W kilkudziesięciu jego wywiadach, udzielonych w ciągu czterech lat, nie znalazłem ani jednego przyznania się do pomyłki, zaniedbania czy opóźnienia. Swoich krytyków traktował z góry, nawet pogardliwie, jako nieodpowiedzialnych amatorów. (Na wielokrotne wypowiedzi Jerzego Giedroycia nie zareagował ani razu.) Traktował politykę zagraniczną jako zajęcie dla fachowców i to głównie gabinetowych. Zapytany 16 XI 1989 przez „Rzeczpospolitą", co sądzi o haśle „uspołecznienia polityki zagranicznej", uchylił się od odpowiedzi i zapewnił, że „rola parlamentu gwarantuje wpływ narodu i społeczeństwa na kierunki dyplomacji". Warto zwrócić uwagę na to utożsamienie polityki zagranicznej (której realne podwaliny muszą tworzyć zarówno potencjał militarny i gospodarczy państwa, jak determinacja jego obywateli) Śz „dyplomacją", tj. zabiegami formalnymi. Ale i owa „rola parlamentu" była dość iluzoryczna. Debaty sejmowe w sprawach zagranicznych były karykaturalnie rzadkie - np. jedyna za czasów premiera Mazowieckiego odbyła się w kwietniu 1990 (!), po pierwszej (!) informacji ministra. Tekst traktatu polsko-niemieckiego (dokumentu, który w omawianym okresie Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 75 wzbudził największe emocje) udostępniony został posłom dopiero, gdy w RFN ogłosiła go już prasa; podczas debat sejmowych nad nim minister był... w Pekinie. Tekst traktatu stowarzyszeniowego ze Wspólnotami Europejskimi posłowie dostali zbyt późno, by móc się z nim zapoznać przed debatą ratyfikacyjną (podczas której minister był obecny tylko na początku!). Ale o to wszystko nie należy winić tylko samego szefa resortu. Przez cały czas urzędowania Skubiszewskiego komisja spraw zagranicznych sejmu zachowywała aż nadto powściągliwe milczenie. Natomiast Senat przeprowadził w pierwszych dniach września 1990 debatę na temat polityki zagranicznej RP i uchwalił rezolucję, domagającą się zasadniczych zmian w postawie wobec ZSRR. Widocznym skutkiem tej debaty była nota MSZ, proponująca otwarcie rokowań w sprawie wycofania wojsk radzieckich z Polski (nb. Moskwa poruszyła ten temat już w lutym 1990, a rząd polski, poufnie i ogólnikowo, w kwietniu; Czechosłowacja natomiast rozpoczęła negocjacje 20 grudnia 1989, dziesięć dni po utworzeniu nowego rządu). Przystępując do tworzenia polityki zagranicznej III Rzeczypospolitej jej kierownicy musieli sobie zadawać podstawowe pytania: jakie będą główne cele strategiczne? Jakie praktyczne wnioski wynikają z przyjęcia tych celów? Przed jakimi przyszłymi zagrożeniami chronić wyzwolone państwo? Odnoszę wrażenie, że albo nie sformułowano wyraźnie pytań, albo też dawano sobie na nie odpowiedzi niejasne lub zgoła błędne. Niewątpliwie przełomowa była decyzja o wiązaniu 8ię Polski ze Wspólnotą Europejską. Chociaż 18 listopada 1989 Skubiszewski oświadczył, że „wszelkie rozważania na temat przystąpienia Polski do EWG są °becnie przedwczesne i nierealistyczne" - decyzja pod 76 jęta została, o ile wiem przez samego premiera, bardzo wcześnie; wniosek o status członka stowarzyszonego złożył Tadeusz Mazowiecki w Brukseli l lutego 1990 r. Dzisiaj decyzja ta może się wielu wydawać oczywista; warto więc przypomnieć, że chociaż postulat taki zgłosiło Polskie Porozumienie Niepodległościowe (z którym Mazowiecki współpracował) już w roku 1976 - w późniejszych wypowiedziach różnych ugrupowań i publicystów podziemnych temat był prawie nieobecny. Kiedy w połowie roku 1989 przygotowywałem do druku (w londyńskim Wydawnictwie Polonia) tom Wspólnota Europejska w oczach Polaków - nie mogłem w prasie krajowej, jawnej czy niejawnej, lat osiemdziesiątych znaleźć ani jednej wypowiedzi, zawierającej sugestię wejścia czy choćby instytucjonalnego zbliżenia do Wspólnoty! Nawet najśmielsi wówczas futurolodzy (jak Bronisław Geremek na łamach podziemnej „Woli" w czerwcu 1988, albo Kazimierz Dziewanowski w „Przeglądzie Powszechnym" w marcu 1989), najwidoczniej uważali taką wizję za zbyt nierealistyczną, by warto było o niej wspominać... Decyzja Mazowieckiego, który w dodatku powołał na ambasadora RP przy Wspólnocie znanego dobrze w Brukseli wybitnego międzynarodowego działacza chrześcijańskich związków zawodowych Jana Kułakowskiego, była więc krokiem śmiałym i niezmiernie ważnym. Została jednak powzięta i była wykonana jakby w izolacji od innych składników polityki RP. Od początku też mylnie rozkładano akcenty między gospodarczymi a wszystkimi innymi aspektami włączenia Polski w organizm wspólnotowej Dwunastki, kładąc nacisk głównie na stronę ekonomiczną. Tak np. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" z dnia 26 VII 1990 min. Skubiszewski podkreślił, że jesteśmy głównie za Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 77 interesowani współpracą gospodarczą z WE. Jednakże z punktu widzenia Wspólnoty za przyjęciem Polski przemawiały (i nadal przemawiają) wyłącznie argumenty polityczne: finansowo będą musieli do nas jeszcze długo dokładać; przyjęcie Polski oznacza też zmniejszenie pomocy bogatszych członków Wspólnoty (dzisiejszej Unii) dla słabiej rozwiniętych (jak Grecja, Irlandia czy Portugalia). Argumenty polityczne - jak rozsze-rzenie strefy stabilności, demokracji, rządów prawa, współpracy socjalnej i wojskowej - mogą napędzać decyzje ekonomiczne, ale nie odwrotnie. Jednakże Polska przez następne lata usiłowała stawiać wóz przed koniem, w dodatku rozdzielając je od siebie. Było to widoczne nawet w podziale kompetencji między organami państwowymi. Nie istniała jedna instytucja, odpowiedzialna za problematykę integracji europejskiej. MSZ (w którym, po odejściu Jerzego Makarczyka do Strasburga, nikt się tym specjalnie nie zajmował) było teoretycznie odpowiedzialne za problematykę polityczną Ś zaś biuro w ramach Urzędu Rady Ministrów, kierowane sprawnie od początku przez Jacka Saryusza-Wolskiego, zajmowało się sprawami gospodarczymi. Nawet Jan Krzysztof Bielecki, minister d/s europejskich w rządzie Hanny Suchockiej, nie miał uprawnień do rozmów na tematy polityczne. Straty, wywołane tym dziwacznym podziałem, trudno dziś ocenić; myślę, że trzeba je liczyć na lata. Drugą stroną medalu, która stawała się z latami coraz bardziej widoczna, był brak działań przygotowawczych w społeczeństwie polskim. We wszystkich krajach, które tworzyły Wspólnotę albo się do niej dołączały, działały przez lata różne stowarzyszenia europejskie, wpływające na opinię publiczną przez organizowanie dyskusji i rozpowszechnianie wiedzy na temat celów 78 i sposobów integracji. W Polsce przyjęto niestety model działań odgórnych. Chciałbym być fałszywym prorokiem, ale konsekwencje tych zaniedbań (dzisiaj widoczne gołym okiem w postaci kompromitujące niskiego stopnia poinformowania i zrozumienia spraw europejskich nawet w polskich elitach politycznych) mogą się okazać fatalne w wypadku przeprowadzenia referendum. Na początku roku 1990 bardzo szkodliwe w skutkach okazało się inne, prostsze, niedomyślenie do końca podejmowanych w polityce zagranicznej decyzji. Chodzi o problem „ostatecznego uznania" granicy między Polską a zjednoczoną Republiką Federalną Niemiec. Sprawa była faktycznie przesądzona, i tak też określał ją Skubiszewski np. w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" z 16 XI 1989 i w wypowiedziach w Bonn 7 II 1990. Nikt znający sytuację polityczną w RFN i stosunki między państwami zachodnimi nie mógł, trzeźwo się zastanowiwszy, nawet przez chwilę wątpić o tym, że Niemcy (gdyby nawet chciały) nie mają żadnej możliwości prawnego czy faktycznego zakwestionowania granicy na Odrze i Nysie. Nie mówiąc już o zupełnej niemożliwości siłowego dochodzenia swoich ewentualnych roszczeń: są przecież w tej mierze całko wicie uzależnieni od własnych sojuszników w NATO Zresztą omówiona powyżej decyzja stowarzyszenia Poi ski ze Wspólnotą Europejską ustawia nas generalni wobec Niemiec na innej pozycji. Mieliśmy eliminowaćl potencjalne zagrożenie z ich strony nie na drodze konfrontacji i szukania sprzymierzeńców zewnętrznych Ś ale na drodze zbiorowej integracji w europejskiej rodzi< nie narodów. Wspólnota powstała przecież jako narzp dzie uniemożliwienia w przyszłości konfliktów siłowych między jej członkami, przede wszystkim Niemcami i Francją. Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 79 Jednakże, sprowokowany dwuznaczną kazuistyką prawną kanclerza Kohla (której nb. przeciwstawiała się wyraźna większość niemieckich kół politycznych), rząd RP stoczył wielomiesięczną czasochłonną batalię o podpisanie traktatu granicznego przed zjednoczeniem Niemiec. Wyznaczonego sobie celu nie osiągnęliśmy, bo też był nie do przyjęcia dla RFN (i jej sojuszników) tak ze względów politycznych jak i konstytucyjnoprawnych. Udział przedstawicieli RP w lipcowej paryskiej konferencji „2+4" był pyrrusowym zwycięstwem, okupionym tłumioną irytacją zachodnich rządów (pisze o tym nb. bardzo nam sprzyjający Timothy Garton Ash w swojej wydanej przed kilku miesiącami księdze In Europe's Name) i ochłodzeniem stosunków z wieloma autentycznymi przyjaciółmi Polski w Niemczech. Rząd USA, początkowo opędzający się polskim naleganiom, poparł nasze, nb. czysto formalne, uczestnictwo w konferencji dzięki wielkiemu i świetnie (po raz pierwszy!) zorganizowanemu naciskowi Polonii Amerykańskiej. Doprawdy, szkoda było tego wysiłku na wywalanie przymkniętych tylko drzwi; przydałby się teraz, kiedy istotnie chodzi o nasze bezpieczeństwo. Stanowisko rządu polskiego (w którym głos premiera był skądinąd o wiele bardziej alarmistyczny, niż rzeczowy głos ministra spraw zagranicznych) wywołało ponowną falę obaw i antyniemieckich resentymentów. (Nie zmniejszyło to zresztą innej fali: polskiej emigracji zarobkowej do RFN.) Zamiast, jak Węgrzy, przyczy-niać się do zniknięcia NRD, do ostatniej chwili, aż gro-teskowo, utrzymywaliśmy z tym państwem przyjazne stosunki, podpisując nawet protest przeciwko jego „pogwałconej suwerenności" (26 X 1989) i odsyłając wielu uciekinierów. Straciliśmy psychologiczną okazję (wykorzystał ją w pełni Vaclav Havel) pojednania Ś 80 i czas, potrzebny na co innego. Opowiadał mi Krzysztof Wyszkowski, że podczas wizyty w Brukseli Mazowiecki uparcie powracał w rozmowie z Jacques'em Delorsem do (beznadziejnego) tematu: jak zapobiec jednoczeniu Niemiec - podczas kiedy Delors chciał rozmów o współpracy ze Wspólnotą. Straciliśmy też okazję do szybkiego wykorzystania niemieckiej pomocy przy zbliżeniu z Zachodem. Podnoszony w tym kontekście bywa argument, że traktat z Niemcami był pilnie potrzebny, niezbędna była regulacja prawna w sprawie granicy i wzajemnych stosunków - i że Republice Czecho-Słowackiej, która nacisków nie wywierała, zabrało to później aż dwa lata. Argument przemawia w istocie za czymś odwrotnym. Czecho-Słowacy nic na opóźnieniu (wywołanym oporami bawarskiej CSU) nie stracili. Stosunki mieli przez cały czas dobre. Opóźnienie sprawiło kłopoty polityczne rządowi w Bonn, a nie w Pradze - i nie przeszkadzało ani nieporównanie większym niż w Polsce inwestycjom niemieckim, ani współpracy wojskowej (od października 1990), ani ruchowi bezwizowemu (wprowadzonemu na wiele miesięcy przed Polską). Ale najgorsze było to, że po „obronę" przed Niemcami zwróciliśmy się do sojuszu, który przez pięćdziesiąt lat trzymał nas w imperialnej komunistycznej klatce - i do pań-stwa, które pozbawiło nas niepodległości i zmuszało, według słów samego ministra Skubiszewskiego, do „wasalstwa". Było to nie tylko upokarzające ideowo i politycznie. I nie tylko kompromitujące wobec Zachodu Ś bo jeżeli już mieliśmy do kogoś apelować o pomoc w rozgrywce z migającym się niezgrabnie Kohlem, to trzeba było do zachodnich sprzymierzeńców z RFN. I nie tylko przedłużyło trwanie Układu Warszawskiego oraz pobyt wojsk radzieckich na naszym terytorium Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 81 (powinny pozostać w Polsce, dopóki „problem niemiecki" nie będzie rozwiązany - powiedział Mazowiecki 21 II 1990). Więcej: świadczyło o fundamentalnym błędzie w ocenie, z której strony może zostać zagrożona wykluwająca się na niepodległość RP. Powinno było być jasne, że zagrożenie militarne i polityczne z Zachodu jest fikcją, podtrzymywaną latami przez komunistów i ich kremlowskich mocodawców. Niemcy nie mieli ani możliwości, ani interesu, by próbować ingerencji w nasze sprawy. Natomiast Moskwa traciła swoje imperium - i kto miał gwarantować, że nie zechce bronić swoich wpływów? Czyżby legendarni „rosyjscy demokraci", bez wpływów w wojsku i służbach specjalnych? Czy Jelcyn, którego długo ignorowaliśmy? W najlepszym razie należało oczekiwać wieloletniego okresu konfliktów między Rosją a dążącymi do samodzielności republikami („demokrata" Gorbaczow pozwalał strzelać do bezbronnych Litwinów) i braku stabilizacji w samej Rosji. Więc z tamtej, wschodniej strony trzeba się było czym prędzej zabezpieczyć. I to korzystając z niepowtarzalnej okazji, jaką tworzyły podziw dla naszej roli pioniera pokojowych przemian, wręcz moda na Polskę na Zachodzie, i jednocześnie słabość i defensywność pochłoniętej własnymi problemami Moskwy. Rok 1990, następujący bezpośrednio po „jesieni ludów" roku 1989, stanowił idealny okres szukania powiązań i zabezpieczeń - w chwili, kiedy ponowne zagrożenia nie były jeszcze bezpośrednie i widoczne. Dla sprawiedliwości dodać trzeba, że nie tylko rząd w Warszawie fałszywie ocenił sytuację i uległ anachronicznym stereotypom myślenia. Jan Nowak-Jeziorański Pisał 30 VIII 1990 (w „Rzeczypospolitej"), że w przyszłości Niemcy mogą być „niewątpliwie" większym za 6 - Z Polski ... 82 grożeniem dla Polski, niż Rosja; „musimy zmienić nasze nastawienie do Rosji", ponieważ oni także byli „wspólnikami niedoli" pod władzą komunistów. No cóż, to prawda, że komuniści sowieccy mordowali nie tylko (milionami) Ukraińców, Białorusinów, Polaków, Tatarów i Bałtów, ale i samych Rosjan - naród głównych władców imperium. Jednak „wspólnikami niedoli", sprowadzonej przez ich własny rząd, byli nie tylko Rosjanie ale również Niemcy: pierwsze obozy koncentracyjne zapełnił Hitler niemieckimi przeciwnikami swojej polityki; i niemieckich oficerów wieszano na hakach i ścinano toporami w lipcu 1944 roku... Ale tego rodzaju przypomnienia nic nam nie dają przy sporządzaniu diagnozy obecnych i przyszłych zagrożeń. W ciągu roku 1990 przyjęto w stosunkach z ZSRR zasadę „dwutorowości". O ile mi wiadomo, pierwszy ułożył jej program (pod nazwą „polityka dwukondygnacyjna") Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, późniejszy wicedyrektor departamentu europejskiego MSZ, w obszernym memoriale, datowanym 22 marca 1990. Owe „dwa tory" stanowiły stosunki z centralą - i z poszczególnymi republikami. Zasada była arcysłuszna; rzecz była w jej stosowaniu: ile i jakich pociągów na którym torze? W miarę rozpadu dotychczasowej struktury to pytanie stawało się ważniejsze od samej zasady, na której oryginalność minister Skubiszewski lubił się powoływać. Pierwsza próba dla Polski nastąpiła zresztą przed sformułowaniem jakiejkolwiek reguły taktycznej: była . to deklaracja niepodległości Litwy 11 marca 1990 r.!; Rząd RP zareagował ogólnikowym oświadczeniem, wyrażając m. in. nadzieję, że „Litwa i ZSRR rozwiążą wzajemne problemy". Zostały więc tu wymienione DWA podmioty, ale bez postawienia kropki nad i. Apel o uznanie niepodległości Litwy, wydany przez członków Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 83 porozumienia Ponad Podziałami (m. in. Czesława Bieleckiego i Jana Olszewskiego) minął bez echa. Dwa miesiące później Krzysztof Skubiszewski doradzał (na falach BBC) Litwinom dogadywanie się z Moskwą, które przyniesie pomyślne rezultaty, jeżeli „Litwini zrobią jakiś krok wstecz". Ogólne założenia polityki zagranicznej rządu Tadeusza Mazowieckiego wyłożył na konferencji prasowej 9 II 1990 roku minister Skubiszewski. Celem miało być „realizowanie niepodległości państwa", zaś podejmowane działania szły w trzech kierunkach: stosunków z ZSRR, które były „kwestią strategii państwowej" (brzmiało to poważnie a zarazem tajemniczo); stosunków w Niemcami; polityki europejskiej, polegającej na włączaniu się w już istniejące struktury. Wszystko to było równie słuszne jak ogólnikowe, ale wydaje się, że głównym motywem konferencji było zdystansowanie się od poczynań Lecha Wałęsy, który trzy tygodnie wcześniej, podczas sensacyjnej rozmowy z ambasadorem Władimirem Browikowem domagał się wycofania wojsk radzieckich do końca bieżącego roku, wyjaśnienia kulisów agresji sowieckiej w 1939 roku oraz procesu szesnastu przywódców Polski Podziemnej, itd. Jak wiadomo, wywołało to wielką irytację premiera, który zarzucał Wałęsie nieodpowiedzialność. Skubiszewski stwierdził krótko, że polityka zagraniczna - to nie jest dziedzina dla związków zawodowych... „Brak koncepcji", „nowej wizji" i w ogóle spójności w polityce zagranicznej a także publicznej dyskusji na Jej temat zarzucił rządowi 5 IV 1990 Dawid Warszawski w „Rzeczypospolitej". Dokładnie trzy tygodnie później Skubiszewski wygłosił w sejmie przemówienie, wyliczając dziewięć „priorytetów" polskiej polityki zagranicznej. Pierwszym z nich było „współtworzenie euro 84 pejskiego systemu bezpieczeństwa" i tym samym „współdziałanie na rzecz jedności naszego kontynentu". Na czym ten system i owa „jedność" miały polegać Ś wyjaśnione nie było. (Po niespełna czterech latach te same formuły słyszymy z ust ministrów Andrieja Kozyriewa i Pawła Oraczowa.) Następne priorytety, to „bliskie współżycie z potężnymi sąsiadami"; nowe powiązania regionalne (obok Układu Warszawskiego i RWPG!) w postaci trójkąta Polska-Czechosłowacja-Węgry i konferencji państw bałtyckich. Na czwartym miejscu, tuż przed bliższą współpracą z Ameryką Łacińską, „do pewnego stopnia zaniedbaną", znalazło się „rozszerzanie powiązań" [...] generalnie ze światem cywilizacji zachodniej". Retoryczna ogólnikowość tych priorytetów (tylko szósty, „redukcja długów" i dziewiąty „znoszenie barier wizowych", miały postać konkretnych zadań do wykonania) była uderzająca. Brane poważnie - całkowicie poświadczały wysunięte przez Warszawskiego zarzuty braku koncepcji. Najważniejsza była oczywiście kwestia zapewnienia bezpieczeństwa państwu. W sprawie Układu Warszawskiego rząd zajmował postawę najpierw konserwatywną, później dwuznaczną. 14 II 1990 Mazowiecki określił udział Polski w tym sojuszu jako „istotny dla bezpieczeństwa państwa", l VI postanowiono Układ reformować. Pod widocznym wpływem Węgrów (którzy otwarcie dążyli do likwidacji) i Czechosłowaków, po spotkaniu Komitetu Doradczego Układu w Moskwie 7 VI Mazowiecki mówił o potrzebie zbadania „mechanizmów zasadniczej przebudowy Układu". Nie zgodził się jednak z naleganiem premiera Węgier Jozsefa Antalla, by Układ rozwiązać we wrześniu 1990. 7 XI, już podczas kampanii prezydenckiej i naciskany przez zwolenników Wałęsy, zapowiedział likwida Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 85 cję Układu „w ciągu roku". (Nastąpiło to już l IV 1991.) Porządek w Europie miała, zdaniem Mazowieckiego i Skubiszewskiego, zapewnić rozbudowana i zinstytucjonalizowana struktura Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy Europejskiej. 7 II 1990 Skubiszewski wystąpił w Rzymie z propozycją zawarcia „traktatu europejskiego" z udziałem 35 sygnatariuszy KBWE. Kto miałby egzekwować jego dotrzymanie - nie można się nawet domyślić. Powtarzano slogany o „nowym porządku europejskim" oraz postulaty „systemu bezpieczeństwa europejskiego" i „rady współpracy europejskiej" - bytów czysto werbalnych, oderwanych od istniejących struktur wojskowych i od rzeczywistych zagrożeń. Myślę, że nie trzeba było czekać aż na makabryczną lekcję pokazową w byłej Jugosławii, by uświadomić sobie zupełną bezużyteczność KBWE w zadaniu utrzymania pokoju. Przepisy tej gadającej struktury wymagają przecież, by sam agresor wyraził zgodę na zbiorowe wystąpienie przeciwko agresji. A nawet gdyby taki cud się zdarzył, KBWE nie posiada środków wojskowych do wyegzekwowania swoich postanowień... Ówczesne (z lat 1990Ś1991) wypowiedzi Mazowieckiego i Skubiszewskiego kojarzą się dzisiaj nieodparcie z bardzo do nich podobnymi wypowiedziami... ministra Kozyriewa z marca 1994 roku. (Tyle tylko, że cel Kozyriewa jest jasny: tak długo rozprawiać o KBWE i nieokreślonym „zbiorowym bezpieczeństwie", aż Rosja znowu będzie w stanie dyktować swoje warunki; jak sobie wówczas wyobrażali przyszłość Mazowiecki i Skubiszewski - nie wiem.) 5 XII 1990 Skubiszewski oznajmił, że przystępujemy [?] do budowy europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego na bazie KBWE i zapewniał, że „po rozwiązaniu^Układu Warszawskiego nie będzie 86 próżni". „Dodam też - wyjaśniał, by nie było wątpliwości - że żadne członkostwo Polski w NATO nie wchodzi w rachubę. Pojawiające się w tej sprawie głosy są pomysłami niektórych publicystów." Trzy tygodnie wcześniej, tuż przed wyborami prezydenckimi, Skubiszewski dał wyraz pewności siebie: „polityka zagraniczna Polski nie zmieni się. [...] Zmiana nie jest po prostu możliwa. Można najwyżej na to, co ja robię, wymyśleć inną nazwę". Pokazem osiągnięć „dwu-torowości" polskiej polityki wschodniej miała być podróż ministra spraw zagranicznych do Moskwy (jako stolicy ZSRR i stolicy Rosji), Kijowa i Mińska w połowie października 1990 roku. (Znamienny był brak odwiedzin w republikach bałtyckich, które już proklamowały niepodległość.) MSZ zapowiadał „przełom" we wzajemnych stosunkach, ale była to przesada, bo wydarzenia w ZSRR toczyły się szybciej, niż przewidywano. Podpisane dokumenty na temat „przyjaźni i dobrego sąsiedztwa" kodyfikowały stan rzeczy, który odchodził już w przeszłość; jednakże postęp był niewątpliwy, bo Skubiszewski nie wspominał już ani o Układzie Warszawskim, ani o pakcie z 1945 roku. Wyciszanym w Warszawie zgrzytem zakończyła się wizyta w Mińsku, fatalnie przygotowana przez MSZ. Nie podpisano żadnej deklaracji; Białorusini całkiem logicznie odrzucili projekt powołania się na polsko-radziecką umowę o granicy państwowej z 16 VIII 1945, bo nie byli w niej stroną. Skubiszewski potraktował gospodarzy z wysoka i wytknął im, że „nie protestowali" przeciwko owej umowie; ciekaw jestem, jak sobie wyobrażał taki protest przeciw decyzjom Stalina? Stan wzajemnej urazy trwał kilkanaście miesięcy. A zegar mierzący wydarzenia za naszą granicą wschodnią biegł coraz szybciej. Sprawdzała się przepo Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 87 wiednia bliskiego doradcy Jelcyna, Arkadija Muranowa, który już 17 stycznia 1990 roku mówił w Wiedniu o „nieuchronnym" rozpadzie ZSRR. Tymczasem, jak powiedział w przeszło rok później poseł „Solidarności" do sejmu RP, Ukrainiec Włodzimierz Mokry, Polska nadal nie miała „wizji polityki wschodniej"; nawet „nadspodziewanie" udana wizyta Skubiszewskiego w Kijowie „nie stanowiła realizacji dalekosiężnej i wyraźnej polityki". („Życie Warszawy", l II 1991). Objęcie urzędu prezydenta przez Lecha Wałęsę, a urzędu premiera przez Jana Krzysztofa Bieleckiego, wywołało na początku 1991 falę wypowiedzi programowych i analitycznych. Ich tłem były formalne deklaracje niepodległości krajów bałtyckich, ogólne przyspieszenie rozpadu ZSRR i widoczne słabnięcie pozycji Gorbaczowa. 9 stycznia 1991 Krzysztof Skubiszewski wygłosił odczyt w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych w Londynie (tekst w „Tygodniku Powszechnym", 17 III 1991). Mówił znowu o potrzebie traktatowej kodyfikacji „europejskiego systemu bezpieczeństwa" na bazie KBWE. Musi to być, zdaniem autora, jeden system, obejmujący całość kontynentu; NATO nie może czynić żadnych kroków, które wywoływałyby choćby „podejrzenia" ze strony ZSRR. Etapem pośrednim na drodze do systemu ogólnoeuropejskiego powinny być związki „regionalne", takie jak Trójkąt Wyszehradzki. Na możliwość rozpadu ZSRR minister RP patrzył z nieukrywaną obawą; nie wymieniał żadnych cech pozytywnych tego procesu - mówił wyłącznie o zagrożeniach destabilizacją i masowymi migracjami ludności. Nie wspomniał o brutalnych naciskach sowieckich na Bałtów. W styczniu polała się krew w Wilnie i Rydze. Jacek Kurski w patetycznym artykule „Widziałem Litwę zdradzoną" („Tygodnik Gdański", 3 II 1991) apelował o na-; tychmiastowe uznanie niepodległości Litwy, nie tylko w imię „historycznego pojednania z narodem litewskim". Argumentował słusznie, że „obojętni na los Litwy - przed niczym się nie zabezpieczamy". Wezwania pozostały niestety daremne. Na postawione 14 II 1991 w sejmie przez posła Henryka Wujca pytanie, kiedy RP uzna niepodległość Litwy - minister Skubiszewski odpowiedział: „Nie wiem, bo to zależy od obiektywnych faktów, od uzyskania niepodległości państwa. Moim j zdaniem stosunki dyplomatyczne z korporacją terytorialną, z państwem, z tą czy inną republiką, byłyby bar-' dzo dziwne, gdyby zgodę na wyjazd do tego państwa-miał nasz ambasador uzyskiwać od obcego państwa, które kontroluje granice tego państwa, do którego się udaje. Tego w międzynarodowych stosunkach dyplomatycznych nie ma". Polak pamiętający, ile wysiłków pochłonęły po rozbiorach starania o uzyskanie międzynarodowego poparcia dla praw jego Ojczyzny do istnienia - czyta te słowa z zażenowaniem. Wspomnijmy, że w latach 1939Ś1945 legalny rząd RP rezydował za granicą (podobnie, jak rządy Holandii czy Norwegii); zapewne według zasady min. Skubiszewskiego stosunki dyplomatyczne z Polską powinny były ustać z chwilą opanowania we wrześniu 1939 jej terytorium przez wojska niemieckie i sowieckie. W przemówieniu sejmowym, do którego odnosiło się pytanie Wujca, Skubiszewski wyłożył zasady polityki zagranicznej, którą zamierzał prowadzić w nowym rządzie. Zasługują tu na uwagę dwa składniki: traktowanie całej Europy jako jednego „obszaru bezpieczeństwa", tj. postulowanie włączenia Polski do tego samego systemu zabezpieczeń, do którego należeć będzie Rosja; oraz powtarzanie teorii, że z punktu widzenia Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 89. bezpieczeństwa państwa Polska „leży między Niemcami a ZSRR". Nie pojmuję, jak profesor mógł przeoczyć asymetryczność tego sąsiedztwa. Niemcy są politycznie i militarnie włączone w kontrolujące je organizmy NATO i Wspólnot Europejskich; centralistyczne imperium ZSRR, nawet w stanie rozkładu, jest czymś zupełnie innym. Takie pojmowanie położenia geopolitycznego Polski skazuje nas na anachronizm myśli politycznej.. Na rzeczowe pytania posła Józefa Oleksego, dotyczące m. in. ewentualnego przystąpienia do NATO oraz „neutralności" Polski (którą zadeklarował nieco wcześniej premier!) - Skubiszewski odpowiedział, że „Wstąpienie do NATO nie wchodzi w rachubę ze względu na równowagę w regionie, w którym jesteśmy". Ważne było nie tylko wykluczenie takiej możliwości, ale i argument, nie mający nic wspólnego z NASZYMI własnymi interesami państwowymi. W sprawie neutralności wypowiedział się bardzo niejasno. „Nie jesteśmy neutralni w tym sensie, jak Finlandia, Szwecja lub Irlandia." Ani też w tym sensie, jak Austria czy Szwajcaria. To niemożliwe, bo „odcięlibyśmy się od możliwości zabezpieczeń, które stwarzają funkcjonujące w Europie organizacje bezpieczeństwa". Miał więc na myśli jakieś inne „organizacje", niż te, na których wsparcie mogą liczyć państwa wyżej wymienione. Na czym opierał zapewnienie, że „niebezpieczeństwo izolacji nam nie grozi" - nie wyjawił. Brak zamiaru włączenia Polski do NATO Skubiszewski potwierdził w kwietniu 1991 („Trybuna", 6Ś7 IV 1991). Natomiast uznanie przystąpienia do NATO za nasz cel postulował Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, wówczas wyższy urzędnik MSZ, w tajnym memoriale z 16 III 1991, przekazanym kilku osobom, uznanym za wpływowe. Wiosną 1991 rozpoczęła też, z inicjatywy 90 Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 91 wiadzie, zamieszczonym w „Rzeczypospolitej" 26 III 1991: „Dobre stosunki z ZSRR są fundamentalnym zadaniem naszej strategii państwowej". Toteż na pytanie o „dwutorowość" odparł, że „nie oznacza ona symetrii", bo „stosunki z republikami mają inny wymiar" niż z ZSRR. Posłużył się też ilustracją historyczną, opartą nie wiem, czy na niewiedzy, czy cynizmie: przypomniał bowiem, że traktat ryski Polska podpisała „nie tylko z Rosją radziecką, lecz także z Ukrainą". Otóż nawet dość powierzchownym znawcom tego tematu wiadomo, że „reprezentacja" Ukrainy w Rydze była czysto fikcyjna - do tego stopnia, że tekst ukraiński napisał... przedstawiciel RP, Leon Wasilewski. Kostrzewy-Zorbasa, spotkania grupa osób, przekszt cona później w Klub Atlantycki. O poszukiwaniu „różnych form zbliżenia do NATO" mówił nieco później również Lech Kaczyński, minister stanu d/s bezpieczeństwa państwa w Kancelarii Prezydenta („Rzeczpospolita", 23 V 1991). Poczucie, że polska polityka zagraniczna dryfuje, wyrażali na początku roku 1991 obserwatorzy bardzo różnej maści politycznej. Stanisław Marek Królak w „Tygodniku Gdańskim" (24 II 1991) pisał, że Polska znalazła się w „szarej strefie" między Zachodem a Moskwą, a nie ma ani jasnej wizji celów, ani też konsekwencji w dążeniu do tego, co zostało (jak wejście do Wspólnoty Europejskiej) jako cel wymienione. Adam Krzemiński i Wiesław Władyka {Koktajl Mołotowa „Polityka", 2 III 1991) zwracali uwagę na uleganie przez Polskę wpływom rządu USA i stwierdzali, że: „Nie ma ośrodka, ustalającego politykę polską"; nie ma żadnego „stratega", jest natomiast (chwalony) „ostrożny i sumienny wykonywca", minister Skubiszewski. Zasadę działania tego wykonawcy bez strategii idealnie streściła Maria Wągrowska („Rzeczpospolita") w tytule spra-wozdania z konferencji prasowej ministra dnia 18 III 1991: „Traktaty zamiast sojuszy". Przygotowany był właśnie do podpisania nowy traktat z Francją; chociaż nie zawierał w istocie nic nowego ani konkretnie zobowiązującego, minister oceniał go wręcz euforycznie. (Jako ciekawostkę dodam, że spośród wszystkich partnerów, którym w ciągu tych paru lat zaproponowaliśmy traktaty, odmówili tylko Brytyjczycy. Zapytali: a po co? Nie darmo Anglia była kolebką empiryzmu...) Prowadzoną w owym czasie politykę wobec wschodnich sąsiadów Skubiszewski tak charakteryzował w wy Dalej czytamy w wywiadzie: „Dziś republiki deklarują swoją suwerenność - wyciągamy z tego pewne konsekwencje. [...] Działamy roztropnie i z umiarem, uwzględniając fakty pojawiające się w ZSRR i jak dotąd ten fragment naszej polityki wschodniej nie natrafił na trudności w Moskwie". Trudno o dobitniejsze stwierdzenie, że nasze postępowanie wobec usamodzielniających się republik narodowych MSZ uzależniał od min na twarzach kierownictwa radzieckiego. Próbę wpłynięcia na uporządkowanie i zdynamizowanie polskiej polityki zagranicznej podjął wiosną 1991 Komitet Doradczy Prezydenta. Wiedzieliśmy, że skuteczny nacisk na ministra Skubiszewskiego jest możliwy tylko poprzez Belweder; premier Bielecki zaczął przejawiać inicjatywę dopiero po moskiewskim puczu w sierpniu 1991. W przedkładanych Lechowi Wałęsie memoriałach polemizowałem m. in. z tezą, że jeżeli Polska będzie różnicować swoją politykę wobec republik radzieckich w zależności od wyrażanych przez nie dążności niepodległościowych, to może wpłynąć destabilizująco na obszar ZSRR. Nie jesteśmy - twierdziłem Ś 92 w stanie sprawić, aby którakolwiek z republik chciała (lub nie) się usamodzielnić; możemy natomiast okazywać sympatię (łącznie z formalnym uznaniem) dla podjętych już decyzji. Dwutorowość nie wystarczy, argu-1 mentowałem: trzeba pokazywać, jakiej szerokości tory wolimy. Postulowałem zwołanie przez Polskę międzynarodowej konferencji w sprawie obwodu kaliningradzkiego - aby postarać się usunąć zagrożenie, które stanowi rosnąca koncentracja wojsk na tym obszarze. Sugerowaliśmy też zaproszenie do Polski Borysa Jelcy-; na, ale Wałęsa się ociągał; dopiero później dowiedziałem się, że minister Skubiszewski nakazał wycofać zaproszenie już wystosowane przez marszałka Senatu; Andrzeja Stelmachowskiego. Domagaliśmy się też przyjęcia, że celem Polski jest wejście do struktur bezpieczeństwa NATO. Proponowałem, aby rozpocząć od ujednoznacznienia naszej postawy wobec Zachodu (wiceminister Janusz Onyszkiewicz, odpowiedzialny za te sprawy w MON-ie, znowu deklarował 19 VI 1991 „neutralność" Polski...) i przeprowadzenie zmian przygotowawczych w ministerstwie i organizacji sił zbrojnych. Niestety, kiedy w dniach 2Ś3 VIII prezydent Lech Wałęsa składał wizytę w siedzibie^ NATO w Brukseli, ktoś (według Jarosława Kaczyńskiego był to Mieczysław Wachowski) wykreślił z jego przemówienia jednoznaczne stwierdzenie, że naszym celem jest wejście do tej organizacji. Tekst był z góry przygotowany, więc gospodarze dowiedzieli się o skreśleniu. Był to dla nich sygnał, nie ostatni, polskiego nie-' zdecydowania. ' 13 VIII Jerzy Marek Nowakowski (dyrektor Ośrodka Studiów Międzynarodowych przy Senacie) pisał w „Życiu Warszawy" o „niemal zupełnym zamarciu naszej polityki wschodniej", o szybkich zmianach Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 93 w ZSRR - i naszym „komentowaniu się taktyką wyczekiwania". Ostrzegał: „sądzę, że dzwoni już ostatni dzwonek". Nie bardzo się pomylił. Tydzień potem (19 VIII) nastąpiła próba puczu w Moskwie - która odsłoniła nasze zupełne nieprzygotowanie, tak organizacyjne jak polityczne. Ujawniła również chwiejność prezydenta, który najpierw chciał dzwonić do Janajewa a potem uchylał się od zajęcia stanowiska. Nie zdecydował się też na podjęcie wysuniętej przez bardzo wysoko postawione czynniki zagraniczne sugestii, by Polska zadeklarowała jednoznacznie swoją polityczną i militarną przynależność do obozu zachodnich demokracji. Załamanie się puczu pozwalało potraktować go jako darmową lekcję: ewidentne ukazanie zagrożeń, a zarazem stworzenie szans na lepsze zadbanie o bezpieczeństwo Polski. Szansę takie ogromnie zwiększyło gwałtowne przyspieszenie rozkładu ZSRR. Uważam, że ostatnie miesiące roku 1991 przyniosły powtórzenie podobnie rozległych możliwości działania międzynarodowego, jakie miała Polska bezpośrednio po „jesieni ludów" 1989 r. I jeszcze mniej z tych możliwości skorzystaliśmy. Zorganizowana już 28 sierpnia przez Komitet Doradczy Prezydenta narada „Kryzys wschodni a Polska" była poświęcona nie tylko naszym dotychczasowym zaniedbaniom, ale i możliwości ich odrobienia. Padło sporo konkretnych sugestii, zarówno w kwestiach zasadniczych (wyjścia z postawy klienckiej wobec Moskwy), jak i konkretnych (obwód kaliningradzki, źródła surowców energetycznych, zaproszenie Jelcyna, itd.). Niestety, Lech Wałęsa potraktował naradę jako element wewnętrznej rozgrywki polityczno-personalnej, związanej z bliskimi już wyborami; podobnie postąpiła znaczna większość środków przekazu i środowisk politycznych. Problemy merytoryczne odepchnięto na bok; dy 94 skusji nie podjął prawie nikt. Prezydent oświadczył, że dotychczasowa polityka zagraniczna była najlepsza z możliwych; jasne było, że w ten sposób stara się uchylić od zajmowania wyraźnego stanowiska na przyszłość,. Ukazało się trochę artykułów, oceniających naszą „politykę wschodnią" czy wytykających jej brak. Ernest Skalski wyliczał problemy i namawiał do roztropności („Gazeta Wyborcza", 31 VIII 1991). Andrzej Drawicz napisał, że „nasza bierność i opóźnienia wydają się oczywiste" („Życie Warszawy", 17 IX 1991). Ale i ci dwaj, i inni nie próbowali nawet odnieść się ani do belwederskiej narady, ani do siebie wzajemnie: była to gimnastyka publicystyczna w wolnej przestrzeni. Zwracałem na to uwagę w zasadniczym i pedantycznym tekście Spór o politykę wschodnią („Rzeczpospolita", l X 1991), obfitującym w różne konkrety. Żadnej odpowiedzi: w okresie kampanii wyborczej nikt nie chciał przyznać, że ktoś z nie jego własnego obozu ma coś do powiedzenia, albo wręcz i rację. MSZ jak zwykle było ponad. Ten stan rzeczy uległ później utrwaleniu. 3 września 1991 prezydent Leonid Krawczuk przekazał rządowi RP propozycję nawiązania stosunków dyplomatycznych. Osobiście przywiózł ją cztery dni później do Warszawy, w swojej pierwszej po deklaracji niepodległości Ukrainy podróży, minister spraw zagranicznych Ukrainy Anatolij Złenko. Jak donosiła „Gazeta Wyborcza" z 9 IX, MSZ zostało tym „zaskoczone". Dopiero nacisk premiera Bieleckiego sprawił, że doszło do podpisania dokumentu o „przyszłym" (!) nawiązaniu stosunków dyplomatycznych; minister Skubiszewski znowu użył swojego argumentu o „sprawdzaniu paszportu na granicy" przez funkcjonariuszy innego państwa. Tegoż 9 września Bielecki w Waszyngtonie po raz pierwszy poruszył otwarcie sprawę wejścia Polski do Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 95 NATO. Prezydent Bush odpowiedział wymijająco, ale poparł tę myśl m. in. wpływowy senator Richard Lugar. Sprawy ruszyły z miejsca - ale niezbyt sprawnie, bo 12 IX minister Kołodziej czy k wyraził nadzieję, że w przyszłości NATO zostanie zlikwidowane. Nic dziwnego, że dwa miesiące później, podczas wizyty Skubiszewskiego w Brukseli, Manfred Wórner poprosił o wyjaśnienia. Musiał na nie czekać jeszcze długo. Chodziło bowiem o pełną jednoznaczność otwartych deklaracji, popartą praktycznymi działaniami. Sekretarz Generalny Paktu był zwolennikiem naszego przystąpienia w przyszłości mierzonej na parę lat; musiał jednak bezwzględnie dbać o to, by jasne było, że to Polska chce wejść do NATO, a nie NATO stara się wciągnąć Polskę. l grudnia obywatele Ukrainy potwierdzili w referendum wolę niepodległości. Premier Bielecki podjął decyzję o natychmiastowym uznaniu tego faktu. Nareszcie byliśmy na czas, nawet pierwsi. Ale Gorbaczow wyrażał oburzenie, a 4 grudnia prezydent Wałęsa zatelefonował do niego z wyrazami pocieszenia... Znowu ujawniła się niespójność. Zaś 10 grudnia, na 11 dni przed formalną likwidacją ZSRR, Polska parafowała układ z tym znikającym państwem. Można by to uznać za symbol naszego zacofania, ale wiceminister Jerzy Makarczyk wyjaśnił, iż „do tekstu dołączyliśmy oświadczenie obu rządów, że tam, gdzie mówi się o Związku Radzieckim, ma się na myśli wspólnotę lub unię, która powstanie w miejsce ZSRR". Tak więc Rzeczpospolita z góry zadbała o utrzymanie moskiewskiej centrali. Nie jest tajemnicą, że chwiejność i niespójność stanowiska RP wobec Ukrainy oraz trzymanie się do ostatka fikcji ZSRR były związane z naciskami USA. 96 Ale poparcie Stanów nie pomogło Gorbaczowowi a nasza bierność zaszkodziła interesom Polski. Zaniedbania lat 1989Ś1991, łatwo zacierające się w naszej świadomości, wynikały z braku koncepcji, braku wyobraźni i braku odwagi. A także, jak wykazywał Jerzy Marek Nowakowski w kwietniu 1991, z zupełnego nieuwzględnienia czynnika czasu {Polska polityka wschodnia, „Zeszyty Niezależnego Centrum Studiów Międzynarodowych", nr 2). Prowadziliśmy politykę niespiesznie, od traktatu do traktatu, od konferencji do konferencji - a tymczasem świat dookoła zmieniał się szybko i mijały okresy wyjątkowej koniunktury. Wielu z tych zaniedbań nigdy się już nie uda odwrócić, przede wszystkim uchylenia się Polski od jednoznacznego i szybkiego uznania niepodległości Litwy - państwa z którym tworzyliśmy jeden organizm przez pół tysią ca lat. Szansa pięknego i czystego rozpoczęcia nowe go rozdziału we wzajemnych stosunkach minęła na zawsze. Zaniedbanie i opóźnienia lat następnych były w du żym stopniu konsekwencją nawarstwiania się skutków wcześniejszych zaniechań, wynikających z braku wizji przyszłości. Wyobraźni nie przybyło; rutyna traktatowa toczyła się dalej. Zmieniła się jednak międzynarodowa] aura wokół naszego kraju. W latach 1989Ś1991 Polska! żyła ze swojej reputacji pioniera przemian w Europie środkowo-Wschodniej. Nastroje społeczne wpływały na działania rządów. W latach 1992Ś1993 na sprzyjające nam decyzje trzeba było zapracować - a z reguły nie potrafiliśmy tego zrobić. Narzekania prezydenta, który BYŁ bohaterem narodowym i międzynarodowym, na to, że Zachód się od nas „odwrócił" - nic nam nie pomagały, odbierano je jako natręctwo. Skuteczność właściwego ministrowi Skubiszewskiemu stylu staran Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 97 nych dyplomatycznych deklaracji zależała teraz od wsparcia w działaniach: zarówno we własnym kraju jak wobec opinii publicznej i wpływowych ośrodków za granicą. Ale minister, prawdziwy mistrz w urabianiu rodzimych środków przekazu - nigdy się takimi działaniami nie interesował. Kiedy w lutym 1991 roku został ponownie (przez posła Oleksego) zapytany o „społeczny wymiar polityki zagranicznej", znowu ujawnił brak zrozumienia, o co chodzi. Chodzi zaś ni mniej ni więcej niż o to, by przekonywać własne społeczeństwo i ośrodki zagraniczne, by były skłonne w razie potrzeby coś poświęcić dla celów, które im się wskazuje. W latach 1992Ś1993 minister spraw zagranicznych i inni rzecznicy RP składali już (nareszcie) wyraźne deklaracje chęci włączenia się w struktury obronne Zachodu. Ale za tymi deklaracjami nie następowały ani działania przygotowawcze w wojsku polskim (dowodem są dzisiejsze badania na temat potrzeby i kosztów takich działań), ani instrukcje dla ambasadorów, by zabiegali o urabianie sympatii w szesnastu stolicach państw NATO, ani wysiłki na rzecz zjednania opinii parlamentarnej, istotnej zwłaszcza w USA. W ciągu lat 1992Ś1993 mniej było dramatycznych wyzwań i dziejowych szans, a więc i mniej drastycznych uchyleń. Za to uwyraźniła się niezborność ośrodków decyzyjnych. Prezydent prowadził osobną, często trudno zrozumiałą tak w kraju jak i za granicą, politykę zaskakujących pomysłów, które w najlepszym razie wywoływały zamieszanie. MSZ, powiązany coraz ściślej z Belwederem, był w okresie rządów Jana Olszewskiego, a nawet (w mniejszym stopniu) Hanny Suchockiej, instytucją nie w pełni podporządkowaną linii premiera Ś co nie znaczy bynajmniej (i na szczęście !), że wiernie realizował idee prezydenta. ~1 - Z Polski ... 98 Wiadomo, że w rządzie Jana Olszewskiego minister Skubiszewski znalazł się na życzenie Lecha Wałęsy. Nie będę już wracał do historii wpisania przez ministra, w ostatniej chwili, do premierowskiego expose własnej wersji wytycznych polityki zagranicznej. Przypomnę tylko dwa uderzające i szkodliwe przykłady niespójności tej polityki w pierwszym półroczu 1992 r. 5 II 1992 Jerzy Milewski, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego (dążący wówczas, na przekór ministrowi ON Janowi Parysowi, do zmniejszenia tak liczebności armii, jak i wydatków na wojsko), oświadczył, że Polska nie ma potrzeby zawierać sojuszów militarnych, skoro założenia naszej doktryny obronnej nie definiują żadnego wroga. Można to nazwać prawdziwie rozkosznym przejawem solipsyzmu (skoro nie widzę wroga, to go nie ma!) - ale, mówiąc poważnie, było to niedobre przygotowanie do międzynarodowego seminarium NATO-wskiego w Warszawie (11Ś14 III 1991). Parys stawiał jednoznacznie jako cel włączenie Polski do NATO. Manfred Wórner w publicznych wypowiedziach uznawał sprawę członkostwa za „otwartą", chociaż w tej chwili jeszcze nieaktualną; w rozmowach półprywatnych zapewniał o możliwości coraz bliższej współpracy. Niestety, minister Skubiszewski zaskoczył wszystkich postawieniem na nowo sprawy zawarcia ogólnoeuropejskiego traktatu o „bezpieczeństwie", na bazie KBWE. Wórner nie ukrywał zaskoczenia; jego zastępca do spraw politycznych, Gerhard von Mokkę, usiłował się dowiedzieć, o co nam naprawdę chodzi? A chociaż występując 7 III na forum sejmowym Komisji Spraw Zagranicznych Skubiszewski nie powtórzył już, że włączenie Polski do NATO „nie wchodzi w rachubę" a nawet rozważał możliwość „stopniowego włączania Polski w system bezpieczeństwa NATO" Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 99 dwa tygodnie później pytanie: „o co Polakom chodzi?" zyskało jeszcze ostrzejszą aktualność. Oto Lech Wałęsa wystąpił, podczas podróży do Niemiec (gdzie partie SPD i FDP wypowiedziały się właśnie za naszym „pełnym członkostwem" w NATO!), z koncepcjami NATO-bis i EWG-bis. Rzeczywistej treści tych koncepcji nikt nigdy nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć. MSZ wydał „wyjaśnienie", którego na szczęście też nie można było zrozumieć. Skubiszewski poczciwie określił te idee w rozmowie z Genscherem jako „formuły przenośne". Ale formuły czego? Według Milewskiego, głównego obok Wałęsy orędownika pomysłu NATO-bis, Rosja raz miała być nim objęta, to znowu pozostać na zewnątrz; albo też być kandydatem, do przyjęcia pod warunkiem dobrego sprawowania. Cokolwiek to jednak było - NIE było to NATO, tylko jakaś czy to alternatywa dla niechcianych, czy zespół konkurencyjny. Zamieszanie wokół tej koncepcji kosztowało Polskę Bóg wie ile czasu; to samo choć w mniejszym stopniu odnosi się do EWG-bis. Drugi przykład to traktat z Rosją. MSZ wynegocjowało ostatecznie tekst, przewidujący m. in. tworzenie na obszarze b. baz radzieckich polsko-rosyjskich spółek mieszanych; wkładem rosyjskim miał być pozostawiony tam majątek trwały, w tymże traktacie objęty tzw. opcją zerową (a więc przechodzący na własność polską w zamian za radzieckie długi). Były też inne zobowiązania, których prezydium rządu premiera Olszewskiego nie zaaprobowało. Minister Skubiszewski najpierw groził dymisją, ale ostatecznie zgodził się ze stanowiskiem kolegów, że traktat trzeba poprawić. Aliści okazało się, że prezydent Wałęsa jest gotów podpisać traktat w wersji przez rząd nie przyjętej. 21 maja 1992 nastąpiła sławna afera z szyfrówką, wysłaną do prezydenta do 100 Moskwy (a zawierającą po prostu powtórzenie znanego mu już stanowiska rządu). Prezydent Polski dzielnie i skutecznie przedyskutował rzecz z prezydentem Rosji, traktat poprawiono - ale Wałęsa obraził się na własny rząd, że go zmusza do działania... w myśl interesów państwa (wyobraźmy sobie dzisiaj te spółki mieszane!). Skubiszewski, trzeba dodać, zachowywał się lojalnie wobec rządu. Opozycja natomiast chóralnie rząd atakowała, dla samej chyba zasady opozycyjności. Ogólnie mówiąc, sprawy zagraniczne stały się w okresie premierostwa Jana Olszewskiego - jedyny raz w ciągu omawianych lat - przedmiotem ostrej wewnętrznej rozgrywki politycznej. Przejawiło się to zapewne najwyraźniej podczas wizyty premiera w USA. Starano się wówczas (energicznie działał w tej sprawie również Jan Nowak-Jeziorański) nie dopuścić do postawienia na porządku dziennym spotkań z prezydentem Bushem i sekretarzem obrony Cheneyem spraw współpracy wojskowej, wejścia Polski do NATO, ewentualnie gwarancji bezpieczeństwa, oraz międzynarodowego zagrożenia, jakie wówczas stanowił obwód kaliningradzki - najbardziej nasycony wojskiem i bronią, także atomową, obszar na naszym kontynencie. Po zmianie rządu nowy minister ON, Janusz Onyszkiewicz, ochłodził stanowisko w sprawie wejścia Polski do NATO. Było to jakby echem wewnętrznych sporów, przenoszonych na płaszczyznę międzynarodową ze szkodą dla państwa polskiego. Onyszkiewicz wyrażał też, do końca swojego urzędowania, przekonanie o braku zewnętrznych zagrożeń dla Polski („Nie ma powodu do niepokoju", mówił jeszcze 7 X 1993, zapewniając zarazem optymistycznie, że „polityka amerykańska wobec Polski nie będzie pochodną ich relacji z Rosją".). Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 101 30 VII 1992 Komitet Obrony Kraju przyjął zrewidowaną doktrynę obronną, w której znalazła się nareszcie formuła, że „Polska dąży do uzyskania członkostwa w NATO". Potwierdzała to dobitnie premier Hanna Suchocka, zwłaszcza podczas wizyty w kwaterze głównej NATO (7 X 1992). Tak - Polska może być pierwszym przyjętym nowym krajem, odpowiadał Wórner. Niestety, jak już napisałem, za deklaracjami nie szły czyny; MSZ zachowywało apatyczną powściągliwość, MON - bierność, a BBN ustami Milewskiego głosiło nadal, że NATO-bis to „najważniejszy z pomysłów prezydenta Wałęsy". W koncepcjach polityki wobec naszych wschodnich sąsiadów różnice między premier Suchocką a jej ministrem spraw zagranicznych były wyraźnie wyczuwalne, chociaż (wobec dyskrecji obu stron) nie zawsze łatwe do zdefiniowania. Ograniczały jednak skuteczność: MSZ pozostawało bierne (ten sam od 1989 roku ambasador w Moskwie, brak jakiejkolwiek aktywności poza werbalną na Ukrainie, brak ośrodków kultury polskiej w Kijowie, Mińsku i Wilnie, bezczynność w sprawie Kaliningradu, itd.) zaś pani premier nie wychodziła poza deklaracje. Dlatego też trudno jednoznacznie ocenić takie fakty, jak głośne przemówienie Hanny Suchockiej w Ośrodku Studiów Wschodnich 31 VIII 1993 r., uznane przez stronę rosyjską za casus belli ze względu na wyraźne poparcie udzielone Ukrainie. Jestem zdania, że przemówienie było merytorycznie słuszne - ale czy wygłoszone w dobrym momencie? Czy nie nazbyt sprzeczne z równoczesnymi wzajemnie pojednawczymi gestami prezydenta Polski i Rosji? Podobnie przedstawiała się polityka wobec Zachodu, ale tu występował inny jeszcze czynnik blokujący: rząd był wyraźnie podzielony, jeśli idzie o stosunek do 102 Wspólnoty Europejskiej. Podczas gdy ministrowie z UD i KLD, z panią premier na czele, byli zdecydowanymi zwolennikami integracji, ministrowie z ZChN-u wyrażali sceptycyzm lub wręcz opór, a wicepremier Henryk Goryszewski mawiał, że Polski nie interesuje przystąpienie do „Europy narodu niemieckiego". Dla postronnych obserwatorów było od dawna oczywiste, że Polska osłabia swoje szansę na szybkie wejście do Wspólnoty oraz na uzyskanie dobrych warunków przystąpienia przez brak koordynacji zabiegów działań państwowych, tak zagranicznych jak i wewnętrznych. Minister Skubiszewski przeciwstawiał się powołaniu osobnego resortu, zajmującego się całością problematyki integracyjnej. Dlaczego dopiero we wrześniu 1993 roku wypowiedział pogląd, że taki resort jest potrzebny i dlaczego winił Radę Ministrów o jego brak - nie potrafię odpowiedzieć. Ostatnim wielkim polskim kryzysem omawianych lat w dziedzinie stosunków międzynarodowych była sprawa deklaracji Jelcyna z 25 VIII 1993 w kwestii wejścia Polski do NATO. Jak wiemy, powstał natychmiast spór o sens wypowiedzi prezydenta Rosji; strona rosyjska od początku twierdziła, że Polacy źle go zrozumieli, że nie chodziło o formalną zgodę, ale o pozostawienie spraw decyzji „suwerennemu państwu". Później posypały się kolejne wyjaśnienia, coraz bardziej zaprzeczające; minister Skubiszewski powołał się co prawda (18 IX) także na Andrieja Kozyriewa - ale ten kategorycznie zaprzeczył. Całe zamieszanie w tej sprawie odsłoniło naszą słabość: Rosjanie sprawdzili polskie karty i okazało się, że ani nie wiemy, co w nich mamy, ani nie posiadamy wyraźnej koncepcji, jak licytować. Przez euforyczne rozdmuchanie dość marginalnej wypowiedzi Jelcyna Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 103 władze RP nadały zasadniczą wagę stanowisku Rosji Ś którego doniosłość, dla własnego dobra, powinniśmy byli minimalizować. Przez solenne intonowanie pochwał „demokraty" Jelcyna i wiary w „demokratyczną Rosję" wpadliśmy w dwie pułapki naraz. Jelcyn okazał się „demokratą" właśnie w cudzysłowie; a demokratyczna Rosja okazuje się całkiem skora do odtwarzania imperium. Ostatnim i kompromitującym błędem rządu Suchockiej było odrzucenie złożonej w sierpniu 1993 przez min. obrony RFN Volkera Riihe (jednego z najbardziej zdecydowanych zwolenników wejścia Polski do NATO i Wspólnoty) propozycji wspólnych polsko-niemiecko-duńskich, a więc w ramach NATO, manewrów wojskowych na naszych poligonach, a za ich pieniądze. (Nie wiem, kto podjął decyzję; powiadomił o niej rzecznik MON-u, ale musiała zapaść na wyższym szczeblu.) Był to błąd symboliczny dla chwiej ności i niekonsekwencji naszej polityki zagranicznej. Czy się da naprawić? Czy zdołamy wepchnąć się do Europy, zanim rosyjskie veto stanie się prawem? Zanim państwa Unii Europejskiej nie zdecydują, że nie chcą dokładać miliardów ecu do niewyraźnych Polaków? Jeżeli nie zdołamy, przyszły historyk obarczy odpowiedzialnością za to w pierwszym rzędzie tych, którzy rządzili Rzeczpospolitą w okresie niebywałej koniunktury - i nie umieli tego wykorzystać. Ale nie będą się mogli zasłonić niewiedzą. Jak się powyżej starałem wykazać, może nawet zbyt pedantycznie - wszystkie główne błędy, popełniane w ciągu tych czterech lat, były natychmiast wytykane. Z artykułów i wypowiedzi krytycznych na temat polskiej polityki zagranicznej, ogłaszanych w latach 1989Ś1993 w prasie krajowej i w paryskiej „Kulturze", można by 104 ułożyć obszerną antologię. Były to, niestety, głosy wołające na puszczy. Cośmy stracili - na to pytanie trudno precyzyjnie odpowiedzieć. To jakby pytać, jaki wynik mógłby był osiągnąć zawodnik, który zrezygnował z udziału w konkurencji. Stosunki z Litwinami mogłyby dzisiaj wyglądać znacznie lepiej; można było uniknąć wygrywania przez nich podejrzeń o nasze spiskowanie za ich plecami z Rosją. Mogliśmy znacznie więcej zrobić dla podtrzymania tendencji niepodległościowych na Białorusi. Mogliśmy pomóc Ukraińcom przez przedstawienie ich stanowiska wobec Zachodu, zwłaszcza wobec Amerykanów; tymczasem postępowaliśmy akurat odwrotnie. Można było (wspólnie ze Skandynawami) próbować, czy projekty demilitaryzacji obszaru kaliningradzkiego dadzą się choćby przedyskutować z Rosjanami; i trzeba było śmielej otwierać Europie i USA oczy na rosnące zagrożenie. Możliwe było silniejsze zaczepienie się o instytucje europejskie i znacznie szersze korzystanie z możliwości pomocy, dającej się uzyskać w Brukseli. Możliwe było wcześniejsze korzystanie ze współpracy z NATO (manewry, konsultacje, pomoc technologiczna). W 1991 była możliwość uzyskania od Amerykanów sprzętu ćwiczebnego. Itd., itd. Podczas licznych rozmów, na różnych szczeblach, z politykami i wysokimi urzędnikami Zachodu słyszałem wielekroć: bądźcie bardziej jednoznaczni, bardziej aktywni i zborni w przedstawianiu waszych postulatów. * * Już po ukończeniu powyższego szkicu przeczytałem obszerny wywiad z Krzysztofem Skubiszewskim, przeprowadzony przez Witolda Beresia, Krzysztofa Burnet Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 105 kę i Andrzeja Romanowskiego, ogłoszony w „Tygodniku Powszechnym" (nr 16/1994). Ponieważ były minister dokonywa w swoich wypowiedziach przeglądu prowadzonej przez siebie w latach 1989Ś1993 polityki Ś warto zestawić choćby niektóre składniki jego samooceny z krytycznym obrazem, zarysowanym powyżej. 1. Skubiszewski stwierdza, że kiedy obejmował tekę ministra, „Układ Warszawski oraz RWPG istniały i żadna polityka na jesień 1989 r. nie mogła deklarować wycofania się z nich rządu polskiego, ponieważ byłoby to bezskuteczne, mnie zaś chodziło o stopniowe stwarzanie faktów, nie o buńczuczne lecz puste słowa". Cóż - między zapowiadaniem wycofywania się (choćby w przyszłości) a deklarowaniem, przez wiele miesięcy, woli pozostania w Układzie jest przecież znaczna różnica. A skoro postanowiono deklarować pozostanie, to „buńczucznymi lecz pustymi" były zapewnienia o „niepodległej" polityce zagranicznej. I wreszcie: w okresach przełomu, kiedy miliony ludzi czują się zagrożone, trzeba narodowi ukazywać jednoznacznie cel i sens podejmowanych działań. Nie stworzono ideologii III Rzeczypospolitej i dzisiaj, po wrześniu 1993, zbieramy owoce tego zaniedbania. 2. Z wypowiedzi Skubiszewskiego wynika dość wyraźnie, że uważa on zmianę międzynarodowego usytuowania Polski, jej stosunków z państwami Zachodu i redukcję długów za osiągnięcia naszej polityki zagranicznej. Moim zdaniem był to przede wszystkim wynik wewnętrznego zwycięstwa „Solidarności", od którego za granicą odcinaliśmy, mniej lub bardziej umiejętnie, należne kupony. 3. Skubiszewski twierdził kategorycznie, że w postępowaniu wobec Litwy nie popełniliśmy żadnych błędów ani zaniedbań. „Niepodległość Litwy uznaliśmy de 106 facto na długo przed formalnym uznaniem Litwy przq inne państwa. Mieliśmy Konsulat w Wilnie, utrzymywa liśmy urzędowe kontakty z MSZ Litwy [...] trzeba złej woli lub ignorancji, aby tego wszystkiego nie wiedzieć.^ Otóż przedstawiając stosunki między dwoma państwa mi trzeba brać pod uwagę oceny obu stron. Litwin przywiązywali szczególną wagę do faktu formalnego uznania ich niepodległości przez Polskę, wyczekiwał tego i NIE uważali, że podjęliśmy w tej materii krok; choćby dostateczne. Fakt, że byliśmy bodaj 26 czy 2' państwem, które tę niepodległość wreszcie uznało, mówi sam za siebie. Co minister rozumie przez „uznanie de facto" - nie wiem, ponieważ uznanie jest aktem prawnym i nie jest stopniowalne. Dodam, że jeszcze w lecie 1991 MSZ nie godziło się na ustanowienie w Warszawie „biura interesów" Republiki Litewskiej ani na wywieszenie flagi czy nawet tablicy na budyneczku, w którym przydzieliłem (w imieniu Krajowego Komitetu Obywatelskiego) dwa pokoiki przedstawicielom Litwy (od MSZ nie uzyskano nawet tyle). Konsulat w Wilnie był, ale na takiej samej zasadzie, jak konsulaty w stolicach republik ZSRR; propozycję przemianowania go na „biuro interesów" odrzucono - na co osobiście żalił mi się prezydent Landsbergis w czerwcu 1991. 3. Skubiszewski mówił o ludziach, którzy „twierdzą, że w pierwszym okresie (?) była szansa na członkostwo we Wspólnocie (a także NATO)", że są to „żałosne figury polskiej sceny politycznej lub publicystyki". Przyznaję, że choć starałem się śledzić wypowiedzi na ten temat, nie wiem, kto i kiedy wypowiadał pogląd, że Polska mogła od razu być przyjęta do Wspólnoty Europejskiej albo do NATO; pisano tylko o opóźnieniach w podjęciu starań i nawiązaniu współpracy. Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993... 107 Trudno więc orzec, do kogo odnoszą się epitety profesora. 4. W sprawie traktatu z Rosją, podpisanego w Moskwie w maju 1992 przez Lecha Wałęsę, Skubiszewski wypowiada się tak: „Jeśli przeprowadziliśmy wówczas [wiosną roku 1992] pomyślnie sprawę stosunków z Rosją i wycofanie jej wojsk z Polski, to stało się to wyłącznie dzięki twardemu stanowisku Prezydenta i konsekwentnej postawie MSZ". Ani słowa o tym, że najpierw on sam, a później prezydent chcieli podpisać traktat o innym brzmieniu, niż to się ostatecznie stało; ani o różnicach stanowisk między naszym „twardym" negocjatorem wojskowym, gen. Zdzisławem Ostrowskim, a „miękkim" MSZ; ani o tym, że konflikt o treść traktatu spowodował wycofanie poparcia Wałęsy dla rządu Jana Olszewskiego. 5. Za swoje czołowe osiągnięcie uważa Skubiszewski fakt, że „w ostatnich latach należymy w KBWE do najbardziej dynamicznych krajów, faktycznie przewodzących wiedeńskiemu forum bezpieczeństwa". Jeżeli to prawda, w takim razie ponosimy ciężką współodpowiedzialność za całkowity bezwład KBWE wobec tragedii byłej Jugosławii - i wobec krwawych dramatów na terenie byłego ZSRR. Tekst wywiadu świadczy o pełnym zadowoleniu ministra z własnych dokonań (łącznie z polityką personalną w ramach MSZ); nie przyznaje się do żadnego niepowodzenia. Jako jedyną „porażkę" wymienia fakt, że „z braku pieniędzy nie udało mi się stworzyć szkoły służby dyplomatycznej". Prof. Antoni Kukliński (były wiceminister w kierowanym przez Skubiszewskiego MSZ) skarżył mi się parokrotnie, że nie może się doprosić od przełożonego zgody na utworzenie takiej szkoły: fundacyjne pieniądze były do dyspozycji. 108 Moje uwagi na marginesie wywiadu Krzysztofa Skubiszewskiego nie mają na celu polemiki; nie da się polemizować z kimś, kto swoje poczucie autorytetu i fachowości wyraża pogardliwymi epitetami pod adresem bliżej nieokreślonych krytyków (np. „domorośli komentatorzy [którzy] nie umieją czytać aktów międzynarodowych"). Chodziło mi tylko o ponowne przyjrzenie się paru sprawom, które były w omawianym okresie przedmiotem kontrowersji. (marzec i maj 1994) Sowiecki ślad na polskich banknotach W styczniu 1995 roku przeprowadzono denominację złotego. Przygotował ją Narodowy Bank Polski. Zatwierdziły ją Sejm i Senat. Szkoda, że nie skorzystano z tej okazji, by zastanowić się nad pochodzeniem nazwy NBP. I nie przywrócono na nasze banknoty tradycyjnej i naturalnej w niepodległej Polsce nazwy: Bank Polski. Nie wiem, ilu - na pewno bardzo niewielu Ś obywateli Rzeczypospolitej zdaje sobie dziś sprawę, że trzymając w palcach papierek z nadrukiem „Narodowy Bank Polski" ma do czynienia z żenującym dokumentem naszej zależności od nie istniejącego już ZSRR. Zacznijmy od tego, że sama nazwa NBP jest językowo błędna, bo nielogiczna: nie chodzi przecież o jeden z banków („polski") w klasie „banki narodowe", ale o ten z polskich banków, który nazwaliśmy „narodowym". Gdyby się przy dotychczasowej formule upierać, należało by powiedzieć „Polski Bank Narodowy" Ś tak, jak mówimy „Polskie Koleje Państwowe", a nie „Państwowe Koleje Polskie". Skąd jednak wzięła się ta nazwa - i dlaczego jako 110 „narodowy" określony jest bank, instytucja nie mniej niż koleje państwowa? Otóż Narodowy Bank Polski ustanowiony został dekretem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego dnia 15 stycznia 1945 roku. Miał zastąpić bank emisyjny „burżuazyjnej" II Rzeczypospolitej, nazywany po prostu Bankiem Polskim. Nad powołaniem tego nowego banku obradował PKWN niespełna pół roku wcześniej, 22 lipca 1944 roku - w dniu ogłoszenia „Manifestu Lipcowego". Jednakże - jak czytamy w książce Marka L. Kostowskiego i Jana Szczepanika pt. Banki w Polsce Ludowej (PWN, Warszawa 1972, s. 40) - w chwili oficjalnego powołania PKWN „nazwa Narodowy Bank Polski była już przesądzona, gdyż została umieszczona na banknotach, wydrukowanych wcześniej w Związku Radzieckim". Ta rzeczowa informacja wyjaśnia dwie zagadki naraz. Otóż nazwa NBP jest kalką z rosyjskiego „Narodnyj Bank Polszi". Słowo „Polski" było pierwotnie rzeczownikiem (jak np. w Banku Francji); dopiero później, po dyskusji, „lubelskie" Ministerstwo Skarbu orzekło, że „Polski" ma być uważane za przymiotnik. A „narodnyj" po rosyjsku nie oznacza „narodowego", lecz „ludowy" - tak, jak w późniejszym określeniu całej rodziny „republik ludowych" z PRL włącznie. A więc: Ludowy Bank Polski = Bank Polski Ludowej. Przydzielił' nam tę nazwę zapewne jakiś zawiadujący sprawami finansowymi przyszłego polskiego satelity generał NKWD, znający język Polaków w tym samym stopniu, co jego koledzy, którzy we wrześniu 1939 roku wyda- ] wali odezwy do żołnierzy polskich, namawiając ich do „pędzenia" oficerów i obiecując im „uwagę i troskliwość" Armii Czerwonej... Sowiecki ślad na polskich banknotach 111 Wiem, że nazwa ta początkowo raziła - brzmiała tak, jak zabrzmiałyby dla nas dzisiaj np. Narodowe Koleje Polskie. Później - przyszło zobojętnienie na całą tandetność i obecność narzuconego tworu państwowego. Kiedy z PRL-u wyłaniała się III Rzeczpospolita, obok takich zmian, jak przywrócenie dawnej oficjalnej nazwy państwa i korony na głowie orła należało także wyrzucić niepotrzebne słowo „Narodowy" z nazwy banku centralnego. Nikt jakoś o tym nie pomyślał. 19 lutego 1994 ogłosiłem w „Rzeczypospolitej" artykulik, wskazujący na to zaniedbanie. Tydzień później wysłałem tekst z listem do Hanny Gronkiewicz-Waltz, Prezesa NBP. Po miesiącu odpowiedział mi uprzejmie jej dyrektor gabinetu informując, że „priorytetowym zadaniem dla obecnego Kierownictwa Banku jest jak najszybsze wprowadzenie reform w systemie bankowym" i że „zmiana nazwy banku przed zreformowaniem systemu bankowego na pewno byłaby odebrana przez społeczeństwo jako działanie pozorne". O tym, że nazwa banku jest błędna, a jej pochodzenie kompromitujące - nie wspomniał; przytoczył natomiast zaskakujący argument, że „w wielu krajach europejskich banki centralne w nazwie swojej mają wyraz narodowy, np. National Bank of Belgium, National Bank of Austria". Otóż pomijając już ten drobiazg, że ani austriacki ani belgijski bank centralny nie nazywają się po angielsku Ś w obu wypadkach słowo „nationale" czy „national" ma znaczenie „państwowy" a użyta formuła jest językowo poprawna. I nie pojmuję, dlaczego pozbycie się sowieckiego potwora językowego miałoby być „działaniem pozornym"? Najbardziej irytujące było jednak to, że list, napisany w imieniu Prezesa NBP, całkowicie pomijał fakt zbli 112 żającej się denominacji złotego. A przecież jeżeli i w ogóle kiedykolwiek mogliśmy uwolnić się od tego żałosnego a wszechobecnego śladu podległości Polski względem Sowietów, jakim jest obecna nazwa centralnego banku Rzeczypospolitej - to przeprowadzenie denominacji było okazją znakomitą, bo bliską i bardzo tanią. Bowiem druk nowych banknotów - i tak niezbędny przy denominacji - to przynajmniej 95% kosz-' tów zmiany nazwy. Usunięcie jednego słowa z napisów, i wydrukowanie nowych blankietów biurowych kosztowałoby niewiele. Nie wiem, jakie były motywy takiej a nie innej decyzji Pani Prezes. Nie mógł nim być szacunek dla własnego, niepodległego państwa. (1994) Falami przetacza się przez nasze piśmiennictwo dyskusja o tym, czym była, czy jest, dla nas PRL - i jak rozumiemy (czy powinniśmy rozumieć) jej stosunek do dzisiejszej Polski? Sądzę, że fakt toczenia tej dyskusji DOPIERO teraz świadczy o skali politycznego zamieszania w głowach dzisiejszych Polaków (a przynajmniej intelektualistów); fakt, że się ona NARESZCIE toczy daje nadzieję na przyszły ład w tych głowach. W wypowiedziach na te tematy panuje spore zamieszanie i chyba warto zacząć od wstępnego uporządkowania pola. Otóż mamy w istocie do czynienia z dwoma kompleksami zagadnień: 1. Czy PRL to było niepodległe państwo polskie i legalny sukcesor II Rzeczypospolitej? 2. Jaka była postawa danej osoby (czy grupy osób) wobec tego tworu; czy go po prostu utożsamiali z Polską czy też nie? Można wyznawać pogląd, że Polska, aby pozostać Polską, wcale nie musi być niepodległa, że wystarczy, by Polakom wolno było mówić ze sobą po polsku, mieć "rzędy z polskimi godłami i nosić polskie mundury. Byli tacy, którym wystarczało już to pierwsze - jak 8 - Z Polski ... 114 Henryk Rzewuski, świetny pisarz, potomek hetmanów. Margrabia Aleksander Wielopolski sprowokował wybuch Powstania Styczniowego, byle szaleni rodacy nie domagali się więcej niż polskich szkół i urzędów. Wojciech Jaruzelski sięgnął aż po rogatywki, ale nie dalej. Jeżeli się z nimi zgodzić, spór o PRL staje się zajęciem dla semantyków. Jeżeli jednak przyjmuje się założenie, że tylko Polska niepodległa jest Polską naprawdę, tą Polską, która jedyna jest godna tysiącletniej tradycji Ś odpowiedź na pierwsze pytanie staje się ogromnie ważna. Myślę, że nie jest to odpowiedź trudna - i daje się w pełni udokumentować. Zaczynając od drugiego, prawniczego członu pytania: rząd ZSRR zerwał (w nocy z 25 na 26 IV 1943 r.) stosunki z legalnym rządem Rzeczyposplitej Polskiej wykorzystując jako pretekst sowieckie kłamstwo na temat zbrodni katyńskiej. Rządy sprzymierzonych z RP państw Zachodu naciskały na rząd polski, by ustąpił przed naciskami Kremla; odmowa przyjęcia sowieckiego dyktatu spowodowała cofnięcie uznania przez Francję, USA i Wielką Brytanię, za którymi mniej lub bardziej skwapliwie poszły inne państwa. • Wycofanie uznania prawowitemu rządowi oraz za-^ jecie terytorium Polski przez Armię Czerwoną, przyniosły w rezultacie zmianę charakteru naszej państwom wości. Przestała być państwowością utworzoną przez Polaków. Można się ze względów czysto praktycznych! pogodzić z faktem sukcesji PRL po RP oraz formalno -prawnej ciągłości (zaprzeczenie temu byłoby podobna do uznania w r. 1918 przez rząd II Rzeczypospolitej za niebyłe wszystkich aktów prawnych, zawieranych w urzędach austriackich, pruskich i rosyjskich). Trzeba jednak, moim zdaniem, powiedzieć sobie jasno, że jes Z Polski do Polski poprzez PRL 115 to tylko smutna konieczność w zakresie wewnętrznej i międzynarodowej księgowości. Polska nie jest krajem niezależnym. Nawet w drobnych sprawach jest podległa Rosji; ambasador tego mocarstwa kontroluje każdy ruch rządzących Polskq, czy raczej administratorów kraju nad Wisłą. Więc jakże można mówić o woli czy chęci tego czy innego rządcy, o jego prawdzie czy kłamstwie, jeśli podstawowe stosunki ułożone są na zasadzie kłamstwa, milczenia o tym, o czym wszyscy wiedzą. Nie pisał tego żaden emigrant, ani niezłomny krajowy opozycjonista: zdania, zapisane 20 listopada 1959 roku, pochodzą z dziennika Mieczysława Jastruna - laureata nagród państwowych, jeszcze niedawno członka partii. Jastrun pisze, że „wszyscy wiedzą"; zdziwiłby się, gdyby usłyszał, że dziś niektórzy chcą zapomnieć... A przecież, poza październikowym epizodem w roku 1956 (kiedy stawienie przez Gomułkę czoła Chruszczowowi wywołało tak powszechny entuzjazm) - nie było w latach 1944Ś89 wypadku wyraźnego przeciwstawienia się komunistów polskich Kremlowi. A co nie mniej ważne, rząd warszawski, a właściwie „kierująca" nim partia, nigdy nie postawiły Polakom pytania: czy godzą się na taką formę państwowości? Zawieszenie broni, które zawarł z ZSRR we wrześniu 1944 marszałek Cari Gustaf von Mannerheim, prezydent pobitej Finlandii, było niemal kapitulacją - ale zadecydowaną przez prawowite władze państwa. Dlatego Finlandia, państwo o „ograniczonej suwerenności", było mimo wszystko własnym państwem Finów - tyle, że zmuszonych przez potężnego sąsiada do upokarzających ustępstw. Zależność PRL nie była oczywiście „pełna" i członkom polskich władz komunistycznych nietrudno jest przytaczać przykłady różnych samodzielnych albo nawet 116 wbrew Moskwie podejmowanych decyzji/Ale też żadna kolonia nie bywa we wszystkim zależna od centrali. Po pierwsze, gubernatorowie i wicekrólowie muszą mieć jakiś własny autorytet, bo inaczej trzeba by zastąpić wszystkich lokalnych urzędników, nie mówiąc już o policjantach, ludźmi sprowadzonymi z centrali imperium, a to jest i kosztowne i niepraktyczne. Po drugie, kolonia aby jakoś funkcjonować bez codziennego stosowania terroru, musi zaspokajać podstawowe potrzeby tubyl-ców. I tutaj był więc margines swobody, czy raczej przeplatanie się wasalstwa z autonomią, ale sam ustrój PRL, obowiązująca ideologia, powiązania gospodarcze (dyktowane najpierw bezpośrednio, a później przez centralę RWPG) i sojusz wojskowy - były wszystkie narzucone i utrzymywane wbrew woli narodu. Tyle, skrótowo, o pierwszym kompleksie pytań. Bardziej złożony jest kompleks drugi. Stosunek do PRL może być warunkowany mnóstwem czynników, często niewiele mających wspólnego z ówczesnymi warunkami politycznymi i ideowymi. Zależny był oczywiście od wyjściowego stanu świadomości: ludzie, związani wychowaniem i pracą z II Rzeczpospolitą, byli bardziej wyczuleni na różnicę między dawnym a nowym państwem. Dla członków mojego pokolenia lata czterdzieste i pięćdziesiąte to był okres młodości - i wspomnienia z tych lat, nawet bardzo przykre, są podbarwione poczuciem młodzieńczego wigoru. Młodzież była zresztą wówczas usilnie kokietowana, także poprzez wielkie nakłady na sport, początkowo bardziej na masowy, później na wyczynowy. Rekordy i wyniki międzynarodowych spotkań, ustanowione w latach 1945Ś89, są po prostu „rekordami Polski" czy zwycięstwami „reprezentacji Polski". Myślę, także na podstawie własnych Z Polski do Polski poprzez PRL 117 wspomnień z warszawskiej Spójni, że moi koledzy-sportowcy nie identyfikowali się z PRL-em, ale z Polską Ś ale też nie odczuwali, jako sportowcy, różnicy między jednym a drugim. Sądzę, że podobnie mogło być z wieloma lekarzami czy inżynierami: czuli się Polakami, na polskiej ziemi leczącymi chorych i stawiającymi domy czy projektującymi maszyny. Chociaż i oni (zwłaszcza inżynierowie, uplatani w „wielkie budowy socjalizmu"), częstokroć musieli mieć poczucie przymusowego uczestnictwa w działaniach bezsensownych, sprzecznych z interesami kraju. Podobne rozdwojenie odczuwali na pewno jeszcze silniej nauczyciele, zwłaszcza polskiego i historii. Bywa-ło tak, że utożsamiali się z tym, co musieli wykładać. Sam znałem pewną zasłużoną warszawską polonistkę licealną, która nie potrafiła uczyć inaczej, niż zgadzając się w pełni z programem i podręcznikiem - i ku zgro-zie rodziny (stare warszawskie mieszczaństwo) uwierzy-ła w całą oficjalną ideologię lat pięćdziesiątych. Ale znaczna część pedagogów musiała boleśnie i upokarzająco odczuć różnicę między tym, co wiedzieli - a tym, czego im kazano uczyć. Czy masowe czytelnictwo łatwo i tanio dostępnych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych klasyków literatury polskiej (czytanych tym skwapliwiej, że konkurencję na rynku wydawniczym stanowili laureaci nagród leninowskich, a nie autorzy kryminałów i romansów z życia gwiazd filmowych) - to była kultura PRL czy Polski? Czytając wówczas, trochę z konieczności, Kraszewskiego i Orzeszkową, Żeromskiego i Struga Ś czy powinniśmy byli odczuwać jakąś niepewność czy niewłaściwość? A wobec pisarzy współczesnych: Popiół i diament. Sława i chwała, „Major Hubert z Armii Andersa" Adolfa Rudnickiego, nie mówiąc już o Oby 118 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL jj watelach czy Władzy - to na pewno literatura PRL; Zbigniew Herbert, Hanna Malewska i J.J. Szczepański Ś po prostu literatura polska. W stosunku do wielu innych możemy się wahać, różne są stopnie uwikłania i zafałszowania. Sporą część literatury „powojennej" należy określić jako budowanie mitu „normalności" PRL. Ale np. późniejszy Tadeusz Konwicki, a zwłaszcza Sennik współczesny i Mała Apokalipsa - czyi to nie manifesty sprzeciwu przeciwko równaniu PRL z Polską? Z Polską, jaka być powinna? W początkowych latach ideologicznej i politycznej (i policyjnej) ofensywy komunizmu propaganda partyjno-państwowa podkreślała różnice między dawną (rozmaitymi epitetami obdarzaną) Polską a Polską Ludową. Pamiętam, jak o tej różnicy przypominały mi, z nagłym szarpnięciem, słowa pieśni, którą otwierał swoje spektakle zespół „Mazowsze" - przez wiele lat zagraniczna wizytówka polskości: Ojczyznę budujemy / Bo nasza jest, ludowa. Później, a już zwłaszcza w latach Gierkowskich, nurt podkreślania „postępowej" odmienności przeplatał się z nurtem twierdzenia o ciągłości, zacierania lub przynajmniej przemilczania różnic. PRL miał być państwem nowego ustroju itd. - ale i kontynuacją: decyzja odbudowy Zamku warszawskiego to symbolizowała. Pytanie o różnicę między Polską a PRL miało stać się pytaniem pozbawionym sensu: „nie ma sprawy"! Czy na prawdę nie ma? I czy mamy uznać problem stosunku do PRL i do Polski za kwestię indywidualnego nastawienia, uwikłaną w zmienne odczucia? Czy musimy poprzestać na stwierdzeniu, że poszczególne osoby, dzieła i czyny mogą należeć do Polski albo do PRL, albo do obu na raz, w różnych proporcjach i różnych stopniach pomieszania? Czy trzeba to wszystko uznać za skłębione i względne? Z Polski do Polski poprzez PR1 119 Skłębione na pewno, w różnych stopniach uwikłane Ś ale nie względne. By stosunek do sprawa PRL Ś Polska jakoś uładzić, trzeba pytanie rozłożyć na czynniki proste: czy PRL to była taka Polska, jakiej chcieliśny - czy też wolelibyśmy mieć inną? czy ta inność miała pole-gać na niepodległości? czy i co mogliśmy zrobić, byPRL stała się Polską, jakiej pragnęliśmy? czego powinniśmy byli wymagać od siebie? czego oczekiwać od innych? Są to pytania kłopotliwe dla wielu ludzi czynnych w życiu publicznym w latach 1945Ś89 a takżs dla funkcjonariuszy państwowych PRL. Ale rzetelni, odpowiedź na te pytania wyprowadza kwestię „stosunku do PRL" na twardy grunt jednoznaczności. Warto sobie przypomnieć, jak na analogiczne pytania odpowiadali świadomi swojej przynależności narodowej Polacy w okresie rozbiorów. Literatura polska, zarówno emigracyjna jak i (w sposób mniej oczywisty) krajowa, była niemal w całości oparta na założeniu wspólnego celu, którym była odbudowa niezależnego państwa. Jednak wśród działaczy i publicystów politycznych byli i tacy, którzy (choćby i z żalein) w ogóle rezygnowali z myślenia o Polsce jako państwie niepodległym - uznając odtworzenie takiego państwa za niemożliwe (jak Adam Gurowski) albo zgoła niepotrzebne (jak Aleksander Świętochowski); albo uważając, że przyszłość Polaków jest na zawsze związana z państwem rosyjskim (jak Władysław Spasowicz); hb państwem austro-węgierskim (jak niektórzy konserwatyści galicyjscy); itd. Byli oni jednak zawsze w mniejszości; banalne jest stwierdzenie, że tak zwani „pozytywiści" Ś z Elizą Orzeszkową na czele - głosili zasady „pracy u podstaw" jako bardziej skutecznego środka do tego samego ostatecznego celu, który wytyczyli wielcy romantycy. 120 Niezliczone przekazy pamiętnikarskie świadczą, że większość Polaków-urzędników administracji zaborczych (najmniej stosunkowo było ich w Prusach Ś najwięcej rzecz jasna w Galicji) była w duchu nastawiona niepodległościowe. Albin Grodzicki (ojciec bohatera Nieba w płomieniach Jana Parandowskiego), Lwowianin i Radca Dworu jego Cesarskiej i Królewskiej Apostolskiej Mości, może być uznany za archetyp galicyjsko-wiedeńskiego biurokraty, wiernie służącego Franciszkowi Józefowi ale pamiętającego, że wolałby służyć własnemu państwu. Rozmaitego stopnia wnioski praktyczne wyciągali ludzie jemu podobni z takiej swojej postawy. Korzystały z tych ludzi niezliczone konspiracje; jedni ograniczali się do okazywania życzliwości, inni gotowi byli - na wezwanie przywódców lub własnego sumienia - narażać życie. Jak to zeznał na śledztwie przed wyrokiem śmierci Traugutt: „przekonany, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia każdego narodu [...] jako Polak osądziłem za mą powinność nie oszczędzanie siebie tam, gdzie inni wszystko poświęcili." W sposób szczególny dotyczyło to właśnie żołnierzy. Oficerami armii rosyjskiej, którzy złożyli przysięgę carowi, byli czołowi i najbardziej fachowi dowódcy Powstania Styczniowego: Jarosław Dąbrowski, Józef Hauke (Bosak), Michał Heydenreich (Kruk), Romualad Traugutt. Zygmunt Sierakowski specjalnie dostał się na petersburską Akademię Sztabu Generalnego by się nauczyć wojennego rzemiosła dla walki o niepodległość Polski... Podobną drogę przebyło tysiące żołnierzy i oficerów armii austriackiej, pruskiej i rosyjskiej, którzy w okresie I wojny światowej przechodzili - często jako dezerterzy - do różnych formacji polskich (od Legionów Piłsudskiego do armii polskiej we Francji), kiedy Z Polski do Polski Pprze PRL 121 tylko uznali, że otwiera się praktyczna możliwość bezpośredniego służenia sprawie niepodległości państwa. Przenieśmy się z powrotem na grunt Mspółczesności. Uważam, że Ludowe Wojsko Polskie jako przedstawiciel interesów Polski wobec ZSRl^ (a w latach 1944Ś89 tylko to państwo nam zagrażało)nie bardziej zasługiwało na lojalność Polaka niż armi^ cirska Niedawno ośmiu generałów ludowego Wojska Polskiego, dziś w stanie spoczynku (ale poprzednio, jeszcze i po czerwcu 1989, na wysokich stanowiskach) ogłosiło w „Rzeczypospolitej" (19Ś20 VI 1993) obszerny tekst pt. Żołnierski obowiązek..., stanowiący głównie polemikę z wypowiedziami pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Nie jestem fachowcem od spraw sztabowych i nie będę się wdawał w szczegóły poleniki. Uderza mnie jednak, że generałowie, przedstawiający siebie z wielką pewnością jako polskich patriotów i nie wątpiący, że ich wieloletnia służba „przynosiła pożytek Polsce" Ś jakoś nie stawiają pytania: czy dla Polski było by lepiej, gdyby ZSRR (którego byliśmy wiernymi sojusznikami) wygrał ze Stanami Zjednoczonymi walkę o światową dominację? Zdają się na to miejsce ponawiać twierdzenie, często zresztą w tym kontekście powtarzane, że powojenne uzależnienie Polski od Moskwy było nieuchronne. To jest jednak zupełnie innyproblem. Po pierwsze jest to hipoteza prawdopodobna, ale niesprawdzalna - podobnie jak w odwrotną stronę idąca hipoteza, że gdyby nie Powstania Varszawskie, Stalin dążyłby do włączenia Polski do ZSRR. po drugie zaś można jakiś stan rzeczy uznać za nieiichrcnny - ale go nie akceptować; gdybyśmy musieli zawsze godzić się z losem, pojęcia wierności i honoru stałyby się pozbawione sensu. 122 Wróćmy więc do owego praktycznego pytania: komu Polacy powinni byli sprzyjać w toczonej przez czterdzieści parę lat „walce o świat"? Jeżeli ktoś twierdzi, że pomaganie Moskwie w utrzymywaniu dominacji nad sąsiadami i dążeniu do rozszerzenia wpływów leżało w naszym interesie - niech to uzupełni przyznaniem, że niepodległość Polski jest mu obojętna. Jeżeli zaś i przyjmiemy, że w interesie narodu polskiego było osła- ', bianie potęgi sowieckiej - to musimy też uznać, że na szkodę Polski działali ci, którzy wykradali Zachodowi; tajemnice wojskowe (przekazywane natychmiast do Moskwy), natomiast zasługiwali się naszej niepodległości ci, którzy starali się ZSRR przeszkadzać. Przykła- l dem szczególnie jaskrawym jest tu właśnie sprawa puł-; kownika Ryszarda Kuklińskiego. Uważał, że może się przyczynić do osłabienia potęgi ZSRR. Jeżeli miał rację tak uważając (a trudno o tym wątpić, choćby zważyw- 3 szy świadectwo Zbigniewa Brzezińskiego) - to dobrze,' że się przyczynił do takiego osłabienia i przez to do zwiększenia naszych szans na niepodległość. Nie twierdzę, że powinniśmy od wszystkich oficerów LWP wymagać, by się śmiertelnie narażali tak, jak Kukliński. Podobny wymóg byłby nieludzki, a w dodatku mało sensowny: tylko nieliczni znajdowali się na takich pozycjach, że od ich indywidualnego wyboru mogło zależeć zwiększenie lub zmniejszenie szans Polski na odzyskanie wolności. Ale też nikt nie musiał zostawać generałem ani wojewodą, ani ministrem. A teraz każdy z nich - każdy z nas, w owych latach czynny w życiu zbiorowym - powinien zrobić na własny użytek taki rachunek narodowego sumienia: czy mogłem byłem się przyczynić? czy się przyczyniłem? A potem możemy to samo pytanie stawiać tym, którzy dzisiaj wypowiadaj.ą się na temat przeszłości i przyszłości państwa. Z Polski do Polski poprzez PRL 123 Ówczesna sytuacja Polski mogła stawiać przed wyborami tragicznymi. Nie było w tym nic historycznie nowego: Sienkiewicz w Bartku Zwycięzcy opisuje polskich ochotników, dezerterów z armii pruskiej, walczących po stronie Francji, wziętych do niewoli i pilnowanych przed egzekucją przez pruskich żołnierzy-Polaków z Poznańskiego... Ale to nie wyżsi oficerowie stawali przed takimi wyborami: za odmowę uczestniczenia w fingowanym procesie czy podpisania wyroku śmierci nikt nie został uwięziony - trzeba było co najwyżej zmienić nurt kariery. Od wewnętrznego, nieuchronnego tragizmu tych lat nie uciekniemy. A polegał on na tym, że polski chłopak musiał służyć w „polskim" wojsku wtedy, kiedy oficerowie polscy, albo tylko w polskich mundurach, mordowali albo kazali mordować tuż obok niego polskich bohaterów narodowych - takich, jak Witold Pilecki czy Emil Fieldorf. Pamięć o tej tragedii powinna działać ostudzające na tych wszyskich, którzy dzisiaj (by użyć słów Zbigniewa Herberta) „z wielkim żalem nad sobą" proszą, aby docenić ich dobre intencje. W sporze o PRL nie chodzi jednak o generałów: oni z jednej, a pułkownik Kukliński (i jego poprzednicy, uciekający na Zachód) z drugiej są jedynie uderzającym przykładem, kliniczną ilustracją istoty tego sporu. Jesteśmy dzisiaj w tej luksusowej sytuacji, że nie musimy nikogo przekonywać, iż budowanie imperium sowieckiego i gospodarki totalnego planowania to nie był dobry pomysł. Można się co najwyżej spierać, czy dla ludzi o nie-zniewolonych umysłach nie powinno to było być od początku jasne. Natomiast do pochlebnej dla nas tezy Josifa Brodskiego, który mówi, że to sami Polacy sprawili, że się komunizm zawalił - trzeba dodać odwrotną stronę 124 tegoż narodowego medalu: to właśnie polscy towarzysze z PZPR-u, skutecznie dławiąc „Solidarność" w latach osiemdziesiątych, maksymalnie przeciągnęli panowanie komunizmu i wydłużyli naszą drogę z Polski do, Polski poprzez PRL. (1993) II Nie wypełniony testament Stosunek do Powstania Warszawskiego i jego spuścizny ideowej był w wewnętrznej polityce polskiej ubiegłego półwiecza sprawą kluczową. Pozostaje nią, wbrew pozorom, do dzisiaj. Do niedawna drugą taką sprawą był mord katyński. Dzisiaj już wszyscy (łącznie z tymi eks-dygnitarzami, którzy jeszcze przed pięciu laty twierdzili, że odpowiedzialność za zbrodnię jest „niejasna") znaleźli się w tym samym obozie oskarżycieli Stalina i władz sowieckich. Nadal jednak chętnie i wygodnie przemilcza się fakt, że właśnie twarde stanowisko w kwestii Katynia, zajęte przez legalny rząd Rzeczypospolitej Polskiej, przebywający w Londynie, spowodowało wycofanie międzynarodowego uznania temu rządowi i utorowało drogę „Polsce Ludowej". Sprawa stosunku do Powstania - to nie tylko kwestia oceny decyzji jego rozpoczęcia, podjętej 31 lipca 1944 przez Komendanta Armii Krajowej i wicepremiera-Delegata Rządu na Kraj, czyli przez wojskowe i cywilne kierownictwo podziemia. I nie tylko kwestia stosunku do „władzy ludowej", narzuconej wówczas od wschodu przez ZSRR. I wreszcie nie tylko problem dokładne 126 go ustalenia, w jakim stopniu na przebieg i szansę powstania wpłynęło wrogie stanowisko Stalina. Istotniejsze od tych wszystkich elementów jest uświadomienie sobie, że Powstanie Warszawskie było ostatnim ważnym i samodzielnym aktem II Rzeczypospolitej. Dlatego też stosunek do Powstania jest ściśle związany ze stosunkiem do Polski Niepodległej i jej rządu, do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, oraz do emigracji politycznej, która stanowiła ich kontynuację, choćby tylko symboliczną. Zwalczający spuściznę Powstania Warszawskiego komuniści polscy i ich moskiewscy opiekunowie wiedzieli, co robią. Atmosfera wrogości wobec Powstania była przez władze komunistyczne starannie wytwarzana na wszystkie możliwe sposoby. Szczególnie dotykało to przedstawienia politycznych okoliczności wybuchu a następnie przebiegu i skutków Powstania. Przez dziesięciolecia wtłaczano wszystkim teorię, że wywołanie Powstania było aktem samobójczego i głupiego egoizmu garstki reakcyjnych polityków, opętanych strachem przed nadchodzącymi przemianami ustrojowymi. Po październikowej „odwilży" 1956 roku Służba Bezpieczeństwa bardzo szybko rozbiła wszystkie próby samoorganizacji byłych powstańców. Nie o samo potępienie Powstania im chodziło, ale o zerwanie więzi między Polską, którą chcieli rządzić - a Polską, która od l września 1939 broniła swojej wolności i swoich praw. Natomiast dla nas obecnie szacunek dla Powstania powinien się wiązać z uznaniem dla podziemnego Państwa Polskiego i kierującego nim z oddali rządu Rzeczypospolitej. Z usunięciem trwającej do dziś dwuznaczności, polegającej na tym, że nie wiadomo, czy obecne Wojsko Pol Nie wypełniony testament 127 skie ma być nawiązaniem do sił zbrojnych Polski Niepodległej - czy dalszym, choć odmienionym, ciągiem zależnego od Moskwy „Ludowego Wojska Polskiego". Pięćdziesiąta rocznica Powstania Warszawskiego została użyta jako okazja do międzynarodowego spektaklu pod hasłem pojednania. O ile wiem, weteranów Powstania nikt nie zapytał, co myślą o takim wykorzystaniu bohaterskiego. czynu ich i poległych kolegów. Pojednanie z sąsiadami - dawnymi wrogami to rzecz ważna i chwalebna. Najpierw jednak należało, moim zdaniem, uporządkować nasze własne podwórko: wyraźnie określić, czy dzisiejsze państwo polskie jest kontynuacją tej Rzeczypospolitej, której legalne władze wydały rozkaz do powstańczego boju. Dać moralne, ideowe i polityczne zadośćuczynienie powstańcom i tym, którzy przez pół wieku występowali w ich obronie. Dowódcę Powstania, przez lata wyszydzanego w PRL-owskiej propagandzie i fałszowanej historii, pochować z honorami należnymi dowódcy Armii Krajowej i Naczelnemu Wodzowi Wojska Polskiego. Tymczasem na kilka dni przed rocznicą Powstania obchodzono, z udziałem tzw. czynników oficjalnych, rocznicę utworzenia Ludowego Wojska Polskiego, wydania Manifestu Lipcowego, itd. Rozpętała się dyskusja na temat pozycji PRL w historii Polski. W dyskusjach nic złego, ale status państwa i jego instytucji musi być jednoznaczny. Nie można z czystym sumieniem oddawać hołdu tym, którzy bronili niepodległości - i tym, którzy służyli jej pozbawianiu. Krzysztof Kamil Baczyński na kilka dni przed śmiercią napisał wiersz, którego słowa oby nam nie brzmiały jak gorzkie proroctwo: 128 Jakie szczęście, że nie można tego dożyć Kiedy pomnik ci wystawią, bohaterze, A morderca na nagrobkach kwiaty złoży. Szacunek dla poległych, na których grobach rośnie dzisiejsza Warszawa, powinien wykluczać instrumentalne traktowanie rocznicy. Koniunkturalnością zapachniały niestety obchody' pięćdziesiątej rocznicy bitwy pod Monte Cassino: najmniej uwagi poświęcono weteranom, nie było ich w oficjalnej delegacji, przybyłych na cmentarz trzymano z dala od głównej uroczystości. Prezydent Lech Wałęsa wypowiedział kilka ładnych zdań - ale w jednoznacznym określeniu miejsca bitwy w naszej historii władze Rzeczypospolitej zastąpił Jan Paweł II. Zaskakujący, a zarazem znamienny dla stanu naszej dzisiejszej świadomości ideowej, jest fakt, że wspaniałe posłanie papieża do uczestników uroczystości na Monte Cassino zostało niemal całkowicie przemilczane przez polskie środki przekazu. List papieża jest krótkim wykładem na temat istotnych treści dziejów naszego narodu i państwa po l września 1939 roku. Jan Paweł II napisał m. in.: Dla nas walka nie skończyła się w roku 1945. Trzeba ją było podejmować wciąż na nowo. [...] Do wspomnienia o zwycięstwie pod Monte Cassino trzeba więc dołączyć dzisiaj prawdę o wszystkich Polakach i Polkach, którzy w rzekomo własnym państwie stali się ofiarami totalitarnego systemu, i którzy na własnej ziemi oddali życie za tę sprawę, za którą oddawali życie Polacy w roku 1939, potem podczas całej okupacji i wreszcie pod Monte Cassino oraz w Powstaniu Warszawskim. Trzeba wspomnieć wszystkich zamordowanych rękami także polskich instytucji i służb bezpieczeństwa, pozostających na usługach systemu, przyniesionego ze Wschodu. Trzeba ich przynajmniej przypomnieć przed Bogiem i przed historią Nie wypełniony testament 129 ażeby nie zamazywać prawdy o naszej przeszłości w tym decydującym momencie dziejów. A więc właśnie: mamy pamiętać o ofiarach „rzekomo własnego państwa" i „polskich instytucji na usługach" obcych - i o „walce", trwającej przez prawie całe półwiecze. III Rzeczpospolita powstawała od roku 1989 jako państwo bez własnej ideologii, to znaczy bez ideowego uzasadnienia budowy takiej właśnie a nie innej polskiej państwowości. Działo się tak po raz pierwszy w historii Polski. Miała swoją ideologię rzeczpospolita szlachecka. Konstytucja 3 Maja stworzyła wzór państwa, do którego odwoływali się Polacy w okresie rozbiorów. Ideologia państwowa II Rzeczpospolitej, odrodzonej w 1918, była oparta na bezwzględnym prymacie zasady niepodległości. W roku 1989 brak jasnego rozgraniczenia między PRL a III Rzecząpospolitą stanowił tylko jeden (i nąjwyraźniejszy) z objawów braku takiej, choćby i kontrowersyjnej, ale widocznej dla całego narodu, wizji Nowej Polski. Toteż dzisiejsi Polacy są ideowo coraz bardziej zagubieni. Nie posiadają żadnego wzorca, według którego mogliby oceniać własne państwo. Jest rzeczą uderzającą a znamienną, że w roku 1989 nowy rząd i stanowiący jego zaplecze Obywatelski Klub Parlamentarny nie sięgnęły - mimo wielu deklaracji o odzyskaniu niepodległości - do spuścizny ideowej i moralnej, pozostawionej przez II Rzeczpospolitą. Zapewne dlatego, że byli pochłonięci przekonaniem o konieczności kompromisu z dotychczasowymi rządcami Polski, nie postarali się o własną jednoznaczność. A przecież dziedzictwo Powstania Warszawskiego, Polskich Sił Zbrojnych i rządu RP na wychodźtwie nie było w swojej treści dziedzictwem par 130 tykularnym. Przeciwnie: posiadało walor ogólnonarodowy. Gdyby ktoś miał co do tego wątpliwości, niech zajrzy do wydanej właśnie staraniem Polskiego Towarzystwa Historycznego antologii Testament powstańczej Warszawy. Zawiera ona liczne teksty świadczące, że powstańcy mieli silną i wyraźną świadomość walki po prostu o Polskę wolną i demokratyczną - nie o Polskę rządzoną przez jakąś grupę ludzi czy określoną orientację polityczną. Nie walczyli o władzę dla generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego czy Antoniego Chruściela-„Montera", ani dla wicepremiera Jana Stanisława Jankowskiego. Walczyli o władzę dla sejmu przyszłej Rzeczypospolitej. Podobnie pod Monte Cassino nie bito się o Polskę dla generała Władysława Andersa, a pod Falaise o Polskę dla premiera Stanisława Mikołajczyka. Zarówno Armia Krajowa jak, w jeszcze większym stopniu, Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, były formacjami apolitycznymi, wojskami państwa polskiego. Żołnierze I i II armii „ludowego" Wojska Polskiego, walczący z Niemcami u boku Armii Czerwonej, znaleźli się w sytuacji tragicznej. Znali aż nadto dobrze system sowiecki. Przytłaczającą większość wśród nich (poza kadrą oficerską) stanowili przeciwnicy komunizmu. Ale wyzwalając Polskę od Niemców - oddawali ją we władzę ZSRR i jego popleczników. Dlatego tak bezcenna była dla kraju legenda naszych żołnierzy na Zachodzie, Polskich Sił Zbrojnych, legenda, która znalazła wyraz w tylu pieśniach, wierszach i utworach literackich. Poświęcenie tych ludzi, którzy tysiącami narażali życie przedzierając się przez granice i fronty do wojska polskiego, aby... znowu móc narażać życie w walce z bronią w ręku, było poświęceniem dla Polski, nie dla innego mocarstwa; i dla wolne Nie wypełniony testament 131 go państwa polskiego po prostu, nie dla jakiegoś ustroju. Jak w pieśni Brygady Karpackiej: Byłem w Polsce socjalistą, A ja endek pełnej krwi, A ja tak pół-komunistą, Ale teraz przeszło mi. Jam ludowiec był istotny, Ja w Ozonie cały czas. A ja byłem bezrobotny, Teraz my już wszyscy wraz. Skład tego wojska i charakter jego dowództwa oraz kierującego nimi rządu, a następnie bieg wydarzeń sprawiły, że nie zostało ono nigdy wplątane w spory o władzę nad krajem. Dana mu była tylko walka o cel ostateczny. Tak samo było z ich krajowymi kolegami Ś powstańcami Warszawy. „Barykada nie zna różnic politycznych" - brzmiał tytuł artykułu w „Warszawiance" z 9 sierpnia 1944. Upadek Powstania przypieczętował tę formułę na zawsze. Okrutna historia wyniosła powstańców Warszawy i ich kolegów z I i II korpusu wysoko w przestrzeń niepodległościowego mitu, uczyniła czystymi symbolami poświęcenia dla Polski idealnej, Polski, jaka być powinna. Testament Polski Walczącej, ogłoszony l lipca 1945 przez podziemną Radę Jedności Narodowej, nie był odezwą jednego obozu politycznego: podpisali go zarówno socjaliści z PPS, jak i delegaci Stronnictwa Narodowego, Stronnictwa Ludowego i chrześcijańsko-demokratycznego Stronnictwa Pracy. Ale nawet gdyby w ciągu ubiegłych paru lat przychodziło komuś do głowy sięgnąć po ten wspaniały i przejmujący dokument Ś okazałby się niewygodny. Dla jednych dlatego, że jest twardo niepodległościowy i zdecydowanie potępia wpro 132 wadzany przez Moskwę system państwowy - a więc jest „prawicowy" i odmawia uznania PRL. Dla drugich dlatego, że mówi o „sprawiedliwym podziale dochodu społecznego" i o „zapewnieniu masom pracującym współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką narodową oraz warunków materialnych, zabezpieczających byt rodzinie i osobisty rozwój kulturalny" Ś a więc jest jawnie „lewicowy" i kłóci się z doktryną gospodarki wolnorynkowej. Testament brzmi w istocie rzeczy jak darmowy a bezcenny zapis na rzecz NSZZ „Solidarność". Dlaczego związek w swoich działaniach politycznych po ten spadek ideowy nie sięgnął - nie wiem. Oficjalne celebrowanie rocznicy Powstania Warszawskiego zobowiązuje. To nie powinna być okazja do pokazywania się dzisiejszych polityków i działaczy na tle pomników, sztandarów i grobów. To ma być święto Powstania i powstańców; uczczenie ich pamięci i ich celów, a nie składnik bieżących zabiegów o popularność i wpływy. Szacunek dla poległych, pomordowanych i zmarłych nakazuje, by półwiecze Powstania stało się okazją do jednoznacznego przywrócenia „samotnemu bojowi Warszawy" jego właściwego miejsca w historii Polski. A także wezwaniem do nawiązania ciągłości, do podjęcia tradycji, do wypełnienia porzuconego testamentu. (1994) PRL czyli kultura fałszu I. W lipcu 1944 roku, w przeddzień Powstania Warszawskiego, założono Polakom nowe państwo. Zrobił to sam Stalin, uznając w Moskwie powołany przez siebie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego za jedyną legalną władzę na ziemiach polskich. Charakter tego państwa a, także jego obszar, pozostawały długo nie określone, nawet słownie; pewnikiem była od początku tylko ścisła więź z ZSRR. Takie założenie narodowi jego państwa przez czynniki zewnętrzne zdarza się od czasu do czasu, zwłaszcza na Bałkanach lub w Afryce. I z reguły naród, obdarowany państwem, źle na takim zabiegu wychodzi. Niezwykłość naszej sytuacji polegała na tym, że posiadaliśmy już własny i uznany międzynarodowo rząd, a także własne wojsko. Rząd przebywał w Londynie (tak samo jak np. rządy Holandii i Norwegii), ale w kraju działały jego rozbudowane agendy zarówno cywilne, jak wojskowe. Polskie siły zbrojne, którymi ten rząd dysponował, nale-żały do najliczniejszych armii w Europie. Nikt nam nie musiał robić prezentu w postaci nowego państwa. A jednak tak się stało i kilkudziesięciu milionom Polaków przyszło przez parędziesiąt lat żyć wewnątrz da 134 rowanego przez Stalina tworu, od roku 1952 nazywanego PRL-em. U jego podstaw leżały dwa kłamstwa: jedno okrutne, drugie groteskowe. Kłamstwo okrutne - to sowieckie twierdzenie, że to Niemcy dokonali mordu zwanego umownie „katyńskim", mordu na blisko 23 tysiącach polskich oficerów, policjantów i urzędników państwowych. Kiedy rząd Rzeczypospolitej nie chciał tego kłamstwa potwierdzić Ś ZSRR zerwał z Polską stosunki dyplomatyczne. To zerwanie otwarło drogę do utworzenia przez komunistów, kilkanaście miesięcy później, nowego państwa polskiego. Kłamstwo groteskowe - to twierdzenie, że PKWN wyłoniła Krajowa Rada Narodowa, w praktyce nie istniejąca. Manifest PKWN napisany był przez sowieckich funkcjonariuszy i agentów w Moskwie i tam ogłoszony. Pierwsi przedstawiciele nowej władzy zostali dowiezieni do Chełma dopiero 28 lipca, po uprzednim podpisaniu formalnej zgody na zmianę wschodniej granicy RP oraz na przejęcie przez Armię Czerwoną i jej dowództwo zwierzchnictwa nad wszystkim, co się na obszarze tak okrojonej Polski działo. Dyskusje nad tym, jakiego rodzaju państwem była PRL, trwają już dobre kilka lat. Myślę, że najcelniejszy termin określający jego istotę można znaleźć w języku ofiarodawców tego państwa: łżegosudarstwo, fałszywe państwo, państwo-pretendent (tak, jak w XVII wieku mąż Maryny Mniszkówny, udający nieżyjącego cara Dymitra, był nazywany łże-Dymitrem), państwo udawane. Żyć w nim wszakże trzeba było naprawdę. II. Piszę o faktach powszechnie dziś znanych. Mam jednak poczucie, że dotychczas nie przyjrzano się dostatecznie skutkom zmuszenia narodu do bytowania w fał PRL czyli kultura fałszu 135 szywym państwie. Przedziwnym omamom ulegali najinteligentniejsi ludzie. Stefan Kisielewski pisał na Nowy Rok 1947 w „Dziś i Jutro", koncesjonowanym tygodniku „postępowych katolików", o „rządzącej Polską lewicy", którą z „opozycją, jak i wreszcie emigracją" Ś łączy ta „jedna wspólna cecha", że „po prostu składa się z Polaków". I nawoływał: „odrzućmy sugestię na temat obcych agentur". Nawet zakładając, iż Kisielewski mógł nie zdawać sobie sprawy, że prezydent Bolesław Bierut był starym funkcjonariuszem sowieckich służb specjalnych - to przecież nie mógł nie wiedzieć, że wszystkie zasadnicze decyzje polityczne i gospodarcze, dotyczące państwa polskiego, zapadały wówczas w Moskwie albo musiały być z Moskwą uzgadniane; że dowódcy radzieccy sprawowali pełną władzę nad wojskiem; i że Ministerstwo Bezpieczeństwa było dyspozycyjne wobec Sowietów. Nie mówiąc już o tym, że - zwłaszcza na ziemiach zachodnich Polski - komendy Armii Czerwonej i NKWD nie podlegały praktycznie żadnej kontroli władz lokalnych. Doprawdy, „polska lewica" rządziła wówczas Polską tylko o tyle, o ile jej na to pozwolono. Zacytowałem Stefana Kisielewskiego, bo nie można go podejrzewać ani o tępotę, ani o karierowiczostwo, ani wreszcie o osobiste ambicje polityczne. Chciał, by rzeczywiście spory między orientacjami politycznymi, występującymi w Polsce, były sporami wśród Polaków. Z faktu, że premier Edward Osóbka-Morawski był niewątpliwie Polakiem - tak samo, jak Polakami byli przywódca opozycji wicepremier Stanisław Mikołajczyk i premier rządu RP w Londynie Tomasz Arciszewski Ś wyciągał wniosek aż groteskowo nieprawdziwy. Osóbka-Morawski o niczym ważnym nie decydował, nawet kiedy mu takie myśli przychodziły do głowy. Pisząc 136 o „agenturach" Kisielewski pragnął odsunąć głoszoną oficjalnie teorię, że zarówno opozycja, jak i emigracja Ś to agenci imperializmu; po latach jego słowa brzmią jak naiwna obrona posłusznych wykonawców woli Kremla. Kisiel pragnął zakląć rzeczywistość. Ale tak ją zaklinając - fałszował. Mechanizm logiczny tego zafałszowania był typowy i bardzo wówczas rozpowszechniony: wybierało się osobne elementy i elemenciki rzeczywistości, odrywając je od kontekstu i powiązań. Jak w wierszu Tuwima o „strasznych mieszczanach", którzy „widzą wszystko osobno". Pierwsza zasada materializmu dialektycznego głosiła coś dokładnie odwrotnego (że wszystko jest z wszystkim jakoś tam powiązane) - ale umysł człowieka, złapanego w sidła peerelowskiej rzeczywistości, chętnie czepiał się szczegółów („dobrych stron" i „osiągnięć"), budując z nich dowolne całości. Oficjalna wersja wydarzeń przeszłych i bieżących, narzucana przez propagandę, powstawała w sposób bardziej skomplikowany, choć nie mniej dowolny. Wymyślano fakty niebyłe (jak rzekome zaplecze polityczne PKWN-u), negowano niewątpliwe (jak masowe egzekucje, dokonywane przez NKWD), odkrywano nie istniejące powiązania (wszyscy opozycjoniści byli agentami imperializmu). Trzeba wyraźnie powiedzieć, że zafałszowanie obrazu przeszłości i tego, co działo się dokoła, nie polegało w PRL-u po prostu na zakazie wspominania o faktach niewygodnych. Takie zakazy Polacy znali dobrze z działań zaborczej cenzury. Henryk Sienkiewicz nie mógł w Trylogia pisać o wojnach z Moskwą, zaś akcję pierwotnego „Pamiętnika korepetytora" przeniósł w Poznańskie. Aby cenzurę przechytrzyć, wymyślono rozbudowany „język czopowy", język symboli, podstawień i aluzji. Ale w okresie roz PRL czyli kultura fałszu 137 biorów nawet ci ugodowcy, którzy podpisywali deklaracje w typie: „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy" - nie twierdzili, że np. ciesząca się sporą autonomią Galicja (z własnym szkolnictwem itd., ze swobodami zrzeszeń i zgromadzeń i wyborów znacznie większymi niż w PRL-u) była państwem polskim. Łże-gosudarstwo PRL-u było w doświadczeniach polskich czymś nowym. Język ezopowy nie wystarczał dla wyślizgnięcia się z jego sieci. Ogromnie trudno było zachować świadomość dystansu między prawdą, którą się znało - a fałszem, który otaczał dokoła, zalewał, do którego trzeba się było choćby milcząco dostosować. W książce Między wyzwoleniem a zniewoleniem: Polska 1944Ś1956 Krystyna Kerstenowa pisze wnikliwie o tym, że nie sposób było uchronić się przed skażeniem naszych kategorii myślenia [...] u wielu przetrwanie wymagało ukrycia prawdziwej twarzy, przywdziania maski, która z biegiem czasu jakże często zaczynała się zrastać z twarzą. We wstępie do cytowanego tomu prof. Kerstenowa twierdzi, że nawet w r. 1947, po przeprowadzonych w warunkach terroru i na dodatek jeszcze sfałszowanych wyborach [...] nie doszło Śjak się wydaje - do pełnej alienacji państwa [tj. odrzucania go przez Polaków]. Jeśli nawet nie było to państwo, z którym można by się w pełni identyfikować, nie było ono również państwem obcym, zaborczym, okupacyjnym. Te zdania wybitnej historyczki wskazują na potrzebę dalszych badań i przemyśleń. Na czym polegała, wtedy i później, „niepełna akceptacja" tego państwa? Czy na przykład wysuwanie w latach 1956, 1970 i 1980 postulatów spełnienia przez rząd konstytucyjnych i programowych obietnic, było wyrazem akceptacji, czy też gestem demaskowania obłudy? 138 To prawda, że nazywanie PRL-u państwem „obcym", „zaborczym", albo „okupacyjnym" jest chybione. Niewątpliwa zależność tego państwa od ZSRR nie była bezpośrednio odczuwana w życiu codziennym przez miliony obywateli, zwłaszcza tych mniej spostrzegawczych (którzy zawsze i wszędzie stanowią większość). Niemniej jednak było to państwo fałszywe. I nawet jego „akceptacja bez identyfikacji", choćby oznaczała tylko brak poczucia dystansu wobec władzy, wydającej nam zezwolenia np. na mieszkanie w danym miejscu albo podróże za granicę, była postawą patologiczną. Powodowała głębokie zwyrodnienia, jeśli nie kręgosłupa moralnego, to sposobu myślenia i umiejętności widzenia świata. III. Wydawać by się mogło, że ideologia komunistyczna, narzucona równocześnie z darowaniem Polakom] nowego państwa, powinna od niego dodatkowo odstrę-j czać. Tymczasem, jak widać na niezliczonych przykładach, było właśnie odwrotnie. Materializm dialektyczny, a także teorie walki klas, bazy i nadbudowy oraz; nieuchronności procesów historycznych uzasadniały i ułatwiały godzenie się z rzeczywistością PRL-u. Ubie-: rały obcą dominację, mniej lub bardziej brutalną, a na» wet terror, w dostojne szaty filozoficznej konieczności.; Wiarę w naukową regularność mechanizmu dziejowego nazwano później skutkiem „Heglowskiego ukąszenia"; ale pod zęby niemieckiego historiozofa podstawiano się chętnie. Nawrócenie się na marksizm zwalniało od obowiązku oporu, choćby tylko myślowego, wobec kłamstwa, przemocy i bredni. Ideologia komunistyczna stanowiła (jakże szybko o tym zapominamy!) oficjalną ideologię państwa i rządzącej nim partii. Totalitarność tego państwa byh j PRL czyli kultura fałszu 139 wprost proporcjonalna do stopnia obowiązywania tej ideologii. W późnych latach czterdziestych i do roku 1956 obowiązek ten był egzekwowany dość surowo, choć nigdy bezwzględnie. Inaczej, niż to się działo w Chinach, nie-marksistów nie pakowano do obozów reedukacyjnych. Ale każdy, kto marksizmu nie aprobował - skazywał się na los obywatela drugiej lub dalszej kategorii, zależnie od stopnia ostentacji i pełnione-go zawodu. Na przykład oficer nie-marksista to gatu-nek nie występujący, do końca istnienia PRL-u. Z bie-giem lat wymagania słabły i z pozytywnych (aby ideologię komunistyczną i marksizm wyznawać) stawały się negatywnymi (aby o komunizmie i marksizmie - a także oczywiście o ZSRR i Rosji - źle nie mówić). Ale zasada pozostawała zasadą. Materializm dialektyczny był filozoficznym bełkotem, nie mającym prawa do istnienia w ojczyźnie Kazimierza Ajdukiewicza i Alfreda Tarskiego, czołowych filozofów naszego wieku. A jednak rozprawiano o nim z obezwładniającą powagą. Teoria powszechnej walki klas, napędzającej nieuchronne następowanie po sobie formacji społeczno-gospodarczych, była ubranym w pseudo-naukową formę wytworem mętnego i dowolnego myślenia. A jednak przyjmowano ją, czasem ochoczo, czasem wstydliwie - ale szeroko. Czesław Miłosz, który nie tylko brał marksizm na serio, ale w dodatku patrzył z góry na tych, którzy Marksa i Engelsa nigdy na serio nie brali - opisał w Zniewolonym umyśle postawę „ketmana": udawanego przyjęcia zasad Nowej Wiary po to, by pod pokrywką zachować zarówno własną skórę jak i szczególnie cenną część własnych przekonań. Ketman to oczywiście szczególnie rozwinięta forma uprawiania „podwójnego myślenia", opisanego przez George'a Orwella w jego po 140 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL i ^ wieści 1984. W rozlicznych na ten temat rozważaniach (np. w Zniewolonym umyśle po latach Andrzeja Walickiego) nie znajduję prostego stwierdzenia, jakie nasuwa pobieżna nawet obserwacja zachowań ludzi, którzy „podwójne myślenie" uprawiali. Otóż im sprawniejsze przystosowanie, tym bardziej zaciera się granica między tym, co się udaje, a tym, w co się „naprawdę" wierzy. Im zręczniejsze „podwójne myślenie", tym większa wytwarza się tolerancja - psychiczna i intelektualna Ś wobec kompromisów z prawdą. Zaś kompromis między prawdą a nieprawdą jest po prostu fałszem. Prawdę należy cenić, bo jest rzadka jak brylant. Na temat gatunku ptaka, którego właśnie widzę za oknem, można wypowiedzieć tylko jedno prawdziwe zdanie: to jest sójka. Zdań fałszywych można układać nieskończenie wiele. Tak samo jak z PRL-em. IV. Masowe godzenie się z nowym ustrojem i udzielanie mu poparcia - mimo aresztowań, represji, cenzury, mimo oczywistości kłamstw i stosowanej przemocy Ś domaga się od historyków i socjologów wyjaśnienia. Na takie wyjaśnienie czekają nie tylko młodsi, którzy tamtych czasów nie znają; potrzebują go również bezpośrednio zainteresowani. Poszukują jeśli nie usprawiedliwienia, to przynajmniej uzasadniona swoich decyzji o współpracy z władzami PRL. Naturalna jest obrona przed przypisywaniem ludziom niskich pobudek w podejmowaniu takich decyzji. Mamy więc duży popyt na wyjaśnienia, a równocześnie brakuje materiału źródłowego. Takie dokumenty, jak Dzienniki Marii Dąbrowskiej, należą do rzadkości. Świadectw ludzi, którzy udziału w oficjalnym kłamstwie konsekwentnie odmawiali, jest bardzo niewiele. W tej sytuacji powstają różne mity i mylące uproszczenia. PRL czyli kultura fałszu 141 Wymienię trzy z nich, chyba dotychczas nie opisane. Powtarza się chętnie, że akces do nowego ustroju ułatwiało i uzasadniało głębokie rozgoryczenie postawą zachodnich sprzymierzeńców Polski, „kompromitacja" rządu RP i władz podziemia, które nie potrafiły zapobiec narodowym klęskom i utracie niepodległości, a także poczucie „bezsensowności" poniesionych ofiar a zwłaszcza katastrofy Powstania Warszawskiego. Gdyby jednak takie odczucia i oceny były rzeczywiście motywami decyzji o podjęciu takiej czy innej współpracy z nową władzą, wstępowania do partii lub masowego zapisywania się do prokomunistycznych organizacji młodzieżowych - występowałyby one najsilniej bezpośrednio po wydarzeniach, które je wywołały, a więc w latach 1945Ś46. Było jednak inaczej. Od postaw młodzieży zaczynając. Doskonale pamiętam, że w okresie bezpośrednio powojennym Powstanie Warszawskie było dla moich gimnazjalnych kolegów (roczniki 1928Ś32) przedmiotem kultu. Podczas wycieczek szkolnych i na harcerskich obozach wyśpiewywaliśmy z zapałem „Marsz Mokotowa" i „Sanitariuszkę Małgorzatkę": w ten sposób rzucaliśmy wyzwanie współczesności. Kult Powstania zaczęto nam wybijać z głów w latach 1948Ś49. I dopiero na tamte i późniejsze lata przypada zarówno podporządkowanie partii ZHP, jak i szybki rozrost członkostwa ZWM, a później ZMP, Dokonywał się ten rozrost pod potężnym naciskiem administracyjnym; np. już w roku 1949 dostanie się maturzysty „niezorganizowanego" na studia wyższe było osiągnięciem, później - stało się rzadkością. Wobec młodzieży nie aspirującej do wyższego ^kształcenia stosowano inne bodźce; ich skuteczność była jak się zdaje największa wśród tych, którzy prze 142 nosili się ze wsi do miast - ale o ile wiem nie przeprowadzono na ten temat odpowiednich badań. Lektura pism z lat 1945Ś49 potwierdza wspomnienia o tym, że poczucie klęski, potępienie tradycji powstańczej, ogólne odrzucenie przeszłości - to były nastroje i postawy, które rozwinęły się dopiero parę lat po wojnie i pod oczywistym wpływem partyjnej propagandy, wspomaganej represjami politycznymi wobec środowisk opornych wobec nowego ustroju. Po zakończeniu wojny „władza ludowa" funkcjonowała w Polsce przez czas pewien jakby OBOK nadziei na lepsze życie, żywionych przez większość narodu. Naturalny po okresie zniszczeń zapał do odbudowy, do nauki, do pracy - łączył się u jednych z oczekiwaniem na „prawdziwe" wyzwolenie, które nastąpić miało po nowej wojnie Zachodu z komunistami, u innych z liczeniem na sukces Mikołajczyka i PSL w ucywilizowaniu narzuconego Polsce systemu politycznego. Polska Niepodległa, Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, akowskie podziemie i Powstanie Warszawskie pozostawały przez parę lat pozytywnymi punktami odniesienia. Maria Dąbrowska, która w późniejszych latach nie zawsze umiała oprzeć się urokom korzystania z dobrodziejstw władzy „ludowej", w listopadzie 1945 roku napisała głośny szkic Conradowskie pojęcie wierności - w obronie spuścizny ideowej akowskiego podziemia. Zdradę naszych zachodnich sprzymierzeńców, dokonaną podczas konferencji w Teheranie i Jałcie, odczuła wyraźniej emigracja; dla kraju dwulicowość Roosevelta i Churchilla była przesłaniana cynizmem Stalina, który odmówił udzielenia pomocy Powstaniu Warszawskiemu, oraz doświadczanymi bezpośrednio aktami przemocy ze strony władz sowieckich. PRL czyli kultura fałszu 143 I dopiero załamywanie się oczekiwań i nadziei na nie-komunistyczną (czy nie-całkiem-komunistyczną) przyszłość połączone z trwającym i coraz bardziej skutecznym w tropieniu opornych terrorem sprawiło, że propaganda nowej władzy zaczęła zyskiwać coraz szerszy posłuch. Wymierzona była przeciwko całej spuściźnie organizacyjnej i ideowej legalnego rządu RP (którego autorytet poderwał również powrót do Polski w czerwcu 1945 Stanisława Mikołajczyka), władz cywilnych polskiego państwa podziemnego i Armii Krajowej. Ze szczególną zaciekłością atakowano Powstanie Warszawskie i całe zbrojne podziemie. Drugi mit głosi, że władza ludowa przyciągnęła naród do siebie, podrywając ludzi do wielkiego czynu odbudowy kraju i przekształcenia struktury społecznej kraju w duchu równości i sprawiedliwości społecznej. Jednakże komuniści (i ich mniej lub bardziej marionetkowi sojusznicy) stanowili w Polsce zupełny margines, zarówno w sensie liczebnym jak i ideowym. To nie oni przekonali naród do poparcia ich programu społecznego. Mieli świadomość własnej słabej mocy perswazyjnej: znamienne, że Manifest Lipcowy nie wspomina np. o upaństwowieniu przemysłu. Nadciągająca z Moskwy władza wykorzystała wizje, nastroje i konkretne programy, zawarte w dokumentach wcześniejszych niż ów manifest. W całej Europie nastąpił po zakończeniu wojny wyraźny zwrot w kierunku lewicowym - ale w Polsce nie oznaczało to sympatii ani prokomunistycznych, ani prosowieckich. Wykorzystanie tego zwrotu przez Moskwę i przywódców PPR było zręcznym zabiegiem socjopsychologicznym, jednakże pod popularne wówczas hasła demokracji i sprawiedliwości społecznej podłożono sfałszowaną treść. 144 W odbudowę kraju włączyły się entuzjastycznie miliony ludzi. Jednak czuli oni, że odbudowują polską Ojczyznę, a nie Polskę Ludową. Powrót uczniów do szkół, olbrzymi napływ studentów na wyższe uczelnie i podjęcie pracy dydaktycznej przez wykładowców Ś to wszystko były odruchy naturalne, nie mające nic wspólnego z akceptacją nowego ustroju - chociaż jego funkcjonariusze zasługę sobie przypisali. Obejmowanie katedr i zakładów naukowych wcale nie musiało iść w parze ze zgodą na oficjalne kłamstwo. Podam tu dwa przykłady: w ratowaniu zbiorów bibliotecznych i muzealnych z palonej przez Niemców Warszawy i w późniejszym uruchamianiu zajęć na wskrzeszonym UW brali udział zarówno Wacław Borowy i Michał Walicki, którzy nigdy nie podjęli współpracy z komunistami, jak i Juliusz Starzyński, wkrótce czołowy krzewiciel marksizmu i działacz partyjny. W Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK pracował młody Aleksander Gieysztor. I oto po roku 1945 ten niezwykle uzdolniony historyk, jeden z najświetniejszych umysłów swego pokolenia, poświęcił się... naukom pomocniczym historii. Zagłębiając się w paleografii nie musiał kłamać. Trzeci mit polega na tłumaczeniu zachowań przystosowawczych działaniem „narodowego instynktu samoobrony" czy „zbiorowego rozsądku". Pomijam już zasadniczą wątpliwość, czy używanie tego rodzaju duchologicznych metafor jest uprawnione w tekstach wyjaśniających zachowania się jednostek, a nawet i grup społecznych. Chodzi o to, iż w tym konkretnym przypadku uważam za całkowicie błędne odwoływanie się do pojęć, które sugerują, że społeczeństwo reagowało na zasadzie jakiegoś wspólnego poczucia czy nastawienia. Można tego rodzaju metaforyczne sugestie trak PRL czyli kultura fałszu 145 tować poważnie w odniesieniu do takich zjawisk, jak nabór ochotników do wojska polskiego w latach 1919Ś1920, Powstanie Warszawskie, albo ruch Solidarności w 1980 roku. Wówczas istotnie ludzie zachowywali się w podobny sposób, bo odczuwali wyjątkowo silnie więzi wspólnotowe. Podejmowali decyzje na podstawie tego poczucia więzi. W okresie PRL-u, a ]w szczególnie w latach 1945Ś56, na ludzkich reakcjach i decyzjach ciążyła świadomość odwrotna: rozbicia dotychczasowych powiązań i solidarności. Reakcje przystosowawcze, godzenie się na nowy ustrój i decyzje współudziału w zbiorowym fałszu zapadały wbrew polskiej tradycji solidaryzmu społecznego (z którą partia. bezwzględnie walczyła), wbrew narodowej wspólnocie. V. Skupiłem powyżej uwagę na tzw. czasach stalinowskich. Nie tylko dlatego, że był to okres najbardziej jaskrawych kontrastów, najostrzejszych konfliktów i największych zbrodni. Przede wszystkim dlatego, żeby móc zwrócić uwagę na jego dziedzictwo wstydliwe: ustąpienie największych brutalności wywołało ulgę podobną do owego anegdotycznego wyprowadzenia kozy z przeludnionej klitki. Łatwo było zapomnieć, że istota sytuacji, tj. zależość państwa i dyktatura monopartii, nie uległa zmianie. Hanna Swida-Ziemba (autorka najlepszych ale niestety trudno dostępnych prac na temat postaw ludzkich w okresie stalinizmu w Polsce) znakomicie opisała mechanizm psychologiczny, który sprawił, że po roku 1956 utrzymanie postawy pryncypialnej stało się - wbrew pozorom - i trudniejsze i mniej częste. Zadziałało i wspomniane uczucie ulgi, i pogłębiejące się z latarni przekonanie, że jesteśmy na PRL skazani „na zawsze" („Stalinizm i społeczeństwo polskie", w tomie Stalinizm, 10 ~ Z Polski ... 146 pod red. Jacka Kurczewskiego, Warszawa 1989, nakład 250 egzemplarzy). Pamiętam, jak moi koledzy w Instytucie Badań Literackich PAN, partyjni pół-cynicy, mawiali do mnie wówczas: „Zdzisiu, najwyższy czas, żebyś już zaczął kolaborować!" No bo w imię czego miało się dalej stawiać opór historii? Przecież przestano już zabijać wrogów klasowych! Najchętniej używanym argumentem za współpracą z reżimem komunistycznym pozostaje twierdzenie, że „nie było alternatywy". Jest to twierdzenie z gatunku nieudowadnialnych. Po pierwsze dlatego, że historia biegnie tylko raz, nie da się odtworzyć eksperymentalnie. Po drugie dlatego, że argumentujący po obu debatujących stronach muszą przyjmować ogromną liczbę dodatkowych i mniej lub bardziej dowolnych hipotez. Wiele wskazuje na to, że po Powstaniu Warszawskim Stalin odstąpił od zamiaru ściślejszej integracji Polski z ZSRR. Czy dużo większa skala biernego oporu Polaków spowodowałaby większe prześladowania - czy ograniczenie sowieckich żądań? Nie dowiemy się nigdy. Należy jednak przypomnieć, że problem istnienia lub nieistnienia w latach powojennych alternatywy ustrojowej dla Polski jest problemem z innej płaszczyzny niż kwestia prawdomówności i kłamstwa, uczciwości i fałszu. I trzeba sobie postawić proste pytanie: ilu Polaków, a zwłaszcza ilu polskich działaczy politycznych i intelektualistów, miało moralne prawo do myślenia o swoich decyzjach w kategoriach „mniejszego zła" lub „alternatywy dla Polski"? Nie wiem, czy w kraju znalazłoby się ich więcej, niż dziesięciu. (Należał do nich umierający Wincenty Witos, który współpracy z komunistami odmówił.) Nieporównanie liczniejsi podwieszali się, mniej lub bardziej świadomie, pod ten uwznioślający dylemat - zaś ich rzeczywistym bodź PRL czyli kultura fałszu 147 cem była chęć udziału we władzy, rozgłosu, bycia „kimś", publicznego zaistnienia, ogłoszania książek, nie mówiąc już o lepszym mieszkaniu. VI. Po roku 1956 Polacy wędrowali gromadnie przez różne etapy bardziej lub mniej pokojowej koegzystencji z darowanym im państwem. Wspólnym mianownikiem tych etapów był kompromis, przyklepywany i potwierdzany nowo-mową. Przeciwko „drętwej mowie", „mowie-trawie" buntowaliśmy się w okresie „październikowym". Największe zasługi miał w jej demaskowaniu tygodnik „Po Prostu". Zamknięto go jesienią 1957, mimo protestacyjnych rozruchów, które Gomułka kazał brutalnie stłumić. Nowa „mowa-trawa" dość szybko porosła na mogiłach popaździernikowych złudzeń. PRL-owska nowo-mowa okazała się, jak myślę, jednym z bardziej trwałych produktów systemu - tak wszędobylskim, że coraz mniej zauważalnym. Najwłaściwszą jej nazwą byłaby zapewne „obok-mowa": język nie przystający do rzeczywistości. Ale nie przystający tak zręcznie, że dystans między słowami a faktami stawał się nieuchwytny. Nie mam na myśli takich oczywistych sloganów, jak „wspólnota socjalistyczna" (czyli państwo należące do Układu Warszawskiego) czy „jedność moralno-polityczna narodu"; ani potworków w rodzaju: „Jedność ekonomiki-polityki-ideologii staje się stopniowo integralnym czynnikiem obywatelskiego myślenia." (jeden z sekretarzy KC PZPR w roku 1972). Przecież podpisując protesty przeciwko takim czy innym posunięciom władz PRL i oświadczając, że jest to z naszej strony „wyraz obywatelskiej troski" sami ześlizgiwaliśmy się w obok-mowę - bo zwrot „obywatelska troska" znaczył, że uważamy się za obywateli, 148 a więc członków demokratycznej struktury państwowej, swobodne podmioty życia politycznego! Powtarzając tę formułę zapominaliśmy, iż jest ona fałszywa, a jej używanie świadczy o tym, żeśmy „kupili", żeśmy się dali nabrać. Werbalną zbieżność deklaracji władzy z włas-nymi chęciami traktowaliśmy jako rzeczywistość. Niewątpliwy wzrost świadomości politycznej w latach siedemdziesiątych owocował często nie tyle wyostrzeniem rozróżnień między prawdą a fałszem, ile wyraźniejszą zgodą na kompromis. Marcin Król w roku 1979 w wydanej na emigracji (a więc poza cenzurą!) książce jako „realizm" określał „zdawanie sobie sprawy, że w Polsce panuje ustrój zwany socjalistycznym, że naszym sąsiadem jest Związek Radziecki i że nie ma powodu sądzić, by ten stan rzeczy miał ulec w najbliższej przyszłości istotnej zmianie". Twierdził dalej, że ta-kimi „realistami" są „zapewne wszyscy ludzie w Polsce żywo interesujący się sprawami publicznymi" - ten dzisiejszy stan rzeczy przeciwstawił „przeszłości, kiedy to niektórzy spośród ludzi czynnie zaangażowanych w życie publiczne albo próbowali ten ustrój zmienić metodami walki parlamentarnej lub siłą, albo spodziewali się, że uda im się go zasadniczo przekształcić przy pomocy wewnętrznej presji ideologicznej." (Style politycznego myślenia, Paryż 1979, s. 114). Jeszcze dobitniej wyrażali zasadniczą akceptację ustroju „socjalistyczne-go" i trwałości „sojuszu" z ZSRR (jako „gwarancji" bezpieczeństwa państwa!) członkowie klubu Doświadczenie i Przyszłość w swoim „Raporcie" z maja tegoż i 1979 roku. Teksty Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, w których zwracaliśmy się nie do władz, ale do narodu, i nazywaliśmy po imieniu nasze cele ostateczne: niepodległość, wyjście z Układu Warszawskiego, pojed PRL czyli kultura fałszu 149 nanie ze zjednoczonymi Niemcami, itd. - należały do wyjątków. I myślę, że przyjmowali je lepiej i chętniej „zwykli" ludzie, niż „obywatele" tak czy inaczej zaangażowani w jawne życie publiczne. VII. Powstanie narodowe „Solidarności" w lecie 1980 wprowadziło na polską scenę polityczną zasadniczą dwudzielność: z jednej strony NSZZ „S", z drugiej władze partyjno-rządowe. Dynamika związku była tak wielka, że również dyskutowane i deklarowane kompromisy zmieniały swój charakter. Dialog nie odbywał się już na płaszczyźnie w pełni wytyczonej i opanowanej przez partię. Nie ona dyktowała reguły dyskusji ani znaczenie używanych w niej terminów. Solidarność była STRONĄ. Stan wojenny początkowo tę dwudzielność sceny politycznej zaostrzył i utwardził. Wkrótce jednak okazało się, że przeciwstawienie „my" - „oni" nie wystarcza w sytuacji, kiedy „oni" nie tylko rozporządzają siłą i socjotechniczną sprawnością, ale dobrze wiedzą, czego chcą: utrzymania władzy. Dla PZPR był to program minimum, lecz zupełnie wystarczający w rozgrywce z ośrodkami opozycyjnymi, których nie łączył żaden program pozytywny, żadna wspólna wizja innej Polski. Z perspektywy lat widać to wyraźnie: ani przewodniczący Solidarności, nasz najwybitniejszy przywódca (znakomity taktyk, ale bez własnego programu), ani Jego doradcy również takiej wizji nie posiadali. Wojciech Jaruzelski i jego współpracownicy nie potrafili się uporać z żadnym problemem gospodarczym, społecznym czy politycznym, stojącym przed państwem. Mieli też do czynienia ze stałym pogarszaniem się sytuacji ekonomicznej Polski. Jednakże w ciągu paru lat osiągnęli olbrzymi sukces socjotechniczny: przekonali 150 znaczącą część opozycji do potrzeby generalnego kompromisu. Opowiada o tym zwięźle Jan Skórzyński w pasjonującej książce Ugoda i rewolucja: Władza i opozycja 1985Ś1989. Oto w roku 1985 Adam Michnik w książce Takie czasy... Rzecz o kompromisie postulował porozumienie z władzą: „Dla komunistów może to być droga do uzysania legitymacji, dla nas zaś - droga do godziwego życia." Równocześnie Marcin Król w Warszawie, a Waldemar Kuczyński w Paryżu układali projekty koegzystencji z władzami PRL-u, uznanego za „państwo nasze" i systemem, „który jest i musi być komunistyczny". I pomyśleć, że działo się to zaledwie na cztery lata przed upadkiem tego systemu! I doprawdy bardzo trudno byłoby dowodzić, że gotowość opozycji do za-warcia kompromisu upadek komunizmu przyspieszyła. Nie można się dzisiaj opędzić wrażeniu, że zwolennikom kompromisu zabrakło cierpliwości. Trwałość peerelowskiej pseudo-państwowości zakładano zresztą jeszcze na początku 1989 roku: Jerzy Turowicz, przemawiając w imieniu Komitetu Obywatelskiego podczas otwarcia obrad Okrągłego Stołu (6 II 1989) obiecywał „poszanowanie konstytucji PRL"! I w następnych tygodniach nie raz takie zapewnienia składano. Całkowicie więc uprawnione jest pytanie o zasady kompromisu, do którego doszło na wiosnę 1989 roku. Czy zawierający ów kompromis w imieniu narodu wiedzieli, do jakich dalszych celów miał ich doprowadzić? Inaczej mówiąc, do czego był środkiem? Czy też za cel mieli samo zawarcie kompromisu, to jest uzyskanie pozycji partnerów władzy? Dzisiaj widać jasno, że jak na możliwości historyczne, cele stawiano sobie bardzo^ ograniczone. PRL czyli kultura fałszu 151 Sprawdzeniem pryncypializmu było zachowanie się czołowych działaczy strony solidarnościowej w przededniu Okrągłego Stołu w obliczu zamordowania w styczniu 1988 dwu księży, związanych z opozycją: Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca. Zareagowano milkliwie, obawiając się prowokacji - i utwardzenia stanowiska strony rządowej. Ale przecież służby specjalne pozostawały pod kontrolą partii, a więc na kierownictwo partyjne spadała odpowiedzialność za prowokację. Jeżeli nie panowali nad sytuacją (a jestem przekonany, że panowali całkowicie - i świadczy o tym późniejsze umorzenie dochodzeń w sprawie obu zabójstw), powinni byli być pokorniejsi. Miękkością swojej reakcji strona solidarnościowa umacniała przeciwnika. Sygnalizowała własne obawy i słabość, wynikającą z unikania twardej konfrontacji. Zniechęcenie opozycji do podejmowania ryzyka, do stawiania spraw na ostrzu noża, było niewątpliwie jednym z celów, jakie stawiali sobie partyjni taktycy w rozgrywce z narodem. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych udało im się ten cel osiągnąć, przynajmniej w stosunku do otoczenia Lecha Wałęsy. Odmawiając ustępstw, kierownictwo PZPR chętnie odwoływało się do „nacisków opinii partyjnej", niechętnej wszelkim kompromisom i układom z „S"; równocześnie Wojciech Jaruzelski wydawał (jak np. 4 X 1988 na posiedzeniu Sekretariatu KC) polecenia, aby mobilizować „aktyw robotniczy" do protestów przeciw rozmowom z Wałęsą. Z tą taktyką idealnie współgrała obsesja niektórych przywódców opozycji Ś wyróżniał się pod tym względem Adam Michnik Ś wczuwających się w rzeczywiste czy rzekome, zewnętrzne i wewnętrzne, „trudności władzy". W najlepszym razie owocowało to postawą oczekiwania na nowe 152 inicjatywy „liberalnych" komunistycznych „reformatorów". Podczas wstępnych przymiarek do rozmów obie strony unikały nazywania rzeczy po imieniu. Przyczyny i pola konfliktu opisywano sposobami unikowymi i niejasnymi. Jednakże strona komunistyczna stosowała tę taktykę ze świadomością gry, udawania, czy wręcz cynizmu. „Opozycja" musiała się ograniczać choćby ze względu na cenzurę. Największą powściągliwość (czyli w praktyce: obłudę) wykazywano w kwestii dla każdego narodu najbardziej fundamentalnej: w sprawie niepodległości państwa. Ta narzucona przez przymus okoliczności mętność języka politycznego niepostrzeżenie stała się u wielu działaczy nawykiem. Bronisław Geremek był chwalebnym wyjątkiem w starannym i ostrożnym dobieraniu słów (skądinąd wieloznacznych), kiedy mówił o celach, które sobie stawia strona „solidarnościowa", przystępując do rokowań Okrągłego Stołu. Brak pryncypialnego przygotowania przywódców strony „solidarnościowej" do owych rokowań rzucił cień na Okrągły Stół i sprawił, że ostatecznie większy sukces odniosła strona rządowa. Środowiska związane z PZPR przetrwały dość spokojnie i bezpiecznie okres rewolucyjnych napięć i radykalnych przemian systemu rządzenia. Nie doznały uszczerbku ekonomicznego Ś wręcz odwrotnie. Umiały się sprawnie dostosować do demokratycznych reguł gry politycznej - i po paru latach odzyskały w znacznej mierze także władzę polityczną. W dodatku odzyskały ją w warunkach nieporównanie większego bezpieczeństwa. Otrzymały to, o czym w roku 1985 pisał Michnik: legitymizm polityczny. Zaś ówczesna nielegalna opozycja też ma dzisiaj to, co wówczas, dziesięć lat temu, postulowali Król i Kuczyński: status opozycji legalnej. PRL cali kiltura fałszu 153 Pod koniec lat osiemdziesiąych podstawą strategu kierownictwa PZPR było wciźgnię;ie „solidarnościowej" opozycji do struktur PEL-u, aby te struktury wzmocnić a opozycji odebrać jej ileową tożsamość. Dopuszczenie „Solidarności" d) uddału w wyborach było ofertą zasadniczej akceptacji srstemu. Reprezentanci związku przyjęli tę ofertę po t), by system zmienić. Ale szybkość procesu i determincja narodu, który w plebiscytowym głosowaniu 4czeivca 1989 roku system odrzucił - wywołały popłoch wśród ówczesnych przywódców opozycji i sprawił}, żeirodek, jakim było wejście w struktury władzy, naklucowy okres ponad roku przesłonił cel, do którego mieKmy dążyć: jednoznacznie demokratyczne i niepodległe państwo. Dlatego zamiast wyraźnego tozdaału między wasalskim PRL a niepodległą III Rzeczpospolitą pierwszy rząd „solidarnościowy" zafundował nim wielkie rozmazanie. Moralno-ideowy dorobel; emgracji politycznej wstawiono do muzealnego kata. Daęki głosom grona posłów i senatorów z „drużyny Wał^y" pierwszym prezydentem na nowo niepodległego paistwa został generał, który kilka lat przedtem objęci; najwyższych stanowisk w PRL uzasadniał w liście d( Leonida Breżniewa zaufaniem, okazywanym mu przez generalnego sekretarza KPZR... Wojciech Jaruzelski jako pierwzy prezydent III Rzeczypospolitej - ten sam Jamzeliki, który 13 grudnia 1981 roku zapowiadał, że „soijalizmu będziemy bronić jak niepodległości", kied) aninepodległości, ani socjalizmu w państwie nie było - jet najlepszym symbolem spuścizny fałszu, pozostawiocij nam przez PRL. VIII. Więc cóż się dziwić, że rnbdszipokolenia uciekają dzisiaj od aktywności publicznej i wolą wymierną, 11 - Z Polski ... 154 sprawdzalną w liczbach działalność gospodarczą na własny rachunek? A Rzeczpospolitą zostawiają w sprawnych rękach postkomunistycznych fachowców. I cóż się dziwić, że uporczywie powracają pytania o rolę intelektualistów w okresie PRL-u. To nie oni sami stworzyli tradycję tolerancji wobec fałszu - ale przecież dbałość o prawdę jest podobno istotą zawodu intelektualisty, więc ich niechlubna rola rzuca się w oczy. Wyobraźmy sobie ponad czterdziestoletni okres, w którym szewcy robią masowo i konsekwentnie dziurawe buty, a producenci przetworów owocowych Ś słone dżemy. Tak właśnie bywało z intelektualistami w PRL-u. Ów „szkielet w szafie", o którym w maju 1979 roku pisał w „Kulturze" Gustaw Herling-Grudziński, nadal nie został w całości z szafy wyjęty. Po wyborach wrześniowych 1993 czyli Wielkie Rozmazanie Wyniki wyborów są - powinny być - dla wszystkich pokonanych wezwaniem do obrachunku. Tak jak w ankiecie „Rzeczypospolitej": cośmy zrobili z naszą wolnością? A nawet więcej: cóż się stało z narodem polskim, w latach 1980 i 1989 pionierem przemian w Europie środkowej, pionierem w odchodzeniu od komunizmu? W artykułach publicystycznych i wypowiedziach przywódców politycznych dominuje ton oskarżeń i wyrzutów, z reguły pod adresem kogoś innego. Myślę, że niecierpliwe atakowanie domniemanych winowajców mija się z celem. Potrzebne jest spojrzenie na to, co zaszło, w dłuższej perspektywie czasowej - i znalezienie odpowiedniego języka do uchwycenia tej materii, jaką są zmieniające się postawy polityczne Polaków. Tak nagminne opisywanie naszej sytuacji w kategoriach partyjnych podziałów jest szczególnie mylące, bo partie są bardzo słabo ugruntowane w polskiej świadomości zbiorowej i - jak wskazują wszystkie badania - tylko nieznaczny procent wyborców skłonny jest się z nimi utożsamiać. 156 Chcę się pokusić o wyjaśniający opis zmian w sympatiach politycznych (a dokładniej: społeczno-ekonomicznych) w przeciągu ubiegłych parunastu lat. Bez wskazywania winnych, nawet bez pełnego ustalania przyczyn - ale z nadzieją zrozumienia tego, co się wydarzyło. Myślę, że dla naszego celu można wyróżnić dwie płaszczyzny zachodzących przemian. Jedna - to społecznie akceptowane systemy (czy hierarchie) wartości; druga - to szukanie przez ludzi sposobów reagowania i wpływania na to, co się z nimi dzieje w ramach państwa. I. Lata 1980Ś81, okres tworzenia „Solidarności" Ś która była, wedle trafnego określenia Timothy Garton Asha, kolejnym „powstaniem narodowym" Polaków Ś były okresem rozpowszechnionej gotowości do poświęceń, narażania się, służenia „ideałom". Pamiętam sierpniowe obrady Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, podczas których okazywano skłonność do rezygnacji z pewnych postulatów ekonomicznych - ale nie chciano odstąpić od żądania wolnych związków zawodowych i upominania się o więźniów politycznych. Kolejną mobilizację ofiarności wywołał stan wojenny; dokumenty lat 1982Ś83 (pieśni, fotografie, plakaty,; gazetki podziemne, itd.) wyglądają dziś aż nieprawdopodobnie, działają jak okrutny wyrzut sumienia. I właśnie ta postawa gotowości do poświęceń w imię celów nie całkiem praktycznych była przez władze tępiona najzacieklej i najróżniejszymi sposobami: od skrytobójczych mordów (których symbolem było męczeństwo księdza Popiełuszki) poprzez zmuszanie do emigracji aż do wielorakich akcji „uświadamiających", w których tłumaczono, że „interes Polski wymaga, by..." itd. Tak często chwalona powściągliwość w terrorze, stosowa Po wyborach wrześniowych 1993... 157 nym przez generalski reżim, miała przecież funkcję socjotechniczną. Zamazywała kontury, w miejsce jednoznacznego wyboru podsuwała rozmazanie, dwuznaczność, kompromis; w miejsce zasadniczego konfliktu wartości wprowadzała pragmatyzm i perswazję. Z tą socjotechniką władzy współgrała ewolucja haseł „opozycji". Na plan pierwszy wysunięto sprawy gospodarcze. Za główną wadę komunizmu uznano jego niewydolność ekonomiczną. Niebawem Wałęsa rzucił hasło: „Solidarność - to reforma!" Rozmowy Okrągłego Stołu i osiągnięte przy nich kompromisowe porozumienie obie strony przedstawiały niemal chóralnie jako rezultat rozsądku i umiaru komunistów - nie zaś wynik wieloletniego oporu, sukces narodu okupiony tysiącami ofiar w walce z narzuconym ustrojem. Okrągły Stół, zamiast stać się pokojem zawartym między przeciwnikami, uświęcił kompromis jako zasadę naczelną i podważył sens dotychczasowych poświęceń. Czy warto było oddawać życie, kiedy można się dogadać? Po czerwcowych wyborach 1989 roku była możność dokonania - obwieszczenia - przełomu, zgodnego z wolą głosujących. Jednakże „Ludzie, którzy objęli władzę po 1989 r., była opozycja, nie potrafili pojąć Ś wyraźnie zabrakło im tu wyobraźni politycznej - przełomowego znaczenia tego okresu." - powiedział w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej" (15 VII 1993) Georges Mink, znający dobrze Polskę francuski socjolog i politolog. Zmarnowano więc szansę wytworzenia przez zwycięski obóz antykomunistyczny nowej ideologii niepodległego państwa, analogicznej do tej, którą tak skutecznie wypracowała II Rzeczpospolita. Niczego podobnego choćby nie zrobiono. Przeciwnie: zamazywano przedział między PRL a III Rzecząpospolitą. „Gruba kreska" premiera Mazowieckiego stała się synonimem 158 nie przecięcia więzów, ale zapomnienia o różnicach i puszczenia w niepamięć. Przedstawiciele najwyższych wład z RP - prezydent i pani premier - nb. swego czasu posłanka na sejm PRL, wybrana w wyborach 1980 roku, które ówczesna wolnościowa „opozycja" kazała bojkotować - nadal opisują politycznym bełkotem nasz formalny stosunek do PRL, państwa najpierw zniewolonego a później wasalskiego. Z jednej strony mówi się o „wieloletnich dążeniach do wolności i poszanowania praw człowieka, a nawet o „odzyskiwaniu niepodległości", wyraża „najgłębszą wdzięczność" Stanom Zjednoczonym i nagradza odznaczeniami byłych dyrektorów Radia Wolna Europa - aż drugiej wyraża się „wątpliwości moralne" co do ludzi, którzy narażali życie przeszkadzając ZSRR w dążeniach do zbrojnego zapanowania nad światem. Wpędzono naród w stan, który Zbigienw Herbert nazwał „ciężką zapaścią semantyczną" („Tygodnik Solidarność", l X 1993). Prezydent i minister obrony tłumaczą się potrzebą uszanowania uczuć oficerów b. Ludowego Wojska Polskiego. Jestem przekonany (także na podstawie rozmów z wieloma oficerami), że większość przyjęłaby z ulgą prosty werdykt: „Panowie służyliście, może z musu, złej sprawie - tak, jak złej sprawie służyli do 1918 roku oficerowie armii zaborczych. Tak jak i ich, nikt was za to karać nie będzie. Odtąd możecie swobodnie służyć wolnej Polsce." To Wielkie Rozmazanie nałożyło się w czasie na wolnorynkowe reformy gospodarcze i potężną, niemal powszechną (dołączyli także eks-komuniści) falę propagandy sukcesu finansowego, zaradności, wydajności, przedsiębiorczości i szukania zysku wszędzie, gdzie się da. Telewizja zaczęła natrętnie kusić dobrami jeszcze niedawno temu nieosiągalnymi na krajowym rynku Ś Po wyborach wrześniowych 1993... 159 a teraz dostępnymi dla każdego, kto rozporządza gotówką. A kto nią nie rozporządza - jest po prostu gorszy. Sprawozdawcy sportowi przejęli skwapliwie amerykański obyczaj podawania wysokości nagród i wyliczania, ile kto i za co i w jakiej walucie czy postaci zdo-był za pomocą sportowych osiągnięć. I tak to wolny rynek, zanim jeszcze zaczął w pełni funkcjonować w naszym kraju w sensie strukturalno-gospodarczym, stał się już uznanym polem obiegowej oceny wartości człowieka. Nastąpiło, wedle formuły prof. Janusza Czapińskiego („Rzeczpospolita", 15 IX 1993), „uziemienie polskiej duszy": „zaczęliśmy bić wszelkie światowe rekordy w wiązaniu naszego samopoczucia [...] przede wszystkim z pieniędzmi. [...] To już nawet nie realizm, to jest fetyszyzacja pieniądza." Cośmy zrobili z naszą wolnością? Przeliczyliśmy ją na pieniądze. A ponieważ, jak informował niedawno prezes Centralnego Urzędu Planowania Jerzy Kropiwnicki, wzrost dochodów całego społeczeństwa idzie w parze z gwałtownym wzrostem ich nierówności we wszystkich grupach społeczno-zawodowych, a ponadto wyładowuje się raczej w zwiększonej konsumpcji niż w inwestycjach - ci, którzy mają i wydają widomie coraz więcej pieniędzy, muszą razić „uziemione dusze" tej większości, która ma i wydaje proporcjonalnie coraz mniej. Przeceniono wpływ telewizji na decyzje wyborcze: okazał się marginalny. Natomiast jej wpływ na obyczajowość i wyobrażenia społeczne jest ogromny - i z kolei oddziaływa na sympatie polityczne. Ireneusz Krzemiński („Rzeczpospolita", 25/26 IX 1993) słusznie zwrócił uwagę na konsekwentne umilanie przez program państwowej (!) TV wspomnień o PRL, na wytwarzanie skojarzeń nostalgicznych - i na równoczesny brak 160 prób chociażby pokazania, jakimi drogami doszliśmy do zmiany ustroju i ile Polaków kosztowały (nie tylko moralnie, ale w wymiarze rosnącego z roku na rok zacofania materialnego i cywilizacyjnego w stosunku do Europy Zachodniej) te rzewnie wspominane lata spokoju. Oto jeszcze jeden przykład zaniedbania obowiązków ideowych wobec własnego narodu i straty szansy wytworzenia mitologii „solidarnościowego" wyzwolenia i III Rzeczypospolitej jako nowej Polski Niepodległej. Pokolenie II Rzeczypospolitej wyrosło w kulcie bohaterów, którzy umożliwili jej powstanie; ludzie, którzy oddali życie za wolność dzisiejszych Polaków od komunizmu i obcej przemocy są dzisiaj prawie zapomniani. Wszystkie te procesy, które sygnalizuję tu raczej niż opisuję, złożyły się (wraz z przyspieszeniem ewolucji w obyczajach) na generalną zmianę w społecznie funkcjonującej hierarchii wartości. Znaleźliśmy się daleko od bieguna ofiarności i służby ideałom. Na płaszczyźnie politycznej procesy te spowodowały osłabnięcie poczucia identyfikacji Polaków z NIEPODLEGŁYM państwem polskim. Symbolem (przypadkowym) tego osłabnięcia jest fakt, że właśnie stronnictwo, które najgłośniej szermowało hasłem niepodległości - KPN - utraciło znaczną część zwolenników na rzecz... Sojuszu Lewicy Demokratycznej. (Afisz z napisem: „Żegnaj, lewico - wraca Polska" był zapewne rekordowo chybiony.) II. Przenieśmy się na drugą płaszczyznę: jak starali się polscy wyborcy wpłynąć na bieg spraw w ich państwie? I jakie były praktyczne skutki preferencji, wyrażanych w kolejnych głosowaniach? Jestem przekonany, że komentatorzy polskiej sceny politycznej popełniają prosty a zasadniczy błąd usiłując opisać tę scenę i zachowania obywateli w kategoriach partii i stronnictw. Stopień identyfikacji z ugrupowa Po wyborach wrześniowych 1993... 161 niami politycznymi pozostaje u nas bardzo niski; sądzę, że co najwyżej 20% Polaków układa swoje sympatie i poglądy wedle tego, co im podpowiada jakaś partyjna struktura. Udział w wyborach zmusza wszystkich do wtłoczenia własnych sprzeciwów i życzeń w niezbyt sympatyczne szufladki partyjne. Jest to jeden z powodów niskiej frekwencji. Wtłaczanie odbywa się trochę na oślep, i - jak sądzę - głównie na zasadzie szukania tych, którzy mogą reprezentować nasze interesy i wyrażać nasze niechęci (a nie na zasadzie popierania programów). Wybory parlamentarne są jak mierzenie narodowi temperatury - ale takie, że pacjent (nieprzyzwyczajony!) jest bardzo świadom wtykania mu pod pachę termometru i gorączka mu wzrasta, tj. emocje odgrywają zwiększoną rolę. A wiadomo, że stopień zadowolenia z własnej sytuacji nie jest w naszym społeczeństwie wysoki. Analizowanie decyzji wyborczych jako decyzji poparcia lub odrzucenia takiego czy innego stronnictwa musi więc być zniekształcającym uproszczeniem. I cała niejasność a nawet (dla wielu) nieprzewidywalność zachowań jest zapewne spowodowana głównie stosowaniem nieodpowiedniego języka opisu zachowań wyborców. Głosowanie czerwcowe 1989 było słusznie określane jako plebiscyt. Przy najwyższej z uzyskanych w ciągu czterech lat frekwencji referendum wypadło całkiem jednoznacznie: „nie chcemy komuny, nie chcemy i już". Były to spośród pięciu wyborów w ciągu czterech lat (parlamentarne VI 1989, samorządowe VI 1990, prezydenckie jesień 1990, parlamentarne IX 1991, parlamentarne IX 1993) jedyne wybory o charakterze zasadniczym, ideologicznym. I ostatnie, do których można sensownie odnieść pojęcie „obóz solidarnościowy". Przestał 162 on istnieć z momentem wyboru Jaruzelskiego i powołania rządu Mazowieckiego. Wstępny podział dokonał się jeszcze wcześniej: na wiosnę 1989, kiedy to część członków Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „S" opowiedziała się za rozszerzeniem wachlarza politycznego kandydatów w zbliżających się wyborach. Poparta przez Wałęsę większość (pod wodzą Bronisława Geremka) nalegała na „zwieranie szeregów". W rezultacie sporu nie kandydowali do parlamentu m. in. Wiesław Chrzanowski, Aleksander Hali, Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski i Adam Strzembosz. Natomiast od zimy 1989/90 datuje się coraz wyraźniejszy podział na tych, którzy chcą trzymać się ustaleń „Okrągłego Stołu" - i tych, którzy chcą się wyraźnie odciąć od kontynuacji PRL-u. Stosowanie terminu „obóz solidarnościowy" dzisiaj Ś także obejmuje zarówno UD i KLD jak Porozumienie Ludowe, PC i sam NSZZ „S" - jest żałosnym anachronizmem. Nie tylko: jest wrzucaniem do jednego worka ugrupowań, które były przez prawie cały czas u władzy - z tymi, które były przez prawie cały czas w opozycji. Wynik wyborów czerwcowych 1989 był jednoznaczny - ale następstwem ich było utrzymanie znacznej części władzy, z prezydenturą włącznie, przez byłych komunistów. Stwierdzenie, że wielka część głosujących na „S" poczuła się zawiedziona i oszukana, stało się bana-łem - ale nie przestaje być słuszne i ważne. Ten zawód odbił się już na wynikach wyborów samorządowych. W wyborach prezydenckich ponad 80% głosowało (w I turze) przeciw ówczesnej polityce rządu. Jednakże kandydat głoszący potrzebę „przyspieszenia" i zasadniczych przemian natychmiast po wyborze okazał się rzecznikiem kunktatorstwa i kontynuacji. I znowu wy Po wyborach wrześniowych 1993... 163 borcy poczuli się rozczarowani. Zawiódł ich Obywatelski Klub Parlamentarny i firmująca go w wyborach „Solidarność"; teraz zawiódł ich Lech Wałęsa. Wybory, które miały się odbyć „jak najprędzej", odwleczono do jesieni 1991. I znowu około 80% głosujących (przy malejącej frekwencji) opowiedziało się przeciwko polityce, prowadzonej przez ówczesny rząd J.K. Bieleckiego. Dla wyrażenia swojego sprzeciwu szukali rozmaitych partyjnych kanałów; większość zawierzyła nowo utworzonym partiom i koalicjom. Narzucono jednak inną interpretację wyników: w kategoriach „lewicy" i „prawicy". Kryteria układano w dość dowolne wzory, oparte nie na postawach i poglądach głosujących, ale na wybranych składnikach programów; w dodatku kryteria te krzyżowały się ze sobą. Klasyfikacja zmieniała się też w zależności od poglądów politycznych klasyfikatora. Tak istotny czynnik, jak nastawienie do integracji ze Wspólnotą Europejską, nie był w ogóle brany pod uwagę, itd. Rząd Jana Olszewskiego nazywano zwykle „centroprawicowym", chociaż to określenie miało bardzo niejasny związek z jego programem (expose poparła Unia Pracy, przeciwko były i Unia Demokratyczna, i Kongres Liberalno-Demokratyczny, i Sojusz Lewicy Demokratycznej). Ale terminologia lewicowo/prawicowa rozszalała się dopiero po obaleniu tego rządu. Za „lewicę" uznawano zarówno SDRP i Unię Pracy jak i PSL - które w państwach Europy Zachodniej byłoby określane jako stronnictwo prawicowe (konserwatyzm społeczny, niechęć do integracji europejskiej); niechętni umieszczali na lewicy także Unię Demokratyczną, a na-wet Kongres Liberalno-Demokratyczny. Zwykły oby-watel niewiele z tego rozumiał i bardzo mało go te etykietki obchodziły. Istotne dla niego było to, że rząd 164 premier Suchockiej kontynuował i obwieszczał dumnie, że kontynuuje, politykę społeczno-gospodarczą rząduj Mazowieckiego i Bieleckiego - przeciw której znacznaj większość wypowiedziała się już dwukrotnie. Ugrupowania, które zmianę tej polityki zapowiadały, albo odstąpiły od obietnic (jak ZChN), albo okazały się bezradne i podzielone (jak PC). Z wyjątkiem, oczy- ! wiście, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i (w mniejszymi stopniu konsekwentnego) PSL-u. Wywoływało to rosnące protesty wielu grup społecznych, daremnie szukających sposobu wpłynięcia na postępowanie władz (stąd np. chwilowa kariera „Samoobrony"). Ugrupowania, uznające same siebie za „prawicowe", uznały te nastroje społeczne za wyraz poparcia dla ich własnych opozycyjnych celów i programów. Utożsamiły one zasadę prymatu niepodległości państwa i konsekwentny antykomunizm z prawicowością. Z tego utożsamienia wynikał pogląd, że rząd Hanny Suchockiej jest „lewicowy"; skoro zaś rosną nastroje antyrządowe - to znaczy, rozumowano, rośnie poparcie dla „prawicy". Kiedy badania opinii publicznej od wielu miesięcy nie wykrywały takiego rosnącego poparcia, a wręcz przeciwnie - traktowano wyniki ankiet z niedowierzaniem, pomawiając socjologów o stronniczość (pacjent gniewa się na termometr...). Jedną z przyczyn groteskowego a brzemiennego w skutki nieporozumienia było to, że ugrupowania „prawicowe" zlepiały w swojej koncepcji „prawicę" w sensie polityczno-filozoficznym z „prawicą" w sensie społeczno-gospodarczym (tj., nieco upraszczając, z liberalizmem ekonomicznym). Proporcje mieszanki bywały rozmaite, od skrajnej prawicowości ekonomicznej Unii Polityki Realnej do elementów państwa opiekuńczego w programie Ruchu dla Rzeczypospolitej - ale Po wyborach wrześniowych 1993... 165 w oczach przeciętnego wyborcy prawica była prawicą, głoszącą prymat wolnego rynku, „kapitalizm dla wszystkich", opłaty za leczenie i naukę (Korwin-Mikke!), pochwałę klasy średniej, itd. Stosowanie w Polsce przeniesionego z krajów anglosaskich pojęcia „klasy średniej" jest zabiegiem tyleż modnym co sztucznym. W naszych warunkach klasa ta może być definiowana TYLKO poziomem dochodów. Nie wyłania się, jak „stan trzeci" we Francji a „middłe ciass" w Anglii, w walce o prawa obywatelskie i konkurencji z klasą wyższą. Nie nawiązuje ani do etosu inteligencji, ani do wątłych tradycji polskiego mieszczaństwa. Skoro w Polsce nie ma klasy wyższej, średnia wyróżniać się może jedynie wystawaniem ponad „niższe" (!) masy. Takie wybijanie się jest oczywiście i historycznie pożyteczne i niezbędne - ale nie musi sprawiać przyjemności masom. Klasa średnia w Polsce - to w masowym odbiorze ci, którym powodzi się lepiej niż robotnikom i chłopom. A w demokracji decyduje liczba, nie pozycja finansowa głosujących. Jak słusznie stwierdzają Georges Mink i Jean-Charles Szurek, w wydanej przez paryski Ośrodek Badań nad Społeczeństwami Postkomunistycznymi broszurze o Dawnych i nowych elitach w Europie Środkowej i Wschodniej, klasa, która ma odnosić największe korzyści, stać się głównym beneficjentem przemian polityczno-gospodarczych w Polsce - jest dopiero projektowana. U nas utożsamiono ją z „klasą średnią". I to do niej zwracały się partie „nie-lewicowe", zarówno rządowe, jak Unia Demokratyczna i Kongres Liberalno-Demokratyczny Ś jak i opozycyjne: Porozumienie Centrum, Unia Polityki Realnej, Ruch III Rzeczpospolitej. Jaki odsetek wyborców może objąć ta „projektowana klasa" głównych beneficjentów przemian? 10%? 166 15%? Z pewnością nie więcej. A co z całą resztą? Nie umiała o tę resztę zadbać „Solidarność", wewnętrznie podzielona, pozbawiona mocnego przywództwa, sama siebie nie pewna. A więc zadbała o nią - „lewica". Zadbała tym łatwiej, że tak SDRPjak OPZZ i PSL rozporządzają i sprawnymi organizacjami, i zasobami pieniężnymi, i fachowymi działaczami. Co więcej - i co l może najważniejsze, i co z pewnością przesądziło o tak zasłużonym sukcesie Unii Pracy - tylko trzy zwycięskie ugrupowania zwracały się do wyborców w sposób socjopsychologicznie właściwy. Podczas gdy wszystkie inne partie i stronnictwa, z Unią Demokratyczną na czele, przedstawiały swoje programy, osiągnięcia oraz przywódców i apelowały o poparcie - SLD, PSL i UP kładły nacisk na to, że będą REPREZENTOWAĆ INTERESY wyborców. „Zadbamy o was" - mówili ich rzecznicy. A wyborcy, niechętni do partii rządzących, obrzydzeni kłótliwością „centroprawicy", mało zainteresowani programami, nieufni wobec sloganów, ogarnięci niepewnością - szukali, raz jeszcze, sposobu wyrażenia swoich obaw i chęci. Wyborcze sympatie wielu z nich zatoczyły pełne koło: od wielkiego Sierpnia 1980 poprzez zdecydowany czerwiec 1989 do września 1993. Za każdym razem chcieli zmiany. Od czerwca 1989 spotykały ich zawody, bo politycy nie chcieli wysłuchać (jak Wałęsa) albo nie umieli (jak UD i „centroprawica") zrozumieć ich głosu. Obawiam się, że i tym razem nie znaleźli odpowiednich reprezentantów. Ale to już inna historia. (październik 1993) Wielkość i upadek polskiej elity przywódczej Wypowiedzi na temat elit, zamieszczane w „Plusie-Minusie", weekendowym dodatku do „Rzeczypospolitej", nie układają się w ciąg dyskusyjny. Z dwu powodów: po pierwsze, autorzy nie odnoszą się do siebie wzajemnie i piszą każdy osobno; po drugie posługują się różnymi i często rozbieżnymi pojęciami „elity". Zacz-" nę więc od próby uporządkowania pola. Elity, czyli grona ludzi jakoś wyniesionych ponad zbiorowość, mogą się wyróżniać przez swoją pozycję ekonomiczną (elity finansowe) albo rolę instytucjonalną (elity władzy); da się to wyróżnienie sprowadzić do wspólnego mianownika dużego zakresu decyzji, które członkowie tych elit mogą podejmować, jako np. właściciele przedsiębiorstw, dyrektorzy banków, ministrowie czy wojewodowie. Czymś innym są elity, które Jan Józef Szczepański określił jako „kulturalne": a więc najogólniej mówiąc ludzie, wpływający na zachowanie się innych nie na drodze wydawania decyzji i poleceń, ale przez własny przykład lub perswazję. Ponieważ ów przykład czy perswazja nie muszą dotyczyć wyłącznie spraw kultury, możemy te elity nazwać, zgodnie z tradycją, „elitami przywódczymi". Natomiast elity pierw 168 szego rodzaju nazwałbym „elitami instytucjonalnymi". (Skład osobowy obu rodzajów elit może się ze sobą częściowo pokrywać.) Poniżej mowa będzie o elitach przywódczych; ich bowiem znaczenie było w historii Polski szczególne. Podstawowa funkcja elity Mieszano też w dotychczasowych wypowiedziach dwa pytania: l. Jaka jest zasadnicza funkcja elity przywódczej? i 2. Co sprawia, że jakaś grupa czy warstwa staje się taką elitą? (i dodatkowo: jakie warunki musi spełnić, by tę funkcję zachować?) Dopiero rozróżnienie tych dwu kwestii pozwala przystąpić do odpowiedzi na jeszcze inne pytanie, które przewija się przez całą serię: jakie są przyczyny powszechnie odczuwanego kryzysu elit? Czym innym bowiem jest zanik jakiejś funkcji (np. ? zawodu woźnicy), a czym innym nieumiejętność czy re- zygnacja z jej pełnienia (np. zanik rodzimego przemysłu samochodowego w Anglii). Podstawową funkcją elity przywódczej jest wskazy- s wanie innym, jak się mają zachowywać, jak powinni postępować. Jest to funkcja odmienna od roli ekspertów. Najbardziej precyzyjnie przedstawić ją można odwołując się do zasadniczego w filozofii rozróżnienia między opisem a oceną, między „jest" a „powinien", l Eksperci gromadzą i udoskonalają wiedzę na temat' tego, co jest, ale granicy z powinien nie przekraczają, nie przechodzą od opisu do oceny czy normy. Przywódcy swoim słowem lub przykładem dokonują takiego przejścia, stwarzają wymogi, wzory i modele zachowań. To, co powiedziałem, odnosić się jednak może rów- : nież do wpływu elity na modę, albo sposób zachowania się przy stole, albo formuły grzecznościowe. We wszystkich tych dziedzinach rola elity jest oczywista; ale Wielkość i upadek... 169 funkcja prawdziwej elity przywódczej na tym się nie wyczerpuje. Propagując i wdrażając przykładem określone rodzaje postępowania - na przykład ochotniczy udział w walce o wolność ojczyzny, pomaganie ludziom w potrzebie czy okazywanie czci zasłużonym - członkowie elit wytwarzają wśród ludzi poczucie sensu działania. Świadomość obowiązków, których wypełnienie przynosi satysfakcję, sama przez się wspomaga możliwość uzyskania przez jednostkę poczucia sensu jej własnego istnienia. Im ważniejszych decyzji życiowych dotyczy wpływ elity, tym donioślejsza jej rola w społeczeństwie. Wyjątkowa pozycja elity przywódczej w Polsce wynikała z tego, że przez wiele pokoleń, od końca XVIII wieku, to właśnie owa elita podsuwała narodowi cele i wzorce postępowania, których wybór przynosił często w konsekwencji więzienie, Sybir, śmierć na polu walki, utratę majątku lub przymus emigracji. Możliwości i sposoby działania publicznego, które w większości krajów naszego kręgu kulturowego określały przepisy prawa, podsuwały instytucje państwowe i samorządowe, wytwarzały partie polityczne i niezliczone organizacje społeczne - w Polsce, a zwłaszcza w zaborze rosyjskim, musiały być kształtowane przez nieformalną elitę przywódczą. Geneza i uzasadnienie elit Skąd się biorą członkowie elit? W jaki sposób zyskują swój autorytet nauczycieli zachowania, proroków, wizjonerów wytyczających cele i drogi do nich? Konkretna geneza elit bywa w różnych czasach i kulturach rozmaita. Elita - to zbiór ludzi, którzy spełniają kryteria surowsze, niż otaczająca ich społeczność. Zazwyczaj dzieje się tak dlatego, że stawiają sobie sami wyższe 12 - Z Polski ... 170 wymagania; pisał o tym wyraziście Ortega y Gasset. Elita w sensie, o którym tu mówimy, nie jest nigdy zjawiskiem sama w sobie (jak np. zbiorowość rzemieślników czy wojowników), jest zawsze elitą w stosunku do zbiorowości szerszej, wyróżnia się względem nie-elity. I wyróżnia się nie na zasadzie jakiegoś własnego zadekretowania, ale dlatego, że przez innych za elitę zostaje uznana, że w oczach innych na to wyróżnienie zasługuje. Dlatego też grzechem śmiertelnym elity jest to, co Andrzej W. Pawluczuk określił jako brak „odpowiedzialności", a co w terminologii psychologicznej i w sposób bardziej bezceremonialny nazywa się obłudą. Okazuje się wówczas, że nie jest się tym, za co się jest uznawanym, że się na swoją elitowość nie zasługuje. Żeby więc swoją podstawową funkcję wzorotwórczą pełnić i zachować, elita musi sama wobec siebie stosować te same kryteria, których spełnianie w życiu postuluje - ale stosować w stopniu wyższym, stawiając sama sobie ostrzejsze wymagania. Do tego, by propagować postępowanie zgodne z bezpośrednimi interesami materialnymi członków danej społeczności, nie są potrzebne żadne elity. Łatwo też zauważyć, że elity przywódcze - czy to inteligencja polska pochodzenia szlacheckiego, czy np. amerykańscy purytanie - postulowali zawsze takie zachowania, które pociągały za sobą konieczność ryzyka albo wyrzeczeń. Elita, która przestanie stawiać innym (i sobie) wymagania - podpisze na siebie wyrok niepotrzebności. Warto przypomnieć, że nasi dziewiętnastowieczni „pozytywiści", zalecający „pracę u podstaw" czy „pracę organiczną", traktowali tę pracę jako obowiązek i środek do celów, którymi były sprawiedliwość społeczna i obrona zagrożonej polskości. Wielkość i upadek... 171 Tradycje polskiej elity W chwili utraty niepodległości przez I Rzeczpospolitą elity (zarówno instytucjonalna, jak i przywódcza) w Polsce wywodziły się wyłącznie z warstwy szlacheckiej. Aby swoją funkcję przywódczą, wzorotwórczą, zachować - elita musiała od tej pory płacić coraz wyższą cenę. Wówczas, dwa wieki temu, wyłonił się w Polsce rozdział - nie zawsze i nie wszędzie ostry, ale jednak wyraźny - między tymi, którzy mogą podejmować decyzje dotyczące współziomków, a tymi, którzy ustanawiają dla nich wzorce postępowania i wytyczają wartości. Ci pierwsi, to byli Polacy związani z wła-dzą zaborczą; ci drudzy, to było luźne zbiorowisko pod hasłami „wierności Rzeczypospolitej". Jednych i dru-gich zestawił Mickiewicz w Salonie Warszawskim w III części Dziadów. Polska elita przywódcza nie tylko stawiała trudne wymagania, ale przede wszystkim sama starała się je spełniać. Wpłynęło to decydująco na umocnienie się tradycji szlacheckich jako wzorcowych dla powstającej od pierwszej ćwierci XIX wieku inteligencji polskiej. Inteligencja, nie zawsze pochodzenia szlacheckiego, ale zawsze do kultury szlacheckiej się odwołująca, przejęła w ciągu długiego trwania doby rozbiorowej rolę warstwy elitotwórczej, warstwy, z której elita wywodziła się zarówno w sensie społecznym, jak i ideowym. Przeżyła owa elita dwa momenty wielkiego wzlotu: raz w okresie 1905Ś1921, w dobie politycznej i militarnej walki o odzyskanie i utrzymanie niepodległości; drugi raz w latach II wojny światowej, w okresie rozpaczliwej obrony przed moralną i fizyczną zagładą narodu polskiego. Wzlot pierwszy, okupiony olbrzymimi ofiarami (coraz mniej pamiętanymi) przyniósł następnie wiele rozgoryczeń, którym dawali wyraz Andrzej Strug 172 i Stefan Żeromski - ale zaowocował w dobie II Rzeczypospolitej niewiarygodnie szybką budową struktur nowego państwa, świetnym rozwojem kultury, najlepszą w dziejach Polski szkołą. I przez to właśnie, po katastrofie września 1939, umożliwił wzlot drugi, okupiony jeszcze cięższymi stratami w podziemiu i na frontach. Niezależnie od takich czy innych błędów, popełnionych przez władze państwowe i partie polityczne, polska elita przywódcza zdała w latach 1939Ś45 swój egzamin moralny i społeczny. Utrzymała rząd dusz. Dlatego w roku 1945 nowa władza przystąpiła natychmiast do niszczenia tej elity. Wierną jej wartościom młodzież wywożono tysiącami do łagrów i edukowano w więzieniach. Jeszcze bardziej skutecznie, z godną podziwu sprawnością socjotechniczną, komuniści przystąpili do odebrania inteligencji polskiej jej funkcji elito-twórczej. Dokonało się to dwoma drogami, rzec można od dołu i od góry. Odebrano więc inteligencji jej bazę materialną i niezależność zawodową. Reforma rolna zniszczyła ziemiaństwo i całą cywilizację polskiego dworu wiejskiego, kolebki naszej kultury. Bitwa o handel zlikwidowała prywatnych aptekarzy i w ogóle kupców, upaństwowienie przemysłu i lecznictwa spowodowało, że lekarze i inżynierowie stali się praktycznie podwładnymi funkcjonariuszy partyjnych. Uzależniony został cały zawód prawniczy zaś oświatę i wychowanie na wszystkich szczeblach poddano polityczno-doktrynalnej kontroli. To ostatnie prowadziło w praktyce do zmuszania nauczycieli do udziału w oficjalnym kłamstwie; spowodowało spustoszenie zarówno edukacyjne, jak moralne. Równocześnie zaatakowano ethos inteligencji polskiej od góry. Sposobami, które nadal (nawet po książ Wielkość i upadek... 173 kach Jacka Trznadla, Stanisława Murzańskiego i Krystyny Kerstenowej) czekają na gruntowniejszy opis, nakłoniono znaczną część polskich intelektualistów do publicznego wyrzeczenia się tego, co było od końca XVIII wieku esencją posłania moralnego naszej elity przywódczej: zasady, że Polska, aby pozostać Polską, musi być państwem niepodległym. Po roku 1945 postulat niepodległości Polski stał się na długie lata znamieniem emigrantów i maniaków (w dzisiejszej terminologii: oszołomów). Intelektualiści elitą mianowaną Wśród stosowanych metod perswazji warto pamiętać o jednej: intelektualiści byli przez władze PRL ukazywani jako autorytety (zwłaszcza w dziedzinie „walki o pokój"...), a zarazem traktowani z większą pobłażliwością niż czonkowie wszystkich innych warstw i środowisk. Podkreślano więc ich funkcję moralnego przywództwa, ale nie kazano im za to płacić - wręcz przeciwnie, wynagradzano za nią, nieraz sowicie. Ta sytuacja doprowadziła pilnego obserwatora, socjologa Aleksandra Gellę, do ogłoszenia (w USA) szkicu o „życiu i śmierci dawnej inteligencji polskiej" („Slavic Review", 1971). Byłem wówczas przekonany, że osąd Gelli jest zbyt surowy i katastroficzny: przecież w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mnożyły się przykłady wystąpień intelektualistów w obronie swobód kulturalnych oraz protesty przeciwko cenzurze i represjom politycznym. Ale w dalszej perspektywie widzę, że dla losów polskiej elity przywódczej bardziej znamienne było oderwanie się intelektualistów od naturalnego zaplecza w całej warstwie inteligenckiej, materialna ruina tej warstwy, oraz rezygnacja z prymatu zasady niepodległości. 174 W okres szybkich przemian, rozpoczęty w roku 1976, polska elita przywódcza weszła jako działająca raczej na zasadzie tolerowania (jeśli nie wręcz koncesjonowania) niż na zasadzie śmiałych wyzwań, ryzyka i gotowości do ofiar. To prawda, że wielu intelektualistów, zwłaszcza młodych, płaciło za swoją postawę polityczną zakazem podróży zagranicznych i utrudnieniami w karierze zawodowej; ale za analogiczną postawę robotnik czy urzędnik płacił znacznie drożej. Euforia posierpniowego zwycięstwa „Solidarności" przesłoniła proces schyłku znaczenia elity przywódczej. Związek zawodowy, formujący się w procesie bezkrwawego powstania narodowego, łączył w sobie Śjak nigdy przedtem - rozmaite warstwy społeczeństwa polskiego. Jednakże przy dokładniejszym przyjrzeniu się można było już wówczas zauważyć, że elity intelektualne odgrywają w nim rolę marginalną. Intelektualiści-doradcy mieli co prawda znaczny wpływ na kierownictwo związku, ale nie byli w nim popularni. Uderzające były wyniki wyborów do władz związku: Karol Modzelewski, intelektualista-działacz, przeszedł w pierwszym głosowaniu; Bronisław Geremek, superdoradca, został ostatecznie przeciągnięty w dogrywce... Nieco tylko upraszczając można powiedzieć, że doradcy pełnili w NSZZ „S" funkcję elity decyzyjnej, ale nie elity przywódczej; to nie ich słowa i przykłady wytyczały cele i sposoby postępowania działania „Solidarności". To nie oni przynosili poczucie sensu działania. Rolę tę spełniały już raczej przykłady i mity przeszłości: Piłsud-ski, Powstanie Warszawskie. Elita wobec zmiany ustroju; Nie mogę się tutaj kusić nawet o szkic historii elity przywódczej w ostatnich dziesięcioleciach. Zaznaczam, Wielkość i upadek... 175 z pełnym poczuciem wyrażania hipotez tylko, punkty które uważam za węzłowe. Wprowadzenie stanu wojennego łączyło się z wprowadzeniem w ruch trzech procesów, bardzo ważnych dla przyszłej roli elity. Nie podejmuję się stwierdzić, czy procesy te były w pełni składnikami planowanej socjo-techniki władz. Po pierwsze, represje oraz naciski skła-niające do emigracji doprowadziły do zniszczenia lub osłabienia wielu środowisk, zwłaszcza robotniczych i prowincjonalnych, które były rozsadnikami tradycyjnej ideologii polskiej inteligencji niepodległościowej. Po drugie, wobec elit intelektualnych władze prowadziły politykę rozmiękczania, ograniczając ucisk, zezwalając na wyjazdy, stale sugerując możliwość kompromisu. (Równocześnie potrafiono bezwzględnie rozprawiać się z ludźmi, których władze uznały za szczególnie niebezpiecznych, bo pryncypialnych: symbolem ksiądz Jerzy Popiełuszko). Po trzecie wreszcie, już od roku 1984 podziemna „Solidarność" i większość opozycji politycznej przyjęła zasadę domagania się przede wszystkim reform gospodarczych. „Solidarność - to reforma", powtarzał przewodniczący Związku. Uznano widocznie, że to rozsądne hasło pozwoli na zyskanie najszerszego poparcia dla działalności opozycyjnej w ogóle - i zmusi władze PRL do ustępstw także w innych dziedzinach. „Okrągły Stół" oznaczał kanonizację kompromisu, zaś hasło reformy gospodarczej zostało poparte przez stronę komunistyczną. Ten fakt potężnie umocnił mit o rozsądnych, „liberalnych" eks-komunistach, z którymi można się dogadać w sprawach ponoć „najważniejszych". A potem poszło jeszcze gładziej. Intelektualiści, którzy formalnie - siłą trwającej jeszcze społecznej tradycji i przy braku konkurencji - tworzyli elitę przy 176 wódczą, wykazali pryncypializm w sprawach gospodarczych, zaś miękkość i pragmatyzm w kwestiach ideowych i moralnych. Dogmatem była reforma rynkowa. Nie były dogmatami ani odgraniczenie nowo powstającej III Rzeczypospolitej od PRL-u, ani niepodległość: przedłużono trwanie Układu Warszawskiego i obecność wojsk radzieckich w Polsce. Jednocześnie przyzwolono na masowe uwłaszczenie się nomenklatury. Pamięć o tym, że PRL przyniosła milionom „awans społeczny" ze wsi do miast, oraz przyzwyczajenie do świadczeń socjalnych uznano nie za wyzwanie ideowe, lecz za wstydliwe relikty przeszłości i przeszkody w reformie. Brak pryncypializmu polityczno-ideowego, opędzanie się od jednoznacznej ideologii niepodległości i od haseł antykomunizmu, utrudniały ukazanie konieczności zmian, które należało przeprowadzić w sferze polityczno-państwowej, w wojsku i aparacie państwowym. Zmiany ustrojowe i polityczne były uzasadnione głównie na płaszczyźnie reformy gospodarczej. W odczuciu mas płaszczyzna ta była nierozdzielna od ich własnej sytuacji materialnej. A tu właśnie większość zainteresowanych spotykała się z koniecznością wyrzeczeń i trudnych przystosowań. Korzyści - jak za komunizmu Ś miały nastąpić później; podano zresztą absurdalnie bliski i łatwy do sprawdzenia termin sześciu miesięcy... Często wysuwany jest pogląd, że elita straciła swój autorytet, uznanie, którym ją obdarzono, z chwilą kiedy jej członkowie zabrali się do rządzenia. Jest w tym sporo prawdy; niemniej należy wyjaśnić, dlaczego tak się sta-ło. Myślę, że istotną przyczynę stanowił upór rządzą-cych intelektualistów, by spełniać dwie role na raz: rolę instytucjonalnej elity wydającej decyzje - oraz elity, promieniującej autorytetem moralno-ideowym. Autory-tet ten był już dosyć nadszarpnięty, a w każdym razie Wielkość i upadek... 177 nie uwalniał od potrzeby wyjaśniania decyzji i przekonywania o własnej racji. Tymczasem „solidarnościowa" ekipa przyjęła wyniosłą postawę: „my wiemy, co dla was dobre". Nazwano to później arogancją władzy. Był to kolejny krok na drodze do utraty przez elitę jej przywódczej funkcji. Samobójstwo elity Głosujący w czerwcu 1989 na „Solidarność" w większości swojej nie głosowali ani za kompromisem jako główną zasadą polityczną, ani za wyrzeczeniami dla reformy jako główną zasadą społeczną. (W odczuciu mas zasada ta oznaczała po prostu: ktoś inny musi zbić pieniądze, zanim nam będzie lepiej.) Elita utożsamiała się z rządem Mazowieckiego i Bałccrowicza, który przyjął te zasady jako naczelne. Nie zaproponowała narodowi wizji przyszłości. Tym samym elita rezygnowała, bezwiednie, ze swojej przywódczej roli. Uważała jednak, że realna władza jej właśnie się należy. W praktyce elita „solidarnościowa" rządziła z nadania Lecha Wałęsy. Po wyborach prezydenckich najłagodniejsze z możliwych, bo dokonane przy pomocy kartki do głosowania, przywołanie do rzeczywistości elita rządząca skwitowała werdyktem o niedojrzeniu Polaków do demokracji. Podobny żałosny odruch pogardy dla „tłumu", który przestał czcić elitę, znajduję w paru tekstach obecnej serii. Elegancko wyszydził ten odruch Tomasz Łubieński w znakomitej książeczce Porachunki sumienia. Andrzej W. PaWluczuk słusznie napisał, że po 1989 elita, tak wyraźnie zabiegająca o własną pozycję materialną a nie wykazująca ofiarności, pozbawiła się moralnego prawa do bycia elitą. Była jednak i inna, prostsza przyczyna utraty przez elitę jej wpływów. Do tego, by zalecać słowem i przykładem kompromis polityczny i bogacenie się - żadna elita nie jest potrzebna. Aby iść za poczuciem własnego doraźnego interesu - nie po-trzebujemy niczyich pouczeń ani wzorów. W publicystyce politycznej środowisk, które przestały już pełnić rolę elit przywódczych, ale wciąż żywią na ten temat złudzenia, przewija się w ciągu ubiegłych paru lat postulat wytworzenia nowej „klasy średniej" oraz teza, że bez tej klasy nie zbudujemy porządnego systemu demokratycznego. Gdybym takie wypowiedzi czytał w fachowych publikacjach politologicznych - odpowiedziałbym tylko tyle, że pojęcie „klasy średniej" jest importowane z krajów anglosaskich i nie należy do pojęć właściwych środkowoeuropejskiej tradycji społecznej. W Stanach Zjednoczonych pojęcie to jest zresztą humorystycznie umowne: niemal wszyscy, których statystycy zaliczają do klasy niższej - sami, nawet narzekając na swoją sytuację materialną, umieszczają siebie właśnie w klasie średniej. Tak wypada! Dlatego do klasy średniej chcą być zaliczani również milionerzy... Jednakże traktowanie „klasy średniej" jako celu przez publicystów i polityków, którzy mają widoczne ambicje przywódcze, wskazuje na istotne nieporozumienie. „Klasa średnia", czy „stan trzeci", wytworzyły się w rozwiniętych demokracjach nie na prostej drodze bogacenia się, dążenia do tego, by posiadać więcej niż członkowie klasy niższej - ale na drodze walki, nieraz krwawej, o prawa polityczne i społeczne. Na drodze ryzyka, konfrontacji oraz wypełniania trudnych obowiązków. Nasi ideologowie klasy średniej cały swój program zamykają w haśle o treści finansowej. Otóż tacy ideologowie nie są nikomu do niczego potrzebni. Ludzie będą dążyć do majątku bez niczyjej zachęty. Wielkość i upadek... 179 Elity są ludziom potrzebne do tego, by im ukazać sens ich działania, by im słowem i przykładem podsunąć cele, nadające ich postępowaniu wartość inną, niż wymierna w złotówkach. Takich elit dzisiaj w Polsce nie widać. Czy może wszędzie jest tak samo? To prawda, że kryzys tradycyjnych elit - to zjawisko bardzo szerokie, niemal ogólnoświatowe. Kryzys ten krzyżuje się z kryzysem tradycyjnych wartości. W wielu krajach występuje również kryzys przywództwa politycznego. Jednakże nie mamy prawa wzruszać ramionami mówiąc, że rozkład polskiej elity przywódczej to po prostu część nieuchronnego procesu dziejowego. Z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze: jesteśmy winni, bo byliśmy w wyjątkowej, uprzywilejowanej sytuacji historycznej. Polska i jej elity wykazały szczególną ofiarność i skuteczność w opieraniu się dwu totalitaryzmem. Polska dokonała zasadniczego wyłomu w walce z komunistyczną ideologią i sowiecką przemocą. Nasza elita miała dziejową szansę dalszego przewodzenia; wymagało to większej twardości i ryzyka. Jestem przekonany - 'a zarówno wynik wyborów we wrześniu 1993, jak i późniejsze wydarzenia na wschód od naszej granicy przekonanie to umacniają - że owo nie podjęte w latach 1989Ś90 ryzyko pryncypializmu ideowego opłaciłoby się nie tylko elitom, ale całej Rzeczypospolitej. Po drugie: nie jest tak, by społeczeństwa współczesne, nawet najbardziej poddane działaniu kultury masowej, nawet najsilniej dotknięte relatywizmem, nawet najbardziej obojętne na tradycyjne autorytety - obywały się całkowicie bez elit w sensie środowisk, które dostarczają wzorców im postępowania. Mogą to być muzycy rockowi i gwiazdy sportu - ale są. I ich fanowie (celowo używam tego modnego słówka) są dla nich gotowi do niejednej ofiary. Po trzecie - rozkład i schyłek autorytetu dawnej elity dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich paru lat równocześnie z katastrofalnym upadkiem nakładów na oświatę i naukę. (Przedziwny paradoks: działo się to za rządów, zdominowanych przez partię, która głosi się reprezentantką polskiej inteligencji!) A ponieważ owa elita wywodziła się ze sfer właśnie z nauką i oświatą najściślej związanych, grozi nam zapaść podwójna. W dziurę po elicie intelektualistów wpaść może cały polski system edukacyjny. W tej chwili jeszcze nie jest za późno: „naukowiec" jest nadal zawodem najwyżej ocenianym w hierarchii społecznej. Ale jeżeli nie odwrócimy natychmiast lawinowego upadku, następne pokolenie otrzyma naukowców, których już nie będzie można cenić za ich poziom, a co najwyżej za gotowość do wyrzeczeń... Tymczasem wyłoni się nowa elita, złożona z ludzi wychowanych w atmosferze pogoni za zyskiem i obojętności na kulturę. (1995) Nota bibliograficzna Zebrane w tym tomiku teksty były przeważnie ogłoszone wcześniej w czasopismach: Bitwa o umysł. Przegląd Powszechny, 1989 nr 11 i 12. Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u. Rzeczpospolita, 1991 nr 250. Polska polityka zagraniczna 1989Ś1993: bilans zaniedbań. Arka 1994 nr 3. Sowiecki ślad na polskiej banknotach. „O polszczyźnie i snobizmie". - Rzeczpospolita, 19Ś20 II 1994 i „Denominacja w cieniu Sowietów" - Tygodnik Solidarność, 3 VI 1994. Z Polski do Polski poprzez PRL. Rzeczpospolita, 4Ś5 IX 1993. Nie wypełniony testament. Tygodnik Solidarność, 17 VII 1994 i Życie Warszawy, 30 VII 1994. Po wyborach wrześniowych 1993 czyli Wielkie Rozmazanie. Rzeczpospolita, 16Ś17 X 1993. Wielkość i upadek polskiej elity. Rzeczpospolita, 17Ś18 VI 1995. W większości tych tekstów wprowadzono drobne poprawki. Wstęp oraz szkic „PRL czyli kultura fałszu" ukazują się po raz pierwszy. WYDAWNICTWO ALFA POLECA WYDAWNICTWO ALFA POLECA Zbigniew Kulesza „Młot" ŚLEDZTWO WYKLĘTYCH Anna i Andrzej Anusz SAMOTNIE WŚRÓD WIERNYCH Zbeletryzowane wspomnienia Zbigniewa Kuleszy, legendarnego „Młota", komendanta Okręgu „Mazowsze" - Północ NZW, to kolejna próba wymazania białych plam w historii wojennej i powojennej Polski. Aresztowany razem z żoną w grudniu 1947 roku, mimo gwarancji, jakie dawała im amnestia, osadzony w warszawskim więzieniu na Pradze, osławionym Toledo, przesłuchiwany, traktowany niezwykle brutalnie, Zbigniew Kulesza stara się odtworzyć dziś nie tylko przebieg śledztwa, oddać atmosferę tamtych więziennych dni, ale wraca też wspomnieniami do czasów partyzantki Ś opowiada o ludziach, akcjach, próbuje wytłumaczyć motywy takich a nie innych decyzji politycznych. JUŻ W KSIĘGARNIACH Kościół wobec przemian politycznych w Polsce (1944Ś1994) Praca przedstawia w ujęciu historycznym, jaki był i jest wpływ Kościoła rzymskokatolickiego na dzieje naszego narodu i ojczyzny od 1944 roku. Autorzy szczegółowo opisali okres 1980Ś1981, czas, który do dziś ma decydujący wpływ na naszą rzeczywistość (powstanie „Solidarności"; zamach na życie Jana Pawła II; śmierć Prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego; powołanie nowego prymasa, Józefa Glempa; wprowadzenie przez władcze komunistyczne stanu wojennego). JUŻ W KSIĘGARNIACH WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp. z o.o. OFERUJE: Klasykę literacką polską i obcą Literaturę faktu Fantastykę Romanse Poradniki Albumy Książki dla dzieci i młodzieży Książki wydane do 1992 roku proponujemy po atrakcyjnych (obniżonych) cenach Nowości wydawnicze oferujemy Hurtownikom na wyjątkowo korzystnych warunkach. ZAPRASZAMY do naszych placówek: Dział Handlowy Hurtownia i Księgarnia Wysyłkowa ul. Kolejowa 19/21, 01-217 Warszawa tel. 621-67-51 w. 126, 127; fax 621-87-50 Księgarnia Firmowa ul. Mokotowska 58, Warszawa tel. 29-80-21 Klientom detalicznym po złożeniu pisemnego zamówienia wysyłamy książki po cenach promocyjnych na nasz koszt. KONIEC