PRACUJĄC DLA DIABŁA TŁUMACZENIE: ERICA NORTHMAN ROZDZIAŁ PIERWSZY Moja współpraca z Lucyferem zaczęła się z pewien deszczowy poniedziałek. Dopiero co zdążyłam nastawić się na długie popołudnie wypełnione oglądaniem seriali i rozmyślaniami, i wyjęłam karty i runy z niebieskiego jedwabnego woreczka, gdy rozległo się walenie do drzwi, które wstrząsnęło ścianami. Odwróciłam kartę, skrobiąc po niej polakierowanymi paznokciami. Bursztynowy pierścień na środkowym palcu mojej lewej ręki zaiskrzył. Karta Diabła zawibrowała, lądując na wierzchu sterty płaskich runicznych kamieni. Nie dotknęłam jej. Karta, którą odwróciłam była pusta. - Interesujące – mruknęłam, czując dreszcze przebiegające po krzyżu. Podniosłam się z wytartego czerwonego dywanu i na bosaka ruszyłam do korytarza. Moje pierścienie mrugały, strzelając smugami zielonych iskier wzdłóż moich palców. Strząsnęłam je, marszcząc brwi. Linie Mocy prowadzące ku drzwiom wirowały niespokojnie. Coś paskudnego stało na moich schodach. Podciągnęłam dżinsy a potem sięgnęłam w górę i owinęłam palce wokół rękojeści miecza wiszącego na ścianie. Zdjęłam go, uwalniając z osłony jednym ruchem kciuka. Judasz w drzwiach był całkiem czarny, nie przesączało się przez niego żadne światło. Nie zawracałam sobie głowy patrzeniem przez niego. Zamiast tego, dotknęłam drzwi, rozcapierzając palce swojej prawej ręki na gładkim metalu. Moje pierścienie rozdzwoniły się i zawibrowały, odczytując aurę tego czegoś, co stało za drzwiami. Na wszystkich bogów w niebiosach, pomyślałam. Cokolwiek to jest, jest duże. Przygotowując się wewnętrznie na zabójstwo lub nową pracę, zwolniłam zamek w drzwiach i cofnęłam się o krok z na wpół wyciągniętym mieczem. Błękitny blask z nasączonej Mocą stali rozjaśnił wnętrze mojego holu, połyskując na tle białej farby i długiego na całą ścianę lustra zawieszonego tuż obok szafy. Czekałam. Powoli otwierane drzwi zaskrzypiały. Dla lepszego efektu niech zabrzmi jakaś pasująca do sytuacji muzyka, pomyślałam sardonicznie, spinając się w sobie w razie morderstwa. Potrafiłam wyciągnąć swój miecz w zaledwie półtorej sekundy. Na całe szczęście, nie było takiej potrzeby. Zamrugałam. Na moich schodach stał wysoki, rozwścieczony mężczyzna o złocistej skórze, ubrany w czarne dżinsy i długi, czarny płaszcz ze stójką. Srebrzysty pistolet wycelowany prosto w moją pierś był tylko odrobinę mniej niepokojący od otaczającej go aury składającej się z wirujących, czarnych płomieni. Miał krótko obcięte czarne włosy, oczy w kolorze laserowej zieleni, przeciętną twarz i cudownie szerokie ramiona. Super. Demon na moim progu, pomyślałam, stojąc w bezruchu. Ledwie oddychałam. - Danny Valentine? – spytał. Hmm, właściwie to zarządał. - A kto pyta? – odpaliłam automatycznie. Srebrzysty pistolet nie wyglądał na atrapę. Raczej na staroświeckie magnum 9 milimetrów. - Chcę mówić z Dannym Valentinem – powiedział wyraźnie demon – albo cię zabiję. - Wejdź – odparłam. – I odłóż to. Czy twoja matka nigdy nie uczyła cię, że to w złym tonie celować z broni do kobiety? - Kto wie, co może bronić drzwi Nekromanty – odciął się demon. – Gdzie jest Danny Valentine? Westchnęłam w duchu. - Zejdź z mojego ganku – powiedziałam. – To ja jestem Danny Valentine a ty jesteś naprawdę niegrzeczny. Jeśli masz zamiar spróbować mnie zabić, to zaczynaj. Jeśli chcesz mnie zatrudnić, to wybrałeś niezbyt dobry sposób. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek widziała bardziej zakłopotanego demona, niż teraz. Schował pistolet do kabury i wszedł do korytarza, przedzierając się przez wartwy mojej ochrony, które posłusznie rozstąpiły się by go przepuścić. Gdy stanął przede mną, kopniakiem zamykając drzwi, zdążyłam go już ocenić co do ostatniego ergu Mocy. To nie będzie przyjemne, pomyślałam. Co Władca Piekła robi na moim progu? No cóż, nie mogło być lepszego momentu by o to spytać niż teraz. - Co Władca Piekła robi na moim progu? - Przyszedłem, by zaoferować ci kontrakt – powiedział. – A konkretniej, by zaprosić cię na audiencję u Księcia, podczas której to on zaprezentuje ci kontrakt. Wypełnij go z sukcesem, to dostąpisz życia w takim bogactwie, o jakim ci się nawet nie śniło. Nie brzmiało to jak kolejna tania śpiewka. Skinęłam głową. - A jeśli powiem, że nie jestem zainteresowana? – spytałam. – No wiesz, w końcu jestem dość zajętą dziewczyną. Ożywianie zmarłych to dziś wielce poszukiwana profesja. Demon przypatrywał mi się nie dłużej niż dwadzieścia sekund zanim się uśmiechnął, a mnie oblał zimny pot. Dreszcz przebiegł mi po karku a palce zaczęły drżeć. Trzy szerokie blizny na moich plecach napięły się nerwowo. - Okej – odparłam. – Tylko wezmę swoje rzeczy i z radością spotkam się z Jego Miłością Księciem, czy jak mu tam. Capice? Wyglądał na tylko odrobinę mniej rozbawionego. Jego wąską, ponurą twarz rozjaśnił morderczy uśmiech. - Oczywiście. Masz dwadzieścia minut. Gdybym wtedy wiedziała w co się pakuję, poprosiłabym o kilka dni do namysłu. Na przykład resztę swojego życia. ROZDZIAŁ DRUGI Te dwadzieścia minut demon spędził w moim salonie przeglądając półki z książkami. A przynajmniej wydawał się na nie patrzeć, gdy zeszłam na dół i włożyłam płaszcz. Abracadabra nazwała mnie raz „Indianą Jonesem świata Necromantów”. Wysoka pochwała od Pająka z Saint City... jeśli rzeczywiście miała to na myśli. Lubię się wystroić na każdą okazję. Mój roboczy strój składa się z koszulki z mikrofibrą z Trade Bargain, która szybko schnie i daje się sczyścić z brudu jednym machnięciem szczotki; pary miękkich jak masło, znoszonych dżinsów; zdartych butów ze znoszonymi obcasami; torby kurierskiej przewieszonej po skosie przez pierś i starego płaszcza zaprojektowanego specjalnie dla korespondentów pracujących w strefach wojennych, z mnóstwem kieszeni i z wszytymi panelami z kevlaru. Skończyłam splatać włosy i związałam je elastyczną opaską, gdy weszłam do salonu, który był teraz przepełniony zapachem człowieka i wody kolońskiej tak samo jak zapachem demona – czymś pomiędzy palonym cynamonem a ciężką wonią piżma. - Moja literacka kolekcja wydaje ci się podobać – powiedziałam, może odrobinę sardonicznie. Dłonie mi się pociły. Moje zęby chciały dzwonić. – Przypuszczam, że nie ma sensu pytać cię, czego może ode mnie chcieć Książę. Odwrócił się od moich półek i wzruszył ramionami. Demony bez przerwy wzruszają ramionami. Wydaje mi się, że myślą, że ludzie nie zasługują na więcej niż wzruszenie ramion. - Super – mruknęłam i wygrzebałam swój athame i mały słoik święconej wody ze swojego kamiennego ołtarza. Przez mój krzyż przebiegła nowa fala dreszczy. W moim salonie jest demon. Za moimi plecami. Mam demona za swoimi plecami. Cholera, Danny, skup się! - To trochę nieuprzejme stawiać się przed oblicze Księcia z błogosławionymi przedmiotami – powiedział demon. - To trochę nieuprzejme celować mi w twarz z gnata jeśli chcesz, żebym dla ciebie pracowała – prychnęłam, przekładając rękę nad ołtarzem. Nie, to już wszystko. Skierowałam się ku wielkiej dębowej zbrojowni i zaczęłam przekopywać przez zawartość szuflad. Wolałabym, żeby ręce mi się tak nie trzęsły. - Książę prosił specjalnie o ciebie i wysłał mnie, żebym cię odebrał. Ani słowem nie wspomniał o wyrafinowanej ludzkiej etykiecie – demon obrzucił mnie spojrzeniem zielonych jak laser oczu. – Nie chciałbym cię poganiać, ale musimy się śpieszyć. - Mhmm – machnęłam spoconą, trzęsącą się ręką ponad swoim ramieniem. – Taa. A jeśli wyjdę stąd na wpół przygotowana, to do niczego się nie przydam temu twojemu Księciu, prawda? - Cuchniesz strachem – powiedział cicho. - No cóż, Władca Piekła właśnie celuje mi w twarz ze swojego gnata. Koleś, nie wydaje mi się, żebyś był jakimś przeciętnym chochlikiem, z którymi mam bardzo rzadko do czynienia. I na dodatek mówisz mi, że Diabeł pragnie mojego towarzystwa – przekopałam się przez trzecią szufladę, z której wyciągnęłam swój naszyjnik z turkusów. Wsunęłam go przez głowę i pozwoliłam opaść na koszulkę. Przynajmniej zabrzmiało to dobrze, pomyślałam, czując wariacki śmiech narastający gdzieś w okolicy mostka. Nie zabrzmiało to tak, jakbym srała w spodnie ze strachu. Dobra nasza. - Książę chce ci udzielić audiencji – powiedział. Zgaduję, że Książę Piekła nie lubi gdy go nazywają Diabłem. W każdy inny dzień wydałoby mi się to zabawne. - Więc jak mam cię nazywać? – spytałam całkiem obojętnie. - Możesz do mnie mówić Jaf – odparł po długiej, dzwoniącej w uszach chwili ciszy. Cholera, pomyślałam. Skoro już zdradził mi swoje Imię, to może mogłabym go używać. Jednak imię „Jaf” mogło być jakimś żartem albo przezwiskiem. Demony bywały podstępne. - Miło cię poznać, Jaf – powiedziałam. – Więc jak to się stało, że utknąłeś tu wykonując obowiązki posłańca? - To bardzo delikatna sytuacja – zabrzmiało to tak, jakby mówił polityk. Wsunęłam sztylet pod rękaw, chowając go w osłonie, i gdy odwróciłam się, zobaczyłam, że mi się przygląda. – Polecałbym dyskrecję. - Jestem w tym dobra – zapewniłam go, poprawiając torbę. - Powinnaś więcej ćwiczyć – odparł, przybierając poważny wyraz twarzy. Wzruszyłam ramionami. - Pewnie nie będziemy się zatrzymywać na żadne drinki, co? - I tak jesteś już spóźniona. Ta rozmowa przypominała gadanie do robota. Żałowałam, że nie nauczyłam się wiecej o demonach w Akademii. Noszenie broni nie było do nich podobne. Łamałam sobie głowę, próbując przypomnieć sobie o jakimkolwiek uzbrojonym demonie, o którym wcześniej słyszałam, jednak żaden nie przyszedł mi na myśl. Oczywiście, nie byłam Magim, nie miałam żadnej styczności z demonami. Tylko ze zmarłymi. Zaniosłam swój miecz do przedpokoju i czekałam na niego. - Wyjdź pierwszy – powiedziałam. – Muszę jeszcze zamknąć dom. Skinął głową i przeszedł obok mnie. Owionął mnie zapach demona – ten pychiczny ekwiwalent w zamkniętym pomieszczeniu zacząłby barwić powietrze. Podążyłam za nim do drzwi, z przyzwyczajenia zamykając za sobą tarcze chroniące dom. Moc zmieniała kształt i zasklepiała się, jak śluza powietrzna w starym filmie klasy B. Krople deszczu zamigotały i spadły na dół, rozpryskując się na dachu werandy i na wybrukowanej ścieżce. Ogród uginał się i falował pod ciężarem wody. Poszłam za demonem w dół ścieżki. Deszcz na niego nie padał... Chociaż niby jak miałam to zauważyć, skoro jego włosy były tak ciemne, że i tak wyglądały na mokre? Tak samo jak jego długi, ciemny płaszcz z wysokim kołnierzem. Moje buty wydawały mlaskające odgłosy w zetknięciu z chodnikiem. Pomyślałam o zawróceniu z powodu watpliwego bezpieczeństwa swojego domu. Demon zerknął na mnie znad swojego ramienia. Jego zielone oczy błysnęły w deszczu. - Za mną – powiedział. - Tak jakbym miała inne wyjście – rozłożyłam dłonie, wskazując na deszcz. – Cholernie tu mokro. Nie chciałabym złapać zapalenia płuc i nakichać na Jego Królewską Mość. Ruszył wzdłóż mojej ulicy. Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nie było widać żadnego samochodu. Oczekiwali, że pójdę do Piekła piechotą? Demon przeszedł do końca kwartału i skręcił w lewo, pozwalając żebym biegła za nim. Najwyraźniej miałam tam dotrzeć na pieszo. Super. ROZDZIAŁ TRZECI Noszenie miecza w metrze zapewnia ci pewną przestrzeń, nawet na zatłoczonych dworcach kolejowych. Jestem akredytowanym i wytatuowanym Nekromantą, który może nosić ze sobą wszystko co jest krótsze od karabinu snajperskiego i ma pozwolenie na przewóz ostrej broni w środkach transportu. Spędzenie trzydziestu tysięcy godzin żeby zaliczyć testy i zdobyć akredytację Akademii było najlepszym posunięciem, jakie zrobiłam dla własnego bezpieczeństwa, mimo iż ostatni Test sprawił, że przybyło mi parę siwych włosów. Liczba Nekromantów była dość ograniczona. Obecność demona również zapewniała mi trochę wolnej przestrzeni. Mimo że żaden ze zwykłych ludzi nie mógł powiedzieć czym był, to i tak zostawiali mu mnóstwo miejsca. Zwykli ludzie nie potrafią dostrzec psychicznej mocy ani fluktuacji energii, ale jeśli jest wystarczająco silna, odczuwają ją w postaci zimnego podmuchu powietrza. Gdy tylko zeszliśmy po schodach do metra, Jaf zwolnił aż zrównał się ze mną krokiem i wskazywał bramki, przez które musieliśmy przejść, i wrzucił w nie dwa staroświecko wyglądające żetony. Stłumiłam dreszcze, jakie wywołała u mnie na czynność... Demony zazwyczaj za nic nie płaciły. Co, na wszystkie świętości, się tu działo, do cholery? Wsiedliśmy do pociągu kierującego się na południe. Nacisk tłumu na moje mentalne bariery zaczynał mnie dusić. Kłykcie mi pobielały a palce zastygły sztywno wokół pochwy miecza. Demon stał za mną a włoski na moim karku jeżyła myśl, że mógł mi wbić nóż w żebra i zostawić tu. Jęk metalu rozdzwonił moje zęby, gdy pociąg prześlizgnął się po swoim torze. Wibracja metalu nadawała każdemu wstrząsowi dziwne wrażenie. Pociąg wypełniły szepty i rozmowy. Mała, blondwłosa dziewczynka w szkolnym mundurku gapiła się na moją twarz. Pewnie wpatrywała się w tatuaż na moim lewym policzku – splecionego kaduceusza z połyskującym szmaragdem na jego szczycie. Szmaragd był znakiem rozpoznawczym Nekromanty... tak jakby ktokolwiek mógł przegapić miecz. Uśmiechnęłam się do niej a ona odwzajemniła uśmiech; jej niebieskie oczy błyszczały. Jej obładowana torbami z zakupami matka zobaczyła to i wciągnęła głośno powietrze, przytulając dziecko do swojego boku mocniej, niż to było konieczne. Uśmiech spełzł z mojej twarzy. Demon wpadł na mnie, gdy pociąg wziął zakręt. Podskoczyłam nerwowo i usunęłabym się na bok, gdyby tylko tłum mi na to pozwolił, ale zamiast tego przez przypadek potrąciłam łokciem starszą kobietę z szeleszczącą plastikową torbą, która wydała z siebie całkiem niegodny pisk. I właśnie dlatego nigdy nie podróżuję transportem publicznym, pomyślałam, uśmiechając się przepraszająco. Kobieta zbladła pod swoim szarym kapeluszem i odchrząknęła, odwracając wzrok. Westchnęłam a uśmiech znów opuścił moją twarz. Nie wiem po co w ogóle próbowałam. I tak nie widzą niczego więcej poza moim tatuażem. Mimo wszystko zwykli ludzie bali się psioników – istniał jakiś atawistyczny lęk przed tym, że wszyscy czytaliśmy w ich umysłach i śmialiśmy się z nich, przygotowując nikczemny plan zrobienia z nich naszych mentalnych niewolników. Tatuaże i akredytacja miały za zadanie zmienić ten pogląd przez sprawienie, że psionicy wyróżniali się w tłumie i przez ustanowienie ścisłego nadzoru nad tym, kto mógł pobierać opłaty za pracę w sektorze zdrowia psychicznego – ale skutek tego wszystkiego był taki, że staliśmy się bardziej bezbronni i znienawidzeni. Zwykli ludzie nie rozumieli, że dla nas wchodzenie do ich umysłów było jak kąpiel w ścieku. Musiałoby się stać coś naprawdę ważnego, żeby psi zajrzał do umysłu człowieka. Ustawa Parapsychiczna sprawiła, że psionicy przestali być kupowani i sprzedawani jak bydło, ale nie zapobiegła nienawiści. I nie powstrzymała lęku, którym karmiła się nienawiść. I tak w kółko. Sześć przystanków później miałam serdecznie dość ludzi wpychających się do metra, widzących mnie i oddalających się w pośpiechu. Kolejne trzy przystanki później, kiedy przedział był już prawie pusty, błyskawicznie wyjechaliśmy ze śródmieścia. Mała dziewczynka ciągle trzymała za rękę swoją matkę i przyglądała mi się. W drugim końcu przedziału stała grupka młodych ludzi, bladych we fluorosencyjnym świetle i mruczących coś pod nosami. Stałam z prawym ramieniem owiniętym wokół słupka, żeby w razie czego mieć wolną rękę i sięgnąć po miecz. Nie znosiłam siadać na pełnych zarazków siedzeniach w metrze. - Następny przystanek – powiedział Jaf. Skinęłam głową. Ciągle stał bardzo blisko mnie a jego zapach tłumił stęchłe powietrze i wyziewy metra. Zerknęłam na drugą stronę przedziału i zobaczyłam, że kolesie poszturchują się łokciami i szepczą coś między sobą. No super. Wygląda na to, że kolejny uliczny twardziel chciał sprawdzić, czy mój miecz był tylko na pokaz. Nigdy nie rozumiałam Nekromantów, którzy nosili wyłącznie ceremonialne ostrza podczas wychodzenia na miasto. Skoro miałeś pozwolenie na broń, to powienieneś wiedzieć, jak jej używać. Tyle że znowu większość Nekromantów nie pracuje jako najemnicy. Po prostu żyją w swoich malutkich, gównianych mieszkankach dopóki nie spłacą wszystkich opłat związanych z akredytacją a potem starają się kupić sobie dom. A ja? Ja zdecydowałam się na szybszy sposób. Jak zwykle. Jeden z łebków wstał na nogi i ruszył głównym przejściem. Matka małej dziewczynki, posągowa brunetka w fartuchu pielęgniarki i butach Nike z trzema szeleszczącymi plastikowymi torbami, przysunęła dziecko do swego boku, gdy ją mijał. Pryszczaty koleś zatrzymał się dokładnie naprzeciwko mnie. Nie pachniał Chillem ani haszem, co można było policzyć za plus. Uliczny gnojek nawalony Chillem znacznie szybciej pogorszyłby sytuację. Z drugiej strony, jeśli był trzeźwy jak świnia i głupi tak samo jak teraz... - Hej, maleńka – powiedział, prześlizgując się wzrokiem od moich stóp, przez biust aż po policzek, i znów wracając do piersi. – Co słychać? - Nic – odparłam niskim, obojętnym głosem. - Masz miecz – dodał. – Jesteś upoważniona, żeby go nosić, złotko? Przechyliłam nieznacznie głowę, by pokazać mu swój policzek. Szmaragd powinien połyskiwać i migotać w tym ostrym świetle. - Pewnie, że tak – odparłam. – I nawet wiem, jak go używać. Więc spadaj do swoich kumpli, Lizaczku. Jego wilgotne rybie usta poruszyły się odrobinę, jakby go zamurowało. A potem sięgnął ręką pod swoją bluzę. Miałam tylko ułamek sekundy, żeby zdecydować czy był uzbrojony, czy tylko szukał guza. Jednak nigdy nie podjęłam tej decyzji, bo demon minął mnie, odpychając na bok, i trzasnął go. To było uderzenie z otwartej dłoni, które nie miało na celu wyrządzenie mu żadnej krzywdy, ale i tak wyrzuciło chłopaka na drugi koniec przedziału, z powrotem do grupki jego kumpli. Westchnęłam. - Kurwa – puściłam słupek, gdy tylko odzyskałam równowagę. – Nie musiałeś tego robić. Wtedy jeden z przyjaciół kolesia wyjął pistolet wyrzutowy Transom 987 a ja skuliłam się, szukając nieistniejącej osłony. Demon minął mnie a ja miałam okazję obserwować, jak wszystko zmierza ku przesądzonemu końcowi. Dzieciaki poderwały się ze swoich miejsc; jeden z nich zgarnął z ziemi swojego przyszczatego kumpla z rozwaloną twarzą. Wszyscy mieli na sobie czarne dżinsowe kurtki i zielone bandany – kolejny minigang. Demon wytrącił nielegalną (jeśli nie posiadałeś akredytacji lub nie byłeś oficerem policji) broń z dłoni chłopaka i posłał ją na ziemię. Pielęgniarka zasłoniła swojej córce ucho jedną ręką, gapiąc się na to z otwartymi ustami. Ruszyłam do przodu, wysuwając miecz z pochwy i wślizgnęłam się pomiędzy nie a gang, gdzie demon łamał chłopakowi ramię i teraz trzymał strzelca za gardło tak niedbale, jak kot mógł trząść myszą. - Wysiądziecie na następnym przystanku - powiedziałam wpatrzonej we mnie kobiecie. – Zaufaj mi. Pokiwała głową. Jej oczy były szeroko otwarte z przerażenia. Dziewczynka nie przestawała się na mnie gapić. Odwróciłam się, żeby zobaczyć jak demon stoi na środku kręgu bezwładnych ciał. - Hej! – wrzasnęłam, trzymając miecz w prawej dłoni płasko do swojego ciała, a wzmocniona osłona na miecz na moim ramieniu zadziała jak tarcza. To był skrajnie niekonwencjonalny sposób trzymania katany, ale Jado-sensei zawsze dbał mniej o konwencjonalność niż o przeżycie, i nie mogłam się z nim nie zgodzić. Gdyby demon mnie zaatakował, mogłam zyskać trochę na czasie za pomocą miecza i Mocy. I tak zeżarłby mnie żywcem ale zawsze miałam szansę... Odwrócił się, otrzepując ręce tak jakby pozbywał się kurzu. Jeden z chłopaków jęknął. - Tak? Ten sam płaski ton robota. - Nikogo nie zabiłeś, prawda? – spytałam. Jaskrawozielone oczy przecięły powietrze. Wzruszył ramionami. - To by nam tylko przysporzyło kłopotów – odparł. - To znaczy „tak” czy „nie”? – wzmocniłam uścisk na rękojeści. – Zabiłeś któregoś z nich? – nie chciałam babrać się w papierkowej robocie, nawet jeśli to było uzasadnione zabójstwo w odpowiedzi na atak. - Nie, wszyscy żyją – powiedział, patrząc w dół, a potem wyszedł z kręgu ciał. - Anubis et’her ka – wyszeptałam. Anubisie, strzeż mnie. Usta demona zacisnęły się w wąską kreskę. Pociąg zwolnił a ja zakołysałam się na obcasach. Gdyby chciał zaatakować, to teraz była odpowiednia chwila. - Książę prosił, żebym dostarczył cię nietkniętą – powiedział i ustawił się bokiem do drzwi, nie odwracając się plecami do mojego miecza. - Przypomnij mi, żebym mu podziękowała – odpaliłam, przełykając kurz, który nagle poczułam w ustach. Zastanawiałam się jakie jeszcze „prośby” wyraził Książę. ROZDZIAŁ CZWARTY W końcu wylądowaliśmy na peronie; ja niechętnie chowałam miecz do pochwy a demon obserwował pielęgniarkę popędzającą na schodach swoją córeczkę. Przystanek był pusty. Od jego ceramicznych płytek odbijał się echem dźwięk prześlizgującego się po swoim torze pociągu. Wzięłam głęboki wdech, starając się uspokoić rozszalałe serce. Gdy wybrzmiały ostatnie kroki, demon okręcił się na pięcie i zeskoczył na tory. - O nie – powiedziałam. – Nie ma mowy. Nie zgadzam się – cofnęłam się o dwa kroki do tyłu. – Posłuchaj, jestem człowiekiem. Nie mogę biegać bez sensu po kolejowych torach – przez chwilę stacja zdawała się kurczyć, a ziemia za ścianami zapadać do środka, a ja rzuciłam tęskne spojrzenie ku schodom. Spojrzał na mnie i wepchnął swoje długie, wąskie złociste dłonie głęboko do kieszeni płaszcza. - Nie ma się czego bać – powiedział w końcu. - Ty tak twierdzisz – odcięłam się. – To nie ty możesz tutaj zginąć. Daj spokój. Nie ma mowy. - To najszybsza droga – odpowiedział, ale jego usta zacisnęły się jeszcze bardziej, nawet gdy przestałam już mówić. Przez moje głupie zachowanie zaczynał tracić cierpliwość. – Przysięgam, nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa. Mimo wszystko, jeśli nadal będziesz się opierać, to z braku wyboru będę musiał cię tam zawlec. Dopiero co widziałam, jak rozniósł w pył sześciu neopunków nawet się nie pocąc. I jest demonem. Kto wie co jeszcze mógł zrobić? - Daj mi swoje Imię – powiedziałam – a zrobię to. Już w chwili, gdy słowa wyszły z moich ust, cofnęłam się o kolejne dwa kroki, żałując, że w ogóle to powiedziałam. Ale było za późno. Demon wydał z siebie dźwięk podobny do śmiechu. - Nie zmuszaj mnie, żebym cię tam zawlókł – powiedział wreszcie. – Książę będzie bardzo niezadowolony. - To nie mój problem – zauważyłam. – Nie ma mowy. Nie mogę ci ufać. - Opuściłaś swój dom i poszłaś za mną – jego oczy zwęziły się. – Bardzo niemądrze z twojej strony czepiać się teraz. - Więc uznaj, że po prostu jestem zbyt ciekawska dla swojego własnego dobra – odparłam. – Zdradź mi swoje Imię, a pójdę za tobą. Wzruszył ramionami, rozkładając ręce. Czekałam. Skoro Książę rzeczywiście chciał, by dostarczono mnie w nienaruszonym stanie, to demon podałby mi swoje Imię. To i tak prawie nie miało teraz znaczenia... Nie byłam Magim, nie potrafiłam zmusić pomniejszego demona by dla mnie pracował ani wynegocjować umowy z potężniejszym, który pracowałby dla mnie przez długie lata w zamian za krew, seks czy dla reklamy. Rzadko kiedy miewałam do czynienia z demonami. Miał rację co do tego, że zaszłam już tak daleko i wycofywanie się teraz nie było zbyt mądre, ale lepiej uciec teraz gdy ciągle miałam na to szansę, niż dać się zaciągnąć demonowi do tuneli metra. Z jego Imieniem przynajmniej mogłam powstrzymać go od zabicia mnie. - Tierce Japhrimel – powiedział w końcu. Zamrugałam, zaskoczona, że się poddał i skalkulowałam to szybko w duchu. - Przysięgasz na Księcia Piekła i wody Lety, że twoje prawdziwe, pełne Imię, to Tierce Japhrimel? Wzruszył ramionami. - Przysięgam – powiedział po długiej, pełnej napięcia chwili ciszy. Zeskoczyłam w mroczną czeluść torów, obtłukując kolana. Jestem za stara na to gówno, pomyślałam. Byłam na nie za stara już dziesięć lat temu. - Dobrze – mruknęłam. – W porządku, prowadź. Tylko bez żadnych sztuczek, bo będę cię ścigać obojętnie czy jesteś demonem, czy nie. - To dopiero byłby niezły wyczyn – odparł. Chyba chciał to powiedzieć cicho, ale od całej stacji odbijało się echo. Z tymi słowami, mieczem w gotowości i bez żadnej wymówki pod ręką, poszłam za demonem w ciemność. ROZDZIAŁ PIĄTY Gdybym miała powiedzieć z całkowitą pewnością, w którym miejscu demon otworzył drzwi, które prowadziły do czerwonego blasku, to byłabym nieźle zdezorientowana. Pod ziemią tracę sporo ze swojego zmysłu orientacji. Demon rozdzierający rzeczywistość by rozkruszyć mury świata... no cóż, to skomplikowane i wymaga nieludzkiej ilości Mocy, a ja nigdy nie widziałam nikogo kto by to potrafił, poza demonem. Magi próbowali czasami bezskutecznie wymusić siłą pojawienie się drzwi pomiędzy tym światem a światem demonów zamiast prosić o to, by wyszedł z nich jakiś demon, ale ja byłam Nekromantą. Jedyną alternatywną rzeczywistością o jaką dbałam czy znałam, był świat Umarłych. Jeden z Magich powiedział kiedyś, że wyższe formy Mocy były skutkiem przeciekania substancji pomiędzy tym światem a światem demonów. Nigdy tego nie widziałam – ludzie i naturalna Moc ziemi były wszystkim, co zauważałam. Pomimo tego, że techniki treningu Magich były wykorzystywane jako podstawa do uczenia psioników jak kontrolować Moc, to każdy Magi posiadał swoje własne tajniki rzemiosła przekazywane z nauczyciela na ucznia i spisywane w kodeks, jeśli nie były zapamiętywane. Były dla nich jak mapa z zakodowanym DNA albo nekromancki psychopompos; coś jak osobiste informacje. Pamiętałam też, że istniał pewien haczyk, jeśli chodziło o dostęp. Demon otworzył przejście tak, jakby ktoś celowo zostawił je niedomknięte. Tyle że kto normalny biegałby tu o tej porze? Długi korytarz z betonową podłogą rozświetlały słabe fluoroscencyjne światła, a drzwi na jego końcu... To były okute żelazem drewniane drzwi z płynnym glifem wyciętym głęboko w drewnie. Glif dymił i wirował. Poczułam, jak rzeczywistość rozdziela się i zmienia wokół nas do momentu, w którym jedyną stałą był sam demon. Do tego czasu kompletnie mnie zemdliło. Przełykałam żółć i prawie się dusiłam. To nie zostało zbudowane z myślą o ludziach, pomyślałam, czując złośliwe ukąszenia szczypiące moją skórę. Chodzenie pomiędzy światami wrażeniem przypominało spadanie z wysoka i dlatego można było się tak przemieszczać tylko w astralny sposób. Czułam ustawiczny nacisk na fizyczną strukturę swojego ciała. Wszystkie moje komórki dźwigały ciężar, dla którego nie zostały stworzone. Nie wspominając już o fakcie, że zawirowania wizji i słuchu schrzaniły mi precepcję, a obcość Mocy panującej w tym miejscu sprawiła, że moja aura sprężyła się blisko przy mojej skórze i drżała. Kiedy demon otworzył drzwi i wylało się z nich czerwone światło, prawie zwymiotowałam zupę z kurczaka którą zjadłam na lunch. Demon złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą, a ja zrozumiałam w końcu, czemu stał tak blisko mnie. Jak tylko owionął mnie jego zapach, poczułam się trochę lepiej. Aura demona rozciągnęła się tak, by mnie ochronić, a kiedy drzwi zamknęły się za nami z głuchym stuknięciem, demon trzymał mnie pod łokieć, wulkaniczne gorąco owiewało mi skórę a przed nami rozciągał się gigantyczny hall z wąskimi, długimi oknami i czymś, co wyglądało na obsydianową podłogę. Czerwone światło z nigdy niegasnących pochodni przepływało po ścianach i podłodze, na które tylko zerknęłam, po czym zamknęłam oczy. Jak przez mgłę słyszałam, że demon coś mówi. Wrażenie nagłego upadku skończyło się wraz z tąpnieciem, tak jakby normalna grawitacja uległa podwojeniu. Mdłości ustąpiły... w większości. Dławiłam się i próbowałam powstrzymać się od zwymiotowania. Demon przycisnął palce wolnej ręki do mojego spoconego czoła i powiedział coś w ostrym języku, który podrażnił moje uszy. Z nosa poleciała mi krew. Zacisnęłam palce na mieczu. Kilka minut upłynęło zanim wirowanie ustało a mój żołądek zdecydował, że jednak nie wywróci się na lewą stronę. - Już mi lepiej – powiedziałam w końcu, czując strużkę potu na plecach. – Tylko trochę... łał. To jest... o cholera... - To powszechna reakcja – odparł. – Po prostu oddychaj. Zmusiłam się, żeby stanąć prosto, czując w ustach gorzki upał i miedziany posmak krwi. - Już mi lepiej – powtórzyłam. – Im szybciej będę mieć to za sobą, tym prędzej wrócę do domu, prawda? Skinął głową. Kąciki jego ust opadały ku dołowi, a ja zobaczyłam, że jego długi, czarny płaszcz miał taki sam geometryczny wzór jak reszta świata. To była część problemu – kąty, pod jakimi stała podłoga i ściany były jakby odrobinę zniekształcone, zaledwie o jeden kluczowy milimetr. Mój mózg usiłował je wyrównać i zawodził, co z kolei sprawiało, że mój żołądek szalał jak na karuzeli, tylko z pominięciem całej tej zabawnej części. - W porządku – powiedział. – Chodźmy. Trzymał dłoń na moim łokciu, gdy przemierzaliśmy rozległą przestrzeń sali balowej. Czy tak właśnie wygląda przedsionek Piekła?, pomyślałam i ledwo powstrzymałam się żeby nie zacząć chichotać. Całkiem nieźle sobie z tym poradziłam. Naprawdę nieźle. Wtedy doszliśmy do końca hallu, a demon pchnął kolejne ogromne, zbrojone metalem drewniane drzwi, i wszystkie moje myśli o radzeniu sobie uleciały przez okno. Nawet upuściłam swój miecz. Demon wykonał błyskawiczny ruch i ujął ostrze... Jeszcze nigdy nie upuściłam miecza. Nigdy. - Człowiek – odezwało się Coś zza masywnego biurka. Miało trzy kręte rogi wyrastające z głowy i szerokie, żółte kocie oczy pozbawione powiek, które przyszpiliły mnie spojrzeniem. Jego ciało stanowiła bezkształtna masa żółtej galarety, porośniętej w przypadkowych miejscach kępkami zjeżonych czarnych włosów. Na jego piersi widac było trzy sutki a skóra wyglądała na paskudną i tłustą. Najgorsze były wygięte usta pełne ostrych jak brzytwa zębów... ale jeszcze gorsze były długie pajęcze palce, które wyglądały jak larwy pełzające pomiędzy papierami zaścielającymi biurko. Mój mózg zalała chaotyczna fala wesołości – nawet Piekło miało swojego demonicznego biurokratę i papierkową robotę. - Nie dla ciebie, Trikornus – powiedział zielonooki demon. – Jest dla Księcia. - Cóż za uroczy prezent. Wreszcie wróciłeś do łask, asasynie? – to coś ciągle się na mnie gapiło. Oślizgły, purpurowy jęzor wysunął się z paszczy i połaskotał podbródek, wydając przy tym dźwięk jak szorowanie papieru ściernego. – Ooooh, daj nam spróbować. Chociaż odrobinkę. - Jest dla Księcia, Baronie – powiedział wyraźnie Jaf. Z niewiadomych powodów nagle byłam zbyt zajęta oglądaniem podeszew swoich butów. Jakim cudem się tu znalazłam? Gdybym wiedziała, nigdy nie zostałabym Nekromantą. Ale na litość boską, nikt nigdy nie powiedział mi, że ożywianie zmarłych zaprowadzi mnie tu, gdzie teraz jestem. Myślałam, że tylko Magi mają do czynienia z demonami... - Jak chcesz, chciwy nudziarzu – powiedziało straszydło za biurkiem. W wyobraźni miałam żywy obraz tych ostrych kłów zagłębionych w moim udzie tak, że aż krew tryskała dookoła, i ledwo zdusiłam dreszcz. Pomimo gorąca okrywającego moją skórę jak płaszcz, poczułam chłód. Istota parsknęłam krótkim śmiechem. - Książę jest w swoim gabinecie i czeka na was. Drugie drzwi na lewo. Bardziej wyczułam niż zobaczyłam, że Jaf skinął głową. Któż mógł kiedyś przypuszczać, że będzie się wydawał lepszym z dwojga złego?, pomyślałam, a potem poczułam zimny dreszcz na swojej spoconej szyi. To, że Japhrimel wyglądał odrobinę bardziej ludzko nie znaczyło wcale, że nie był obcą istotą. Poprowadził mnie obok biurka, a ja byłam mu wdzięczna za to, że odzielał mnie od tego demona z dwoma parami oczu. Ciekawe co bym zrobiła, gdyby to ten potwór miał mnie odebrać. I po jaką cholerę demonowi jest w ogóle potrzebny Nekromanta? Na chwilę pociemniało mi przed oczami, ale demon przeciągnął mnie przez kolejne zbrojone drzwi. - Oddychaj, człowieku – powiedział i na kilka sekund przestał się poruszać. – Baron lubi zmieniać skórę za każdym razem, gdy mamy gościa – ciagnął. – To normalne. Po prostu oddychaj. Jeśli to jest normalne, to nie zrozum mnie źle. - To znaczy, że ty też robisz to innym ludziom? – wydyszałam. Wydał z siebie krótki, prychający dźwięk. - Ja nie. Czasami ludzie przychodzą tu bez swojego ciała, tak jak Magi i im podobni. Wzywa się naprawdę niewielu. Tylko desperaci tu przychodzą. - Akurat w to mogę uwierzyć – wzięłam głęboki, wibrujący oddech. Poczułam żółć w gardle. – Dzięki – powiedziałam w końcu, a on znów ruszył do przodu. Ten korytarz był wąski ale miał wysoko sklepiony sufit, a na jego ścianach powieszono obrazy, na które nie chciałam patrzeć po tym, jak zerknęłam na pierwszy z nich. Zamiast tego zagapiłam się na swoje stopy i doświadczyłam krótkiego przebłysku nierealności, bo moje stopy nie wyglądały jak moje. Palce Jafa owinęły się wokół mojego karku i odetchnęłam głęboko. Potknęłam się i prawie upadłam. - Już niedaleko – powiedział, puszczając mój kark i chwytając za ramię. – Wytrzymaj. Nie czułam się za dobrze. Drżałam i starałam się powstrzymać nudności, gdy otworzył kolejne drzwi i wepchnął mnie przez próg. Moje stopy wróciły do swoich normalnych rozmiarów i rzuciłam się wdzięcznie prosto w ramiona demona. Jedyną rzeczą jaka mnie teraz utrzymywała, były jego palce. Wtedy poczułam coś w ręce. Zamknął dłoń na mojej tak, że teraz obydwoje trzymaliśmy mój miecz. - Trzymaj swój miecz, Nekromanto – powiedział. - W rzeczy samej, niemądrze byłoby go upuścić – głos, który to powiedział, był gładki jak jedwab, przekonywujący, przesączający się przez moje uszy. – Przetrwała przeprawę przez Hall. Imponujące. Japhrimel nie odezwał się ani słowem. Właściwie to nawet zaczynałam go lubić. A jednak nie. Otworzyłam oczy. Pierś demona znajdowała się tuż przede mną. Przechyliłam głowę do tyłu i spojrzałam mu w twarz. Jego oczy świdrowały moje. - Dzięki – powiedziałam nieznacznie drżącym głosem. – Dam radę iść sama. Nadal milczał, ale jego usta zacisnęły się w kreskę. Potem odstąpił na bok. Zorientowałam się, że stoję w doskonale urządzonym neowiktoriańskim gabinecie, wyłożonym purpurowymi pluszowymi dywanami. Książki w skórzanych okładkach stały w biblioteczkach pod ścianami wyłożonymi ciemnymi drewnianymi panelami. Przed trzaskającym ogniem kominkiem stały trzy wyściełane aksamitem krzesła, a to, co mogłam wziąć za okno, zasłaniały czerwone, ozdobione chwostami zasłony. Olbrzymie mahoniowe biurko ustawiono w jednym krańcu pokoju. Przy kominku stała wysoka, ciemna sylwetka. Powietrze było przesycone zapachem demonów. Zacisnęłam palce na swoim mieczu i zwinęłam drugą dłoń w pięść, czując, jak moje polakierowane paznokcie wbijają mi się w skórę. Mężczyzna – a przynajmniej był właśnie takiego kształtu – miał na głowie niesamowitą koronę złocistych włosów. Nosił zwykły czarny T-shirt i dżinsy, a jego złotobrązowe stopy były bose. Wzięłam głęboki, zgrzytliwy oddech. - „Cośmy utracili? Nie wszystko przepadło; niepodbita wola, studium zemsty, nigdy nie umierająca nienawiść...” – szepnęłam, oblizując usta wyschniętym na wiór językiem. Moim opiekunem prawnym był humanista, który w bardzo młodym wieku zaraził mnie miłością do książek. Klasyki literatury podtrzymywały mnie na duchu przez całe piekło w szkole Rigger Hall. Wzgrygnęłam się na samo jej wspomnienie. Nie lubiłam myśleć o szkole, gdzie uczyłam się czytania, pisania i arytmetyki – oraz podstaw kontrolowania swoich zdolności – i gdzie zrozumiałam, jak niewielką stanowiły dla mnie ochronę. Mężczyzna odwrócił się od kominka. - „I odwaga, która nigdy się przed niczym nie ugina ani nie poddaje” – dokończył. Jego oczy przypominały czarny lód i zielony płomień jednocześnie, a na czole miał znak, na który nie patrzyłam, bo zorientowałam się, że spuściłam wzrok. Demon Jaf przyklęknął na jedno kolano a potem wstał. - Spóźniłaś się – powiedział łagodnie Książę Piekła. - Musiałam pomalować paznokcie – wyrzuciłam z siebie z szybkością konia wyścigowego. – Demon zjawiający się na moim progu z wycelowanym we mnie gnatem zazwyczaj trochę mnie rozprasza. - Celował do ciebie z broni? – Książę wykonał gest ręką. – Proszę, niech pani usiądzie, panno Valentine. Mogę mówić do pani Dante? - Tak mam na imię – odparłam, czując się nieswojo. Diabeł zna moje imię, pomyślałam, czując się jakbym miała delirium. Diabeł zna moje imię. A potem wymierzyłam sobie ostry mentalny policzek. Dość tego. Musisz się teraz skupić, Danny, więc przestań. – Będę zaszczycona – dodałam. – To prawdziwa przyjemność spotkać Waszą Miłość. Waszą Wysokość. Wszystko jedno. Roześmiał się. Ten śmiech mógł w sekundę porwać w strzępy skórę na słoniu. - Nazywają mnie ojcem kłamstw, Dante. Jestem wystarczająco stary, żeby rozpoznać fałsz kiedy go słyszę. - Ja również – odparłam. – Zakładam, że chcesz teraz powiedzieć, że nie wyrządzisz mi żadnej krzywda, prawda? Znów się roześmiał, odrzucając głowę do tyłu. Był zbyt piękny. Takie androginiczne piękno osiągały czasami modele z holovideogramów. Gdybym wcześniej nie wiedziała, że był mężczyzną, to mogłabym się nad tym zastanawiać. Znak na jego czole połyskiwał zielono. To był szmaragd, taki jak u Nekromanty, pomyślałam. Ciekawe dlaczego go miał? Szmaragdy Nekromantów wtapiano w skórę, gdy kończyliśmy podstawowe szkolenie w wieku około ośmiu lat. Nie sądziłam, by Książę kiedykolwiek chodził do szkoły podstawowej. Zdałam sobie sprawę z tego, że ciągle coś mnie dekoncentruje. - Przepraszam – powiedziałam wystarczająco uprzejmie. – Coraz trudniej mi się tu oddycha. - To nam nie zajmie dużo czasu. Posadź naszego uroczego Nekromantę na krześle, najstarszy, bo wygląda jakby miała zaraz upaść – jego głos nabrał barwy mokki zmieszanej z miodem. Moje kolana zrobiły się jak z waty. Jaf przewlókł mnie przez pokój. Odczuwałam zbyt wielką ulgę, by móc się z nim teraz kłócić. To miejsce wyglądało normalnie. Po ludzku, bez tej zwariowanej geometrii. Gdybym jeszcze kiedyś miała wrócić do normalnego świata, to przyrzekłam sobie, że wycałuję ziemię. Czytałam o ludziach udających się do Piekła astralnie. Miałam szczęście, że dostałam się tu wraz ze swoim ciałem. Jaf posadził mnie na krześle – tym z lewej – a potem odstąpił na bok ze złożonymi ramionami i stanął w bezruchu, przypominając rzeźbę. Książę zmierzył mnie wzrokiem. Jego oczy były czujne, ale zarazem niepokojąco głębsze niż Jafa, i promieniowały jedwabistym blaskiem. Trzydzieści sekund wpatrywania się w nie wystarczyło, żebym zgodziła się na wszystko, byleby tylko przestał to robić. Wbiłam wzrok we własne kolana. - Chciałeś się ze mną widzieć – powiedziałam – więc oto jestem. - W rzeczy samej – Książę na powrót odwrócił się w stronę kominka. – Mam dla ciebie misję, Dante. Wypełnij ją pomyślnie, a będziesz mogła zaliczyć mnie do grona swoich przyjaciół po resztę swojego życia, a te lata mogą być naprawdę długie. W mojej mocy leży nadawanie bogactwa i niemal nieśmiertelności, Dante, a potrafię być hojny. - A jeśli nie wykonam zadania? Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zapytać. - Wtedy zginiesz – odparł. – Skoro jesteś Nekromantą, powinnaś być na to dobrze przygotowana, nieprawdaż? Moje pierścienie połyskiwały słabo w czerwonym świetle. - Nie chcę umierać – powiedziałam w końcu. – Dlaczego właśnie ja? - Posiadasz pewne... talenty, które idealnie pasują do powierzonego zadania – odparł. - Więc co dokładnie chcesz, żebym zrobiła? – spytałam. - Chcę, żebyś kogoś zabiła – powiedział. ROZDZIAŁ SZÓSTY - Łał – spojrzałam na niego, zapominając o hipnotycznej mocy jego zielonych oczu. – Słuchaj, nie jestem kilerem do wynajęcia. Jestem Nekromantą. Przywracam ludzi do świata żywych, żeby zadać im kilka pytań, a potem spokojnie odkładam na miejsce. - Pięćdziesiąt lat temu demon zbiegł z mojego królestwa – powiedział łagodnie Książę, burząc wszystkie moje sprzeciwy. – Teraz błąka się po twoim i jest o krok od rozbicia Jaja. Czy on właśnie powiedział „rozbić jajo?” Czy to jakiś demoniczny eufemizm? - Jakie jajo? – spytałam, wiercąc się niespokojnie na krześle. Miecz leżał na moich kolanach. To było zbyt prawdziwe, by uchodzić za omam. - Jajo to demoniczny artefakt – wyjaśnił Książę. – Jedyne co musisz wiedzieć to to, że jeśli ten demon rozbije Jajo w twoim świecie, to skutki tego czynu mogą być opłakane. W ustach mi zaschło. - Masz na myśli koniec świata i tym podobne bzdury? – spytałam. Książę wzruszył ramionami. - Chcę, by Jajo się odnalazło a złodziej został stracony. Jesteś Nekromantą, zdolnym do zobaczenia tego, czego inni zobaczyć nie są w stanie. Niektórzy nazywają cię najlepszym rozmawiającym ze śmiecią twojego pokolenia, co jest naprawdę znaczącą pochwałą. Jesteś człowiekiem, ale dasz radę odnaleźć Jajo i zabić złodzieja. Jaf będzie ci towarzyszył i ochraniał, dopóki nie wykonasz zadania – odwrócił się do kominka. – A jeśli przyniesiesz mi Jajo, wynagrodzę cię w sposób, o jakim nie śniło się żadnemu człowiekowi. - Nie jestem pewna, czy chcę twojej nagrody – powiedziałam. – Słuchaj, jestem tylko pracowitą dziewczyną. Ożywiam zmarłych w celach prawnych lub by rozwiązać kwestie dotyczące potwierdzenia testamentów. Nie jestem mścicielem, który zajmuję się samotnymi krucjatami z bronią w ręku. - Bawisz się w łowcę nagród odkąd opuściłaś Akademię i zajmujesz rządowym szpiegostwem oraz paroma innymi nielegalnymi rzeczami od jakichś pięciu lat po to, by spłacić hipotekę i żyć wygodniej, niż większość ludzi. Przynajmniej nie trudnisz się zabijaniem, to ci muszę przyznać – powiedział. – Nie pogrywaj ze mną, Dante. Pogrywanie ze mną jest niezmiernie źle wskazane. - Ze mną też – odparłam. – Gościsz u siebie uzbrojonego po zęby Nekromantę, który zna twoje Imię, Wasza Wysokość. Musisz być naprawdę zdesperowany – moje usta wyschnęły na wiór a dłonie drżały. To było kolejne kłamstwo. Pomimo tego, że byłam lepiej zorientowana jeśli chodziło o informacje niż większość przedstawicieli mojego gatunku, nie znałam Imienia Diabła. Nikt go nie znał. Był zbyt potężny by rządzić nim jak podrzędnym chochlikiem. Wątpiłam, czy nawet Imię Tierce’a Japhrimela zdałoby się na coś więcej, niż tylko odwiedzenie go od natychmistowego zabicia mnie. Imię Lucyfera stanowiło zagadkę, którą usiłowali rozwiązać Magi. Byli przekonali o tym, że jeśli by je poznali, to mogliby wtedy kontrolować piekielne legiony. Według Ceremonialistów prawdziwe Imię Lucyfera było podobne do boskiego – wyrażało jego istotę, ale nie dawało nad nim żadnej władzy. Dokładna natura związku pomiędzy Lucyferem a bogami również stanowiła przedmiot zaciekłej debaty, odkąd różne kościoły, które przetrwały Przebudzenie, przeprowadziły dokładne badania potwierdzające istnienie demonów a Ceremonialiści dokonali kilku eksperymentów, które niczego nie rozstrzygały. Wiara w to, że moc słów mogła wypędzić demony była potrzebna... ale czasami nawet to nie działało, jeśli demon nie był krańcowo wyczerpany. Jak zauważyła kiedyś babka Gabe, Adrienne Spocarelli, w przypisie do swojego dzieła „Bogowie i Magi”, dobrze się stało, że demony nie chciały zawładnąć ziemią, skoro nie potrafiło się nawet wypędzić jednego jeśli nie był wcześniej osłabiony. - A ty musisz być chciwa – powiedział ciągle tym samym głosem. – Czego chcesz, Dante Valentine? Mogę ci dać cały świat. To zdanie pulsowało w moich żyłach, odbijało się w mojej głowie. Mogę ci dać cały świat... Przemyślałam to i doszłam do wniosku, że Lucyfer nie mógł mi dać tego, czego chciałam. Nie bez zapłacenia za to wysokiej ceny. Jeśli czegoś byłam pewna w całej tej sytuacji, to właśnie tego. - Zostaw mnie w spokoju – szepnęłam w końcu. – Chcę, żeby dano mi święty spokój. Nie chcę mieć z tym nic do czynienia. - Moge ci nawet powiedzieć, kim byli twoi rodzice. Ty skurwielu. Skoczyłam na równe nogi, wymachując mieczem. Błękitne runy wirowały we wnętrzu stali, ale żaden z demonów się nie poruszył. Odeszłam od krzesła, z dala od Jafa, który ciągle wygladał jak rzeźba i gapił na mój miecz. Czerwone światło przebiegło po ostrzu a błękitne runy wirowały w środku. - Nie wciągaj w to moich rodziców – warknęłam. – Zgoda. Przyjmuję zadanie, Panie Lucyferze. Pod warunkiem, że zostawisz mnie w spokoju. I nie chcę mieć przy sobie tego twojego tresowanego demona. Podaj mi wszystkie informacje jakie masz, a ja odszukam dla ciebie to Jajo. Jedyne, co wiedziałam o swoich rodzicach to to, że byli zbyt biedni, żeby mnie wychować. Albo po prostu byli zbyt uzależnieni od alkoholu. Ale to nie miało znaczenia. Jak tylko mój indeks Mathesona przekroczył normę i trafiłam do szpitala, nie mogli mnie już sprzedać na zasadzie umowy wiązanej. To był jedyny prezent, jaki kiedykolwiek od nich dostałam – to, i genetyczny przypadek, który sprawił, że zostałam Nekromantą. Obydwie te rzeczy były niesamowitymi podarkami, jeśli miało się w w perspektywie alternatywę. To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś wytykał mi, że byłam sierotą. Nikt nie ośmielił się zrobić tego więcej niż raz. Lucyfer wzruszył ramionami. - Musisz wziąć ze sobą Japhrimela. Inaczej ta misja będzie samobójstwem. - I ryzykować, że wystawi mnie do wiatru, jak tylko znajdziemy Jajo? Chyba nie chcesz, żeby rozniosło się, że ktoś z nim nawiał – pokręciłam głową. – Nie ma mowy. Pracuję w pojedynkę. Jego wzrok napotkał mój, wwiercając mi się w czaszkę. - Jesteś pod wpływem złudzenia, że masz jakiś wybór. Uniosłam miecz jako tarczę chroniącą mnie przed jego spojrzeniem. Pot ściekał mi po plecach i wsiąkał w dżinsy. Było tu cholernie gorąco... A jakżeby inaczej? W końcu byliśmy w Piekle. Czego miałam się spodziewać? Burbona i chłodnej bryzy? Nawet nie zauważyłam kiedy Jaf się poruszył. Jednym zgrabnym ruchem zabrał mi miecz, schował do pochwy i przyłożył lufę pistoletu do skroni. Jego ramię zacisnęło się na moim gardle a stopy bezskutecznie kopały powietrze. - Intrygujesz mnie – powiedział Książę Piekła, przechadzając się po pokoju. – Większość ludzi krzyczałaby teraz na twoim miejscu. Albo płakała. Wasz gatunek wykazuje beznadziejną tendencję do łkania. Zaklęłam tak, jakby to zrobił Jado-sensei, ze swoim azjatyckim poczuciem przyzwoitości, i skrzywiłam się. Jaf nie poruszył się. Jego ramię ześlizgnęło się odrobinę, a ja walczyłam o oddech. Mógł zmiażdżyć mi krtań tak jak papierowy kubek. Przestałam wierzgać nogami – nie chciałam marnować resztki tlenu jaka mi została – i skoncentrowałam się, zawężając pole widzenia do jednego punktu. - Puść ją – powiedział spokojnie Książę. – Buduje Moc. Jaf puścił mnie. Uderzyłam o ziemię, a miecz wypadł z pochwy jak srebrny łuk i uderzył dźwięcznie o podłogę. Nie myśl. Niewielki, brązowoskóry Jado w pomarańczowych szatach odezwał się w mojej pamięci. Nie myśl, ruszaj się! Ruszaj! Znów nie zauważyłam, żeby Jaf się poruszył. Znalazł się przy mnie, poruszając szybciej niż jakikolwiek człowiek, wykręcił mi nadgarstek tak, że prawie go złamał i wyrwał miecz z moich palców. Zdzieliłam go i rzeczywiście udało mi się w niego trafić. Jego głowa odskoczyła do tyłu. Potem się wycofałam, powłócząc nogami, by być jak najdalej od demonów, i wyciągnęłam dwa noże; jeden ułożyłam wzdłuż swojego lewego przedramienia, a drugi trzymałam poziomo przed sobą. Byłam gotowa na wszystko. Na wszystko oprócz tego. Jaf upuścił mój miecz. Upadł z łoskotem na podłogę obok pochwy, dymiąc. - Święcona stal. Ona wierzy – powiedział, patrząc na Księcia, który zatrzymał się w miejscu i przypatrywał mi się. Oczywiście, że wierzyłam, pomyślałam, czując się jakbym wpadła w delirium. Regularnie rozmawiałam z bogiem Śmierci. Wierzyłam, bo musiałam. - Myślisz, że uda ci się stąd wyjść? – spytał Książę. - Myślisz, że mógłbyś być bardziej uprzejmy? – odpaliłam. – Bo muszę ci powiedzieć, że twój sposób traktowania gości jest całkiem do bani – przełknęłam łyk ciężkiego powietrza. Oddychanie tym, co stanowiło tutaj powietrze, przypominało powolne duszenie się. Lucyfer postąpił krok w moją stronę. - Przyjmij moje przeprosiny, Dante. Chodź, usiądź. Japhrimel, oddaj jej miecz. Skoro prosimy ją o pomoc, to powinniśmy być bardziej uprzejmi, prawda? - Co jest w Jaju? – spytałam, zamierając w bezruchu. – Czemu to jest taki ważne? Lucyfer uśmiechnął się. Ten uśmiech sprawił, że cofałam się dopóki nie uderzyłam plecami w biblioteczkę. - Co jest w Jaju? – powtórzył. – To nie twoja sprawa, człowieku. - O rany – przełknęłam kolejny łyk. – Jakie to wszystko popaprane. - Pomóż mi, Dante, a będziesz jedną z niewielu, którzy będą mieć we mnie przyjaciela – jego głos był miękki i przekonywujący, dotykał mojej czaszki próbując znaleźć wejście. Przygryzłam mocno wewnętrzną stronę swojego policzka a ból otrzeźwił lekko mój umysł. – Przysięgam na wody Lety, że jeśli odzyskasz Jajo i zabijesz złodzieja, będę cię uważał za swoją przyjaciółkę po wieczność. Poczułam w ustach smak krwi. - Jak brzmi imię tego demona? – spytałam. – Tego, który ukradł Jajo. - Vardimal – odparł Lucyfer. – Znasz go pod nazwiskiem Santino. Rozważałam rzucenie w niego swoim lewym nożem. Nie zabiłby go, ale święcona stal mogła go spowolnić na tyle, że zdołałabym dopaść drzwi lub okna. - Santino? – szepnęłam. – Ty oślizgły skurwy... - Uważaj jak odnosisz się do Księcia – przerwał mi Jaf. Lucyfer uniósł złocistą rękę. - Pozwól jej mówić tak, jak tego chce, Japhrimel – powiedział. Po raz pierwszy w jego głosie dało się słyszeć autentyczne zmęczenie. – Ceń człowieka, który mówi prawdę, bo zostało ich naprawdę niewielu. - To samo można powiedzieć o demonach – rzuciłam otępiale. – Santino... – z moich ust wydobył się długi, tęskny szept. ...krew ściekająca mi przez palce, krystaliczny, zimny śmiech, krzyk Doreen, życie uciekające przez głęboką ranę na jej gardle, krzyk, krzyk... Schowałam noże do pochew. Lucyfer przyglądał mi się jeszcze przez kilka chwil, po czym odwrócił i podszedł do kominka. - Jestem świadomy tego, że masz swoje własne rachunki do wyrównania z Vardimalem – kontynuował. – Ty pomożesz mnie a ja tobie. Rozumiesz? - Santino był demonem? – szepnęłam. – Jak... – musiałam odchrząknąć. – Jak, do cholery, mam go zabić? - Japhrimel ci pomoże. On również ma w tym swój... interes. Jaf podniósł ostrożnie mój miecz i wsunął go do osłony. Obserwowałam go, czując jak pot spływa mi po czole. Jedna kropla wpadła mi do oka i zapiekła. Zamrugałam, żeby się jej pozbyć. - Dlaczego po prostu sam nie może zabić Santino? – spytałam. Głos mi drżał. - Bardzo dawno temu, jeszcze u zarania świata, ofiarowałem mu coś w zamian za jego usługi – powiedział Lucyfer. – Poprosił o immunitet. Żaden człowiek ani demon nie może go zabić. Przemyślałam to. - Więc myślisz, że ja tego dokonam, bo nie jestem ani jednym ani drugim. - Warto spróbować – zauważył Lucyfer. – Japhrimel będzie cię ochraniał tak długo, aż wypełnisz misję. Oooch, rany, jakie to słodkie z jego strony. Już miałam to powiedzieć, ale po namyśle ugryzłam się w język. Po chwili skinęłam głową. - W porządku – nie zabrzmiałam na zbytnio uradowaną. – Zrobię to. I tak nie mam zbyt dużego wyboru. I pozbędę się tego całego Jafa jak tylko połapię się w tym, jak trudna będzie ta misja. - Twoja nagroda będzie wielka – przypomniał Lucyfer. - Chrzanić twoje nagrody. Będę szczęśliwa, jeśli wyjdę z tego cało – mruknęłam. Santino był demonem? Nic dziwnego, że nie mogłam go znaleźć. – Czy mogę już wracać na Ziemię? Czy Vardimal włóczy się gdzieś tutaj, w Przedpieklu? – sama myśl o tym, żeby ścigać demona o morderczych skłonnościach przez nie całkiem rzeczywistą lecz wystarczająco realną krainę sprawiała, że samobójstwo wydawało się całkiem niezłą opcją. - Jest wśród waszego rodzaju – powiedział Lucyfer. – Wasz świat jest dla nas placem zabaw, a on pogrywa sobie w okrutny sposób. - Ojej, no co ty – przełknęłam ślinę. – Demon, który lubi krzywdzić ludzi. - Pozwól, że coś ci powiem, Dante Valentine – odparł Lucyfer, patrząc w płomienie. Plecy miał sztywne. – Widziałem, jak twój gatunek dopiero co wczoraj pełzał w błocie i było mi was żal. Dałem wam ogień. Dałem wam cywilizację i technologię. Dałem wam środki do budowy czegoś ponad tym błotem. Zdradziłem wam tajemnice miłości. Moje demony żyły wśród was przez tysiące lat, ucząc was i kształtując wasze systemy nerwowe, byście nie przypominali już zwierząt. A ty plujesz na mnie i nazywasz złym. Moje usta nie mogły już bardziej wyschnąć. Nazywaliśmy ich demonami, dżinami lub diabłami czy setką innych nazw. Każda kultura zawierała w sobie podania o nich. W czasach przed Wielkim Przebudzeniem istniały tylko podania i koszmary, pomimo tego, że Magi pracowali nad tym, by ich sklasyfikowć i nawiązać z nimi kontakt. Nikt nie wiedział, czy demony były bogami, czy poddanymi bogów, czy Czymś Zupełnie Innym. Ja głosowałam za trzecią opcją. Tyle że ja byłam podejrzliwa. - Lucyfer był pierwszy wielkim humanistą – powiedziałam. – Jestem tego świadoma, Wasza Wysokość. - Więc pomyśl o tym, zanim znów otworzysz usta – ciagnął tak, jakbym się nie odezwała. – A teraz idź i zrób, co ci powiedziałem. Daję ci Japhrimela jako towarzysza, Dante Valentine. Idź. - Mój panie... – zaczął Jaf, a ja wytarłam spocone dłonie w swoje wilgotne dżinsy. Potrzebowałam kilku kostek soli i paru litrów wody – upał był całkiem fizyczny i uciskał moją skórę. Ubranie przesiąknęło potem. - Idź już – powiedział Lucyfer. – Nie każ mi się powtarzać. Nie miałam najmniejszego zamiaru. Spojrzałam na Jafa. Demon patrzył przez chwilę na Lucyfera, mięśnie na jego szczęce napięły się a zielone oczy płonęły. Zielone oczy. Obydwaj mieli zielone oczy. Czyżby byli spokrewnieni? Cholera wie. Znów przełknęłam ślinę. Napięcie unosiło się w powietrzu, drażniąc moją skórę. Lucyfer wykonał elegancki ruch złocistą ręką. To była runa, ale taka, której nie rozpoznałam. Ogień zapiekł mnie w lewe ramię. Wrzasnęłam, pewna że mimo wszystko i tak postanowił mnie zabić, mnie i moją niewyparzoną gębę – ale Jaf przeszedł przez pokój, trzymając mój miecz ukryty w pochwie i znów złapał mnie za łokieć. - Tędy – powiedział, przekrzykując moje wycie. Czułam się tak, jakby rozgrzane do czerwoności żelazo wpijało mi się w skórę. Jaf zaciągnął mnie z powrotem ku drzwiom przez które weszliśmy. Starałam się utrzymać na nogach, ale nie dlatego, że to cholernie BOLAŁO, BOLAŁO I BOLAŁO, ale dlatego, że gdy otworzył drzwi i popchnął mnie do przodu, nie było już za nimi hallu, tylko lodowaty chłód i błogosławiony smród ziemskiego powietrza. ROZDZIAŁ SIÓDMY Ramię rwało mnie jak diabli i pulsowało tępym bólem. Było ciemno. Padał deszcz, ale ja byłam sucha. Moje ubrania były suche. Spowijała mnie pachnąca dymem woń demonicznej magii. Zamrugałam. Leżałam na czymś twardym i zimnym, ale czułam coś ciepłego na swoim policzku. Kogoś, kto mnie trzymał. Ambra i palony cynamon. Ten zapach wsiąknął we mnie, kojąc ból w ramieniu, uspokajając walenie serca i duszność w płucach. Czułam się, jakbym została rozerwana na kawałki i zszyta do kupy w zły sposób. - ...boli – wydyszałam, nieświadoma tego, że mówię to na głos. - Oddychaj – powiedział Jaf. – Po prostu oddychaj. Zaraz ci przejdzie, obiecuję. Jęknęłam. Oddychaj. Wtedy zaczęły się nudności. Przekręcił mnie na bok, podtrzymując mnie w górze, dopóki nie opróżniłam żołądka, mrucząc pod nosem przekleństwa. Demon pogłaskał mnie po włosach. Gdy próbowałam zapomnieć o tym, że przykładał mi pistolet do głowy, to nawet przynosiło mi to ulgę. Skończyłam wymiotować wszystko co zjadłam. Torsje utrzymywały się jeszcze przez chwilę, a potem ustały, a ja leżałam na betonie słuchając wycia syren, gdy demon znów pogłaskał mnie po głowie i podtrzymał. Minęła chwila zanim znowu byłam gotowa stawić czoła światu – nawet temu ludzkiemu. Powiedziałam, że ucałuję ziemię. Nie byłam pewna, czy ciągle chcę to zrobić, skoro była teraz pokryta rzygami. Moimi rzygami. Ohyda. - Zakładam, że to dość odrażające – powiedziałam w końcu, żałując że nie mogę opłukać ust. Wyczułam, że demon wzruszył ramionami. - Wszystko mi jedno. - Jasne – poczułam w ustach żółć. – To ludzka rzecz. I tak miałbyś to gdzieś. - Lubię ludzi – powiedział. – Jak większość demonów. Gdyby tak nie było, nie obchodziłoby nas czy mielibyśmy za towarzyszy was czy małpy – zmierzwił mi włosy. Kilka kosmyków opadło swobodnie i przykleiło się do moich policzków i czoła. - Super. A już myślałam, że jesteśmy dla was czymś w rodzaju małych, nieznośnych piesków salonowych – wzięłam głęboki oddech. Czułam, że mogę już wstać. – Więc dostałam już instrukcje, tak? - Chyba tak – wstał powoli na nogi, ciągnąc mnie za sobą, i złapał gdy straciłam równowagę. Włożył miecz w moje dłonie, owinął dookoła niego moje palce i trzymał pochwę dopóki nie przestałam się chwiać. Przyszła moja kolej żeby wzruszyć ramionami. - Powinnam pójść do domu i zabrać kilka rzeczy, jeśli mamy ścigać tego demona – powiedziałam. – Potrzebuję... no cóż. - Oczywście – odparł. – Przestrzegam woli Księcia. Sposób, w jaki to powiedział – wszystko na wydechu – sprawiło, że zabrzmiało to jak obelga. - Nie ja to zrobiłam – powiedziałam. – Nie wściekaj się na mnie. A tak w ogóle, to co on mi właściwie zrobił? - Gdy dotrzemy do twojego domu, powinnaś się rozejrzeć – odparł demon ze wkurzającym spokojem. – Mam nadzieję, że uświadomisz sobie, jak dużo masz szczęscia, Nekromanto. - Właśnie przeżyłam wycieczkę do Piekła – powiedziałam. – Uwierz mi, od teraz liczę wszystkie dobrodziejstwa. Gdzie jesteśmy? - Na Trzydziestej Trzeciej i Pole Street – odparł. – W alejce. Rozejrzałam się dookoła. Miał rację. To była obskurna, mała alejka, osłonięta od deszczu przez nawis. Trzy kubły na śmieci stały na jednym jej końcu, blokując wyjazd na ulicę. Ceglane ściany, graffiti, strzępy papieru fruwające chaotycznie w powietrzu. - Uroczo – powiedziałam. – Masz niezłego nosa do wybierania takich miejsc. - Wolałabyś środek Main Street? – spytał. Jego oczy połyskiwały w ciemności. Odsunęłam się na bok, jak tylko moje nogi nawiązały ze mną współpracę. Opuścił dłonie po bokach. – Książę... – urwał. - Taa, prawdziwy z niego czaruś – zgodziłam się. – Co zrobił z moim ramieniem? Kurewsko mnie boli. - Zobaczysz – odparł ze spokojem. Minął mnie, zmierzając ku wylotowi uliczki. – Tylko przesunę te pojemniki i wezwiemy taksówkę. - Chcesz wezwać taksówkę po tym, jak zaciągnąłeś mnie do metra? – wyjęłam ostrze z pochwy i sprawdziłam metal. Ciągle był ostry i błyszczał. - To było konieczne. Opuszczanie Piekła nie jest takie samo jak wchodzenie do niego, zwłaszcza dla ludzi. Musiałem znaleźć miejsce, przez które byś przeszła, a powrót do swojego ciała wcale nie jest taki trudny – zatrzymał się, plecami do mnie. – Wcale nie jest trudny. Było dość ciemno. Spędziłam w Piekle całe popułudnie, pomyślałam, i poczułam jak narasta we mnie szaleńczy chichot i w chwilę później zamiera. Dlaczego zawsze w takich momentach chce mi się śmiać? Przez całe moje życie szaleńcza potrzeba śmiania się pojawiała się w najmniej odpowienich momentach. - Super – mruknęłam, wsuwając ostrze z powrotem. – W porządku, chodźmy. Przesunął jeden z koszy na bok z taką łatwością, z jaką ja mogłabym przesunąć stołek. Skupiłam się na stawianiu jednej stopy za drugą bez potykania się. Na mokrej ulicy połyskiwały neony. Trzydziesta Trzecia i Pole były w samym centrum Tank District. Zastanawiałam się, czy to był żart ze strony demona... Ale potem doszłam do wniosku, że całe mnóstwo psychoaktywnych czynników i seksu unosiło się tu w powietrzu, więc prawdopodobnie o wiele łatwiej było otworzyć tutaj przejście z Piekła przy pomocy takiego właśnie ładunku energii. Przeszliśmy przez kałuże, a demon od czasu do czasu zawracał i łapał mnie za łokieć, kierując w odpowiednią stronę. Zdawał się być zadowolony z tego, że szliśmy w milczeniu, zwłaszcza że ja byłam zbyt obolała by ucinać sobie teraz pogawędkę. W końcu niedługo i tak się go pozbędę. Złapał taksówkę na rogu Trzydziestej i Vine, a ja z wdzięcznością opadłam na siedzenie. Podałam kierowcy swój adres – ponuremu Polakowi w okularach, który na widok mojego wytatuowanego policzka wysyczał pod nosem urok przeciwku złowieszczemu oku. Pociągnął za antyczny różaniec zwisający z licznika i skierował swoje modły ku demonom. Nie rozumiał, że demon stanowił dla niego większe zagrożenie niż taki stary, mały człowieczek jak ja. Coś takiego. Facet nie miał nic przeciwko demonowi, ale wyrzuciłby mnie z taksówki, gdyby tylko mógł. ROZDZIAŁ ÓSMY - Wejdź i rozgość się – powiedziałam, zamykając drzwi. – W lodówce jest piwo. I wino, jeśli masz ochotę. Muszę wziąć prysznic. Skinął głową. - Powinienem ci opowiedzieć o Vardimalu – zaczął. – Zaznajomić cię z... - Później – odparłam. W ramieniu odezwał się rwący ból. – Hej. Odwrócił się w moją stronę. - Co on mi zrobił? – usniosłam odrobinę miecz, wskazując rękojeścią na swoje lewe ramię. – Hm? - Książę Piekła przyznał ci towarzysza, Nekromanto – powiedział oficjalnie Japhrimel, składając ręce na karku. W tym swoim długim, czarnym płaszczu ze stójką wyglądał trochę jak ksiądz. Zastanawiałam się, gdzie ukrył broń. Nigdy wcześniej nie słyszałam o demonie, który nosiłby ze sobą broń. Chyba powinnam była bardziej przykładać się do nauki. Ale skąd, do cholery, miałam wiedzieć, że jakiś demon zjawi się któregoś dnia na moim progu? Jestem pieprzonym Nekromantą a nie Magim! - Towarzy... – mój mózg znów zaczął pracować. – O nie. Nie jestem Magim. Nie chcę... - Za późno – poinformował mnie. – Idź wziąć prysznic. Popilnuję wszystkiego. - Popilnuję? Przecież nikt nie wie, że pracuję dla... – oparłam się plecami o drzwi. Jakim cudem wpakowałam się w to gówno? Od siebie mogłam dodać, że już nie pierwszy raz się nad tym zastanawiałam. - Twoja wizyta w Piekle mogła zostać zauważona – powiedział demon. – Zrobię kawy. Potrząsnęłam głową i minęłam go, idąc w stronę schodów. - Na wszystkie świętości – mruknęłam. – Czym ja sobie na to wszystko zasłużyłam? - Masz reputację uczciwego człowieka – podsunął skwapliwie demon. – A poza tym twoje talenty Nekromanty są dobrze znane. Machnęłam na to wszystko ręką. - Dobra, dobra. Tylko postaraj się niczego nie podpalić, okej? Uważaj na mój dom. - Według rozkazu, moja Pani – powiedział. Nie mógł zabrzmieć bardziej ironicznie niż teraz. Wspięłam się na schody. Nogi mnie bolały. Nawet zęby mnie bolały. Zaledwie godzina spędzona w tej pracy, a ja już żałuję, że nie jestem na wakacjach. Roześmiałam się, muskając palcami ścianę. Mój miecz zdawał się być cięższy niż w rzeczywistości. W połowie schodów, tuż pod niszą z ołtarzem, miałam schowek z trzema butelkami wody i wzięłam sobie jedną. Przegrzebałam torbę w poszukiwaniu tabletek z soli, znalazłam ją i połknęłam. Sól, która odparowała z potu, trzeszczała na mojej skórze. Śmierdziałam tak, jakbym siedziała w piekarniku. To cud, że nie dostałam udaru od tego upału. Osuszyłam butelkę, rzuciłam miecz na łóżko, postawiłam torbę w drzwiach łazienki i zaczęłam się rozbierać. Zatrzymałam się w połowie drogi do prysznica i obejrzałam w lustrze swoje ramię. Na skórze został odciśnięty sigil, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Nie należał do żadnego z Dziewięciu Kanonów które znałam. Demonolog był ze mnie żaden, więc nie miałam pojęcia co takiego znaczył. Lecz gdy go dotknęłam - glif co chwila zmieniał kształt, a lepka blizna przypominająca oparzenie skręcała się pod moimi palcami – syknęłam głośno, zamykając oczy pod wpływem fali gorąca. Zobaczyłam swoją kuchnię jakby przez zasłonę z drżącego szkła; znajome przedmioty wirowały i połyskiwały nieziemskim światłem. Oglądał moją kuchenkę... Opadłam na kolana, dysząc. Czytałam o tym, przypomniałam sobie, dziwnie pocieszona. Czytałam o widzeniu oczami swojego towarzysza. Oddychaj, Danny. Oddychaj. Wdech i wydech. Robiłaś to całe życie. Po prostu oddychaj. Płytki podłogowe wbijały mi się w kolana, a czoło miałam oparte o krawędź wanny. Para wypełniła powietrze. Na litość boską, pomyślałam. Więc to mają na myśli, gdy mówią o... och, cholera. Kurwa mać. Nie mogę tak dłużej, muszę zwolnić. Dopiero co dostałam swojego demonicznego towarzysza. Magi na całym świecie dostaliby ślinotoku – to był szczyt marzeń każdego z nich: nawiązanie trwałej relacji z jednym z mieszkańców Piekła. Nigdy nie udało mi się zdziałać zbyt wiele na tym polu – miałam wystarczająco dużo pracy w swoim własnym zawodzie. Ale wyznawcy okultyzmu to dość ciekawy odłam – niektórzy z nas lubią się parać czym popadnie gdy tylko czas na to pozwala. Poza tym całe mnóstwo standardowych technik treningu Magich było używanych w innych dyscyplinach okultyzmu – wśród Szamanów, Podróżujących w Czasie, Czarownic, Ceremonialistów, Skinlinów... i Nekromantów. Koniec końców, to Magi byli tymi, którzy praktykowali okultyzm przed Przebudzeniem i Ustawą Parapsychiczną. A mnie dane było coś, o co większość z nich zabiegała przez całe lata – i nie chciałam tego. To tylko komplikowało już wystarczająco popieprzoną sytuację. Strzępki pary rozwiewały się na wszystkie strony. Spojrzałam w górę i zobaczyłam wodę płynącą z prysznica. Marnowałam gorącą wodę. To sprawiło, że wreszcie się ruszyłam. Trzęsącymi się palcami zdjęłam z siebie resztę ubrań i weszłam pod prysznic, z westchnieniem rozpuszczając włosy. Farbowałam je na czarno od lat, by pasować do reszty Nekromantów, ale czasami zastanawiałam się jakby to było, gdybym dodała kilka fioletowych pasemek. Albo ścięła te cholerne kołtuny. Gdy byłam młodsza i chodziłam do Hall, każda dziewczyna oprócz sekswiedźm miała tam włosy obcięte na chłopaka. Wydaje mi się, że zapuszczanie ich gdy trafiłam do Akademii było kolejnym sposobem na udowodnienie sobie, że nie musiałam już dłużej przestrzegać żadnych zasad, oprócz tych zawodowych. Fioletowe pasemka całkiem nieźle by do mnie pasowały. W Hall moje włosy miały kolor mysiego blondu. Farbowanie włosów by wpasować się w przestarzały dress code niezbyt mi odpowiadało, ale do obowiązków akredytowanego Nekromanty należało prezentowanie światu jednakowego wyglądu. Wszyscy mieliśmy wyglądać podobnie, żeby od razu można było nas rozpoznać. Ciemne włosy, jasna karnacja, szmaragdy wtopione w skórę na naszych policzkach i, jeśli to było możliwe, tatuaże świadczące o akredytacji, oraz noszenie mieczy tak, jak Szamani nosili swoje kije. Może jak przejdę na emeryturę, pozwolę im wrócić do blondu, pomyślałam, a potem znów uderzyło mnie poczucie nierzeczywistości. Opadłam na wyłożoną kafelkami ścianę z dzwoniącymi zębami. Wyrysowałam na płytce drżącym palcem glif oznaczający Siłę. Przez krótką chwilę połyskiwał czerwienią... Byłam niebezpiecznie blisko wpadnięcia w szok. Gdyby tak się stało, to co zrobiłby demon? Skończyłam się myć, wyszłam z kabiny, wytarłam się i poczłapałam do sypialni, niosąc ze sobą torbę. Ubrałam się w kilka minut, poruszając jak automat, i wsunęłam stopy z powrotem w swoją ulubioną parę butów. Znak na moim ramieniu przestał boleć – teraz tylko lekko kłuł, jak przebłysk Mocy przesączający się przez moje tarcze ochronne. Czarne diamenty wirowały w mojej aurze Nekromanty a znak na moim ramieniu jawił się jako plama pulsującej czerni. Super. To mi bardzo ułatwi pracę, pomyślałam, wzdychając. Musiałam coś zjeść. W żołądku mi burczało, pewnie dlatego, że wyrzygałam wszystko na tyłach alejki. Ziewnęłam, podrapałam się po mokrych włosach i podniosłam miecz, wrzucając do kosza sztywne od soli ubrania. Potem przeszłam do swojej gabloty z aktami, przesuwając dłoń nad zamkniętą szufladą. Zamki – zarówno elektroniczne jak i magiczne – kliknęły i puściły, a ja grzebałam w środku dopóki nie znalazłam tego, czego chciałam. Nie dałam sobie czasu, by o tym myśleć. Czerwona teczka. Trzymałam ją przez chwilę w drżącej dłoni a potem zatrzasnęłam szufladę. Podniosłam torbę z łóżka i stałam przez chwilę z trzęsącymi się kolanami, opuszczoną głową i dyszałam jak koń wyścigowy. Gdy znów mogłam normalnie oddychać, zeszłam na dół po schodach, zatrzymując się na chwilę by dotknąć rzeźby Anubisa ustawionej w niewielkiej kapliczce schowanej w niszy. Musiałam zapalić mu świeczkę, gdybym jakimś cudem przetrwała to wszystko. Znalazłam demona w swojej kuchni, kontemplującego z przerażeniem mój ekspres do kawy. To był chyba najbardziej podobny do ludzkiego wyraz twarzy do jakiego był zdolny z tą swoją ponurą facjatą. - Co znowu? – spytałam. - Pijesz kawę w proszku? – spytał takim tonem, jakby właśnie się dowiedział, że składam dzieci w ofierze dla Jahwe. - Nie jestem za specjalnie bogata, Panie Przerażający – poinformowałam go. – Czemu nie wyczarujesz jakichś świeżych warzyw, skoro jesteś takim snobem? - Chciałabyś żebym to zrobił, o Pani? – w jego głosie dało się słyszeć nikłą nutkę szyderstwa. Ciągle miał na sobie swój długi, czarny płaszcz. Przyjrzałam mu się dokładniej. Długi nos, szerokie kości policzkowe, ostro zarysowany podbródek... Nie był tak spektakularny jak Lucyfer czy przerażający jak potwór w hallu. Zadrżałam bezwiednie. Wyglądał normalnie, co było nawet bardziej przerażające, kiedy się o tym pomyślało. - Mów mi Danny – mruknęłam, podeszłam do zamrażarki i otworzyłam ją, wyciągając ze środka puszkę. – Tu masz prawdziwą kawę. Trzymam ją tylko dla przyjaciół, więc okaż wdzięczność. - Nazwałabyś mnie swoim przyjacielem? – w jego głosie pojawiło się zdumienie. Wreszcie zaczynał gadać jak człowiek a nie jak robot. Byłam mu za to wdzięczna. - Nie bardzo – odparłam. – Ale doceniam, że wyciągnąłeś mnie z kałuży moich własnych rzygów. Zdaję sobie sprawę z tego, że robisz to, co każe ci Lucyfer i coś mi mówi, że nie za bardzo mnie lubisz, więc musimy dojść do jakiegoś porozumienia – rzuciłam puszkę w jego stronę, a on złapał ją w locie jednym zgrabnym ruchem. – Niezły jesteś – przyznałam. – Nie chciałabym się z tobą zmierzyć. Przechylił lekko głowę, a jego atramentowoczarne włosy opadły mu z czoła. - Dzięki za komplement. Zrobię kawę. - Świetnie, przemyślę to – powiedziałam, odwracając się w jego stronę. Wyglądał jak barokowy mebel w mojej wypolerowanej, pełnej nowoczesnego sprzętu kuchni. Niemal chciałam zaczekać żeby zobaczyć, czy znajdzie ekspres, ale nie byłam aż tak ciekawa. Poza tym, demony zajmowały się technologią od setek lat. Są w tym dobre. Na nieszczęście dla ludzi, nie chcą się dzielić swoją technologią, która, jeśli wierzyć plotkom, jest niezawodna i perfekcyjna w każdym calu. Przyszło mi do głowy, że demony prawdopodobnie robiły teraz to, co Nichtvren zrobił przed Ustawą Parapsychiczną – używały pełnomocników do kontrolowania poszczególnych korporacji zajmujących się na przykład biotechnologią. Klonowana krew była całkowicie finansowanym przez Nichtvren produktem. Wielu nieśmiertelnych krwiopijców wzbogaciło się na tym biznesie zostając udziałowcami i cichymi partnerami. Skoro miałeś w perspektywie życie wieczne, musiałeś zacząć obracać pieniędzmi by zapewnić sobie wygodne gniazdko. Zaniosłam teczkę do salonu i opadłam na kanapę. Trzęsłam się na całym ciele, czując fale dreszczy przebiegające od skroni po pięty. Położyłam teczkę na brzuchu, zakryłam oczy ramieniem i wypuściłam powietrze z płuc. Kąciki moich ust opadły. Trening przejął nade mną kontrolę a fale mózgowe zaczęły się zmieniać. Szybko wpadłam w trans, odnajdując w swoim wnętrzu miejsce, którego nie pokazałaby żadna mapa genów ani skan, i w następnej sekundzie już mnie nie było. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Otoczyły mnie ściany z niebieskiego kryształu. Hall był ogromny, rozciągał się aż po czarną, pełną gwiazd nieskończoność, ginącą w otchłani. Szłam przez most, a moje kroki odbijały się echem od kamienia. Miałam bose stopy – czułam żwir na kamiennej powierzchni, chłód wilgotnej skały, ciężar moich długich włosów na szyi. Tutaj zawsze miałam na sobie białe szaty wybrańca bogów, przepasane srebrem. Znak na moim policzku płonął. Szmaragd rozjarzył się ogniem. Otaczał mnie kokon jasnego światła, który nie pozwalał mi spaść z mostu w niekończącą się czarną głębię. Żywi nie mieli tu wstępu – poza takimi jak ja. Nekromantami. Po drugiej strony mostu czekał na mnie pies o jedwabiście gładkiej, czarnej sierści. Jego spiczaste uszy stały na baczność. Siedział na tylnych łapach. Prawą ręką dotknęłam swojego serca a potem czoła na znak powitania. - Anubis – powiedziałam w swoim nie-śnie, a moje usta ułożyły się, by wypowiedzieć inny dźwięk, który był osobistym imieniem boga, tym, które nie mogło zostać wymówione na głos, a które pobrzmiewało wewnątrz mnie. Ja jestem dzwonem, ale to bóg wyciągnął swą rękę nade mną i sprawił, że śpiewałam. Wypuściłam powietrze z płuc. Ciepło bijące z jego łaski zstąpiło na mnie. W tej kryjówce byłam bezpieczna i nie musiałam się obawiać Lucyfera – demony nie zapuszczały się w domenę Śmierci. A przynajmniej żadnego tu nie widziałam. Czasami, zwłaszcza po długim okresie ożywiania jednego trupa za drugim, chciałam tu zostać. Niemal potrzebowałam tego, by tu zostać. Żaden inny Nekromanta nie mógł wejść do mojego Hallu, nawet ci, którzy potrafili rozmawiać z Anubisem jako swoje psychopomposy. Tutaj byłam cudownie sama, nie licząc obecności boga i zmarłych. Bóg pod postacią psa podszedł bliżej. Pogłaskałam Jego głowę. W milczeniu poczułam, jak bierze na siebie miażdżący ciężar przytłaczającego mnie problemu i rozważa go. Błękitne kryształowe ściany i posadzki zaintonowały pieśń, która obmyła mnie falą, zabierając ze sobą strach i ból, tak jak zawsze. Dusze umarłych przemknęły obok mnie. Kryształowe draperie trzepotały i drżały na krawędziach otchłani, z której wylewały się dusze, wprawiając w ruch ogromną przestrzeń tej ciągnącej się w nieskończoność sali balowej. Wplotłam palce w sierść psa i poczułam ciepło wspinające się po moim ramieniu. Moje lewe ramię zakłuło bólem. Pies spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, a potem skinął z powagą lśniącą czarną głową. Zaczęłam się śmiać. To był jakiś absurd. Znak demona nie zabrał mi mojej zdolności rozmawiania ze Śmiercią. Byłam pod ochroną swojego Patrona, Pana Śmierci, więc czego miałam się obawiać? Niczego. Usiadłam wyprostowana, jasny metal połyskiwał miedzy rękojeścią a pochwą miecza. Demon spojrzał na mnie łagodnym wzrokiem zielonych oczu. Teczka zaczęła się ześlizgiwać z mojego brzucha. Złapałam ją i wsparłam miecz o podłogę, by wsunąć ostrze z powrotem do osłony. Kilka chwil zajęło mi wrócenie do rzeczywistości. Jaf czekał cierpliwie, a potem wręczył mi parujący kubek z kawą. - Śniłaś czy Podróżowałaś? – spytał. - Ani jedno ani drugie. Konkakt ze swoim psychopomposem to prywatna sprawa. Inni Nekromanci nie piszą o tym z łatwością ani nie rozmawiają – zwłaszcza z obcymi i innymi psionikami. A ja z pewnością nie podzieliłabym się tym z demonem. Przyjęłam kawę, wciągając delikatnie nosem jej aromat. Dobra i mocna. Nawet dodał odrobinę śmietanki, tak jak lubiłam. - Dzięki. Wzruszył ramionami i objął rękoma swój kubek. Był niebieski. Interesujący wybór. Większość ludzi wybierała biały, kilkoro innych sięgało po ten w czerwone, geometryczne wzory. Tylko jedna osoba, którą wpuściłam do domu, wybrała niebieski. Może bogowie chcieli mi w ten sposób coś powiedzieć. Ziewnęłam, przetarłam kłykciami oczy i sięgnęłam po telefon. Jestem jednym z niewielu ludzi, którzy nie mają videotarczy na aparacie. Nie chciałam, żeby podczas rozmowy ktoś widział moją twarz. Nazwijcie mnie śmieszną, ale nie miałam do nich zaufania. A poza tym, jeśli miałam ochotę odebrać telefon nago w zaciszu własnego domu, to była to tylko i wyłącznie moja sprawa. Wystukałam numer. W słuchawce odezwał się elektroniczny głos, więc wcisnęłam kilka guzików, a program sprawdził mój stan i poinformował, że pizza zostanie dostarczona do moich drzwi za dwadzieścia minut. Rozłączyłam się, znów ziewając. - Pizza jest już w drodze – powiedziałam. – Możesz jeść ludzkie jedzenie, prawda? - Mogę – zgodził się. – Jesteś głodna? Skinęłam głową i upiłam łyk kawy, który poparzył mnie w język. Wykrzywiłam się i położyłam teczkę na kolanie. Gobelin wiszący na zachodniej ścianie falował niespokojnie, a oko Horusa poruszało się w tę i z powrotem. - Zrzuciłam śniadanie i lunch wtedy w alejce, i muszę coś zjeść albo zaraz zacznę gadać z trupami – zadrżałam. – I to bez udziału woli – dodałam. – Mam nadzieję, że lubisz pepperoni. Czuj się jak u siebie w domu a ja przyjrzę się temu z bliska. Wycofał się bez patrzenia i opadł na krzesło obok stosu nekromanckich podręczników, na których stała doniczkowa euphorbia. A potem po prostu zmrużył oczy, trzymając kubek z kawą pod nosem i obserwował mnie, wcale jej nie pijąc. Otworzyłam teczkę. Sekundy mijały. Nie miałam jeszcze na tyle dużo odwagi, by zerknąć w dół. Upiłam kolejny łyczek kawy, siorbiąc i biorąc do ust trochę powietrza, żeby ją ostudzić. Wtedy spojrzałam na teczkę. W środku było ziarniste policyjne zdjęcie, które sprawiło, że mój żołądek podskoczył – widać było na nim Santino, jak wysiadał z samochodu. Jego długie, lodowobiałe włosy były związane do tyłu, odsłaniając spiczaste uszy. Pionowe czarne łzy widniały nad jego ciemnymi oczodołami. Zamknęłam oczy. „Padnij, Doreen! Padnij!” Huk pioruna. Niezdarne ruchy po omacku... Drapałam palcami beton i zerwałam na nogi, żeby uchylić się przez świszczącymi dookoła kulami. Stanęłam gwałtownie w miejscu, gdy wyrosła przede mną jego sylwetka. W jednej ręce trzymał połyskującą brzytwę a szpony drugiej migotały w ciemności. - Koniec gry – zachichotał, a w moim ciele odezwał się rozdzierający ból, który przeszedł w palące odrętwienie, gdy ciął mnie nimi przez bok. Rzuciłam się do tyłu, ale nie dość szybko, nie dość szybko... Odepchnęłam od siebie wspomnienia. Według pogłosek, ostatni raz widziano go w Hegemonii w Santiago City pięć lat temu. Tego dnia zginęła Doreen, pomyślałam, upijając kolejny łyk swojej kawy by ukryć nagły dreszcz. Mógł być w każdym miejscu na świecie. Posługiwał się nazwiskiem Modeusa Santino, bogatego i nieuchwytnego właściciela Andro BioMedu... Myśleliśmy, że poddał się kosmetycznemu zabiegowi zmiany wyglądu. W dzisiejszych czasach bogaci ludzie mogli wyglądać tak, jak tylko sobie zamarzyli. Po przeprowadzeniu śledztwa w sprawie zabójstwa, wyszło na jaw, że Andro BioMed był przykrywką dla innego przedsiębiorstwa. Tyle że ślad po nim urywał się, gdy partnerska korporacja włączyła Andro pod jurysdykcję Mafii, tym samym skutecznie zapewniając sobie anonimowość. Nienawidziłam Mafii równie mocno jak Chillu. Nie zaszkodziłoby żadnemu z nich, gdyby powiedzieli nam, gdzie zniknął Santino. W końcu nikt z nas nie próbował ich wsypać. Przekopalibyśmy się przez wszystkie kontakty Mafii w mieście i narobili sobie kilku wrogów, żeby koniec końców i tak się poddać. Starożytne prawo omerty nadal było egzekwowane, nawet w czasach postępu technologicznego. Santino zapadł się pod ziemię. Więcej zdjęć. Zdjęć ofiar. Pierwsze z nich było najgorsze, bo pokazywało Doreen leżącą na ziemi pod obstrzałem fotografa. Jej nogi były rozrzucone nieprzyzwoicie na boki a podcięte gardło przypominało groteskowy uśmiech. Jej klatka piersiowa była poszarpana, brzuch odsłonięty, a w prawym udzie ziała dziura aż do samej kości. Z kości udowej wycięto kawałek za pomocą przenośnego laserowego noża. Miała zamknięte oczy, pełną spokoju twarz ale i tak ciągle... Wbiłam wzrok w sufit. Łzy szczypały mnie pod powiekami. Któregoś dnia ktoś odkryje jaki z ciebie mięczak, Danny, przypomniał mi głos Reeny odbijający się echem w mojej głowie. Nie myślałam o niej od dłuższego czasu, tak jak nie mogłam zbyt długo rozpamiętywać tego potwornego bólu. Ktoś kiedyś zarzucił mi, że jestem nieczuła. To nie była prawda – czułam to całą sobą aż do szpiku kości. Po prostu nie widziałam żadnej potrzeby żeby obwieszczać to całemu światu. Zadzwonił dzwonek do drzwi, burząc ciszę w jakiej pogrążył się dom. Już wstawałam na nogi żeby otworzyć, gdy Jaf znalazł się w korytarzu. Zapadłam się w kanapę i nasłuchiwałam. Dostawca pizzy mówił piskliwym tenorem – pewnie był dzieciakiem na rowerze. Rozległ się szmer głosu demona, który mówił coś do chłopaka a potem pełen zaskoczenia okrzyk. Pewnie Jaf dał mu napiwek, pomyślałam, i uśmiechnęłam się krzywo. Już czułam zapach ciasta i sera. Pychota. Drzwi zamknęły się a cisza spowiła dom. Demon sprawdzał moje tarcze ochronne. To było trochę niegrzeczne. Nie ufał mi, że dom jest chroniony? Zacisnęłam szczęki i przewróciłam zdjęcie Doreen. Santino nie miał czasu, żeby postąpić z Doreen tak, jak z innymi swoimi ofiarami, ale w teczce były też inne zdjęcia, podobne do tego przypadku. Każdej ofierze zbierał inną rzecz – krew, różne organy wewnętrzne – ale łączyło je to, że zabierał im kość udową lub jej kawałek. Jeśli chodziło o seryjnych morderców, to on był o tyle dziwny, że miał na koncie więcej różnych trofeów niż reszta. Tak działo się w czasach, gdy policja mogła sobie pozwolić na moje usługi. Teraz też pomagałam im od czasu do czasu, przeważnie w sprawach nad którymi pracowała Gabe. Wiele jej zawdzięczałam. A co ważniejsze, była moją przyjaciółką. On był demonem, pomyślałam. Teraz to wszystko miało sens. Dlaczego nie smakował tak jak demon? Nie byłam aż TAK niedoświadczona... ale dlaczego Lucyfer jeszcze go nie dopadł? Spojrzałam w górę. Jaf stał na progu salonu. Mój gobelin drgał teraz jak szalony, jego nitki poruszały się w tę i wewtę, postać Horusa połyskiwała, Anubis był spokojny i nieruchomy, a Izyda przywoływała do siebie ruchem ramienia. - Czemu Lucyfer nie wytropił go do tej pory? – spytałam. – Pięćdziesiąt lat to kawał czasu. - Nie dla nas – odparł. – Równie dobrze to mogło się wydarzyć wczoraj. - Dlatego, że tylko ludzie zostali pokrojeni na kawałki – poczułam, że mrużę oczy. – Prawda? Wzruszył ramionami. Płaszcz poruszył się na nim jak druga skóra. - Nie obserwujemy każdego seryjnego zabójcy ani kryminalisty w waszym świecie – powiedział. – Mamy inne sposoby na spędzanie wolnego czasu. Zajmujemy się tylko tymi, którzy chcą się rozwijać. - Przynieś jakieś talerze do pizzy, proszę – delikatnie potarłam czoło palcami i wróciłam do teczki. Wypatroszone ciało nastoletniej dziewczyny rzuciło mi się do oczu. Jej usta były otwarte w grymasie przerażenia. W wiadomościach nazywali go Nożownikiem z Saint City i analizowali każdy krwawy szczegół jego zbrodni, snując teorie dlaczego zabierał swoim ofiarom kości i nękając policję o dostęp do informacji. Znów sięgnęłam po telefon i wybrałam numer. Dopiero za siódmym dzwonkiem ktoś odebrał. - Mrph. Gaar. Huck. Zabrzmiało to tak, jakby po drugiej stronie stała małpa z potwornym zapaleniem oskrzeli. - Hej, Eddie – powiedziałam. – Jest Gabe? - Murk. Guff. Ack. Wzięłam to za „tak”. Rozległ się szelest, a potem usłyszałam w słuchawce zdyszany głos Gabriele. - Lepiej żeby... to było... ważne. - Miałabyś dla mnie czas wieczorem, Duchu? – spytałam. Więcej szeleszczących odgłosów. Głuche uderzenie. Warkot Eddiego. - Danny? Jak leci? - Mam pewną poszlakę – powiedziałam. – W sprawie Nożownika. Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem Gabe westchnęła. - O północy u mnie, pasuje? – w jej głosie nie było słychać gniewu. – Dobrze wiesz, że nie mam czasu na gonienie za wiatrakami, Danny. - To nie jest pogoń za wiatrakami. Szczęka mnie bolała, niemal mieliłam na pył swoje zęby. - Masz nowe dowody? – głos Gabe w ułamku sekundy zmienił się z trybu „przyjaciel” na tryb „glina”. - Tak jakby – powiedziałam. – Nic, co mogłoby być wykorzystane w sądzie. - To jakiś paranormalny dowód? – teraz w jej głosie dało się słyszeć ostre tony i frustrację. - Daj spokój, Gabe. Przestań po mnie jeździć. Demon wszedł do pokoju, niosąc pudełko z pizzą i dwa talerze. Kiwnęłam na niego głową. Zatrzymał się, patrząc na mnie. - W porządku – w słuchawce dało się słyszeć płytki oddech. Musiała być naprawdę wkurzona. – Wpadnij do mnie po północy. Jesteś sama? - Nie – odparłam. Byłam jej winna prawdę. – Mam towarzystwo. - Żyjący czy umarły? - Ani jedno ani drugie. Przełknęła to jakoś. - Dobra, nie chcesz to nie mów. Chryste, w porządku. Przyjdź po północy ze swoim odkryciem. Przyjrzymy mu się bliżej. A teraz zostaw mnie w spokoju. - Do usłyszenia, Spocarelli. - Pieprz się, Dante – teraz się śmiała. Usłyszałam, jak Eddie znów powarkuje a potem Gabe odłożyła słuchawkę na widełki. Rozłączyłam się i spojrzałam na gobelin. Horus zmienił miejsce, Izyda trzymała w górze rozwartą dłoń. Wielka bogini trzymała ankh przy swojej piersi w obronnym geście. Zobaczyłam jak głowa Anubisa wykonała szybki ruch ku dołowi. Tak jakby szukał ofiary. No cóż, przynajmniej bogowie byli przy mnie. - Za dwie godziny jesteśmy umówieni na spotkanie z moją przyjaciółką – powiedziałam. – Przejrzyjmy wcześniej akta, żeby się przygotować. I pomińmy fakt, że mam zamiar pozbyć się tego twojego nieśmiertelnego tyłka tak szybko, jak tylko się da. Znów musiałam zwalczyć chichot. - Przynieś pizzę i usiądź – poklepałam miejsce na kanapie. Zatrzymał się tylko na ledwie uchwytny moment, zanim przeszedł przez pokój i usiadł obok mnie. Położyłam teczkę na bok i otworzyłam pudełko. Pół pepperoni, pół wegetariańskiej – wzięłam po kawałku każdej i wrzuciłam na swój talerz. - Częstuj się, Jaf – szturchnęłam go łokciem. Wziął sobie jeden kawałek pepperoni i spojrzał na mnie. – Nigdy wcześniej nie jadłeś pizzy? Pokręcił głową. Jego twarz była pusta, jak maska robota. Mięsień zadrgał na jego gładkim policzku. Czyżbym w jakiś sposób naruszyła skomplikowaną demoniczną etykietę? Złożyłam wegetariański kawałek pizzy na pół, postawiłam pudełko na podłodze i wzięłam potężny kęs. Roztopiony ser, ciasto, sos czosnkowy i kawałki warzyw. - Mmmh – wymruczałam zachęcająco. Demon ugryzł kawałek. Przeżuł go w skupieniu, połknął i ugryzł kolejny. Przełknęłam swój i odgryzłam następny kęs. Oblizałam do czysta palce z tłuszczu i sera. Jedzenie wzmocniło mnie trochę, przydało balastu. Zjadłam trzy kawałki zanim zwolniłam i poczułam jego smak. Na zmianę jadłam pizzę i popijałam ją dużymi łykami prawie wrzącej kawy. Demon poszedł w moje ślady i razem zjedliśmy całą gigantyczną pizzę. Pochłonął trzy czwarte pudełka. - Musiałeś być naprawdę głodny – powiedziałam w końcu, ostatni raz oblizując palce do czysta. – Cholera. To było dobre. Wzruszył ramionami. - Niezdrowe – odparł, ale jego zielone oczy błyszczały. – Ale masz rację, bardzo dobre. - Jak długo już w tym siedzisz? – spytałam. – To znaczy, mam na myśli to, że chyba nie masz z tego zbyt dużo frajdy. Kolejne wzruszenie ramion. - Ziemskie lata nie mają zbyt dużego znaczenia – powiedział, skutecznie ucinając rozmowę. Zdusiłam wybuch irytacji. Nie ma co, poznawanie demona wychodziło mi na dobre. - Okej, w porządku. Co ty na to, żeby powiedzieć mi, dlaczego Santino nie pachnie jak demon? - Pachnie – odparł Jaf. – Tylko nie tak jak te demony, którym wolno opuszczać Piekło. Santino to padlinożerca i plaga, pochodzący z jednego z Niższych Pokładów Piekła. Ale dobrze służył Księciu i został za to wynagrodzony – Jaf wsadził do ust ostatni kawałek ciasta. – Ta nagroda pozwoliła mu w końcu obejść zakazy Księcia i dostać się do tego świata razem z Jajem. - Co jest w tym Jaju? Równie dobrze mogłam go o to spytać teraz, pomyślałam, bo kolejna taka szansa mogła się już nie powtórzyć. - Książę powiedział, że to nie twoja sprawa – odparł Jaf, patrząc na pudełko. – Zostało jeszcze trochę? - Co? Trzy kawałki gigantycznej pizzy to dla ciebie mało? – zagapiłam się na niego. – Dlaczego rozbicie Jaja byłoby takie straszne? - Rzadko kiedy jadam ludzkie jedzenie – odpowiedział demon i zgarbił się, zapadając w kanapę. – Nie można dopuścić do tego, by Vardimal rozbił Jajo. Skutki tego będą katastrofalne. Wydałam z siebie gniewny pomruk. - Na przykład jakie? – spytałam. – Ogień piekielny, deszcz siarki z nieba, plagi egipskie? - Bardzo możliwe. Lub całkowita zagłada waszego gatunku – odparł. – Lubimy ludzi. Chcemy, żeby żyli – lub przynajmniej większość tego chce. Niektórzy z nas nie są tego pewni. - Super – szturchnęłam stopą puste pudełko po pizzy. – A ty po czyjej jesteś stronie? Znów wzruszył ramionami. - Po niczyjej. Jeśli Książę wskazuje na kogoś i chce jego śmierci, to go zabijam. Dla mnie nie ma tu żadnej filozofii. - Więc stoisz po stronie Księcia – pokręciłam stopami w swoich butach a potem wstałam. – Jesteś głodny, tak? Pizza ci nie wystarczyła? - Nie – wykrzywił jeden kącik ust. Zgarnęłam pudełko i swój pusty kubek po kawie. - Okej. Zobaczę, czy mam coś innego. Co jeszcze wiesz o Santino? Rozłożył dłonie w geście sugerującym bezradność. - Mogę ci podać jego Imię zapisane w naszym języku. Nic więcej. - To co z ciebie za pożytek? – frustracja sprawiła, że mój głos nabrał niepasującego do mnie ostrego tonu. Gdy jest się Nekromantą, zazwyczaj lepiej jest, gdy mówi się miękkim głosem. Wzięłam głęboki oddech. – Posłuchaj, zjawiasz się w moich drzwiach, grozisz mi, masakrujesz sześciu ulicznych twardzieli, ciągniesz mnie do Piekła a na koniec pożerasz większą połowę pizzy. Mógłbyś przynajmniej trochę pomóc mi w ściganiu tego demona, który rzekomo nim nie jest . - Mogę podać ci jego Imię i ścigać go na dłuższą metę. Poza tym, jestem tu po to, by utrzymywać cię przy życiu – powiedział Japhrimel. – Więc chyba możesz mnie uważać za użytecznego. - Lucyfer powiedział, że masz w tym swój własny interes – balansowałam pudełkiem w jednej ręce. – Co to takiego? Milczał. Jego powieki opadły może o milimetr i przesłoniły płonące zielone oczy. Oczy Lucyfera były jaśniejsze, przypomniałam sobie i zdrżałam. Jaśniejsze, ale za to bardziej przerażające. - I tak nic mi nie powiesz, prawda? – odezwałam się w końcu. – Po prostu będziesz się starał mną manipulować nie wyjaśniając ani słowa. Znów cisza. Jego twarz równie dobrze mogła zostać wycięta z jakiegoś złocistego kamienia i wypolerowana do perfekcji. To było tak, jakby na mojej kanapie siedziała rzeźba jakiegoś księdza. Ostatni raz próbowałam być miła dla demona, pomyślałam a potem powiedziałam to na głos. - Ostatni raz próbowałam być miła dla demona – okręciłam się na pięcie i zostawiłam go samego, niosąc ze sobą puste pudełko. Pieprzone demony odrywają mnie od spędzenia miłego popołudnia spędzonego na rozmyślaniach i oglądaniu seriali. Teraz miałam jednego z nich do złapania, a kolejny cholerny demon siedział na mojej kanapie, a Doreen... Złożyłam pudełko na pół, ledwo to zauważając. Potem wsadziłam je do kosza, zamknęłam pokrywę i wcisnęłam czarny guzik. - Pieprzone demony – mruknęłam. – Pomiatają tobą z kąta w kąt i nigdy nie mówią o co do cholery chodzi. Możesz sobie wziąć tą robotę i wsadzić w tę swoją piekielną... Dante. Poczułam na policzku delikatne muśnięcie. Okręciłam się w miejscu. Świat dygotał i kołysał się jak płomień świecy. Spojrzałam na swoją dłoń na kuchennej ladzie, na długie, blade palce, na czerwony jak krew lakier na paznokciach, połyskujący pod rzędem świateł o szerokim spektrum. Nekromanci niezbyt dobrze znoszą ostre światło jarzeniówek. Mogłabym przysiąc, że usłyszałam głos Doreen i poczułam jej dotyk na policzku, muśnięcie palców na mojej szczęce. Mój dom jest bardzo dobrze chroniony. Trzeba by psychicznego ekwiwalentu, równającego się siłą termonuklearnej eksplozji, żeby się do niego dostać. Demon byłby do tego zdolny, pomyślałam. I zamrugałam. Mój miecz został w drugim pokoju. W salonie. Zostawiłam swój miecz z demonem. Rzuciłam się sprintem do korytarza i poślizgnęłam na drewnianej podłodze, biorąc ostry zakręt i wpadając do salonu. Mój miecz leżał tam, gdzie go zostawiałam, oparty o kanapę. Demon siedział w bezruchu z dłoniami na kolanach. Miał na wpół przymknięte oczy i trzymał w złocistej ręce białą kartkę papieru. Sięgnęłam po miecz i okręciłam się na pięcie, wyjmując ostrze z pochwy. Rozbłysły zielone iskry – moje pierścienie znów były aktywne i trzeszczały w naładowanym powietrzu. Porzuciłam myśli o zachowaniu ostrożności i zeskanowałam pokój. I nic. Pusto. Słyszałam to. Wiem, że słyszałam głos Doreen. Wiem, że tak było. Wypuściłam z płuc urywany oddech. Słyszałam jej głos. Mój miecz wibrował łagodnie w ciszy. Metal z którego został zrobiony, był pobłogosławiony i oznaczony runami. Spędziłam wiele miesięcy na przelewanie w niego Mocy, kształtując go na podobieństwo psychicznej broni, śpiąc z nim, nosząc ze sobą wszędzie, gdzie tylko się dało, aż stał się przedłużeniem mojego ramienia. Teraz przemawiał. Wyśpiewywał pieśń o żądzy krwi i strachu, które wypełniały stal i falowały na jego powierzchni, tworząc zmarszczki. Zetknął się z tarczami ochronnymi mojego domu i wprawił je w leciutkie drżenie. Moje lewe ramię zakłuło bólem. Spiorunowałam wzrokiem demona, który nadal siedział w bezruchu. - Spodziewasz się walki? – zapytał w końcu. Pojedyncza kropla potu spłynęła w dół po moich plecach i wsiąknęła w dżinsy. Starałam się patrzeć jednocześnie we wszystkie możliwe miejsca. Słyszałam to. Wiem, że słyszałam. Schowałam miecz do pochwy, cofnęłam w stronę ołtarza, sięgnęłam po torbę i przerzuciłam przez głowę. Potrzebowałam swoich noży. Musiałam iść na górę. - Idę na górę – powiedziałam. – Ktoś ze mną pogrywa a ja tego nie lubię. Nienawidzę, gdy ktoś ze mną pogrywa. - Nie pogrywam z tobą – odparł. Znów brzmiał jak robot. - Nie powiedziałbyś mi, gdybyś to robił – wytknęłam mu i opuściłam pokój. Wygląda na to, że proces pozbywania się demona zaczyna się właśnie teraz, pomyślałam. Chryste, zostawiam demona samego w swoim domu. To naprawdę przegięcie. Wbiegłam na górę i zabrałam noże w mniej niż dwadzieścia sekund. Potem, niosąc swój miecz, podeszłam do okna w swojej sypialni. Kasztanowiec, który je zacieniał, miał całkiem wygodną gałąź, na którą mogłam wskoczyć. Otworzyłam okno i zdążyłam wystawić nogi za parapet, gdy poczułam na karku dłoń Jafa. - Wybierasz się gdzieś? – szepnął mi prosto do ucha. Miał mocne palce, zbyt ciepłe jak na człowieka. No nie, tylko nie to. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Chciałam pójść do Gabe piechotą, a demon nie miał w tej kwestii nic do powiedzenia. Więc poszliśmy. Deszcz przestał padać, a chodnik połyskiwał wilgocią. Przynajmniej nie było ciemno, bo w przeciwnym razie nie byłoby za ciekawie. O zmroku robię się dziwna, nawet z plastrem Espo, który przerywa mi cykl menstruacyjny po to, żebym nie krwawiła kiedy jestem na polowaniu, czy po prostu żeby mi nie przeszkadzał. Rzucałam ukradkowe spojrzenia na demona, gdy szliśmy wzdłuż Trivisidiro Street. Dom Gabe stał w złej części miasta, ale broniły go wysokie kamienne mury, które wzniósł jej prapradziadek czy ktoś tam inny. Prawdziwą obronę domu stanowiły tarcze ochronne Gabe i gniew Eddiego. Nawet ćpun na Chillu nie odważyłby się włamać do domu bronionego przez Skinlina i Nekromantę. Skinliny zajmowały się przede wszystkim uprawą roślin. Były nowoczesnym ekwiwalentem kuchennych wróżek. Większość z nich pracowała dla firm biotechnologicznych, hodując rośliny które zapobiegały mutującym bez końca chorobom, i łączyły ich DNA za pomocą magii lub skomplikowanych procedur. Skinliny są równie rzadkie co sedayeeny, ale nie tak rzadkie jak Nekromanci; większość psioników to Szamani. To stanowiło temat kolejnej zaciekłej debaty pomiędzy Ceremonialistami, Magimi a genetykami: dlaczego Nekromanci i sedayeeny były tak rzadkimi gatunkami? Jedyną poważną wadą Skinlinów jest to, że są istnymi szaleńcami w walce. Wściekły dirtwitch jest jak maniak koksu – nie poddaje się nawet gdy jest ranny. A Eddie był wystarczająco szybki i wredny nawet jak na dirtwitcha. Demon szedł obok mnie w milczeniu nieśpiesznym krokiem. To było równie krępujące, co chodzenie z wielkim, dzikim zwierzęciem u boku. Nie żebym kiedyś widziała wielkie, dzikie zwierzę, ale zawsze. Udało mi się wytrzymać aż do rogu Trivisidiro i Piętnastej. - Słuchaj – zaczęłam. – Nie wyżywaj się na mnie. Nie możesz mnie winić za to, że jestem ostrożna. Jesteś tu tylko po to, żeby mnie pilnować, zanieść to Jajo z powrotem do Lucyfera, i zostawić mnie, żebym prawdopodobnie sama stawiła czoła Santino. Więc niby czemu mam nie być ostrożna? Nie odezwał się ani słowem. Laserowo jasne oczy połyskiwały pod prostymi brwiami. Jego złotawe policzki były gładkie i idealne – demony nie musiały się golić. Czy musiały? Nikt tego nie wiedział. To pytanie nie było z gatunku tych, które się im zadawało. - Halo? – pstryknęłam palcami. – Jest tam kto? Znowu nic. Westchnęłam i wbiłam wzrok w swoje stopy, posłusznie stawiające jeden krok za drugim na mokrym chodniku. Musieliśmy stanąć na światłach. Trivisidiro była główną arterią dla ruchu ulicznego i mrowia taksówek. - W porządku – poddałam się w końcu, gdy czekaliśmy na zmianę świateł. – Przepraszam. Zadowolony? - Za dużo gadasz – powiedział. - Pieprz się – rzuciłam odruchowo. Światło się zmieniło a ja, nie patrząc na nic, zeszłam z krawężnika, planując już jak się go pozbyć po wizycie u Gabe. Wtedy moje ramię zapłonęło żywym ogniem. Jego dłoń zacisnęła się na mojej i szarpnął mnie do tyłu, gdy podmuch ciepłego powietrza przetoczył się przez ulicę. Rozległ się charakterystyczny jęk i obok mnie przemknęła srebrzysta taksówka, jadąca dobrze ponad limit dozwolonej prędkości, a fala dzwiękowa jej antypolicyjnych tarcz sprawiła, że się wzdrygnęłam. Powinnam była to wyczuć, pomyślałam. Stałam ogłuszona i całkiem bez tchu, i gapiłam się na odjeżdżający samochód. Prędzej czy później policyjny krążownik go złapie a kierowca skończy z mandatem, ale teraz moja skóra ścierpła od gęsiej skórki. Jeden po drugim, palce demona puściły moją rękę. Wypuściłam powietrze ze świstem. Nie przykładałam uwagi do swojego otoczenia. Byłam zbyt zajęta narzekaniem, że jestem udupiona przez demona. To było nieprofesjonalne z mojej strony – a co ważniejsze, mogło mnie zabić. Nie mogłam sobie pozwolić na dekoncentrację. Zamknęłam oczy, przyrzekając sobie w duchu, że od tej chwili zacznę zwracać na wszystko uwagę. Demon będzie miał w nosie, jeśli dasz się przejechać jakiemuś gówniarzowi w samochodzie swojego tatusia. Powinnam mu podziękować, pomyślałam, ale z drugiej strony gdyby nie on, to nie stałabym tu teraz, tylko siedziała sucha w ciepłym, przytulnym domu. I wiodła dalej swoje życie. - Dzięki – wydusiłam z siebie w końcu, otwierając oczy i spoglądając na świat odrobinę pewniejszym wzrokiem. – Wiem, że tylko wykonujesz rozkazy... ale dzięki. Drugi raz nie wyskoczę z czymś równie głupim. Mrugnął. To była cała jego odpowiedź. Rozejrzałam się po ulicy i już miałam na nią wejść, gdy znów złapał mnie za ramię. - Nienawidzisz demonów? – spytał, spoglądając na pustą ulicę. Znak „nie przechodzić” zaczynał już migać. Wyszarpnęłam rękę z jego uścisku. - Jeśli to co mówisz jest prawdą, to jeden z waszych zabił moją najlepszą przyjaciółkę – powiedziałam. – Była sedayeenem. Nigdy nikogo nie skrzywdziła. Ale Santino zabił ją tak jak swoje poprzednie ofiary. Gapił się na ulicę tak, jakby niesamowicie interesowały go światła sygnalizacji drogowej. - Ale nie – ciągnęłam dalej. – Nie nienawidzę demonów. Nienawidzę, gdy się mnie olewa, to wszystko. Mogłeś być uprzejmy zamiast przystawiać mi broń do twarzy, wiesz? - Zapamiętam na przyszłość – teraz zamiast tonu robota, w jego głosie pojawiło się lekkie zaskoczenie. – Santino zabił twoją przyjaciółkę? - Nie zabił jej tak po prostu – warknęłam. – Terroryzował ją od miesięcy i mnie też prawie zabił. Zapadła długa cisza, którą wypełniły odłosy miasta – wycie syren, hałas komunikacji miejskiej i Moc przemieszczająca się z miejsca na miejsce. - Postaram się, żeby za to zapłacił – powiedział. – Chodź, teraz jest bezpieczniej. Znów rozejrzałam się po ulicy i poszłam za nim. Gdy doszliśmy na drugą stronę, zwolnił tempo żeby zrównać się ze mną krokiem, i szedł z opuszczoną głową i dłońmi założonymi na plecach. Głaskałam kciukiem osłonę swojego miecza, pragnąc wyciągnąć go na wierzch. Jeśli obaj mieli rację i mogłam zabić Santino, to właśnie ten miecz mógł tego dokonać. Poczekaj, aż Gabe się o tym dowie, pomyślałam, a na moją twarz wypłynął paskudny uśmiech pełen zadowolenia, który nie sięgał oczu. ROZDZIAŁ JEDENASTY Położyłam dłonie na bramie i pozwoliłam, by wibracja tarczy ochronnych przepłynęła przeze mnie. Energia Gabe rozpoznała mnie a brama otworzyła się z kliknięciem. Pchnęłam ją zanim zdążyła się zamknąć i wślizgnęłam do środka. Demon niemal deptał mi po piętach. Tarcze Gabe rozbłysły czerwienią i zawirowały niespokojnie. Przygryzłam wnętrze swojego policzka i czekałam. W końcu tarcze zatrzymały się w miejscu, zmieniając kolor na głęboki fiolet. Odczytała aurę tego, co było ze mną, i niezbyt ją to ucieszyło. - Chodź – powiedziałam, a demon ruszył za mną długim, wyłożonym płytami podjazdem. – Trzymaj język za zębami, dobra? To ważne. - Jak sobie życzysz – odparł. Już chyba nie mogło to zabrzmieć bardziej sarkastycznie. A przez chwilę wydawało mi się, że zaczynam go lubić. Ruszyłam w stronę domu. Moje kroki odbijały się echem na chodniku. Teren wokół był zniedbany, ale nadal można go było wziąć za ogród. Eddie przycinał żywopłot i pielił chwasty. Podeszłam do pomalowanych na czerwono drzwi. Dom Gabe był obłożony tonami tarcz ochronnych – w jej rodzinie od wielu lat byli Nekromanci i gliniarze, jeszcze zanim Ustawa Parapsychiczna weszła w życie i zapewniła psionikom ochronę oraz przyznała obywatelstwo kilku innym rasom nieludzi. Fundusz powierniczy Gabe był ogromny i dobrze zarządzany, więc nie musiała wcale pracować jako Nekromanta. Bycie policjantem jej wystarczało. Zajmowała się tym bardziej na zasadzie prac społecznych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie po stronie rodziny jej matki. Podziwiałam u niej ten zmysł odpowiedzialności. Bycie bogatym bachorem wyszło jej na dobre. Zapukałam z grzeczności, czując uderzenie Mocy tuż po drugiej stronie drzwi. Eddie szarpnął gwałtownie drzwi i obrzucił mnie złym wzrokiem, powarkując przy tym. Uśmiechnęłam się, trzymając zęby za zamkniętymi ustami. Demon, na całe szczęście, nie odezwał się ani słowem, ale powolne napięcie jego płonącej diamentami aury zaalarmowało mnie. Ta sama aura nakryła moją, naprężając się, jakby i mnie chciała ochronić. Skinlin ze zmierzwionymi blond włosami stał w progu, mierząc nas spojrzeniem przez długie dziesięć sekund. Jego muskularne ramiona napięły się pod T-shirtem. Otaczał go intensywny zapach wilgotnej ziemi i drzew. Trzymałam dłonie nieruchomo. Gdyby teraz się na mnie rzucił, nie przestał by dopóki jedno z nas lub oboje nie zaczęlibyśmy krwawić. Gabe wyłoniła się z cienia z wyciągniętym mieczem, po powierzchni którego odbijało się miękkie światło. - Nie mówiłaś, że bierzesz ze sobą demona – powiedziała. Jej niski, łagodny głos stanowił kontrapunkt dla warkotu Eddiego. Gabriele Spocarelli był niska i szczupła, pięć stóp i dwa cale mięśni i gracji. Jej nekromancki tatuaż ze szmaragdem migotał wysyłając pozdrowienia, na co mój policzek zapłonął, odpowiadając na nie. Gabe miała na sobie jedwabny golf i parę podartych dżinsów, i wyglądała elegancko i na luzie jednocześnie w sposób, którego zawsze skrycie jej zazdrościłam. Zawsze się zastanawiałam, co takiego widziała w tym brudnym, mizantropijnym magiku, ale Eddie zdawał się dobrze ją traktować i był w stosunku do niej niemal fanatycznie nadopiekuńczy. Gabe tego potrzebowała. Z racji tego, że pracowała jako detektyw w wydziale zabójstw, narażała się na całe mnóstwo kłopotów. Prawie na tyle samo co ja. Prawie. - Jestem niemal tak samo zaskoczona jak ty – odparłam. – Rozejm? – powoli wyciągnęłam rękę i odsłoniłam ramię, pokazując prawie połowę czerwonej, pokiereszowanej blizny będącej znakiem mojego towarzysza. – Mam ci do opowiedzenia całkiem niezłą historię. Gabriele patrzyła na mnie przez długą chwilę, a jej bystre oczy wodziły wzrokiem od demona do znaku na moim ramieniu. Potem włożyła swój miecz w powrotem do pochwy. - Eddie, byłbyś tak dobry i zrobił nam herbaty? – spytała. – Wejdź, Danny. Nigdy wcześniej nie przyszłaś do mnie z jakimś bzdetem, więc zakładam że i tym razem nie przychodzisz. - Chyba nie mówisz poważnie – zaczął Eddie, ściągając jasne brwi. Czemu on się nigdy nie goli?, pomyślałam, opuszczając koszulę. Lepiej się czułam, gdy znak był zakryty. - Och, daj spokój, Eddie – odparła. – Wyluzuj. Zrób herbaty. A ty – kimkolwiek jesteś – jej oczy prześlizgnęły się po Jafie. – Jeśli sprowadzisz na mój dom kłopoty, to wyślę cię priorytetem z powrotem do Piekła. Łapiesz? Kątem oka dostrzegłam, że demon skinął głową. Nie odezwał się ani słowem. Dobrze z jego strony. We wnętrzu domu Gabe otoczyła nas wonna ciemność. Paliła kyphii. Zamknęłam na chwilę oczy i wypełniłam płuca dymem. Gabe nie była najpotężniejszym Nekromantą w okolicy ale charakteryzowała się dokładnością i spokojem, których brakowało większości z nich. Nekromanci nie lubią zbytnio włóczyć się ze sobą. Ale faktem jest, że mamy tendencję do bycia neurotyczną bandą primadonn. Znalezienie kogoś, kogo naprawdę lubiłam, i kto rozumiał jak to jest widzieć umarłych... to było wyjątkowe. Zaprowadziła nas do kuchni, gdzie Eddie wstawiał wodę na herbatę. Trzymał długi, czarny kubek zarezerwowany tylko dla mnie. - Herbaty? – spytałam demona, a on rozłożył bezradnie ręce. – Napije się herbaty. Kazałam mu trzymać gębę na kłódkę, bo inaczej wpakuje nas w kłopoty. - Dobry tok myślenia – Gabe położyła swój miecz na kuchenną ladą. Ja preferuję katanę, a ona długi miecz oburęczny, który wydaje się być o wiele za ciężki dla jej szczupłych dłoni. I wierzcie mi kiedy mówię, że nie chciałabym się znaleźć po drugiej stronie jej miecza. – Więc mówiłaś, że masz coś nowego w tej sprawie... Wyjęłam teczkę ze swojej torby i podałam jej. - Książę Piekła chce, żebym dopadła tego gościa. Ma na imię Vardimal – nasz stary dobry znajomy, Santino. - Książę... – jej oczy prześlizgnęły się po mnie, a potem zatrzymały na Jafie. - Jak widać, to jest jego chłopiec na posyłki – powiedziałam, starając się zdusić szaleńczy chichot narastający w moim wnętrzu. Nie udało się. Parsknęłam krótkim śmiechem i zadrżałam. – Miałam naprawdę ciężki dzień, Gabe. Otworzyła teczkę, mimo że wiedziała co zawiera. Jej twarz zrobiła się biała jak papier. - Gabriele? – w głosie Eddiego dało się słyszeć zaledwie cień warkotu. Gabe przegrzebała kieszenie, wyciągnęła pomietą paczkę Gitanes i wypaliła jednego trzęsącymi się palcami. Wyjęła srebrną zapalniczkę Zijaan i kliknęła nią, budząc płomień do życia. Zapach syntetycznego haszu zmieszał się z ostrą wonią kyphii. - Eddie, zrób herbaty – powiedziała niewzruszonym i ochrypłym głosem. – Jasna cholera. Przycupnęłam na stołku po drugiej stronie lady. - No – mój własny głos też był chrapliwy, pewnie od tego dymu w powietrzu. Gabe zatrzasnęła teczkę, nie patrząc nawet na to, co wrzucił tam demon – pojedynczą kartkę papieru zapisaną srebrzystymi liniami oznaczającymi imię Vardimala Santino w języku demonów. - Naprawdę myślisz... - Tak – odparłam. – Szczerze. Rozważała to w myślach, zaciągając się skrętem. Szmaragd osadzony w jej policzku błysnął i strzelił iskrą, która zatańczyła w powietrzu. Moje pierścienie odpowiedziały niskim, powolnym pobrzękiwaniem. Eddie wlał gorącą wodę do kubków. Powąchałam zawartość. Herbata miętowa. - Czego potrzebujesz? – spytała w końcu Gabe. - Dodatkowych dokumentów do mojej licencji upoważniających do polowania na demony – to był standard i zdobycie ich nie pociągało jej do żadnej odpowiedzialności. Wszystko co było mi potrzebne to jej podpis w papierach. Teraz nadszedł czas na poważniejsze rzeczy. – Potrzebuję też dwóch H-DOCów i koncesji na wszystkie rodzaje broni, oraz wtyczkę programową do Sieci – oblizałam suche usta. Skoro miałam ścigać demona, potrzebowałam całego policyjnego sprzętu jaki tylko mogłam wybłagać, pożyczyć lub ukraść. H-DOC i wtyczka dadzą mi dostęp do komputerów policji w Hegemonii i do strzeżonej sieci policyjnej w Putchkin. Z kolei posiadanie koncesji na każdą broń byłoby całkiem miłe, gdybym potrzebowała działka plazmowego lub paru automatów, które powstrzymałyby demona. - Jezu Chryste – prychnął Eddie. – I jeszcze śliwek na wierzbie. A może jej lewą nerkę sobie weźmiesz, co Danny? Zignorowałam go, ale demon zmienił pozycję i stanął tuż za mną. Moje lewe ramię zaczęło pulsować ostrym, uporczywym bólem. Gabe wciągnęła więcej dymu z na wpół przymkniętymi oczami. - Moge ci załatwić papiery i jednego H-DOCa i być może koncesję, ale wtyczka... Sama nie wiem. To nie daje nowych dowodów. - A co jeśli dorzucę coś z własnej kieszeni? – spytałam. Moje pierścienie trzeszczały i skwierczały. – To ważne. - Myślisz, że tego nie wiem? – odcięła się. – O co tu kurwa chodzi, Danny? Wzięłam swoją herbatę od Eddiego, który wcisnął demonowi różowy ceramiczny kubek w kwiaty. Kąciki moich ust wygięły się ku dołowi. - Przepraszam – powiedziałam. – Ja po prostu... Doreen, no wiesz. - Wiem – Gabe przerzuciła kolejną stronę. – Nie mogę zmusić sędziego, żeby podpisał mi papiery na twoją wtyczkę tylko na podstawie tego... Ale mogę popytać dookoła i zobaczyć co chłopcy mogą skombinować na boku. Może nawet uda mi się skołować ci jakieś wsparcie. Co ty na to? - Pracuję sama – wskazałam głową na Jafa. – Jedynym powodem, dla którego pozwalam mu za sobą łazić jest to, że zostałam do tego zmuszona. Powinnaś to zobaczyć, Gabe. To było paskudne. Wzdrygnęła się. Między jej idealnie zarysowanymi czarnymi brwiami pojawiła się cienka linia. - Nie mam zamiaru nigdy tego oglądać, Danny. Grecki Hades w zupełności mi wystarczył. Nigdy jej nie spytałam, kto był jej osobistym psychopomposem. Teraz się nad tym zastanawiałam. To nie było grzeczne pytanie – każdy klucz otwierajacy drzwi prowadzące do Śmierci jest inny, zakodowany głęboko w oddechu, krwi i świadomości każdego Nekromanty. To przypominało zaglądanie do czyjejś szuflady z bielizną. Podmuchałam na swoją herbatę żeby ją ostudzić. Gabe z ponurą miną przekopała się przez resztę teczki. Jej palce drżały odrobinę; strząsnęła gorący popiół do małej niebieskiej porcelanowej miseczki. Eddie kręcił się po kuchni, przeczesując dłońmi swoje zmierzwione jasnobrązowe włosy, z oczami wbitymi w jej ściągnięte usta i napięte ramiona. - Na wszystkich bogów w piekle i na ziemi – powiedziała w końcu. – Czy on naprawdę może namierzyć Santino? Obróciłam się na stołku. Napotkałam wzrokiem spojrzenie Jafa. Obserwował tył mojej głowy? Po co? - Potrafisz go namierzyć? – spytałam. Wzruszył ramionami, znów rozkładając ręce w geście bezradności. Spiorunowałam go wzrokiem. - Ach – odchrząknął. To był pierwszy niemal ludzki ogłos jaki od niego usłyszałam. – Potrafię to zrobić jeśli jestem wystarczająco blisko. Problemem będzie znalezienie takiego miejsca w waszym świecie w którym możemy go szukać. - Potrzebuję wtyczki żeby zdobyć informacje, kto jest w jakim mieście – powiedziałam miękko, odwracając się by spojrzeć na Gabe. Dacon może mi posłużyć jako tropiciel, zwłaszcza jeśli Santino ciągle posługuje się swoimi starymi sztuczkami. Ale jeśli okaże się, że jest pieprzonym demonem i zorientuje się, że używam trików Magich, to może uderzyć – urwałam na chwilę. – I to mocno. Gabe żuła dolną wargę, rozważając to w myślach. W końcu spojrzała na Eddiego, a Skinlin znieruchomiał. Stał bez ruchu, ledwie oddychając, na środku czystej, wyłożonej niebieskimi płytkami kuchni, z dłońmi zwieszonymi luźno wzdłuż ciała. Potem spojrzała na mnie. - Dostaniesz swoją wtyczkę. Daj mi dwadzieścia cztery godziny. Skinęłam głową i upiłam kolejny łyk herbaty. - Dobrze. Odwiedzę Dacona i Spidera i zaopatrzę się w potrzebny sprzęt. Czy Dake się przeniósł? - Żartujesz? Znasz go, nie znosi samemu wychodzić na ulicę. Ciągle tkwi w tej dziurze na Pole Street – odparła. – Musisz się przespać, Danny. Wiem jaka jesteś, gdy kogoś ścigasz. Wzruszyłam ramionami. - Nie sądzę bym złapałam teraz dużo snu. Nie dopóki wyrwę śledzionę Vardimalowi Santino czy kim on tam jest. Albo czym. - Jeśli był demonem, to dlaczego o tym nie wiedzieliśmy? – Gabe stukała swoimi krótkimi, obgryzionymi paznokciami po rękojeści miecza. Skinęłam głową w stronę Jafa. - On mówi, że Santino to padlinożerca, a im nie wolno opuszczać Piekła. Ten uciekł z czymś, co chce odzyskać Lucyfer. - Wspaniale – skrzywiła się. – Jeszcze jedno, Danny. Nigdy więcej nie przyprowadzaj tu ze sobą tej rzeczy. Moje pierścienie wypluły kilka zielonych iskier. To, że Gabe wiedziała, że demon było o wiele większym zagrożeniem ode mnie stanowiło małe pocieszenie. Myślałam, że okaże więcej zrozumienia, wiedząc jak to jest być wytykanym na ulicy i kimś, z kogo się szydzi. Tyle że demon był czymś innym. - On nie jest rzeczą – stwierdziłam kwaśno, a Japhrimel rzucił mi spojrzenie z ukosa. – Jest demonem. Ale nie martw się, nie przyprowadzę. ROZDZIAŁ DWUNASTY Musiałam się skupić i pomyśleć, a najlepiej myślało mi się w ruchu, więc poszliśmy piechotą. Demon szedł za mną, a jego kroki odbijały się echem na chodniku. Moje palce zacisnęły się tak mocno na osłonie miecza, że zaczęły boleć. Na ulicy pełno było skrawków foliowych opakowań, porzuconych papierowych kubków, niedopałków i pełno innego miejskiego śmiecia. Kopnęłam puszkę po Sodaflo. Aluminium zagrzechotało po chodniku. Tłuczone szkło wyglądało jak drobinki kwarcu rozsypane na bruku, po którym walało się gnijące kartonowe pudełko Careon. Gołąb podskakiwał w rynsztoku, trzepocząc skrzydłami. Minęłam już dwa bloki. Trzy. - Poszło całkiem nieźle – powiedział w końcu Jaf. Zerknęłam na niego. - Tak myślisz? – przesunęłam torbę na swoje biodro. – Gabe i ja znamy się od dawna. - Gabe? – w jego głosie dało się słyszeć pytanie. – A ty jesteś... Danny. Dante. - Pracownik socjalny, który się mną zajmował, był humanistą – pogładziłam rękojeść miecza. – Wypadłam pozytywnie na testach zdolnościowych dla psioników i zostałam włączona do programu w Hegemonii. Miałam szczęście. - Szczęście? - Moi rodzice mogli mnie sprzedać do terminu, na przykład w kolonii, zamiast oddawać mnie do szpitala i tym samym automatycznie włączyć w program rodzin zastępczych – wyjaśniłam. Chociaż kolonia byłaby lepsza od Rigger Hall. Na moment w mojej pamięci odżyły wspomnienia – zamknięta klatka, ostre ukłucia nicości i szaleństwa na mojej skórze, płonące uderzenia bata na plecach – i podeszły do gardła, niemal mnie dusząc. Hall była piekłem, prawdziwym piekłem, ludzkim piekłem, które i bez demonów było przerażające. – Albo mogli mnie sprzedać na farmę jako robotnika, gdzie pracowałabym aż wyczerpałby się mój mózg i Talent. Albo sprzedać jako inkubator, z którego wyciskaliby jedno psi-pozytywne dziecko za drugim dla programu kolonii. Wszystko się mogło zdarzyć. - Och. Spojrzałam na niego drugi raz i pochwyciłam błysk jego oczu. Czyżby na mnie patrzył? Jego profil był kościsty, niemal brzydki, a kaskada światła spływająca z ulicznej latarni wydobywała ciemne cienie pod jego oczami i na policzkach. Jego aura była dziwnie stłumiona, a diamentowa ciemność falowała wokół niego. Jak skrzydła. Miałam szczęście. Nie wiedziałam kim byli moi rodzice, ale ostatnim prezentem jaki mi dali było wysłanie do szpitala i podpisanie dokumentów, dzięki którym trafiłam do Hegemonii. Pomimo że Ustawa Parapsychiczna weszła w życie i technicznie rzecz biorąc psionicy byli wolnymi obywatelami, ciągle dochodziło do nieprzyjemnych incydentów. Psionicy nadal byli sprzedawani na zasadzie wirtualnego niewolnictwa, zwłaszcza jeśli ich Talent był zbyt słaby a geny recesywne. A już szczególnie, gdy rodzili się w tajnych klinikach lub ciemnościach dzielnic czerwonych latarnii czy slumsach. Czarny płaszcz Jafa szeleścił cicho gdy ten się poruszał. Miał nawyk splatania rąk za plecami gdy szedł, przez co jego chód stawał się wolniejszy i bardziej wyważony. - Więc czym się zajmujesz? – spytałam. – To znaczy, w Piekle. Jaka jest twoja praca? Jeśli myślałam, że jego profil był przedtem brzydki, to teraz stał się jak wykuty z kamienia i dziki. Zacisnął usta a jego oczy naprawdę pociemniały, połyskując morderczo. Serce podskoczyło mi do gardła i poczułam w ustach smak miedzi. - Jestem asasynem – powiedział w końcu. – Prawą Ręką Księcia. - Wykonujesz brudną robotę dla Diabła? - Czt mogłabyś nazywać go jakoś inaczej? – spytał. – Jesteś nadzwyczaj nieuprzejma, nawet jak na człowieka. Demony nie stosują się do waszego ludzkiego pojmowania zła. - A ty jesteś nadzwyczajnym dupkiem, nawet jak na demona – odparowałam. – A ludzkie pojmowanie zła jest wszystkim co mam. Więc co taka czcigodna persona jak ty robi włócząc się tu ze mną? - Jeśli uda mi się utrzymać cię przy życiu tak długo, dopóki nie odzyskasz Jaja, to będę wtedy wolny – powiedział przez zaciśnięte zęby. - To znaczy, że teraz nie jesteś wolny? - Oczywiście, że nie – przechylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Po kilku chwilach osłyszałam odległe wycie syren. Moje lewe ramię zapiekło bólem. – Dokąd idziemy? - Mam zamiar spotkać się z Daconem. Jest Magim, pokocha cię od pierwszego wejrzenia – szczęka mnie bolała a pod powiekami czułam piasek. – Potem muszę się trochę przespać a następnie odwiedzę Pająka. Do tego czasu Gabe powinna wszystko zorganizować i mogę rozpocząć polowanie. - Pewnie spróbujesz mi uciec jak tylko nadaży się okazja – powiedział. - Nie dzisiaj – obiecałam. – Dzisiaj jestem za bardzo zmęczona. - A potem? – naciskał. – Nie chcę stracić swojej szansy na wolność z powodu twojej głupiej ludzkiej dumy. - Słowo „ludzki” wymawiasz tak, jakby to było przekleństwo – schowałam wolną rękę do kiszeni. Moje pierścienie były teraz całkiem ciemne i nie połyskiwały już. Tutaj, gdzie strumień otaczającej nas Mocy nie był aktywny, atmosfera nie była wystarczająco naładowana żeby reagowały. Zamiast tego emitowały czujny blask. - W ten sam sposób wymawiasz słowo „demon” – odpalił natychmiast. Czyżby się skrzywił? Nigdy wcześniej nie widziałam żeby demon się krzywił, i zagapiłam się, zafascynowana. Zdałam sobie sprawę z tego, że tym razem nie wygram, i szybko wbiłam wzrok z powrotem w chodnik. - Przystawiłeś mi broń do twarzy – to była słaba wymówka, nawet jak na moje standardy. - To prawda – przyznał. – Zrobiłem to. Myślałem, że strzeżesz drzwi. Kto wie, co może strzec drzwi najlepszego Nekromanty tego pokolenia? Powiedziano mi tylko, że mam cię odebrać i chronić. Nic wiecej. Nie wiedziałem nawet, że jesteś kobietą. Zatrzymałam się na chodniku i przyjrzałam mu się badawczo. Też się zatrzymał i obrócił odrobinę, żeby na mnie spojrzeć. Wyciągnęłam dłoń z kieszeni i podałam mu ją. - Zacznijmy od początku – powiedziałam. – Witaj. Jestem Danny Valentine. Milczał tak długo, że niemal zabrałam rękę z powrotem, ale w końcu wyciągnął swoją a jego palce zamknęły się na moich. - A ja Japhrimel – powiedział całkiem poważnie. Potrząsnęłam dwukrotnie jego dłoń i musiałam szarpnąć lekko, by oswobodzić swoją z jego uścisku. - Miło cię poznać. Wcale tak nie myślałam – wolałabym raczej nigdy nie oglądać jego twarzy – ale czasami odrobina grzeczności nie zaszkodziła. - Mnie również – powiedział. – Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać, Danny. Możliwe, że on też kłamał, ale byłam mu wdzięczna za starania. - Dzięki – ruszyłam do przodu, a on zrównał się ze mną krokiem. – Więc jesteś Prawą Ręką Lucyfera, tak? Skinął głową, a jego profil na powrót stał się ostry i niemal brzydki. - Od momentu, w którym się wyklułem. - Wyklułem... – zdałam sobie sprawę, że nie chcę tego wiedzieć. – Nieważne. Nie mów, nie chcę wiedzieć. - Jesteś niezwykle mądra – powiedział. – Niektórzy ludzie bez przerwy nas o coś gnębią. - Myślałam, że to lubisz – odparłam. – To znaczy bycie demonem, jako całość. Wzruszył ramionami. - Niektórzy z nas opuścili Księcia, by odpowiedzieć na wezwania Magich. Nigdy nie miałem dużo do czynienia z ludźmi. - Ja też nie – powiedziałam, i to chyba ucięło na moment naszą rozmowę, z czego byłam zadowolona. Miałam teraz całkiem nowe problemy na głowie, z którymi musiałam się zmierzyć – na przykład to, jak zareaguje Dacon i to, jak szybko wiadomość o tym, że prowadzam się z jednym z mieszkańców Piekła obiegnie miasto, zwłaszcza jeśli zobaczę się z Abrą. Nie mogłam zostawić demona samego – mógł wpaść w jakieś kłopoty, a poza tym nie wydawało mi się, żeby potrafił czekać w zaułku, podczas gdy ja będę w klubie Dake’a. ROZDZIAŁ TRZYNASTY I jak zwykle miałam rację. - Wykluczone – powiedział, a jego oczy rozjarzyły się niemal jak węgle. - Okej, w porządku, tylko się nie wychylaj – spojrzałam na mokrą od deszczu ulicę. Kilka eleganckich, smukłych jak cygara samochodów osobowych stało na parkingu, a pod ścianą starego magazynu stało opartych parę slickboardów, ze spodami połyskującymi odblaskową farbą. Prześwietliłam je z przyzwyczajenia i zauważyłam, że jeden z nich miał identyfikator. Widocznie jakiś dzieciak olał to żeby go odczepić. Cmoknęłam przez zęby. Dzieciaki kradnące slicboardy? I co jeszcze? Chociaż z drugiej strony, odkąd pojazdy miały zainstalowane elektroniczne zamki i skany całego ciała, slic był wszystkim co taki dzieciak mógł zwinąć. Pole Street pulsowała neonami i nocnym życiem. Zadrżałam, garbiąc ramiona i westchnęłam. - Jeśli chcesz wejść tam ze mną, musisz robić to, co ci każę, jasne? Pozwól, że ja będę mówić i pod żadnym pozorem nie wywołuj bójki, chyba że sama ją sprowokuję. Zrozumiano? I postaraj się nikogo nie zabić – wystarczy jak zranisz ich na tyle, żeby nie mogli wstać. Skinął głową, a ciemne włosy przykleiły mu się do mokrego czoła. Zaczęło mżyć już na Trivisidiro i Osiemnastej, i rozpadało się na dobre w Tank District. Jeden kwartał od nas grupa prostytutek stłoczyła się pod dachem. Światła neonów odbijały się od ich skórzanych kurtek i wysokich kozaków. Policyjny krążownik przepłynął obok nich niczym milczący rekin, z podrygującymi antenami i buczącymi tarczami antyzamieszkowymi. Zatrzymał się obok prostytutek, a ja zastanawiałam się, czy policjanci pytali je o licencję, czy po prostu chcieli się zabawić. Zdenerwowana oblizałam swoje wyschnięte usta. - Czy mógłbyś postarać się, żeby wyglądać jakoś bardziej przerażająco? – spytałam. – To by nam trochę pomogło. Obnażył zęby, a ja musiałam zwalczyć chęć cofnięcia się o krok. - W porządku. Wygrałeś. Po prostu wyglądaj strasznie i pozwól mi mówić. Przeszliśmy przez ulicę. Demon szedł kilka kroków za mną i wszedł na chodnik po drugiej stronie. Przy wejściu stało dwóch bramkarzy – łysych goryli w czarnych strojach, trzy razy większych ode mnie. Palce zaczęły mnie swędzieć. Nie pozwól żeby zaczęły się jakieś kłopoty, modliłam się w duchu. Zatrzymałam się tuż przed bramkarzami. Ten po lewej zbladł na widok mojego tatuażu. Ten po prawej spojrzał na demona a jego nalane policzki zadrgały z przerażenia lub tłumionego chichotu. Wciągnęłam głęboko nocne powietrze, czując haszyszowy dym i słodko-słony zapach Chillu. Czy Dake wiedział, że jeden z jego bramkarzy był brał Clormen- 13? To dziadostwo było naprawdę paskudne i po jakims czasie zmieniało ćpunów w prawdziwych psycholi. Położenie nawalonego Chillem ćpuna było trudne. Przechyliłam głowę tak, że mój tatuaż był widoczny dla nich obu. - Dacon Whitaker – powiedziałam, podnosząc głos wystarczająco głośno, by przebić się przez dudniący bas wylewający się przez drzwi. Bramkarz po prawej skinął głową. Dostrzegłam charakterystyczny błysk łącza mrugającego w jego prawym uchu i napuchnięte gardło, w które miał wszczepiony głosowy implant. Super. Dake wiedział, że nadchodziłam. - Jest niedysponowany – powiedział łysy goryl numer jeden. Miał na sobie kurtkę i robione na zamówienie skórzane spodnie opinające jego masywne nogi. - Albo zobaczę się z nim teraz, albo rozwalę ten klub w drzazgi i naślę na was gliny. Dake może zostać oskarżony o zajmowanie się nielegalnym ściganiem – odsłoniłam zęby. – Wykonuję zadanie i jestem w kiepskim nastroju. Wszystko zależy od niego. Milczenie demona stojącego za mną zaczęło mnie przytłaczać. Pięc sekund. Dziesięć. Piętnaście. - Wejdź – odezwał się goryl po prawej. – Prosto do biura, tak każe szef. Kiwnęłam głową i przeszłam pomiędzy nimi, demon tuż za mną. Razem wpadliśmy prosto w wirującą, przyprawiajacą o migrenę mieszaninę czerwonych i pomarańczowych świateł, odblasków padających z kuli wiszącej u sufitu, haszyszowego dymu, woni alkoholu zmieszanego z odorem potu i psychicznej napaści magazynu pełnego ludzi, pogrążonych w muzyce, z których większosc tańczyła. Byłam przyzwyczajona do psychicznej napaści. Zatrzymałam się na ułamek sekundy, wzmacniając swoje bariery ochronne. W rogach pomieszenia stały upiory, przeczesując powietrze. Kilka z nich krzyczało w milczeniu. Ludziom wydaje się, że kiedy umierają Światło zabiera ich ze sobą. W większości przypadków tak właśnie się dzieje. Ale czasami – wystarczająco często – dusza jest uwięziona tutaj. Czasami są po prostu zagubione lub zatrzymane przez gwałtowną śmierć, a czasami nie chcą odejść bez ukochanej osoby. Tłumy martwych dusz kierują się tam, gdzie są żywi. Są w każdym miejscu, gdzie natężenie Mocy jest wystarczające, by mogli się nią karmić i być czymś więcej niż tylko zimnym podmuchem powietrza na skórze czy wspomnieniem. Przed wejściem w życie Ustawy Parapsychicznej przez około pięćdziesiąt lat psionicy byli kupowani i sprzedawani przez korporacje jak nieruchomości – nawet Nekromanci. Przedtem Nekromantów zamykano w szpitalach psychiatrycznych, a to co widzieliśmy my a czego nie mógł zobaczyć nikt inny, doprowadzało nas do samobójstwa. Niektórzy, tak jak przodkowie Gabe, przetrwali ten okres dlatego, że nie ujawnili swoich talentów i wtopili się w otoczenie. Inni po prostu sądzili, że zwariowali. Przepchnęłam się przez tłum, wymierzając każdemu po drodze kuksańca. Wszyscy byli nawaleni haszem i transową muzyką. Rozpoznałam piosenkę zespołu RetroPhunk, Celadon Groove. Gdybym mogła znieść przebywanie w takim tłumie, to pewnie mogłabym potańczyć, pomyślałam, i poczułam ostry, kłujący ból. Nie tańczyłam od trzech lat. Od czasów Jace’a. Nie myśl o tym teraz. Uniosłam głowę i prześwietliłam tłum. Jak większość psioników, nie lubiłam tłumów, a zwłaszcza uczestników zamieszek i większych grup ludzi naćpanych haszem. Oczywiście mogłam to olać i wykorzystać Moc jaką tworzyła taka ogromna ilość emocjonalnej energii – ale nie miałam po temu żadnej potrzeby. Inni psionicy byli na tyle mądrzy, że swoje myśli trzymali tylko dla siebie, ale większość zwykłych ludzi to niechlujne nadajniki, które swoją chaotyczną powodzią wrażeń i myśli naruszają nawet najmocniejsze tarcze ochronne. To przypominało chodzenie wśród niewytłumionych poduszkowców. Nawet jeśli miało się stopery w uszach, to hałas i tak się przez nie przebijał i ranił. Nie. Może to nie tłum mnie ranił, tylko moje serce bolało. Nie myślałam o Jasie od niemal sześciu miesięcy. Splątane ciała pulsowały w rytm muzyki na podświetlonym parkiecie. Dostrzegłam kilka owiniętych wokół siebie par i pogrążone w cieniu boksy w tle, pełne ciał które mogły omdlewać zarówno z rozkoszy jak i śmierci. Ostra woń desperackiej potrzeby seksu wypełniała powietrze. Moje nozdrza zaczęły falować, a pierścienie błysnęły iskrami. Mogłam się wtopić w atmosferę tego miejsca i użyć jej Mocy jeśli tylko chciałam. Prześlizgnęłam się pomiędzy dwiema wystrojonymi jak dziwki, chudymi jak szczapy dziewczynami tak znieczulonymi haszem, że to był cud, że jeszcze stały prosto. Kiwnęłam głową na barmana. Za barem wisiała zjedzona przez mole aksamitna czerwona zasłona, którą barman – chudy, nerwowy facet w czerwonym kombinezonie z papierosem zwisającym z kącika ust – odepchnął na bok. Drzwi zabezpieczające były lekko uchylone. Sączyła się z nich smużka żółtego światła. Muzyka się zmieniła. Ciarki przebiegły mi po skórze od gorąca i niespokojnej energii. Cholera, ten drań przy drzwiach ostrzegł Dake’a i teraz jest już gotowy. A ja chciałam go mieć wytrąconego z równowagi. Rzuciłam się do przodu, wpadłam przez drzwi i pobiegłam schodami. Nie byłam w najlepszej formie – mój brzuch był posiniaczony i wrażliwy od wymiotów a całe moje ciało poruszało się wolniej zaledwie o ułamek sekundy – ale kiedy wpadłam do wyłożonego pleksiglasem biura Dake’a z wyciągniętym mieczem, wyglądał na zaskoczonego. Podpierał się na swoich pulchnych łokciach, emitując jadowicie zieloną Moc, i właśnie się odwracał od metalowego pudełka, które stało na jego biurku. Dacon był Magim, ale słabym. W Rigger Hall był o kilka klas niżej ode mnie. Ciągle mam przed oczami widok dzieciaka z pyzatą buźką w niechlujnym uniformie, z wilgotnymi i obwisłymi ustami od palenia syntetycznego haszu. Ledwo udało mu się przywołać pośledniego chochlika żeby zdobyć akredytację. Na jego tatuaż składał się prosty, okrągły celtycki symbol bez żadnego gustu. Ogólnie rzecz biorąc, nie nadawał się do tego typu zadań, ale był jedynym Magim, którego mogłam zmusić żeby zrobił mi tropiciela i nie bulić fortuny za jego usługi. Pomimo tego, że Dake był marnym Magim jeśli chodziło o przyzywanie demonów, był całkiem dobry w magii ofensywnej. Nie potrafił walczyć fizycznie ale z wystarczającym ładunkiem Mocy był szybki i wredny. Podejrzewałam, że to właśnie dlatego bardzo rzadko, o ile w ogóle, opuszczał swój klub. Od lat nie słyszałam, żeby wyszedł na ulicę. Trzymał się swojej klatki tak mocno, jak tylko mógł. I właśnie dlatego był idealnym kandydatem do tego, żeby zrobić mi tropiciela. To wymagało biernej magii ofensywnej, czyli tego, co najbardziej mu odpowiadało – i nie musiał wcale wychylać nosa ze swojego klubu. - Ty skurwysynu – rzuciłam uprzejmie. – Planowałeś troszeczkę mnie zaskoczyć, co Dacon? To pewne tak samo jak to, że jestes cholerną, małą łajzą – mój miecz pluł zielonymi iskrami a światło przebiegało po jego krawędzi. Runy, które zaklęłam w ostrzu ożyły, wirując płynnie na całej jego długości. Aura demona nakryła moją, iskrząc. Dacon pisnął ze strachu, a jego nalana twarz nagle pokryła się potem. Bardziej poczułam niż usłyszałam, jak demon stanął za mną, a Dacon niemal zemdlał, chwiejąc się na nogach. Jego droga koszula zrobiła się mokra pod pachami. - Ty... ty... – wybełkotał, a zielony blask pojawił się między jego palcami. Jak miło z jego strony. - Ja – odparłam. – Oczywiście. Kto inny przyszedłby do ciebie żeby pogadać, Dake? Nikt cię nie lubi, nie masz żadnych przyjaciół – coś taki kurwa zdziwiony? Oczy Dake’a omiotły moją sylwetkę. Miał na sobie parę błyszczących skórzanych spodni opinających się na jego pokaźnych nogach. - Masz... to jest... - Mój towarzysz – w moim głosie pobrzmiewała twarda nuta zadowolenia, którego nie czułam. – Zazdrosny? Jeśli chcesz, to możecie sobie pogadać z bliska. Demon minął mnie, jak gdyby czytał mi w myślach. Diamentowe błyski jego aury poszerzyły swoje rozmiary, wypełniając sobą pomieszczenie i zamykając się wokół nieszczęsnego Magiego. Trzymałam swój miecz po skosie, a święcona stal stanowiła ochronę przed demonem, który zmierzał ku Daconowi powolnymi, równymi krokami. - Czego chcesz, do kurwy nędzy? – wrzasnął Dake, cofając się i niemal wskakując na swoje biurko. – Chryste, Danny, czego chcesz? Powiedz mi! Demon zatrzymał się, jakby znów odczytał moje myśli. - Informacji – powiedziałam, przeczesując pokój. Coś tu było nie w porządku. Jeden instrument fałszował, psując brzmienie całego zespołu. Moje nozdrza zafalowały. Słodko-słona woń. Odór Chillu. Wygrzebałam z torby kawałek papieru. Moje pierścienie błysnęły srebrem. Ostrożnie zbliżyłam się do Dake’a, mijając po drodze demona, który stał spięty i w pogotowiu. Rozwinęłam papier i zerknęłam na skręconą runę będącą imieniem Vardimala. Afrykańskie maski, które Dake powiesił na ścianach, połyskiwały czerwonym światłem przez okna z pleksi. Ludzie na dole tańczyli, oszołomieni haszem i seksem, nie zdając sobie sprawy z dramatu jaki rozgrywał się tuż nad ich głowami. - Chcę, żebyś mi dał tropiciela wpisanego w to imię, Dake. I jeśli będziesz bardzo grzecznym chłopcem, to nie wezwę patroli, żeby przetrzepali twój schowek z Chillem. Ty głupi, nędzny skurwielu, pomyślałam. Chill zeżre cię żywcem. Ile żyć masz jeszcze zamiar zniszczyć dilując tym gównem? Nic dziwnego, że jeden z twoich bramkarzy jechał na tym świństwie. Niech cię cholera, Dake. Jego okrągłe, brązowe oczy zwęziły się. Wyciągnęłam kartkę w jego stronę, gotowa odskoczyć w każdej chwili, gdyby zielony blask w jego dłoni miał mnie dosięgnąć. - Nie jestem... ja nie... Danny... – wybełkotał, a cienka strużka śliny pociekła po jego pokrytym szczeciną podbródku. - Lepiej mnie, kurwa, nie okłamuj! – warknęłam, wymachując mieczem który zatrzymał się w porę i pogłaskał jego spocony podwójny podbródek. – No więc, załatwisz mi tropiciela, Dake, czy mam tu ściągnąć wszystkich możliwych katolików i spalić tą cholerną budę do samej ziemi? Gdzie się podział demon? Wyczuwałam zbyt mało aktywności psychicznej. Gdzie on polazł? Ramię demona wystrzeliło tuż obok mnie, a jego palce zagłębiły się w gardle Dake, schowanym pod zwałem tłuszczu. Schowałam miecz do pochwy. - Odłóż. To – powiedział niskim, wibrującym, niemożliwym do zignorowania głosem. Coś metalowego zagrzechotało na podłodze. Nie spojrzałam w tamtą stronę. Zielony blask w dłoni Magiego wyparował. Twarz Dake’a skurczyła się. Zaczął łkać. Och, Sekhmet sa’es. Jeśli teraz się rozbeczy, to przez całą noc będę musiała go uspokajać. - Puść go – warknęłam. – Do niczego się nam nie przyda jeśli się przez ciebie rozpłacze. Demon wydał z siebie niski, warczący odgłos. - Jak sobie życzysz – powiedział. Dake jęknął, trzęsąc się ze strachu. Byłam niebezpiecznie blisko utracenia nad sobą kontroli. Zamiast tego wbiłam palce w ramię Dake’a, gdy tylko demon cofnął rękę. - Och, daj spokój, Dake, tylko się wygłupiamy, prawda? Wcale nie chcesz mnie skrzywdzić. Przecież mnie lubisz. Chcesz być moim przyjacielem, Dake? Normalnie jakbym mówiła do czterolatka. Dake jęknął i pokiwał głową, a jego cienkie brązowe włosy oklapnęły mu na spocone czoło. Dokładnie tak jak w szkole. Wtrąciłam się raz, kiedy jakiś roślejszy Magi znęcał się nad Dakiem, i musiałam potem znosić jego żałosne przywiązanie przez resztę swojej kariery w Rigger Hall. Kłopot z Dakiem polegał na tym, że brakowało mu determinacji. Dla Magiego brak magicznych zdolności był złą nowiną. Moc go nie słuchała a jego lub jej zaklęcia były całkiem spaczone. Moim zdaniem dobrze się stało, że Dake nie potrafił przywołać w narysowanym kredą kole niczego więcej poza chochlikiem. Mieliśmy całą kolekcję o wiele bardziej doświadczonych Magich stojących na straży w razie gdyby coś poszło nie tak. Nieostrożny, tchórzliwy Magi byłby łatwym łupem dla jakiegokolwiek stworzenia większego od chochlika. Zastanawiałam się, co by było, gdyby coś takiego jak Jaf pojawiło się w odpowiedzi na wezwanie Dake’a. Demon z Wyższego Pokładu Piekła mógł zabić nawet z wyrysowanego koła. Właśnie dlatego tak trudno było je wezwać. Miałam szczęście, że właśnie się z jednym prowadzałam. Demon wydał z siebie niski warkot. - Dobrze – powiedziałam. – Bardzo dobrze. Jesteś grzecznym chłopcem, Dake, i dasz mi tropiciela. Potem będziesz mnie miał z głowy i możesz sobie wrócić do handlowania Chillem i czekać, aż wypali ci twój pieprzony mózg i Talent za jednym zamachem. - Nie biorę Chillu – skłamał. Oczy latały mu tam i z powrotem. Zaklęłam w duchu. Czy zostało mu wystarczająco dużo Talentu, żeby stworzyć przyzwoitego tropiciela? Odsunęłam się od niego a Dake ześlizgnął się na swoje biurko, uderzając stopami o podłogę. Odwróciłam się i spojrzałam na demona. Oczy Japhrimela jarzyły się zielenią. - Zadbaj o to, żeby się nie ruszał – powiedziałam i nie czekałam, aż mi odpowie. Poniżej poziomu świadomości, wirujący obłok ciemności będący demonem skupił się na czerwonobrązowej plamie. Na Dake’u. Moja własna aura pod osłoną demona zachowała właściwości charakterystyczne dla Nekromanty. Obserwowałam, jak błyski wirują, reagując na jego obecność i na nerwowe, czerwonobrązowe rozbryzgi, które emitował Dake. Na tym poziomie Dake Whitaker był wyraźnie po uszy w tarapatach. W jego aurze ziały dziury, a Moc trzęsła się i drżała zupełnie bez jego kontroli. Jego Moc opuści go i pożre żywcem, tak samo jak Chill wyżerał jego system nerwowy. Ale jeszcze nie teraz – nie teraz. Jeszcze ją miał – ale nie na długo. Wróciłam z powrotem do swojego ciała. Demon stał w milczeniu, całkowicie nieruchomo, a jego ramię dotykało mojego. Oczami wwiercał się w trzęsącego się Dake’a. Uniosłam świstek papieru w górę. - Potrzebuję tropiciela, Dake. Weź potrzebne rzeczy i się pośpiesz. Mam dziś jeszcze inne sprawy do załatwienia. Gdy był skończony, tropiciel wyglądał jak kula wirującego kryształu i srebrnego drutu z kryształową strzałą w środku, pulsującą słabą czerwienią gdy się obracała. - Jaki ma zasięg? – spytałam, niemal zapominając, że Dake był ćpunem. Dobrze się spisywał gdy miał motywację, a poza tym zawsze miło było obejrzeć coś takiego. - Światowy, kotku. Niech się ustabilizuje przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Potem dasz mu hasło i obudzi się do życia. Używaj oszczędnie – Dake zakaszlał w dłoń, cofając się szybko w stronę biurka. Odór palonej krwi unoszący się w powietrzu przeszkadzał mi przez pierwsze dziesięć minut ale potem mój nos się do tego przyzwyczaił. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam kogoś równie przerażonego, pomyślałam. Wsunęłam tropiciela do małego skórzanego woreczka i zawiesiłam go ostrożnie na szyi. - Okej, Dake. Dzięki. Nie wspomniałam, że jestem mu winna przysługę. Zamrugał, patrząc na mnie. - Nie zabijesz mnie? – zaskomlał. Uporczywe dudnienie basu dolatujące z dołu zaczęło mnie wkurzać. - Nie – powiedziałam. – Oczywiście, że nie, idioto. Dlaczego miałabym to robić? Mówił tak, jakby był zwykłym człowiekiem, a nie Magim, który powinien był to wiedzieć. - Wiem, co myślisz o Chillu – wyjąkał – i jeśli myślisz, że ja... Co ty, kurwa, nie powiesz? Wszyscy wiedzą, co myślę o tym gównie. - Ja nie myślę, Dake – odwróciłam się na pięcie i ruszyłam do drzwi. – Ja wiem. Niedługo sam się o tym przekonasz. Chill cię wykończy, Dacon. Na to nie ma odtrutki. Jesteś porąbanym skurwysynem. - To nie moja wina! – krzyknął, gdy otworzyłam drzwi. – Nie moja! - Jasne – mruknęłam, i zbiegłam po schodach prosto do ciemnej czeluści klubu poniżej. – Jasne, że nie, Dacon. Nigdy nie jest. Rozgrzana sól pociekła mi po policzkach, gdy przepychałam się przez tłum. W końcu udało mi się wyjść na ulicę, gdzie z prawdziwą radością powitałam panujący na zewnątrz chłód. Jeden z bramkarzy – prawdopodobnie ten świr od Chillu – zaśmiał się za moimi plecami, a ja przez ułamek sekundy rozważałam możliwość odwrócenia się i odseparowania go od jego wątroby. Zdusiłam w sobie tę chęć, idąc po popękanym chodniku, a moje tarcze dźwięczały. Czekałam, aż dojdę do rogu ulicy i dopiero wtedy się zatrzymałam. Pochyliłam głowę, pod żebrami poczułam nudności. Wetknęłam miecz za szlufkę pasa. Nie ufałam sobie teraz przy posługiwaniu się ostrymi przedmiotami. - Jesteś ranna? – spytał demon. Niemal odskoczyłam do tyłu. Ciężka, niemożliwa do przeniknięcia ciemność jego aury zawirowała raz, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, i omiotła moją, iskrząc. Szukając obrażeń, zadrżałam i odruchowo wzmocniłam tarcze, odpierając dotyk. Już i tak cała przesiąknęłam zapachem demona, więc nie chciałam, żeby mnie teraz obejmował. Nawet na poziomie energetycznym. - Nic mi nie jest – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło. – Po prostu chciałam... Nic mi nie jest. Nie powiedział nic więcej. Zamiast tego zwyczajnie stał. Inny człowiek pewnie zacząłby mi zadawać bezsensowne pytania, starając się powiedzieć coś, co by mnie pocieszyło. Najwyraźniej demon nie miał takiego zamiaru. Otarłam policzki i spojrzałam na ulicę. Była całkiem opuszczona, nie licząc mnie i demona. - Okej – powiedziałam. – Mamy już naszego tropiciela. Chodźmy. - Czy to twój przyjaciel? – demon przechylił podbródek, wskazując kierunek klubu jednym eleganckim ruchem. Jego oczy były teraz bardzo ciemne, a w głębi zielonego światła przemykały dziwne runiczne wzory. - Już nie – odparłam, rozglądając się w poszukiwaniu budki telefonicznej. Jedna stała tuż na końcu ulicy, więc ruszyłam w stronę oświetlonej, zrobionej z włóknostali budki. Demon szedł za mną, poruszając się równie cicho, co manta płynąca przez ciemne wody. Machnęłam ręką nad terminalem, błyskając Mocą. Drzwi otworzyły się z kliknięciem i weszłam do środka. Ta budka była starego typu i nie posiadała videotarczy. Dzięki Bogu za jego drobne łaski. - Przytrzymaj drzwi – powiedziałam, a demon wyciągnął złocistą dłoń i przytrzymał składane drzwi. Podniosłam słuchawkę i wystukałam numer komisariatu. - Zastępca komendanta, Horman, słucham – warknął po drugiej stronie detektyw Lew Horman. - Horman? Tu Danny – mój głos brzmiał normalnie. Trochę ochryple, ale normalnie. - Na rany Jezusa... Nie wiedziałam, że był chrześcijaninem. - Nie bluźnij, detektywie. Słuchaj, mam dla ciebie informację. - Co znowu, łowco trupów? Nie pracuję w wydziale zabójstw! – strach podbarwił jego głos. - Wiesz, że Chill zalewa teraz Południową Stronę, prawda? Znalazłam głównego sprzedawcę. To przykuło jego uwagę. Dosłownie wstrzymał powietrze. Odczekałam sekundę. - Oczywiście, jeśli nie jesteś zainteresowany... - Do diabła, cholerny truposzu. Gadaj natychmiast. - Dacon Whitaker. Sprzedaje w swoim klubie. Jeden z jego bramkarzy jest ćpunem i on tak samo. - Ten pieprzony magik jest ćpunem? Myślałem, że oni nie... - Nie wytrzymują tego długo, ale są dość paskudni gdy to biorą. Na twoim miejscu wzięłabym ze sobą wsparcie. Tylko nie wspominaj mojego imienia, okej? - Będę milczał jak grób – parsknął Horman. - Wisisz mi przysługę, Horman – powiedziałam, i odwiesiłam słuchawkę nie czekając na jego odpowiedź. Demon ciągle milczał. Zdjęłam rękę z aparatu i spojrzałam na plamy światła rzucane przez latarnie w ciemnej ulicy i ich drżący blask odbijający się w mokrym chodniku. - Kurwa – powiedziałam w końcu i zacisnęłam pięść. – Kurwa mać! Moja ręka uderzyła w szkło zabezpieczające, po którym natychmiast rozeszła się pajęcza sieć pęknięć. Cofnęłam ją i uderzyłam kolejny raz. Tym razem na tłuczonym szkle została krwawa plama. Miałam dość. Zatrzymałam się, oddychając ciężko i walcząc o utrzymanie nad sobą kontroli. Mój puls walił w moich uszach jak młot pneumatyczny. Gdy przełknęłam ostatnią falę gniewu, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że demon wpatruje się we mnie. Jego oczy pociemniały jeszcze bardziej. - Co zrobiłaś? – spytał dość łagodnym tonem. - Właśnie sprzedałam Dake’a glinom – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego? – w jego pytaniu nie było żadnych emocji. - Bo zabije ludzi tym gównem. - Narkotykiem? - Taa, wrednym dragiem. Dragiem, który sprawiał, że matki porzucały swoje dzieci w szpitalach, dragiem, który pożerał ludzi w całości, dragiem, przez który nastoletni gówniarze strzelali w biały dzień do pracowników opieki socjalnej, dragiem, który pochłonął całe rodziny i niszczył psioników. Dragiem, którego Hegemonia nigdy nie brała na tyle poważnie, żeby zakazć dystrybucji, bo Mafia miała z niego za dużo nieopodatkowanego przychodu, dragu, z którego falą policja z ledwością może walczyć, bo połowa z nich już go bierze, a druga połowa jest tak zawalona papierkową robotą, że nie potrafią go powstrzymać. Trudno było mi powiedzieć czego nienawidziłam bardziej – Mafii czy Chillu. - Czemu nie pozwolić głupcom, którzy to biorą, umrzeć? Spojrzałam na niego, moja krwawiąca dłoń zwinęła się we wnętrzu tej zdrowej. Dake przetrwał Rigger Hall. Chyba nie mogłam go winić za to, że pragnął odrobiny zapomnienia. Moje własne koszmary były wystarczająco paskudne. Sama myśl o tym miejscu sprawiała, że moje tarcze zadrżały. Valentine, D. Student Valentine jest natychmiast proszony o pojawienie się w gabinecie dyrektora. I jego głos. Zimny, skrupulatny, suchy głos. Mamy coś specjalnego dla tych, którzy łamią dzisiaj zasady, panno Valentine. Zapach kredy i magii, dotyk metalowego kołnierza na nagiej szyi i obojczykach... Myślenie o tym sprawiło, że blizny na moich plecach znów zaczęły boleć. Ból był czysto psychiczny. Trzy linie biegły wzdłuż moich pleców. Miałam też inną, po oparzeniu, tuż pod lewym pośladkiem. Dake pewnie miał swoje własne blizny... Ale to nie dawało mu usprawiedliwienia, żeby topić tych ludzi w Chillu. W końcu mnie udało się przeżyć bez prochów, więc nie miał wymówki. A może miał? Czy po prostu wsypałam go, bo miałam wkurwiający dzień? - Bo jestem człowiekiem – poinformowałam go zwięźle – i kieruję się w życiu ludzkimi zasadami. Wystarczy? Nie miałam zamiaru mówić mu o Lewisie wykrwawiającym się na śmierć na chodniku, bo jakiś cholerny ćpun rąbnął go i zabrał mu zegarek i adidasy tylko po to, żeby kupić za to więcej Chillu. Zachowałam to dla siebie. A tak w ogóle, to czemu interesowało go że nienawidziłam tych dragów? Wystarczyło, że ich nienawidziłam. Wzruszył ramionami. - Twoja ręka. Zagapiłam się na niego. - Co? - Daj mi swoją rękę. Po chwili namysłu wyciągnęłam dłoń w jego stronę. Rozłożył nad nią swoje palce, ciągle przytrzymując drzwi budki drugim łokciem. Cała moja ręka mieściła się w jego dłoni. Palce demona były ciepłe i twarde. Fala Mocy zmrowiła całe moje ciało. Oczy demona połyskiwały jak laser. Ból zmniejszył się i odpłynął. Gdy puścił wolno moją dłoń, pod warstwą skrzepłej krwi nie było śladu po zranieniu. Wyrwałam ją do tyłu, obejrzałam dokładnie i spojrzałam na niego. - Postaram się zapamiętać ludzkie zasady – powiedział. - Nie musisz. Jesteś demonem a nie jednym z nas. Wzruszył ramionami i odsunął się na bok, żebym wyszła z budki. Pozwoliłam żeby składane drzwi zamknęły się za mną. Światło w budce zgasło. - Okej – odparłam. - Co teraz? Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam na swoje dłonie. - Teraz idę do domu i spróbuję złapać trochę snu. Jutro odwiedzę Abracadabrę – przyjaciela. Sprawdzę, czy będzie mogła wskazać mi drogę i dać parę kontaktów. Lepiej nie używać tropiciela, dopóki nie będę mieć pewności, że go potrzebuję. - W porządku – nie poruszył się tylko nadal mnie obserwował. Poczułam, jak ogarnia mnie gigantyczny letarg. Dlaczego to wszystko musiało być takie cholernie trudne? Ucisk w okolicy oczu, gardła i nosa podpowiedział mi, że byłam o krok od wybuchnięcia płaczem. Zacisnęłam szczęki i znów przeszukałam ulicę. Była pusta. No jasne. Akurat gdy potrzebowałam taksówki. - Okej – powtórzyłam. – Chodź. Ruszył za mną, cichy jak sama Śmierć. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Leżałam na plecach, trzymając miecz przy piersi, i wpatrywałam się w ciemny sufit. Moje oczy płonęły. Spałam nie zdejmując pierścieni. Zmienny, niebieskozielony blask prześlizgujący się po suficie powiedział mi, że byłam wstrząśnięta. Jakbym sama tego nie wiedziała, pomyślałam, zaciskając mocniej palce na mieczu. Na dole demon siedział przy moim kominku. Moje tarcze ochronne buczały i rozmazywały się; dodawał swoje własne tarcze. Nawet mój dom nie należał już do mnie. Oczywiście z drugiej strony znaczyło to, że był podwójnie chroniony. Gdybym urodziła się jako Magi, to przynajmniej miałabym jakieś pojęcie o tym, jak postępować z demonem w swoim domu. Pewnie nawet byłabym podekscytowana. Po zaliczeniu testów w Akademii i wezwaniu chochlika, Magi latami ćwiczyli, by nawiązać kontakt z Piekłem. Płacili czynsz z pieniędzy, które zarabiali jako konsultanci lub pracowali przy zakładaniu tarcz ochronnych dla korporacji, tak jak Szamani. Prowadzili także szkoły przygotowawcze i zajmowali się badaniami. Większość Magich była bardzo drobiazgowa. Jeśli miało się do czynienia z demonami, to chciałeś być prefekcjonistą jeśli chodziło o kręgi z kredy i zabezpieczenia. Wielkie Demony były jak loa, tylko bardziej potężne – i nie kierowały się ludzkimi pojęciami moralności. Więc kiedy loa mógł wprowadzić kogoś w błąd, to taka sytuacja w świecie Magich – kiedy demon kłamał w żywe oczy dla zabawy – nie była wcale czymś wyjątkowym. Po prostu ich pojęcie prawdy różniło się od naszego. Westchnęłam i zapadłam się głębiej w łóżko. Przekopywałam w kółko swoją wiedzę na temat demonów mając nadzieję, że wymyślę coś nowego co sprawi, że poczuję się bardziej komfortowo w tej całej sytuacji. Gdybym była Wyznawcą Chrystusa, to teraz zrywałabym farbę ze ścian, wrzeszcząc, pomyślałam sardonicznie. Niektórzy ludzie byli Wyznawcami, pomimo Przebudzenia i nagonki na Ewangelistów Gileada. Katolicy spróbowaliby czytać stare księgi i użyli wody świeconej żeby pozbyć się demonów. Czasami to mogło poskutować – nawet zwykli ludzie byli zdolni do głębokiej wiary, chociaż nie potrafili posłużyć się nią jak narzędziem, tak jak to robili Szamani czy Nekromanci. Wszyscy Wyznawcy wierzyli nawet w to, że demon może wniknąć w ciało człowieka, nie rozumiejąc za dobrze całego mechanizmu tarcz ochronnych i psychicznej przestrzeni. Żadne z tych rozmyślań do niczego mnie nie doprowadziło. Jakim cudem doszło do tego wszystkiego? Jak to się stało, że skończyłam pracując dla pieprzonego Diabła? Nie miałam zielonego pojęcia. Nie dostałam żadnego ostrzeżenia. Ani ze swoich kart, ani z run, ani z niczego innego. Tylko pukanie w drzwi w środku deszczowego popołudnia. Czyżby przemknęły niezauważne czy po prostu moje instynkty zaczynały zawodzić? Czy obie te rzeczy? Gapiłam się w zielone cienie na suficie, z kotłującymi się myślami, a sen był o całe mile ode mnie. Oddychaj, Danny. Zacznij formować krąg tak jak zostałaś nauczona. Wdech przez nos, wydech ustami. Oddychaj głęboko, jeszcze głębiej. Rytuał był pocieszający, zrodzony z wielu niesprzespanych nocy. Za oknem nadchodził szary, sprany od deszczu świt. Ziewnęłam, moszcząc się wygodniej pomiędzy białymi prześcieradłami. Zastanawiałam się, czy gliniarze wpadli już z wizytą do Dake’a. Albo czy Dake pozbył się swojego schowka w przypływie paniki, domyślając się że i tak go wsypię mimo tego, że kiedyś trzymaliśmy się razem w Hall. Nie myśl o tym. Suchy szept Mirovitcha, trzy linie płonące ogniem na moich plecach... bat, odór mojego palącego się ciała... Nie myśl o tym. Przekręciłam się na łóżku, zaciskając zbielałe palce na rękojeści miecza. - Nie myśl o tym – szepnęłam i zamknęłam oczy. – Jeśli nie możesz od czegoś uciec, musisz z tym walczyć. Jeśli nie możesz z czymś walczyć, po prostu przetrzymaj. A teraz pomyśl o czymś pożytecznym, jeśli nie chcesz zasnąć. Nie zostałaś ostrzeżona, bo oni wcale tego nie planowali, szepnął nagle głęboko ukryty głos mojej intuicji. To wszystko wcale nie przypomina dobrze zaplanowanej wyprawy. Odczułam ulgę mając coś, nad czym mogłam rozmyślać. Więc okazuje się, że nawet Diabeł stara się dotrzymywać kroku obecnej sytuacji. Może miał zamiar użyć tego Jaja albo po prostu chciał na nie spojrzeć i odkrył że zniknęło. Piekło było duże więc niemożliwością było pilnowanie każdego artefaktu i każdego demona. Co oznacza, że prawdopodobnie Santino trzymał Lucyfera za jaja. A jak w to wszystko wpasowuje się Japhrimel? Jest agentem Lucyfera. Dlaczego Książę Piekła sam nie zajął się tym zadaniem? Roztrząsanie tego nie mogło mi przynieść nic dobrego. I tak tkwiłam w tym już po same uszy. Zamknęłam piekące oczy, powierzając to pytanie swojej podświadomości. Jeśli dobrze pójdzie, to wśród kotłujących się pod czaszką myśli pojawi się odpowiedź – i uderzy mnie prosto między oczy już niedługo. Nawet Japhrimel nie ma pojęcia, co tak naprawdę się dzieje, pomyślałam. Nawet Lucyfer. Grają na ślepo. I dlatego mnie potrzebują. Potrzebują mnie. To ja tutaj rozdaję karty. Ta myśl wystarczyła, żeby na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy oddychałam coraz głębiej i głębiej, czekając na świt. Gdy w końcu zasnęłam, niebo rozjaśniało szare światło poranka. Dom był wypełniony zapachem demona. Woń piżma i palonego cynamonu wisiała w powietrzu jak ulatniający się gas. Wzięłam długi prysznic i założyłam świeże ubranie, a potem zeszłam na dół i zobaczyłam, jak jego zapach marszczył i podbarwiał złocistą ciemnością psychiczną atmosferę. Wręczył mi kubek kawy. Wyglądał tak samo jak zeszłej nocy poza tym, że odrobina robotycznej obojętności zniknęła z jego twarzy. Teraz wyglądał na zamyślonego a jego zielone oczy były o ton ciemniejsze i nie patrzyły prosto na mnie. Podmuchałam parującą zawartość kubka i ziewnęłam, kontemplując wnętrze kuchni. Późno popołudniowe światło wpadało przez okno. Widocznie deszcz przestał padać, bo złociste światło rozświetlało krawędzie figurki wędrującego Żyda wiszącej nad zlewem. - Dzień dobry – powiedziałam w końcu, przechodząc obok niego by dostać się do tostera. – Jak się czujesz? - Całkiem nieźle – odparł. – Dobrze spałaś? W jego głosie naprawdę słychać było zainteresowanie. - Nie. Rzadko kiedy dobrze sypiam. Dzięki za kawę – wrzuciłam dwie kromki pszennego chleba do tostera i wcisnęłam guzik na tryb „prawie jak węgiel”. - Gdzie twój miecz? Wzruszyłam ramionami. - Nie sądzę, żebym go potrzebowała w domu chronionym przez demona, prawda? – znów ziewnęłam. – Wezmę go ze sobą kiedy ruszymy na polowanie. Nie wypuszczę go z ręki, dopóki nie dopadnę Santino. A na razie jeszcze nie zaczęłam – dopiero zaczęłam przygotowania. Moje pierścienie zaiskrzyły. Tym razem deszcz iskier jakie wypluły był złoty. Pachnę teraz jak demon, pomyślałam z niejakim ponurym rozbawieniem. Będzie zabawnie. - Rozumiem – powiedział. Ciągle był zamyślony. Nie ruszył się wcale z kuchennych drzwi. - Zanim pójdziemy – ciągnęłam – chcę, żebyś powiedział mi na czym dokładnie polega posiadanie demonicznego towarzysza. Miałam spytać o to Dake’a, ale nie mieliśmy wczoraj czasu. Więc jestem zmuszona spytać ciebie. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię nie rozczarować – zakpił. Obróciłam się, żeby na niego spojrzeć, a kawa zachlupotała w moim kubku. Wyłowiłam nóż do masła z suszarki stojącej obok zlewu. - Zaczynasz rozwijać poczucie humoru – powiedziałam. – Cieszę się. - Jeśli nie osiągniemy porozumienia, to zaprowadzi nas to donikąd – zauważył. – Jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo i fizycznie jestem teraz powiązany z tobą za sprawą łaski Księcia. Jeśli dopuszczę do tego, że zostaniesz skrzywdzona, dla mnie to również będzie bardzo nieprzyjemne – jego szczupła, ponura twarz nie zmieniła wyrazu, ale w głosie dało się słyszeć nikłą nutę szyderstwa. - Mhm – moje tosty wyskoczyły z opiekacza gdy wyciągałam masło orzechowe. – Więc masz pecha, co? – upiłam szybki, parzący w usta łyk, i odstawiłam kubek na blat. Przynajmniej kawę zrobił przyzwoitą. - Wręcz przeciwnie – powiedział. – To bardzo dobrze. Wygląda na to, że ty potrzebujesz towarzysza, a ja swojej wolności. Wydajesz się być nienajgorsza, pomimo swoich niewyparzonych ust. I czasami bywasz bezmyślna, ale z pewnością nie głupia. Spojrzałam na niego przez ramię. Złożył dłonie na plecach, stojąc wyprostowany jak żołnierz, w zapiętym po samą szyję płaszczu. - Dzięki – odparłam tak sucho, jak tylko się dało. – Jadłeś już śniadanie? Wzruszył ramionami. - Ludzkie jedzenie jest dobre, ale nie potrzebuję go. Już miałam powiedzieć coś uszczypliwego, kiedy zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i warknęłam: - Czego? To był mój halo-dzień-dobry głos. - Tobie też życzę cholernie dobrego dnia, Danny – zaćwierkała Trina. Była agentem Parapsych Services Unlimited Message Agency, której używało większość psioników w Saint City. Od kiedy zajmowałam się łowami tak samo jak i wywoływaniem duchów, Trina zarządzała moim grafikiem i występowała jako pośrednik między mną a świrami, którzy czasami dzwonili dla żartu. Nie miałam czasu ani energii, żeby jednocześnie zajmować się pracą i odbieraniem zleceń, więc Trina koordynowała wszystko za pomocą pilota i elektronicznej opaski i monitorowała moją gdy byłam na łowach. To była pełnoetatowa praca. Nawet Nekromanci potrzebowali dzisiaj sekretarek, a taniej wychodziło podpisanie kontraktu z jedną z agencji. – Zamienisz słówko? - Co, kolejna praca? – spojrzałam na swojego tosta i podniosłam kubek z kawą. – Ile? - Pięćdziesiąt tysięcy. Standard. To by załatwiło sprawę kilku kolejnych rat kredytu. - Jakiego rodzaju? – zamieszałam kawą w kubku. Para uniosła się w górę, przybierając nieregularne kształty. - Potwierdzenie testamentu. Nie powinno zająć więcej niż parę godzin. Zmarł stary pryk imieniem Douglas Shantern, i podważana jest ważność jego ostatniej woli. Spadek to pięćdziesiąt milionów, z czego zostanie pokryta opłata za twoje usługi. Ziewnęłam. - W porządku, biorę to. Gdzie jest ciało? Jak świeże? - Biuro adwokata, gdzie mają jego skremowane szczątki, jest na Dantol Street. Zmarł dwa tygodnie temu. Zrobiłam minę. - Nienawidzę tego. - Wiem – odparła współczująco Trina. – Ale jesteś jedynym Nekromantą na kontynencie, który potrafi sobie poradzić ze skremowanymi szczątkami. Dobra, to wpiszę ci to do grafika na północ, okej? - W porządku. Podaj mi adres. Podała. Znałam ten budynek, znajdował się w centrum miasta, w dzielnicy legalnej finansjery. Holovideograficzny obraz Nekromanty kojarzy się zazwyczaj z cmentarzami, skandowaniem zaklęć i krwią, ale większość naszej pracy jest wykonywana w kancelariach prawniczych i szpitalnych salach. Bardzo rzadko można znaleźć Nekromantę na cmentarzu. Nie lubimy ich. - Okej – powiedziałam. – Powiedz im, że przyprowadzę ze sobą asystenta. - Nie wiedziałam, że masz praktykanta – była naprawdę zszokowana. Nigdy nie spotkałam się z Triną twarzą w twarz, ale zawsze wyobrażałam ją sobie jako niewzruszoną kobietę o wyglądzie kury domowej, która funkcjonowała na kawie i papierosach. - Bo nie mam – odparłam. – Dzięki, Trina. Do usłyszenia. - Nie ma za co – rzuciła po niemal niezauważalnej przerwie. – Pa. - Pa – rozłączyłam się. – Jak miło. Kolejne małe zlecenie. Demon poruszył się niespokojnie. - Czas to pieniądz, Nekromanto. Machnęłam dłonią w jego kierunku. - Mam rachunki do zapłacenia. Santino nie zając, nie ucieknie. Uciekł pięćdziesiąt lat temu a wy jakoś nie rzuciliście się za nim natychmiast w pościg. Więc z jakiej racji ja mam to robić? A poza tym idziemy odwiedzić Abrę, a po tym jak wykonam to zlecenie, Gabe będzie już miała wszystko czego potrzebuję i możemy ruszać na łowy. Chyba że masz zamiar zapłacić mój rachunek za światło za ten miesiąc. - Jesteś nieznośna – poinformował mnie chłodno. Od jego zapachu zaczęło mi się kręcić w głowie. - Spuść z tonu, Japhrimel – zwinęłam palce wokół brzegu kuchennej lady i rzuciłam mu piorunujące spojrzenie, przypominając tym samym, że znam jego Imię. – Jakbyś nie zauważył, nie mogę sobie pozwolić na utratę źródeł utrzymania. Zaczynasz mnie wkurzać i tracisz swoją wielką szansę na to by zabłysnąć. Spojrzał na mnie jasnymi, zielonymi jak laser oczami. Chyba jest zły, pomyślałam, a jego oczy rozjarzyły się jak choinka w Boże Narodzenie. Czy to ja znowu sobie coś ubzdurałam? Talerz, na którym położyłam swojego tosta posmarowanego masłem orzechowym, zabrzęczał w zetknięciu z kuchennym blatem. Wytrzymałam jego spojrzenie, zastanawiając się, czy Moc kotłująca się w powietrzu może mnie sparzyć. Moje pierścienie podskakiwały i brzęczały, a tarcze ochronne przesuwały się, reagując na naładowane powietrze. W końcu demon spuścił wzrok na podłogę, skutecznie rozładowując napięcie. - Jak sobie życzysz, Pani. Zastanawiałam się, czy mógł zabrzmieć jeszcze bardziej sarkastycznie. Wzruszyłam ramionami. - Nie jestem twoją panią, Japhrimel. Im szybciej będę mogła się ciebie pozbyć i wrócić do normalnego życia, tym lepiej. Wszystko czego od ciebie chcę, to żebyś nie wchodził mi w drogę, łapiesz? Zaraz po tym jak wytłumaczysz mi co potrafi towarzysz. Skinął głową z oczami utkwionymi w podłodze. - Kiedy chciałabyś usłyszeć wyjaśnienie? Wytarłam spoconą dłoń w koszulę. Moje tarcze ochronne buczały, falując. - Najpierw pozwól mi skończyć moją kawę. Skinął głową, a ciemne mokre kosmyki opadły mu na czoło. - Jak sobie życzysz. - I nalej sobie kawy czy coś – dodałam niechętnie. Równie dobrze mogłam być uprzejma, skoro on nie był. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Ashton Hutton – przedstawił się prawnik. Uścisk jego dłoni był mocny i profesjonalny. Nie wzdrygnął się na widok mojego tatuażu ani na widok Japhrimela – prawnicy w tych czasach nie wpadają już tak łatwo w panikę. – Miło z pani strony, że pojawiła się pani w tak krótkim czasie, panno Valentine. - Dziękuję, panie Hutton – odwzajemniłam uśmiech. Ty pieprzony oszuście, pomyślałam. Wyczuwałam u niego słabą aurę psionika – nie było jej tyle żeby mógł pracować w naszym zawodzie, ale wystarczająco dużo żeby nadać mu polotu w sali sądowej. Blond włosy miał zaczesane tak, że odsłaniały szerokie czoło. Jego niebieskie oczy błyszczały. Miał rozbrajający, drogi uśmiech. Unosił się nad nim dziwny odór mokrej szczurzej sierści który świadczył o jakimś skrywanym, wstydliwym sekrecie. Moje płuca wypełniły się czymś suchym i odpychającym. Zabrałam rękę. Nie moja sprawa, pomyślałam, i spojrzałam na urządzony ze smakiem pokój spotkań. Okna były przyciemnione a wszystkie światła w pomieszczeniu miały daleki zasięg widma. Biurko było z polerowanego, antycznego kawałka mahoniu, wystarczająco dużego by wyrzeźbić z niego wieloryba. Była tu też rodzina zmarłego: cienka jak patyk, zasuszona starsza kobieta, która wyglądała na żonę, ubrana w lniany, gustowny kostium w kolorze brzoskwini i pojedynczy sznur pereł wiszący na jej zasuszonej szyi. Oprócz niej było tu również dwóch chłopców. Jeden z nich był pulchny, miał wodniste oczy, przetłuszczone włosy i nie wyglądał na więcej niż trzynaście lat. Jego twarz obsypana była trądzikiem. Drugi był w wieku licealisty, z włosami przyciętymi jak od miski, spopularyzowanymi przez Jaspera Dexa w holovideogramach. Wychylał się przez poręcz krzesła i zostawiał na lśniącym jak lustro blacie biurka rozmazane odciski palców. Po drugiej stronie biurka siedziała kobieta – może trzydziestopięcioletnia, z ciemnymi włosami ułożonymi w coś na kształt spryskanego lakierem hełmu i rubinowymi kolczykami w uszach. Kochanka, uświadomiłam sobie. Potem zerknęłam na dwóch policjantów w cywilu, i cała ta sytuacja zaczęła nabierać coraz więcej sensu. Spojrzałam na prawnika. - O co chodzi z tymi glinami? – spytałam, a uśmiech spełzł mi z twarzy. - Tego jeszcze nie wiemy – odparł Hutton. – Panna Sharpley poprosiła o obecność funkcjonariuszy policji, a skoro w testamencie nie ma żadnej wzmianki, która by tego zabraniała... – zawiesił głos, rozkładając swoje gładkie, wypielęgnowane dłonie. Pokiwałam głową. Innymi słowy, gliny były tu po to, bo ktoś był o coś podejrzany, albo stosunki pomiędzy żoną a kochanką były mniej niż serdeczne. Znów nie moja sprawa. - No cóż – powiedziałam i weszłam do pokoju, przeszukując torbę. – W takim razie zabierzmy się do pracy. - Kim jest twój wspólnik? – spytał Hutton. – Nie dosłyszałem jego nazwiska. - Bo go nie podałam – rzuciłam cierpko. – Jestem tutaj, żeby wskrzesić zmarłego a nie po to, żeby dyskutować o swoich akcesoriach. Już zaczynałam żałować, że przyjęłam to zlecenie. Na środku biurka stała ciężka, zrobiona ze stali skrzynka ze szczątkami człowieka, którego będę wskrzeszać z wiecznego snu. Zadrżałam lekko. Nienawidziłam skremowanych szczątków. Lepiej pracowało się na zwłokach... ale nie mogłeś być wybredny, jeśli miałeś do spłacenia kredyt. Zastanawiałam się, czemu kogoś z majątkiem szacowanym na pięćdziesiąt milionów nie było stać na urnę dla zmarłego i wzruszyłam ramionami w duchu. To znowu nie była moja sprawa. Nie miałam się w to angażować, tylko wskrzesić zmarłego. Po raz pierwszy wskrzesiłam ducha z prochu i kości jeszcze w Akademii. Nie byłam przygotowana na ciszę, jaka zapadła w pokoju treningowym kiedy tego dokonałam. Większość Nekromantów potrzebuje całego ciała, i im jest ono świeższe, tym lepiej. Rzadko kiedy ktoś posiadał talent i Moc potrzebną do wskrzeszenia duszy ze szczątków. To wymagało regularnych ćwiczeń. Ja byłam jedynym Nekromantą w okolicy, który to potrafił – co oznaczało również, że naoglądałam się już swoją część straszliwie okaleczonych szczątków. Jednym z moich najgorszych doświadczeń była masakra Choyne Towers, kiedy to ciężarówka wjechała w trzy wieże. Przez wiele dni segregowałam malutkie kawałeczki ciał i wskrzeszałam dusze w celach identyfikacyjnych, a mimo to dziesięciu ludzi nie odnaleziono do dzisiaj. Skoro nie mogłam ich wskrzesić to znaczyło, że ich duchy musiały wyparować. A to była szczególnie nieprzyjemna myśl. Jednak nie zapewniło mi to reputacji. Moja reputacja Nekromanty została przypieczętowana, kiedy niemal przez przypadek wskrzesiłam ducha Magiego Saint Crowley. To miała być sztuczka dla zyskania rozgłosu wymyślona przez zespół Kanału 2004 Holovid, ale naprawdę mi się to udało ku zaskoczeniu wszystkich. Włączając w to moje własne. Jednak większość ciał z jakimi się zetknęłam to były zwłoki ludzi potwornie okaleczonych, poparzonych lub martwych psioników. Według prawa Hegemonii szczątki martwego psionika musiały zostać poddane kremacji – a zwłaszcza ciała Magich i Ceremonialistów ze względu na Pożeraczy. Zadrżałam. Wyjęłam z torby świece i położyłam je na stole, kiedy żona nagle wydała z siebie taki odgłos, jakby się dusiła. - Naprawdę musimy? – spytała ochrypłym głosem. – Czy to absolutnie konieczne? - Wyluzuj, mamo – odezwał się licealista. Jak na tak rosłego chłopaka, głos miał zaskakująco wysoki. Przechylił się na swoim krześle, balansując na nogach. – No wiesz, to tylko dym i lustra, to wszystko za co biorą pieniądze. - Panna Valentine jest licencjonowanym Nekromantą posiadającym akredytację – powiedział zwięźle Hutton. – Najlepszym w tym kraju, o ile nie na świecie, pani Shantern. W końcu chciała pani mieć... odpowiedzi... na swoje pytania. Usta kobiety zacisnęły się. Po drugiej stronie biurka kochanka wpatrywała się spokojnie nieruchomym wzrokiem w metalowe pudełko. Była równie zimna i niedostępna co zakodowany hasłem twardy dysk, jej gładkie policzki zaróżowiły się odrobinę gdy uniosła oczy, by na mnie spojrzeć. Twardy orzech do zgryzienia, pomyślałam, i spojrzałam na policjantów. Żaden z nich nie wyglądał znajomo. Wzruszyłam ramionami. Kiedy świece były już bezpiecznie osadzone w świecznikach, strzeliłam palcami a moje pierścienie rozjarzyły się iskrami. Z knotów strzelił niebieski płomień, połyskując jak gaz. Robienie tego zawsze sprawiało mi radochę. Żona wciągnęła powietrze ze świstem, a nogi licealisty zadudniły na udekorowanej drogim dywanem podłodze. - Gdyby był pan tak miły i zgasił światła, panie Hutton – powiedziałam, wyciągając miecz z pochwy – to załatwimy to w mgnieniu oka. Prawnik, pewnie przyzwyczajony do tego, że Nekromanci pracowali w półmroku, ruszył w stronę drzwi, mijając nerwowym krokiem demona, który trzymał się blisko, niemal dotykając mojego ramienia. Wskoczyłam na stół i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami i mieczem w jednej ręce, i położyłam wolną dłoń na metalowym pudełku. To sprawiło, że na wszystkich mogłam patrzeć z góry – na wszystkich poza demonem i wyższym policjantem w pogniecionym garniturze. Co oni tu robią?, pomyślałam, i dałam sobie spokój z pytaniem. - Dante? – spytał demon. To był pierwszy raz kiedy naprawdę nazwał mnie po imieniu. - Wszystko w porządku – zapewniłam go. – Po prostu czekaj. Dam znać, jeśli będę cię potrzebować. Jestem twoim towarzyszem, powiedział mi jakiś czas temu, i będę cię bronił. Jeśli stanie ci się jakakolwiek krzywda, odczuję to tak, jakby i mnie skrzywdzono. Jestem na twoje wezwanie tak długo, jak nosisz znak. Jeśli coś mi rozkarzesz, postaram się wypełnić twoją wolę. Nie jestem wolny by móc coś uczynić, tak jak ty. Teraz rozumiałam o wiele więcej. Nic dziwnego, że Magi chcieli mieć towarzyszy. To było tak, jakby mieli własnego niewolnika, jak wytłumaczył demon, magicznego niewolnika i ochroniarza w jednym. Problem polegał na tym, że ja go wcale nie chciałam. Jedyne czego chciałam to znowu być sama. Zamknęłam oczy. Wzięłam kilka głębokich oddechów. Miecz balansował na moich kolanach. Po niepewnościach ostatnich kilku dni odczułam ulgę mogąc robić coś, co znałam i wiedziałam jak się do tego zabrać. Tutaj przynajmniej był problem, który mogłam rozwiązać. Pod poziomem świadomości niebieski blask narastał. Moja dłoń spoczywała na pudełku. Słowa jakie wyszły z moich ust płynęły z najgłębszej części mnie. - Agara tetara eidoeae nolos, sempris quieris tekos mael... Gdybyś kiedykolwiek chciał spisać słowa nekromanckiej pieśni, otrzymałbyś zlepek bezsensownych sylab bez żadnej prawdziwej Mocy. Pieśni Nekromantów nie są częścią Kanonu czy nawet magicznym językiem – to po prostu klucze, osobiste klucze podobne do psychopomposa, którego posiada każdy Nekromanta. Jednak zawsze znajdzie się ktoś kto spróbuje je spisać i zmusić do przestrzegania zasad gramatyki. Cały kłopot polegał na tym, że pieśni zmieniały się z biegiem czasu. Niebieskie, kryształowe światło uniosło się i objęło mnie. Moje pierścienie wypluły deszcz iskier, a ramię zakłuło bólem. Unosząc się na falach Mocy, zamknięta w czterech ścianach z dźwięczącego kryształu, sięgnęłam po szczątki, polując. Malutkie kawałki strzaskanych kości i popiół smakowały gorzko na języku. Smakować śmierć, wchłonąć w siebie jej część... to ma gorzki posmak, bardziej gorzki od jakiegokowiek innego smaku. Przepalił się przeze mnie, nakładając na ból w moim ramieniu spowodowany znakiem demona. Kiedy intonuję pieśń, odchylam głowę do tyłu, Moc wiruje odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, a owal jasnego światła rośnie nad ciałem – lub tym co z niego zostało. Moje włosy opadają do tyłu, nieważne czy związałam ja w kucyk, splotłam w warkocz czy puściłam luzem. Szmaragd na moim policzku migocze i pulsuje, odbijając echem pulsację owalu światła unoszącego się tuż przede mną, które było wyrwą w strukturze świata przez którą miałam przeprowadzić zmarłego. Moja dłoń stopiła się z pudełkiem. Druga ręka zacisnęła się na rękojeści miecza. Stal parzyła mnie w kolana a runy płynęły po ostrzu jak woda. Mój tatuaż zacznie wirować jak szalony, węże oplotą kaduceusz a ich łuski będą szeleścić sucho. Niebieskie, kryształowe światło. Bóg zajrzał we mnie, wyczuł przeze mnie szczątki, a cienka lina, którą się stałam, rozciągnęła się z drżeniem pomiędzy światem żywych i umarłych. Stałam się wąskim jak ostrze miecza mostem, przez który dusza przejdzie, by odpowiedzieć na pytania, dzwonem, który dotyka ręka boga, by zabrzmiał w ciszy... Rozległ się trzask, a żona wciągnęła powietrze ze świstem. - Douglas! – wyrzuciła z siebie zszokowanym szeptem. Trzymałam oczy zamknięte. Utrzymanie duszy w jednym kawałku było trudne. - Zadaj... swoje... pytanie – powiedziałam w pełnej napięcia ciszy jaka zapadła. Poczułam chłód w palcach u rąk i w stopach. Słyszałam głos żony a potem prawnika, gdy zadawał szybkie pytania. Szelest papieru. Ochrypły głos kochanki. Jakiś wrzask – tego licealisty. Czekałam, utrzymując stały poziom Mocy, a chłód wspinał się po moich palcach, sięgając nadgarstków. Moje stopy nagle zdrętwiały. Jeszcze więcej pytań ze strony prawnika. Duch udzielający odpowiedzi. Douglas Shantern miał szorstki głos, który brzmiał płasko, atonalnie, tak jak zawsze w przypadku zmarłego. W głosie ducha nie ma żadnych niuansów – tylko płaski zapis wyładowań mózgowych kiedy zabiera ich śmierć i serce zatrzymuje się w szoku. Rozległ się kolejny głos – męski, lekko nosowy. Jednego z policjantów. Odrętwiający chłód siegnął moich przedramion i łokci. Miecz parzył kolana. Lewe ramię skręcało się z bólu. Duch udzielał odpowiedzi przez jakiś czas, tłumacząc wszystko. Moje powieki zadrgały. Moc kreśliła wzory na moich ramionach dotknięciami zimnymi jak żyletka. Rozległo się szuranie, ktoś się poruszył. Usłyszałam ostry głos prawnika. Zignorowałam to wszystko, utrzymując połączenie a duchem. - Panno Valentine, chyba już skończyliśmy – powiedział prawnik. Jego głos był ciężki i stracił na grzeczności. Skinęłam ledwo zauważalnie głową, wzięłam głęboki wdech i wypuściłam powietrze przez zęby. Przenikliwy świst wdarł się w strumień Mocy, a chłód ustąpił. Niebieskie, kryształowe ściany dźwięczały, bóg trzymał jajowatą kulę blasku, która była duszą, przy swojej nagiej piersi. Głowa psa była nieruchoma. Połyskiwały w niej białe zęby i inteligentne ciemne oczy... bóg patrzył na mnie z powagą. Czy oto nadszedł czas, kiedy i mnie chciał zabrać ze sobą? Coś we mnie – może moja własna dusza – podskoczyło na tę myśl. Pociecha, jaką przynosiły te ramiona, pragnienie, by położyć głowę na tej szerokiej piersi i odpuścić sobie wszystko... - Dante? – rozległ się głos o barwie ciemnego karmelu. Przynajmniej mnie nie dotknął. – Dante? Moje powieki zatrzepotały i otworzyłam oczy. Miecz połyskiwał pomiędzy mną a jajowatą, rozmazaną plamą w powietrzu. Stal zawibrowała, śpiewając, a światło na powrót wsączyło się do metalowego pudełka, drżąc na jego powierzchni, ozdabiając jego ostre rogi chwilowym blaskiem. Pochyliłam się, opierając jedną ręką o polerowane, mahoniowe biurko. W powietrzu unosił się ostry i szczypiący zapach mojej własnej Mocy. Wyczuwałam zaniepokojenie demona. Gdy w końcu rozejrzałam się po ciemnym pokoju, jeden z gliniarzy trzymał pryszczatego chłopaka z tłustymi włosami skutego w kajdankach. Chłopak zamrugał, mamrocząc coś pod nosem. Cholera, pomyślałam kwaśno. Gdybym wiedziała, że to sprawa kryminalna, to policzyłabym im podwójnie. Muszę powiedzieć Trinie, żeby dopisała krótką notkę o tym prawniku. Żona siedziała wyprostowana nieruchomo jakby połknęła kij, ale oczy miała szeroko otwarte z szoku a na suchych policzkach wystąpiły jej ceglaste rumieńce. Kochanka siedziała niewzruszona. Starszy chłopak gapił się na swojego młodszego brata tak, jakby pierwszy raz widział węża na własne oczy. Zdołałam ześlizgnąć się ze stołu i opuścić nogi na dół, chowając miecz do pochwy. Ku mojemu zaskoczeniu, demon wyciągnał ręce w górę, przytrzymał mnie za ramiona i postawił na podłogę. Palce mi zdrętwiały. Od jak dawna?, pomyślałam tępo. - Jak długo to trwało? – spytałam, zmuszając swój zdrętwiały język do mówienia. - Około godziny – odparł Jaf. – Ty... Twoje usta są niebieskie. Pokiwałam głową i zachwiałam się na nogach. - Zaraz mi przejdzie. Co się stało? – celowo obniżyłam głos do szeptu. Jaf załapał aluzję, i pochylił się do przodu, zagłębiając palce w moim ramieniu. - Kochanka została oskarżona o zamordowanie tego faceta – powiedział miękko. – Duch powiedział, że to jego syn zatłukł go na śmierć kawałkiem metalu. - Panno Valentine? – wtrącił się prawnik wystarczająco grzecznie. Policjanci ciągnęli ze sobą bezwładnego dzieciaka. Wisiał w ich uścisku, gapiąc się na mnie. Niższy policjant, z kręconymi ciemnymi włosami i oczami, w typie Novo Italiano, przeżegnał się myśląc, że nie widzę. Znów ogarnęła mnie senność. Zachwiałam się. Godzina? Sprawiłam, że duch – cała jego manifestacja – przemawiała przez godzinę? Z kupki popiołu? Nic dziwnego, że jestem zmęczona. Odetchnęłam głęboko kilka razy. Powietrze po pojawieniu się ducha zrobiło się tak zimne, że mój oddech zawisł w nim jak biała chmura, a ze skóry Jafa unosiły się cienkie nitki pary. - Nienawidzę pracować na spalonych ciałach – mruknęłam, a potem odwóciłam się do prawnika z przyklejonym do twarzy wyrazem uprzejmości. – Wypadło ci z głowy, żeby wspomnieć że to była sprawa kryminalna? - Uważaj swoją... ee, stawkę... za potrojoną – oczy miał szeroko otwarte a blond włosy w lekkim nieładzie. Chyba go wystraszyłam. Bardzo dobrze. Pomyśli dwa razy, zanim znów spróbuje okantować jakiegoś psionika z przyzwoitej zapłaty. - Dzięki – powiedziałam i specjalnie puściłam do niego oko. Pocił się, a jego twarz była biała jak wapno. - Ja nigdy... To znaczy, prawie wcale... – jąkał się. Westchnęłam. Przyjemność, jaką dało mi wystraszenie na śmierć tego małego śmiecia, była tylko chwilowa. - Wiem. To ja już będę lecieć. Wygląda na to, że chyba sama mogę się stąd wypuścić. - Och, no cóż... moglibyśmy... - Bez obaw – nagle opętała mnie gwałtowna chęć żeby uciec gdzie pieprz rośnie od tego grzecznego, idealnego, antycznego biura i tego jąkającego się, przerażonego faceta. Może wcale nie był taki nawykły do widoku Nekromantów jak myślał. Nigdy nie przypuszczałabym, że będę za coś wdzięczna demonowi. Ale najwidoczniej Japhrimel zniecierpliwił się czekaniem aż skończę opieprzać prawnika, bo objął mnie ramieniem i odciągnął od stołu. Potknęłam się lekko. Ciepłe ramię demona ciążyło mi w talii. Jak tylko przeprowadził mnie obok pustej recepcji i weszliśmy do biurowego lobby, wysunęłam się z jego uścisku. - Dzięki – powiedziałam cicho. Kolana ciągle trzęsły mi się odrobinę, ale niedługo wrócą mi siły. – To było trochę wyczerpujące. Nie miałam pojęcia, że to wszystko trwało niemal godzinę. - Wydajesz się być bardzo wyjątkowa – ramię Japhrimela opadło przy jego boku. Oczy miał na wpół przymknięte. Płonęły tak wściekle, że skóra wokół nich zdawała się przybierać zielonkawy odcień. W ich nieskończonej głębi znów pojawiły się runiczne wzory. - Czy ja wiem – odparłam. – Jestem tylko dziewczyną, która szuka sposobów na to, by spłacić swój kredyt. - Przepraszam za to, że wątpiłem w twoje zdolności – ciągnął, równając się ze mną krokiem, gdy szłam w stronę schodów. Winda zjechała ze zgrzytem, sprawiając że niemal wyskoczyłam z własnej skóry. Dłoń Japhrimela zamknęła się na moim przedramieniu. Stalowe palce zagłębiły się w moim ciele. – Spokojnie, Dante. Nikogo tu nie ma. - Tylko nie... winda – wydusiłam z siebie. Jeśli miałam być zamknięta w tak małej przestrzeni... Przynajmniej miał własne tarcze ochronne i mógł zatrzymać swoje myśli dla siebie. Gdyby był człowiekiem, to mogłabym wyrwać swoje ramię z jego uścisku, żeby uciec przed niechcianym szturmem obcych emocji. Pozwoliłam mu przeprowadzić się przez drzwi do pomalowanego na szaro szybu schodowego. - Więc uważasz, że nie jestem taka zła? – spytałam, siląc się na lżejszy ton. Głos ducha, drżący, chrapliwy dźwięk, odbijał się echem w mojej głowie tuż za mentalną barierą. Będę słyszeć ten głos jeszcze przez kilka następnych godzin, zanim moja psyche dojdzie do siebie po szoku wywołanym bliskim kontaktem z duchem. Trening pomagał zmniejszać szok ale nie eliminował go do końca. - Uważam, że potrzebujesz towarzysza – powiedział stanowczo. – Wydajesz się lubić ryzyko. - Jestem ostrożna – zaprotestowałam. – Tylko dlatego ciągle jeszcze żyję. - To mi wygląda bardziej na łut szczęścia niż na ostrożność – zauważył. Potknęłam się, czując jak moje stopy zamieniły się w dwa ogromne bloki zimnego cementu – przytrzymał mnie i zaczęliśmy schodzić po schodach. Moje kroki odbijały się echem, a jego były całkiem bezgłośne. - Nie lubię cię. - Ja ciebie również. Zanim dotarliśmy na parter, moje stopy przestały przypominać bloki cementu i zaczęły ze mną współpracować. Paskudny chłód opuszczał mnie powoli, a znak na ramieniu płonął równo, rozpuszczając lód. Wracała mi energia, Moc Saint City uzupełniała to, co straciłam na wywoływanie ducha. Lobby na parterze było ekskluzywne i pogrążone w ciszy. Z gustownej ściennej fontanny Marnicka spływała woda. Zacisnęłam palce na mieczu. Torba podskakiwała na moim biodrze. Jak tylko będę mogła samodzielnie iść, strząsnę z siebie jego ramię. Całe szczęście, że to osłabienie nigdy nie trwało długo. - Dzięki. - Nie trzeba – otworzył zabezpieczone zamkiem drzwi. Parking samochodowy był prawie pusty a chodnik zaczął wysychać po deszczu. Nocne powietrze owionęło moją twarz, a chłodna bryza zmierzwiła pasma moich włosów. Wsunęłam jedno za ucho i spojrzałam w niebo. Rozjaśniało się po ulewie. Bardzo dobrze. - Hej – zatrzymałam się, patrząc na niego. – Muszę coś zrobić. Okej? - Dlaczego mi o tym mówisz? – na jego twarzy odbił się wyraz całkowitego zaskoczenia. - Bo musisz na mnie zaczekać – odparłam. – Chyba że potrafisz jeździć na slicboardzie. ROZDZIAŁ SZESNASTY - Siemano, łowco trupów – powiedział Konnie, odgarniając z wąskiej, ziemistej twarzy ufarbowane na zielono włosy. – Czego chcesz? Wokół mnie Heaven’s Arms rozbrzmiewało muzyką New Reggae. Z zaplecza dolatywał słodki zapach syntetycznego haszu, przefiltrowany przez półki pełne skórzanych ubrań w jaskrawych kolorach, ochraniaczy na golenie i łokcie oraz kasków. - Cześć, Konnie – powiedziałam, zdejmując torbę. Demon wziął ode mnie pasek, a ja poczułam lekkie ukłucie niepokoju, kiedy podałam mu swój miecz. – Potrzebuję deski na godzinę. Konnie pochylił się do przodu, wpatrując się we mnie pustymi oczami znad lady. - Jesteś wypłacalna? - Och, na litość boską – zabrzmiałam na oburzoną nawet z swoich własnych uszach. – Daj mi deskę, Konnie. Tą czarną. Wzruszył ramionami. - Nie wydaje mi się, żebyś chciała do niej jakieś ochraniacze. - Masz moje dokumenty w papierach – przebiegłam palcem po zakurzonej ladzie, kręśląc glif na szkle. Pod spodem połyskiwały fajki do haszu z dmuchanego szkła. Były tam nawet drewniane i metalowe egzemplarze oraz kolekcja palników do kadzidełek. Na ścianach widniała plątanina tagów, skatowskich znaków i symboli gangów. – Daj spokój, Konnie. Mam zadanie do wykonania. - Wiem – machnął upierścienioną dłonią. Jego paznokcie były pomalowane na czarno i krótko obcięte – grał w neopunkowym zespole i musiał widzieć swoją rękę na strunach gitary w stroboskopowych światłach klubu. – Znowu masz ten wyraz twarzy. Na kogo polujesz tym razem, dziecino? - Daj mi tą cholerną deskę – warknęłam, odsłaniając zęby. Mój szmaragd błysnął, a pierścienie zmieniały kolory w szaleńczym tempie. Stojący za mną demon spiął się. – Wrócę tu za godzinę. Konnie pochylił się nieznacznie i wyjął slicboard spod lady. Zdjął z deski pokrowiec z irchy, odsłaniając czarną, wypolerowaną Valkirię. – Dopiero co ją przysłali. Niedawno był tutaj Magi, który powiedział mi, żebym wypatrywał łowcy trupów. Nienawidzę tych gównianych bzdur z przeczuciami. Tylko ty jesteś jedynym wystarczająco szurniętym łowcą trupów żeby przyjść do Arm’s. Czemu nie zajmujesz się tym w domu? Wyrwałam mu deskę. Ręce mi się trzęsły. Otaczająca mnie Moc miasta pomogła, wsączając się we mnie i uzupełniając to, co straciłam wskrzeszając Douglasa Shanterna z martwych, a mimo to ciągle nie byłam przekonana o tym, czy żyję... – Dzięki. - Hej, a co mam zrobić z tą przybłędą? – zawołał za mną Konnie, gdy szłam w stronę drzwi. - Postaraj się go nie wkurzyć – rzuciłam a potem pchnęłam drzwi. Po chwili już biegłam, czując we włosach chłodne, nocne powietrze, ściskając palcami baterię. Upuściłam deskę jak tylko bateria wskoczyła na miejsce, a dźwięk dobrze nastrojonego slica zawibrował w moich kościach. Moje buty stuknęły głucho o powierzchnię Valkirii, która ugięła się sprężyście pode mną. Przesunęłam ciężar swojego ciała do przodu a deska zamruczała i ruszyła ulicą. Nie, nie chcę jechać po drodze, pomyślałam. Chcę latać. Dziś wieczór chcę latać. Przechyliłam ciężar ciała do tyłu, wraz z jękiem antigravu swojej deski. Jazda na slicboardzie jest jak zjeżdżanie w dół po poręczy schodów, z wyważonym ciężarem ciała, rozluźnionymi kolanami i rozłożonymi ramionami. Jest czymś najbardziej zbliżonym do lotu, do tego stanu nieważkości jak występuje podczas astralnych podróży, wraz z grawitacją realnego świata, jakie ludzkie ciało może osiągnąć. Obok przejechał poduszkowiec. Kursowały po pasach ruchu w tę i z powrotem. Cała filozofia z ruchem poduszkowców była jak surfowanie po falach – należało złapać odpowiedni wzór i mogło się jeździć do skończenia świata, dokładnie tak jak zapadało się w ciemną, wirującą duszę miasta i przelewało Moc w zaklęcie. Ale jeśli pomyliłeś się w obliczeniach, zawahałeś lub po prostu miałeś pecha, kończyłeś jako mokra plama na chodniku. Poduszkowce i frachtowce posiadały pilota ze sztuczną inteligencją, który chronił je przed zderzeniami, zamieniając jazdę w głównej mierze na śledzenie linii na monitorze joystickiem czy na przekazaniu kontroli nad pojazdem pilotowi, ale slicki były za małe by je rejestrować. Skomplikowana sieć zaznaczonych na mapie pasów dla ruchu poduszkowców była aktualizowana i wydawana przez Central City Hall po to, żeby uniknąć korków, ale sliców nie dawało się do tego dopasować. Na desce nie było miejsca dla pilota. Skejci i kurierzy i tak nimi pogardzali. Przeniosłam ciężar ciała na lewą stopę, obracając deskę gdy unosiła się w górę, i przemknęłam między dwoma ciężkimi transporterami na pas dla pasażerów, o włos mijając niebieski poduszkowiec. Adrenalina wystrzeliła do mojego krwioobiegu, pulsowała w moim mózgu. Valkiria wrzasnęła, gdy śmignęłam pomiędzy pojazdami nie zastanawiając się nad tym. To był czysty impuls. Z pasa dla pasażerów zanurkowałam na ten dla frachtowców. Jazda frachtowcem jest inna, bo są o wiele większe, i wymaga beznamiętnych kalkulacji. Frachtowiec nie zabije cię tak jak pojazd pasażerski. Są podstępne, a kiedy popełnisz błąd, nie zabiją cię na miejscu. Tylko trzy stopy przed sobą albo sześć za. Nigdy nie wiesz, kiedy frachtowiec strąci cię z deski albo wydrze slica spod twoich stóp. ...wielkie rusztowanie, paznokcie drapiące po włóknostali, jękliwe baterie poduszkowców, deska chybocze, unik przed przemykającym frachtowcem, moje włosy falujące na wietrze, pierścienie plujące deszczem iskier, trzepoczący płaszcz, wymijanie poduszkowców jak komar latający wśród albatrosów, właśnie to się czuje gdy jest się żywym, żywym, żywym... Walące serce, miedź na języku, wrzeszcząca Valkiria, odsłonięte zęby, powolny oddech, nogi balansujące na desce, tarcie podeszew butów. Jedyna rzecz dzieląca mnie od długiego upadku na twardy chodnik w dole. Jechałam za policyjnym krążownikiem, który mknął między frachtowcami z wyłączoną syreną. Prześwietlili mnie – jazda na slicu bez kasku nie jest karana, ale wolą wiedzieć czy na desce nie jedzie jakiś świr ze skłonnościami samobójczymi. Jechałam za nimi na falach turbulencji dopóki nie zjechali z pasa. Wtedy pomknęłam do przodu a następnie wróciłam z powrotem. Kiedy wreszcie dotarłam do pobocza, zatrzymałam Valkirię tuż przed sklepem i zeskoczyłam na ziemię. Włosy opadły mi na twarz, a ramiona miałam rozluźnione po raz pierwszy od czasu kiedy w deszczowy dzień rozległo się pukanie do moich drzwi. Japhrimel opierał się o okno sklepu. Neonowe światło wylewało się przez szybę i lśniło na jego czarnych włosach. Trzymał moją torbę i miecz, a jego palce zaciśnięte na osłonie były całkiem białe. Postawiłam deskę, wyjęłam z niej baterię i wypuściłam powietrze z płuc. - Hej. Coś fajnego stało się gdy mnie nie było? Gapił się na mnie z zaciśniętą szczęką i kamienną twarzą. Wniosłam deskę do sklepu, oddałam ją Konniemu, przelałam opłatę na jego konto i wyszłam na zewnątrz czując się bardziej sobą i podśpiewując pod nosem stary kawałek PhenFighters. Po każdym zleceniu jeździłam na slicboardzie. Wyrobiłam u siebie ten nawyk lata temu odkrywając, że zastrzyk adrenaliny jaki dostawałam jeżdżąc na slicu działał niemal tak szybko jak seks. Chemiczna kaskada adrenaliny eliminowała zimny, ołowiany ciężar martwego ciała i przywracała mnie do życia. Inni Nekromanci używali plastrów z kofeiną albo Tantry, wychodzili na sparing, odwiedzali polecany Dom jak Poly amour’s czy każdy inny tani burdel. Ja jeździłam na desce. Japhrimel podał mi torbę i miecz. Jego milczenie było przytłaczające, dopóki nie przyjrzałam mu się z bliska i nie zauważyłam pionowej zmarszczki pomiędzy jego czarnymi jak węgiel brwiami. - No co? – spytałam go, lekko urażona. Powietrze po deszczu muskało moje włosy i powiewało odrobinę jego płaszczem, który ocierał się o jego nogi. To jest demon, pomyślałam, a ty ani nie uciekasz ani nie krzyczysz, Danny. Traktujesz go tak, jak wszystkich innych. Czyś ty oszalała? - Wolałbym – powiedział cicho – nie robić tego drugi raz. - Czego nie robić drugi raz? - To było głupie i niebezpieczne, Dante – nie patrzył na mnie. Wbijał wzrok w chodnik z widocznym zainteresowaniem. Wzruszyłam ramionami. Nie potrafiłam wytłumaczyć demonowi, że to był jedyny sposób, żeby udowodnić sobie że ciągle żyłam, po tym jak stałam twarzą w twarz ze śmiercią i czułam gorzki smak popiołu na języku. Nie mogłam mu też wytłumaczyć, że do wyboru miałam albo slic albo sparingową klatkę, a nie znosiłam żadnego rodzaju klatek. Poza tym, demona i tak nie obchodziło, że musiałam udowodnić sobie, że ciągle byłam wśród żywych po tym, jak przeprowadziłam duszę przez most i czułam zimną sztywność rozkładającej się śmierci w swoich własnych kończynach. - Chodź. Musimy odwiedzić Abrę. - Chciałbym, żebyś dała mi swoje słowo, że już nigdy więcej mnie nie zostawisz – powiedział cicho. – Jeśli byłabyś tak dobra, Pani. - Nie nazywaj mnie tak – odwróciłam się od niego, przesunęłam torbę na biodro i już miałam odejść, gdy złapał mnie za ramię. - Proszę, Dante. Nie chcę stracić swojej jedynej szansy na wolność przez ludzką głupotę. Proszę. Już miałam wyrwać ramię z jego uścisku, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że był uprzejmy i powiedział „proszę”. Patrzyłam na niego, przygryzając dolną wargę, i myślałam. Mięsień zadrgał na jego złocistej, gładkiej szczęce. - Okej – powiedziałam w końcu. – Masz moje słowo. Zamrugał. To był drugi raz w moim życiu kiedy widziałam zaskoczonego demona. Staliśmy tak, a demon trzymał mnie za ramię przez najdłuższe dwadzieścia sekund w moim życiu. W końcu się poruszyłam, zabierając rękę i spojrzałam w górę żeby ocenić pogodę. Niebo było względnie czyste, przesłaniały je nieliczne chmury i pomarańczowe światła miasta. - Musimy się zbierać – powiedziałam. – Abra robi się wredna o tej porze. Skinął głową. Czyżby pionowa zmarszczka pomiędzy jego brwiami powiększyła się czy znowu sobie coś ubzdurałam? Wygladał na zaintrygowanego. - Co znowu? – spytałam. Nie odezwał się słowem, tylko wzruszył ramionami i rozłożył ręce w wyrazie bezradności. Gdy zeszłam z chodnika, podążył za mną, trzymając dłonie splecione na plecach, z pochyloną głową i wyrazem takiego głębokiego zamyślenia, że prawie się spodziewałam, że zacznie unosić się kilka stóp nad ziemią. - Japhrimel? – odezwałam się w końcu. - Hm? – nie podniósł wzroku. Z niesamowitym wdziękiem ominął potłuczoną na chodniku butelkę. Poprawiłam torbę tak żeby pasek nie wpijał mi się w ramię. Zostawiłam mu miecz i torbę i nie dobrał się do żadnej z tych rzeczy. - Nie jesteś taki zły, wiesz. Jak na demona. Wcale nie jesteś taki zły. Uśmiechnął się nieznacznie, słysząc to. Co dziwniejsze, miło było zobaczyć ten uśmiech. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Sklep Abry znajdował się na Klondel Avenue, w naprawdę paskudnej części miasta nawet jak na Tank District. Napis Lombard Abracadabra – Sprawiamy, że cuda się spełniają! był wydrapany na okiennej szybie wyblakłymi złotymi literami. Wyjatkowo spostrzegawczy obserwator zauważyłby, że na froncie sklepu Abry nie było graffiti a chodnik przed jej szklanymi drzwiami był podejrzanie czysty. W środku czuło się zapach kurzu i ludzkiej desperacji rywalizujący z pikantną wonią gulaszu wołowego z papryczkami chilli. Podłoga z drewnianych klepek trzeszczała pod stopami. Abra siedziała za ladą w swoim zwykłym miejscu na trójnożnym stołku. Miała długie, kręcone, czarne włosy, lśniące ciemne oczy i przeciętną twarz. Nosiła srebrnoniebieski kaftan i ogromne, złote koła w uszach. Któregoś razu spytałam ją czy była Cyganką. Abra roześmiała się i odparła: „Czyż wszyscy nimi nie jesteśmy? Stosy towarów stały starannie poukładane na drewnianej podłodze, slicboardy i gitary wisiały za oszkloną ladą, która połyskiwała od biżuterii. Wymiana towarów następowała u niej dość często, ale nigdy nie widziałam nikogo, kto wszedłby tu kupić jakiś przedmiot. Abra była Pająkiem, a jej sieć oplatała całe miasto. Tym, czym handlowała, były informacje. Jace przedstawił nas sobie dawno temu. Od tamtego czasu byłyśmy przyjaciółkami – można tak powiedzieć. Kiedy mogłam, oddawałam jej przysługi, a ona nie sprzedawała zbyt wielu informacji na temat mojego życia prywatnego, więc udało nam się osiągnąć pewien rodzaj wzajemnego kompromisu. Musiałam przyznać, że Abra mnie intrygowała. Było jasne, że nie była człowiekiem, ale nie zarejestrowała się w żadnej z głosujących paranormalnych klas – Nichtvren, Kine, swanhild, itp. – i ujawniła się, gdy Ustawa Parapsychiczna weszła w życie, nadając im obywatelstwo Hegemonii. Znałam garstkę nieludzi, którzy nie byli zarejestrowani ale sprawili, że słuchano ich w bardziej tradycyjny sposób, czyli przez łapówki lub oszustwa. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, gdy weszłam do środka. Drewniana podłoga skrzypnęła. Demon szedł tuż za mną. - Hej, Abra – zaczęłam, i usłyszałam jękliwe kliknięcie. Ręka demona trzasnęła mnie w ramię. Zanim zorientowałam się w sytuacji, patrzyłam na jego plecy, gdy trzymał w dłoniach dwa srebrzyste pistolety wycelowane w Abrę, podczas gdy ona mierzyła do niego ze strzelby. No cóż, jak egzotycznie, pomyślałam. - Odłóż broń, s’darok – zagrzmiał demon. – Albo twoje dni Pająka są policzone. - Do jasnej cholery, Danny, coś tu tu ze sobą przytargała? – warknęła Abra. – Cholerne psioniczki i ich cholerne zwierzątka! - Japh... – ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć do końca jego imienia. – Co ty wyprawiasz? - Celuje do ciebie z broni, Dante – powiedział, a cały sklep zatrząsł się w posadach. – Spalę twoje gniazdo, s’darok. Odłóż broń. - Kurwa... – Abra powolutku odłożyła strzelbę i uniosła w górę ręce. - Cholerne psioniczki i ich cholerne zwierzątka. Więcej z wami kłopotu, niż z czymkolwiek innym w tym mieście... - Potrzebuję informacji, Abra – powiedziałam, obniżając głos. – Jaf, ona nie zamierza cię skrzywdzić... - Och, wiem to – zniżył głos do najniższego rejestru. – To ciebie chciała skrzywdzić, gdyby mogła. - Jakie to słodkie – twarz Abry skurczyła się, a jej ciemne oczy rozbłysły szkarłatnymi plamkami. Szklane okna sklepu wygięły się lekko pod naciskiem jej głosu. Kurz zawirował w powietrzu, opadł w komplikowanych wzorach i zawirował ponownie. Tarcze ochronne sklepu Abry były złożone i wyjątkowe. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. - Dante, każ mu odejść albo nici z informacji. - Och, na litość boską... – byłam bliska wpadnięcia we wściekłość. – Japhrimel, ona odłożyła broń. Teraz ty odłóż swoją. Po chwili pełnej napięcia Japhrimel powoli opuścił broń. Jego dłonie mignęły a potem znikły. - Jak sobie życzysz – powiedział szorstko. Zapach piżma i palonego cynamonu nagle wypełnił sklep. Szybko przyzwyczaiłam się do tego jak pachniał. – Ale jak tylko ruszy się, żeby cię skrzywdzić, pożałuje tego. - Myślę, że jestem zdolna do przeprowadzenia z Abrą rozmowy, która nie wymaga wzajemnego zabijania – rzuciłam sucho. – Od lat mi się to udaje. Moja skóra płonęła od natężenia Mocy i wyczuwalnego w powietrzu napięcia. Zapach wołowiny i chili przypomniał mi, że nic dzisiaj nie jadłam. - To dlaczego ona ma wyciągniętą broń? – spytał. - Miałeś być grzeczny i milusi – wytknęłam mu, ryjąc obcasami w podłodze bo ciężar Mocy groził mi zachwianiem. – Po prostu się uspokójcie, okej? Możecie to zrobić? - Każ mu zaczekać na zewnątrz – podsunęła Abra. - Wykluczone... – zaczął Japhrimel. - Czy oboje możecie przestać? – syknęłam. Będę mieć farta jeśli Abra powie mi teraz cokolwiek. – Im dłużej się tak zachowujecie, tym dłużej tu jesteśmy, a cała ta sytuacja robi się coraz bardziej niewygodna dla nas wszystkich. Więc po prostu się zamknijcie! W sklepie zapadła cisza. Zapach gulaszu, desperacji i kurzu walczyły z potężną, piżmową wonią demona. Japhrimel nie spuścił wzroku z twarzy Abry, ale powoli przesunął się na bok, żebym mogła ją widzieć bez ciągłego zerkania na niego. Wyjęłam z torby kartkę papieru z zapisanym imieniem Santino. - Potrzebuję informacji o tym demonie – powiedziałam cicho. – I muszę wiedzieć co z Daconem Whitakerem. Na pewno znajdziemy też inne tematy do rozmowy. - Czym płacisz? – spytała, a jej ciemne oczy straciły trochę szkarłatnych iskier. - Nie tak się umawiałyśmy. Jesteś mi winna przysługę, Abra. I jeśli będę zadowolona, to zostanę twoją dłużniczką. Zawdzięczała mi o wiele więcej – to ja jej dałam w zeszłym roku cynk po tej aferze z Rodziną Cherrych. Informacja o tym, kto okradał Rodzinę była warta ładnych parę groszy, i byłam pewna, że sprzedała ją temu, kto wylicytował najwięcej – oczywiście, bez wspominania że to ja przyniosłam jej odciski palców. Zaraz po tym obserwowałam jak Rodzina Owensów straciła sporą część swoich udziałów z powodu wewnętrznych rozrachunków. Zawsze robiło mi się ciepło na sercu kiedy mogłam napsuć Mafii trochę krwi. Ciemne oczy Abry prześlizgnęły się po Japhrimelu. - Nie jesteś Magim, Danny. Co robisz włócząc się po okolicy z wielkim tuzem samej piekielnej śmietanki? Więc rozpoznała w nim demona, i to jakiego rodzaju był demonem. Interesujące. - Uznaj, że jestem towarzysko mobilna – powiedziałam. – Słuchaj, to oni przyszli i się ze mną skontaktowali, nie ja. Nie prosiłam się o to, ale tkwię w tym po same brwi i szybko tonę, a żeby zebrać kasę na wszystkie swoje rachunki muszę oddychać, prawda? A żeby móc oddychać potrzebuję informacji – mój głos celowo był niski i kojący. – Znamy się nie od dziś. Dzięki mnie wzbogaciłaś się na tej całej aferze z Rodziną Cherrych w zeszłym roku, a ja naprawdę chciałabym dostać użyteczne informacje. Okej? Mierzyła mnie wzrokiem przez długą chwilę. Demon nawet nie drgnął, ale czułam bijące od niego napięcie i gotowość. Moje lewe ramię pulsowało równo. Znak wyciśnięty w moim ciele reagował na jego troskę. - Okej – powiedziała. – Ale po żadnym pozorem nie przyprowadzaj tu tego czegoś drugi raz. On nie jest rzeczą. Nie powiedziałam tego, nie zastanowiłam się nawet dlaczego tak pomyślałam. Wszystko, z czym mogłam sobie teraz poradzić, miałam tuż przed sobą. - Gdybym miała wybór, to bym go nie przyprowadziła – odcięłam się, czując że mój spokój jest na wyczerpaniu. – Daj spokój, Abra. Błyskawicznym ruchem zdjęła strzelbę z lady. Demon nie poruszył się – ale moje ramię zapłonęło wściekłym bólem. Było blisko. Bardzo blisko. - W porządku – zgodziła się Abra. – Daj mi cokolwiek tam masz. Położyłam kartkę na ladzie, prawą stroną do dołu. Powiedziałam jej o wszystkim – o Santino/Vardimalu, Jaju, o tym, że zostałam zaciągnięta do Piekła, uzależnieniu Dacona od Chillu i zadaniu, jakie miałam teraz do wykonania. To był bonus – mogła sprzedać informację, że Douglas Shantern został zmordowany przez swojego syna. Podałam jej kartkę a Japhrimel przysunął się jeszcze bliżej w miarę jak opowiadałam, aż w końcu położył swoją rękę na moim ramieniu a jego długi, czarny płaszcz otarł się o moje dżinsy. Co dziwne, nie miałam temu nic przeciwko tak jak powinnam. Abra przyjęła wszystko do wiadomości, stukając palcem w swoje wąskie usta. Potem milczała przez długą chwilę i rozkładając palce, położyła dłoń na kartce leżącej na ladzie. - Okej, czyli masz już tropiciela, Spocarelli załatwia ci dokumenty, DOC-a i koncesję... a ty potrzebujesz kierunku, i co ważniejsze, kontaktów i plotek. Skinęłam twierdząco głową. - A twój oswojony demon jest tu po to, żeby utrzymać cię przy życiu dopóki nie zabijesz tego Santino. A potem wszystko się może zdarzyć. Japhrimel znowu się spiął. - To moja własna ocena sytuacji – powiedziałam ostrożnie. Abra sapnęła przez perłowobiałe zęby. To była jej wersja sarkastycznego śmiechu. - Dziewczyno, masz przesrane. - Myślisz, że tego nie wiem? Mów co wiesz, Abracadabra, mam dziś jeszcze coś do zrobienia. Skinęła głową, a jej ciemne włosy prześlizgnęły się po jej ramionach. Złote koła w jej uszach zadrżały. Potem odwróciła kartkę na drugą stronę i spojrzała na wirujący, srebrzysty glif. - Ach... – westchnęła. Wyglądała na zaskoczoną. – To... och, Dante. O nie. Kolory odpłynęły z jej ciemnej twarzy. Rozłożyła dłoń nad kartką, prawie jej nie dotykając. Palce jej drżały. - Południe – powiedziała zmienionym głosem, całkiem bez tchu. – Południe, tam gdzie jest ciepło. Przyciągają go ciepłe miejsca... ukrywa się. On się ukrywa... nie wiem dlaczego. Kobieta... nie, dziewczyna... Japhrimel stężał obok mnie. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, żeby spiął się jeszcze bardziej. Podszedł jeszcze bliżej. Czułam oplatające mnie gorąco bijące z jego ciała. Gdyby podszedł jeszcze bliżej, stopiłby się z moim ramieniem. - A co z Jajem? – szepnęłam. Oczy Abry były szeroko otwarte. Tęczówki zmieniły się w cienkie krążki otaczające jej rozszerzone źrenice, a na pobladłych policzkach wyskoczyły krwiste rumieńce. - Rozbite... śmierć... popiół, popiół na wietrze... – dłoń Abry szarpnęła i uderzyła w ladę. Podskoczyłam, a palce Japhrimela zagłębiły się w moim ramieniu. Nie miewała takich wizji zbyt często – ale gdy już się pojawiały, to zawsze się sprawdzały – chociaż zazwyczaj nie były na tyle precyzyjne, by stanowić jakąś pomoc. Miałam o wiele ważniejsze pytanie do zadania. - Jak mam zabić tego skurwiela? Jak mogę zabić Santino? Powieki Abry zatrzepotały. - Nie ogniem demonów... ani człowiek, ani demon nie może go zabić... woda – wzięła długi, rwący się oddech, jej usta odsłoniły mocne, białe zęby. – Fale. Fale rozbijające się o brzeg, lód, widzę cię, widzę cię, Dante... twarzą w dół, na wodzie... unosisz się na wodzie... unosisz... Pochyliłam się nad ladą, złapałam ją za ramiona i potrząsnęłam. Kiedy to nie podziałało, uderzyłam ją... nie za mocno, ale wystarczająco żeby nią wstrząsnąć. Otworzyła gwałtownie oczy, a Japhrimel odciągnął mnie w tył, sycząc coś niskim i ostrym głosem w czymś, co chyba było jego własnym językiem. Abra zakaszlała i chwyciła się lady pobielałymi palcami. Powiedziała cicho i chrapliwie coś, czego do końca nie usłyszałam, a potem spojrzała mi prosto w oczy. - To cię zabije, Danny – powiedziała bez ogródek. – Rozumiesz? Zabije cię. - Tak długo jak będę ścigać tego skurwiela, który zabił Doreen, nic mi ni będzie – zgrzytnęłam zębami. – Informacje, Abra. Gdzie on, kurwa, jest? - A gdzie ma być? – odcięła się, ale jej podbródek drżał lekko. Jeszcze w życiu nie widziałam, żeby była aż tak blada. – Nuevo Rio de Janerio, Danny Valentine. Tam znajdziesz swoją ofiarę. Zgarnęłam papier i wrzuciłam go do torby. Abra nie odrywała ode mnie wzroku, drżąc. Przygryzła dolną wargę. Po raz pierwszy widziałam ją równie wystraszoną. Była przerażona. - A co z Daconem i Chillem? – spytałam. – Jak, do cholery... - Whitaker trzyma z Rodziną Owensów. Uzależnił się w zeszłym roku i zaczął brać od nich towar – rzuciła krótko, dotykając miejsca, gdzie widniał czerwony ślad po mojej ręce. – Uderzyłaś mnie! - Bo zaczęłaś przynudzać – powiedziałam zanim zdążyłam pomyśleć. – Kontakty w Nuevo Rio? - Nie mam tam żadnych – odparła. – Ale jak tylko tam dotrzesz, odwiedź Jace’a Monroe. Przeniósł się tam jakiś czas temu. Pracuje dla Rodziny Corvinów. Znowu wrócił do Mafii. Nie wiedziałam o tym. Tyle że nigdy nie pytałam Abry o Monroe’a, pomimo tego że to on nas sobie przedstawił. Wiedziałam, że pracował dla Mafii i podejrzewałam, że do nich wrócił – ale usłyszeć to na głos było czymś kompletnie innym. Zrobiłam minę. - To już wolałabym raczej pogadać z rozhisteryzowaną łasicą ze strzelbą – mruknęłam. – Okej, to co z tymi plotkami? Abra wzruszyła ramionami. - Mówi się, że pracujesz nad czymś dużym, a po mieście krąży ostrzeżenie: „Nie zadzierać z Danny Valentine.” - Myślałam, że akurat to wiedzą wszyscy. - Prowadzasz się z demonem, Danny. Nikt nie chce mieć do czynienia z taką energią – wykrzywiła twarz w grymasie, rozmasowując policzek. – Nawet ja. Czy mogłabyś stąd iść? Skinęłam głową, czując frustrację kotłującą się pod obojczykami. - Dzięki, Abra. Jestem ci winna przysługę. W odpowiedzi usłyszałam gorzki śmiech. - Nie będziesz żyć wystarczająco długo, żebym zainkasowała opłatę. A teraz spieprzaj z mojego sklepu i nie przyprowadzaj tu więcej tego czegoś – jej ręka drgnęła w kierunku strzelby opartej o ladę. Japhrimel szarpnął mnie do tyłu i przeciągnął przez trzeszczącą podłogę. Obcasy moich butów drapały o drewno. Temperatura wewnątrz sklepu wzrosła o jakieś dziesięć stopni. On nie jest rzeczą, Abra. - Następnym razem zostawię go w domu żeby poszydełkował – rzuciłam na odchodne. – Dzięki, Abra. - Jeśli ona umrze, s’darok – powiedział Jaf, oglądając się przez ramię – wrócę tu i dopadnę cię. - Przestań. Co z tobą? – próbowałam wyrwać rękę z jego uścisku ale bez powodzenia. Nie puścił mnie dopóki nie znaleźliśmy się przed lombardem i dobre pół kwartału dalej. – Co, do cholery... - Przewidziała twoją śmierć, Dante – powiedział, puszczając niechętnie moje ramię. Czułam, jak siniaki tworzą mi się w miejscach, gdzie spoczywały jego palce. Zaryłam butami w chodnik i wyszarpnęłam się jego uścisku. Irytacja wezbrała pod moim mostkiem. - A czemu, do cholery, to cię niby obchodzi? – warknęłam. – Sprawiasz więcej kłopotów, niż pożytku! Mogłam wydobyć z niej dwa razy więcej informacji gdyby nie odbiło ci jak świrowi na Chillu! Jesteś, kurwa, całkiem bezużyteczny! Mięsień na jego policzku zadrgał. - Mam nadzieję, że nie – odparł wystarczająco spokojnie. – Wchodzisz do jaskini s’daroka bez żadnej ochrony, szafujesz śmiercią bez pojęcia o konsekwencjach i winisz mnie za swoją własną nierozwagę... - Ja winię ciebie? To nie ma żadnego sensu! Gdybyś się tak nie nakręcał na odgrywanie psychotycznego świra, to wiedzielibyśmy dwa razy więcej niż teraz! Ale nie! Musiałeś zgrywać demona i zachowywać się, jakbyś pozjadał wszystkie rozumy! Jesteś takim arogantem, nigdy nawet... - Tracimy czas – przerwał mi. – Nie pozwolę, żeby stała ci się jakaś krzywda, Dante, pomimo wszystkich twoich protestów. Od tego momentu nie będę pozwalał na podobną głupotę. - Pozwalał? A co się kryje za tym „pozwoleniem?” Co, na całe pieprzone piekło, jest z tobą nie tak?! – dopiero gdy latarnia przed nami zamrugała, a żarówka roztrzaskała się w drobny mak, zaśmiecając chodnik odłamkami szkła, zdałam sobie sprawę, że byłam potwornie wkurwiona. Muszę się natychmiast, kurwa, uspokoić, pomyślałam. Szkoda tylko, że to się nie stanie tak szybko. Demon nie odezwał się ani słowem, tylko gapił się na mnie tymi laserowo-zielonymi oczami. Policzki mu drgały. Zimny wiatr zaczynał się ocieplać, w powietrzu czuło się trzask statycznej elektryczności. Nekromanci i Ceremonialiści zwykli używać szepczącego tonu. Żyliśmy przez wymuszanie naszej woli dzięki słowom przywiązanym do Mocy – a wrzeszczący Nekromanta mógł spowodować całkiem spore zniszczenia. Jedno z powiedzeń Magich mówiło: Słowo Magiego staje się prawdą. A dla wytrenowanych Nekromantów, którzy chodzili pomiędzy dwoma światami, dyscyplina była naczelną zasadą. Wzięłam głęboki oddech, smakując ozon na języku. Moje tarcze pulsowały granatem z powodu irytacji, rozdrażnienia i dobrego, oczyszczającego gniewu. - Okej – powiedziałam, siląc się na równy ton. – Słuchaj, myślę, że możemy zrobić jakiś postęp jeśli tylko powiesz mi, co jest z tobą nie tak. Dobra? Utrudniasz to bardziej, niż to jest potrzebne. Poruszył szczękami w milczeniu. Jeśli dalej będzie tak robił, to zmieli zęby na proch aż do samych dziąseł, pomyślałam, dusząc nerwowy chichot. Potarłam prawe ramię. Bolało tak samo jak lewe. Palący, świdrujący ból przypomniał mi o tym, jak w tak krótkim czasie moje życie stało się niewiarygodnie popieprzone. - Wolałabym cię nigdy nie spotkać – powiedziałam bezbarwnym głosem. – To boli, ty dupku – byłam zbyt wściekła, żeby dbać o to, że nazywam dupkiem demona, który mógłby mnie zjeść na śniadanie. Wyciągnął dłoń po moją rękę, a ja odskoczyłam. Jego palce zacisnęły się na powietrzu, a potem opuścił dłoń do boku. Wyglądał – po raz pierwszy – na naprawdę rozgoryczonego. Albo tak jakby wahał się pomiędzy rozgoryczeniem a furią. Widziałam już taki wyraz twarzy u Jace’a. Nie chciałam teraz myśleć o Jasie. Ręka mi się trzęsła, gdy rozmasowywałam nowy siniak. - Słuchaj – powiedziałam w końcu. – Zadzwonię do Gabe i umówimy się na spotkanie, żeby odebrać nasz sprzęt. Potem się pakuję i łapiemy jakiś poranny transport do Rio. Nie mam czasu żeby uczyć cię, jak się łapie pieprzonego demona w swoim świecie. Więc przestań się wpieprzać w moje polowanie, dobra? – mój szmaragd wypluł pojedynczą iskrę w nocne powietrze. Krótki błysk sprawił, że jego źrenice się zwęziły. – Mam zamiar znaleźć Santino i go zabić. To moja zemsta. Kiedy już wyrwę mu śledzionę przez nos, możesz sobie wziąć swoje pieprzone Jajo i wrócić do swojego pieprzonego Księcia i trzymać się z dala od mojego życia. Ale zanim to nastąpi, przestań się we wszystko wpieprzać! Dotarło? Gapił się na mnie przez kolejne dziesięć sekund, a mięsień na jego policzku drgał. - Jak sobie życzysz – powiedział w końcu przez zaciśnięte zęby. - Dobrze – odparłam. – A teraz chodź ze mną. I trzymaj swoją cholerną gębę na kłódkę. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Spotkałam Gabe w restauracji na Pole Street. Umierałam z głodu i zdążyłam zjeść większość swojej wołowiny z makaronem, zanim Gabe i Eddie zjawili się przed frontowymi drzwiami. Eddie powarkiwał cicho, a Gabe wyglądała na opanowaną i niedostępną w długim, czarnym płaszczu policyjnym z syntetycznej wełny. Wślizgnęła się do boksu po drugiej stronie, a Eddie usiadł rzucając jedno, krótkie spojrzenie demonowi, który siedział naprzeciwko mnie całkowicie wyprostowany ze spojrzeniem utkwionym w przestrzeń, a obok niego stała parująca filiżanka herbaty. Ściany pomieszczenia obite były postrzępionym czerwonym aksamitem i wisiały na nich czarnobiałe fotografie gwiazd filmowych sprawiając, że całe to miejsce wydawało się przytulniejsze niż w rzeczywistości było, a lepki plastik z którego zrobiono boksy wydał z siebie piskliwe dźwięki, gdy obydwoje rozsiadali się na swoich miejscach. Kelnerka przyniosła kawę dla Gabe a Eddie zamówił zupę z owoców morza. Siorbnęłam kolejny kęs makaronu. Edie pachniał ziemią i przemocą, a Gabe miała podbite oko. Pewnie było całkiem świeże, bo do tej pory już dawno użyłaby czaru uzdrawiającego gdyby miała na to czas. Przyglądałam jej się przez długą chwilę, zanim uniosłam brwi. - Wczoraj zostałam wezwana jako wsparcie do nalotu na handlarza Chillem – powiedziała w końcu, przerzucając swoje ciemne włosy przez ramię. – Jakiś pieprzony, skretyniały Magi dilował Chillem w swoim klubie. Tak jakbyś nie wiedziała. Pokiwałam głową. - Przepraszam za to. Wzruszyła ramionami. Trzymała swój miecz między kolanami, a Eddie pewnie miał przy sobie policyjny sprzęt komputerowy. - To nie twoja wina, skarbie. Postąpiłaś właściwie – przesunęła nieporęczną paczkę zawiniętą w brązowy papier po stole. – Oficjalna licencja łowcy, dwa H-DOKi, koncesja na wszelką broń i wtyczka do Sieci. Autoryzowana wtyczka. Szczęka mi opadła. Warga Japhrimela drgnęła. Spojrzał na stół, rysując złocistym palcem w kółko ten sam pojedynczy symbol na formice, którego nie potrafiłam rozszyfrować. - Co, do cholery? – spytałam. - Ktoś naciska na departament. Wygląda na to, że wszystko czego potrzebujesz jest okej. Od tej chwili jesteś prawdziwą złotą dziewczyną – kąciki ust Gabe wygięły się ku górze. – Znajomość z Diabłem ma swoje korzyści. Wypuściłam powietrze z płuc i siorbnęłam więcej klusek. - Ty też chcesz się dostać na moją listę, co? – spytałam. – Bo liczba osób na tej liście powiększy się dziś w zastraszającym tempie. - Biedactwo – roześmiała się, a Eddie rzucił mi mordercze spojrzenie. – Więc dokąd jedziemy? Co powiedziała Abra? - Abra powiedziała Nuevo Rio – rzuciłam krótko. – A co masz na myśli mówiąc „my”? Japhrimel przyglądał się wszystkiemu ze swojego boksu, a jego wzrok zataczał koła po całej restauracji. Miałam wrażenie, że nawet muchy latające swobodnie nad stolikami, plamki tłuszczu i neon przy frontowym oknie były przez niego obserwowane z całkowitą uwagą. Za nami stary Azjata siorbał głośno swoje kluski, a z jego papierosa unosiła się cienka smużka dymu. Jadałam tu makaron od sześciu lat i nie ważne jaka była pora dnia i nocy, starszy mężczyzna zawsze tu był i zawsze palił papierosa. To była jedna z niewielu pewnych rzeczy w tym bardzo niepewnym wszechświecie. - No cóż – powiedziała w końcu Gabe, po tym jak przez kilka chwil studiowała niewzruszoną twarz demona. – Doreen była też moją przyjaciółką i to była moja sprawa. Eddie i ja już o tym rozmawialiśmy i jedziemy razem z tobą. Odłożyłam swoje pałeczki i wzięłam głęboki oddech. - Gabe – powiedziałam tak uprzejmie jak umiałam – pracuję sama. Wskazała podbródkiem w stronę demona. - Co, on jest wystarczająco dobry żeby z tobą iść, a ja to już nie? - To nie tak – zaprzeczyłam. – Dobrze wiesz, że to nie tak. Znajome napięcie zaczęło się gromadzić w moich ramionach, powiększając się z każdą minutą. - Możesz się zabić kiedy będziesz ścigać Santino i potrzebujesz wsparcia. Zaglądałaś ostatnio w swoje karty? – uniosła swoje eleganckie brwi. - Moja ostatnia sesja została nieco nieuprzejmie przerwana – rzuciłam sucho. - Daj spokój, Danny – strzeliła oczami w moją stronę. – Mam trochę niewykorzystanego urlopu i chcę zmieść tego skurwiela z powierzchni ziemi. - Gabe... - Ona mówi, że jedzie – warknął Eddie. – I to samo ma na myśli. Nie wyperswadujesz jej tego. Od kiedy Eddie używa takich słów jak „perswadować?”, pomyślałam. To jakieś szaleństwo. - Od kiedy używasz takich słów jak „perswadować”, co Eddie? Kupiłeś sobie kalendarz ze Słowem Na Każdy Dzień? Daj spokój, Gabe. Nie chcę być zmuszona uważać ciągle na Eddiego podczas polowania takiego jak to... - Eddie ma swoją własną licencję łowcy – zauważyła. – I idealnie się do tego nadaje. Niepotrzebnie się wysilasz, Danny. Jedziemy. Wyrzuciłam ręce w powietrze. - Och, Sekhmet sa’es – warknęłam. – Skoro musicie. Bogowie w piekle i na ziemi niech was przeklną za ten samobójczy pomysł. Anubisie, miej nas w swojej opiece. Czym sobie na to zasłużyłam? - Byłaś najlepszą przyjaciółką Doreen – przypomniała mi Gabe. – Wyciągnęłaś ją z... Zadrżałam, a cała moja lekkomyślność i irytacja wyparowały. - Przestań – powiedziałam bezbarwnym głosem, wbijając wzrok w stół. – Nie wspominaj o tym. Zawiodłam, kiedy to się najbardziej liczyło, Gabe. To właśnie to, co zrobiłam. Więc nie łaź za mną i nie klep mnie pocieszająco po ramieniu. Gdybym była silniejsza, mądrzejsza, czy szybsza, Doreen ciągle by żyła. Nad stolikiem zapadła cisza. Pałeczki Eddiego zwisły w powietrzu, zwisały z nich kluski. Woń smażonego jedzenia, sosu sojowego, tłuszczu i kurzu rywalizowała z zapachem demona, sprawiając że mój żołądek podskoczył. Demon uniósł oczy i spojrzał na mnie. Z rozmysłem wyciągnął dłoń i dotknął dwoma palcami zewnątrznej strony mojego nadgarstka. Po całym moim ciele rozlało się ciepło. Znak na lewym ramieniu zaswędział. Moje drugie ramię, na którym szybko ciemniały sińce, na sekundę zapłonęło palącym bólem, który wycofał się w chwilę potem, przynosząc ulgę. Demon nie odezwał się ani słowem. Oblizałam wyschnięte wargi i w końcu wyrwałam rękę z jego uścisku, niemal wkurzona, że moja miska była prawie pusta. Złapałam ją, zgarnęłam pałeczki i cisnęłam je z łoskotem do naczynia. - Załatwiam sobie transport jutro z samego rana – powiedziałam, biorąc miskę. - Mamy już bilety, dla ciebie też – odparła Gabe. – Bierzemy ze sobą broń. Bycie gliną do czegoś się jednak przydaje. - Oby tak było – mruknął ponuro Eddie, żując swój makaron. Upiłam spory łyk gorącego wołowego bulionu, przytrzymując kciukiem pałeczki. Demon ciągle mnie obserwował. Zignorowałam go. Kiedy skończyłam, odstawiłam miskę na stole. Gabe siedziała wpatrzona w swój kubek z kawą. - Lepiej idź do domu i się prześpij – powiedziała. – Zgodnie z rozkładem, wyjeżdżamy o dziesiątej rano. - Uroczo – mruknęłam, a potem szturchnęłam demona w ramię rękojeścią miecza. – Okej. Przyjdź do mnie około ósmej trzydzieści. Może być? – wzięłam paczkę ze sobą, idąc za demonem, który wstał z gracją i odsunął się na bok, oferując mi swoją dłoń by pomóc mi wstać. Nie przyjęłam jej i sama wyszłam z boksu. - Nie próbuj unikać mojej pomocy, dzieciaku – powiedziała Gabe, spoglądając na mnie znad ramienia Eddiego, który z twarzą w misce wydawał się nie zwracać uwagi na nic innego. – Już i tak wystarczająco trudno jest w dzisiejszych czasach o przyjaciela. Co dziwne, jej słowa sprawiły, że w moim gardle urosła gula. - Wygrałaś, Gabe – powiedziałam. – Wygrałaś. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę drzwi. - Miło się z tobą pracowało – burknął Eddie z ustami pełnymi zupy. Wyszłam na cichą ulicę. Oświetlone neonami okna restauracji rzucały ciepły czerwony blask na schnący chodnik. Demon ciągle milczał. Ramię już mnie nie bolało. Czułam na sobie jego wzrok. Nie zawracał sobie głowy tym, dokąd idzie. Był zbyt zajęte patrzeniem na mnie. Nadepnął na kawałek mokrej gazety nie patrząc pod nogi. - Co znowu? – spytałam w końcu, z oczami wbitymi w chodnik pode mną. Kopniakiem posłałam walającą się po ziemi puszkę w inną stronę. – Wiem, że chcesz coś powiedzieć, więc po prostu to z siebie wyrzuć. Przeszliśmy może z pół kwartału, gdy wreszcie się odezwał. - Jesteś zdenerwowana – powiedział cicho. – Zraniłem cię w ramię. Przepraszam. - Mogliśmy wydobyć z Abry dwa razy więcej informacji, gdybyś nie zaczął jej grozić – wytknęłam mu. - Nie chciałem, żeby stała ci się jakaś krzywda. - Bo to by popsuło twoje misternie ułożone plany – odpaliłam. – Dobra. Milczał przez kolejne pół minuty, podczas których przeszliśmy przez Pole Street. Tym razem rozejrzałam się po obu stronach. Znajome uczucie bycia na polowaniu, adrenalina, oczekiwanie i dzika determinacja zaczynały powracać. - Jesteś najbardziej doprowadzającym do wściekłości człowiekiem jakiego kiedykolwiek spotkałem – powiedział. - Myślałam, że nie opuszczasz za często Piekła – nie czułam się za dobrze. Szyja zaczynała mi drętwieć. - Dlaczego nawet przeprosiny muszą oznaczać w twoim przypadku kłótnię? - Myślałam, że demony nie przepraszają. - Nadwyrężasz moją cierpliwość, Dante. - Więc wracaj do Piekła. - Gdybym był człowiekiem, to byłabyś dla mnie tak samo okrutna? - Gdybyś był człowiekiem, nie pojawiłbyś się na progu mojego domu, nie zaciągnąłbyś mnie do Piekła z piestoletem przytkniętym do głowy i nie wpakowałbyś mnie w to gówno – tupnęłam w chodnik. Daj sobie spokój, Danny, zapomnij o tym. Tracisz koncentrację. Co jest z tobą nie tak? Nic nie jest ze mną nie tak. To nie była do końca prawda. Wydawało mi się, że pogodziłam się ze śmiercią Doreen, ale duchy przeszłości nie dawały o sobie zapomnieć, znów pojawiając się w moim życiu. Nie chciałam stawiać czoła kolejnym wspomnieniom bólu, przerażenia i śmierci – już i tak miałam ich zbyt wiele. A skoro wspomnienia Doreen powróciły, to czemu nie inne, które myślałam, że udało mi się pogrzebać raz na zawsze? Urządźmy bal dla Danny Valentine, wyciągnijmy wszystkie stare lęki i szarpmy nią w tę i z powrotem, co wy na to? - W takim razie co byś chciała? – spytał. - Chciałabym, żeby zostawiono mnie w spokoju – odpaliłam. – Myślałam, że masz zamiar przeprosić. - Już to zrobiłem. Gdybyś nie była tak bardzo zdeterminowana, żeby mnie nienawidzić, to może byś to zauważyła. - Ty arogancki... – znowu nie zwracałam uwagi na to gdzie idziemy, więc ciche odgłosy bójki w uliczce sprawiły, że zatrzymałam się wpół kroku i obróciłam. Metal zadźwięczał, gdy wyciągnęłam miecz z pochwy. Droba utarczka była tym, co zaleciłby każdy lekarz. Odsłoniłam zęby. No chodźcie, pomyślałam, schodząc do pozycji obronnej, z mieczem płonącym niebieskim światłem. Nawet myśl o papierkowej robocie, którą musiałabym odwalić po uprzątnięciu tego bałaganu nie odstraszyła mnie na tyle, żebym się cofnęła. Wysunęłam się do przodu, bezwiednie osłaniając sobą demona, a niebieski blask mojego miecza odbił się w oczach, zębach i błyskach metalu. Demon odwrócił się jednym, niezwykle pełnym wdzięku ruchem, wbijając wzrok w uliczkę. Uniósł w górę dłoń, a ciemność przecięło nagle oślepiające światło, od którego zaczęły łzawić mi oczy. Cholera, przez niego nic nie widziałam, niech to szlag... Cięłam mieczem na ślepo, gotując się do ataku. Tutaj, na Pole Street, było mało prawdopodobne, byśmy natknęli się na taki minigang jak wtedy w metrze. Tutaj mogliśmy się nadziać na w pełni rozwiniętą sforę ulicznych wilków, i nawet jeśli miałam miecz i nekromancki tatuaż, to bardzo szybko mogło się zrobić paskudnie. Mimo to całkiem mi to odpowiadało. Zalewająca mnie powódź adrenaliny była niemal tak dobra jak jazda na slicu. Ze świstem wypuściłam powietrze z płuc. Na nieszczęście, mała świetlista kula demona ukazała sześć ciemnych kształtów uciekających w dół ulicy, z których jeden miał w rękach coś metalowego. Nóż sprężynowy albo pistolet, to nie miało znaczenia. Stałam w miejscu, podczas gdy demon spokojnie skinął nadgarstkiem, sprawiając, że płonąca białym światłem kula spoczęła posłusznie na jego dłoni. Zniknęła wraz z kolejnym ruchem nadgarstka sprawiając, że zaczęłam mrugać. Moc buczała w powietrzu, zapach ozonu i deszczu mieszał się z ostrzejszą wonią śmieci i strachu. A ponad tym wszystkim unosił się piżmowy zapach demona. - Tak jak mówiłem – powiedział cicho – wygląda na to, że potrzebujesz opiekuna. Zdawałaś sobie sprawę z tego, że jesteś śledzona? I czy mi się zdawało, czy chciałaś mnie ochraniać? Jego twarz poważniała w miarę jak moje źrenice się rozszerzały. Zielone oczy błyszczały na wpół przymknięte, a kąciki ust uniosły się odrobinę ku górze, śmiejąc się z biednego, głupiego człowieka. - Nie potrzebuję by ktoś się mną opiekował, zwłaszcza gdy mam do czynienia z niegroźną sforą wilków z Pole Street. Chcę już mieć to wszystko za sobą, tak żebym mogła wrócić do swojego poprzedniego życia, spłacić kredyt i przejść na emeryturę – schowałam swój miecz. Niebieski blask sączył się z ostrza tak jak niewykorzystana adrenalina, która drażniła moje nerwy. – Idę do domu, żeby się trochę przespać. Skinął głową. Ruszyłam w dół Pole Street, niejasno pragnąc wplątać się w jakąś bójkę. Politowanie demona przyprawiało mnie o wściekłość, mimo że wcale nie powinnam się tym przejmować. Przeszliśmy kolejny kwartał gdy zdałam sobie sprawę z tego, że go obraziłam. - Hej – powiedziałam, patrząc na niego, jak szedł obok mnie cicho jak rekin. - Tak? – zapytał ostrożnie. Wyglądał na zaskoczonego, tak jakbym właśnie zrobiła coś niezwykłego. - Dzięki za przeprosiny – rzuciłam niechętnie. – I wiedz, że ochraniam każdego, z kim jestem. To nie jest żaden przytyk do twoich zdolności. Jestem pewna, że sam jesteś w stanie o siebie zadbać. Czy to moja chora wyobraźnia, czy on naprawdę lekko się potknął? Nie odezwał się ani słowem. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Padnij, Doreen! Padnij! Huk pioruna. Niezdarne ruchy po omacku... Drapałam palcami beton i zerwałam na nogi, żeby uchylić się przez świszczącymi dookoła kulami. Stanęłam gwałtownie w miejscu, gdy wyrosła przede mną jego sylwetka. W jednej ręce trzymał połyskującą brzytwę a szpony drugiej migotały w ciemności. - Koniec gry – zachichotał, a w moim ciele odezwał się rozdzierający ból, który przeszedł w palące odrętwienie, gdy ciął mnie nimi przez bok. Rzuciłam się do tyłu, ale nie dość szybko, nie dość szybko. Krew buchnęła z rany, pachnąc miedzią. - Danny! – krzyknęła rozpaczliwie Doreen. - Uciekaj! – wrzasnęłam, ale ona ciągle wracała, jej dłonie błyszczały białoniebieskim światłem, gdy starała się mnie uleczyć. Próbowała mnie dosięgnąć i wyleczyć, połączenie między nami wibrowało od mojego bólu i jej płonących dłoni... Udało mi się stanąć na nogi. Krzyczałam, żeby stąd spieprzała, a szpony Santino świsnęły w powietrzu, drąc moją skórę. Jeden pazur wbił się w moje żebro. Mój miecz zadźwięczał, gdy cięłam go na odlew, ale zrobiłam to za wolno. Był tak nieludzko szybki, tak szybki... - Dante. Obudź się – rozległ się kojący, głęboki głos. – Obudź się. Usiadłam gwałtownie na łóżku, wyprostowana, a palcami zaciśniętymi jak szpony i cofałam się, dopóki nie uderzyłam ramionami w ścianę, łapiąc konwulsyjny oddech przez usta, bo nos miałam całkiem zatkany. Moje plecy płonęły, trzy blizny po bacie płonęły ogniem. Ślad po poparzeniu na moim lewym pośladku pulsował bólem, a blizny na brzuchu biegnące w górę po moim boku rwały niemiłosiernie. Dłoń Japhrimela opadła po jego boku. - Śniłaś – jego włosy były w lekkim nieładzie, jakby i on przed chwilą się obudził. Jego oczy płonęły, rzucając mroczne cienie pod nosem, na kościach policzkowych i dolnej wardze. – Słyszałem twój krzyk... Lewe ramię bolało mnie najbardziej ze wszystkiego. Wciągnęłam powietrze ze świstem, czując głęboki, przeszywający na wskroś ból. Zamrugałam. Prześcieradło opadło. Przycisnęłam je do piersi, starając się uspokoić rwący się oddech. Moje pierścienie wypluły zielonozłote błyski światła. Potarłam lewe ramię prześcieradłem, jedwabna koszula nocna podjechała w górę, odsłaniając moje biodro. Każda rana zapłonęła końcowym, agonalnym bólem, który po chwili odpłynął, obiecując swój powrót. Blizny po bacie uspokoiły się pierwsze. Ślady po pazurach na moim lewym boku zwlekały odrobinę, zanim nie wzięłam kolejnego konwulsyjnego oddechu przez usta i przypomniałam sobie, że wcale nie krwawiłam. Już nie. Sięgnęłam po pudełko chusteczek stojące na nocnym stoliku i wydmuchałam nos. To był jedyny znak tego, że w ogóle płakałam. Zwinęłam chusteczkę w kulkę i rzuciłam gdzieś w pobliżu łazienki. Gwałtowne bicie mojego serca spadło do w miarę normalnego i wreszcie odzyskałam głos. - Słyszałeś mnie? – powiedziałam schrypniętym głosem, który nie brzmiał jak mój. Dało się w nim słyszeć strach. - Oczywiście, że cię słyszałem. Nosisz mój znak – wskazał na moje lewe ramię. Ciągle miał na sobie ten długi czarny płaszcz. Chyba nie korzystał za często z pralni, pomyślałam, a z mojego gardła niemal wyrwał się zdradliwy chichot. - Ciągle nosisz ten płaszcz. - Zazwyczaj tak. O czym śniłaś? - O S-s-Santino. Kiedy za-zabijał Do-Doreen... – potarłam ramię. – Dlaczego to boli? Zabrzmiało to dość dziecinnie. - W jaki sposób ją zabił? – spytał. Wzruszyłam ramionami. - Zabija psioników. Myśleliśmy, że był seryjnym mordercą. Patroszy... Japhrimel zesztywniał. - Spuszcza krew z psioników? Nie ze zwykłych ludzi? Pokiwałam twierdząco głową, odgarniając włosy na ramiona. - Zbiera trofea. Organy wewnętrzne... wycina kość udową albo jej kawałek. To jego znak rozpoznawczy... Nie mogliśmy rozgryźć, co jego ofiary mają ze sobą wspólnego, dopóki nie odtworzyłam miejsca zbrodni i wtedy dowiedzieliśmy się, że wszystkie były psionikami. A potem... Boże... – wzięłam głęboki oddech. – Wysyłał każdej z nich kwiaty. Kwiaty! Japhrimel skinął głową. Jego oczy były tak jasne, że rzucały malutkie, zielone iskry na jego policzki. Usiadł na krawędzi mojego łóżka. - Rozumiem. - Zorientowałam się, że to był Nożownik, gdy obejrzałam taśmy z kamer zamontowanych na domu jednej z ofiar. W tamtym czasie Gabe pracowała nad tą sprawą. Myślę... Myślę, że to moja obecność przy rozpracowywaniu tego przypadku sprawiła, że dostał świra na punkcie Doreen. Przy-przysłał te k-kwiaty... Gabe zgodziła się ze mną, że Doreen była celem, a my go przechytrzyłyśmy... cholera, to tylko musiało go bardziej wkurzyć... – odprężałam się mięsień po mięśniu. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Wdech przez nos, wydech ustami... Przenoszenie Doreen z jednej kryjówki do drugiej, wyprzedzanie zabójcy o krok, życie na walizkach, ja leżąca co noc na łóżku z dłonią zaciśniętą na mieczu, nasłuchując, cały mój świat kurczący się do myśli, żeby utrzymać Reenę przy życiu jeden dzień dłużej... Japhrimel dotknął mojego ramienia dwoma palcami. Ciepło rozlało się po moich zimnych kościach. Dostałam gęsiej skórki. - Niezły trik – powiedziałam, gdy udało mi się przełknąć gulę w gardle. Wzruszył ramionami. - Jesteśmy istotami ognia. Uwierzyłam w to po sposobie, w jaki płonęły jego oczy. Zamknęłam oczy. To był błąd, bo twarz Santino wisiała w ciemności pod moimi powiekami. Wpatrywałam się w tę twarz, w czarne łzy poniżej oczodołów, spiczaste uszy, długi nos, ostre zęby... Myślałam, że poprawił sobie kosmetycznie twarz, żeby upodobnić się do Nichtvrena; myślałam, że był psionikiem i udało mu się mnie zabić, gdy traciłam przytomność, mimo tego, że gliny nie mogły znaleźć żadnego śladu wyczyszczenia pamięci; myślałam, że to był tylko chory, pokręcony ludzki psionik... - Dante. Wróć – ciągle dotykał mojego ramienia. Jego naga skóra drażniła moją. Otworzyłam szeroko oczy. Pochylał się nad moim rozbabranym łóżkiem, jego palce niemal wtopiły się w moją skórę. Moje drugie ramię – to, na którym nosiłam jego znak – pulsowało ostrym bólem. - Dlaczego to boli? – spytałam, ruchem podbródka wskazując na ramię. Wzruszył ramionami. - Jestem twoim towarzyszem. Podejrzewam, że to jeden z żartów Księcia. Co to ma niby, do cholery, znaczyć? - O czym ty mówisz? - Jak dużo wiesz o więzi, jaka łączy demona i Magiego? Bicie mojego serca uspokoiło się. Pot wysychał na mojej skórze. Czułam na języku miedziany posmak krwi i adrenalinę – przygryzłam sobie wargę. - Mowiłam ci już, niewiele. Tylko tyle, że niektórzy z Magich biorą sobie towarzyszy. To największe wyzwanie dla każdego z nich... Zazwyczaj biorą sobie średniej klasy chochliki, które ledwo nadają się do tego, żeby zapalić świeczkę... - Moim obowiązkiem jest podporządkowanie się tobie. Twoim obowiązkiem jest karmienie mnie. Nie zabrzmiało to wcale jak wielka nowina. - Wiesz, gdzie jest kuchnia – wzięłam głęboki wdech. – Dzięki za... obudzenie mnie. Nie miałam takiego koszmaru od... od kilku lat – skłamałam gładko. Koszmary powracały punktualnie niemal co wieczór, chyba że byłam zbyt wyczerpana. Śniło mi się mnóstwo potwornych rzeczy, począwszy od Rigger Hall, przez zlecenia jakie wykonywałam, a skończywszy na całej gamie najpaskudnych rzeczy, jakie przyszło mi oglądać na oczy, lub których doświadczyłam na własnej skórze. Ale odtwarzanie w kółko ostatniej napaści Santino znajdowało się na szczycie tej listy od ładnych paru lat. Właśnie tego żałowałam najbardziej. Że nie byłam wystarczająco silna i szybka kiedy to było najbardziej potrzebne. Demon milczał, siedząc nieruchomo. - Nie potrzebuję ludzkiego jedzenia – powiedział w końcu. Dotknęłam swojej krwawiącej wargi. Mój miecz leżał po mojej drugiej stronie, bezpiecznie schowany w osłonie. - Więc co masz na myśli? Moc? - Krew. Seks. Ogień – jego palce ześlizgnęły się z mojego ramienia. – Chochliki karmią się alkoholem i narkotykowym upojeniem, ale nie polecałbym tego. Rusz głową, Dante. - Anubis et’her ha – szepnęłam. – Ty chyba nie mówisz poważnie. Czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz? - Bo to najlepszy moment – odsunął się, a łóżko zatrzeszczało pod jego ciężarem. – Myślę, że będziesz się czuła mniej skrępowana, jeśli w zamian za to dasz mi krew a nie seks. - Masz absolutną rację – mruknęłam, z głową ciągle pełną obrazów ze snu. Ten mrożący krew w żyłach chichot kiedy brał to, co chciał wziąć, pełne satysfakcji, mlaszczące odgłosy gdy... Do głowy przyszła mi całkiem nowa i przerażająca myśl. Zakładaliśmy, że Santino zbierał trofea. A co jeśli... zjadał te części, które zabierał? Zadrżałam, otwierając oczy tak szeroko, jak tylko mogłam. - Jak bardzo cię skrzywdził? – spytał. – Santino? Znów zamknęłam oczy. - Wypatroszył mnie – szepnęłam. – Gdyby nie Doreen... Leczyła mnie, gdy podciął jej gardło. Nawet nie miał czasu, żeby dokonać całego rytuału... po prostu osuszył ją z krwi i wyciął kość... leczyła mnie... wykorzystała swój ostatni oddech, żeby mnie uratować. - Krew? Dlaczego krew? I ludzka kość... – spytał, bardzo łagodnie, tak jakby sam siebie. - Ty mi powiedz – odparłam. – Dlaczego mordował psioników? Czy to ma coś wspólnego w Jajem? - Jest dla niego bezużyteczne – powiedział cicho Japhrimel. - Co się stanie, jeśli je rozbije? Apokalipsa, tak? - Coś w tym rodzaju – splótł dłonie. Znak na moim ramieniu znów zapiekł bólem. – W Jaju jest ukryta część... mocy Księcia. Odkodowana na Ziemi zamiast w Piekle może... zakłócić porządek rzeczy. - Okej – odetchnęłam głęboko. To było niemal na tyle interesujące, że prawie zapomniałam że moje serce wali jak młot od koszmaru. Czy to Jajo było Talizmanem? To się wydawało całkiem prawdopodobne sądząc po sposobie, w jakim o nim mówił. – Chyba rozumiem całą magiczną teorię jaka się za tym kryje, jeśli to ma związek z demonem dużego kalibru, ale co jeśli nie ma? Do czego ono jest mu potrzebne? Jeśli rozejdzie się plotka, że zostało skradzione, to co... Japhrimel obnażył zęby w jednym z tych morderczych wyrazów twarzy, które zdawał się bardzo lubić. - To będzie oznaczać, że Książę nie jest wystarczająco silny, by rządzić Piekłem. Demony będą chciały wypróbować jego siłę, czego nie robiły od mileniów. Rebelia może się powieść... a Vardimal może zostać nowym władcą Piekła. Zastanawiałam się nad tym przez chwilę. Nie odpowiedział dokładnie na moje pytanie, ale jego odpowiedź sprowokowała całe mnóstwo nowych. - Więc to dlatego Lucyfer nie może pozwolić na to, żeby ktokolwiek dowiedział się o tym, że ktoś wykradł Jajo – powiedziałam. – Zabawne... Myślałam, że trafiliście do Piekła za to, że sami się zbuntowaliście. Moja próba nadania rozmowie lekkiego tonu spaliła na panewce. Demon sprawiał wrażenie jakby w ogóle nie wyłapał żartu. Niewielu psioników studiowało literaturę klasyczną i Biblię przed Przebudzeniem, która została zdyskredytowana i wycofana z użycia w czasach prześladowań Ewangelistów Gileada. - Słyszałem tą opowieść – powiedział powoli. Powieki mu opadły, przesłaniając jego zielone błyszczące oczy, gdy spojrzał w dół. – Ludzcy bogowie nie sprawiają nam zbyt wielu kłopotów. Chodziło o to, że ludzie bali się nas i mylnie wzięli nas za bogów. Miał miejsce bunt – Upadli przeciwstawili się woli Lucyfera i umarli na ziemi z powodu miłowania ludzkich kobiet... ale to nie jest coś, o czym lubimy mówić. Przyjęłam to do wiadomości. Gdybym była Magim, zanudzałabym go teraz pytaniami, próbując nakłonić go, żeby powiedział coś więcej, ale byłam zbyt zmęczona. Cisza zaległa w ciemnym pokoju. Znak na moim ramieniu bolał, pulsując. Wreszcie zaczynałam wierzyć w to, że się obudziłam. Blizny przestały piec aż do następnego koszmaru. Może i ja mogłam teraz zasnąć. Może. - Jeśli zdoła zniszczyć Jajo – pomyślałam na głos – to czy to znaczy, że będziesz wolny? - Oczywiście, że nie – opuścił wzrok, wpatrując się w łóżko. Drobne, zielone cienie tańczyły na moim kocu, pokazując mi że jego wzrok błądził bez żadnego konkretnego celu od mojego kolana do ręki, potem na krawędź łóżka i znów wracał do kolana. – Gdy bunt Vardimala upadnie, być może nadal będę z tobą połączony jako twój towarzysz. A po twojej śmierci – która może nastąpić niedługo, skoro Książę nie jest zwolennikiem długich kar – zostanę ukarany, na tak długo, na ile rządy Księcia będą bezpieczne. Jeśli jakimś cudem Vardimal zwycięży, zostanę stracony – oczywiście po twojej śmierci. Jeśli wygra Książę, będę czekał kolejną wieczność żeby dostać szansę na wolność – jeśli taka szansa w ogóle zostanie mi dana. - Nie możesz tego wygrać, prawda? – nie chciałam, żeby to zabrzmiało fałszywie. Przełknęłam ślinę. Wyglądało na to, że i ja nie mogłam tego wygrać, skoro oba scenariusze obejmowały mój nagły zgon. - Nie – powiedział. – Nie mogę. - Więc naprawdę dużo w to zainwestowałeś. - Na to wygląda. Zapadła kolejna, krępująca cisza. Świat za oknem pogrążył się w milczeniu. Nie byłam śpiąca, chociaż powinnam się zdrzemnąć przed jutrzejszym rankiem. Kiedy opuszczę jutro swój dom, będę polować. Nigdy nie spałam zbyt wiele podczas polowania. - Musisz być bardzo głodny – powiedziałam w końcu. – Ten znak boli jak cholera. - Przepraszam. To wymagało więcej odwagi niż się spodziewałam że będę mieć, ale wyciągnęłam rękę w jego stronę, zaciskając ją w pięść. Mój nadgarstek był odsłonięty i blady w ciemnościach spowijających sypialnię. - W porządku – powiedziałam. – Krew, tak? Mam się skaleczyć, czy... Wzruszył ramionami. - Wielkie dzięki za propozycję, Dante, ale... nie. - Jesteś głodny. Nie chcę słabego demona. Chcę twardziela, który pomoże mi wykończyć Santino. - Lepiej walczę, kiedy jestem na głodzie. - W porządku – opuściłam rękę, czując się głupio. – Już mi lepiej. Możesz wracać na dół. Weź sobie coś z kuchni, jeśli chcesz. - Jak sobie życzysz – powiedział, ale nie ruszył się z miejsca. - No idź – powiedziałam w końcu. – Czuję się dobrze. Naprawdę. Dziękuję. - Nie będziesz już miała kłopotów z zaśnięciem? – spytał, ciągle wbijając wzrok w łóżko. Paląca intensywność w jego oczach zdawała się zmniejszać. Z roztargnieniem przeczesał swoje włosy – to była pierwsza oznaka zdenerwowania, jaką u niego zauważyłam. Czyżby był zdenerwowany? Czy to znowu ja coś sobie ubzdurałam, czy też może zdawał się bardziej... ludzki... z każdą mijającą godziną? Zmusiłam się do niewesołego śmiechu. - Zawsze mam kłopoty z zaśnięciem. To nic takiego. Idź na dół i spróbuj się przespać. Jutro czeka nas ciężki dzień. Odsunął się od łóżka i wstał, splatając dłonie na plecach. Dlaczego tak stał? I czemu nigdy nie zdejmował tego płaszcza? - Dzięki – wślizgnęłam się w powrotem do łóżka, nakryłam prześcieradłami i kocem i położyłam dłoń na mieczu, leżącym wiernie u mojego boku. – Za opiekę. Skinął głową, a potem obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Na sekundę jego sylwetka wypełniła przejście, a płaszcz ciągnął się za nim jak cień wielkich skrzydeł. Słyszałam jego równe kroki w korytarzu, a potem na schodach. Wszedł do salonu. Cisza zaległa mój dom, przerywana jednie słabym szumem ruchu ulicznego i buczeniem lodówki w kuchni. Umościłam się wygodniej na łóżku i zamknęłam oczy. Spodziewałam się, że będę tak leżeć jeszcze przed długi czas, trzęsąc się i pocąc w następnym koszmarze, ale co dziwne, zapadłam w sen bez żadnych kłopotów. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Eddie wbił palce w podłokietniki. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był aż tak blady. Policzki pod jego blond bakami były kredowobiałe. Gabe kartkowała strony magazynu i nie zwracała na to uwagi, ale Japhrimel studiował wygląd Eddiego w skupieniu, a jego zielone oczy połyskiwały. Demon rozsiadł się na miejscu obok mnie, od czasu do czasu balansując ciałem, gdy pojazd chybotał. Oplotłam palcami rękojeść miecza i wyjrzałam przez okno. Obserowowanie, jak ziemia zostaje w dole gdy podróżowało się transporterem nie miało żadnego porównania do slica, ale miło było siedzieć i patrzeć jak miasto i woda odpływały w dali, zastąpione przez pofałdowane skrawki ziemi i falujące wybrzeże. - Nie wierzę, że udało mi się wstać o dziesiątej – położyłam głowę na oparciu siedzenia. Gabe udało się zdobyć bilety pierwszej klasy. Mieliśmy dla siebie cały wolny przedział – tatuaż Gabe i mój już o to zadbały. – Cholera, nawet nie zdążyłam jeszcze napić się kawy. - Ktoś tu dzisiaj wstał lewą nogą – Gabe przewiesiła nogę przez podparcie fotela i oparła kostkę o kolano Eddiego. – Musiałam wyciągnąć tego wielkiego, kudłatego faceta prosto z łóżka i zapakować na transporter przed południem. To ja powinnam tu jęczeć. - Jakie to pocieszające – mruknęłam. Demon spojrzał na mnie, a potem pochylił się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno. Wyczułam jego zapach i westchnęłam, przymykając oczy. Kiedy już się do tego przywykło, przebywanie z pobliżu demona absurdalnie przynosiło ulgę. Przynajmniej najbardziej niebezpieczna rzecz w okolicy była w widocznym miejscu. - Pieprzone transportery – powiedział Eddie, zamykając oczy. – Gabe? - Jestem tu, skabie – Gabe potarła stopą jego kolano. – Po prostu oddychaj. Odwróciłam wzrok. Więc jednak było coś, czego Eddie się bał. - Co on robi w Rio? – rzuciłam w powietrze, myśląc na głos. – To niezbyt dobre miejsce na kryjówkę... - Nie z tymi wszystkimi santeros w pobliżu – odparła sucho Gabe, przerzucając kolejną stronę. Spod jej lewego ramienia błysneła kabura z gładką, metalową rękojeścią. Pistolet, pomyślałam, i znów spojrzałam na demona. Zniknął gdy namierzyliśmy punkt kontrolny i dołączył do nas tuż przed wejściem na pokład, z dłońmi splecionymi na plecach i pozbawioną wyrazu twarzą. – Hej, wiedzieliście że ich Nekromanci zabijają kurczaki, żeby zdobyć Moc tak jak vaudun? Potem wszyscy zjadają kurczaka. Uczyłam się o tym w Akademii, więc miałam o nich jakieś pojęcie. - To dziwne – zgodziłam się, prześlizgując się oczami po twarzy demona. Teraz na mnie patrzył w skupieniu. – Co znowu? - Dlaczego on cuchnie strachem? – spytał Japhrimel, wskazując podbródkiem na Eddiego. - Nie lubi wysokości – wyjaśniła Gabe – tak samo jak zamkniętych przestrzeni. Większość Skinlinów ich nie lubi – jej ciemne oczy zmierzyły demona od stóp do głów. – A czego ty się boisz, demonie? Wzruszył ramionami, jego płaszcz poruszył się wraz z nim na siedzeniu. - Porażki – powiedział wprost. – Zepsucia. Pustki – jego usta wykrzywiły się w grymasie, tak jakby miał na języku coś gorzkiego. Na jakieś trzydzieści sekund zapadła cisza, zanim nie zjawiła się obsługa lotu – blondwłosa stewardessa w obcisłym uniformie, biała jak papier i wstrząsana dreszczami. Oczy miała wielkie jak spodki i trzęsła się gdy nalewała kawę, myśląc sobie pewnie, że wszyscy będziemy czytać jej w myślach i obnażymy wszystkie jej sekrety, albo zawładniemy jej umysłem i każemy zrobić coś żenującego – albo że Gabe i ja nagle zaczniemy wywoływać duchy i dręczyć ją nimi. Zamiast tego, ja wzięłam sobie słodką bułeczkę, Gabe kanapkę z pieczonym indykiem a Eddie poprosił o rosół. Co dziwne, to właśnie on zdawał się przerażać ją najbardziej, w swoim wielbłądzim płaszczu i z długimi, splątanymi włosami. Jego arsenał Skinlina stał oparty obok miecza Gabe. Stewardessa wyglądała tak, jakby spodziewała się, że w każdej sekundzie może wpaść w szał. Japhrimel skinął głową i wziął od niej filiżankę kawy. Dziwnie było patrzeć jak posłała mu niemal pełen ulgi uśmiech. Była zwykłym człowiekiem i dlatego nie widziała niebezpiecznych diamentowoczarnych płomieni jego aury. Czasami sama chciałabym być równie nieświadoma wszystkiego co ona. Czekaliśmy, dopóki nie poszła. Wrzuciłam opakowanie śmietanki do swojej kawy. - Masz jakieś kontakty w Rio, oprócz wtyczki? Abra nie mogła mi żadnych podać – opadłam na fotel, marszcząc nos na myśl o piciu odgrzewanego czarnego naparu. - Kilka – odparła, wgryzając się w swoją kanapkę. – Zgadnij kto jeszcze jest w Rio. Jace Monroe. Skrzywiłam się. - Taa. Wyobraź sobie, że Abra też mi to powiedziała. - To dobre wsparcie. - Jaka szkoda, że z niego nie skorzystamy. - Och, daj spokój – zaćwierkał Eddie. – Razem byliście taką słodką parą. Wzruszyłam ramionami. - Nie zadaję się z Mafią. Myślałam, że o tym wiesz. - On już nie jest gangsterem – Eddie siorbnął trochę swojej parującej zupy, ruszając brwiami w moją stronę. Chyba zapomniał, że jest w transporterze. - Przejechałam się na tym za pierwszym razem. Raz Mafia, zawsze Mafia – skubnęłam swoją bułeczkę. Była całkiem znośna. – Pamiętaj o tym, Eddie, gdy będziesz miał z nim do czynienia, bo ja nie mam najmniejszego zamiaru znowu się z nim zadawać. Jeden raz w zupełności wystarczył. - No chyba – mruknęła Gabe, prychając, a ja rzuciłam jej spojrzenie, które mogłoby ciąć szkło. Moje pierścienie wirowały leniwą energią. Czekała nas długa podróż. Gabe przerzucała strony magazynu, popijając kawę a Eddie skończył swoją zupę kilkoma głośnymi siorbnięciami. Wyłowiłam książkę ze swojej torby – kieszonkową wersję Dziewięciu Kanonów, zawierającą glify i runy, które były najbardziej rzetelną i wiarygodną odmianą magii. Nauki nigdy za wiele. Byłam utalentowana również pod tym względem i mocno wierzyłam w to, że uczenie się Kanonów na pamięć ćwiczyło umysł i otwierało go na Moc. Po co bez sensu tracić moc podczas tworzenia zaklęcia, skoro można było użyć glifu z Kanonu jako skrótu? Demon usiadł wygodnie na swoim miejscu, na zmianę obserwując mnie i swoją filiżankę, tak jakby wszystkie tajemnice kosmosu były ukryte w tym paskudnym płynie uchodzącym tu za kawę. Dobrze chociaż, że była gorąca i miała wystarczająco dużo kofeiny. Zapowiadał się bardzo długi lot. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Po jakimś czasie wylądowaliśmy w końcu w Nuevo Rio. - Eddie, jeśli natychmiast nie przestaniesz, to zaraz cię, kurwa, zabiję – warknęłam, zrywając się na nogi i chwytając swój miecz. - To ty ciągle stukasz palcami – odezwała się Gabe. – Nie wyżywaj się na nim. - Nie mieszaj się do tego, Spocarelli – ostrzegłam ją. Demon podniósł się z miejsca jak ciemna fala. - Najlepiej będzie, jeśli porozmawiacie na zewnątrz – powiedział łagodnie. – Wyglądasz na spiętą. To dało nam coś, na czym mogliśmy się skupić. - Kiedy będę potrzebować twojej opinii, to o nią poproszę – warknęłam. - Na Hades, zostaw tego cholernego demona w spokoju! – Gabe niemal krzyknęła. - Plujecie na siebie jak koty – wymamrotał Eddie. – To gorsze niż pieprzona walka kogutów. - Teraz już wiem, dlaczego nigdy nie podróżuję – mruknęłam, upewniając się, że torba leży tak jak powinna. Śluzy powietrzne gwizdnęły i musieliśmy poczekać na naszą kolej do wysiadki. Pieprzyć to, pomyślałam, i szarpnięciem otworzyłam drzwi do naszego przedziału. Są pewne dobre aspekty bycia Nekromantą. Jednym z nich jest to, że ludzie pierzchają na wszystkie strony w potwornym pośpiechu, kiedy idziesz przez korytarz z mieczem w dłoni i tatuażem plującym iskrami. To, że miałam akredytację oznaczało, że mogłam nosić przy sobie ostre metalowe przedmioty w środkach komunikacji, i jeszcze nigdy tak się z tego nie cieszyłam jak teraz. Japhrimel szedł za mną. Zanim minęłam kolejną śluzę i zeszłam do doku, zaczynałam się czuć odrobinę lepiej. Eddie wyszedł jako drugi, a tuż za nim szła Gabe, przeczesując dłonią swoje długie, ciemne włosy. - Kurwa – powiedziała, obracając się by spojrzeć na transporter przez okna doku. – Jesteśmy w Nuevo Rio. Niech bogowie mają nas w swojej opiece. - Amen – powiedziałam. – Hej, w jakim hotelu się zatrzymujemy? - Nie w hotelu – odparła, ciągle próbując odgarnąć włosy z twarzy. – Znalazłam nam coś lepszego. – Zatrzymamy się u przyjaciela. Wyjdzie taniej i bezpieczniej. - U kogo? – zaczynałam podejrzewać, że coś było nie tak, gdy tylko zobaczyłam jak Eddie szczerzy w uśmiechu wszystkie zęby. - A u kogóż by innego? – w doku rozległ znajomy głos. Ludzie zaczęli się wysypywać z transportera, rzucając nam nerwowe spojrzenia – dwójka Nekromantów i Skinlin, uzbrojeni po zęby, i mężczyzna w długim, czarnym płaszczu. Zamknęłam oczy, starając się opanować. Udało mi się. Okręciłam się na pięcie. Jason Monroe opierał się o filar przyporowy. Jego niebieskie oczy błyszczały pod strzechą jasnozłotych włosów. Nawet w Rio miał na sobie czarne dżinsy i czarną koszulkę z emblematem zabójcy Mafii, dwa pistolety, kolekcję noży i miecz wiszący u boku. Ja wolałam nosić ze sobą swoje ostrze; on miał miecz zatknięty za pas jak samuraje w dawnych czasach. Był ode mnie wyższy, miał szerokie ramiona i nosił takie same buty jak ja i Gabe. Ciernisty tatuaż na jego policzku oznaczał, że był akredytowanym Szamanem, tak samo jak skórzany woreczek na rzemieniu oplatającym jego szyję dawał do zrozumienia, że był również vaudunem. Małe kosteczki zwisające z plecionki z rafii zaklekotały, gdy poruszył się lekko, obracając swoim kijem. Wyłapałam błysk czerwieni w jego kolczastej aurze – dopiero co złożył ofiarę swojemu patronowi. - Hej, Danny. Nie ucałujesz swojego starego chłopaka? ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI - Nie wierzę, że to zrobiłaś – syknęłam w stronę Gabe. W ogóle się tym nie przejęła. - To bezpieczne – powtórzyła po raz piąty. – A poza tym, żadne z nas nie ma kieszeni bez dna. No i kto byłby takim idiotą, żeby zadzierać z byłym vauduńskim Szamanem pracującym dla Mafii? To facet o ustalonej pozycji, Danny. Pozwala nam zamieszkać u siebie za darmo, będzie nas karmił i zajmował się sprawami związanymi z tubylcami. Czego ty jeszcze kurwa chcesz? - Małego ostrzeżonka kiedy następnym razem zdecydujesz się zwalić mi na głowę takie gówno – powiedziałam, zerkając przez okno. Jace zamówił nam taksówkę, powiedział, że spotka się z nami u siebie, wskoczył na slicboarda i odleciał w siną dal. Zostawił nas, żebyśmy gnietli się w taksówce razem z naszymi bagażami i zwiał do swojej chaty jak jakiś kurier. Jedna rzecz się nie zmieniła. Facet irytował mnie tak samo jak zwykle. Eddie uśmiechnął się szeroko. - Ciągle na ciebie leci, wiesz? – usiadł, wyciągając przed siebie nogi i trącając mnie kolanem. Kopnęłam go. Jak na klaustrofobicznego Skinlina, wydawał się nadzwyczaj zrelaksowany w tak małej przestrzeni. Może po prostu nie lubił dużych transporterów. Nuevo Rio rozciągało się pod nami w oparach dymu i hałasu. Tutaj Moc była bardziej prymitywna. Nie przypominała zimnego, radioaktywnego blasku jakim pulsowało Saint City. To był całkiem inne złoże energii. Będę musiała spędzić tu trochę czasu, żeby się zaklimatyzować. Zrobiło mi się trochę niedobrze, kiedy taksówka zachybotała się, by uniknąć zderzenia z frachtowcem, i złapałam się najbliższej solidnej rzeczy – która akurat okazała się ramieniem Japhrimela. Wczepiłam się w nie palcami. Nie odezwał się ani słowem. - Mam w dupie to, co będzie dla nas robił – odszczeknęłam. – Powiedziałam ci, że nie chcę go więcej widzieć. A ty... ty... – naprawdę zaczęłam parskać śliną. Gabe obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem ciemnych oczu. - O co to całe halo, Danny? Gdybyś naprawdę dała sobie z nim spokój, nie ciskałabyś się teraz jak świr. - Któregoś dnia – wykrztusiłam przez zaciśnięte zęby – zapłacisz mi za to. Wzruszyła ramionami. - No to chyba będziemy wtedy kwita, prawda? – spojrzała przez okno na prażący się w słońcu kłąb smogu, którym było Rio. – Boże, nienawidzę upału tak samo jak podróżowania. Mogłabym ją zabić, pomyślałam. Żadna ława przysięgłych by mnie nie skazała. Zdałam sobie sprawę z tego, że ciągle wbijałam palce w ramię Japhrimela i z trudem je rozluźniłam. - Przepraszam – powiedziałam tępo. Wzruszył ramionami. - Był kiedyś twoim kochankiem? – spytał dość grzecznie. – Wyglądał, jakby bardzo się ucieszył na twój widok. - Zerwaliśmy – rzuciłam przez zaciśnięte zęby. – Dawno temu. - Od tamtego czasu z nikim się nie umawiała – dorzucił Eddie. – Byli naprawdę gorącą parą kiedy pracowali razem... nie mogli skończyć zadania nie zrywając z siebie ubrań. Posłałam mu spojrzenie zdolne wyczerpać baterię w poduszkowcu. - Przestaniesz wreszcie? Wzruszył ramionami i opadł z powrotem na siedzenie, znów szturchając moje kolano swoimi długimi nogami. Taksówkę wypełnił zapach ziemi i roślin, i piżmowa woń demona, do której dopiero co zdążyłam się przyzwyczaić. - To nie moja sprawa – powiedział w końcu. – Ciekawe, o której będzie obiad. - Wkrótce – odparła Gabe. – Powiedział mi, że zapewni nam wyżywienie, skoro przyjechaliśmy w interesach. - Co jeszcze mu powiedziałaś? – byłam zmuszona zapytać. - Niewiele. Powiedziałam mu, że włączysz go do sprawy. Taki postawił warunek, że dostanie część... - Och, Sekhmet sa’es – syknęłam. – Powiedz, że tego nie zrobiłaś. - Co ci się znowu, kurwa, nie podoba? – warknęła Gabe. - No i znowu to samo – powiedział Eddie, przynajmniej odsuwając swoje nogi z dala od moich. - Szczerze mówiąc – odezwał się demon – im więcej mamy mięsa armatniego, tym większe są twoje szanse, Dante. Spojrzałam na niego i szczęka mi opadła. W taksówce na jakieś dobre dwadzieścia sekund zapadła cisza, podczas której kierowca – Hiszpan w okularach z odświeżaczem powietrza w kształcie Najświętszej Panienki z Gwadelupy zwisającym z licznika – próbował popełnić samobójstwo swoją taksówką. Gapiłam się przez okno, dopóki mój żołądek nie zaczął się buntować i wtedy zamknęłam oczy, oddychając głęboko i starając się zapanować nad własną wściekłością. Nikomu nie wyszłoby na dobre, gdybym teraz straciła nad sobą kontrolę. Mój gniew przybierał fizyczną formę – a tego nie chciałam. Jeszcze nie teraz. - Wpraszasz się na moje polowanie – powiedziałam wolno i wyraźnie – potem robisz jakieś problemy ze sprzętem o który cię proszę, a na koniec zapraszasz kogoś obcego na moje polowanie, kogoś, kto może jest albo i nie jest godny zaufania. To nie daje nam zbyt dobrych widoków na przyszłą współpracę, Gabe. - Za to ty wszędzie ciągasz za sobą tego pieprzonego demona – odparła cierpko Gabe. – A on ma rację – im więcej mięsa armatniego, tym większe szanse że twój niezdarny tyłek wyjdzie z tego cało. Tracisz kontrolę, Valentine. Nie zmuszaj mnie, żeby wstała i wbiła ci trochę rozumu do tej twojej twardej głowy. Poza tym – ciągnęła – sparing z Monroe’m dobrze ci zrobi. Od lat nie miałaś dobrego sparingowego partnera i nie pożresz go żywcem tak, jak zrobiłabyś to z kimś innym. O ile dobrze pamiętam, zawsze miał na ciebie dobry wpływ – w łóżku czy też poza nim. Nigdy nie byłaś bardziej zrelaksowana. - Czy musimy w to wciągać moje życie miłosne? – spytałam. – Bo jeśli tak, to nie ręczę za siebie. Zapadła cisza. Taksówka zaczęła podchodzić do lądowania. Ciśnienie wyrównało się w moich uszach. - Potrzebujesz walki, żeby uspokoić nerwy? – spytał demon. Wzruszyłam ramionami, zaciskając mocno powieki, gdy mój żołądek kołysał się na wszystkie strony. - Na Hades – westchnęła Gabe. – On tu mieszka? Otworzyłam oczy, żeby spojrzeć. Pożałowałam, że to zrobiłam. Jace albo bardzo dobrze się urządził, albo wynajmował chatę od narkotykowego króla Nuevo Rio. Dom był ogromny, z przestronnym placem z białego kamienia, zielonym ogrodem rozrastającym się od ścian budynku, dachem z czerwonych płytek i migoczącymi tarczami ochronnymi nad nim. Tarcze prześlizgneły się szybko przez taksówkę, czerwieniejąc lekko gdy demon zesztywniał. Znak na moim ramieniu znów zapiekł bólem. - Boli – powiedziałam. Uwaga demona skupiła się na mnie. - Przepraszam. - O co chodzi? – spytała Gabe. - Nie odzywaj się do mnie – powiedziałam, nie czując już gniewu. Wściekłość zaczynała powoli odpływać. – Po obiedzie, Gabe. Wzruszyła ramionami i znów zagapiła się w okno. - Bogu dzięki – mruknął Eddie. Zaczynałam na serio rozważać możliwość wyciągnięcia noża, gdy taksówka dotknęła ziemi i wygramoliliśmy się wszyscy na połyskujący, spieczony od słońca, biały marmurowy plac, prosto w palący skwar Nuevo Rio. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Jace Monroe nie urządził się po prostu dobrze. Stał się absolutnie, obrzydliwie, niesamowicie, parszywie bogaty. Brałam długą kąpiel w esktrawaganckiej, wyłożonej błękitnymi kafelkami łazience, podczas gdy demon zakładał swoje własne tarcze ochronne na oknach i ścianach apartamentu, do którego zaprowadził nas kamerdyner. Gabe i Eddie mieli swoje własne pokoje zaraz obok naszych, całe w jasnej żółci zamiast błękitu i kremowego. Zastanawiałam się, czy Jace sam wybrał meble, czy miał od tego asystenta. Zastanawiałam się też, od kogo odkupił taki dom i jak zdołał zgromadzić na to aż tyle pieniędzy. Mafijni wolni strzelcy zazwyczaj nie bogacą się aż tak bardzo – zazwyczaj umierają młodo, nawet psionicy. Zamknęłam oczy, opierając głowę o brzeg wanny. Woda była gorąca, mydło pachniało drzewem sandałowym – musiał zapamiętać, że używałam tylko takiego mydła – i poczułam się tak bezpiecznie, jak to tylko było możliwe, w rezydencji Szamana z demonem starannie zakładającym tarcze ochronne. Ciekawe, co Jace pomyślał sobie o Japhrimelu. Wydawał się w ogóle nie zauważać obecności demona. Zastanawiałam się, co Gabe mu nagadała. Wyjęłam stopy z jedwabiście gorącej wody i obejrzałam czerwony lakier na paznokciach. Nagrzane powietrze było wspaniałe, rozluźniało napięte, bolące mięśnie i koiło zszargane nerwy. Gabe miała rację. Naprawdę. To było lepsze niż hotel. A jeśli Jace miał nas karmić, to znaczyło to, że nie musieliśmy wydawać fortuny namierzając Santino. Mogliśmy przeznaczyć nasze środki na ściganie demona zamiast wydawać je na hotele i jedzenie... Jedzenie, przypomniałam sobie, robiąc grymas. Co ja mam zrobić z demonem? Krew, seks, ogień. Nie mogłam mu dać ostatnich dwóch... a on odmówił przyjęcia pierwszego. Pukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. - Dante, skończyłem osłaniać pokój. - Wejdź – powiedziałam, zanurzając się w mlecznej wodzie. – Musimy porozmawiać. Otworzył drzwi. Powiew chłodniejszego powietrza wyrzucił na zewnątrz kłęby pary. - Jesteś pewna? - Na litość boską. Jestem pewna, że widziałeś już kiedyś nagą kobietę. Poza tym, i tak jestem pod wodą. Wszedł do łazienki, jego długi płaszcz poruszył się wraz z nim. Zdawał się wcale nie pocić, nawet w niemiłosiernym upale Nuevo Rio. Przyjrzał się lustru zawieszonemu nad umywalką naprzeciwko wanny tak, jakby pierwszy raz widział coś podobnego, i pomyślałam o tym, żeby powiedzieć mu by usiadł, ale jedynym miejscem które się do tego nadawało była szafka obok zlewu albo toaleta – a obraz demona siedzącego na toalecie i patrzącego na mój profil to już było za dużo. Podczas gdy on przypatrywał się lustru, jak patrzyłam na jego szerokie plecy. Obrócił się i przykrył tym płaszczem. - Chciałaś porozmawiać. - Potrzebujesz krwi – powiedziałam, kręcąc stopami na kobaltowych płytkach. Mój miecz stał oparty o wannę. – Znak mnie boli, a nie mogę pracować kiedy coś mnie rozprasza. Okej? Skinął głową. Ciemne włosy zaczęły przyklejać mu się do czoła. Nie pocił się – to para unosząca się w powietrzu osiadała na jego włosach. - To może być dla ciebie przykre. - No cóż, skoro nie weźmiesz mojej, to... Hmm, ile litrów potrzebujesz? Powinnam mu zasugerować, żeby poszedł na miejsce spotkań Nichtvrenów, uświadomiłam sobie, ganiąc się z myślach za to, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Od czasu stworzenia klonowanej krwi, towarzyskie picie krwi przez Nichtvrenów nabrało całkiem nowego znaczenia i zyskało na popularności. - Mogę pójść do rzeźni – powiedział. – Ciągle macie tu rzeźnie. - Och – przyjęłam to do wiadomości. – Ty nie... och. Okej – idiotka ze mnie. Sądziłam, że miał na myśli moją krew. Schowałam stopy pod wodę i ziewnęłam. To dziwne, ale byłam zmęczona. – Może dziś wieczór? I tak muszę zrobić rekonesans i przywyknąć do tego miejsca. Skinął głową. Oczy mu pociemniały, a ich blask trochę przygasł. - W porządku. - Czy to będzie okropne? – spytałam. – Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby dowiedział się o naszych zamiarach. - Myślę, że najlepiej będzie jeśli pójdę tam sam, Dante. Wzruszyłam ramionami, wylewając trochę wody. - W porządku – kolejne ziewnięcie uśpiło moją czujność. – Zaraz skończę, więc możesz wejść po mnie. - To nie jest konieczne. Ale dziękuję – w jego głosie nie było już tego tonu robota. Jego głos był ledwie uprzejmy i kryła się w nim jakaś ludzka emocja. Ala jaka? Tego nie mogłam powiedzieć. Znów wzruszyłam ramionami. - Okej. W takim razie możesz odejść. Odwrócił się, by wyjść, i zatrzymał. - Wolałbym, żebyś nie oglądała mnie gdy się pożywiam, Dante. Czemu powinno mnie to obchodzić?, pomyślałam. - Dzięki – odparłam, nie wiedząc co jeszcze powiedzieć. Wyszedł, pozostawiając za sobą wirującą parę. Nawet nie zerknął, pomyślałam i uśmiechnęłam się, zanurzając w pachnącej drzewem sandałowym wodzie. Kiedy wróciłam do pokoju owinięta w ręcznik i z mieczem w dłoni, zastałam demona stojącego przy oknie i spoglądającego na ogród pełen drzewek pomarańczowych. Tutaj, na wyższym poziomie miasta smog nie był aż tak zabójczy, a upał dało się znieść dzięki wysokim sufitom i ścianom z chłodnego kamienia. Jace mógł sobie kontrolować temperaturę, ale ja musiałam przywyknąć do tego gorąca, skoro to właśnie tu miałam polować. - Piękny, prawda? – powiedziałam, siadając na łóżku. Woda ciążyła na moich włosach. Woń mydła unosiła się w powietrzu, walcząc z odurzająco ciężkim zapachem demona. – Ciekawe jak Jace to wszystko utrzymuje. - Spytaj go – odparł demon. – Jesteś zmęczona, Dante. Śpij. Ziewnęłam po raz któryś z kolei. - Jeśli go o to zapytam, pomyśli że jestem zainteresowana. - A jesteś? - Zerwaliśmy ze sobą dawno temu, Japhrimel. Czemu pytasz? - Wydaje się budzić w tobie jakieś uczucia. Czy mi się zdawało, czy w jego głosie brzmiała niepewność? - Przypuszczam, że nienawiść jest tym uczuciem – przyznałam. – Jest wkurzający. - To ty go zostawiłaś? - Nie – ziewnęłam znowu, zamykając oczy. Byłam zdumiona. Nigdy nie sypiałam za wiele na polowaniach. Kto by pomyślał, że tak wielką ulgę przyniesie mi obecność demona w tym samym pokoju. – To on zostawił mnie. Trzy lata temu. Potem przeniósł się tutaj... - Głupio z jego strony – powiedział Japhrimel, zanim zasnęłam. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Gabe usiadła ze skrzyżowanymi nogami na dywaniku naprzeciwko mnie. Trzymałam w dłoni tropiciela i przyglądałam się jego krystalicznemu blaskowi. Strzałka w środku obracała się leniwie, jeszcze nie uruchomiona. Nie użyję go do czasu, aż to będzie naprawdę konieczne – ale miło było go mieć. Gdybyśmy nie dotarli do żadnych plotek o tym, że demon tu jest, mogliśmy uruchomić tropiciela i zobaczyć dokąd by nas zaprowadził. - Gdzie jest demon? – spytał Eddie. - Wyszedł – odparłam z roztargnieniem, wpatrując się w kulę. – Potrzebuje pożywienia. - Niech nas Hades ma w opiece – prychnęła Gabe. – Pożywienia? - No cóż, powiedział, że ma zamiar iść do rzeźni. Fajnie, nie? – przekręciłam się na niebieskozielonym perskim dywaniku. – Gdzie jest Jace? Gabe wyjęła ze swojej niebieskiej, półciennej torby czarny satynowy woreczek z kartami. Jej palce poruszały się z łatwością po latach praktyki, gdy wyciągnęła ze środka karty i przetasowała je a potem odwróciła jedną. - Powiedział, że wróci zanim zapadnie zmrok. Jest już ciemno, więc albo skłamał, albo... - Albo wcale mi nie wierzysz – powiedział Jace od drzwi frontowych. Wszedł do pokoju, kosteczki na jego kiju zaklekotały. Miał mokre, ciemniejsze niż zwykle włosy, które przykleiły mu się do czaszki, i jeszcze ciemniejsze oczy. Jest zdenerwowany, pomyślałam, automatycznie zauważając jego napięte ramiona, lekko sztywne kolano gdy się poruszał i sposób w jaki jego aura zmieniła kolor z fioletu na błękit. Kiedyś byliśmy kochankami i z mieszanymi uczuciami stwierdziłam, że dobrze było umieć ciągle odczytywać jego nastroje. Spojrzałam w dół na leniwie obracającego się tropiciela. Siedzieliśmy na parterze, w salonie z wysokim sufitem, dwiema długimi, niebieskimi sofami z aksamitu i stertą jedwabnych i satynowych poduszek rozrzuconych na podłodze. Wiatraki zamontowane w suficie obracały się leniwie. Cała służba w domu, na którą składała się szczupła, brązowoskóra kobieta w wykrochmalonym uniformie i kamerdyner w czarnym fraku, pochodziła stąd i nie mówiła ani słowa po angielsku. Gabe spojrzała na Jace’a. - Hej, Monroe. Niezła chata – jej ton był neutralny ale wyraz twarzy ostrzegawczy. - Wszystko dla sławnej Spocarelli. I dla pięknej Danny Valentine – podszedł do barku stojącego w jednym końcu pokoju. – Drinki? - Szkocka dla Eddiego, wódka Mim dla mnie, a Danny wygląda jakby była w nastroju na brandy – odparła natychmiast Gabe. – Jakie masz wieści, Szamanie? Machnął lekko kijem, klekocząc kośćmi. - Daj mi chwilę, Gabe. Dobra? Obserwowałam tropiciela, przygryzając dolną wargę. Skoro ciągle mogłam odczytywać nastrój Jace’a... Nie. On nigdy nie potrafił odczytywać mojego. Moje lewe ramię zaczęło pulsować bólem. Japhrimel wyszedł jak tylko zapadł zmierzch. Nie chciałam wiedzieć co robił. Trzymałam palce z dala od znaku, żeby nie zobaczyć nic jego oczami. Wzrok Gabe spoczął na mnie. Rozległ się brzęk szkła i dźwięk nalewanego płynu. - Masz zamiar coś powiedzieć? – zapytała scenicznym szeptem. Rzuciłam jej mordercze spojrzenie. Wykrzywiła usta w uśmiechu, jej szmaragd migotał, a mnie nawiedziło kompletnie niepasujące do mnie pragnienie wybuchnięcia śmiechem. Gabe zachowywała się jak licealistka – albo przynajmniej jak te licealistki, które widziałam na holovideogramach – trzepocząca niewinnie rzęsami i chichocząca na widok chłopców. Wzruszyłam ramionami. Nie miałam ochoty na pogaduszki, więc po prostu skoncentrowałam się na wpychaniu tropiciela z powrotem do skórzanej torby. Jeśli będę musiała go użyć, to lepiej żeby działał, pomyślałam, albo wrócę do Saint City, znajdę celę, w której zamknęli Dake’a i sprawię, że pożałuje że się w ogóle urodził. Oczywiście, jeśli jeszcze nie umarł od niebrania Chillu. Jak długo potrwa ściganie Santino? Niezby długo. Do czasu, aż dowie się, że go szukam. Moja skóra zrobiła się zimna, sutki stężały, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Wspomnienia osaczyły mnie, wszystkie na raz. Jace odwrócił się od barku. Jego niebieskie oczy napotkały moje. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że gapię się na jego plecy. - Słyszałem, że ścigasz Santino, Danny – powiedział cicho. – To dlatego przyprowadziłaś demona do mojego domu? Zerwałam się na nogi, chwytając miecz. - Dobra – powiedziałam równie cicho. – Dość tego. Gabe westchnęła. - Nie chciałam... - Miejmy to już za sobą – warknęłam, głaszcząc kciukiem osłonę katany. Wystarczył jeden mój ruch żeby uwolnić ostrze. – Po pierwsze, wcale nie chciałam tu przyjechać, Monroe. Wolałabym raczej mieszkać w najohydniejszym ścieku Nuevo Rio niż w twoim domu – wzięłam głęboki oddech. – A ten demon uratował mi życie już któryś raz z kolei odkąd zaczął się cały ten syf. Więcej razy niż każda z osób która tu jest. Zapadła cisza. Zamiast swojego kija, Jace wziął w ręce dwie szklanki. Przeszedł przez pokój i wręczył jedną Eddiemu, który przyglądał mi się mrużąc swoje piwne oczy. Gabe odwróciła kolejną kartę, biorąc drugą szklankę. Poczułam się trochę głupio stojąc. Gabe nuciła pod nosem fragment z muzyki klasycznej. To był Berlioz, uświadomiłam sobie, i cofnęłam o krok, obracając na pięcie. - Więc tkwisz w niezłym bałaganie – powiedział cicho Jace. – Zawsze miałaś talent do pakowania się w kłopoty. Ominęłam go łukiem. Moje puszczone luzem włosy ciążyły mi na plecach. - To nie twoja sprawa. To nie ja chciałam się z tobą skontaktować. - Wiem – odparł, prostując się odrobinę. Stuknął palcami o rękojeść swojego miecza. – Gabe to zrobiła. Namówiłem ją żebyście tu zostali. To najlepsze i najbezpieczniejsze wyjście, zwłaszcza że ścigasz Santino – jego głos ścichł. – Słyszałem wystarczająco dużo z twoich koszmarów więc znam jego imię. Moj kciuk spoczął na osłonie miecza. Rozległ się ledwo uchwytny dźwięk i do pokoju wszedł ubrany na czarno kamerdyner o zaciętej twarzy. Wzięłam głęboki wdech i zdjęłam rękę z gardy, ściskając swobodnie miecz. Kamerdyner powiedział coś do Jace’a w języku Portogueso. Jace wzruszył ramionami i rzucił mu coś w odpowiedzi. Kamerdyner, którego ciemne oczy spoczęły na mnie na ułamek sekundy, ukłonił się i wycofał. - Obiad będzie za piętnaście minut, kochanie. Po prostu byłem ciekaw. Ten twój demon wygląda na twardziela. Przełknęłam ślinę. Moje lewe ramię przeszyła ostatnia fala bólu, a potem ciepło oblało całe moje ciało, łagodząc napięcie w szyi. - Chyba tak – powiedziałam. – Słuchaj, to nie ja tego chciałam. Skinął głową, podtrzymując mój wzrok. - Wiem. W porządku. Chodź, obiad czeka. To był długi dzień. Nie będę przyjmował zleceń przez najbliższy miesiąc, więc od jutra możemy zacząć sprawdzać kontakty... - Wpraszasz się na moje polowanie, frajerze – przerwałam mu, zaciskając szczęki. Usta Jace’a wykrzywiły się w półuśmiechu. To była jego mina pod tytułem „Ja wiem wszystko najlepiej” i jej widok sprawił, że zacisnęłam mocniej dłoń na rękojeści. - Dlaczego nie? Z tobą zawsze jest masa zabawy, Danny. Spojrzałam w dół na Gabe. Włosy opadły jej na twarz, niecałkiem kryjąc jej głupi uśmieszek. Eddie ciągle wpatrywał się we mnie ze zmrużonymi oczami. Był spięty, zbyt spięty. Spodziewał się, że poprę Gabe. To zraniło moje uczucia. Zrobiłam kolejny krok w tył. Moje bose stopy zaszurały na perskim dywanie. Gdybym miała teraz swoje buty, to wyszłabym z tego domu. - Skoro już wszyscy przestali się bawić moim kosztem – powiedziałam zwięźle – to sobie stąd pójdę. - Obiad – przypomniał miękko Jace. - Nie jestem głodna – odparowałam. - Jeśli nie będziesz jeść, to zaczniesz widzieć upiory bez ich wywoływania – powiedział. – Daj spokój, Danny. Nie pozwól, żeby ta głupia duma zrujnowała to cudowne spotkanie. Siłą woli trzymałam swoje nerwy na wodzy, zaciskając dłoń na mieczu. Gabe wstała z miejsca, obejmując ramieniem ramię Eddiego. - Chodźmy stąd. Niech pogadają sobie na osobności. Wyglądała na wielce z siebie zadowoloną. - Nie ma takiej potrzeby – powiedziałam. – Wychodzę. - Nie – odparł Jace. – Daj spokój, Danny. Wyluzuj trochę. Wzruszyłam ramionami. - Nigdy nie byłam w tym dobra, prawda? To dlatego odszedłeś. Gabe dosłownie wywlokła Eddiego z pokoju, szepcząc mu coś na ucho. Rozczochrany, jasnowłosy Skinlin rzucił powątpiewające spojrzenie przez ramię. Gabe kopniakiem zamknęła za nimi drzwi. I tak oto po raz pierwszy od trzech lat zostałam sam na sam z Jace’m. Jego twarz była otwarta i pełna ciekawości, a oczy znów przybrał odcień jasnego błękitu. Jego tatuaż poruszył się odrobinę, cierniste linie zawirowały. - Dante... – zaczął. Mój miecz wyślizgnął się do połowy z osłony, a ramię stężało. - Przestań. Opuścił dłoń i dotknął rękojeści swojego miecza. - Tego właśnie chcesz? - Nie wycofam się – ostrzegłam go. – Nie naciskaj na mnie, Jace. Poluję, a Gabe wydaje się zdeterminowana do tego, żeby ściągnąć na nie każdego zidiociałego najemnika na świecie. Zostałam zaciągnięta do Piekła i nawet mam demoniczny znak – schowałam ostrze, a potem podciągnęłam rękaw koszuli, żeby pokazać kawałek znaku na swoim lewym ramieniu. - O kurwa – szepnął Jace. – Dante... Puściłam rękaw. - Więc przestań na mnie naciskać. Dotarło? Wiatraki w suficie obracały się leniwie. Fale chłodnego powietrza prześlizgiwały się po mojej skórze. - Nigdy tego nie robiłem – odparł. – To ty zawsze na mnie naciskałaś. - Znamy się nie od dziś, Jace. Zapomnij o tym – odwróciłam się, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie rzucić na pożegnanie ostatniego złośliwego przytyku. – Przynajmniej ten cholerny demon nie może mnie zdradzić. Jace złapał mnie za ramię, zatapiając w nim palce. Rozpoznałam pozycję jaką przyjął – był gotowy na atak z mojej strony. Zastanawiałam się ponuro, czy powinnam to zrobić. - Nie zdradziłem cię. Nigdy bym tego nie zrobił. Wzruszyłam ramionami. Moje pierścienie trzeszczały z napięcia, reagując niepokojem na natężenie Mocy w powietrzu. - Zabierz. Tą. Rękę. - Nie. - Zabierz... Nie było żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili próbowałam wyrwać ramię z uścisku Jace’a i krzyczałam, a w drugiej Jace poleciał do tyłu, prawa ręka Japhrimela wystrzeliła do przodu i błysnął srebrzysty pistolet. Demon stał między nami, jego długi czarny płaszcz parował Mocą, a grzmiący odgłos zwiastujący jego przybycie wdarł się w powietrze wypełniające pokój. Tarcze ochronne Jace’a zawibrowały, wracając do życia i trzeszcząc Mocą, przygotowując się jak kobra przed uderzeniem. - Przestańcie! – wrzasnęłam, a demon stanął w miejscu. Jego pistolet nie drgnął nawet o milimetr. - Nic ci nie jest? – spytał, nie spuszczając wzroku z Jace’a. Przez jeden obłąkany moment myślałam, że to pytanie skierował do niego. - Każ mu odejść, Danny – powiedział ponuro Jace. Trzymał miecz większy od mojego. Zamiast katany nosił adotanuki. Stal błyszczała w pełnym świetle. Przyjął pozycję obronną, gotowy do walki. Zacisnął szczęki. Jego niebieskie oczy płonęły. Płonęły – ale ciągle były ludzkie. Owinęłam dłoń wokół ramienia Japhrimela. Podświadomy szum takiej ilości Mocy w tak ograniczonej przestrzeni przetoczył się przeze mnie jak huragan. - Nic się nie stało – powiedziałam. – Naprawdę. Uspokój się, Jaf, wszystko jest w porządku – wysiłkiem woli zmusiłam się, żeby nie użyć jego całego imienia. Od kiedy to zaczęłam traktować go jak człowieka?! Przez kilka chwil Japhrimel mierzył Jace’a wzrokiem, a potem zdjął kciuk z cyngla. Srebrzysty pistolet połyskiwał w pełnym świetle. - Nic ci nie jest? – spytał ponownie. - Chyba nie – odparłam, biorąc kolejny głęboki wdech. – Gdzie byłeś? - Skończyłem się pożywiać i właśnie wracałem – powiedział, ciągle na mnie nie patrząc. Świdrował wzrokiem Jace’a. – Wyczułem twój niepokój. - Wcale nie jestem zaniepokojona, tylko wkurzona, zmęczona i głodna, i chciałabym żeby już było po wszystkim – nie zdejmowałam ręki z jego ramienia. Gdyby rzucił się na Jace’a, to co miałabym zrobić? Dźgnąć go w plecy? – Okej. Dzięki, Jaf. Mówię serio. Spokojnie, dobra? Pistolet zniknął. Japhrimel obrócił się w pół kroku i przyjrzał mi się jednym laserowozielonym okiem. Kąciki jego ust wykrzywiły się ku dołowi. - Potrzebujesz mnie jeszcze do czegoś? Poczułam napięcie w klatce piersiowej. - Dziękuję – naprawdę tak myślałam. – Idę zrobić rekonesans. Ramiona Japhrimela napięły się nieznacznie. Gdybym nie wbijała wzroku w jego gardło, nie zauważyłabym tego. Co z nim? Wyglądał, jakby miał zaraz eksplodować. - W takim razie dotrzymam ci towarzystwa, skoro to mój obowiązek. Zdecydowałam, że mądrzej będzie nie kłócić się o to teraz i zacisnęłam szczęki. W głowie dudniło mi od napięcia i Mocy brzęczącej w powietrzu. Gdyby Jace wykonał jakiś ruch w stronę Japhrimela, albo Japhrimel uznał, że Jace chciał mnie skrzywdzić... - Danny – Jace wsunął miecz do osłony. – Idź coś zjeść. A jutro zmierzę się z tobą i może nawet pozwolę skopać mi tyłek, jeśli to ci ma poprawić nastrój. - W porządku – zsunęłam dłoń z ramienia Jafa i złapałam go za łokieć. – Zrobię to. Wrócę za kilka godzin. - Demonie – powiedział Jace, wysuwając podbródek. – Opiekuj się nią. Japhrimel spojrzał na niego na ułamek sekundy, a potem skinął krótko głową. Nie potrzebuję niczyjej opieki, Jace, więc lepiej się zamknij. Pociągnęłam Japhrimela za łokieć. - Zamknij się, Jace. Po prostu się zamknij. Idź na ten swój pieprzony obiad. Porozmawiamy jutro, okej? Nie odpowiedział. Japhrimel wyprowadził mnie do holu, a potem wskazał na prawo. - Drzwi wyjściowe są tam. - Muszę wziąć swoje buty – powiedziałam chrapliwie. Z jakiegoś powodu bolało mnie gardło. Tak jakbym miała w nim dużą, kolczastą gulę. - Schody – Japhrimel znów wskazał kierunek. Byłam mu za to wdzięczna, pomimo tego, że udało mi się już w większości rozpracować rozkład domu Jace’a. Rozszyfrowałam już wystarczająco dużą sieć ulic, więc jedna rozdmuchana rezydencja w Nuevo Rio nie stanowiła problemu. Skinęłam głową i ruszyliśmy. Żeby mieć pewność dokąd idziemy, cały czas trzymałam go za łokieć. Nie protestował. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Kiedy wysiedliśmy z taksówki, którą Japhrimel jakimś cudem zamówił pod sam dom, wybrałam kilka ulic na chybił trafił. Przeszłam się nimi, czując jak moje tarcze ochronne na przemian pogrubiają się lub przerzedzają, wchłaniając atmosferę tych miejsc. Przyzwyczajanie się do obcego miasta to dziwny proces. Normalnym ludziom zajmuje to całe miesiące. Psionicy przystosowują się znacznie szybciej, wystarcza im na to kilka dni. A jeśli celowo wczuwaliśmy się w Moc danego miasta, zaledwie kilka godzin. Spacerowaliśmy więc, demon i ja, a jego płaszcz muskał mnie od czasu do czasu. Upał ciągle dawał się we znaki, więc pociłam się na całym ciele, a panele z kevlaru wszyte w mój płaszcz ciążyły mi na plecach. Torba wpijała mi się w ramię. Niosłam miecz, postukując palcami o rękojeść. Tym razem mogłam się nie powstrzymać, pomyślałam, gdy skręcaliśmy w dzielnicę czerwonych latarni. W dymiącej otchłani Nuevo Rio znalazłam ataquerię i pomagając sobie gestami, łamaną angielszczyzną złożyłam zamówienie. Demon stał blisko mnie, ciepło bijące z jego ciała mieszało się ciepłem ulicy, podbijając nieznośny upał. Milczał przez cały czas, gdy staliśmy między sklepikiem spożywczym prowadzonym przez Latynosów i zamkniętym sklepem z cygarami. Mijały nas tłumy ludzi noszących barwne ubrania. Vaudun i Santeria osiedlili się tu po upadku Kościoła Rzymskokatolickiego w czasach wielkiego skandalu z Bankiem Watykańskim, pomiędzy wejściem w życie Ustawy Parapsychicznej a Przebudzeniem. Odkrycie, że Kościół sponsorował ugrupowania terrorystyczne i Ewangelistów Gileada to było za dużo nawet jak dla Protestantów, którzy od wieków stawiali opór Katolikom. A Wojna Siedemdziesięciodniowa była ostatnim gwoździem do trumny dla tradycji Nowych Chrześcijan. Mieszkańcy Nuevo Rio wiedzieli więcej o Mocy niż mieszczuchy i nie wychodzili na ulicę bez ochrony przed okiem diabła czy przypadkową klątwą tak samo, jak nie wyszliby bez ubrania. Nuevo Rio pełne było gorąca, zapachu hot tamales i krwi, miedzianoskórych ludzi z ciemnymi oczami mówiącymi w Portogueso, starych kruszących się pałacowych budynków stąjących ramię w ramię z nowymi drapaczami chmur ze stali i plastiku, trójkołowych riksz i rowerów tarasujących ulice. Pot, upał i jeszcze więcej upału. Teraz widziałam, dlaczego miasto zdawało się poruszać szybko i wolno jednocześnie. Wolno dlatego, bo upał sprawiał, że wydawało się że zrobienie czegokolwiek zajmowało całą wieczność, a szybko bo tubylców zdawała się nie obchodzić cienka warstwa potu gromadząca się dosłownie na wszystkim. Połknęłam w pośpiechu swoje jedzenie mając nadzieję, że się od niego nie pochoruję. W torbie miałam standardowe dawki tazapramu, ale rzadko ich używałam. Większość Nekromantów miała jelita jak ze stali. Ktoś mógłby pomyśleć, że taka banda neurotycznych świrów jak my będzie miała delikatne żołądki, ale jeszcze nigdy nie spotkałam skłonnego do mdłości Nekromanty. Gdy skończyłam, oblizując pikantny sos z palców, demon spojrzał na mnie z góry. - Zranił cię? – spytał bez cienia ciekawości w głosie, ale ramiona miał napięte. Zauważyłam to i próbowałam doszukać się powodu. Oczywiście, pewnie dlatego, że jeśli coś by mi się stało, Jaf miał przerąbane... Zastanawiałam się, czy uważał Jace’a za niebezpiecznego. Wzruszyłam ramionami. - Nie bardzo. Nie w sensie fizycznym – dodałam, unikając zielonego spojrzenia demona. Podał mi butelkę zimnej lemoniady i przyglądał się, jak otwieram ją sprawnym ruchem nadgarstka. Znaleźliśmy się na pasie dla pieszych. Demon ciągle był krępująco blisko mnie, poruszając się z dziwną gracją tak, że nie potrącał mnie ani na mnie nie wpadał. - Dlaczego trzymał cię za rękę? – zapytał, pochylając się tak blisko, że nie musiał krzyczeć. - Nie mam pojęcia – powiedziałam. – Wydaje mi się, że jest na mnie wkurzony. - Doprawdy? Pomimo tego, że ulica była zatłoczona, ciągle mieliśmy kilka stóp wolnej przestrzeni. Mój szmaragd połyskiwał w świetle latarni, a pierścienie zmieniały kolory. Moje tarcze ochronne dostosowywały się do innego rodzaju Mocy bijącej z ludzi i chodnika. - Dlaczego cię zostawił? Wzruszyłam ramionami. - Nie wiem. Któregoś razu wróciłam z pracy a jego już nie było. Czekałam na niego przez kilka tygodni a potem... – spojrzałam w górę gdy nad naszymi głowami przemknął slicboard. Tutejszy ruch uliczny na powietrznych trasach był chaotyczny, taksówki przemykały jak chciały, a grupy sliców śmigały w pełnym smogu powietrzu. – Zapomniałam. - W rzeczy samej – demon uderzył mnie lekko w ramię. Żałowałam, że nie splotłam włosów – kilka kosmyków opadło mi na nos. – Wydaje się być do ciebie bardzo przywiązany. - Gdyby tak było, nie odszedłby. Nie zaczynaj znowu, dobra? - Oczywiście – brzmiał na zamyślonego. Zatrzymałam się, żeby zobaczyć uliczną grę w trzy karty i uśmiechnęłam na widok brązowoskórego mężczyzny, który wyrzucał karty. Dookoła wszędzie było słychać ludzi mówiących w Portogueso. Demon pochylił się nad moim ramieniem. Ciepło jakie od niego biło, otoczyło mnie ze wszystkich stron, i co dziwne, sprawiło, że przepocone i ciężkie od smogu powietrze dało się łatwiej znieść. W dole ulicy, balabawao rysowała kredą vevé na chodniku. Pełen szacunku tłum cofnął się, żeby popatrzeć lub uciekał, omijając ją szerokim łukiem. Ciemne włosy kobiety spływały po jej opalonych ramionach. W jej hebanowej twarz o szeroko rozstawionych kościach policzkowych błysnął biały uśmiech, gdy spojrzała w górę, wyczuwając blask aury demona i moją Moc. Skinęłam głową w niemym pozdrowieniu. Była zbyt zajęta przywoływaniem swojego duchowego opiekuna, więc tylko obrzuciła demona krótkim spojrzeniem. Szamani nie bali się demonów tak bardzo jak powinni. Dla nich demony były tylko innym gatunkiem loa. Ja tak nie uważałam. Gdyby naprawdę tak było, to techniki Magich umożliwiające pojmanie takiego ducha powinny też działać na duchy takie jak Erzulie czy Baron Samedi. Nie działały – tylko szamańska praktyka przechodzenia przez inicjację i nawiązanie więzi ze swoim własnym loa działały naprawdę. Patrzyłam jak vevé wychodzi spod jej szczupłych palców. Wijąca się smużka kadzidła wzlatywała w górę. Po jednej stronie stała butelka rumu i wiklinowy kosz, w którym pewnie był kurczak. - Co ona zamierza zrobić? – spytał cicho demon, prosto do mojego ucha. - Pewnie zawiera umowę z loa – odparłam, przechylając głowę i obracając się tak, że mogłam do niego szeptać i jednocześnie oglądać babalawao. Kostki mnie bolały od zbyt mocnego trzymania miecza. – Po prostu obserwuj. To powinno być interesujące. Drobne fale ciepła rozlały się po mojej skórze. To nie było zbyt przyjemne, ale bycie tuż obok tak bardzo skondensowanego źródła Mocy pomoże mi dostosować się do miasta. Studiowałam vaudun w Akademii. Techniki treningu Magich miały w sobie całe mnóstwo zapożyczeń z Szamanizmu, vaudun i Santerii. Vaudun i Santeria krzyżowały się ze sobą od niepamiętnych czasów jeszcze przed Ustawą Parapsychiczną. Tacy eklektyczni Szamani jak Jace mieli zazwyczaj dwóch albo trzech loa jako swoich dodatkowych patronów. Ta babalawao w najlepszym przypadku mogła być przywiązana do dwóch, i pewnie nie byłaby zbytnio zadowolona gdyby ktoś porównał ją do Jace’a, który – jakby nie patrzeć – był gringo, Szmanem wytrenowanym przez Hegemonię, a nie dziedzicem spuścizny pokoleń mistrzów i akolitów tak jak babalawao. Pomimo tego, że podstawowe techniki były takie same, Moc tej kobiety była zupełnie inna. Tutaj, w Nuevo Rio, była na swojej ojczystej ziemi, a jej Moc była organiczna, nie obca. Chciałabym znać Portugueso, pomyślałam, i zamrugałam. Kiedy vevé było już gotowe, kobieta wzięła butelkę rumu. Jej bransolety i naszyjniki z koralików zagrzechotały. Upiła łyk rumu, przepłukała nim usta, a potem rozpyliła w powietrzu. Kropelki płynu zawisły w powietrzu, połyskując nad wyrysowanym vevé. Moc wystrzeliła jak impuls elektryczny, drapiąc moje tarcze i skórę. Cygaro położone na wyrysowanych kredą liniach zaczęło sie tlić, gdy kobieta zdjęła pokrywkę z kosza i wyciągnęła z niego kurczaka. Ptak wydał z siebie oszalały pisk, zanim podcięła mu gardło jednym, wprawnym ruchem, a krew siknęła na vevé. - Ugotuje go dzisiaj i pewnie zje jutro na lunch – powiedziałam mu. Wir powietrza zaczął obracać się odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Ciało kurczaka ciągle podrygiwało. Krew przestała tryskać i teraz płynęła powolnym strumieniem, a głos babalawao nabrał głębokiego tonu, gdy śpiewała pieśń podobną do nekromanckiej. Ta pieśń dopełniała rytuał ofiary dla loa. Krople rumu zniknęły, pochłonięte przez Moc. Poczułam na policzku nieznaczny dotyk palców i kątem oka zobaczyłam niewyraźny kształt – wysokiego mężczyznę z kapeluszem nasuniętym na białą jak kość twarz, pląsającego w tłumie. Powiew chłodnego powietrza musnął mój kark. Wolałam nie zadzierać z loa. Poczułam mrowienie na skórze od Mocy. Oblała mnie fala gorąca, a w dole brzucha zagnieździło się przyprawiające o mdłości uczucie jak przy upadku z wysokości. Wybuch Mocy zmusiłby moje własne kanały energii do dostosowania się do innego rodzaju Mocy, gdybym tylko poświęciła na to jeszcze odrobinę więcej czasu. Wyrównałam oddech. Tylko kilka minut, powiedziałam sobie. Zaraz mi przejdzie. Tylko muszę się odprężyć na tyle długo, żeby to zadziałało, to wszystko. Zachowaj spokój, Danny. Po prostu zachowaj spokój. Właśnie wbijałam wzrok w vevé i czekałam, aż moje ciało przystosuje się do miejscowej Mocy, a mój umysł dostroił się do monotonnego, wyczekującego szumu, kiedy uderzyła mnie wizja. Demon złapał mnie za ramiona i odciągnął na bok. Śpiew babalawao unosił się ponad miejski hałasem. - Dante? Dobry Boże, czyżby był zmartwiony? - Co się stało? Dante? - Nic – usłyszałam swój własny głos, słaby i senny. Przewidywanie nie było moim głównym Talentem. Gdyby tak było, byłabym Jasnowidzem. Ale miałam go wystarczająco dużo, więc czasami się przydawał. – Nic takiego. Otoczyła mnie ciemność, jak ciche miejsce spoczynku, i usłyszałam dźwięk trzepoczących skrzydeł. Wizja majaczyła gdzieś na krawędzi mojego umysłu i była poza jego zasięgiem. Gdybym się rozluźniła i pozwoliła swojemu drugorzędnemu Talentowi działać, wizja przyszłaby do mnie i zostałabym ostrzeżona... Ale przed czym? Przed czym potrzebowałam ostrzeżenia? Już i tak wiedziałam, że tkwię po uszy w gównie. - Nic takiego... – szepnęłam. Rozgrzane palce dotknęły mojego czoła, a moje własne zacisnęły się wokół miecza. Głowa opadła mi na pierś. Zapadłam się w przyszłość, unosząc się na jej falach... - Nie kłam – warknął, a ja jak przez mgłę zdałam sobie sprawę, że jestem zaskoczona. Czemu miałoby go obchodzić to, że go okłamywałam? Wróciłam do swojego ciała. Po mojej skórze przebiegały ciarki, a żołądek kołysał się niespokojnie. Moje powieki zatrzepotały. - Dante! Dante! - Nic mi nie jest – powiedziałam zirytowana. – Daj mi chwilkę, dobrze? - Jak sobie życzysz. Fala gorąca przetoczyła się przez moje ciało. On to zrobił? Z dłoni demona spłynął na mój kręgosłup strumień gorącej, surowej Mocy. Stłumił wizję – i mój wysiłek włożony w to żeby się zrelaksować – tak jak cios kijem w splot słoneczny. Nie miałam już żadnej szansy na to, żeby zajrzeć w przyszłość. - ...kurwa... – to było wszystko co mogłam z siebie wydusić, ryjąc obcasami w chodniku i zwijając się z powodu rwącego bólu, jaki przeszywał mój brzuchu. Moc wycofała się i zapadła w wygłodniałą otchłań Nuevo Rio. – Cholera jasna by to wzięła... - Co się stało? Było zbyt ciemno. Co... Powoli otworzyłam oczy. Demon stał w rozkroku, a jego oczy płonęły jak kawałki radioaktywnego kamienia szlachetnego. - Zgubiłam je – powiedziałam. – Przeczucie. Miałam je i straciłam. Następnym razem uprzedź mnie zanim znów to zrobisz, dobrze? Wzruszył ramionami. Rozejrzałam się dookoła. Zamiast w na ulicy, staliśmy w zaułku. Czemu nie byłam tym dziwiona? Czyżby zaciągnął mnie tu, bo myślał, że zaraz miałam dostać jakiegoś napadu? - Działałem dla twojego bezpieczeństwa – powiedział cicho, wcale nieskruszony. – Obawiałem się, że zostałaś zaatakowana. - Kto byłby na tyle głupi, żeby atakować mnie w obecności demona? – odparowałam i wykręciłam się z jego rąk. Puścił mnie, splatając dłonie na powrót na plecach. Stał wyprostowany, powieki przesłoniły jego oczy. – Super. Przeczucie zwykle oznacza, że zbliża się coś paskudnego, a ja nawet nie zostałam z góry ostrzeżona co to takiego. Wspaniale. Japhrimel nie odezwał się nawet słowem. Westchnęłam, napełniając płuca ciężkim powietrzem Nuevo Rio. Otoczył mnie zatęchły odór śmieci i ludzkiego nieszczęścia. Moje tarcze ochronne były cienkie jak papier. Przeczucie pozbawiło mnie sił. Zmusiłam się, żeby odetchnąć cuchnącym powietrzem. - Anubis et’her ka – szepnęłam, potrząsając głową. – Wracajmy. Jeszcze chwila i zemdleję. - W porządku – Japhrimel ujął mnie pod łokieć, prowadząc mnie ku wyjściu z zaułka. – Powinnaś bardziej o siebie dbać, Dante. - Na ostrożności nikt się jeszcze nie wzbogacił – mruknęłam. – A poza tym, co cię to w ogóle obchodzi? Jak tylko znajdziemy to Jajo, wrócisz do Piekła, a ja pewnie zostanę tu żeby posprzątać cały ten syf. Będę mieć szczęście jeśli wyjdę z tego cało, a ty mi mówisz żebym była ostrożna? – warknęłam, koncentrując się na stawianiu jednej stopy za drugą. - Nie zostawiłbym cię, gdybym nie miał pewności, że jesteś bezpieczna – odparł cicho. – Zasmuciłabym mnie wiadomość o twojej śmierci, człowieku. - Wcale by cię to nie obeszło – mruknęłam niewdzięcznie. - Naprawdę – powiedział z uporem. – Zasmuciłoby mnie to. - Cholera – jęknęłam, gdy poczułam jak zbliża się początek potwornego bólu głowy jako skutek uboczny mojego przeczucia. – Po prostu odstaw mnie z powrotem do Jace’a, okej? Głowa zaczyna mnie boleć. - Skutek przeczucia – powiedział. – Dante, jest coś o czym chciałbym... Jeśli nie przestanie mówić, zacznę krzyczeć. - Odstaw mnie do Jace’a, zrozumiałeś? Jego dłoń zacisnęła się na moim łokciu. Zamknęłam oczy. - Zrozumiałem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Wpadłam do pokoju treningowego tuż po tym, jak popołudniowy skwar zaczął dawać się we znaki, a czarne, skłębione chmury zebrały się nad miastem. Niedługo spadnie deszcz, przypominający siłą monsunową ulewę. Deszczowi będą towarzyszyć pioruny i błyskawice, więc zanim zapadnie zmrok, parujące z gorąca miasto odetchnie z ulgą. Nie nosiłam torby ani płaszcza, tylko dżinsy, koszulkę z mikrofibry, pierścienie i buty. Mokre włosy splotłam ciasno z tyłu głowy i pomalowałam poznokcie świeżą warstwą lakieru, dzięki któremu były niemal tak twarde jak szpony. Pokój treningowy był długim pomieszczeniem wyłożonym matami tatami, półkami z różnymi rodzajami broni ustawionymi pod ścianami, i trzema torbami ustawionymi w rzędzie obok drzwi. Jedna ze ścian była wyłożona lustrami, do których przymocowany został drążek baletowy. Pewnie wcześniej go tu nie było i to Jace go zamontował, pomyślałam złośliwie. Eddie stał naprzeciwko Jace’a na środku pomieszczenia. Obydwaj mieli w dłoniach kije ajo. Nosili czarne, jedwabne spodnie, a Eddie miał na sobie biały tanktop, który odsłaniał jego owłosioną skórę. Zatrzymałam się i oparłam o framugę drzwi, żeby popatrzeć. Jace, nagi do pasa, trzymał swój kij obiema rękami. Mięśnie napinały się pod jego skórą, tatuaż w kształcie skorpiona na jego lewej łopatce poruszał się lekko wraz a nimi, a złote, spocone włosy przykleiły mu się do czoła. Z dala od nich Gabe robiła ćwiczenia rozciągające. Zrobiła pełen szpagat, a potem pochyliła się, żeby dotknąć czołem swojego kolana. Co za pokazówka, pomyślałam, a cień bólu za oczami przypomniał mi o skutkach wczorajszej wizji. Japhrimel opierał się o ścianę, pod którą stały ciężkie torby, z założonymi rękoma. Okna przesłaniały przewiewne zasłony, ale wlewające się do środka słońce sprawiało, że i tak było tu trochę za gorąco. Nikt z tu obecnych nie przejmował się kontrolowaniem klimatu. Obserwowałam jak Eddie rusza do ataku, a Jace paruje jego ciosy. Obydwaj dyszeli z wysiłku. Przyglądałam się pojedynkowi, niemal czując drewniany kij balansujący w moich dłoniach, i złapałam urywany oddech, gdy Eddie uderzył kijem do góry, próbując zdzielić Jace’a w twarz. To było nieczyste zagranie, ale obaj byli wystarczająco dobrzy – a poza tym dwójka Nekromantów stała tuż obok w razie, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Japhrimel podszedł do mnie wolnym krokiem. - Lepiej? – spytał. Światło słoneczne wlewające się przez okna za jego plecami ściemniało. Chmury zakryły niebo. To wcale nie zmniejszyło upału, tylko jeszcze bardziej zwiększyło uczucie nieznośnej wilgoci napierającej na skórę i utrudniającej oddychanie. - Tak – powiedziałam, spoglądając w górę na jego niczym się niewyróżniającą, ponurą twarz. – Dzięki. - Widziałem już kiedyś coś takiego – odparł cicho. – Najlepszym lekarstwem na to jest Moc. Trzeba pozwolić bólowi minąć. - Dzięki – powtórzyłam. – To naprawdę pomaga, to że mam tu kogoś takiego, podczas gdy... Rozległ się trzask. Cios Eddiego wyrzucił Jace’owi kij z rąk. Cmoknęłam językiem. Pierwszy raz widziałam, żeby Jace przegrał z Eddiem w walce na kije. - Przestań się w końcu opierdalać i walcz ze mną, oszuście! – zawarczał Eddie. – Niech to szlag! Na nic nam się nie przydasz jeśli będziesz taki rozproszony! - Zamknij się, dirtwitchu – odparował Jace. – Chcesz się zamienić na ostrza? - Zabijesz się – Eddie podniósł kij Jace’a i rzucił w jego stronę. Jace wyciągnął dłoń i pochwycił go, a potem obrócił pionowo. – Ale dzięki. Już dawno nie widziałem równie amatorskiego ruchu jak ten. Hej, Danny! – Eddie spojrzał na mnie ponad ramieniem Jace’a. – Chodź tu i pomóż mu opanować te jego nerwowe ruchy, dobrze? Ten cholerny chłoptaś nie potrafi nawet utrzymać kija w dłoni. Westchnęłam. Spodziewałam się tego. - W porządku – wzruszyłam ramionami. – I tak byśmy to zrobili prędzej czy później – spojrzałam w górę na cichą i nieprzeniknioną twarz demona. – Mam zamiar zmierzyć się z Jasem. Chcę, żebyś trzymał się od tego z daleka, dobrze? Japhrimel skinął twierdząco swoją ciemną głową. - Super – rzuciła Gabe, wstając na nogi. – Tęskniłam za tym. To lepsze niż oglądanie holovideogramu. Zignorowałam ją. Zastanawiałam się, co też mogłoby wkurzyć Jace’a najbardziej, i ponownie spojrzałam na demona. Nikły powiew bryzy przetoczył się przez pomieszczenie, niosąc w sobie zapowiedź burzy. Do dzieła. Podeszłam blisko do demona, wspięłam się na palce i objęłam dłonią jego ramię. Otoczyła mnie woń piżma i mrocznej Mocy. - Hej – pociągnęłam go za ramię, a on posłusznie nachylił się ku mnie. Pocałowałam go w policzek. To było zaledwie muśnięcie, ale usłyszałam, jak Jace wciąga głośno powietrze i wiedziałam, że byłam już w połowie drogi do zwycięstwa. Zresztą, i tak walczyło mi się z nim lepiej kiedy był zły. - Dzięki – powiedziałam. Japhrimel stał z półprzymkniętymi oczami i wyglądał na zaskoczonego. – To naprawdę pomaga, kiedy wiem, że mam kogoś na kogo mogę liczyć, gdy ból jest naprawdę nie do wytrzymania – ton mojego głosu był odrobinę zbyt intymny niż zamierzałam. – Doceniam to. Skinął głową, raz, i wyprostował się, uciekając przede mną spojrzeniem. Odwróciłam się w stronę pokoju treningowego. Gabe opadła szczęka. Odeszła na bok, prawie pod obwieszoną lustrami ścianę. Eddie poszedł za nią, obserwując Jace’a i pokazując zęby w szerokim uśmiechu. Jace z rozmysłem podszedł do półki obok okna, odłożył kij i wziął swój miecz. - Jeśli Danny ma na to ochotę, to ja też – powiedział cicho, a ja musiałam zwalczyć uśmiech cisnący się na moje usta. Ostrożnie, Danny. Nie walczyłaś z nim od dłuższego czasu, uspokój się. Weszłam na środek pokoju i ziewnęłam. Nie zrobiłam przedtem żadnych ćwiczeń rozciągających. Jace trzymał swój miecz i zbliżał się do mnie ostrożnie. Jego buty szurały o tatami. - Cześć, kochanie – powiedział, zwierając swoje niebieskie spojrzenie z moim. To było jego powitanie po którym zwykle następował pocałunek. Moje ciało pamiętało dźwięk tego głosu. Pozwoliłam sobie na uśmiech. Moje pierścienie wydały z siebie nieprzerwane buczenie. - Jace i Danny są najlepsi w tym biznesie – powiedziała Gabe do demona. – Kiedyś urządzali pojedynki na miecze ścigając się na slicach. I... - Cicho – odezwał się Eddie. – Chcę to zobaczyć. - Hej, skarbie – powiedziałam równie cicho, trzymając miecz, palcami oplatając swobodnie osłonę i rękojeść. – Tęskniłeś za mną? - Każdego dnia – twarz Jace’a wyrażała skupienie. Jego ramiona były rozluźnione. Może nie wkurzyłam go tak bardzo jak myślałam. – Każdego pieprzonego dnia. - Hmm – uśmiechnęłam się słodko. – Więc nie powinieneś odchodzić. - Nie miałem wyboru – odparł. Okrążaliśmy się, czujni i nieufni. Zrobiłam wypad do przodu, wykonując sekwencję która skończyłaby się odzieleniem jego głowy od ciała. Sparował cios niemal natychmiast, i znów wróciliśmy do okrążania. Punkt dla niego. - Oczywiście – rzuciłam. – Tak się spieszyłeś, że nawet nie zostawiłeś wiadomości. To musiało być coś naprawdę ważnego, skoro po prostu wstałeś i wyszedłeś – mój uśmiech się poszerzył. – Jak miała na imię? - Od naszego ostatniego razu, słonko, żyję jak pieprzony mnich – powiedział, a wesołość zniknęła z jego głosu. Drugi punkt dla mnie. Za bardzo go sprowokowałam. - Mam nadzieję, że stałeś się przez to lepszym wojownikiem... niż byłeś kochankiem – wbiłam mu szpilę tylko po to, żeby go wkurzyć. - Nie zgłaszałaś żadnych skarg. - Nie takich, które mogłam ci rzucić prosto w twarz. Znów się uśmiechnął. Zrobił wypad. Skontrowałam. - Kiedy oni wreszcie zaczną... – zaczął Eddie. Zignorowałam go. - Poczekaj – odparła Gabe. Kątem oka zobaczyłam, że Japhrimel się nam przygląda. Dłonie miał skrzyżowane na plecach, a jego oczy niemal krzesały iskry. - Wypróbuj mnie, kotku – zamruczał Jace niskim głosem. – Umieram z ciekawości. - To dobrze – zrobiłam unik w bok. Zaczynało się robić gorąco. – Zacznij się przyzwyczajać do rozczarowania. - Nie chcesz wyjaśnienia? - O trzy lata za późno, Jace. Teraz wszystko czego chcę, to zapomnieć, że w ogóle istniałeś – mój własny głos obniżył się do szeptu. Zmrużył oczy. - Powodzenia – powiedział. – Właśnie uwolniłem się od Rodziny Corvinów, cukiereczku, i mam trochę wolnego czasu. Pomożesz mi go czymś wypełnić? - Wolałabym raczej zostać naćpaną Chillem dziwką – uwolniłam ostrze swojego miecza z osłony. On zrobił to samo. - Teraz? – spytał Eddie. - Po prostu czekaj – odszepnęła Gabe. - Mhm – wymruczał Jace. – Jak rozkosznie... A potem ruszył na mnie bez żadnego ostrzeżenia. Metal zderzył się z metalem i zadźwięczał. Odskoczylismy od siebie, oddychając głęboko i szybko. - Zrobiłaś się szybsza – zauważył. - A ty ciągle za dużo gadasz – powiedziałam, żałując że nie mogę splunąć. To by dodało trochę smaczku całej zabawie. - Powinienem zrobić lepszy użytek ze swojego języka – mruknął i posłał mi swój słynny krzywy uśmieszek Jace’a Monroe’a, ten, dzięki któremu bez przerwy łaziły za nim tłumy groupies. - Wypróbuj go na kimś, kogo to obchodzi, skurwielu – warknęłam i to przerwało napięcie. Ruszyliśmy na siebie przy akompaniamencie szumu Mocy w powietrzu i deszczu iskier, jaki spadł z ostrzy. Nie próbował mnie zranić, a ja prawie dwukrotnie go trafiłam zanim zdałam sobie sprawę z tego, że naprawdę chciałam to zrobić. Zamarkowałam kolejny cios. Obrócił się i ciął od góry, próbując mnie zablokować i natrzeć na mnie całym ciałem. W tej pozycji jego wzrost i masa mogły mnie obezwładnić, ale to był stary numer. Trafiłam go osłoną miecza w żebra. To był tani chwyt, ale wszystkie triki były dozwolone. Ja miałam po swojej stronie szybkość i wytrzymałość, on miał szybkość i inny rodzaj wytrzymałości... Kolejne dwa sparowania, krótkie pchnięcie, po którym musiał się cofnąć, żeby uniknąć zranienia, zgrzyt metalu, szybko zbliżająca się za moimi plecami ściana. Miałam zamiar go oszukać, czy też... Oszukałam go. Wyrzuciłam lewą rękę do przodu, trzymając poziomo osłonę, a błysk Mocy strzelił z moich pierścieni i rozprysnął się na jego tarczach ochronnych. Rozdzieliliśmy się, oddychając ciężko. Zyskałam trochę wolnej przestrzeni. - Oszustka – powiedział. Pot spływał po jego czole, a włosy całkiem nim przesiąknęły. Na zewnątrz rozległ się grzmot pioruna. - Dla ciebie wszystko – odparłam, obnażając zęby. Pot spływał mi strużką po plecach a płuca płonęły od gwałtownych wdechów. – Masz zamiar mnie w końcu dopaść, kochanie? - Powinnaś się cieszyć – rzucił. – Idziemy na całość, słonko? Jesteś pewna? Ostatnim razem, kiedy to robiliśmy, przetrzepałem ci tyłek. - Dlatego, że się powstrzymywałam, bo narzekałeś za każdym razem, gdy przegrywałeś – odcięłam się. Wykrzywił usta w uśmiechu. - Jesteś tego pewna, Valentine? - Chodź tu i sprawdź, Monroe – rzuciłam mu wyzwanie, obniżając katanę do pozycji obronnej. Podbiegł do mnie, jego tarcze zawirowały niespokojnie w sposób typowy dla Szamana, niemożliwe do przewidzenia. Moja aura płonęła. Zapalały się w niej rozbłyski światła, reagujące na bliskość przeciwnika. Moje własne tarcze wygięły się, zwierając z jego. Doskoczyliśmy do siebie, tym razem na serio. Zgrzytnął metal i Moc wdarła się w powietrze, ozon i woń piżma. Znak na moim ramieniu ożył. Spadł kolejny deszcz iskier. Jace poruszał się w sekwencji, której nie rozpoznałam, ale pamięć ruchowa wzięła górę sprawiając, że parowałam ciosy odruchowo, tak jakbym jechała na slicu. Zalała mnie adrenalina, czułam się w pełni żywa, w pełni świadoma. Powiew wiatru schłodził moje czoło. Rozległ się kolejny grzmot, jakby aniołowie walczyli w niebie, a żadne z nas się nie wzdrygnęło. Obróciłam się, zamarkowałam upadek, natychmiast się podniosłam i kopnęłam go w szwankujące kolano. Wyczułam falę potwornego bólu dochodzącą zza jego osłon, ale był zbyt nabuzowany adrenaliną, żeby zwolnić. Znów się zwarliśmy, tyle że ja miałam po swojej stronie siłę rozpędu, więc odepchnęłam go przy akompaniamencie trzasku Mocy na drugą stronę pomieszczenia i ruszyłam biegiem. Jego twarz była centymentry od mojej. Nie odrywaliśmy od siebie wzroku. Natarłam na niego, odsłaniając zęby z wysiłku. Czułam pod skórą wszystkie wspomnienia naszych poprzednich walk... Rozległ się dźwięk pękającego szkła, gdy cisnęłam nim przez okno i odskoczyłam w tył, by zyskać punkt oparcia na chodniku na zewnątrz. Ciężki zapach mokrych roślin unosił się z ogrodu po drugiej stronie ulicy. Zaparłam się podeszwami w ziemię i wyprowadziłam cios z góry. Odbił go, mając więcej szczęścia niż siły. Rwący się oddech podrażnił mi gardło. Jego tarcze rozbłysły. Próbował odrzucić mnie na bok, a ja zareagowałam bezwiednie, wydzierając Moc z powietrza i uderzając w niego. Krople deszczu rozprysły się na mojej skórze, kłując mocno. Strumyczki wody ściekały Jace’owi po twarzy. Byliśmy teraz na zewnątrz, miażdżąc butami pokruszone szkło, a z nieba lał się na nas deszcz, przemaczając nas do suchej nitki. Nasze oddechy parowały w chłodnym powietrzu, a iskry strzelały na wszystkie strony jak krople deszczu, gdy tańczyliśmy, wymieniając ciosy. Teraz już nie musiałam się powstrzymywać. Rytm walki uległ zmianie, stał się bardziej natarczywy. Nie myśl! Nie myśl! Ruszaj się! Głos Jado-sensai wrzasnął w moich wspomnianiach i upadłam, lądując na mokrym kamieniu. Odczołgałam się do tyłu, parując jeden z jego ciosów, i zerwałam się na równe nogi. Zawirowałam w powietrzu. Trafił mnie osłoną miecza. Jutro będę mieć w tym miejscu sińca, ale miałam to gdzieś. Czułam, że żyję. Rozległ się huk pioruna. Upadł, krew splamiła jego twarz. Wylądował rozciągnięty na ziemi. Przyłożyłam czubek miecza do jego gardła. Przez moment kusiło mnie, żeby wbić ostrze w ciało. Nie stawiał oporu. Mogłam patrzeć, jak się wykrwawiał, jak dusza opuszcza jego ciało, patrzeć na ulatujące w powietrze iskry, a potem... - Poddajesz się? – spytałam zachrypniętym głosem. Moje płuca płonęły. - Oczywiście – powiedział. Zamknął oczy i odchylił głowę w tył, odsłaniając gardło. Ostrze musnęło wrażliwe miejsce na jego szyi w miejscu gdzie bił puls. Dłonie mi się nie trzęsły, ale niewiele brakowało. – Wszystko co zechcesz, Valentine. - Trzymaj się z dala od mojej sprawy, Monroe – pozwoliłam, żeby pokusa odpłynęła. Nie dzisiaj. Nie zabiję go dzisiaj. Dzięki bogu, tyle papierkowej roboty... Schowałam miecz do osłony, nagle z całą ostrością zdając sobie sprawę z padającego deszczu. Koszula przykleiła mi się do ciała, mokre dżinsy drażniły skórę a w butach chlupotała woda. Podałam mu rękę, ciągle pozostając w nastroju do walki i na wszelki wypadek obserwowałam jego miecz. - Jasne – chwycił moją dłoń. Podniósł się z chodnika, który zdążył już zamienić się w rzekę. – Ciągle dobrze wyglądasz, gdy walczysz, słonko. Wyrwałam palce z jego uścisku i patrzyłam jak chował swój miecz. Obydwoje byliśmy pokryci krwią, która płynęła ze zdartej skóry na kostkach u rąk, jego rany na głowie i na kolanie i płytkiego nacięcia na moim ramieniu. Moje plecy płonęły z bólu. - Dobry mecz – przyznałam niechętnie. – Ćwiczyłeś. - Ty też. Skopałaś mi tyłek. - Gdzie się nauczyłeś tego triku z wykręcaniem? Jest naprawdę niezły – wsunęłam kosmyk mokrych włosów za ucho. Nieważne jak mocno je związałam, czasami jakieś kosmyki wymykały się z upięcia. - Tu i ówdzie. Ciągle posługujesz się nożami? – woda spływała po jego włosach. Były teraz ciemniejsze i przykleiły mu się do czoła. - Jeśli wymaga tego sytuacja – przeszłam przez roztrzaskane okno. – Przepraszam za to. - W porządku. To tylko okno – mogłam wyczuć uśmiech w jego głosie. – Cholera, jesteś naprawdę dobra. - Trenuję z Jado niemal każdego dnia, kiedy mam do wykonania jakieś zadanie. - Z tym starym smokiem? Chango cię kocha, dziewczyno, nic dziwnego, że jesteś taka dobra – wszedł do środka, strząsając wodę z włosów i rąk i tupiąc nogami. To uszkodzi maty, pomyślałam, i zastanowiłam się czy wtarcie tłuczonego szkła z butów w tatami było złym pomysłem. Oczywiście, że było. Ale pewnie mógł sobie pozwolić na nowe. – Nigdy nie mogłem się z nim umówić na spotkanie. Niektórzy mówią, że trenuje tylko kobiety. - Nie tylko, mężczyzn też. Ale mówi, że kobiety są lepsze. Mają szybszy czas reakcji. I są wredniejsze – uśmiechnęłam się. Czułam lekki miedziany posmak adrenaliny na języku. Teraz pragnęłam wziąć gorącą kąpiel i chciałam seksu. Co za pech. W pobliżu byli sami niedostępni mężczyżni, a ja nie chciałam korzystać z lokalnych usług. Dłoń Jace’a zamknęła się na moim nadgarstku. Miał ciepłą skórę, niemal za ciepłą, a jego tarcze ocierały się o moje. Potarł kciukiem moją dłoń w poufałym geście. - Danny. Ponownie wyrwałam dłoń z jego uścisku. Próbował ją pochwycić. Znowu. - Danny... I znowu. - Nie, Jace. Zapomnij. To wszystko, co możesz ode mnie dostać. Wzruszył ramionami. - Szkoda. Pamiętam, jak było nam ze sobą dobrze po sparingowej sesji – uniósł odrobinę brew. Nawet z krwią ściekającą po twarzy – obrażenia głowy bywały paskudne – ciągle był piękny. Zawsze lubiłam blondynów. Może dlatego, że musiałam farbować własne włosy, żeby pasowały do wizerunku Nekromanty. - No cóż, gdybyś nie rzucił mnie trzy lata temu, to może teraz miałbyś więcej szczęścia – powiedziałam i odwróciłam się od niego. Gabe i Eddie gapili się na nas. Oczy Gabe były okrągłe jak spodki, a Eddiego zmrużone. Wyglądał, jakby tylko dziesięć sekund dzieliło go od wydania z siebie warkotu. Obejmował ją ramieniem. Wtuliła się w jego ciało tak, jakby tam było jej miejsce. Japhrimel stał wyprostowany jak struna z dłońmi splecionymi na plecach. Oczy miał na wpółprzymknięte, a całe pomieszczenie wypełniał jego zapach, walcząc o pierwszeństwo z falą świeżego powietrza wlewającego się do środka przez rozbite okno. Jego płaszcz parował i dymił ciemnością, rozciągała się od niego plama psychicznej energii. Nie jestem pewna czy to w ogóle jest płaszcz, pomyślałam, i zatrzymałam się na chwilę, patrząc na niego. Co by to mogło być? Skrzydła? Egzoszkielet? Jace stanął obok w całkowitym bezruchu. - To o to chodzi? – zapytał. – Umawiasz się z demonem? - Nie bądź śmieszny – warknęłam i odeszłam byle dalej od niego. – Zamiast fiutem, następnym razem powinieneś pomyśleć trochę swoim mózgiem. Dzięki za sparing, potrzebowałam go. Następnym razem zmierzę się z Japhrimelem – stanowi prawdziwe wyzwanie – byłam z siebie tak zadowolona, że użyłam jego imienia, co zabrzmiało, jakbym mówiła o kimś zupełnie innym. Wymówienie jego imienia nie sprawiło mi żadnego kłopotu. Japhrimel. Byłam ciekawa, co oznaczało i co by się stało, gdybym wypowiedziała jego pełne imię. - Pieprzony... – zaczął Jace, a ja rozpoznałam kąśliwą nutę w jego głosie. Stracił panowanie nad sobą. - Wystarczy – wtrąciła się Gabe, mimo że Eddie próbował ją powstrzymać. Szmaragd na jej policzku błysnął, wysyłając wiązkę zielonego światła w powietrze. – Na Hades, czy wy dwoje możecie wreszcie przestać ze sobą flirtować? Dajcie sobie z tym spokój, żebyśmy mogli w końcu złapać tego cholernego demona i pozbyć się tej Twojej Małej Maskotki! - Japhrimel – powiedziałam w połowie ostatniego zdania – chodź ze mną. A co do waszej reszty, za dwie godziny idziemy na rekonesans jak tylko przestanie padać i trochę się ściemni. Spodziewam się, że do tego czasu wszyscy będziecie gotowi. - Och, na litość... – zaczęła Gabe, ale Eddie ją uciszył. - Danny? Jace. Zatrzymałam się, ale nie odwróciłam. Japhrimel kręcił się gdzieś w pobliżu. Nie dostrzegłam jego zwyczajowego zerknięcia w moją stronę i trochę mnie to zdenerwowało. - Dzięki za pojedynek – powiedział Jace. – Uwielbiam z tobą pracować. - Przykro mi, Jace – odparłam. – Za późno. Pracuję sama. A potem wyszłam z pokoju treningowego, czując swój gniew trzeszczący w powietrzu i nieznośne milczenie Jace’a za plecami. Wygrałam obie bitwy. Gratulacje, Dante. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Japhrimel nie odezwał się słowem zanim nie doszliśmy do niebieskiego apartamentu. Dokładnie zamknął za nami drzwi, przekręcając klucz, a tarcze ochronne jakimi obłożył ściany zaczęły szumieć jak tylko weszłam do pokoju. - To nie było mądre – powiedział cicho. – Zazdrosny człowiek nie zachowuje się racjonalnie. - Jace pracuje lepiej pod presją – odparłam, rozplątując mokre włosy. – A poza tym, zasłużył sobie na to – moje pierścienie umilkły i pociemniały. Czułam się lepiej, ból głowy ustąpił gdy moje ciało dostosowało się do Mocy. Plecy przestały mnie już tak rwać. Porozciągam się trochę po gorącej kąpieli i będę gotowa na zwiad. Dłonie mi się trzęsły. Dopiero co stoczyłam pojedynek z Jasem. Trzy lata. Trzy lata... a on nawet nie próbował się jeszcze wytłumaczyć, tylko zachowywał jakby... Wzięłam głęboki oddech. Czułam ciężar zielonego spojrzenia Japhrimela na swoich plecach. Jace się nie liczył. Powiedziałam sobie, że się nie liczył i że przestało mi zależeć. Przysięgałam sobie mnóstwo razy, w duchu i na głos, że zapomniałam o Jasie Monroe. Koniec historii, amen, finito. - Niemniej jednak – upierał się Japhrimel – nie powinnaś wykorzystywać mnie, by wzbudzić w nim zazdrość. Wzruszyłam ramionami. - To jego problem. Nie mój. Moim problemem jest odnalezienie Santino i zwrócenie Lucyferowi Jaja. Poza tym, to tylko człowiek. To nie jest tak, że może co komuś zrobić za każdym razem gdy tylko zdecyduje się zrobić coś głupiego. - Być może – odparł. – Ale nawet demony rozumieją zazdrość, Dante. Rzuciłam miecz na łóżko i zaczęłam odpinać koszulę. Wystarczająco bezpiecznie, pomyślałam. Przynajmniej teraz. - Następnym razem zmierzę się z tobą. Ty przynajmniej dasz mi wycisk. Gdyby mój głos był jeszcze odrobinę bardziej kruchy, załamałby się. Skoro zapomniałam o Jasie, to właśnie tak było. Prawda? Prawda? - Ty wcale się z nim nie pojedynkowałaś – zauważył demon. Opierał się o futrynę z rękami złożonymi na piersi, oczy miał na wpół przymknięte. Na jego karmelowych policzkach wykwitły lekkie czerwone plamy. Dobry Boże, czyżby on się rumienił? – Próbowałaś go zabić. - Nie umiem w to inaczej grać – rzuciłam, idąc w stronę łazienki. – Idę się wykąpać. - Jak sobie życzysz – powiedział, ale nie wydawał się zbytnio zadowolony. Stanęłam w miejscu i spojrzałam na niego. Moje drżące palce zatrzymały się na czwartym guziku. Nie zrobiłam nic złego, powtarzałam sobie w duchu. Po prostu zmierzyłam się z Jace’m i wyjaśniłam sprawę do końca. Teraz wszyscy wiedzą jak się sprawy mają. Nie zrobiłam nic złego. - Co znowu? No wyrzuć to z siebie. Japhrimel nie ruszył się z miejsca. Równie dobrze mógłby być stojącą w drzwiach rzeźbą. Ciepłe, elektryczne światło muskało jego twarz i połyskiwało w oczach. Ledwo widoczne czerwone plamy na jego policzkach zniknęły. - Ty... bawisz się jego uczuciami i wykorzystujesz mnie, żeby wywołać u niego zazdrość. Taka gra jest niezmiernie niebezpieczna. Przyjrzałam mu się uważnie. - Co tak naprawdę chcesz mi powiedzieć, Tierce Japhrimel? Że Jace darzy mnie jakimś uczuciem? To po co by odchodził, co? Odpowiedz. - Jeśli chcesz, dowiem się tego. Zebrałam poły swojej koszuli. - Nie chcę wiedzieć. Gdyby to było ważne, wysłałby mi wiadomość albo coś w tym rodzaju. Nie obchodzą mnie teraz jego wymówki. - Więc przestań się na nim wyżywać. Traktuj go jak równego sobie. - Hej, demonie, nie wiem czy zauważyłeś, ale jak na razie to na mnie wszyscy się wyżywają. - Nie posługuj się mną, żeby wzbudzić zazdrość w tym człowieku, Dante. To bardzo nieroztropne z twojej strony. - Sekhmet sa’es – syknęłam. – Nie zrobiłam tego. I przestań tak krzywo na mnie patrzeć. - Zrobiłaś, Dante. Radziłbym ci z nim nie pogrywać. Ze mną również – nie poruszył się, ale powietrze zawirowało niespokojnie. Na zewnątrz rozległ się huk pioruna, wygłuszony częściowo przez masyw domu ale ciągle wystarczająco głośny, by podnieść mi włoski na karku. Plama energii demona otaczająca moją aurę poruszyła się, zbliżając do mojej skóry i muskając delikatnie granice mojej świadomości. - Jakby cię to obchodziło – powiedziałam, obróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę łazienki. – Nie mieszaj się do tego, demonie. To ludzkie sprawy. Nie odezwał się słowem. Wpadłam do łazienki i zatrzasnęłam za sobą drzwi, a potem zaczęłam zdzierać z siebie mokre ubrania. - Niech to szlag trafi – syknęłam, szarpiąc za dżinsy i kopniakiem posyłając je w kąt. Mogłabym znienawidzić ich obu, prawda? Jasne, że mogłam. A zwłaszcza tego przeklętego demona. Dlaczego? Spojrzałam w lustro i zobaczyłam mokre, splątane strąki, ciemne oczy, bladą twarz, ciemne kręgi pod oczami, usta zaciśnięte w gorzkim grymasie i paznokcie drapiące po blacie, gdy moje dłonie stężały z napięcia. Mój tatuaż niespokojnie zmieniał kształt. Węże wiły się dookoła kaduceusza, a szmaragd pociemniał i połyskiwał gniewnie. Bo miał rację. Chciałam, żeby Jace cierpiał. Chciałam, żeby stracił nad sobą kontrolę. Chciałam wygrać, do cholery. Nawet jeśli to tylko powierzchowne zwycięstwo. Chciałam, żeby cierpiał. - Kurwa – wydyszałam, patrząc sobie w oczy. Ciemne koła, zaciśnięte usta, Moc wibrująca na zewnętrznej granicy mojej świadomości. Oddychaj, Danny. Weź głęboki oddech i oswój się z sytuacją, okej? Uspokój się. Uspokój. Umrę. - Zamknij się – szepnęłam. – Jeśli mam umrzeć, zabiorę ze sobą Santino. Jestem to winna Doreen. Przeżyłam już wystarczająco długo. Brzmiało dobrze, ale kobieta w lustrze w to nie uwierzyła. Miałam kredyt do spłacenia. I miałam Siebie, którą dopiero co zaczynałam składać do kupy. Nie chciałam umierać. - Jak długo udałoby ci się przeżyć ścigając Santino, Danny? – spytałam samą siebie. – Co? Niezbyt długo, odparł jakiś głęboki wewnętrzny głos. Tak długo, aż sprawiłabym że pożałowałby tego, co zrobił. - Dobrze – powiedziałam. – Więc przestań się nad sobą rozczulać. Nie chcę umierać. - Nie mam wyboru. Jeśli bóg mnie do siebie wezwie, to pójdę. Ale ja wcale nie chcę umierać. - No to masz pecha – szepnęłam, odwracając się od lustra. Nie mogłam dłużej na siebie patrzeć. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY - El biablo Santino – powiedział Jace, przyciskając nóż do gardła chudego Hiszpana. – Okej? Gabe i Eddie pilnowali wylotu ulicy a demon stał tuż za mną. Patrzyłam, jak facet toczył dookoła wzrokiem, błyskając białkami oczu. Pocił się obficie, krople wody spływały po jego twarzy. Odór jego strachu mieszał się z zapachem demona. Zaułek pełen śmieci był nagrzany, cuchnący i mokry od popołudniowego deszczu. Powietrze było tylko odrobinę chłodniejsze. Moje włosy, splecione z warkocz, związałam w węzeł na karku. Spojrzałam w dół na swoj nadgarstek, po tym jak przeskanowałam już tego faceta. Wtyczka programowa, przezroczysta krzemionkowa płytka z dodatkiem włókien plastiku wtopiona w moją opaskę, rozjarzyła się sekwencją kodów. - Ma pełnomocnictwo, Jace – powiedziałam cicho. – Wciągamy go w to? Koncesję na broń i pierwszy H-DOC, zgrabne kwadratowe płytki z przezroczystymi, izolowanymi przewodami sieciowymi, miałam już przytroczone do opaski. Drugiego przyczepiłam do nadgarstka Japhrimela. Teraz już oficjalnie braliśmy udział w polowaniu, byliśmy podłączeni do sieci policyjnej Hegemoniii i mieliśmy zapewnioną nietykalność, w razie gdybyśmy musieli posunąć się do zabójstwa i siania zamieszania – tak długo, jak zabójstwa i zamieszanie służyły naszym celom. Nocne niebo był zasnute chmurami, mimo że ulewa się skończyła. Parujące gorąco zamknęło nas tu jak w przesyconej wilgocią bańce, powodując dyskomfort. Teraz wiedziałam, jak musiało wyglądać wnętrze garnka z gotującym się ryżem. Facet wymamrotał coś w Portogueso. Ciągle się pocił i miał rozbiegane oczy. Miał na sobie luźną, białą koszulę z bawełny i postrzępione spodnie khaki, a jego sandały ryły podeszwami o chodnik, gdy próbował się oprzeć o ścianę z chropowatych cegieł. Jedną ręką potrącił pojemnik na śmieci, którym Jace zagrodził mu drogę ucieczki, i dudniący odgłos przeciął powietrze. Jace odnowił wszystkie swoje kontakty, i żaden z tych ludzi nie wyglądał na ucieszonego z tego powodu. Nie miałam im tego za złe, biorąc pod uwagę fakt, że towarzyszyło mu dwoje Nekromantów. Mimo wszystko, Jace zachowywał się jak dzikus. W końcu był w swoim żywiole. Pierwszy pośrednik próbował wyskoczyć z okna na czwartym piętrze na lity beton byle by tylko mu uciec. Zaczynałam myśleć, że Jace rzeczywiście cieszył się tu zasłużoną reputacją. Powiedział coś bardzo niskim glosem. Oczy faceta błysnęły ponad jego ramieniem i wpiły się we mnie. Wybełkotał coś niezrozumiałego. Jace zamarł w całkowitym bezruchu. Zadał mu jeszcze dwa pytania, a facet odpowiedział jękliwym głosem. Jace przyłożył ostrze noża do policzka mężczyzny. Powiedział coś bardzo cicho i szybko, a ja wśród słów wyłowiłam swoje imię – Dante Valentino – i jego własne imię, wypowiedziane z dziwnym akcentem. Potem puścił go, rzucił na bruk uliczki i schował nóż. Jak tylko się odwrócił i zobaczyłam jego zamyślone spojrzenie wiedziałam, że będą kłopoty. - O co chodzi? – spytałam, zerkając na jęczącego na chodniku faceta. Wił się ze strachu. – Werbujemy go? - Nie, puszczamy go wolno. I tak już moczy gacie ze strachu. Chodź, Danny – Jace wyprostował ramiona. – Musimy porozmawiać. Gabe i Eddie wrócili z wylotu uliczki. Zostawiliśmy pośrednika Jace’a pełzającego po popękanym chodniku i jęczącego coś do siebie. - Dobre wieści – szepnęła Gabe. – Banda mięśniaków idzie tu z sąsiedztwa, Jace. Nie wiem, czy szukają ciebie, czy... - Nie szukają – powiedział ponuro. – Podobno Rodzina Corvinów chce schwytać Danny. Całą i żywą. Ktoś tutaj daje cynk Mafii – Jace nie spuszczał ze mnie wzroku. Miał na sobie granatowe dżinsy i koszulkę, wtapiające się w noc. Opuścił dłoń na rękojeść miecza i postukiwał w niego palcami w dobrze znany mi sposób. – Ciekawe, kto to może być. - Santino? – spytałam. Po co Mafia miałaby się w to angażować, a zwłaszcza Rodzina z którą nigdy wcześniej nie miałam do czynienia? Ostatnim razem Mafia nie chciała, żebyśmy go ścigali, bo łączyły ich te same interesy jeśli chodziło o nielegalny przyrost dochodów. Bogowie w piekle i na ziemi, jak ja nienawidziłam Mafii. Za moimi plecami kontakt Jace’a przeskoczył przez rozpadający się, gnijący drewniany płot i wylądował po drugiej stronie. - Nie wydaje mi się. Ja też mam wrogów, a wy przyjechaliście tu transportem publicznym jako nieformalni policyjni współpracownicy. Już bardziej nie mogliście się wystawić. To, że tu jesteście jest tak samo oczywiste jak to, że Skinlin to świr w walce – wykrzywił usta w uśmieszku, który dobrze pamiętałam. Był wściekły. Ale dlaczego? Czemu miałoby go to rozwścieczyć? - Więc co teraz zrobimy? – spytał Eddie. – Nie chcę nic mówić, ale oni się zbliżają, Monroe. - Serio? – Jace wzruszył ramionami. – Właśnie powiedziałem Jose, żeby rozpuścił wieści o tym, że Danny Valentine jest pod moją osobistą ochroną. A co do tych niechlujnych skurwieli którzy się tu zbliżają, to albo przed nimi uciekamy, albo damy im do zrozumienia, że Danny nie sprzeda tak łatwo swojej skóry. Ja głosuję za tym drugim. Łatwiej zdobędziemy informacje jeśli postraszymy kilku ludzi. Co wy na to? Eddie wzruszył ramionami. - Jestem gotowy do walki. - Ja też – poparła go Gabe. – Szczęściara z ciebie, Danny, masz wielbiciela albo dwóch. Albo nawet setkę. - Ciekawe dlaczego – mruknęłam. – Ledwo co przyjechałam, a już ktoś chce mnie zabić. - Nie zabić – sprostował Jace. – Złapać. Żywą i całą. - Za ile? – spytał nagle demon. - Pięć milionów – odparł z łatwością Jace. Zapadła cisza. Spojrzałam na Gabe. Szczęka jej opadła. Włosy miała splecione w dwa warkocze jak jakaś obłąkana uczennica. Jeden zwisał z jej ramienia, a drugi dyndał na plecach. Jej szmaragd połyskiwał w ciemności. Nawet w policyjnym rynsztunku i wełnianym płaszczu wyglądała profesjonalnie w tym upale. Eddie gwizdnął cicho. - Zabierz ją z powrotem do domu – powiedział Jace do demona. – Pilnuj jej. Nie pozwól jej wychodzić samej nawet do łazienki. - Chwileczkę, do cholery – zaprotestowałam, czując ulgę, że Japhrimel nie ruszył się z miejsca. – To moje polowanie i nie pozwolę ciągać się z kąta w kąt jak jakąś walizkę. - Daj nam trochę czasu na oczyszczenie ulicy i zrób mały zwiad, Danny – powiedział rozsądnie Jace. Ale mięsień na jego twarzy drgnął w nerwowym tiku, a to oznaczało kłopoty. Duże kłopoty. Czułam, że nie mówi wszystkiego. - Tak będzie najlepiej. Wiesz, że tak jest. - To moje polowanie – powtórzyłam wściekłym szeptem. – Przestań się rządzić. Czy to jasne? - To nie ma sensu – powiedział demon. – Dante? - Chodźmy skopać jakieś tyłki – odparłam. – Nie zadzieraj ze mną na moim polowaniu, Jace. - Danny, powinnaś się ukryć zanim nie dowiemy się, kto cię szuka – w jego głosie były opanowanie i rozsądek, ale dłoń miał zaciśniętą na rękojeści miecza. Był o krok od wybuchu, a ja tylko dwa razy byłam świadkiem tego jak Jason Monroe wpada we wściekłość. - Nie ustąpię, więc od razu możesz dać sobie spokój – syknęłam. - W porządku – ustąpił. – Ale zaraz potem wracamy do mnie. - Może być – zgodziłam się. Byłam głodna i potrzebowałam cichego miejsca, żeby pomyśleć. – Chodźmy się zabawić. - Standardowa formacja? – spytała Gabe. - Tak. Miejcie wszyscy oko na Danny, będą ją chcieli złapać – Jace nie odwrócił wzroku, nawet gdy uniosłam odrobinę wargę i warknęłam na niego. - Sama potrafię o siebie zadbać – powiedziałam, wyjmując miecz z pochwy. – Japhrimel, będziemy się zmieniać. Zabijaj przeciwników, o ile nie będą to niewinni gapie, dobra? - Jak sobie życzysz – powiedział cicho Japhrimel. – Będę nad tobą czuwał, Dante. Nadchodzą, ruszajmy się stąd. - Och, Sekhmet sa’es – syknęłam. – Przygotujcie się, standardowa formacja. Jace, ty stajesz na szpicy; Gabe, pilnuj Eddiego żeby nie wpadł w szał... - Danny? – powiedziała Gabe, wsuwając rękę pod płaszcz. – Już tu są. I jakby dla podkreślenia jej słów, obok świsnęła kula z pistoletu. Spojrzałam w górę – dostali się na dach. Co za pieprzony idiota z tego Jace’a. Oberwie za to. - Uciekać! – wrzasnęłam, popychając go. – Bierz chodnik! Ruszaj! Rozbiegliśmy się. - Dwunastu – powiedział Japhrimel spokojnym i słyszalnym głosem, mimo że reszta z nas pędziła, waląc butami w chodnik. Eddie dyszał pod nosem coś, co wyglądało na początek pieśni. Wyrzuciłam z siebie dwa słowa z Czwartego Kanonu, unosząc w górę prawą rękę. Mój drugi pierścień – bursztynowy kaboszon – plunął iskrami i zatrzeszczał, a każdego z nas otoczyła mleczna, migocząca osłona. Rzucanie zaklęcia w biegu nie było dobrym pomysłem, ale było warte wysiłku, bo kolejny pocisk przeciął powietrze i roztrzaskał się na tarczy osłaniającej Gabe, która wydała z siebie piskliwy wrzask spodziewając się, że zostanie powalona na chodnik. Mój własny zdyszany krzyk zmieszał się z jej. Pompowałam Moc w tarcze, pobierając ją z zasobów miasta i byłam wdzięczna, że migrena po wizji już mi przeszła – Eddie i Gabe zostaliby okaleczeni z powodu swojej ograniczonej zdolności do czerpania z Mocy Nuevo Rio, chyba że mieliby przedtem czas na zaklimatyzowanie się. Gabe przyjęła jeszcze połowę magazynku na swoje tarcze. - Zrób coś! – wrzasnęła, gdy wskoczyliśmy w nocny tłum. Myślałam, ze krzyczy na mnie, zamiast na Japhrimela, więc obniżyłam trochę tarcze, uwalniając je spod kontroli swojego umysłu, zatrzymałam się w miejscu (zatrzymywanie się w ten sposób po pełnym rozbiegu to prawdziwa sztuka, a ja musiałam przyznać, że się potknęłam) i obróciłam się, wysuwając miecz z osłony. - Danny! – krzyknął Jace. Tłum Nuevo Rio rozpierzchnął się na wszystkie strony jak najdalej ode mnie, żegnając się na widok złego oka. Zaatakował mnie pierwszy z wynajętych skrytobójców, wysoki szczupły facet w stroju asasyna z nożami przytroczonymi za pomocą czarnych, skórzanych pasków – nie miał miecza, ale za to miał maczetę. Jednym ruchem osłony wytrąciłam mu pistolet plazmowy z ręki. Zabrzęczał metal. Ciął od góry, niedbałym ruchem, jakby się spodziewał, że będę na tyle głupia, że dam się tym zaskoczyć. Zabiłam go jednym, krótkim pchnięciem i cofnęłam się, gdy podbiegło do mnie sześciu ciemnookich i ciemnowłosych mężczyzn, z których jeden był vaudunem i potrząsał swoim kijem. Doczepione do niego skrawki metalu i kawałki obwodów pobrzekiwały. Neony oświetlały mokrą od deszczu ulicę. Wyciszyłam swój umysł na dźwięk policyjnych syren i krzyków tłumu. Sześciu na jednego, pomyślałam, wyciągając miecz z ciała leżącego na ziemi. To będzie niezła zabawa. Muszę tylko uważać na Szamana, bo to niebezpieczny typ. Stałam spokojnie, pozwalając im się zbliżyć. Chodnik pode mną trzeszczał, mroczne, pulsujące serce miasta wibrowało, a zawór z Mocą puścił, żeby nakarmić mnie otaczającą wszystko energią. Migoczące tarcze zatrzeszczały, gdy z flanki uderzyła w nie kolejna fala pocisków. H-DOC na moim nadgarstku błysnął, odczytując pozycje i rozkład przeciwników, zaalarmowany impulsami elektrycznymi plazmowych pocisków. Gliny nie będą się w to mieszać, to było prywatne polowanie. Ciemny kształ przemknął obok mnie. Błysnął srebrzysty pistolet. Japhrimel wpadł na nich, z ogłuszającym terkotem broni ładując serię za serią. Zdzielił jednego z napastników w twarz, posyłając go w powietrze. Zostałam sama z Szamanem, który zwarł się ze mną tarczami i wyprowadził szybkie, paskudne uderzenie Mocą, chcąc osłabić moje osłony. Był dobry. Trzymałam swój miecz na płask, a moje pierścienie strzeliły iskrami, gdy sparowałam cios, spijając całą dostępną Moc w zasięgu ręki. Znak na moim ramieniu zapłonął nagłym bólem, gdy demon ryknął wściekle. Jace przebiegł obok mnie i natarł na vauduna. Cholera, Jace, on był MÓJ! Jace zrobił błyskawiczny ruch i coś na kształt tygrysa zrobionego z litego światła i plam cienia, jego najważniejszy bojowy konstrukt, przedarł się przez powietrze i zwalił na vauduna. Gdzie się podziała reszta?, zastanowiłam się, i usłyszałam kolejny z krótkich, ostrych okrzyków Gabe. Okręciłam się na pięcie, czerpiąc Moc z mrocznego serca miasta. Ustabilizowałam tarcze i rzuciłam się by pomóc Gabe i Eddiemu. Jace świetnie radził sobie sam. Skinlin powarkiwał, walcząc z drugim Szamanem, pomarszczonym, brązowoskórym facetem z twarzą pokrytą smugami czerwonej farby. Gabe, przeklinając i plując, z twarzą wykrzywioną wściekłością, walczyła z wysokim najemnikiem. Nie pochodził z Nuevo Rio. Był zbyt blady i miał włosy w kolorze piasku, ale nosił strój zabójcy i posługiwał się krótkim mieczem. W powietrzu świsnęły kolejne pociski. Jeden rozprysnął się o krawędź mojej migotliwej tarczy, a w rezultacie siła odrzutu tego wybuchu Mocy niemal zwaliła mnie z nóg. Zachwiałam się, ale w chwilę później wzięłam rozbieg i rzuciłam się prosto na dwóch napastników, osłaniając Gabe. Jeden z nich ciął mnie w ramię nożem, zanim zdążyłam go dźgnąć. Ból rozlał się po nerwach jak wrzący olej. Zaatakował mnie kolejny typ – ogromna, niezdarna góra sztucznie napompowanych anabolikami mięśni. Wyczułam od niego słodko-słoną woń Chillu nim podcięłam mu gardło, a z jego szyi strzelił strumień jaskrawoczerwonej tętniczej krwi. Ciągle próbował zadać mi cios, gdy odcięłam mu prawą dłoń, w której ściskał pistolet. Na koniec obróciłam się błyskawicznie w powietrzu i rozchlastałam mu brzuch dwoma cięciami. Mój bojowy wrzask podrażnił mi gardło. Pieprzone ćpuny. Nienawidziłam ich. Zawsze mi się wydawało, że tybylcy preferowali hasz od Chillu. Wreszcie było po wszystkim. Stałam, dysząc ciężko, patrząc jak krew bulgocze i słuchając ostatnich, zdławionych oddechów gdy ćpun umierał, a jego oczy pociemniały, gdy iskra życia opuszczała jego ciało. - Anubis et’ker ka – wydyszałam. To było za Lewisa, ty kupo gówna. Ta myśl przeleciała przez mój umysł i zniknęła tak szybko, jak tylko się pojawiła. Dźwięk świszczących pocisków zamarł. Zza moich pleców ciągle dobiegał warkot Eddiego. Słyszałam, jak Gabe wciąga gwałtownie powietrze do płuc. Rozległ się stukot stali i odgłos biegnących stóp, a potem długi, rwący się wdech i fala znajomej Mocy. Jace. Patrzyłam beznamiętnie na ciało leżące u moich stóp. Ulica była wyludniona, ale w ciemnościach widać było połyskujące białka oczu. Jeśli zostawimy tu te ciała, zostaną złupione ze wszystkiego w przeciągu paru minut. Cholerne ćpuny, pomyślałam, i wzdrygnęłam się. Nienawidzę pieprzonych ćpunów. Istniały trzy rzeczy, których nienawidziłam: Mafia, ćpuny i Santino. Każda z tych rzeczy coś mi ukradła – Santino odebrał mi Doreen, Mafia pomogła mu ją porwać, a Chill i Mafia zabiły Lewisa i spieprzyły tyle polowań, że trudno było je wszystkie zliczyć. Dłoń Japhrimela zamknęła się na moim zranionym ramieniu. Drgnęłam... Nawet nie wyczułam wcześniej jego obecności. To mnie zaczynało naprawdę przerażać. - Jesteś ranna – powiedział cicho i zacisnął rękę, wtłaczając gorącą falę Mocy w moją ranę. Zacisnęłam zęby, czując jak mięśnie zrastają się ze sobą. Byłam tak nabuzowana adrenaliną, że ledwo zauważyłam to, że zostałam zraniona. – Wybacz. - Czemu? Miałeś wystarczająco dużo na głowie – spojrzałam na ciało na chodniku. Nastąpiła już prawdziwa śmierć, ale nerwy ciągle tliły się fałszywą namiastką życia, którą Nekromanci nazywali foxfire. Dusza już dawno opuściła ciało. - Nienawidzę ćpunów – mruknęłam. Lewis i jego twarz splamiona krwią stanęły mi przed oczami. Byłam na jednej z nielicznych wycieczek ze swoim opiekunem, gdy zabił go ćpun. Byłam tylko dzieckiem, nie potrafiłam go obronić. Kazał mi uciekać, więc zrobiłam to. Gliny przyjechały za późno. Lewis nauczył mnie czytać, zostawił mi swoje książki i zaszczepił miłość do literatury klasycznej. Miałam szczęście, że wyznaczono mi tak łagodnego opiekuna, takiego który naprawdę się mną interesował, nawet jeśli nie mogłam mu powiedzieć prawdy o Rigger Hall z powodu obroży. Po jego śmierci przydzielono mi kogoś, kto wcale nie dbał o to, że przechodziłam przez piekło i byłam całkiem bezradna. Opiekunka była zbyt zajęta liczeniem czeków i braniem syntetycznego haszu, żeby poświęcać uwagę dziecku, którym miała się zajmować. Kiedy Rigger Hall zamknięto a informacje o tym, co Mirovitch robił dzieciakom zostały upublicznione, nigdy nawet nie usłyszałam słowa przeprosin o tej głupiej suki. Po tym incydencie odmówiłam współpracy z jakimkolwiek opiekunem. Wróciłam do rzeczywistości, gdy Japhrimel westchnął. - Jestem tu po to, żeby cię chronić – powiedział powoli, jakby mówił do nierozgarniętego trzecioklasisty. - Zanim nie stanę oko w oko z Santino – odparłam – jestem w stanie sama o siebie zadbać – spojrzałam w górę. Eddie obejmował Gabe, całując ją w czoło. - Jesteś cała? – spytał, a jego twarz pokryta krwawymi cętkami była pełna niepokoju. Pokiwała twierdząco głową. Odwróciłam szybko wzrok. Nie chciałam myśleć o tym, czemu patrzenie na nich czasami sprawiało mi ból. - Danny? – wykrztusił bez tchu Jace. – Danny? - Nic mi nie jest – powiedziałam, strząsając krew z miecza. Powierzchnia ostrza dymiła tak jak zawsze podczas charakterystycznego oczyszczania. Wsunęłam miecz z powrotem do pochwy. – Niech to szlag, Jace. Zabiłeś Szamana. On był mój. - Przepraszam – powiedział takim tonem, który sugerował, że wcale nie było mu przykro. – Zbierajmy się stąd, dzieciaki. Instynkt podpowiada mi, że to była zaledwie rozgrzewka. Zostawcie ciała na żer. - Czy mógłbyś nie rozkazywać mi na moim polowaniu? – warknęłam i spojrzałam w górę na demona. Twarz miał skupioną, a jego oczy błyszczały radioaktywną zielenią. – Dzięki, Japhrimel. Skinął głową. - Gdzie teraz? - Wracamy do domu Jace’a. To wszystko zmienia nam trochę sytuację. - Oni nie żartowali – powiedziała Gabe. W końcu przestała się kleić do Eddiego. – Pięć milionów. Kurwa mać, Danny, coś ty zrobiła? - Nic nie zrobiłam, zostałam do tego zmuszona – odwarknęłam i ruszyłam chodnikiem jak tylko przeskanowałam ciała. Powinniśmy je przeszukać, ale byłam zbyt roztrzęsiona żeby to zrobić. Musiałam się napić. - Chodźcie. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Nalałam pełną szklankę brandy, podałam ją demonowi, a sama pociągnęłam duży łyk z butelki. Była naprawdę dobra, jedwabiście gładka i wypalała dziurę w brzuchu, rozchodząc się ciepłem po moim wnętrzu. Jace przełknął setkę wódki. Eddie zaklął, gdy Gabe posmarowała jego zranione ramię peroxinem. Odczekałam chwilę, zrobiłam wdech i pociągnęłam kolejny łyk, zaciskając zbielałe palce na mieczu. Mój zakrwawiony rękaw zwisał smętnie. - Ostrożnie z tym, Danny – powiedział Jace. – Musisz być trzeźwa. - Pieprz się – rzuciłam. – Po co Rodzina Corvinów chce mnie mieć, Jace? Czego mi nie mówisz? Przysięgałeś że uwolniłeś się spod wpływów Mafii kiedy się spotkaliśmy, a ja ci uwierzyłam. Idiotka ze mnie. Wzruszył ramionami. - Nie przejmuj się Corvinami, kochanie. Zabiję ich wszystkich jeśli tylko spróbują cię tknąć. - Ciągle dla nich pracujesz, prawda Jace? To dlatego nie chcesz o tym mówić. Raz Mafia, zawsze Mafia. Nie jesteś w stanie ich zniszczyć. Twarz Jace’a pod maską potu, brudu i krwi była całkiem bezkrwista. - Wykupiłem się od nich, Danny. Nie jestem ich własnością – przełknął kolejną setkę i z trzaskiem odstawił kieliszek na blacie. Upiłam kolejny łyk i odwróciłam się, żeby spojrzeć na demona. - Jaf? On też wzruszył ramionami. Cholerni, wzruszający ramionami faceci. To nie facet, to demon. Ta myśl uderzyła mnie z niemal fizyczną siłą. Stanęłam w miejscu, gapiąc się na niego. W którym momencie zaczęłam o nim myśleć tak, jakby był człowiekiem? To nie wróżyło niczego dobrego. Znów przytknęłam butelkę do ust, ale Japhrimel odstawił swoją nietkniętą szklankę na bar i wyjął mi ją z ręki. Jego ciepłe palce parzyły moją skórę. - Nie, Dante – powiedział miękko. – Proszę. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. No cóż, to pocieszające, pomyślałam. I co dziwne, naprawdę takie było. - Okej – odparłam, puszczając butelkę. Brandy grzała mnie przyjemnie w żołądku. – Więc Corvinowie chcą mnie dostać całą i żywą. Po jaką cholerę? I... – okropna myśl uderzyła mnie, gdy odwróciłam się do Japhrimela. Postawił butelkę obok swojej szklanki, obserwując moją twarz. - Dante? Stałam nieruchomo, zmrożona, a całe moje ciało zrobiło się lodowato zimne. Abra powiedziała mi, że Jace pracuje dla Corvinów... Corvinowie chcą mnie żywą i płacą mnóstwo kasy... ktoś inny daje im cynk, ktoś znaczący... Jace i Corvinowie. Jest jednym z nich. Raz Mafia, zawsze Mafia. - Danny? – Gabe również musiała zauważyć moje nagłe milczenie, bo wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi ciemnymi oczami. Przełknęłam ślinę. - Muszę iść do swojego pokoju – powiedziałam, słysząc dziwną zadyszkę we własnym głosie. Brzmiałam jak strasznie skrępowany podlotek na swojej pierwszej imprezie. – Przepraszam. Byłam w połowie drogi do drzwi, gdy Japhrimel ruszył za mną. Nie odezwał się nawet jednym słowem. - Danny, co się stało? – zawołała za mną Gabe. – Danny! Znalazłam ogromną klatkę schodową i zaczęłam się wspinać po stopniach, podskórnie czując zbliżające się przeczucie. Przeczucie... i szok. Niemożliwe. Niemożliwe. Ale przecież już raz mnie zdradził, prawda? Zostawił mnie bez słowa – chcesz się założyć, że dostał wtedy wezwanie od Corvinów i to dlatego musiał się tu przenieść? Abra mnie ostrzegała... wiedziała. A teraz on jest taki skory do pomocy... taki gościnny. „Zostań u mnie, tu jest bezpieczniej”. Wykupił się od nich, ale ja zbyt dobrze znałam Mafię. Nigdy nie można było się od nich uwolnić. Nawet jeśli coś od nich kupił, to będą go naciskać dopóki nie wyda im swojej eks-dziewczyny, prawda? Mój umysł odrzucił ten logiczny wniosek. Nie chciałam w to wierzyć. Demon szedł za mną bezgłośnie, jego piżmowa aura otoczyła mnie, ale zignorowałam to, bo nie miałam czasu ani potrzebnej koncentracji, żeby ją odepchnąć. Dotknął mnie tylko raz. Popchnął delikatnie w pokryte zaskorupiałą warstwą krwi ramię, gdy prawie zgubiłam się w korytarzach. Gdy dotarliśmy w końcu do niebieskiego pokoju, otworzyłam drzwi na ościerz i wpadłam do środka, drżąc na całym ciele. I zamarłam w miejscu. Pokój nie był już niebieski, tylko biały. W powietrzu wisiała ciężka, mdląca woń. Kwiaty. Białe kwiaty. Lotosy, róże i lilie rozrzucone po całym pokoju tak, jakby przeszła po nim śnieżna zamieć. Gęsia skórka pokryła moje ramiona i kark, zęby zaczęły mi dzwonić, a sutki stwadniały jak kamyki. Kwiaty leżały na każdej płaskiej powierzchni, nawet na podłodze, a ich duszący zapach uderzał do głowy. Całe ich sterty zaścielały łóżko, wirowały w powietrzu obok okna, a nawet zapełniały łazienkę. Santino wysłał Doreen niebieskie kwiaty. Olbrzymie bukiety i kaskady kwiatów we wszystkich możliwych odcieniach niebieskiego. Ciągle nie mogłam patrzeć na irysy, błękitne róże i kwiaty kukurydzy bez mimowolnego wzdrygnięcia. - Dante? – Japhrimel definitywnie był teraz zaniepokojony. Zamknął drzwi, a potem wszedł do środka. Jego długi płaszcz ocierał się delikatnie o jego nogi. – Moje tarcze są nietknięte, tylko służba mogła... - Pewnie zostały tu dostarczone i przyniesione przez służbę – mój głos brzmiał tak, jakbym otrzymała cios w brzuch. – Słuchaj, muszę się przebrać. I spakować torbę – oparłam dłoń na drzwiach, żeby się podtrzymać. – Możesz mnie stąd wyprowadzić tak, żeby tarcze Jace’a nie wszczęły alarmu? - Oczywiście – powiedział, unosząc jedno ramię i opuszczając je. To wzruszenie powiedziało mi, że powinno obyć się bez żadnych problemów. - Co to ma znaczyć? – spytał. – Czy twój były kochanek... - Santino wysyłał kwiaty wszystkim swoim ofiarom – powiedziałam drętwo. Znieruchomiał, a jego oczy rozjarzyły się jak węgle. - On wie – ciągnęłam. – Wie, że tu jestem i że go szukam. I jestem Nekromantą. Wybrał mnie na swoją następną ofiarę. - Dante... - A to znaczy, że nie muszę się już martwić szukaniem go – powiedziałam. – To on mnie znajdzie – zaśmiałam się, ale to był urywany, pełen paniki śmiech. Ziemia zawirowała pod moimi nogami, poczułam się jak na slicu, tyle że nogi się pode mną ugięły... - Dante – chwycił mnie za ramiona. – Przestań. Oddychaj. Po prostu oddychaj – zatopił lekko palce w moim ciele i potrząsnął mną delikatnie. Szczęknęłam zębami. Na języku czułam kwaśny smak własnego strachu. Rwący się oddech wyrwał mi się spomiędzy ust. Lewe ramię zapłonęło wściekłym bólem, przywracając mnie do rzeczywistości. Drżałam na całym ciele, ręce mi się trzęsły. Demon objął mnie ramionami i oparł brodę na mojej głowie. Owionął mnie jego zapach a ciało zalała fala gorąca. Byłam mu za to skrycie wdzięczna – było mi zimno, tak zimno, że moje zęby nie przestawały dzwonić i dreszcze przebiegały po całym ciele. Trzymał mój miecz – upuściłam go czy po prostu wyjął go z moich zdrętwiałych palców? To był już trzeci raz kiedy zabrał mi miecz. Czyżbym naprawdę zrobiła się aż taka niezdarna? Gdy byłam młodsza, nigdy nie wypuściłabym miecza z dłoni. - Oddychaj – szepnął w moje włosy. – Po prostu oddychaj. Jestem tu z tobą, Dante. Oddychaj. Położyłam głowę na dziwnie miękkim materiale jego płaszcza i napełniłam płuca jego piżmowym zapachem. Obcym zapachem, który mnie uspokoił. Szaleńcze pragnienie rozpłakania się minęło. - Uspokój się – powiedział. – Spokojnie, Dante. Oddychaj. - Nic mi nie jest – udało mi się wykrztusić. – Musimy się stąd wydostać. - W porządku – odparł, ale nie ruszył się z miejsca i ja też tego nie zrobiłam. - Musimy znaleźć jakieś miejsce, w którym będziemy mogli się zatrzymać – powiedziałam. – I muszę... muszę... - Zostaw to mnie – odparł cicho. - Muszę się spakować – mój głos brzmiał już bardziej pewnie. - Anubis et'her ka. Se ta'uk'fhet sa te vapu kuraph – znajoma inwokacja podniosła mnie na duchu. Nie poruszył się dopóki ja nie ruszyłam się pierwsza. Zakołysałam się na piętach, a on puścił mnie wolno. Jego twarz wyrażała skonsternowanie a oczy płonęły. Znak na moim ramieniu pulsował bez przerwy. W ciszy jaka zapadła wzięłam miecz z jego dłoni. - Dzięki – głos mi drżał, ale znów był mój. Japhrimel skinął głową, obserwując mnie. Nie byłam pewna czego szukał na mojej twarzy, ale przygladał się jej tak, jakby wypisano tam wszystkie Dziewięć Kanonów. Rumieniec, zwykły ludzki rumieniec, wypłynął na moje policzki. - To mój obowiązek – powiedział cicho. – Przysięgam ci na wody Lety, Dante Valentine, że nie dopuszczę do tego, żeby coś ci się stało. - Santino... – zaczęłam. Szybki skurcz przemknął po jego twarzy. Zadrżałam. - Znajdziemy sposób, żeby go zabić, ty i ja. Pakuj torbę, Dante. Jeśli jesteś na tyle zdeterminowana, by opuścić ten dom, to musimy to zrobić natychmiast – w jego głosie był całkowity spokój, taki rodzaj spokoju, że można go było dźgnąć brzytwą a on pozwoliłby sobie zaledwie na nikły uśmiech. - Dobry pomysł – zdołałam wykrztusić. Kwiaty zawirowały w powietrzu. Kolejny grzmot przetoczył się nad miastem, a przez okno wślizgnęła się lekka bryza, podrywając do lotu płatki i ciskając mi prosto w twarz ciężką woń umierających kwiatów. Zachwiałam się w miejscu. Japhrimel wyciągnął dłoń i przez chwilę dotykał mojego policzka swoimi złocistymi palcami. Ten dotyk sprawił, że całe moje ciało rozpaliło się z gorąca. - Japhrimel... - Dante – powiedział, wpatrując się w moje oczy. – Pośpiesz się. Posłuchałam. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Sklep mieścił się głęboko w cuchnącej otchłani Nuevo Rio. Jego niewielki front był oznaczony uniwersalnymi symbolami Mocy. Na schodach sprejem wymalowano znaki z Dziewięciu Kanonów. Szyba wystawowa pokazywała małe, zmumifikowane krokodyle poukładane pomiędzy torbami grisgris i butelkami różnych święconych wód. Zapach kadzidła z żarzących się patyczków ustawionych blisko okna groził przyprawieniem mnie o ból głowy, do spółki z nadchodzącą burzą wiszącą nad miastem. Poprawiłam pasek torby i potarłam wyschnięte, piekące oczy. Japhrimel opierał się o ladę, targując się z babalawao w płynnym Portogueso. Kobieta miała czarne jak smoła oczy i szamański ciernisty tatuaż na policzku. Krzyż i ciernie powiedziały mi, że była Eklektykiem – co było niespotykane jak na mieszkańca Rio. Z wielkim zainteresowaniem zmierzyła mnie wzrokiem, głaszcząc swój kij. Brzęczał Mocą tak samo jak jej malutki sklepik i uznałam się za szczęściarę, że nie musiałam z nią walczyć. Była wysoka i poruszała się szybko i z gracją, która słusznie ostrzegła mnie, że była naprawdę niebezpieczna. Byłam lekko zaskoczona tym, że Japhrimel znał Portogueso, ale chyba nie powinnam. Demony lubiły języki tak samo jak technologię, i zajmowały się nimi od bardzo dawna. W końcu demon spojrzał na mnie ponad swoim ramieniem. - Carmen mówi, że możemy się z zatrzymać w pokoju nad sklepem – powiedział. – Chodź. Musisz odpocząć. Wzruszyłam ramionami. - Jakie jest prawdopodobieństwo, że zostaniemy tu namierzeni? Odsłonił zęby. - Nie ma takiego – odparł, a ja nie naciskałam go o ujawnienie szczegółów. I tak pewnie by ich nie podał. – Ona jest z Hellesvrontu – jest jednym z naszych agentów – dodał. - Macie agentów? Piekło ma ludzkich agentów? - Oczywiście. Ludzkich i nie tylko. To dlaczego jeszcze nie namierzyli Santino? Uznałam, że lepiej nie pytać. Bodega pachniała tak jak sklep Abry – kurzem, przyprawami i gulaszem. Jednak babalawao nie przypominała Abry – była potężna, wiarygodna, ale była człowiekiem. Tylko człowiekiem. Przerzuciła włosy przez ramię i zmierzyła mnie chłodnym spojrzeniem, przesuwając wzrokiem po moich rozczochranych włosach, pokrytym kurzem, przepoconym ubraniu i zbielałym kostkach palców zaciśniętych na katanie. Zadała jedno pytanie, a Japhrimel potrząsnął głową. Czarne jak atrament włosy przylegały nieruchomo do jego czaszki. Nie pocił się wcale mimo potwornego upału. W Piekle było goręcej. Kobieta zaprowadziła nas na tyły swojego sklepu, odsuwając na bok zasłonę w jaskrawe, geometryczne wzory wijące się od Mocy. Dalej rozciągały się wąskie schodki prowadzące w ciemność. Japhrimel dotknął jej czoła. Skinęła głową, jej brązowa skóra poruszyła się pod jego dłonią, a potem uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając białe, ostre zęby. - Gracias, filho – powiedział cicho. - De nada – odparła i wróciła do sklepu, żeby usiąść na stołku za oszkloną ladą. Szklane słoiki pełne ziół zamigotały za nią, a świece nowennowe rzuciły chybotliwy blask. Wspięłam się na skrzypiące schody. Demon szedł bezgłośnie za mną. Weszliśmy do słabo oświetlonego korytarza z pojedynczymi drzwiami. Otworzyłam je i zobaczyłam małą, prostą sypialnię. Żelazne łóżko było zasłane białymi prześcieradłami i ciemnobrązową narzutą. Obok pustego kominka stało krzesło, a naprzeciwko cienkich drzwi prowadzących do tutejszej wersji łazienki wisiało duże lustro. Westchnęłam. - Podoba mi się – powiedziałam drżącym głosem. - Nie wątpię. Japhrimel minął mnie i wszedł do pokoju, który nagle wydał się zbyt mały, by go pomieścić. Okno wychodziło na ulicę. Zamknęłam drzwi, podczas gdy on okrążył pokój osłaniając nas tarczami. Rzuciłam torbę na łóżko żałując, że nie miałam w niej miejsca na zmieszczenie drugiego kompletu czystych ubrań. To nie było pierwsze polowanie podczas którego się brudziłam, pomyślałam, i otworzyłam klapę torby. Musiałam trochę pogrzebać, żeby wydobyć swojego pilota z danymi. - Co to? - Potrzebuję kontaktów – wyjaśniłam, czekając aż wtyczka sieciowa i H-DOC nawiążą połączenie z ręcznym urządzeniem. – Skoro nie możemy skorzystać z kontaktów Jace’a, to muszę poszukać kogoś z podwójnym pełnomocnictwem z Saint City i z Nuevo Rio. To powinno dać mi jakis punkt zaczepienia. Jeśli nikogo, kogo znam nie będzie w mieście, to będziemy musieli kupić te informacje, a to może nas dużo kosztować. - Więc jakich informacji potrzebujemy? – spytał, kończąc obchodzić pokój i zrobił krótki gest w stronę drzwi. Cały budynek zatrzeszczał odrobinę a ja poczułam trzepotanie w żołądku, gdy Moc osiągnęła maksymalny poziom, a w chwilę później odpłynęła. Teraz pokój był chroniony – a jeśli to, co widziałam, było jakąś wskazówką, był też niewidoczny dla wścibskich oczu. Wzięłam głęboki oddech. Dobroczynne skutki wypitej brandy zaczęły ustępować. Moje kolana zrobiły się podejrzanie słabe. - Muszę wiedzieć dwie rzeczy: po pierwsze, czy Santino zarządza Rodziną Corvinów z ukrycia. A po drugie... – wstukałam w pilota parametry poszukiwań. – Muszę się dowiedzieć, co Jace robił przez te trzy lata. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Następny dzień był duszny i parny. Pioruny przetaczały się ponad miastem, a światło nabrało dziwnego szarozielonego odcienia. Spędziłam większość dnia próbując zasnąć, rozciągnięta na niewielkim łóżku. Japhrimel przyciągnął krzesło do boku łóżka i pilnował mnie z przymkniętymi oczami. Nie mówiłam dużo. Spałam niespokojnie, przekręcając się z boku na bok i budząc z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na katanie. Nad miastem ciągle unosił się duszący upał. Japhrimel przyglądał mi się dziwnie pociemniałym, szklanym wzrokiem. Mój umysł zadręczał się, wałkując bez końca ciągle te same myśli. Jace. Rodzina Corvinów. Jace. Santino. Jace. Dzień chylił się ku wieczorowi, gdy podniosłam się wreszcie z łóżka, zmęczona tym bezustannym myśleniem. - Myślisz, że mnie zdradził? – spytałam, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że powiedziałam to na głos. - Nie wiem – odparł demon po długiej chwili milczenia. Podniósł się z miejsca jak ciemna fala. Owionął mnie jego zapach. Zostawił otwarte okno, ale powietrze było tak nieruchome, że cały pokój nim przesiąknął. – Potrzebujesz jedzenia. - Nic mi nie będzie. Mamy zadanie do wykonania – przeciągnęłam się. Mój kręgosłup zatrzeszczał gdy wygięłam się w łuk. Przewiesiłam nogi przez łóżko, wstałam i podniosłam torbę z podłogi. Po kilku chwilach wytrząsnęłam z niej na łóżko wszystkie rzeczy, których nie potrzebowałam dziś wieczór – dodatkową stertę ubrań, pistolet plazmowy i parę innych drobiazgów. Japhrimel przyglądał się temu z z twarzą pozbawioną wyrazu, gdy powlokłam się ciężkim krokiem do łazienki i ciągle patrzył, gdy stamtąd wyszłam. Przypięłam kaburę, sprawdziłam pistolet i wsunęłam go do środka. Założyłam płaszcz i od razu zaczęłam się pocić. Na koniec uczesałam szybko włosy i związałam je do tyłu. - Myślisz, że cię zdradził? – spytał w końcu, gdy sprawdzałam swoje noże. - To wygląda cholernie całkiem prawdopodobnie – powiedziałam. – Jeśli to, co powiedziała mi Abra można uznać za jakąś wskazówkę, zadawał się z Corvinami na długo przed tym, zanim w ogóle pojawił się z Saint City. Nigdy nie można uciec przed Mafią. A jeśli Santino kieruje nimi z ukrycia, to oni mogą kierować Jasem – albo to on posługiwał się mną żeby ich do czegoś zmusić. Albo po prostu miał mnie u siebie przetrzymać tak długo, aż Corvinowie osiągną porozumienia w negocjacjach z Santino... – urwałam. – To całkiem możliwe – wsunęłam przez głowę swój naszyjnik z turkusami i umieściłam wisior pomiędzy piersiami. Japhrimel nie odpowiedział. W końcu przewiesiłam torbę przez ramię. – Jak myślisz? – spytałam. Zacisnął szczękę. - Naprawdę chcesz wiedzieć? Skinęłam głową. - Tak. Wzruszył ramionami, splatając dłonie za plecami. - Za bardzo cię pragnie by wydać cię Corvinom – powiedział. – Mimo wszystko, głupotą byłoby mu zaufać. - Skoro tak bardzo mnie pragnie, to czemu odszedł? – odpaliłam, a potem zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. - Wygląda na to, że musimy to odkryć – odparł. – Zależy ci na nim? - Kiedyś zależało – powiedziałam, otwierając oczy i spoglądając w dół na swoją zaciśniętą w pięść dłoń. – Teraz nie jestem tego taka pewna. - Więc nie podejmuj jeszcze żadnej decyzji – powiedział łagodnie, ale w jego twarzy było coś mrocznego. Nie chciałam wiedzieć co to mogło być. Teraz była moja kolej żeby wzruszyć ramionami. - Powiedziałeś, że macie agentów w mieście. Skinął głową. - Już się zajęli szukaniem potrzebnych informacji. Dyskretnie, tak żeby nie zaalarmować naszego celu. - Dobrze – poczułam wyrzuty sumienia. To było śmieszne. On był demonem. Nie był wcale człowiekiem. Nie był nawet w połowie człowiekiem. – Hej... wiesz, ja... Czyżbym się zaczerwieniła? Wyglądało na to, że tak. Dlaczego? Ja naprawdę nie mam na to czasu. Podeszłam do niego ostrożnie i położyłam rękę na jego ramieniu. Jego zapach otoczył mnie, uspokajając odrobinę. - Dziękuję ci – powiedziałam, unosząc głowę żeby spojrzeć mu w twarz. – Naprawdę. Ja naprawdę... no cóż, dziękuję. Kącik jego ust wygiął się nieznacznie w uśmiechu. To był jak na razie najbardziej ludzki wyraz twarzy jaki u niego widziałam. - Nie musisz dziękować – powiedział cicho. – To mój obowiązek. - Naprawdę myślisz, że mogę zabić Santino? – spytałam. Wyraz jego twarzy uległ zmianie. - I tak nie mamy innego wyboru. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby cię ochronić, Dante. - Brzmi nieźle – opuściłam rękę. – Chodźmy znaleźć nasz pierwszy kontakt. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Dzięki policyjnej wtyczce do sieci miałam aktualną mapę miasta i oznaczone słupkami wszystkie ważniejsze lokalizacje przesłane z opaski do pilota. DOC dał mi informacje o tym, kto był teraz w mieście. Odnalezienie znajomej twarzy nie było takie trudne. W jakimkolwiek mieście pojawiał się Kapitan Jack, zawsze kręcił się gdzieś w pobliżu prostytutek. Odwiedziliśmy pięć burdeli zanim wpadliśmy na jego ślad. Przeskanowałam dwupiętrowy budynek i natknęłam się na słabe, znajome tarcze. Po czterokrotnym natknięciu się na Kapitana Jacka podczas polowań, z czego jedno niemal kosztowało mnie życie gdy okazało się, że był zdrajcą i sprzedał mnie przestępcy, którego ścigałam, ciągle mogłam powiedzieć, że jego tarcze nawet przez ściany budynku cuchnęły seksem i desperacją. To nie była zbyt przyjemna umiejętność. - Chodź ze mną – powiedziałam do demona, przepychając się przez tłum. – To miejsce nie wygląda na bezpieczne. Nie zabijaj nikogo, chyba że ja zacznę pierwsza, okej? - Jak sobie życzysz – szedł za mną jak cień, gdy przeszłam przez ulicę. Stanęliśmy na progu. Dwie prostytutki obrzuciły nas spojrzeniami. Nie zrobiły żadnego ruchu żeby mnie zatrzymać, gdy je minęłam. Mięśniaki strzeżący drzwi – dwójka pomarszczonych gór mięsa z wykonanymi na czarnym rynku poprawkami ciała – zlustrowała mnie wzrokiem, potem spojrzała na demona i odsunęła się na bok. Poruszanie się po mieście z Japhrimelem było o wiele łatwiejsze. Wnętrze pomieszczenia było wyłożone wytartym czerwonym aksamitem i unosiła się w nim woń perfum i haszu. Nagie kobiety oferowały swoje piersi i inne rzeczy. Jeden opalony facet, wyciągnięty na przesadnie wypchanej mahoniowej kanapie obitej satyną z gitarą w zręcznych dłoniach, wygrywał jakąś rzewną melodię przy akompaniamencie pochlebstw reszty dziewczyn. Dwaj klienci, z których żaden nie był Jackiem, gapiło się na mnie z szeroko otwartymi oczami. Widok całkowicie ubranej kobiety trzymającej miecz w jednym z burdeli Nuevo Rio musiał być dla nich ogromnym szokiem. Prześwietliłam pokój. Wyglądało na to, że Kapitan musiał być na drugim pietrze. Burdelmama podeszła do nas, trzepocząc połami różowego szlafroka ze sztucznego jedwabiu. Była wysoką kobietą z mocno umalowanymi szminką ustami i rzednącymi włosami z doczepianymi treskami. Miała jakieś pięćdziesiąt kilo nadwagi. Poczułam dreszcze na karku. Trzy blizny po bacie na moich plecach zakłuły bólem, który ustąpił gdy tylko wzięłam głęboki wdech. Przynajmniej bycie Nekromantą uratowało mnie przed zostaniem dziwką. Kobieta wystrzeliła z siebie potok zdań w Portogueso. Japhrimel rzucił jej w odpowiedzi kilka szorstkich słów. Zbladła gdy wręczył jej dwa, złożone na pół banknoty, walutę Nuevo Rio. Wyrwała pieniądze z jego dłoni i zerknęła na mnie z ukosa. Odwróciłam głowę, tak by szmaragd na moim policzku był widoczny, a ona prawie się przewróciła, próbując szybko uciec. O ile mieszkańcy Nuevo Rio nie bali się tak bardzo Szamanów, demonów i loa, o tyle przerażał ich widok Nekromantów. Ich kultura zawierała stare legendy o duchach przemieszczajacych się pomiędzy światem żywych i umarłych i o ludziach, którzy potrafili z nimi rozmawiać. Tam, gdzie Szamani byli w większości przypadków tolerowani, Nekromanci definitywnie nie byli. Wspięłam się na schody, przeskakując po dwa stopnie, podążając za instynktem, intuicją i Mocą. Był tutaj długi korytarz, niektóre drzwi po jego stronach były otwarte i stały w nich kobiety. Ich zwyczajowe pogwizdywanie zamarło im na ustach, gdy tylko pojawiłam się w zasięgu ich wzroku. Reszta drzwi była zamknięta. W powietrzu unosił się tak ciężki zapach seksu i haszu, że można go było kroić nożem. Zapukałam w jedne, zwinnie kształtując Moc, i zanim otworzyłam drzwi z trzaskiem i stanęłam twarzą w twarz z półnagim i bardzo niezadowolonym Kapitanem Jackiem, cała szumiałam niewidzialną siłą. Jeszcze trochę, a zacznę świecić jak supernowa. To zaalarmowało go o mojej obecności, ale już i tak było za późno. - Hesu Christos... – zaczął, gdy się na niego rzuciłam i przygwoździłam do podłogi, trzymając miecz w zasięgu ręki. Unieruchomiłam go ramieniem, a Japhrimel uciszył nagą dziewczynę wrzeszczącą na rozbabranym łóżku jednym szybkim ruchem, zatykając jej usta dłonią. Wywlókł ją z pokoju i wyrzucił za drzwi, a potem rzucił jej kilka banknotów. Jak dużo on ma tych pieniędzy?, pomyślałam i wzmocniłam chwyt. Kapitan Jack, cherlawy od nadużywania haszu i z wystającymi żebrami, ciągle miał w sobie sporo siły. Mocno się spociłam, zanim skończył się rzucać i przeklinać, czując pod palcami jego śliską od potu skórę. Postarzał się. W jego brązowych dredach z wplecionymi kawałkami przewodów zwiniętymi w runiczne symbole było widać pasma siwizny. Rzucił pod moim adresem jakieś paskudne przekleństwo. Wbiłam mu kolano w plecy i docisnęłam trochę. Znieruchomiał na chwilę. - Czego chcesz, do kurwy nędzy? – warknął. Demon z wypraną w emocji twarzą oparł się o drzwi i skrzyżował ramiona na piersi. - Tego co zawsze, Jack. Zobaczyć twoją słodką buzię – pochyliłam się do przodu i wymruczałam prosto w jego ucho. – Robisz sobie wakacje od Saint City, piracie? Jestem na legalnym polowaniu, a ty masz pełnomocnictwa. Jeśli nie chcesz, żeby twój tyłek znalazł się w tutejszym więzieniu, to może rozważysz bycie odrobinę bardziej uprzejmym. - Suka – wysyczał. Jego długi, wąski nos był wciśnięty w zakurzone deski podłogi, ślina zebrała się wokół jego ust. Oddał pod zastaw swój złoty kolczyk, zauważyłam że go brakowało. Tatuaż na jego łopatce – dwa bliźniacze smoki bez żadnego znaczenia pozbawione Mocy – wiły się na jego skórze. Jack był Pożeraczem niższego rzędu, z ledwo wystarczającą ilością psionicznej energii, żeby uniknąć płatnego niewolnictwa. Nie miał jej na tyle dużo, by kwalifikować się do zawodu czy pracować jako żywy inkubator. – Czego, kurwa, chcesz? Nic do ciebie nie mam, nie widziałem cię od lat... - Tu nie chodzi o mnie – powiedziałam przyciszonym głosem. – Chcę wiedzieć, dlaczego trzy lata temu Jace Monroe spieprzył z miasta. Powiedz mi to, Jack, albo złamię tę twoją pieprzoną rękę i wsadzę cię do paki, przysięgam. Uwierzył mi. - Jezu Chryste – wyjęczał. – Jedyne co wiem to to, że Jace trzymał z Corvinami... i wykupił się sześć miesięcy temu. Prowadził z nimi nieustanną wojnę na ulicach. On jest... jest teraz ważnym kolesiem, ma mnóstwo kasy i wredną siatkę podwładnych. Jest na dobrej drodze, żeby samemu stać się Rodziną. Wniósł o... agh, puść mnie... o przyłączenie. - Sekhmet sa’es – szepnęłam. – I? Czemu tu przyjechał? Musisz znać jakieś plotki. - Corvinowie zmusili go do zawarcia układu: albo przyjedzie albo zabiją jakąś sukę z którą się prowadzał. Puść mnie, dobra? Łamiesz mi rękę! - Połamię ci więcej gnatów, jeśli nie przestaniesz jęczeć. Dla kogo teraz pracuje? - Dla ciebie! Cholera, kobieto, on pracuje dla ciebie! Tak się mówi na mieście! Wrzuć na luz, Valentine, puść mnie. - Przestań psioczyć. Kto donosi Corvinom, żeby wsadzić mój tyłek do miksera, co? No kto? - Jakaś gruba ryba! – wyjęczał Jack, tocząc dookoła wzrokiem. – Nie wiem kto! Pięć milionów kredytów i cała lista kandydatów, z których każdy chce cię złapać. Całe miasto cię szuka... - Więc jesteś szczęściarzem, co? – zmniejszyłam trochę nacisk. – Musiałeś usłyszeć jakieś plotki, Jack. Kto rządzi Corvinami? - Ten sam stary fiut Corvin co zawsze. Jace był ich czołowym wysłannikiem w Saint City. Jasna cholera, puścisz mnie wreszcie?! - Jace był ich czołowym wysłannikiem trzy lata temu? To było coś, czego w życiu bym nie zgadła. - Do diabła, on pracował dla nich przez całe swoje życie! Uciekł jakieś sześć lat temu, pracował jako najemnik, a potem powolili mu cieszyć się wolnością przez krótki czas. Dorwali go na dobre, gdy zaczął się spotykać z jakąś suką z Saint City. Nie byłem tam przez pięć cholernych lat, Valentine, i nie mam pojęcia jak nazywała się ta laska którą pieprzył! Lucas będzie wiedział, idź jemu zawracać dupę! Tego się nie spodziewałam. - Lucas Villalobos? Jest w mieście? Gdzie? - Czy ja wyglądam na pieprzoną książkę telefoniczną? Szturchnęłam go. Wrzasnął z bólu, wydając z siebie taki dźwięk, jak królik złapany w pułapkę. - Las Vigrasas! Kręci się w pobliżu Las Vigrasas w Puertain Viadrid... Spojrzałam na demona. Skinął lekko głową, porozumiewawczo. Wyglądało na to, że Jack mówił prawdę. Wstałam na równe nogi, podnosząc miecz, i patrząc jak Kapitan Jack zbiera się z podłogi i podciąga do pozycji siedzącej. - Jezu Chryste – jęknął. – Spójrz na ten syf. A kiedyś byłaś taką miłą dziewczyną, Valentine. - Taa, no cóż, musiałam dorosnąć. Kicha, nie? Dzięki za fatygę, Kapitanie. - Pieprz się – warknął, a jego wodniste brązowe oczy prześlizgnęły się w stronę demona i zatrzymały, szerokie jak spodki. Przeżegnał się – na czole, piersi, lewym i prawym ramieniu – gdy patrzyłam na niego, zafascynowana. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby Kapitan robił takie religijne gesty. – Nominae Patri, et Filii, et Spiritu Sancti... Czy jemu się wydaje, że Japhrimel zniknie stąd w kłębach siarki?, pomyślałam, i drwiący uśmiech wykrzywił kącik moich ust. - Nie wiedziałam, że jesteś Nowym Chrześcijaninem, Jack. Myślałam, że wypieprzenie tylu dziwek sprawi, że staniesz się bezbożnikiem. Nie przestawał mamrotać pod nosem swojej modlitwy. Westchnęłam, zrobiłam kilka kroków w tył i sięgnęłam po klamkę. Odwracanie się plecami do Kapitana Jacka nie było mądrym posunięciem. Byłam już przy drzwiach, gdy przerwał modlitwę i rzucił mi mordercze spojrzenie. - Nienawidzę cię, Valentine – syknął. – Któregoś dnia... Japhrimel stężał. Jego oczy rozbłysły. Sięgnęłam za siebie po klamkę. - Obiecanki, cacanki – powiedziałam, przekręcając gałkę i otwierając drzwi. – Jeśli polecisz teraz prosto do Monroe’a, to powiedz mu, żeby się modlił żeby nasze ścieżki nigdy się nie skrzyżowały. - Złapią cię! – krzyknął Jack. – Całe miasto cię szuka! - Życzę powodzenia – powiedziałam i wyszłam z pokoju. Japhrimel podążył za mną. - Mam go zabić? – spytał przyciszonym głosem, gdy szliśmy przez korytarz. Cały burdel zamarł w ciszy, czekając. – Groził ci. - Zostaw go. Nienawidzi mnie, bo ma do tego dobry powód. - Jaki? - Zabiłam jego żonę – powiedziałam, sprawdzając schody. Wyglądały na wystarczająco bezpieczne. – Chodź. Idziemy poszukać Lucasa. Na szczęście Japhrimel o nic więcej już mnie nie spytał. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Las Vigrasas okazał się być barem. Ulica, na której przycupnął, była pełna śmieci, tajemniczych cieni skradających się z miejsca na miejsce i niebezpieczeństwa wiszącego w powietrzu. Zadrżałam, przyglądając się bacznie wejściowym drzwiom baru z naszej bezpiecznej kryjówki. Japhrimel zasugerował przyjrzenie się temu miejscu przez parę minut a ja się zgodziłam. Przeskanowałam to miejsce bardzo dokładnie. Nie posiadało żadnej konkretnej Mocy. Przychodzenie tu było jak proszenie się samemu o kłopoty. Niektóre lokale nie były zbyt gościnne dla psioników. Samotny znak z łuszczącym się napisem L s Vig asa kołysał się lekko na wietrze. Powietrze było tak parne, że nawet bryza nie przynosiła ulgi. Dziury po kulach i wypalone ślady po pociskach plazmowych ozdabiały budynki. Wzięłam głęboki oddech. - Co o tym myślisz? – spytałam. Nie mogłam uwierzyć, że pytam demona o zdanie. Co jest ze mną, do cholery, nie tak? Mimo to, on jest moim najlepszym wsparciem, przynajmniej do czasu kiedy znajdę Jajo. - Myślę, że to niebezpieczne miejsce – powiedział miękko. – Poprosiłbym cię, żebyś była ostrożna, ale... - Będę ostrożna – odparłam. – Słuchaj, nie wahaj się przed zrobieniem czegokolwiek. Jeśli zobaczysz kogoś, kto będzie chciał mi coś zrobić, zajmij się nim. - Mam go zabić? - Jeśli to będzie konieczne – zrobiłam pauzę. – Ufam twojemu osądowi. Jego oczy zabłysły za chwilę, przybierając kolor laserowej zieleni, a potem szybko pociemniały. - Naprawdę? - Na to wygląda – odparłam. – Nie zawiodłeś mnie jeszcze ani razu. Nie odpowiedział, ale jego oczy wpatrywały się przez długą chwilę w moje. W końcu wyszłam z cienia i przeszłam przez ulicę, omijając sterty gruzu i śmieci. Nie musiałam się oglądać – Japhrimel zdawał się wtapiać w mój cień. Do obrotowych drzwi Las Vigrasas prowadziły trzy schodki. Zza nich dochodziły dokazujące okrzyki i dźwięk szafy grającej. Pchnęłam drzwi, krzywiąc się wewnętrznie na dotyk pokrytego tłuszczem drewna pod swoimi palcami. Ze środka buchnęła fala smrodu alkoholu, wymiocin, dymu papierosowego, odoru niesprzątanej toalety i niemytych ciał. Barowa Eau de Nuevo Rio, pomyślałam. Żałowałam, że nie ma ze mną Gabe. Zaskoczyło mnie to. Nie byłam przyzwyczajona do polowania we dwójkę, ale miło było mieć obok siebie Gabe. Przynajmniej była szczera – albo taką miałam nadzieję. Tyle że to ona zaproponowała zamieszkanie u Jace’a i to ona się z nim skontaktowała. Zdałam sobie sprawę z tego, że wątpienie w swoich przyjaciół jest naprawdę do bani, kiedy ma się zaledwie jednego lub dwóch. Weszłam do baru, a Japhrimel podążył za mną. Chmura dymu papierosowego wisiała w powietrzu. Mroczna i nagła cisza, jaka zapadła w tej hałaśliwej i pijackiej dziurze, ostrzegła mnie. Och, co znowu, do diabła, pomyślałam. Mój szmaragd zaskwierczał, wypluwając na podłogę kilka zielonych iskier. Długi bar przycupnął po lewej stronie pomieszczenia. Stoliki i krzesła miałam po swojej prawej. Zeszłam na dół. Moje buty stukały cicho o drewnianą podłogę, a potem rozległ się stłumiony odgłos, gdy weszłam na wytłuszczone trociny. Zewsząd obserwowały mnie ciemne oczy. Kilku mieszkańców Nuevo Rio, szczupli opaleni mężczyźni w ubraniach bardzo podobnych do mojego, miało wystawione na widok pistolety plazmowe i staroświeckie pistolety wyrzutowe. Obejrzałam bar i znalazłam znajomą zgarbioną parę ramion. Lucas stał plecami do drzwi, opierając się o bar. Domyśliłam, że się nie wiedział kto właśnie wszedł do środka. Przeszłam jeszcze dwa kroki po trocinach zanim barman nie wyrzucił z siebie czegoś w Portogueso, trzymając z rękach zabójczo wyglądającą dubeltówkę. Miał na sobie poplamiony fartuch i przepocony, biały podkoszulek, połyskujący dziwnie w półmroku. Japhrimel rzucił coś w odpowiedzi i temperatura powietrza spadła o co najmniej dziesięć stopni. Nikt się nie poruszył. Czekałam, mierząc wzrokiem barmana i kątem oka rejestrując obecność pozostałych ludzi. Lucas, tak jak ja, miał na sobie koszulkę z mikrofibry Trade Bargain, podniszczone dżinsy i znoszone buty. Nosił również bandolierę, szeroki skórzany pas z nabojami przewieszony przez ramię. Tłuste włosy opadały mu w cienkich kosmykach na ramiona. Barman znów się odezwał, ale głos mu lekko zadrżał. Nie spuszczałam wzroku z dubeltówki. Japhrimel nie odezwał się słowem, ale atmosfera się zmieniła. Czułam się jak kobieta mierząca z broni do beczki z prochem – mój puls bił szybko w nadgarstkach i na szyi, czułam łaskotanie na karku, a całą skórę miałam skąpaną w Mocy. Minęło pięć sekund. Potem barman rzucił strzelbę na ladę. Drewno zastukotało w zetknięciu z metalem. Stężałam, żółć podrażniła mi gardło. Czy wszystkie te miejsca muszą tak cuchnąć?, pomyślałam, ale potem uświadomiłam sobie, że gdybym nie miała przy sobie Japhrimela, ktoś już na pewno spróbowałby mnie zabić. Demon kręcący się w pobliżu był przerażająco przydatny. Barman uniósł ręce w górę i odsunał się od broni. Miał rozszerzone źrenice. Kolor odpłynął z jego twarzy. Pobladły i trzęsący się na całym ciele, wpadł na poplamione przez muchy szklane półki pełne zakurzonych butelek. Zabrzęczało szkło. Udałam, że ziewam, poklepując usta grzbietem dłoni. Moje pierścienie rozbłysły. Przeszłam po trocinach, obchodząc stolik przy którym trójka mężczyzn grała w karty. Spojrzałam na stolik – grali w pokera. Oczywiście. Stos metalowych monet leżał na środku stołu. Jeden z mężczyzn pochwycił moje spojrzenie i czym prędzej pochylił się z powrotem do swoich kart. Doszłam do miejsca, w którym Lucas opierał się o bar. Szklanka pełna bursztynowego płynu kołysała się na jego łokciu. - Valentine – powiedział, nie odwracając się. Jego głos przypominał szept, taki sam szept, który z czasem nabywali Nekromanci. Wzdrygnęłam się, słysząc go. – Wiedziałem, że po mnie przyjdziesz. - Nie cierpię być przewidywalna – powiedziałam ostrożnie. – Chcę informacji. - Oczywiście, że chcesz. A ja jestem jedynym uczciwym sukinsynem jakiego mogłaś znaleźć, który cię nie sprzeda – wzruszył ramieniem. – Czym płacisz? - A czego chcesz? – trzymałam swoją katanę pomiędzy nami. - Tego, co zawsze, chica. Masz to? – jego ramiona stężały. - Oczywiście, Lucas. Inaczej bym tu nie przyszła. Wpuszczenie cię do swojego umysłu nie jest ceną, jaką chciałabym zapłacić, ale nie mam wyboru. Odwrócił się powoli, a ja zrobiłam krok w tył. Palce Japhrimela zamknęły się na moich ramionach. Stałam tak z demonem przyklejonym do pleców i kataną odgradzającą mnie od Lucasa Villalobosa. Był o pięć cali wyższy ode mnie i naładowany mięśniami. Jego cienkie włosy opadały mu na bladą, zniszczoną twarz. W tym niepewnym świetle jego oczy połyskiwały niemal na żółto. Na lewym policzku miał bliznę. Czy to tutaj właśnie miał wypalony tatuaż? Nie wiedziałam, a on nigdy o tym nie mówił. Przełknęłam ślinę. Lucas był o wiele starszy niż wygladał w rzeczywistwości. Coś w błysku jego oczu i niemal obwisłych ustach sprawiało, że ten wiek było widać. Ale nie umierał. Mogłeś go wypatroszyć, podciąć mu gardło, spalić go żywcem ale on i tak nie umierał. Śmierć odwróciła Swoje oblicze od Lucasa Villalobosa. Nikt nie wiedział dlaczego. Warto było zaryzykować życie, żeby się tego dowiedzieć. - Chcesz wiedzieć wszystko o Jasie Monroe – szepnął. Jego zapach, suchy jak zatęchłe powietrze z zamkniętym pomieszczeniu, podrażnił mój nos. Wolałam już smród baru. Moc ciśnięta w Lucasa zostałaby po prostu odrzucona na bok. Nie umiał rzucać zaklęć. Nie, on tylko zabijał. Wynajmował się do ochrony i przy zabójstwach. Posiadanie Nieśmiertelnego u swojego boku było bardzo kosztowne – ale jak mi kiedyś powiedziano, warte każdej ceny. Nie chciałam się o tym przekonać na własnej skórze. Nawet przyjście do niego po infomacje mnie przerażało. Spotykaliśmy się już po raz trzeci, a ja pokładałam szczerą nadzieję w tym, tak jak za każdym poprzednim razem, że to był już ostatni. Nikt w barze nie odezwał się nawet słowem. Japhrimel stał za mną cały spięty, a bijące od niego ciepło przenikało przez moje ubranie. Piżmowa woń demona zaczęła tłumić każdy inny zapach w barze i byłam za to wdzięczna. W ustach czułam posmak żółci. - Powiedz mi – odparłam po prostu. Wzruszył ramionami. - Nie bardzo jest co mówić. Urodził się w rodzinie Corvinów, tak myślę. O ile wiem, jest najmłodszym synem Deke’a Corvina. Chodzą słuchy, że planował swoją ucieczkę już od dłuższego czasu, zwiał do Saint City i zaczął tam pracować jako najemnik. A potem stało się coś, czego się nie spodziewał – Lucas wzruszył ramionami, podniósł swoją szklankę i osuszył ją do dna. – Idiota zakochał się w jakiejś dziewczynie. Stary Sargon ruszył za nim i dał mu do zrozumienia, że jeśli nie wróci i nie będzie posłuszny, to wyznaczy kontrakt za zabicie dziewczyny. Jace uległ naciskom i wrócił do domu jak grzeczny chłopczyk – w żółtych oczach Lucasa błysnęła kpina. – Ta głupia dziwka nawet nie pofatygowała się żeby tu przyjechać i dowiedzieć się, co zaszło. - Jestem pewna, że miała po temu dobry powód – odparłam, naśladując jego cichy ton. Nasze słowa zapadały w głęboką ciszę, jaka spowiła bar, jak kamienie rzucane do stawu. – Kto rządzi Rodziną Corvinów z ukrycia, Lucas? - Nikt, kogo znam – szepnął, odstawiając pustą szklankę na miejsce z drobiazgową precyzją. – Sargon rządzi Corvinami żelazną pięścią. Jace dopiero co zdołał się od nich legalnie wykupić – a nawet ekstralegalnie. Ulice wciąż spływają krwią po jego wojnie podjazdowej z Corvinami. Został wcielony do Mafii po dokonaniu wpłaty własnej. Zaskoczona? - Nie bardzo – odparłam. – Raz Mafia, zawsze Mafia. Kto mnie szuka, Lucas? - Całe pieprzone miasto – powiedział. – Jesteś warta grubą forsę, dobry kredyt i byłabyś świetnym nabytkiem dla kilku zainteresowanych stron. Jace przeczesuje całe miasto żeby znaleźć ciebie i twojego demona. Strasznie się na ciebie uwziął. - Jestem pewna, że mu przejdzie – powiedziałam. – Daj mi coś konkretnego, Lucas. - To wszystko, co miałem do powiedzenia. Ktoś chce cię dostać żywą i całą. Każdy łowca nagród ściąga do miasta z tego powodu. Nie możesz się wiecznie ukrywać. - Wcale nie chcę – odparłam. – Ścigam Santino. Jeśli wcześniej myślałam, że było tu cicho, to teraz zapadło absolutne milczenie. Wszyscy przestali oddychać jak tylko wymówiłam to imię. Lucas pobladł jeszcze bardziej. - To jesteś na prostej drodze do samobójstwa – wyszeptał. – Weź sobie do serca moją radę, Valentine. Uciekaj. Uciekaj tak szybko jak potrafisz i tak długo jak potrafisz. Ciesz się każdą chwilą swojego życia. Już i tak jesteś martwa. - Jeszcze nie – rzuciłam. – Możesz to rozgłosić komu tylko chcesz. Ścigam Santino i mam zamiar go zabić. Lucas wydał z siebie dziwny, rzężący odgłos. Chwilę zajęło mi zdanie sobie sprawy z tego, że zaczął się śmiać. Zimny pot wystąpił mi na plecach. W końcu otarł łzy ze swoich głęboko osadzonych, żółtych oczu i spojrzał na mnie. - Nie możesz zabić tego skurwiela, Valentine. Nie z tego, co słyszałem – powiedział. – A teraz wynoś się stąd. Nie chcę, żebyś się przy mnie kręciła. - Co z zapłatą? – zacisnęłam palce na katanie. - Nie chcę jej. Spieprzaj stąd zanim sam zdecyduję się wziąć cię na cel. - Powodzenia – odparłam sucho. – Nie chcę mieć u ciebie żadnych długów wdzięczności, Lucas. - Do zobaczenia w Piekle, Valentine. A teraz spadaj stąd – jego wzrok prześlizgnął się po demonie. Nie czekałam, aż znów to powtórzy. Wycofałam się ostrożnie, Japhrimel poruszył się ze mną, dziwnie intymnie. Potem przesunął się na bok, a ja się obróciłam. Szedł za mną, gdy wracałam po swoich własnych śladach. Obejrzałam się przez ramię, gdy doszłam do schodów, i zobaczyłam, jak Lucas nalewa sobie szklankę tequili. Napełnił ją po sam brzeg a potem uniósł butelkę do ust i pociągnął dwa długie łyki, nie zatrzymując się nawet żeby złapać oddech. Wyglądał na wstrząśniętgo. Teraz oficjalnie mogłam powiedzieć, że widziałam już wszystko. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Smród ulicy w porównaniu do zatęchłego powietrza w barze był niemal rześki. Napełniłam nim płuca, przyśpieszając kroku. Japhrimel szedł tuż za mną. Nie odzywał się, ja też nie. Doszliśmy do trochę lepiej oświetlonej części miasta. Dotknął mojego ramienia i wskazał na niewielką restaurację. Nie wyraziłam żadnego sprzeciwu. Weszliśmy do małej kantyny, gdzie zamówiłam dwa kieliszki tequili. Kelnerka zmierzyła mnie wzrokiem, nerwowo dotykając woreczka grisgris na swojej szyi. Miałam to gdzieś. W końcu wzięła pieniądze Japhrimela i odeszła w pośpiechu. Zapadłam się w popękaną, winylową sofę w boksie, a potem pochyliłam do przodu i oparłam czoło o stół, drżąc na całym ciele. Z oddali dobiegał odgłos grzmotu. - Dante – powiedział demon spokojnym głosem. Czułam na sobie jego wzrok. - Daj mi minutę – odparłam. Posłuchał. Wzięłam głęboki, rwący się oddech, próbując uspokoić walące serce. Jace był Corvinem. Nigdy mi tego nie powiedział – a ja nigdy bym się tego nie domyśliła. Nawet wtedy, kiedy Abra powiedziała mi, że należał do Mafii nie domyśliłabym się, że jest spokrewniony z Corvinami. Przedostatnim zleceniem, które zrobiłam zanim odszedł, było fiasko Morrixów. Ledwo udało mi się wtedy ujść z życiem. Powiedziałam mu o tym, a on się martwił. Oczywiście, zawsze gdy twoja ukochana zostaje postrzelona podczas rutynowego szpiegostwa, to masz prawo się zmartwić. Ale on musiał być lepszym kłamcą niż się w ogóle spodziewałam. Okłamał mnie co do swojego pochodzenia, a ja przełknęłam to gładko jak idiotka, którą rzeczywiście wtedy byłam. Ponadto odrzucenie zapłaty przez Lucasa było czymś niesłychanym. Cokolwiek wiedział o Santino, nie miał zamiaru tego powiedzieć – i już uznał mnie za trupa. A ja na poważnie zaczynałam się zastanawiać, czy nie miał racji. W końcu byłam następną ofiarą Santino. A Jace mógł pracować dla demona, który prześladował mnie w koszmarach. Kelnerka przyniosła tequilę. Japhrimel szepnął coś do niej, a ja usłyszałam szelest pieniędzy przechodzących z ręki do ręki. Żałowałam, że nie nauczyłam się Portogueso, pomyślałam, i wyprostowałam się powoli. Osuszyłam pierwszy kieliszek i odstawiłam na stół mając nadzieję, że alkohol zabije wszystkie bakterie na brudnym szkle. Ogień eksplodował w moim żołądku. Zakaszlałam lekko a moje oczy zaczęły łzawić. Japhrimel siedział wyprostowany jak struna po drugiej stronie boksu. Przez chwilę obserwowałam frontową szybę restauracji – wybraliśmy boks z tyłu pomieszczenia, tak żebym mogła siedzieć plecami do ściany. Trzymałam swoją katanę pod stołem. Demon przyjrzał mi się z uwagą. Kontemplowałam drugi kieliszek. W końcu wyciągnął rękę i ujął go w swoje złociste palce. Podniósł go do ust i wychylił zawartość, a potem zamrugał. - To – ogłosił – jest niesamowicie paskudne. Zakaszlałam lekko i zachichotałam. Dźwięk był piskliwy, pełen zmęczenia i bardziej spanikowany niż chciałam. - Myślałam, że demony lubią trunki – powiedziałam. Śliski, plastikowy blat stołu połyskiwał w ostrym świetle lamp stylizowanych na staroświeckie zwisających z sufitu na łańcuchach. - To chyba w niczym nie przypomina dobrego trunku – odparł. Wzięłam drżący oddech. Przekomarzanie się pomogło. - Masz jakieś pomysły? – spytałam. – Bo muszę ci powiedzieć, że ja nie mam żadnego. Skinął głową. Światło przemknęło po jego atramentowoczarnych włosach i gładkiej twarzy. - Jest coś... – urwał, przymykając na chwilę oczy. Potem na mnie spojrzał. – Zamówiłem jedzenie. Musisz bardziej o siebie dbać, Dante. - Dlaczego? – znów się zaśmiałam. – Wiem z dobrego żródła, że nie pożyję na tyle długo, żeby to miało jakieś znaczenie. Wszyscy bez przerwy mówią mi, że umrę – wyłączając w to ten cichy głosik, który okazywał się być moim szóstym zmysłem, dodałam w duchu. Odhaczyłam jeden palec. – Jestem następną ofiarą Santino. Kolejny palec. – Corvinowie chcą mnie dorwać, przypuszczalnie jako przesyłkę dla zainteresowanej strony. Odhaczyłam trzeci palec. – Jace jest jednym z nich. Jest Corvinem. Co to wszystko oznacza? To oznacza, że już po mnie. Santino to demon. Jeśli ty nie potrafisz go zabić, to jaką ja mam szansę? Japhrimel spojrzał na blat stołu. Nie odezwał się. - Lucyfer wysłał mnie na pewną śmierć, prawda? – powiedziałam cicho. – Nie uda mi się zabić Santino. Mam tylko odwrócić jego uwagę, gdy ty zbierzesz Jajo. A kiedy umrę, to przez chwilę będzie wam smutno, ale koniec końców byłam przecież tylko zwykłym człowiekiem – palce rozbolały mnie od zaciskania ich na osłonie miecza. – Powiedz, że się mylę, Tierce Japhrimel. Położył dłonie na stole. - Mylisz się – odparł równie cicho. – Książę wierzy, że możesz go zabić. W końcu już raz udało ci się przeżyć. A teraz masz mnie, a nie ludzkiego sedayeena, kto się tobą opiekuje. Możliwe, że nie uda mi się go zabić, ale mogę ci pomóc – i utrzymywać cię przy życiu tak długo, aż go zabijesz. A kiedy już odzyskamy to Jajo, będę wolny – jego oczy odnalazły moje. – Wolny, Dante. Wiesz co to znaczy? To znaczy, że mogę robić co tylko zechcę. Żadnych rozkazów od Księcia, żadnych obowiązków. Będę wolny! Jego oczy rozbłysły, a usta wykrzywiły się w grymasie. Patrzyłam, zafascynowana, niemal zapominając o trzymanym mieczu. To była najbardziej ludzka emocja jaką u niego dostrzegłam. Przełknęłam sucho. Nigdy wcześniej nie słyszałam o wolnym demonie. Lucyfer musi być naprawdę zdesperowany, skoro wyciągnął mnie z mojego własnego domu i zaproponował demonowi takiemu jak Japhrimel całkowitą wolność. - Co byś zrobił, gdybyś był wolny? Zamknął usta i opuścił wzrok. Zapadła długa chwila milczenia, zanim wzruszył ramionami. - Nie wiem. Mam pewien pomysł, ale... tyle jeszcze może się zmienić. Nauczyłem się, żeby nigdy nie oczekiwać zbyt wiele, Dante. To jedyna prawdziwa lekcja jaką otrzymałem. Przetrawiłam to. Zaczynałam się czuć odrobinę bardziej sobą. - W porządku – powiedziałam. – Więc co to za pomysł? - Zjedz najpierw – odparł. – Wtedy ci powiem. Stuknęłam polakierowanymi paznokciami o blat stolika. - Okej – zerknęłam przez frontowe okno, zdenerwowana bez żadnego konkretnego powodu. – Co zamówiłeś? - Arroz con polio. Podobno są całkiem dobre – nie poruszył się, ciągle trzymając dłonie na stole. Wzrok miał spuszczony a ramiona proste jak linijka. Jego czarny płaszcz i atramentowe włosy pochłaniały światło, połyskując dziwnie pod światłem jarzeniówek. – Dziwi cię to, że nie powiedział ci z jakiego klanu pochodzi? Wzruszyłam ramionami. - Nigdy bym się z nim nie umówiła, gdybym o tym wiedziała – przyznałam. – Ale stało się inaczej. - W rzeczy samej – odczekał kilka uderzeń serca. – Wygląda na to, że wrócił do nich po to, żeby cię chronić. - Mógł mi powiedzieć. Zostawić jakąś wiadomość. Cokolwiek. Posłuchaj, nie chcę teraz o tym rozmawiać. Możemy zmienić temat? Skinął głową. Jego lewa ręka poruszyła się nagle, rysując glif na blacie stołu. Odczekałam kilka chwil, a potem spojrzałam na jego twarz, studiując łuk jego kości policzkowej, rzęsy przesłaniające oczy i kształt dolnej wargi. - Nurtuje mnie pewna myśl – powiedział. - Jaka? – stukałam palcami w blat. Moje pierścienie milczały i były całkiem ciemne. - Sargon Corvin – odparł Japhrimel po chwili, znów kreśląc glif. – W języku demonów, sargon oznacza „krwawy” albo „grabieżca” – znów spojrzał w górę. Tym razem jego oczy były ciemne, a ja poczułam jak mój puls zaczyna przyśpieszać. Wyglądał na zamyślonego. – To samo oznacza imię Vardimal. Świtało już, gdy wracaliśmy do bodegi Carmen. Japhrimel miał rację. Świat wydawał się odrobinę mniej ponury, gdy miało się żołądek pełen jedzenia... i tequili. Nuevo Rio było ciche, ludzie wracali do domów i swoich łóżek z nocnej zmiany, a ci pracujący w dzień jeszcze się nie obudzili. To znaczyło, że tłum się przerzedził i nie stanowił już tak dobrej osłony dla Nekromanty i demona. Mimo to byłam trochę spokojniejsza. W końcu miałam demona u swojego boku. I zaczynałam myśleć, że był godny zaufania. Skręciliśmy w długą, pustą ulicę z pozamykanymi oknami. Japhrimel szedł obok mnie z rękami założonymi na plecach. Trzymałam swoją katanę o wiele swobodniej niż przedtem, skoro na razie nie zanosiło się na to, żebym musiała jej użyć w ciągu kilku następnych minut. - Więc jaki jest ten twój wspaniały pomysł? – spytałam, patrząc w niebo. Jasny, perłowy brzask zaczynał się przesączać przez niższą warstwę chmur, a duszność w powietrzu będąca zapowiedzią nadchodzącej burzy nasiliła się, o ile to jeszcze w ogóle było możliwe. Tęskniłam za deszczem, za błyskawicami, za czymkolwiek co by przerwało to napięcie. Nienawidziłam parnej pogody. - Może ci się nie spodobać – powiedział, idąc z pochyloną głową i rękami splecionymi na plecach. - Czy to zwiększy moją szansę na zabicie Santino? – spytałam, sprawdzając ulicę. Poczułam ciarki na karku. To pewnie nerwy, pomyślałam. To była naprawdę paskudna noc. - Tak. Mimo to... – znów urwał. – Nie ufasz mi, Dante. Wzruszyłam ramionami. - Nikomu nie ufam, a przynajmniej nie do momentu w którym ten ktoś udowodni, że mogę mu zaufać – to zabrzmiało niegrzecznie. Westchnęłam. – Ty jesteś w porządku. Ale wstrzymuję się z osądem, dopóki nie powiesz mi co to za pomysł. - W porządku – odparł. Ale nie pospieszył z żadnym wyjaśnieniem. Zamiast tego, też spojrzał w niebo a potem na mnie. - Czekam – przypomniałam mu. - Chciałbym ci coś podarować – powiedział, powoli, tak jakby starannie dobierał słowa. – Część swojej Mocy. Byłabyś wtedy szybsza, silniejsza... mniej podatna na zranienia. Przemyślałam to, omijając kałużę. Chodnik był tu popękany i niebezpieczny, niewielkie dziury ziały wszędzie. Ciarki ponownie przeszły mi po karku. Byłam za bardzo zdenerwowana. Zbyt napięta. Potrzebowałam snu albo walki... albo czegoś całkiem innego. - Jaki jest haczyk? – spytałam w końcu. - Nie jestem pewny, czy chciałabyś być tak bardzo do mnie przywiązana – odparł. – Poza tym sam proces jest... trudny, dla ludzi. Bolesny. Przyjęłam to do wiadomości. - Zrobiłbyś... zmieniłbyś mnie w demona? - Nie w demona. W moją hedairę. - Nigdy o czymś takim nie słyszałam. - Bo o tym się nie mówi – powiedział. – To... hmm, to wymaga... fizycznej więzi... Czyżby w jego głosie pojawiło się zakłopotanie? Pierwszy raz byłam świadkiem tego, żeby demon nie wiedział jakich ma użyć słów. - Masz na myśli coś podobnego do Tantry? Jakąś seks sztuczkę? – zaryzykowałam pytanie, czując, że palą mnie policzki. Rumienię się. Anubisie, miej mnie w swojej opiece, ja się rumienię. - Coś bardzo podobnego – zgodził się, a jego głosie usłyszałam ulgę. - Och – przemyślałam to, przechodząc przez kolejną kałużę. Gęsia skórka pokryła moje plecy. Na spoconej skórze poczułam chłodny powiew. Czemu jestem taka zdenerwowana? Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Japhrimel zamarł w bezruchu, pomiędzy jednym krokiem w drugim. Ja również się zatrzymałam, zamknęłam oczy i uruchomiłam wszystkie zmysły. I nic. Nie wyczułam niczego poza demonem stojącym obok mnie i bezustannym falowaniem Mocy... ...i zapachu przypominającego zimne powietrze i lód... Całe moje ciało zrobiło się zimne, a sutki stwardniały jak kamyki. Wstrzymałam oddech. - Dante – powiedział cicho Japhrimel. – Uciekaj. - Nie ma mowy – szepnęłam. – Jeśli on tu jest... - Nie bądź głupia – wyszeptał wściekle, łapiąc mnie za ramię i popychając. – Uciekaj! – w jego dłoniach pojawiły się srebrne pistolety. Wyjęłam katanę z osłony. Metal zapłonął niebieskim światłem i Mocą, runy wiły wzdłuż powierzchni ostrza. A potem rozpętało się piekło. Chciałabym móc powiedzieć, że byłam zdolna do walki, kiedy ta się zaczęła, ale jedyną rzeczą jaką zapamiętałam, było ogromne, oszałamiające uderzenie, które posłało mnie na ziemię, to że ciągle trzymałam katanę w dłoni i pełen bólu, wściekły ryk Japhrimela. Kula z pistoletu, uświadomiłam sobie. Nie spodziewałam się tego po demonie. W chwilę później pochłonęła mnie ciemność. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Zimno. Po upale Nuevo Rio chłód zakradł się w moje kości i wykręcił je mocno. Jęknęłam, próbując podnieść głowę. Moje lewe ramię płonęło niemiłosiernie, a nadgarstek był spętany czymś twardym i zimnym. Pod palcami czułam kamień. Chwilę zajęło mi otworzenie oczu. Gdy to zrobiłam, ciemność wokół mnie wcale się nie zmieniła. Więc albo oślepłam albo byłam zamknięta w pomieszczeniu bez żadnego światła. Obydwie te rzeczy były możliwe. Przez kilka minut po obudzeniu, kiedy walczyłam z zawrotami głowy, nie mogłam sobie nawet przypomnieć jak się nazywam. A potem wszystko stanęło mi przed oczami. Pistolet plazmowy. Zostałam wzięta z zaskoczenia i trafiona pociskiem. To by wyjaśniało tymczasową ślepotę – o ile byłam ślepa – i dlaczego czułam się tak, jakby całe moje ciało zostało rozerwane na strzępy i złożone w całość w zły sposób. Pocisk z tej broni był dla psioników zabójczy – wyczerpywał i wykrzywiał kanały przepływowe Mocy. I przyprawiał o cholerny ból głowy. Poruszyłam się odrobinę. Do moich uszu doleciał dźwięk metalu wleczonego po kamieniu. Łańcuchy. Byłam przykuta łańcuchami do kamienia. Na moim nadgarstku były zaciśnięte metalowe kajdany. Wzięłam kolejny głęboki, rwący się oddech i znów jęknęłam. Szarpnęłam łańcuchem. Byłam gdzieś pod ziemią, w całkowitej ciemności. Moje pierścienie drapały po kamieniu, gdy pociągnęłam za łańcuch. Brzęk metalu odbił się echem od ścian. Przestań. Chłodny, opanowany głos zdusił uczucie narastającej paniki. Weź się w garść. Jeszcze nie jesteś martwa, więc rozejrzyj się dookoła. Użyj tego swojego sławnego sprytu, Danny, i spróbuj wymyślić powód, dla którego jeszcze żyjesz. Santino. Był tutaj. Czyżby mnie porwał? Jeśli tak, to musiałam myśleć. Musiałam myśleć. Na powrót zamknęłam oczy. Panika, jak wijący się robak pod moim mostkiem, zaczęła przybierać na sile. Musiałam się wysikać. Spowijająca wszystko ciemność była całkowicie nieprzenikniona, a chłód przeciekający do moich kości sprawił, że zadrżałam, tak jak chłód podczas wywyływania ducha. Anubis et'her ka. Se ta'uk'fhet sa te vapu kuraph. Anubis et'her ka. Anubisie, Panie Śmierci, Wierny Towarzyszu, miej mnie w swojej opiece, bo jestem Twoim dzieckiem. Chroń mnie, Anubisie, zważ moje serce na szali, opiekuj się mną, Panie, bo jestem twoim dzieckiem. Nie pozwól by trapiło mnie zło i zwróć Swój gniew przeciwko moim wrogom... W ciemności zajaśniało światło. Słaby niebieski blask. Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc i otworzyłam oczy. Moje pierścienie były ciemne i martwe. Blask pochodził z mojej katany, leżącej po drugiej stronie kamiennej celi, razem z torbą i płaszczem rzuconymi na kupę. Mój pistolet zniknął tak samo jak osłona miecza. Och, dziękuję cię, pomyślałam. Dziękuję ci, Panie. Dziękuję. Poczułam nikłe ciepło rozprzestrzeniające się w klatce piersiowej. Ramię rwało mnie niemiłosiernie, jakby ktoś wiercił z nim rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem. Co się stało z Japhrimelem? I dlaczego ktoś zostawił mi mój miecz? Z ostrym kawałkiem metalu byłam śmiertelnie groźna. A mimo to Santino stawił mi już przedtem czoła i wygrał. Wyjął pistolet, jedyną rzecz szybszą o demona. Mógł się mnie wcale nie bać, nawet gdybym miała przy sobię inna broń. Miejmy nadzieję, że to będzie jego pierwszy błąd. Zostałam uwięziona w niczym się nie wyróżniającej celi ze studzienką ściekową w jednym rogu, z której dochodził słaby, kwaśny odór. Zaczęłam pełzać po podłodze, nie ufając jeszcze swoim nogom. Łańcuch był za krótki. Obróciłam się, rozciągając, ale katana ciągle była dobre sześć cali dalej, a ja z powodu wąskości pomieszczenia nie mogłam wykręcić żadnej części swojego ciała na tyle, by jej dosięgnąć. W końcu położyłam się na brzuchu, wpatrując się w rękojeść miecza. Byłam wykończona. Nie został mi nawet jeden egr Mocy. Trafienie pociskiem plazmowym wyczerpywało wszystkie kanały przepływowe. Więc albo musiałam zaczekać na ich podładowanie, albo... Wyciągnęłam lewą rękę. Moje ramię płonęło. Słaby blask bardzo mi pomagał, mimo że nie widziałam żadnego wyjścia z celi. Nie martw się, powiedziałam sobie w duchu. Skoro jest wejście, to jest i wyjście. Położyłam się na plecach, wyciągając przed siebie dłoń i znieruchomiałam. Anubisie, zaczęłam się modlić, pokazałeś mi Swoją łaskę. Daj mi moją broń, proszę. Nie pozwól mi umrzeć skutej łancuchami jak jakieś zwierzę. Proszę, mój Panie, pomóż mi, bo wiernie ci służyłam... Napięłam ciało. Każdy mój mięsień wył w agonii. Moje serce przyśpieszyło, oddech się rwał. Niebieski blask zachybotał się. Wzięłam głęboki wdech, czekając aż część mnie, w której mieszkał bóg, otworzy się. ...niebieskie, kryształowe filary, rozbłysk światła, twarz boga, odwracająca się ode mnie... Zacisnęłam dłoń na rękojeści katany. Dyszałam, moje serce i płuca usilnie starały się zacząć normalnie funkcjonować. Ciało potrzebowało Mocy żeby przetrwać. Pozbawienie się jej całkowicie było niebezpieczne. Serce i płuca mogły się zatrzymać, a ja wpadłabym w objęcia Śmierci. Kiedy odzyskałam przytomność, miałam katanę w dłoni. Moc wibrująca w ostrzu przesiąkała we mnie. Pomagała. Przyświecając sobie mieczem, obejrzałam uważnie kajdany na swoim nadgarstku. Chwilę zajęło mi zahaczenie mieczem o pasek torby, a kiedy już udało mi się ją przyciągnąć, zaczęłam w niej grzebać w poszukiwaniu wytrychu. Był tam – odmówiłam w duchu dziękczynną modlitwę jednocześnie pracując nad otworzeniem staroświeckiego zamka. Po długiej chwili i wiązance przekleństw wyszeptanych pod adresem moich zdrętwiałych palców w końcu udało mi się go otworzyć. Założyłam płaszcz, który ochronił mnie przed chłodem. Włożyłam pod niego torbę i umieściłam ją na biodrach. Wzięłam do ręki katanę. Teraz czułam się o wiele lepiej. Oparłam się plecami o ścianę i wzięłam głęboki oddech. Kamienna cela była pozbawiona okien i drzwi. Jedyne co w niej było, to studzienka ściekowa w rogu. W ścianach nie było żadnej Mocy, ale kiedy zamknęłam oczy i pozwoliłam swoim zmysłom działać, odkryłam dwie rzeczy – że ciągle byłam w Nuevo Rio, bo tutejsza Moc smakowała jak popiół, tamales i krew, i że w ścianie celi był martwy punkt, w którym kamień nie wibrował tak jak powinien. Jednak najpierw musiałam załatwić najpilniejszą potrzebę. Ulżyłam sobie, żałując że nie spakowałam chociaż kawałka papieru toaletowego. Słowo daję, zbeształam się, powinnaś wiedzieć, że skończysz w kamiennym lochu bez żadnych wygód. Właśnie tak zawsze wszystko się kończy, nieprawdaż? Kto mógł mnie porwać? Jeśli to Santino, to czemu jeszcze żyję? I dlaczego, w imię boskie, zostawił mi mój miecz? Zapięłam spodnie i podeszłam do martwego punktu. Sufit znajdował się o jakiś cal od mojej głowy. Gdybym była wyższa, musiałabym się garbić. Znów miałam wystarczająco dużo Mocy by zacząć czerpać z miejskiej studni, wdzięczna że zdążyłam się zaklimatyzować. Zamknięcie w tej celi ze skutkami ubocznymi po wizji byłoby wtedy o wiele gorsze. Wbiłam wzrok w kamień, a moje ramię przeszył potworny ból. Przełożyłam miecz do lewej ręki ostrzem do dołu, żeby sobie przyświecić i wsunęłam dłoń pod koszulę. Poszarpane blizny pulsowały pod moimi palcami. Zalała mnie fala ciepła. Zobaczyłam pod sobą miasto, jak przez ścianę falującego szkła. W kilku miejscach płonął ogień, a moja prawa dłoń była uniesiona w górze, trzymając coś szorstkiego. Deszcz zacinał ostro, niezdoly ugasić pożar, a wokoło słychać było ogłuszający hałas. Po chwili świat pośpieszył mi na spotkanie, na chodniku zadudniły buty, a czyjeść miękkie gardło ustąpiło pod naciskiem moich żelaznych palców. - Jeśli coś jej się stało – usłyszałam warkot wydobywający się z ust Japhrimela – zabiję wszystkich, którzy staną mi na drodze, obiecuję ci to. Obudziłam się, leżąc zwinięta w kłębek na podłodze, z rękojeścią katany przyciśniętą do czoła. Będę miała całkiem ładną śliwę na skroni, w miejscu gdzie uderzyłam głową o ziemię. - Muszę w końcu przestać mdleć – wyjęczałam, czując krew na języku. Przygryzłam wewnętrzną stronę swojego policzka. – Nigdy się stąd nie wydostanę. Ukłucie Mocy powiedziało mi, że odpadłam na jakieś pół godziny. Ale to i tak niewiele znaczyło, pomyślałam. Kto wie jak długo już tu jestem? Głód ścisnął mi żołądek. Usiadłam ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko punktu i nie spuszczałam z niego wzroku. Brak Mocy w tym miejscu oznaczał, że coś tu było, możliwe że wyjście. Zaczęłam głęboko oddychać. Na tyle, na ile pozwalała mi moja boląca głowa, utworzyłam kanał przepływowy i zaczęłam pochłaniać Moc miasta tak jak gąbka. Trzy czwarte wypełniło moje pierścienie, tak że zaczęły krzesać iskry. Reszty użyłam do ukształtowania glifu z Dziewięciu Kanonów – Gehraisza, jednego z Wielkich Glifów Otwarcia. Jeśli nie udałoby mu się wysadzić drzwi z tych pieprzonych zawiasów, to przynajmniej mógł zdjąć część iluzji i dać mi coś, nad czym mogłam popracować. Czekałam, ostrożnie budując glif, a słabe światło bijące z mojego miecza zmieniło się w matowy blask. Moje pierścienie ożyły po długiej chwili. To znaczyło, że kanały przepływowe mojej Mocy wracały do poprzedniej formy. Potem przelałam całą dostępną Moc w glif, który zaczął pulsować, wić się w powietrzu i płonąć oślepiającym, srebrzystobiałym światłem. Gdy trójwymiarowy glif był skończony, napięłam go jak strzałę. Czekałam, nucąc bardzo niskim głosem pieśń przypisaną do glifu. Gdyby odbił się od drzwi albo drzwi byłyby ukryte, nie chciałam znów na sobie odczuwać skutków uderzenia. Niech kamień je przyjmie. Po niekończącej się chwili napięcia, kiedy wszystko stanęło w miejscu, glif wystrzelił w miejsca prosto w punkt w ścianie. Oszałamiający rozbłysk światła podrażnił moje oczy. Ból w ramieniu przeszył na wskroś całe moje ciało. Gdy skończyłam potrząsać głową, by się go pozbyć, zobaczyłam że glif zadziałał. Przede mną wyrosły okute żelazem drzwi z klamką i dziurką od klucza. Wypuściłam z płuc długi, pełen satysfakcji oddech. - Okej – szepnęłam, podciągając się na równe nogi. Moja lewa noga całkiem zdrętwiała i zaczęłam nią poruszać, łapiąc ciężko oddech, gdy czułam kąsający ból w łydce. – Wygląda na to, że znów wróciłam do gry. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Po piętnastu minutach, które zdawały się ciągnąć godzinę, pchnęłam ostrożnie drzwi trzymając miecz w pogotowiu. Przede mną wyrosły schody wykute z kamienia. Westchnęłam. Dlaczego nic nigdy nie może być po prostu łatwe? Zaczęłam się ostrożnie wspinać. Moje nogi co chwila protestowały, plecy płonęły z bólu, ramiona napięły się jak mostowe liny, a płuca rzęziły w agonii. Kiedy pokonałam sto siedemdziesiąt cztery stopnie i dotarłam do szczytu schodów, znalazłam kolejne drzwi. Te były bardziej odporne na moje sztuczki z wytrychem i gdy już zaczynałam dyszeć spanikowana, wyobrażając sobie że zostałam uwięziona pod ziemią, wreszcie się poddały. Skrzypnęły, gdy otworzyłam je powoli. Za nimi ukazała się ostatnia rzecz jakiej się kiedykolwiek spodziewałam. Ogromny biały pokój z wysokim sufitem. Biała, marmurowa podłoga, duże białe łóżko z moskitierą, kominek zrobiony z tego samego białego marmuru. Białe, obite skórą krzesło przycupnęło przed pustym kominkiem, a w nogach łóżka na podłodze leżał biały dywanik. Musiałam przyjrzeć mu się dwa razy zanim zorientowałam się, że był zrobiony z futra niedźwiedzia polarnego. Poczułam jak serce podchodzi mi do gardła. Wysokie, francuskie drzwi przecinające pokój były otwarte, a cieniutkie białe zasłony falowały na wietrze. Usłyszałam dźwięk spadających kropli deszczu i wyczułam zapach pomarańczy. Uciekaj. Uciekaj stąd. Natychmiast. Byłam w połowie drogi do okien, gdy się odezwał. - Jestem pod wrażeniem, panno Valentine. Wiara Lucyfera pokładana w panią została naprawdę dobrze ulokowana. Czekałem tu na ciebie od sześciu godzin. Mam nadzieję, że zdążyłaś ochłonąć. Jego głos był chłodny, wysoki i przesączony morderczą Mocą. A potem wyczułam ten zapach – lód i krew, ślepe białe larwy pełzające w zwłokach, zapach który prześladował mnie w koszmarach przez pięć długich lat. Odwróciłam się, trzymając miecz w pogotowiu. Niebieski ogień płonął wzdłuż ostrza, kapał na podłogę. Poczułam ciarki przebiegające po całym moim ciele. Padnij, Doreen, padnij... Koniec gry. Stał przy kominku, trzymając jedną rękę na oparciu krzesła. Czarne łzy ponad jego oczami pochłaniały blade, marmurowe światło. Miał na sobie biały, lniany garnitur, luźny na jego wąskich ramionach. Z matowych ciemnych włosów wystawały ostro zakończone uszy. Ręka mi się zatrzęsła, ale katana była gotowa do użycia. Wysunęłam nóż z kieszeni ukrytej w swoim płaszczu i odwróciłam go, przykładając do przedramienia. - Santino – szepnęłam. - Ten sam co zawsze – odparł, kłaniając się lekko. – A ty, moja piękna, jesteś Danny Valentine. Wiedziałem, że znów się kiedyś spotkamy. - Zabiję cię – powiedziałam. - Nie mam co do tego wątpliwości – odparł – ale najpierw chciałbym z tobą porozmawiać. To było na tyle dziwne, że zamrugałam. To demon, jest podstępny, więc uważaj. - Kim jesteś? – wyrzuciłam z siebie. – Jesteś Sargonem Corvinem czy Vardimalem Santino? Skinął głową. - Jednym i drugim. I czymś więcej. Chodź ze mną, Dante. Pozwól, że pokażę ci coś, czego Lucyfer nie chce, żebyś oglądała. - Nie ufam ci – warknęłam. Moje pierścienie plunęły iskrami. Dlaczego zostawił mi mój miecz i ekwipunek, skoro chciał mnie zabić? To nie miało żadnego sensu. A ja wiedziałam, jak lubił się bawić swoimi ofiarami. - Nie brałem tego pod uwagę. Mimo to, nie zabiłem cię. Gdybym chciał, mógłbym to zrobić wtedy, gdy leżałaś nieprzytomna na ulicy i oszczędzić sobie tych wszystkich kłopotów. Mogłabyś chociaż wysłuchać co mam ci do powiedzenia, zanim podejmiesz jakąkolwiek próbę zabicia mnie? – wzruszył ramionami, tak jak to miały w zwyczaju demony. Chciałam, żeby Japhrimel był tu razem ze mną, pomyślałam, i natychmiast odsunęłam od siebie tą myśl. - Jesteś wykorzystywana, człowieku – powiedział miękko. – Chodź ze mną. Pokażę ci. Odwrócił się do mnie plecami i przeszedł przez pokój bez czekania na moją odpowiedź. Nie idź za nim, Danny. Wyskocz przez okno. Nieważne jak duży upadek zaliczysz, wyskakuj przez okno. Uciekaj. UCIEKAJ... Zorientowałam się, że idę za nim, trzymając miecz w pogotowiu. Gdyby spróbował jakichś sztuczek, mogłam go zabić albo umrzeć próbując. Dlaczego zostawił mi mój miecz? Dom był olbrzymi, zbudowany w stylu haciendy, a podłogi w większości zrobione były z białego marmuru. Gdyby nie był tak przerażający, możnaby go uznać za piękny. Poprowadził mnie schodami i przez pokoje umeblowane przedmiotami wartymi więcej niż moje roczne zarobki. Widocznie Vardimal bardzo dobrze się urządził. Tak samo jak Jace. Zdawał się nie zauważać tego, że za nim idę, ale gdy szliśmy długim korytarzem ozdobionym z jednej strony kolumnami a z drugiej obrazami, na które nie patrzyłam, zaczął mówić. - Lucyfer chce mnie zniszczyć, bo go przechytrzyłem. Nigdy nie mógł tego znieść. A mimo to sam siebie nazywa Księciem Kłamstw. Pewnie zdaje sobie sprawę z tego, że mi się udało. Że osiągnąłem swój cel, kiedy wszyscy inni zawiedli. - To, co mówisz, nie ma żadnego sensu – powiedziałam drętwo. Poprowadził mnie kolejnym korytarzem, który obniżał się w dół. - Masz rację. Powinienem opowiedzieć ci wszystko od samego początku – przed nim wyrosły drzwi. Przekręcił gałkę i otworzył je na ościerz. – Dawno temu, kiedy Lucyfer zaprzestał ingerowania w ludzkie geny żeby powiódł się jego plan, synowie jego królestwa wejrzeli na ziemskie córki i odkryli, że były piękne. Zeszli na ziemię i pokładali się z nimi, i w tych czasach giganci zaludnili ziemię. Słyszałam już kiedyś tą historię. Kolejny korytarz przemknął pod moimi stopami. Zastanawiałam się, gdzie się podziali wszyscy jego strażnicy. I na dodatek Lucas powiedział mi, że Jace był najmłodszym synem Corvina. - Chcesz przez to powiedzieć, że płodziliście dzieci z ludzkimi kobietami? – spytałam. Moje buty stukały lekko o gładki marmur. Zaczynałam odczuwać mdłości i zawroty głowy z powodu użycia Mocy... i z przerażenia. Szłam za Santino po jego własnej kryjówce. Byłam na tyle blisko żeby zabić tego potwora, który zabił Doreen. Dlaczego jeszcze go nie zaatakowałam? Tu chodzi o coś całkiem innego, pomyślałam. Przeczucie kotłowało się pod moją skórą, to, które przerwał Japhrimel. Czy wizja pokazałaby mi właśnie to, gdyby jej nie nie zakłócił? - Oczywiście, że nie. Jesteś o wiele bardziej inteligentna, niż można pomyśleć. Ludzkie kobiety są jednym z najprzyjemniejszych sposobów na spędzanie czasu. Jak myślisz, dlaczego Lucyfer zainteresował się waszym gatunkiem? Ale nie, nie spłodziłem dziecka. Nie w sposób, o jakim myślisz. Wszedł w kolejny korytarz oświetlony jarzeniówkami, z których większość była zgaszona, więc jedynie słaby blask pokazał mi marmurową podłogę i drzwi wyposażone w elektroniczne zamki otwierane za pomocą odcisku dłoni. - Zastanawiałaś się nad tym, dlaczego Lucyfer zagwarantował mi nietykalność, Dante? Bo po pierwsze jestem naukowcem, dopiero potem demonem. Dawno temu prowadziłem szczegółowe badania dla Lucyfera, który chciał przemodelować wasz gatunek. Zanim demony mogły zacząć ingerować w życie ludzi, musieli oni zostać... no cóż, trzeba im było trochę pomóc. Znów poczułam ściskanie w gardle. Mówił o tym w taki sposób, jakby to było coś zawstydzającego, coś wstrętnego. W końcu Santino zatrzymał się przed niczym się niewyróżniającymi drzwiami i położył dłoń na elektronicznym zamku. Błysnęło zielone światło i drzwi odsunęły się na bok. - Wejdź do środka. Poszłam za nim. Na skórze poczułam chłód klimatyzowanego pomieszczenia. To było laboratorium – wszędzie mrugały fluoresencyjne światła i połyskiwały ekrany komputerów, a panująca tu temperatura miała zaledwie osiemnaście stopni. Szok w porównaniu do skwaru na zewnątrz. Wzdłuż jednej ściany biegła mapa czegoś, co widziałam już wcześniej w klinikach psioników – wirująca na ekranie plazmowym mapa DNA z sekwencjami liczb i kodów biegnącymi w lewym dolnym rogu. Cała jedna ściana została wzniesiona z półek, na których znajdowały się starannie oznaczone, chłodzone ciekłym azotem próbniki schowane za szkłem. Odniosłam dziwne, przyprawiające o mdłości wrażenie, że rozpoznałabym niektóre nazwiska na tych etykietkach. Każdy pojemnik oznaczał jedno życie. Prawdopodobnie znajdowały się w nich organy wewnętrzne czy fiolki krwi – i kawałki ludzkiej kości udowej wraz z rdzeniami wypełnionymi szpikiem. A wszystko to do badań genetycznych. Tak wiele, pomyślałam, patrząc na rzędy pojemników połyskujących miękko pod jaskrawymi, bezlitosnymi światłami. Tak wiele ofiar. Santino odwrócił się, żeby spojrzeć mi w twarz, a ja uniosłam miecz. Niebieskie światło przebiegło po powierzchni ostrza. Wyglądał na zamyślonego. Czarne łzy nad jego oczami przypominały czeluście. - Jestem bezpłodny, Dante – powiedział. – Nie mogę począć dziecka z ludzką kobietą nawet gdybym chciał. Żeby to zrobić, musiałbym być demonem z Wyższego Pokładu Piekła... i co więcej, musiałbym stać się jednym z Upadłych. Nie potrafię tego zrobić. Więc uciekłem z Piekła i osiedliłem się tutaj w celu dokonania czegoś wyjątkowego. Gardło wyschło mi na wiór. - Ty wcale nie zbierałeś trofeów – szepnęłam. – Zbierałeś próbki. Posłał mi promienny uśmiech, odsłaniając ostre jak brzytwa zęby. Jego spiczaste uszy poruszyły się odrobinę. - Dokładnie! – powiedział jak profesor mówiący do utalentowanego, ale czasami strasznie wolno kojarzącego studenta. – Próbki. Byłem pewny, że kluczem do zagadki byli psionicy. Dziwaczne talenty jakie przejawia ludzkość są rezultatem działalności demonów. Gdybym potrafił odseparować konkretny łańcuch kodu genetycznego, osiągnąłbym swój cel. Adoptowałem kilku psioników i sponsorowałem badania w Hegemonii, ale to wszystko trwało cholernie długo, nawet jak na ludzi. Zdecydowałem, że sam się tym zajmę, a żeby to zrobić potrzebowałem kolejnych próbek. Nie miałem zbyt wiele czasu. Wiedziałem, że im więcej go upłynęło, tym większa była szansa na to, że Lucyfer postanowi stworzyć kolejnego demona i dowie się, że Jajo zaginęło – pogłaskał szkło zabezpieczające pojemniki. Jego pazury zaskrzypiały cicho na gładkiej powierzchni. - Jaki cel? I co jest w tym Jaju? Zabij go, wrzeszczało moje sumienie. Pomścij Doreen, nie słuchaj. ZABIJ go! Ale jeśli rzeczywiście byłam wykorzystywana, to chciałam wiedzieć dlaczego. Lucyfer nie powiedział mi o tym ani słowa. Japhrimel też tego nie zrobił. A to nasuwało pytanie, czego oni tak naprawdę chcieli – w jaką grę pogrywali? Zastanawiałam się, czemu pozwolili mu włóczyć się po ziemi aż przez pięćdziesiąt lat. - Chodź. Przeprowadził mnie przez laboratorium, potem przez kolejne elektronicznie otwierane drzwi aż do korytarza, który przypominał bardziej arkady z kolumnami, i przez ogród otaczający dom, nieruchomy i parujący w deszczu Nuevo Rio. Skręcił w lewo, a ja poszłam za nim jak odrętwiała, niemal zaczepiając obcasami o drzwi. Ten ogród lśnił pomarańczowym blaskiem – zanieszczyszonym światłem miasta. Santino zatrzymał się przy zwykłych, białych drzwiach z wytrawionym na nich dziwnym rysunkiem przedstawiającym rajskiego ptaka wyrzeźbionego w kawałku złota. Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, a ja odskoczyłam szybko, unosząc ostrze. Zaśmiał się wysokim chichotem, który rozbrzmiewał echem w moim koszmarach i zmieniał moje serce w bryłę lodu. - Jesteśmy starą i zmęczoną rasą, Dante, a naszych dzieci została zaledwie garstka. Niemal żadne z nich nie rodzi się bez interwencji Lucyfera, a on jest bardzo powściągliwy jeśli chodzi o udzielanie takiej pomocy. Aby się rozmnażać, demon musi udać się do Księcia i go o to błagać – czarne łzy ponad jego oczami dały wrażenie szerokiego uśmiechu. – Chcesz mnie zabić, bo odebrałem tyle cennych ludzkich żyć. Tyle że one zostały odebrane w imię wyższego dobra – zniesienia władzy jaką Książę Ciemności ma nad twoim i moim światem. Wreszcie mi się to udało, Dante. Stworzyłem dziecko, które może rzucić wyzwanie samemu Księciu – sięgnął za swoje plecy, nacisnął klamkę i wszedł tyłem do środka. – Chodź i sama zobacz. Poszłam za nim ostrożnie. Nie ufaj mu, Dante! Zabij go! Zabij go albo uciekaj! To był pokój dziecinny. Plamy światła wpadały do niego przez zakratowane okno. Na drewnianej podłodze, gdzie położono pluszowe dywaniki, leżały rozsypane zabawki. Zobaczyłam konia na biegunach i krzesła ustawione wokół stołu, wystarczająco niskie żeby mogły na nich usiąść dzieci. Drewniane klocki leżały rozrzucone wokół kominka. Po drugiej stronie pokoju Santino podszedł do niskiego łóżeczka osłoniętego moskitierą. Podążyłam za nim, trącając butami pluszowe zabawki. Dobry Boże, pomyślałam. On trzyma tu dzieci? Co za dzieci są wychowywane przez demona? - Lucyfer rządzi dlatego, że jest potężny – wyszeptał Santino tajemniczym głosem. – Ale nie tylko dlatego... rządzi dlatego, bo jest Androginikiem, jest niemal jak królowa matka w ulu pełnym pszczół, zdolna do rozmnażania. Zajęło mi to czterdzieści pięć ludzkich lat, ale w końcu odkryłem sposób, w jaki stworzyć kolejnego androginicznego demona. Wystarczył odpowiedni materiał genetyczny i technika, Dante – zrobił pauzę, pewnie dla lepszego efektu. – Ta sama, którą posłużył się Lucyfer żeby stworzyć ludzkość... i trochę materiału genetycznego wziętego na przykład od sedayeena, ludzkiego psionika ze zdolnością do leczenia, niemal bezpośredniego potomka A’nankimel – demonów które kochały ludzkie kobiety i zakładały z nimi rodziny całe eony temu. Zanim Lucyfer, obawiający się narodzin Androginika na ziemi, ich nie zgładził. Poczułam dziwne sensacje w żołądku. Podeszłam powoli do łóżeczka, krok po kroku. Musiałam to zobaczyć. - Geny demonów nie tracą swojego potencjału tak jak geny ludzi – wyszeptał. – Bycie świadkiem rozwoju ludzkich mentalnych zdolności, ich fantastycznego rozkwitu podczas Przebudzenia... - Zamknij się – przerwałam mu zdławionym głosem. W łóżeczku, pod kosztownie wyglądającym prześcieradłem, leżała jasnowłosa , może pięcioletnia dziewczynka i spała snem dziecięcej niewinności. Jej długie włosy rozsypały się na poduszce. Słyszałam słaby odgłos jej oddechu. Na języku poczułam sól i gorzki popiół. Znałam tą twarz... już ją kiedyś widziałam. Mała leżała na plecach, z uniesionym nad głową pulchnym ramionkiem. Jej czoło było dziwne, bo miała na nim znak, który połyskiwał miękko na zielono w gładkiej skórze. Mój policzek zaczął płonąć. Szmaragd. Zastanawiałam się, skąd Lucyfer miał taki. Z całą pewnością mogłam powiedzieć, że ten szmaragd nie został wszczepiony – był zbyt gładki i stanowił część jej skóry. Prawie jak narośl. To sprawiło, że zrobiło mi się niedobrze na myśl, o tym, że prawdopodobnie mój własny szmaragd był tylko imitacją. - Istnieją dwa gatunki psioników, które niemal bezpośrednio wywodzą się od A’nankimel, posiadające geny recesywne służące do moich celów. Jednym z nich są sedayeeny, które strzegą tajemnicy Życia. Drugim... – znów urwał, gdy przypatrywałam się śpiącemu dziecku. Dziecku, które miało młodą twarz Doreen. - Drugim – ciągnął Santino – są Nekromanci. - To dlatego... – mój głos przypominał suchy skrzek. – To dlatego ty... - To dlatego zbierałem próbki – powiedział miękko, przekonująco. – Jak myślisz, kto rządzi tymi światami, Dante? Kto jest ich królem? To on. Wszyscy jesteśmy jego niewolnikami. A ja mam Jajo i dziecko, które może obalić go z tronu. Z trudem przełknęłam ślinę. - To dlatego ją zabiłeś? – wychrypiałam, odrywając oczy od twarzy uśpionej dziewczynki i wbijając wzrok w wykrzywioną uśmiechem, przypominającą maskę twarz Santino. - Tak – odparł. – Ale popełniłem błąd. Nie powinienem był jej zabijać. Potrzebowałem ludzkiego inkubatora, kiedy już zebrałem szpik i odkryłem, że posiadała wszystkie niezbędne cechy. Rodzina Corvinów zapewniła mi pieniądze i dostęp do laboratorium, gdzie mogłem nielegalnie krzyżować geny, żebym mógł powołać do życia tą małą istotę. Ludzkie rządy działają zbyt wolno. Ale udało mi się. Odkryłem kombinację genów, których nie potrafił odkryć nawet sam Lucyfer. Teraz kiedy już to wiem, nie muszę zabijać. Jedyne czego potrzebuję, to sedayeen płci żeńskiej – i Nekromantów – ze szczególnymi zdolnościami, by zmieszać ich geny z tym, co zawiera Jajo. Mogę stworzyć tylu Androginików ilu tylko chcę, zdolnych do rozmnażania się... - To dlatego ją zabiłeś? – podniosłam głos. Dziecko w łóżeczku nie poruszyło sie. Słyszałam jej równy, lekko świszczący oddech. Spała zupełnie jak ludzkie dziecko, głębokim, pełnym ufności snem. - Pomyśl o tym, Dante – powiedział. Łagodnie i przekonująco jak sam Lucyfer. – Możesz zostać matką nowej rasy, która strąci Lucyfera z jego tronu. Będziesz nową Madonną. Każde twoje życzenie... Zaczęłam się wycofywać, kopniakiem odrzucając małą, wypchaną zabawkę. - To dlatego ją zabiłeś – nie potrafiłam powiedzieć niczego więcej. - Czym jest jedno nic nieznaczące życie w porównaniu do wolności, Dante? – postąpił do przodu. Uniosłam miecz. Niebieski blask bijący z ostrza przybrał na sile, a Santino wzdrygnął się. To był zaledwie niewielki skurcz, ale dostrzegłam go. Przynajmniej błogosławione ostrze mogło go zranić, pomyślałam. Usłyszałam głos Japhrimela – ona wierzy. Oczywiście, że wierzyłam – widziałam bogów, widziałam z bliska Pana Śmierci. Musiałam wierzyć, bo nie miałam innego wyboru. A ta wiara sama w sobie mogła być bronią. Może błogosławione ostrze mogło go nawet zabić. - Ty nie zabiłeś Doreen. Zamordowałeś ją śmiejąc się przy tym – powiedziałam. – Żaden z ciebie naukowiec tylko kolejny szaleniec. Po prostu jeszcze jeden świr, to wszystko. Za mną było okno. O Boże. Dobry Boże. Machnął swoimi eleganckimi palcami, tak jakbym zamęczała go jakimis błahostkami. Tak jak jakiś pieprzony demon. - One były matkami przyszłości, zginęły dla wyższego dobra. Nie rozumiesz? Wolność, Dante. Dla ludzi i demonów. Dość zakulisowej władzy Księcia Kłamstw, bicia mu pokłonów i spełniania jego zachcianek... Już miałam rzucić się w stronę okna, gdy ciśnienie powietrza uległo zmianie. Uderzył piorun. Znak na moim ramieniu zapiekł rwącym bólem. Japhrimel. Moje serce podskoczyło w piersi. Twarz Santino wykrzywiła maska wściekłości. Rzucił się na mnie tak szybko, że prawie przegapiłam jego ruch. Mój miecz zadźwięczał, gdy odskoczyłam na bok, a potem w tył w kierunku otwartego okna. Jego pazury zaklekotały na ostrzu. Rozległ się kolejny wstrząs. Usłyszałam niemożliwy do pomylenia z czymokolwiek innym ryk Japhrimela, który przedarł się przez powietrze. Santino warknął, obracając się z gracją baletnicy. Wystrzelił do przodu w stronę łóżeczka a ja ruszyłam za nim, myśląc o jego pazurach i małej dziewczynce, ale byłam zbyt wolna. Szok, niedawna utrata Mocy i wszechogarniająca słabość spowolniły moje tempo. Zgarnął naręcze pościeli i drobne ciałko dziecka, a jego dłoń uzbrojona w pazury wystrzeliła do przodu. Zobaczyłam błysk metalu. Siła uderzenia trafiła mnie w klatkę piersiową. Usłyszałam kaszlący odgłos pistoletu wyrzutowego i pocisku przeszywającego powietrze. Nogi ugięły się pode mną jak w zwolnionym tempie, a katana wypadła z ręki i uderzyła o podłogę. Upadłam. Trafiłam głową w coś twardego – pewnie w jeden z klocków. Jakie to dziwne, pomyślałam. Strzelił do mnie. Dlaczego do mnie strzelił? Myślałam, że demon będzie bardziej pomysłowy. Leżałam na ziemi, oszołomiona, przez całą wieczność. Potem spróbowałam przekręcić się na bok. Na moich ustach pękła bańka czegoś ciepłego. Usłyszałam kroki. Pociski plazmowe. I pełen cierpienia krzyk Japhrimela. Ból rozprzestrzenił się po mojej klatce piersiowej jak ohydny kwiat. Jeszcze więcej kroków. Znów spróbowałam przekręcić się na bok. Bez rezultatu. Sprawiłam sobie tylko więcej bólu. Kolejne bańki pękały na moich ustach... ...krew, to krew, ja umieram, umieram... - O mój Boże, o Boże. Postrzelił ją, postrzelił ją... – rozległ się głos Jace’a, wysoki i zdyszany. – Do cholery, zrób coś! Usłyszałam przekleństwo wywarczane w języku, którego nie znałam. Ale znałam ten głos. Poczułam gigantyczny, miażdżący szok w klatce piersiowej. - ...zostawisz mnie – warknął Japhrimel. – Nie zostawisz mnie, bym błąkał się samotnie po ziemi... oddychaj, do cholery, oddychaj! Kolejny szok druzgocący moje kości. Moje lewe ramię zostało wyrwane ze stawu, w żyłach czułam płynny ogień. Ciemność majaczyła na krańcach mojego postrzegania. Czułam zapach kwiatów, krwi i piżmowy zapach demona, absolutny i obezwładniający. - Nie zostawisz mnie – powiedział Japhrimel. – Nie zostawisz. Chciałam mu powiedzieć, żeby ścigał Santino, żeby uratował dziewczynkę – ale zanim mogłam to zrobić, Śmierć przeżuła mnie swoimi twardymi jak diamenty zębami i wypluła w chwili, w której zaczerpnęłam tchu żeby zacząć krzyczeć. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Głos sięgający w ciemności. Stałam na moście, niezdecydowana, czując zimny kamień pod bosymi stopami i znajomy dreszcz wspinający się po moich palcach i ramionach. Mój szmaragd rozbłysł, gdy dusze przelatywały obok mnie i płynęły nad mostem. Kokon jasnego światła, który mnie otaczał i zapewniał bezpieczeństwo, pociemniał. Dlaczego tu byłam? Przecież wcale nie przywoływałam duszy z zaświatów. Czy jednak to robiłam? Nie mogłam sobie przypomnieć. Spojrzałam na drugą stronę mostu, na drugą stronę wielkiej Sali. Niebieskie kryształowe ściany brzęczały miękko, szepcząc pieśń, którą prawie rozumiałam. Czułam, jak naciska na mnie, to wielkie zrozumienie sekretów Śmierci, ojczysty język z którego wywodzą się wszystkie pieśni Nekromantów. Strumień dusz naparł na mnie. Światło bijące z mojego szmaragdu słabło z każdą chwilą, a bezpieczny kokon zaczął się kurczyć. Mimo to głos nakłaniał, naciskał, rządał. Zobaczyłam boga, Jego formę przekształcającą się ze smukłego egipskiego psa w coś, co nawet gdy na to patrzyłam, wyglądało jak ciemny kształt rozrastający się jak kleks atramentu na mokrym papierze. Moje usta wymówiły imię boga, ale sylaby brzmiały obco. Kryształowe ściany zadrżały i przez krótki moment zobaczyłam ogromną, surową, kamienną salę. W jej dalekim końcu, na tronie, siedział Król o srogim obliczu. Tron był wysadzany kamieniami szlachetnymi które błyszczały jak szalone, a u boku Króla siedziała Królowa o twarzy Wiosny. Czułam, jak moje usta układają się w obce wyrazy. Desperacja ściskała mnie za gardło. Tak bardzo pragnęłam poznać ten sekretny język, poczuć zamykające się wokół mnie ramiona boga, gdy kładłam głowę na Jego piersi i pozwalałam, by opuściło mnie życie... BUM. Ten dźwięk mnie zaskoczył. Miałam wrażenie, że odwrócenie się zajęło mi całą wieczność. Zanim mi się to udało, dźwięk rozległ się ponownie, jakby ktoś uderzał w gong. Spiżowy dźwięk kazał mi się odwrócić. BUM. Poruszałam się tak wolno, jakbym tonęła w gęstym syropie. Chciałam tu zostać. Chciałam zostać martwa. BUM. Jedna z mijających mnie dusz zatrzymała się i uniosła bladą dłoń. Była pozbawiona formy, tak jak wszystkie dusze, krystaliczna draperia unikalnej energii, a mimo to miałam wrażenie, że ją znałam, że mogłam dopasować do niej twarz. BUM. - Wracaj – powiedziała dusza. – Wracaj. BUM. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować. Połyskująca i migocząca dusza musnęła mój policzek. BUM BUM. - Wracaj – powiedziała Doreen. – Ratuj moją córkę. Wracaj. BUM BUM. BUM BUM. Wtedy zrozumiałam, że to nie był gong ani mosiężny dzwon. To było moje serce i ktoś wzywał mnie do świata żywych. Dostałam zawrotów głowy. Czułam chłód wspinający się po moich ramionach. Słyszałam głosy. - Wezwij ją! – darł się Eddie, a bas w jego głosie grzechotał moimi kośćmi. Bicie mojego serca dudniło mi w uszach. Bycie zmuszanym do powrotu do własnego ciała było potwornie bolesne, gorsze nawet od postrzału. - Dante! – krzyknął Japhrimel. - Danny! Danny! – wrzasnął Jace w tej samej chwili. Kakofonia dźwięków. – Puść mnie... Na policzku poczułam czyjąś dłoń. Pieśń Gabe ustała, ostatnie sylaby wybrzmiewały w mojej głowie. Zaczerpnęłam powietrza, czując się tak, jakbym miała płuca wypełnione żyletkami. Bolała mnie klatka piersiowa. Ogromna, parząca fala Mocy uderzyła we mnie jak bicz. Krzyknęłam słabo, konwulsyjnie. - Nie zostawiaj mnie – wychrypiał Japhrimel. – Nie zostawiaj mnie, Dante. - Niech cię cholera, Eddie – syknął Jace – puszczaj mnie albo cię zabiję. Światło uderzyło w moje źrenice zupełnie jak u noworodka. Zareagowałam w ten sam sposób, krzycząc, obolała od uderzenia Mocy Japhrimela i nekromancji Gabe. Japhrimel objął mnie ramionami i oparł brodę na mojej głowie. Złapałam oddech i znów krzyknęłam stłumionym głosem, wtulając twarz w jego pierś. Mój krzyk przeszedł w łkanie. Płakałam, bo byłam w błędzie i dlatego że miałam rację. Płakałam, bo odmówiono mi łaski śmierci. Płakałam, bo zostałam wskrzeszona na powrót w swoje znużone ludzkie ciało i uwięziona w nim. I płakałam z ulgi, tuląc się do Japhrimela, demona. Był solidny, ciepły i rzeczywisty, a ja nie chciałam go puścić. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Byłam słaba, ale przytomna, kiedy wróciliśmy do rezydencji Jace’a. Przez większość czasu Eddie celował do niego z pistoletu plazmowego. Gabe, biała jak papier z powodu wyczerpania i pokryta krwią, która w większości była moja, pilotowała poduszkowiec. Nie pytałam skąd go wzięli – jeśli należał do Jace’a to w porządku, jeśli nie, nie chciałam nic wiedzieć. Cała trójka – Gabe, Eddie i Jace – wyglądali, jakby przepuszczono ich przez maszynkę do mielenia mięsa. Lewe ramię Eddiego zwisało bezwładnie u jego boku, twarz Jace’a była pokryta krwią z rany na głowie a większa część jego koszuli została oderwana. Jej porwane strzępy krzyżowały się na jego piersi. Ubranie Gabe było podarte, brudne, pachniało dymem, krwią i czymś podejrzanie podobnym do śmieci. Japhrimel trzymał mnie w ramionach. Jego twarz była niedostępna i zamknięta. Oczy miał ciemne, a na policzku plamę z mojej krwi. W końcu Santino postrzelił mnie w klatkę piersiową. Jego płaszcz był nieskazitelny. Co jakiś czas głaskał mnie po policzku, patrząc czasami na Jace’a kiedy to robił. Nie chciałam wiedzieć. Miałam dziwnie nieprzyjemne wrażenie, że wkrótce i tak się wszystkiego dowiem. Byłam za bardzo zmęczona, żeby myśleć. Mój mózg przechodził pijacko od jednej myśli do drugiej, bez żadnej logiki, nic tylko szok. Miasto było przykryte całunem dymu. Wyglądało to tak, jakby wszędzie wybuchły zamieszki na wielką skalę. Zobaczyłam kilka kraterów, ale deszcz przybrał na sile i gasił płomienie. Odór spalenizny wypełnił powietrze, nawet to we wnętrzu poduszkowca. Dojechanie do domu Jace’a było prawdziwą ulgą. Gabe zaprowadziła nas do salonu pomalowanego na jasny błękit i kremowy. Eddie popchnął Jace’a na gustowną kanapę. Mam nadzieję, że przeszukał ten pokój, pomyślałam zmęczona, bo Jace mógł mieć tu pochowaną broń. Zadrżałam. Minie trochę czasu, zanim wezmę kolejne zlecenie. Gdybym wróciła teraz do granic domeny Śmierci, mogłabym już nie wrócić, bez względu na to czy przeszłam trening czy nie. - Okej – powiedziała Gabe, przechodząc przez pokój w kierunku wysokiej komody z drewna orzechowego i otworzyła ją, odsłaniając butelki z alkoholem. – Muszę wypić chociaż jednego pieprzonego drinka. Odchrząknęłam. - Ja też – powiedziałam. To były pierwsze słowa, jakie wyszły z moich ust po opuszczeniu kryjówki Santino. – Musimy się stąd zbierać – dodałam, gdy Japhrimel przeniósł mnie na kanapę naprzeciwko Jace’a. Zamiast mnie posadzić, po prostu opadł na nią z gracją, ciągle trzymając mnie w ramionach. Po chwili siedziałam już na jego kolanach, przytulona do niego jak dziecko. Jak dziecko. Wzdrygnęłam się na tą myśl. Ale z drugiej strony jego ciepło i zapach przynosiły mi ulgę. - Daj mi chwilę, Danny – jęknęła Gabe. – Dopiero co dowiedziałam się, że jeden z moich przyjaciół jest pieprzonym zdrajcą i wyrwałam cię z objęć Śmierci. Przynajmniej pozwól mi wypić w spokoju mojego burbona. Odchrząknęłam. - Nalej mi jednego – powiedziałam schrypniętym głosem, który prawie odmówił mi posłuszeństwa. – Mamy naprawdę duże kłopoty. - No co ty, nigdy bym się nie domyślił – warknął Eddie. – Pakujesz się w coraz większe kłopoty, Valentine. To coś prawie puściło z dymem całe cholerne miasto żeby cię znaleźć. Nie miałam odwagi spojrzeć Japhrimelowi w twarz. - Naprawdę to zrobiłeś? – spytałam. Wzruszył ramionami. - Musiałem cię znaleźć – powiedział po prostu. Zostawiłam to bez odpowiedzi. Zamiast tego zaczęłam opowiadać całą historię przy akompaniamencie deszczu uderzającego o szyby. Gabe znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć by mi nie przerywać, a Eddie nie spuszczał wzroku z Jace’a. Gdy byłam już w połowie, wręczyła mi szklankę burbona i usiadła sztywno na krześle. Jej rozcięta warga i podbite oczy dopełniały smutnego wizerunku. Przełknęłam trunek, kaszląc gdy podrażnił mi gardło, a potem kontynuowałam. Zanim doszłam do fragmentu z dzieckiem, oczy Japhrimela zmieniły się w rozżarzone węgle. Powoli zamieniał się pode mną w kamień. Gdy skończyłam, Gabe osuszyła swojego drinka. Cisza zaległa w pokoju, przerywana niskim odgłosem piorunów. A wtedy Gabe zerwała się ze swojego miejsca i cisnęła szklanką przez pokój, wydając z siebie dziki wrzask. Roztrzaskujące się szkło nie sprawiło, że podskoczyłam ze strachu, ale jej wrzask był blisko. Obróciła się w miejscu i przyszpiliła Jace’a oskarżycielskim wzrokiem. - Zdrajca! – wysyczała. – Wiedziałeś. - Ja nie... – zaczął. Eddie zawarczał. - Pozwól mu mówić – powiedziałam cicho, ale z twardą nutą która ucięła warkot Skinlina. – A kiedy będzie to robił, to czy mogłabyś zająć się ramieniem Eddiego? Zagapili się na mnie przez moment. Potem Gabe podeszła sztywno do Skinlina i dotknęła jego ramienia. Wydawało się, że zapadło pomiędzy nimi jakieś niepisane porozumienie. Więcej piorunów przetoczyło się po niebie. Byłam taka zmęczona, że przynajmniej raz nie zabolało mnie, gdy zobaczyłam jak Gabe przyciska usta do czoła Eddiego – ale odwróciłam wzrok. Spojrzałam na Jace’a, który był biały jak papier. Mięsień w policzku drgał mu nerwowo z wściekłości. - Mów szybko – powiedziałam. – Zanim uznam, że to był zły pomysł. - Nie miałem o tym wszystkim cholernego pojęcia – odparł szorstko. Gabe zaczęła stukać palcami w ramię Eddiego, a ja poczułam wibracje Mocy. Odprawiała rytuał uzdrawiania. Wzdrygnęłam się – za każdym razem gdy uaktywniała Moc, to było jak kolejny zaciskający się pas na mojej zdartej psychice. Wyrwała mnie z objęć Śmierci. - Dlaczego nie powiedziałeś mi, że jesteś spokrewniony z Corvinami? – spytałam. Jesteś w połowie demonem, Jace? To pytanie drżało niewypowiedziane na moich ustach. Skóra mi ścierpła. - Nie jestem – odparł, zapadając się głębiej w kanapę. Jego włosy zmatowiały od krwi i deszczu. Wszyscy razem tworzyliśmy żałośnie wygladającą grupę – poza Japhrimelem, który wyglądał nieskazitelnie poza plamą mojej krwi na policzku. – Zostałem adoptowany przez jednego z Czterech Wujków – zostałem adoptowanym synem Sargona Corvina – z powodu swojego potencjału psionika. To właśnie w ten sposób dostajesz się do Corvinów – przez swoje zdolności. Nienawidziłem każdej spędzonej tu minuty, Danny. Kiedy Deke Corvin umarł, udało mi się zwiać i uciekłem tak daleko, jak tylko mogłem... a potem spotkałem ciebie. - Wiedziałeś, że Sargon Corvin, głowa twojej pieprzonej mafijnej Rodziny, to Santino? – spytałam bardzo wyraźnie. - Nie – odparł. – Na boga, nie. Przysięgam na swój kij, że nie miałem o tym pojęcia. Nikt poza starszymi wujkami nie widział Sargona od lat – to oni wydawali wszystkie rozkazy, podobno od niego. Myślałem, że wielki Sargon to jakiś pieprzony mit. Nikt nie miał dostępu do Kompleksu Wewnętrznego – do miejsca, gdzie cię znaleźliśmy. To właśnie tam przeprowadzano wszystkie badania nad genami. Byli poważnie zaangażowani w nielegalne poprawki i krzyżowanie genów, bo to przynosiło dochody – to wszystko co wiem. Myślałem, że Sargon ściga cię żeby się zemścić, odkąd w mojej ulicznej wojnie zginęła cała trójka pozostałych wujków. Trudno było ich zabić. Miałem ręce pełne roboty, kiedy ty użalałaś się nad sobą w Saint City – odchylił głowę do tyłu, opierając się o kanapę, i przełknął ślinę a jego jabłko Adama podskoczyło. – Wiedział, że jedynym sposobem żeby mnie zranić będzie zabicie ciebie, Danny. To dlatego cię zostawiłem i dlatego nalegałem, żebyś została tu podczas robienia tego swojego małego polowania. - Dlaczego nie powiedziałeś mi, że byłeś jednym z Corvinów? Powinieneś był to zrobić – starałam się, żeby nie zabrzmiało to tak, jakbym była zraniona, ale kompletnie mi się to nie udało. Byłam za bardzo zmęczona. Roześmiał się i spojrzał na mnie. - Wszyscy wiedzą co myślisz o Mafii, kochanie. Nie wpuściłabyś mnie za próg. - Więc mnie okłamałeś. - Kocham cię, Danny – powiedział, zamykając oczy i znów oparł głowę o kanapę. Wokół jego oczu widniały ciemne kręgi. Był nieogolony i wyglądał mizernie. – Nie miałem innego wyboru. Nie żebym chciał być szczery; gdybym powiedział ci kim jestem, rzuciłabyś mnie. Chciałem być czysty dla ciebie. Trzymałem się od tego z dala do momentu, w którym nie zaangażowałaś się w zlecenie Morrixów. Grozili, że cię zabiją. Jedyne co mogłem zrobić, to zniknąć i mieć nadzieję, że zostawią cię w spokoju – westchnął. – Sargon był zbyt zajęty, żeby się tobą zająć, kiedy doskonalił te swoje pieprzone badania, więc wymknąłem mu się i zacząłem sprawiać kłopoty. A wtedy pojawiłaś się ty i znów stanęłaś z nim twarzą w twarz. Nie miałem o niczym pojęcia, Danny. Gdybym wiedział, to sam bym go zabił. Albo przynajmniej próbował to zrobić. Dlaczego nie spytasz swojej maskotki co o tym wszystkim wie? - Uważaj na słowa, człowieku – powiedział Japhrimel. Ton jego głosu był lodowaty. – Gdyby Książę wiedział, że Santino zaszedł już tak daleko, że udało mu się stworzyć Androginika, spuściłby armię Hellesvrontu – Piekła na Ziemi – na Rodzinę Corvinów i starłby ich z powierzchni ziemi. To ma na niego większy wpływ niż na ciebie. Jace prychnął i otworzył usta żeby coś powiedzieć. - Zamknij się – rzuciłam. – Po prostu się zamknij. Japhrimel uniósł wolną rękę i odsunął mi włosy z twarzy. - Powinnaś odpocząć, Dante. - A co z dziewczynką? – spytałam, wykręcając szyję żeby na niego spojrzeć. – Wiedziałeś, że Santino próbował stworzyć nowy gatunek demona? - Nie nowy gatunek – poprawił Japhrimel. – Niezwykle rzadki gatunek demona. Lucyfer jest Pierwszym, pierwszym Androginikiem od którego wywodzą się wszystkie demony – młodsi Androginicy są albo jego wasalami albo kochankami. To rzecz, o której nie mówi się ludziom. Wypuściłam w płuc długie westchnięcie. Byłam tak cholernie zmęczona, powieki ciążyły mi jak ołów. - Więc wiedziałeś. Co to znaczy, Japhrimel? Jestem skonana i o mało co nie umarłam. Czuję się trochę jak idiotka, więc przeliteruj mi to jeszcze raz. - Jajo to sigil królewskiej władzy Księcia – powiedział Japhrimel. – Zawiera jego kod genetyczny i część jego Mocy – tak wielkiej Mocy, że nie może bez niego opuścić Piekła. Santino może uzyskać dostęp do kodu ze względu na to, że był kiedyś jednym z naukowców pracujących dla Lucyfera, jednak Moc zamknięta w Jaju nie może zostać przez niego użyta. Jeśli inny Androginik otworzy Jajo, równowaga mocy w Piekle zostanie zachwiana. Androginik z Jajem będzie mógł kontrolować Piekło... a kto będzie kontrolował jego? - Santino – szepnęłam. Uwierzyłam w to, co powiedział. Nie potrzebowałam już żadnego próbnika czy wizji dziewczynki o twarzy Doreen, żeby mnie do tego przekonać bardziej, niż już byłam. Demony bawiły się genetyką tak samo jak robiły to z technologią – niektórzy naukowcy mówili, że nasze własne geny były tego dowodem. To była jedna z największych naukowych zagadek, nad którą zaciekle dyskutowali Magi i genetykowie – czy demony mogły teoretycznie krzyżować się z ludźmi? Tyle że od tysięcy lat żaden demon nie zrobił czegoś takiego, o ile w ogóle to była prawda. No i pod warunkiem, że można było dać wiarę starym legendom o demonach biorących za żony ludzkie kobiety i o gigantach zaludniających ziemię. Wróciłam wspomnieniami do niekończących się rzędów pojemników i zadrżałam. Santino odkrył jak stworzyć drugiego Lucyfera. Lucyfera, którego mógł używać do własnych celów. Stworzył słodką, małą plastyczną, kontrolowaną kopię Lucyfera – posługując się materiałem genetycznym Doreen. A teraz chciał użyć mojego. Lub tylko posłużyć się moim ciałem jako „inkubatorem”. „Możesz zostać nową Madonną”, szepnął jego głos w moich wspomnieniach, miękki i nieludzko zimny. Wzdrygnęłam się. Uniknęłam wcielenia do programu dla ludzkich inkubatorów w Rigger Hall, więc teraz też nie chciałam zostać zmieniona w jeden przez szalonego demona. A co z innymi sedayeenami i Nekromantami, którzy mogli zostać przez niego porwani i siłą zmuszeni do wyhodowania większej liczby tych okropieństw? Powinnam być zła. Jace nie powiedział mi wielu rzeczy, ale Japhrimel ominął ich jeszcze więcej. Mimo to potrafiłam tylko czuć pełną znużenia wdzięczność, że demon tu był – wdzięczność, której nie chciałam się bliżej przyglądać. W pokoju zaległa cisza. Eddie wysyczał przez zęby przekleństwo, a Gabe wymruczała pod nosem przeprosiny, bandażując mu rękę. - On chce przejąć kontrolę nad Piekłem – powiedział demon przyciszonym głosem. – Jeśli do tego dojdzie, przejmie również kontrolę nad waszym światem. - Mówił, że robi to żeby odzyskać wolność – odparłam. Czułam się kompletnie wyczerpana. Ręce i nogi ciążyły mi jak ołów, a mózg spowijały pajęczyny. - Wolność dla niego – Japhrimel wzruszył ramionami. Ten ruch sprawił, że moja głowa opadła na jego ramię. Zamknęłam oczy. Ciężko się myślało, gdy wszystko utrudniało zmęczenie. - Więc co teraz? – spytała Gabe. - Teraz się prześpię i zrobię to, co powinnam była zrobić już dawno temu. - Co takiego? – Japhrimel nie poruszył się, ale jego ramiona stężały odrobinę. Gdybym nie była taka skonana, to może mogłabym się nad tym zastanowić. Sen ogarniał mnie trochę delikatniej niż Śmierć. To była całkiem zrozumiała reakcja. Większość ludzi zapadało w głęboki sen po tym, jak zostali wyrwani z domeny śmierci. To był sposób duszy na samoobronę, próba dojścia do siebie po zetknięciu się z Absolutem. - A potem wstanę, poszukam swojego miecza i zabiję tego skurwiela. Sama. - Nie sama – poprawiła Gabe. – Zwiążemy cię, jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia. Nie zaczynaj znowu. Już miałam jej powiedzieć, żeby się ode mnie odpieprzyła, kiedy zemdlałam. Ostatnią rzeczą jaką usłyszałam, był głos Japhrimela. - Skoro nie pozwoliłem jej umrzeć, to teraz też jej nie zostawię. Zaniosę ją do łóżka. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Spałam przez dwadzieścia osiem godzin. Całe mnóstwo czasu, żeby Santino uciekł. Gdy się w końcu obudziłam, stwierdziłam że leżę naga w wielkim, ciemnozielonym łóżku. Klimatyzacja była włączona, więc w pokoju było chłodno, nawet pomimo ostrego światła poranka wlewającego się przez okno. Zamrugałam, podpierając się na łokciach. Na skutek postrzału i efektów ubocznych użycia Mocy bolało mnie całe ciało. Wyczerpałam już limit bezbolesnego użycia Mocy. Będę mieć szczęście, jeśli uda mi się uniknąć migreny przez następne dwadzieścia cztery godziny. Mimo to, ramię mnie nie bolało. Dotknęłam znaku Japhrimela i musiałam przygotować się na falę bolesnych nudności. - Jestem tu – powiedział i odwrócił się od okna. Nie widziałam go tam, oślepiona przez światło słoneczne. Może nie chciał być przez nikogo widziany. – Odpoczywaj, Dante. - Nie mogę – odparłam. – Santino... - Jest śledzony. Do niczego się nam nie przydasz, jeśli nie odpoczniesz – podszedł bezgłośnie do łóżka, a jego czarny płaszcz zafalował. – Wszystko posuwa się naprzód, Dante. Odkąd Książę już wie, czego usiłuje dokonać Santino, powierzył mi władzę nad wszystkimi zastępami Hellesvrontu. Każdy agent Piekła na ziemi szuka teraz Santino. Nie ucieknie nam. Usiadłam ostrożnie na łóżku i przetarłam oczy. - Chyba że uda się tam, gdzie nie ma ludzi – powiedziałam. – Ludzcy agenci na nic się nie zdadzą, jeśli będzie się trzymał z dala od nich tak, jak to robił przez ostatnie pięćdziestąt lat. A poza tym, on jest mój. Ja zaczęłam to polowanie i ja je zakończę. Wzruszył ramionami. - Nie wszscy nasi agenci to ludzie. Vardimal to padlinożerca, i pomimo swojej pogardy jaką dla nich żywi, potrzebuje ich. Hellesvront go znajdzie. - Po jaką cholerę angażuje się w to demoniczna policja? Nie mogą go zabić. Ja powinnam to widzieć najlepiej, bo sama próbowałam. Gdzie jest reszta? – spytałam, mrużąc oczy. Chciałam zobaczyć jego twarz, ale nie mogłam. - Nekromanta i Skinlin śpią. Twój były kochanek został zamknięty w wolnym pokoju, ale jest nietknięty – ton głosu Japhrimela zmienił się niezauważalnie. Brzmiał... pogardliwie. Jego oczy płonęły wewnętrznym blaskiem. Podświetlony przez słońce, wyglądał jak cień z jasnymi oczami. – Chciałabym porozmawiać z tobą o czymś innym, Dante. - Skoro Vardimal jest padlinożercą, to kim jesteś ty? - Ja pochodzę z Wyższego Pokładu, on z Niższego. Nie jestem skrępowany żądzami tak jak on – Japhrimel wzruszył ramionami, ale nie było w tym ruchu tej samej płynności co zawsze. - To dlatego jesteś zabójcą Diabła? Obnażył zęby w parodii bolesnego uśmiechu. - Jestem zabójcą Księcia ponieważ jestem zdolny do zabicia swoich braci i sióstr bez żadnego wahania, Dante. Jestem jego asasynem bo ufa mi, że wypełnię jego rozkazy. Chciałbym porozmawiać z tobą... Nie chciałam tego słuchać. - Czy to prawda? – spytałam go. – Sedayeen i Nekromanci... czy to prawda? Milczał przez długą chwilę. - To prawda. Sedayeeny i Nekromanci noszą w sobie geny recesywne bardzo zbliżone do tych, które mają demony. Chciałbym... Bogowie. Jestem człowiekiem, pomyślałam. Nie jestem demonem. Wiem, że jestem człowiekiem. - Później – przerwałam mu i spuściłam nogi na podłogę. Rozkoszne ciepło pościeli można było porównać jedynie z rozkosznym chłodem panującym w pokoju. – Zwołaj resztę. Mamy zadanie do wykonania. - Powinnaś coś zjeść – powiedział, cofając się odrobinę. Wycofał się w plamę słonecznego światła. – Proszę. - Zawrzemy umowę – wstałam z miejsca, zbyt szczęśliwa że stoję w pionie żeby przejmować się tym, że byłam naga. Poza tym, on był demonem i pewnie widział już w swoim życiu całe mnóstwo nagich kobiet. – Ściągniesz tu wszystkich zanim wyjdę spod prysznica, a ja zjem śniadanie podczas planowania akcji – skierowałam się w stronę łazienki, gdy usłyszałam jak wciągnął gwałtownie powietrze. – Co się stało? Zatrzymałam się i obejrzałam przez ramię. Kolana mi się trzęsły, ale czułam się zaskakująco dobrze pomimo postrzału i powrotu do świata żywych. - Twoje... blizny – jego głos na powrót stał się stanowczy. - Już nie bolą – skłamałam. – To było dawno temu. Posłuchaj, Japh... - Kto? Kto ci to zrobił? – teraz w jego głosie pojawiła się nuta czegoś całkiem innego. Czyżby to był gniew? Nadeszła moja kolej, żeby wzruszyć ramionami. - To się stało dawno temu, Japhrimel. Ta... ta osoba, która to zrobiła już nie żyje. Zbierz resztę. Zjem śniadanie gdy będziemy planować co robić dalej – zmusiłam się, żeby zrobić jeszcze jeden krok w stronę łazienki. I następny. Tak właśnie kończy się chodzenie nago w obecności demona, pomyślałam, i zdołałam dotrzeć w końcu do łazienki. Włączyłam światło i zamknęłam za sobą drzwi zanim spojrzałam na kolejną masę blizn po pazurach na swoim brzuchu. Żebra wystawały mi spod skóry, każde wyraźnie zaznaczone, a ostro zarysowane biodra niemal ją przebijały. Straciłam na wadze. Wypuściłam przez zęby długie, świszczące westchnięcie. Nogi mi drżały. Spojrzałam w górę, napotykając w lustrze własne oczy. Znów stanęłam twarzą w twarz z Santino i przeżyłam. Cuda rzeczywiście się zdarzały. - Może tym razem to zadanie mnie nie zabije – szepnęłam, i oderwałam wzrok od swojej wymizerowanej twarzy żeby wziąć przysznic. Gabe wyglądała o niebo lepiej niż wczoraj, zwłaszcza z czystymi włosami zebranymi do tyłu. Eddie ciągle oszczędzał ramię, ale uzdrawiający czar Gabe widocznie przyśpieszał jego leczenie – tak samo jak jej. Podbite na czarno oczy przypominały teraz żółtozielone kręgi jak u szopa pracza, a rozcięta warga nie wyglądała już tak źle. Jace był nieogolony i poruszał się odrobinę sztywno, ale oczy miał przytomne. Usiadł ostrożnie na krześle, które przysunął mu Japhrimel. Gabe nawet na niego nie spojrzała. Eddie, potargany i bezpośredni jak zwykle, wpatrywał się w niego przez pełne dwadzieścia sekund, unosząc wargę w niemym warkocie. Usiadłam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami. Czułam się dobrze mając na sobie czyste ubranie, a nawet lepiej, bo sama też byłam czysta, a moje wilgotne włosy pachniały drewnem sandałowym. Japhrimel z twarzą pozbawioną wyrazu podał mi katanę. Osłona zginęła, więc położyłam nagie ostrze na swoich kolanach. - Okej – powiedziałam, gdy już wszyscy siedzieliśmy. – Śniadanie będzie za półtorej godziny. Japhrimel sprawdził tutejszą obsługę i powiedział, że można im ufać. Zacznę ścigać Santino jak tylko... - Chwileczkę – Gabe uniosła dłoń. – Jak, na Hades, chcesz go znaleźć jednocześnie nie ostrzegając go że to robisz? Ma nad nami dzień przewagi i jest demonem – sztuczki Magich mogą go namierzyć, ale jeśli się pilnuje, to tylko niepotrzebnie go wkurzymy. A nie możemy sobie pozwolić na to, żebyś skończyła z kolejnym zjazdem po wizji. Istnieje granica wytrzymałości, której nawet ty nie możesz przekroczyć, Danny... niezależnie od tego co sobie myślisz. Uniosłam dłoń. - Gabe – powiedziałam z niespotykaną cierpliwością – możliwe, że nie uda nam się namierzyć Santino, nawet z pomocą małej zabaweczki Deke’a. Ale on ma dziecko. A to dziecko jest przynajmniej w połowie Doreen. Dzieliłam z nią myśli, mieszkałyśmy pod jednym dachem. Mogę odnaleźć dziewczynkę, bo jesteśmy związane przez krew Doreen. Tam gdzie jest ona, będzie i Santino. Gabe wzruszyła ramionami i spojrzała na Jace’a. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. - O co chodzi z tym dzieckiem? – spytał nagle Eddie. – Co ten demon z nim zrobi? Spojrzałam na Japhrimela, który wzruszył ramionami. Jego oczy pociemniały, a w ich głębi przesuwało się coraz więcej dziwnych runicznych symboli. Wbijał wzrok w podłogę, tak jakby unikał mojego spojrzenia. - Możliwe że Książę uczyni z niej swoją kochankę – powiedział – albo poddanego. – Androginicy są cenni, a ona jest zdecydowanie za młoda, żeby stawić mu czoła i sprzeciwić się jego rządom. - To jasne jak słońce – odparłam. – Zajmę się dzieckiem. Jestem to winna Doreen. Lucyfer nie kazał przynosić sobie żadnego dziecka, tylko zabić Santino i dostarczyć mu Jajo. Wcale nie musi wiedzieć, że dziecko istnieje. Nie powiedziałeś mu o nim, prawda, Japhrimel? Błagam, niech okaże się że miałam rację i nie powiedział Lucyferowi o dziecku. Cisza zaległa w pokoju. - Prosisz mnie żebym okłamał Księcia – powiedział w końcu. Stał przy łóżku z opuszczoną głową, nie patrząc mi w oczy. Dłonie miał splecione na plecach. Jego płaszcz szeleścił odrobinę. Znów zaczęłam się zastanawiać dlaczego go nosił. - Nie możesz ufać demonowi, Danny – wypalił Jace. Zignorowałam go, cały czas patrząc na Japhrimela. Jego reakcja powiedziała mi, że będzie trzymał język za zębami. Skoro nie powiedział Lucyferowi o dziewczynce, to musiał się domyślić, że poproszę go o to, by tego nie robił. W końcu uniósł głowę, a jego zielone oczy spotkały się z moimi na długą chwilę. Patrzenie w nie już nie sprawiało mi żadnych trudności. - Nie powiedziałem... Lucyferowi o dziecku. Tylko tyle, że Vardimal próbował stworzyć Androginika. Nie sądzę, żeby to było mądre, bo Lucyfer może sięgnąć po inne środki mające na celu schwytanie Santino. A to narazi cię na niebezpieczeństwo, Dante – urwał, przez cały czas wpatrując się w moje oczy. Zaczyna się, pomyślałam, zdumiona że chociaż raz udało mi się przewidzieć jego zachowanie. – Jednak okłamywanie Księcia już po śmierci Santino... zrobię to o co prosisz – powiedział – ale w zamian też czegoś od ciebie oczekuję. Wzruszyłam ramionami. - Spodziewałam się tego – gardło mi wyschło. – Co to takiego? - Powiem ci gdy nadejdzie odpowiedni moment – odparł. – To nic, czego nie mogłabyś mi dać. - Danny... – zaczął Jace i wyprostował się na krześle. - Zamknij się – powiedziałam ze wzrokiem utkwionym w demonie. – W porządku, Japhrimel. Umowa stoi. Bogowie wiedzą, że tego nie żałuję. - Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności, Pani – powiedział formalnie i skinął lekko głową. Udało mu się zranić moje uczucia... więc znów wracamy do Pani, tak? Nie zostawisz mnie, bym błąkał się samotnie po ziemi. Naprawdę tak powiedział, czy to po prostu była jakaś halucynacja spowodowana tym, że otarłam się o śmierć? Odepchnęłam od siebie tą myśl. - Za chwilę. Gabe, chcę żebyście razem z Eddiem byli w pełni sił. Zróbcie wszystko co musicie, żeby tak było. Zaczynamy pościg najszybciej jak się da. Za dwanaście godzin chcę tu mieć każdą możliwą broń którą możecie wybłagać, pożyczyć albo ukraść. Wszystko. Pistolety plazmowe, karabiny snajperskie, broń wyrzutową, materiały wybuchowe, wszystko. Eddie, chcę żebyś zrobił tylu golem’ai ilu tylko zdołasz zanim wyjdziemy – i podpalacze też. Jesteś najlepszym Skinlinem jakiego znam, a te błotne stwory wyrównają nasze szanse. Jace... – wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia, garbiąc ramiona w obronnym geście. – Zbierz wszystkie siły i daj nam ekwipunek. Potrzebujemy transportu, sprzętu i paszportów żeby dostać się do Kręgu Mafii. - Do Kręgu? – wybełkotał Eddie. – Zwariowałaś? - Nie możemy podróżować wszędzie pod pretekstem polowania – wyjaśniłam. – Jeśli Santino uda sie do któregoś z Wolnych Miast, paszporty zapewnią nam jakąś ochronę i miejsce do spania. Możesz to zrobić, Jace? Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był taki blady. - Zaufałabyś mi? – spytał. Popatrzył mi w oczy, ale zaraz spuścił wzrok, tak jakby nie mógł spojrzeć mi w twarz. – Zaufałabyś mi na tyle żeby powierzyć mi to zadanie? - Nie mam zamiaru ci wybaczyć – powiedziałam. – Po prostu przeoczę fakt, że okłamywałeś mnie przez półtora roku. Zrobisz to dla mnie i będziemy kwita, spłacisz swój dług. A po tym zleceniu nie chcę cię już oglądać na oczy. Jeśli zobaczę cię po tym, gdy zakończymy polowanie, to cię kurwa zabiję – ale jeśli pomożesz mi zlikwidować Santino, zostawię cię w spokoju. Żywego. Wszystkie rachunki będą wyrównane. - Danny... – zaczął. - Okłamałeś mnie – syknęłam. – Każdy twój dotyk to było kłamstwo. Wróciłam tu, a ty wcale nie powiedziałeś mi prawdy, tylko dalej kłamałeś. Co, myślałeś że nigdy się tego nie dowiem? - Nigdy nie powinnaś... – zaczął. - No cóż, już nigdy się tego nie dowiemy, prawda? Nigdy nie dałeś mi na to szansy – potrząsnęłam głową, odwracając wzrok. Zamiast tego spojrzałam na snop światła wpadający do zielonego pokoju, na czyste światło odbijające się we wszystkich powierzchniach. Nie można go było porównać do jasnego światła Śmierci, ale było do niego tak podobne, że moje serce skręciło się z bólu. Pokój był piękny, czysty i sprawiał, że bolało mnie całe ciało. Chciałam już być w swoim domu. Chciałam żeby Santino nie żył i żeby w moim życiu nie było już miejsca na kłamstwa i gierki Diabła. – Albo to dla mnie zrobisz, albo cię zabiję. To bardzo proste. Nie wiem, czy sprawił to spokojny ton mojego głosu, czy sposób w jaki moja twarz zamarła w bezruchu, czy też to że moje palce dotykały rękojeści katany, ale Jace mi uwierzył. Wbił wzrok w podłogę. Mięśnie na jego szczęce zadrgały. - W porządku – powiedział w końcu. – Jeśli tak chcesz to rozegrać, to niech tak będzie. - Bardzo dobrze – spojrzałam na Japhrimela, na twarzy którego pojawiło się nikłe zaskoczenie. – Japhrimel? Znów wzruszył ramionami w ten swój szczególny sposób. Nic dodać, nic ująć. Nie chciał rozmawiać ze mną przy nich. W porządku. - Okej – powiedziałam. – To chyba wszystko. Zbierajmy się. Jace podniósł się z miejsca, rzucając Eddiemu jedno badawcze spojrzenie. Skinlin siedział w absolutnym bezruchu, ze zmrużonymi oczami i splątanymi włosami opadającymi na czoło. - Zacznę załatwiać paszporty i sprzęt – powiedział Jace. – Służba przyniesie wam śniadanie i wszystko czego potrzebujecie. Skinęłam głową. Wyszedł z pokoju nie obdarzając mnie drugim spojrzeniem. Gabe zagwizdała, potrząsając głową. - Oszalałaś? – spytała. – Co jeśli on ciągle pracuje dla Santino? - Nie pracuje. Gdyby tak było, już byśmy nie żyli – westchnęłam. - Za szybko mu odpuszczasz – warknął Eddie. Zdawałam sobie z tego sprawę. Dziesięć lat temu mogłabym ścigać Jace’a tylko dla zasady. Ale teraz byłam za bardzo zmęczona. A na dodatek obraz tych wszystkich pojemników za szkłem, zgrzyt pazurów Santino i cała reszta nie znikną tak szybko. Tyle śmierci. Kim ja byłam, żeby dodawać do tego jeszcze jedną? Byłam Nekromantą. Moim zadaniem było sprowadzanie zmarłych z zaświatów. Zmęczyło mnie zabijanie. - Danny? – Eddie strzelił palcami, żeby zwrócić moją uwagę. – Za szybko mu odpuszczasz. Powinnaś spuścić mu prawdziwy łomot, złamać parę gnatów. On... - Spokojnie, Eddie – wtrąciła się Gabe, pocierając bosymi stopami jego kolano. – Ona wie co robi. Cały ten arsenał wcale nie jest przeznaczony dla Santino, prawda, skarbie? - Oczywiście, że nie – zgodziłam się. – Jest po to, żeby zetrzeć z powierzchni ziemi to, co pozostało z Corvinów. A Jace zrobi to własnymi rękami. Jeśli mu się nie uda, nie będziemy mieli odwrotu, bo Jace będzie martwy, a jego Rodzinie nie uda się kolejna napaść. Jeśli mu sie powiedzie, Santino nie będzie miał kim się posługiwać, żeby robił za niego całą brudną robotę. Raz na zawsze uwolnię się od Corvinów – a Jace będzie mi winien naprawdę dużą przysługę, skoro on też będzie wolny. Naprawdę wolny. - A golem’ai i podpalacze? – spytał Eddie. Wyraz zrozumienia zagościł na jego twarzy. Zdusiłam dreszcze. Sama myśl o golem’ai – na wpół odczuwających błotnych stworach, które Skinlin potrafił stworzyć z materii organicznej i magii – sprawiła, że dostałam gęskiej skórki. - One są dla Santino. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Zjedliśmy w pośpiechu całkiem dobre śniadanie. Mocna kawa z cykorią rozproszyła pajęczyny spowijające mój mózg i uspokoiła walące serce. Japhrimel był dziwnie milczący. Obserwował mnie gdy jadłam, od czasu do czasu podchodził do okna i wyglądał przez nie na zewnątrz, trzymając dłonie splecione na plecach. Nie chciałam wiedzieć. Jego milczenie zdawało się wpływać na nas wszystkich. Może po prostu już wszystko zostało powiedziane. Obie pokojówki które przyszły sprzątnąć po śniadaniu, były białe jak papier, ręce im się trzęsły i bez przerwy zerkały na mnie kątem oka. Nie mogłam z siebie wykrzesać nawet odrobiny wściekłości, żeby się tym przejąć. W końcu wysłałam Gabe i Eddiego żeby zrobili to, co im powiedziałam i ziewnęłam, spoglądając w dół na swoją katanę. Co dziwne, ostrze zdawało się nie reagować na obecność Japhrimela – powinno pluć niebieskim ogniem tak jak za każdym razem, gdy go dotykał. Tyle że po starciu z Santino i po tym jak prawie zginęłam, w ostrzu została już tylko niewielka ilość cennej Mocy. Będę musiała je podładować zanim znów zacznie płonąć. To było niemal jak tortura – im dłużej czekaliśmy, tym lepiej byliśmy przygotowani na to, żeby skopać Santino tyłek, ale tym samym on miał więcej czasu żaby zakopać się w jakiejś norze, do której wejście będzie nas drogo kosztowało. Gdy za Eddiem zamknęły się drzwi, Japhrimel obrócił się na pięcie. Światło słoneczne zapadało się w bezdenną ciemność jego płaszcza. - Okej – powiedziałam, wstając z łóżka. Katana spoczywała bezpiecznie w mojej dłoni. Położyłam rękę swobodnie na rękojeści. – Zachowujesz się dziwnie, nawet jak na demona. O co chodzi? Potrząsnął głową. Gdy światło przesunęło się po płaszczyznach jego twarzy, przyjrzałam mu się bliżej. Zawsze myślałam, że jego twarz niczym się nie wyróżniała, że była ponura i niemal brzydka. Nigdy nie dostrzegałam równych łuków jego brwi, wąskich warg wykrzywionych w półuśmiechu, czy niemożliwie wysokich kości policzkowych. Nie można było tego porównać do piękna twarzy Lucyfera... ale musiałam przyznać, że naprawdę miło było na niego popatrzeć. - No wyrzuć to z siebie – nalegałam. – Powiedziałeś, że chciałeś o czymś ze mną porozmawiać – palce moich bosych stóp zwinęły się na drewnianej podłodze, a ja zadrżałam. Zdążyłam się już przyzwyczaić do upału Nuevo Rio tak, że teraz klimatyzacja wydawała mi się odrobinę za chłodna. Japhrimel postąpił krok w moją stronę. A potem kolejny. Jego oczy płonęły sprawiając, że światło padające na jego twarz wydawało się lekko zielone. Podszedł do mnie powoli, z dłońmi splecionymi na plecach, i w końcu stanął przede mną, zatrzymując się niecałą stopę ode mnie. Jego piżmowy zapach owionął mnie, a aura prześlizgnęła się po mojej. Uniosłam głowę, by móc spojrzeć mu w twarz. - No więc? Znów potrząsnął głową. A potem wyjął dłonie zza pleców. Uniósł lewą rękę i objął nią moje prawe ramię. Przez materiał koszuli poczułam ciepło bijące z jego palców. Utkwił wzrok w moich oczach. Serce podskoczyło mi ciężko w piersi. - Japhrimel? Jego dłoń ześlizgnęła się wzdłuż mojego prawego ramienia, a palce zacisnęły się wokół moich. Wyjął mi katanę z ręki. Ostrze uderzyło z brzękiem o podłogę. Schyliłabym się po nie, ale uwięził mnie szmaragdowym spojrzeniem swoich oczu. - Dante – powiedział. Jego głos nie przypomniał już wcale monotonnego, płaskiego głosu robota. Zamiast tego był... zdławiony, tak jakby coś utknęło mu w gardle. Zamrugałam. - Czy ty... – już miałam spytać go czy dobrze się czuje, ale jego oczy zapłonęły a słowa zamarły mi na ustach. Wcale nie wyglądał dobrze. A potem, jakby jeszcze tego było mało – powoli, bardzo powoli opadł na kolana, ciągle trzymając w dłoni moją dłoń. Objął mnie ramieniem i ukrył twarz w moim brzuchu. Nic w moim życiu mnie na to nie przygotowało. Stałam jak skamieniała, niepewna co zrobić. Potem uniosłam wolną rękę i pogładziłam jego jedwabiście miękkie, czarne włosy. - Japhrimel – podjęłam po chwili. – Co... - Zawiodłem – powiedział, a jego gorący oddech przepalił koszulę i sięgnął mojej skóry. Ledwo go rozumiałam, bo mówił stłumionym głosem. Tulił się do mnie jak kot albo dziecko. – Zawiodłem cię. - O czym ty mówisz? – mój własny głos odmówił mi posłuszeństwa. Zamiast tego brzmiałam tak, jakby coś utknęło w mojej tchawicy i mnie przyduszało. Spojrzał w górę, ciągle mnie obejmując. - Wiedziałem, że nie umarłaś – powiedział, a jego oczy płonęły tak jasno, że niemal spodziewałam się poczuć zapach spalenizny. – A to dlatego, że nie wróciłem z powrotem do Piekła. Mimo to nie wiedziałem co zrobi z tobą Vardimal – czy zachowa cię przy życiu i będzie torturował, czy też zaczeka aż cię znajdę i wtedy zabije. Nie wiedziałem, Dante. Zawiodłem. Nie ochroniłem cię i zostałaś porwana. - Wszystko w porządku – szepnęłam. – Posłuchaj, nie mogłeś wiedzieć że oberwę pociskiem plazmowym. Nawet ty nie jesteś od nich szybszy. Japhrimel, to nie była twoja wina. - Wyobraziłem sobie wizję życia bez ciebie, Dante. I nie była ona... przyjemna – jego usta wykrzywiły się w bolesnym grymasie, który miał być uśmiechem. Nie zostawisz mnie, bym błąkał się samotnie po ziemi. Jego głos pobrzmiewał w mojej pamięci. Pogłaskałam go po włosach. Atramentowe, jedwabiście miękkie pasma przesunęły się między moimi palcami. - Hej – powiedziałam. – Nie martw się tym. Teraz już wszystko jest w porządku. Te słowa zabrzmiały jakoś niezręcznie nawet w moich własnych uszach. To demon, Danny. Co on właściwie wyprawia? - Znienawidzisz mnie, Dante. Tego się nie da uniknąć. Z mojego gardła wyrwał się urywany śmiech. - Nie nienawidzę cię – przyznałam. Świetnie, Danny. Jest dla ciebie za stary. Nie jest nawet człowiekiem. Ale przyszedł po mnie, zaprotestowałam. Tylko dlatego, że ma w tym swój interes. On z tobą pogrywa, Danny. Bawi się. Nikt nigdy nie mógłby... Nie dbam o to, pomyślałam. Wcale nie wygląda jakby się mną bawił. Nie dbam o to. - Ale ty... - Musisz coś wiedzieć – powiedział. – Nie jestem już dłużej demonem. Co? Zagapiłam się na niego. Moje palce znieruchomiały, wczepiając się w jego włosy. - O czym ty, do cholery, mówisz? - Nie jestem już demonem – powtórzył powoli, patrząc na mnie. Był dziwnie blady pod swoją złocistą skórą. – Jestem Upadłym. A’nankimel. Położyłem cię jako pieczęć na swoim sercu i nie wrócę już do Piekła – jego ramiona napięły się tak samo jak palce trzymające mnie za prawą rękę. W ustach mi zaschło. - Uhm – to była cała moja niezwykle mądra odpowiedź. Czekał, cierpliwie i wyczekująco, wpatrując się w moją twarz. Odzyskałam mowę i wyrzuciłam z siebie cały potok niezrozumiałych słów. - Masz na myśli... co... to znaczy, ja... uhm, dlaczego... ach. Co? - Jestem twój – powiedział powoli, jakby mówił do kompletnego idioty. - Dlaczego? – powinnam była się za to kopnąć. Jakim cudem pakuję się w takie sytuacje? Ścigam jednego demona, a drugi klęczy u moich stóp i... och, na litość boską, i co ja mam teraz zrobić? - Bo jesteś jedyną istotą w całym moim życiu, która potraktowała mnie jak równego sobie – powiedział, a jego ramiona stężały jeszcze odrobinę. Moje kolana zakołysały się lekko. – Zaufałaś mi, a nawet broniłaś przed swoimi przyjaciółmi. Obserwowałem cię, Dante, w świetle dnia i w cieniu, i stwierdziłem, że jesteś uczciwa. - Uhm – powtórzyłam. – Japhrimel... - Oto moja cena za milczenie: nie każ mi od siebie odchodzić – szepnął, ciągle wpatrując się w moją twarz. – Kiedy zabijesz Santino, pozwól mi zostać. - Uhm – miałam wrażenie, jakby mój mózg pływał w gęstym syropie. – Och, no cóż, wiesz, nie mogę pozwolić na to żeby kręcił się wokół mnie demon. - Dlaczego nie? – spytał dość logicznie. – Służysz Śmierci, Dante. Nie masz żadnego powodu, by żyć, jesteś samotna. Byłem świadkiem twojej samotności i sprawiła mi ona ból. Poza tym, wyglada na to, że zachowujesz się na tyle lekkomyślnie, że mnie potrzebujesz. Dotarło do mnie, że powinnam zaprotestować, ale trudno mi było wymyślić jakiś sprzeciw, bo mój mózg zamienił się w zupę. Zdrowy rozsądek ostrzegł mnie, żebym była ostrożna – w końcu on był demonem, a demony kłamały. To była pierwsza zasada treningu Magich i Ceremonialistów – istoty, które nie były ludźmi, całkiem inaczej postrzegały różne sprawy i prawda mogła być dla nich czymś całkiem innym. Co dla niego było prawdą? A mimo to... Wspierał mnie, gdy poszłam zobaczyć się z Lucasem Villalobosem. Próbował pójść za mną w domenę Śmierci. I spalił prawie jedną trzecią Nuevo Rio żeby mnie odnaleźć. Ale Lucyfer ma go w garści, pomyślałam. - A co z twoją wolnością? – spytałam w końcu. - Kiedy odzyskamy moją wolność, sam postanowię co z nią zrobię – odparł. – Zostanę z tobą, Dante. Tak długo jak mi na to pozwolisz, i być może dłużej. Przygryzłam dolną wargę, zastanawiając się nad tym. Nie mogłam mieć żadnej pewności, że mówił prawdę. - Dlaczego teraz? Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim dopiero teraz? - Mówiłem ci, że istnieje pewien sposób – powiedział. – Chcę oddać ci część swojej mocy, Dante, i muszę to zrobić szybko, zanim stanę się A’nankimel jeszcze bardziej niż jestem teraz. To przywiąże mnie do ciebie a twój świat stanie się moją domeną. Zostało mi naprawdę niewiele czasu żeby się z tobą połączyć, nim pogrążę się w ciemności i umrę jak śmiertelnik – jego ramiona rozluźniły się odrobinę, ale i tak nie mogłabym mu uciec nawet gdybym chciała, bo podniósł się z miejsca, ciągle więżąc moją dłoń w swoim uścisku. Musiałam zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć. Serce waliło mi jak młot a dłonie zrobiły się mokre od potu. Naszła mnie szalona myśl, że mogę zacząć krzyczeć gdy już odzyskam oddech. Coś w jego oczach sprawiło, że z trudem oddychałam. - Och – powiedziałam, żałując że mi się to wymsknęło, bo Japhrimel się uśmiechnął. To był pełen czułości uśmiech, a całe moje ciało natychmiast go rozpoznało. Uniósł do góry wolną rękę i objął mój policzek. - Odwagi, hedaira – powiedział, miękko, muskając oddechem mój policzek. A potem pochylił się i jego usta spotkały się z moimi. Mówi się, że demony wynalazły sztukę miłości, i byłam skłonna temu uwierzyć. Jego pocałunek wstrząsnął mną, zapalając błyskawice w moich żyłach. Jego zapach obezwładnił moje zmysły, upoił mnie. Jego ciepła jak krew ciemność otoczyła mnie i zadrżałam, wyciągając dłonie i obejmując nimi jego szyję. Całe moje ciało wygięło się w łuk, napierając na niego, gdy pociągnął mnie na łóżko. Wszystko przestało mnie obchodzić. Przygryzł swoją wargę, a moje usta wypełniła pachnąca dymem krew demona. Złapałam haust powietrza, przełykając i dławiąc się gorącym płynem. Jego Moc spowiła nas oboje. Wszystkie myśli uciekły mi z głowy. Jedyne co pozostało, to kłębiące się we mnie emocje i uczucia. Gardło mnie paliło. Zamknęłam oczy, czując jego dłonie zdzierające ze mnie ubranie, odnajdujące nagą skórę i przepalające mnie aż do kości. Krzyknęłam dwa razy, trzęsąc się i drżąc, mokra od potu. Serce eksplodowało mi w piersi. A kiedy we mnie wszedł, prawie straciłam przytomność, krzycząc, zapadając się w sobie od rozkoszy tak intensywnej, że przypominała ona słodką ciemność Śmierci. Bycie trzymaną w jego ramionach było jak umieranie, kiedy Moc wstrząsnęła mną, zmieniając od środka i wreszcie pociągnęła mnie za sobą głęboko w mrok. Znów. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Mgliste, na wpół przytomne oszołomienie trwało bardzo długo. Obudziłam się na tyle przytomna, żeby pamiętać gdzie byłam – kompletnie naga w ramionach demona, leżąca w jednym z łóżek Jace’a Monroe’a – a potem mój umysł znów pogrążył się w półśnie. Całe moje ciało płonęło, zmieniając się. Demon trzymał mnie, gdy moje kości łamały się z trzaskiem, przybierając nowe kształty. Pod moją skórą coś się przesuwało. Organy wewnętrze zmieniały się i przemieszczały, a moje serce biło jak pogrążone w letargu. Szeptał w moje włosy, jego głos przynosił mi ulgę w bólu i wprowadzał w stan narkotycznej senności. To wszystko zakończyło się ostatnim przypływem Mocy, który pokrył moją skórę i odesłał mnie z niebyt. Gdy się skończył, wreszcie doszłam do siebie. Japhrimel leżał obok mnie. Moje splątane włosy zakrywały jego twarz. Ułożyłam głowę na jego ramieniu jak na poduszce. Jego palce, już nie parzące w dotyku tylko zaledwie ciepłe, przesunęły się po moich plecach. Zadrżałam. - Dokonało się – szepnął. Po raz pierwszy w jego głosie pojawiło się zmęczenie. Był wyczerpany. - Bolało – powiedziałam dziecinnie. To był pierwszy szok – mój głos wcale nie brzmiał jak mój. Zamiast tego był głębszy i pełen mocy, która sprawiła że dostałam gęsiej skórki. Albo dostałabym jej gdyby moja skóra nie była taka... Spojrzałam na swoją rękę. Zamiast zwykłej bladości – Nekromanci prawie nigdy nie wychodzili na światło słoneczne, chyba że byli do tego zmuszeni – zobaczyłam dłoń pokrytą złocistą skórą pozbawioną porów. Moje paznokcie ciągle były pokryte szkarłatem, a na palcach miałam swoje połyskujące pierścienie. Ale to wszystko tylko sprawiało, że moja dłoń wyglądała na jeszcze bardziej pełną wdzięku i piękną. - Anubisie – szepnęłam. – Co ty... - Podzieliłem się z tobą swoją Mocą – powiedział. – Nie odbyło się to bez bólu, ale teraz jest już po wszystkim. Dzielisz talenty demonów, Dante, chociaż sama nim nie jesteś. Nigdy nie będziesz demonem. Obezwładniająca panika wybuchła gdzieś pod moim mostkiem. Ale byłam taka zmęczona – albo nie całkiem zmęczona. Byłam odrętwiała. Zbyt wiele się zdarzyło, jeden wstrząs po drugim. Byłam zbyt wyczerpana emocjonalnie, żeby właściwie reagować – a to było groźne. Bycie odrętwiałym oznaczało brak logicznego myślenia, a takie właśnie myślenie było jedną rzeczą jaka mogła mnie teraz utrzymać przy życiu. - Zrobiłeś co? - Ciągle jesteś tym wszystkim, czy byłaś dotąd – wyjaśnił. – Tylko, że teraz jesteś też czymś więcej. A Vardimal nie będzie mógł cię tak łatwo zabić. - Sekhmet sa’es... – podciągnęłam się do góry, próbując wyplątać się z jego ciała. W chwilę później siedziałam już na łóżku, przyciskając do piersi prześcieradło i wpatrywałam się w niego. Moim oczom ukazała się naga, bezwłosa, złocista pierś, wystające obojczyki, a za nim, na łóżku, rozpościerała się ciemność. Więc to dlatego nigdy nie zdejmuje płaszcza, pomyślałam, i musiałam oprzeć głowę o kolana. On ma skrzydła. O mój Boże, to są skrzydła. Hiperwentylowałam przez chwilę, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Japhrimel położył dłoń na moich plecach. Gorąco bijące z jego ciała przyniosło mi ulgę i powstrzymało szok, który rozmazywał mi spojrzenie. W końcu uczucie paniki odpłynęło. Ale dużo czasu upłynęło zanim spojrzałam w górę i stwierdziłam, że w pokoju zrobiło się ciemno. - Jak długo to trwało? – spytałam. - Prawie dziesięć godzin – odparł. – Zmiany zajmują sporo czasu... - Wolałabym, żebyś tego nie zrobił – przerwałam mu. – Wolałabym, żebyś mnie ostrzegł. - Nie pozwoliłabyś na to, gdybym ci powiedział – zauważył. – A teraz jesteś bezpieczniejsza, Dante. - Jak bardzo? – nie mogłam uwierzyć w to, że przeprowadzam tą rozmowę z nagim demonem. Wtedy uderzył mnie kolejny szok. – Czy ja ciągle jestem Nekromantą? - Oczywiście – odparł. – Albo przynajmniej tak mi się wydaje. - Wydaje? W porządku, może nie byłam odrętwiała, może po prostu byłam ogłuszona. Gapiłam się na niego, oddychając szybko. Serce waliło mi jak młot. Nie, nie odrętwiała. Byłam oszołomiona, odrętwiała i przerażona. - Tak – powiedział. Jego zielone oczy otaczały ciemne kręgi. – Nigdy wcześniej tego nie robiłem. - Och, super – wymamrotałam i spojrzałam na podłogę koło łóżka, gdzie leżał stos moich poszarpanych ubrań. – Japhrimel... - Mogłabyś mi podziękować – powiedział, ściągając brwi. – Gdybyś była Magim... - Nie jestem Magim – przerwałam mu. – Jestem Nekromantą. I jestem człowiekiem. - Już nie – rzucił krótko i podniósł się z łóżka. – Mówiłem ci, nie pozwolę żeby stała ci się jakakolwiek krzywda. Przysięgnąłem na wody Lety. - Zamknij się – poderwałam się z łóżka, szarpiąc za prześcieradło. Rozerwało się od góry do dołu. Stanęłam w miejscu, wpatrując się w długi strzęp zielonej bawełny jaki został mi w dłoniach. – Na boga – szepnęłam i potoczyłam dzikim wzrokiem dookoła. Stałam na środku pokoju i nie mogłam sobie przypomnieć, jak się tutaj znalazłam. Zderzyłam się ze ścianą, od której odkruszył się tynk i wzbił w powietrze w chmurze pyłu. Byłam szybsza niż człowiek, pomyślała część mnie z lodowatym spokojem. Jestem teraz szybsza niż człowiek. To mi akurat będzie na rękę, gdy zacznę ścigać Santino. Odepchnęłam się od ściany, drżąc na całym ciele. Spojrzałam na swoje dłonie. Na moje złociste, idealne dłonie. - Dlaczego? – szepnęłam. – Bogowie w niebie, dlaczego? - Przysięgałem, że będę cię chronił – powiedział. – I nie pozwolę żebyś mnie od siebie odsunęła, Dante. Nikt, ani demon ani człowiek, nigdy nie potraktował mnie dobrze... oprócz ciebie. A nawet twoja dobroć ma ma kolce. Mimo to... Zatkałam sobie uszy dłońmi i rzuciłam się w stronę łazienki. Japhrimel obserwował to z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. To, co zobaczyłam w lustrze łazienki sprawiło, że mój żołądek wywrócił się na drugą stronę. A czy ja jeszcze w ogóle mam żołądek? Wygladałam... inaczej. Mój tatuaż ciągle był na swoim miejscu a szmaragd połyskiwał lekko na moim policzku. Ale moja twarz... moja twarz wcale nie była moja. Na twarzy, której nie rozpoznawałam, rozciągała się złocista skóra. Tkwiły w niej moje oczy, teraz czarne i płynne jak smoła i piękne. Wyglądałam jak modelka z holovideogramu, z rzeźbionymi kośćmi policzkowymi, ustami stworzonymi do pocałunków i szerokimi brwiami. Dotknęłam swojej twarzy jednym złocistym palcem i patrzyłam, jak kobieta w lustrze muska nim delikatną kość policzkową i przesuwa nim po pięknych wargach. Wyglądałam jak demon. Na mojej twarzy został tylko duch osoby, którą wcześniej byłam. Znak Japhrimela pozostał nietknięty na moim lewym ramieniu, tyle że teraz był bardziej dekoracją niż blizną wytrawioną w mojej nowej, złocistej, idealnej skórze. A moje włosy, identycznego koloru co atramentowe pasma Japhrimela, były teraz długie i opadały kaskadą na moje ramiona. Na moim płaskim brzuchu z delikatnie zarysowanymi mięśniami nie było ani śladu po pazurach Santino. Obróciłam się w miejscu, odgarniając włosy i wykręciłam szyję żeby obejrzeć w lustrze swoje plecy. Wszystkie blizny po bacie zniknęły. Nie mogłam zobaczyć swojego tyłka, ale przejechałam ręką po lewym pośladku i tam też nie znalazłam żadnej blizny. Zniknęły. Wszystkie zniknęły. Wszystkie poza znakiem Japhrimela na ramieniu. Przerzuciłam włosy na plecy, drżąc na całym ciele. Zdezorientowana chwyciłam się blatu. Nie chciałam się złapać za mocno, ale moje paznokcie i tak wbiły się w kafelki. Włosy opadły mi na twarz, splątane, kuszące. Ciągle trzymałam strzęp zielonej bawełny w palcach drugiej ręki. - Anubisie – wyszeptałam i zamknęłam oczy, odcinając się od swojego widoku. Opadłam na kolana, zemdlona i trzęsąca się, i oparłam miękko głowę o szafkę pod umywalką. – Anubis et’her ka... – powiedziałam drżącymi wargami. Mój spanikowany umysł ogarnął jeszcze większy strach. A co będzie jeśli bóg już mi nie odpowie? Co się stanie, jeśli mój szmaragd ściemnieje, a bóg już nie przyjmie moich ofiar? Zaczęłam się dusić, szloch ścisnął mi gardło. Czułam, jak wymalowane tuszem linie mojego tatuażu zmieniają się nieco i spróbowałam złapać oddech. Skoro mogłam oddychać, po prostu oddychać, to mogłam też znaleźć w swoim wnętrzu ciche miejsce i przekonać się, czy bóg przyjmie mnie z powrotem. Japhrimel delikatnie uwolnił moje palce wbite w kafelki. - Spokojnie – powiedział, klękając. Wziął mnie w ramiona. – Spokojnie, Dante. Oddychaj. Musisz oddychać. Shhh, cicho, nie jest tak źle, po prostu oddychaj – gładził mnie po włosach i nie przestawał szeptać kojąco, dopóki mój płytki oddech się nie wyrównał i nie otworzyłam oczu. Przylgnęłam do niego, czując pod palcami miękki materiał jego płaszcza. Teraz kiedy wiedziałam już co się pod nim kryło, robiło mi się słabo na myśl o dotykaniu go. Ale on przycisnął usta do mojego czoła, a ciepło tego dotyku prześlizgnęło się po mnie, rozgrzewając mnie jak trunek. - Musisz uważać – powiedział. – Bo w przeciwnym razie sama możesz wyrządzić sobie krzywdę. A to będzie nieprzyjemne dla nas obojga. - Nienawidzę cię – wyszeptałam. - To naturalne – odszepnął. – Teraz należę do ciebie, Dante. Jestem A’nankimel. Upadłem. - Nienawidzę cię – powtórzyłam. – Zmień mnie z powrotem. Nie chcę tego. Zmień mnie z powrotem. - Nie potrafię – pogłaskał mnie po włosach. – Masz demona do upolowania, Dante. Nie mogłam się powstrzymać. Zaczęłam chichotać. Chichot przeszedł w śmiech, a ten w pełen paniki ryk. Masz demona do upolowania, Dante. Ciągle śmiałam się jak idiotka, gdy Gabe z Eddiem u boku kopniakiem otworzyła drzwi do sypialni. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Przycupnęłam na podłodze łazienki, pośpiesznie owijając się ręcznikiem. Gardło paliło mnie od śmiechu, który potem przeszedł w krzyk. Krzyczałam dopóki głos mi się nie załamał. Na zewnątrz słyszałam podniesione głosy. Japhrimel wyprowadził ich z pokoju i trzymał straż, nie pozwalając żadnemu z nich zbliżyć się do łazienki. Gabe: Nie obchodzi mnie co sobie myślisz. Tam jest Danny. Nie możesz... Eddie: To była Danny. Ten cholerny potwór coś jej zrobił! Gabe: Co jej, kurwa, zrobiłeś? Gadaj natychmiast, albo... Japhrimel: Raniąc mnie, o ile w ogóle ci się to w ogóle uda, skrzywdzisz także ją. A tego nie chcesz. Mogę ją spokoić, jeśli wyjdziecie. Teraz. Eddie: Zastrzel skurwysyna, Gabe, zastrzel go! Japhrimel: Strzelanie do mnie może zaszkodzić także jej. A jeśli coś jej się stanie, zabiję was oboje. To była cena jakiej od nie zażądałem, a ona zapłaciła. To prywatna sprawa. Eddie: Zastrzel skurwysyna, Gabe, zastrzel go! Gabe: Obydwaj się zamknijcie albo was powystrzelam. Co, do cholery, stało się z Danny? Coś ty jej zrobił? Lepiej zacznij gadać. Zapadła długa, pełna napięcia cisza. Usłyszałam świst aktywnego, odbezpieczonego pistoletu plazmowego. A potem kolejny dźwięk. Zbliżające się kroki. Znajomy chód. Japhrimel: Nie rób tego, człowieku. Ona jest niebezpieczna. Jace: Pieprz się. Drzwi od łazienki otworzyły się, wpuszczając do ciemnego wnętrza wiązkę światła. Oparłam głowę na kolanach, kurcząc się jeszcze bardziej. Nie włączył światła. Wyczułam go, cuchnął rozkładającymi się komórkami. Człowiek, zapach którego nie rozróżniałam nigdy wcześniej. Czy od teraz będę go wyczuwać wszędzie? Te wyziewy rozkładu? Jakim cudem Japhrimel to znosił? Jak ja to zniosę? Nie wszedł do łazienki. Zamiast tego stanął w drzwiach i rozglądał się przez chwilę. Potem powoli opadł na kolana i wczołgał się do środka. Ciemność wcale nie pomagała. Tak samo jak elektryczne światło wlewające się przez drzwi. Nic nie pomagało. I już nic nigdy nie pomoże. Zatrzymał się tuż przy drzwiach. Skuliłam się przy antycznej, żelaznej wannie, kwiląc cichutko. Nie mogłam przestać, nieważne jak mocno przygryzałam nowymi ostrymi zębami swoje idealne usta. Moja opaska zamigotała. Musiałam ją zresetować – nie skanowałam już jak człowiek. Tylko jak genetyczne dziwadło, jak odchylenie od normy... jak coś zupełnie innego. Powiedział mi, że nie byłam demonem, tylko hedairą... ale co to, kurwa, tak naprawdę znaczyło?! Jace usiadł z boku i oparł się plecami o ścianę. Siedział tak przez kilka chwil, a potem, powoli, sięgnął do kieszeni swojej lnianej kurtki i wyciągnął z niej paczkę papierosów. Nigdy nie palił. Zastanawiałam się, czy dostał je od Gabe. - Nie masz nic przeciwko temu jeśli zapalę? – spytał cicho. Mój oddech zdławił szloch. Podpalił papierosa. Krótki rozbłysk światła podrażnił moje oczy. Skuliłam się jeszcze bardziej, wydając z siebie bezradny jęk. Ale on nie zrobił nic więcej tylko zaciągnął się dymem z syntetycznego haszu i wypuścił go z płuc. - Co za paskudny pieprzony nawyk – powiedział niskim głosem. – Ale zawsze musisz mieć przy sobie co najmniej jedną paczkę w razie gdyby jakiś drobny przestępca, którego próbujesz uspokoić, musiał zapalić, wiesz? Milczałam. Zamknęłam mocno oczy. Symbole Mocy wirowały w ciemności pod moimi powiekami, wzory których nie widziałam nigdy wcześniej. Część Mocy demona. Drżały na krańcach mojej świadomości, próbując wyrwać się na wolność. Jace strząsnął popiół na kafelki podłogi. Były ciemnozielone. Jasnozielone płytki były rozsiane co czwartą lub piątą. Wyglądało to całkiem ładnie i było w jakiś sposób kojące. Znów się zaciągnął. - Widziałem ich tysiące w swoim życiu – ciągnął. – Wypaliłem też trochę. Musiałem co pół roku chodzić na detoks, ale warto popatrzeć, jak ktoś relaksuje się gdy proponujesz mu sztacha. Wiesz, że ludzie nazywali je kiedyś papierosami? Robili je z tytoniu zamiast syntetycznego haszu. Z Nicotiany. Eddie ciągle hoduje to świństwo. Mój oddech uspokoił się odrobinę. Ton jego głosu był taki normalny, taki znajomy. Otworzyłam oczy, opierając policzek na swoich nagich kolanach. Obserwowałam go. Skończył palić i zgniótł peta o podłogę. Na zewnątrz usłyszałam ciche odgłosy szurania. Do moich uszu dotarł syk Gabe. Japhrimel drżał na całym ciele, drobne drzeszcze wstrząsały nim aż do kości. Czułam to we własnym ciele. Potrzebował mnie. Niemal jak narkotyku. - Pamiętam, jak któregoś razu gadałem z takim kolesiem – ciągnął Jace, splatając palce na kolanie i opierając się o ścianę – i musiałem dowiedzieć się co wiedział. Nie był chętny do współpracy... zanim tam dotarłem zdążyli go nieźle poobijać. Zorientowałem się w sytuacji i posadziłem go na krześle. A potem zaproponowałem mu papierosa. Dostałem te informacje w pięć minut. Całkiem przydatna rzecz. Ciągle milczałam. Jace oparł głowę o kafelki. Dostrzegłam błysk jego niebieskich oczu. - Pamiętasz ten mały sklep ze slicami, gdzie zawsze podrasowywaliśmy nasze deski? Ciągle jeździsz na Valkirii? Czekał. Byłam zaskoczona tym, że słyszę własny głos. - Po pracy, czasami – brzmiałam na obojętną i znudzoną. Mój nowy, piękny głos był zdarty i chrapliwy – ale ciągle uroczy. Czułam, że Japhrimel nasłuchuje w skupieniu. - Zawsze uwielbiałaś Valkirie – powiedział. – Zawsze mi się wydawało, że najbardziej kochałaś w tym latanie. Adrenalinę. To sprawiało, że czułaś się żywa, prawda? Łza pociekła mi po policzku i kapnęła na kolano. Więc pół-demony mogą płakać, pomyślałam. To był pierwsza trzeźwa myśl jaka pojawiła się w moim umyśle i uchwyciłam się jej jak tonący brzytwy. - Tęsknię za Saint City – powiedział Jace. – Za tą restauracją na Pole Street z akwarium na ścianie. I za tą dziurą, gdzie sprzedawali hasz, a w której piliśmy – tą ze świetną muzyką. Gardło mnie bolało. - Zamknęli ją – szepnęłam. – W ciągu tygodnia umarły tam dwie prostytutki po przedawkowaniu wzmocnionego Chillu. - A niech to – powiedział spokojnie. – Co za cholerna szkoda. Ciągle puszczali tam RetroPhunk. I Term Condor. - I Ann Siobhan – dodałam w końcu. Głos mi się trząsł. - I Drew Street Tech Boys – powiedział po chwili zastanowienia. – Audiovrax. Myślenie było jak przedzieranie się przez błoto. - Blake’s Infernals. - Krewe’s Control i Hover Squad – dodał. - Nienawidziłam ich - wyszeptałam. - Naprawdę? – wyglądał na zaskoczonego. – Nigdy mi tego nie powiedziałaś. - Bo ich uwielbiałeś – mój głos załamał się na ochrypłym szlochu. - Kupiłaś mi ich wszystkie osiem płyt – powiedział, drapiąc się po policzku. – Cholera. - Spaliłam je na popiół – przyznałam. – Po tym jak odszedłeś. - Och – zrobił pauzę. – Przepraszam, kochanie. Wyglądało na to, że naprawdę było mu przykro. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? – spytałam zdartym głosem. - Chciałem cię chronić, Danny. Gdybyś o wszystkim wiedziała, przyjechałabyś do Nuevo Rio z mieczem w dłoni i próbowała mnie „uratować”. Twój kompleks na punkcie honoru w końcu by cię zabił. Tak samo jak teraz próbujesz się zabić by pomścić Doreen. - Muszę to zrobić – wykrztusiłam. – Muszę. Rigger Hall nauczyła mnie jak być twardym – ale bycie twardym było niczym bez honoru. Honor był wszystkim. I ten honor wymagał, żebym pomściła Doreen, nawet jeśli sama miałam przy tym zginąć. Nawet jeśli zmienił mnie w genetycznego dziwoląga?, zastanowiłam się wypuszczając z płuc urywany oddech. Z moich ust wyrwał się cichy, jękliwy szloch. - Wiem – powiedział miękko, poufale. – Nie możesz być inna, Danny. Zawsze to w tobie lubiłem. Nie możesz być niczym innym niż tylko sobą, aż do szpiku kości. - Spójrz, co on mi zrobił – szepnęłam. - Co z tego? – powiedział Jace. – Ciągle jesteś sobą, moją śliczną Danny Valentine. A kiedy ty siedzisz tu i się nad sobą użalasz, twoja ofiara albo ucieka albo zakopuje się w jakiejś norze – wzruszył ramionami. Jego koszula poruszyła się wraz z nim, szeleszcząc odrobinę. – Chcemy, żebyś skończyła to polowanie, Danny. Gabe chce się zemścić na Nożowniku z Saint City. Eddie chce, żeby Gabe była szczęśliwa. Ja chcę, żeby Sargon Corvin gryzł piach, żebym mógł zacząć swoje życie na nowo i być może udowodnił ci, że wcale nie jestem taki zły. Rozczarowujesz nas, Danny. Chodź. Wzdrygnęłam się. To powinna być oczywista sztuczka, ale dała mi do myślenia. Zawodziłam Gabe... rzuciła wszystko, żeby tu ze mną być. A Eddie ją kochał. Musiało go boleć, że widział ją nieszczęśliwą. Wstrząsnął mną urywany kaszel. Przetarłam twarz dłońmi, które nie należały już do mnie. Ale robiły to, co im kazałam. W końcu uniosłam twarz i zobaczyłam, że Jace mi się przygląda. Nie wyglądał na zdenerwowanego, ale ułożenie jego ramiona wskazywało na to, że był spięty. - Potrzebuję ubrań – powiedziałam ochrypłym głosem. - Załatwione. Dla ciebie wszystko, kochanie. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Gabe obejrzała moją twarz. - Na Hades – szepnęła, a potem wręczyła mi mój miecz. Ujęłam go ostrożnie. Z ostrza nie buchnął wcale niebieski ogień i nie zranił mnie. Spojrzałam na Japhrimela, który stał przy oknie z twarzą pozbawioną wyrazu. Za szybami zapadła ciemność, a dźwięk padającego deszczu powoli cichł. Zastanawiałam się, czy miasto ciągle płonęło. - Poświęcona broń nie będzie na ciebie działać – powiedział cicho. – Uspokój się, Dante. Twój miecz ciągle należy do ciebie. Spojrzałam na rzeźbioną powierzchnię stali, zamknęłam oczy i pomyślałam o Santino. Otworzyłam oczy. Błękitny ogień płonął słabo wzdłuż ostrza. Anubisie, modliłam się, błagam cię, usłysz mnie. Wypuściłam z płuc drżący oddech. Poczułam, jak mój tatuaż zmienia kształt a szmaragd pluje iskrami. Ciągle działał. A jeśli mój miecz ciągle był błogosławiony, to nadal byłam jednym z wybrańców boga. - No cóż – powiedziała Gabe. Miała na sobie swój długi, czarny policyjny płaszcz i pistolet plazmowy przytroczony do lewego ramienia. Nie mogłam dojrzeć jej miecza. Przytknęła pięść do ust. – Cholera. To lepsze niż chirurgia plastyczna. To była jej próba zażartowania z całej tej sytuacji, ale całkiem spaliła na panewce. Mimo to, byłam jej za to wdzięczna. - I na dodatek całkiem tanie – powiedziałam. Moja próba nadania temu żartobliwego tonu też była nieudana. W kompletnie zrujnowanym pokoju zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Po łóżku i krzesłach zostały same drzazgi, pościel i zasłony w oknach były podarte na kawałki, a na ścianach widniały ślady po uderzeniach. Przyjęłam to wszystko do wiadomości. - Przepraszam za pokój, Jace – powiedziałam w końcu, nie patrząc mu w oczy. Mój głos ciągle był zrujnowany i schrypnięty, ale mimo to idealny. Mówiłam jak dziewczyna z pornosa. - W porządku – oparł się o drzwi prowadzące na korytarz. Trzymał w dłoni swój kij, zdobiące go kosteczki poruszały się niespokojnie w naładowanym powietrzu, klekocząc. – I tak chciałem go przemeblować. Eddie ze skrzyżowanymi ramionami stał za Gabe i rzucał ukradkowe spojrzenia na mnie i na Japhrimela, który wyglądał tak jak zwykle – za wyjątkiem ciemnych kręgów pod połyskującymi oczami. Wyglądał na zmęczonego i jakimś cudem na bardziej ludzkiego niż kiedykolwiek. Czułam jego niczym niezachwianą uwagę. Stał odwrócony w stronę okna, ale całe jego ciało było skupione na mnie. - Na czym stoimy? – spytałam, nie mając odwagi spojrzeć Gabe w oczy. Nie sądziłam, że mogłabym teraz znieść jej zmartwione spojrzenie. Odchrząknęła. - Udało nam się zebrać całkiem ładny zapas broni. Za dwa dni Eddie może nam dostarczyć trzech gotowych golem’ai. Stworzył też osiemnastu podpalaczy. Za czterdzieści osiem godzin będziemy tak gotowi jak tylko możemy być – spojrzała na Jace’a. - Mam dla nas paszporty do Kręgu Mafii – powiedział cicho. – A mój wspólnik zajmuje się bronią. Wypowiedzieliśmy wojnę Corvinom. Oni jeszcze o tym nie wiedzą. Co zabawne, żaden z ludzi należących do Wewnętrznego Kręgu nie został w mieście. Zniknęli, prawdopodobnie udali się gdzieś z Sarg... Santino. Wydałem rozkazy, żeby przejąć ich własności. A co do nas, to mamy sprzęt i światowej klasy transport. Jestem gotowy żeby pójść z wami. - Zostaniesz tutaj – powiedziałam. – Będziesz koordynował... - Jadę z wami – zaoponował łagodnie Jace. – Nawet jeśli ci się to nie podoba. Mam własne rachunki do wyrównania z Sargonem Corvinem. Czy kimkolwiek on jest. Spojrzałam na niego, zaciskając palce na rękojeści. Gabe cofnęła się o krok. Edie objął ją ramionami i stali tak oboje, obserwując mnie. Gdzieś pod moim mostkiem wybuchła fala mrocznej furii. Przełknęłam ślinę, spoglądając w dół na miecz. Niebieskie światło połyskiwało wzdłuż jego powierzchni. - Przynieś mapę – powiedziałam w końcu. – Zobaczmy, czy mogę namierzyć krew Doreen. Jeśli mi się to nie uda, to ciągle mamy jeszcze tropiciela Dake’a. Miejmy tylko nadzieję, że Santino nie przedsięwziął jeszcze żadnych środków zaradczych. Raczej poczułam niż usłyszałam pełne ulgi westchnięcie Gabe. Jace skinął głową, wziął swój kij i wyszedł w pokoju. Gabe poszła za nim, biorąc Eddiego za rękę. Skinlin ominął mnie łukiem. Gabe zatrzymała się przy drzwiach. - Danny? – spytała. - Hmm? Spojrzałam na płomienie niebieskiego ognia biegnące po ostrzu. Moc. W moim ciele zaszły zmiany, a ja poczułam że zalewa mnie ten sam poszum energii, który otaczał Japhrimela. Tyle Mocy... nie potrzebowałam już czerpać jej z zasobów miasta. Zadrżałam na tę myśl. Mogłam roznieść całą ta cholerną budę na strzępy. - Ciągle jesteś moją przyjaciółką – powiedziała zwięźle. – Obojętnie czym teraz jesteś, zawsze będziesz moją przyjaciółką. Zdumiona, już obracałam się żeby spojrzeć w stronę drzwi, ale Gabe zniknęła, ciągnąc za sobą Eddiego. Zostałam sama z Japhrimelem. Przyglądał mi się uważnie przez płonące od energii powietrze. W końcu poruszył się nieznacznie, splatając dłonie na plecach. - Nie jest mi przykro – powiedział. - Oczywiście, że nie – odparłam. – Jesteś demonem. - A’nankimel. Nie demonem. Upadłym – jego oczy robiły to, czego nie robiły jego dłonie, dotykały mojej twarzy, błądziły po moim ciele. – Nie odstąpię od ciebie na krok, Dante. - Nie należę do ciebie – odpaliłam. - Nie – zgodził się. – Nie należysz. Przełknęłam sucho ślinę. - Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? - Gdybyś była zaledwie człowiekiem, Vardimal mógłby cię zabić – Japhrimel przechylił głowę na bok. – Teraz nie jesteś ani człowiekiem ani demonem. Żaden człowiek ani demon nie może go zabić. Właśnie to dostał od Księcia w zamian za swoją służbę. To sprowokowało kolejne pytanie. - Co Lucyfer sobie o tym wszystkim pomyśli? Japhrimel patrzył na mnie przez długą chwilę. A potem jeden kącik jego ust uniósł się odobinę w uśmiechu. Ten ledwo zauważalny uśmiech sprawił, że serce zaczęło mi walić jak młotem. - Zapytaj mnie czy o to dbam. - A dbasz? – oddech urwał mi się przy ostatnim słowie. - Nie. No cóż, to by wszystko wyjaśniało. Poza jedną rzeczą. Ominęłam stertę drzazg, która wcześniej była krzesłem, i podeszłam do niego ostrożnie. Moje buty skrzypiały na kawałkach tynku i innych odłamkach leżących na podłodze. Trzymając katanę przy boku, zatrzymałam się nie dalej jak niecałą stopę od niego, wystarczająco blisko by poczuć bijącą od niego falę gorąca. Podtrzymał mój wzrok, ale nie poruszył się. - Czy naprawdę miałeś to wszystko na myśli? – spytałam. – To co powiedziałeś? Skinął głową. - Oczywiście, Dante. Każde słowo. Jego oczy błyszczały jak w gorączce. Słaby, niemal ludzki rumieniec zabarwił jego policzki. Uwierzyłam mu. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece, uwierzyłam mu. - Musisz mi wyjaśnić co to wszystko znaczy i czym tak naprawdę teraz jestem – powiedziałam w końcu. – Po tym, jak zabiję Santino. W moim życiu było całe mnóstwo rzeczy, które musiałam na nowo poukładać, kiedy ten skurwiel będzie już martwy. Ta myśl była pocieszająca... i była w moim stylu. A przynajmniej była taka w mojej własnej głowie. - Kiedy on będzie martwy, wytłumaczę ci wszystko – zgodził się Japhrimel. – Przyjmij moje przeprosiny, Dante. Ale ja niczego nie żałuję. Oblizałam swoje suche usta. - Ja też nie – powiedziałam schrypniętym głosem. Zasługiwał na prawdę. – Ja... ja po prostu... to dla mnie szok, to wszystko – kosztowało mnie to więcej odwagi, niż myślałam, ale uniosłam dłoń i położyłam palce na jego policzku. – Nigdy nawet nie brałam pod uwagę możliwości spotykania się z demonem – ciągle próbowałam silić się na żartobliwy ton i znów poniosłam klęskę. Poczułam, jak jego ramiona się rozluźniają. Zamknął oczy, wtulając twarz w moją dłoń. Staliśmy tak przez kilka chwil zanim nie zabrałam ręki, a jego zielone oczy spotkały się z moimi. Wydawały się teraz dziwnie ciemne. - A teraz chodź – powiedziałam. – Musimy zabić Santino, odzyskać Jajo i uratować córeczkę Doreen. Zacznijmy przygotowania. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY Zjedli swój obiad w wytwornej jadalni, kiedy ja przeglądałam mapę i sprawdziłam swój sprzęt. Zgubiłam osłonę do miecza, ale Jace miał antyczną katanę wiszącą na ścianie w swoim gabinecie, więc wzięłam tamtą. Była lepsza niż nic. Nie byliśmy ani trochę bliżej naszego celu, ale czułam się teraz o wiele lepiej. Usiadłam ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko kominka, czując na twarzy powiew klimatyzacji, i zapatrzyłam się w mapę. Terytorium Hegemonii było zaznaczone na niebiesko, Wolne Miasta na czerwono, Putchkin na fioletowo, a tereny niezagospodarowane gdzie nikt nie mieszkał, na biało. Cennej bieli zostało bardzo mało – rozciągała się w większości wokół biegunów. Jedna plamka widniała na terytorium Hegemonii, na Pustkowiu Vegas, gdzie podczas trwania Wojny Siedemdziesięciodniowej została zrzucona pierwsza i jedyna bomba nuklearna. Czemu w tych wszystkich pokojach są kominki? Przecież to Nuevo Rio, tutaj nigdy nie jest zimno. Gabe i Eddie prowadzili szeptem gorączkową naradę, grzechocząc srebrnymi sztućcami o talerze. Jace milczał, wpatrując się w swój talerz jakby były w nim zapisane wszystkie tajemnice kosmosu. Japhrimel, smukły, mroczny i całkowicie niedostępny, stał przy francuskich drzwiach prowadzących do ogrodu. Rozłożyłam dłoń nad mapą, starając się coś poczuć. I nic. Kompletnie nic. Westchnęłam. A potem wyjęłam jeden ze swoich noży. Zapadła cisza. Przystawiłam ostrze do dłoni. - Dante? – ton głosu Japhrimela był opanowany, ale kryjący się w nim warkot ostrzegł mnie. - Uspokój się – powiedziałam. – Próbuję namierzyć krew, pozwól mi pracować. Nie odezwał się już, ale czułam na sobie ciężar jego spojrzenia. Wbiłam ostrze w rękę, uwalniając krew. Moja nowa złocista skóra była odrobinę twardsza niż ludzka. Niemal siłą musiałam ją sobie rozciąć do żywego mięsa. Z cienkiej ranki wysączyła się smoliście czarna krew. Syknęłam przez zęby. Nacięcie niemal natychmiast zaczęło się zasklepiać. Zamknęłam oczy i dłoń, czując śliską, gorącą krew palącą moją rękę. Uniosłam ją nad mapę. - Doreen – szepnęłam. Doreen. Znalazłam ją podczas wykonywania zlecenia Brewstera, tego które ugruntowało moją reputację jako łowcy, nie tylko jako Nekromanty. Przyjęłam kontrakt i namierzyłam Michaela Brewstera, psychopatę i seryjnego mordercę i sprowadziłam go z Wolnego Miasta pod jurysdykcję Hegemonii, zostając po drodze postrzelona, pchnięta nożem, niemal zgwałcona przez grupę Magich i prawie spalona żywcem. To Doreen odwróciła uwagę Magich wtedy w magazynie i dała mi czas na ucieczkę i dopadnięcie Brewstera. Dzień po tym jak został zamknięty, wsiadłam w poduszkowiec i wyrwałam ją z burdelu w dzielnicy Old Singapore, używając w tym celu prawie wszystkich swoich zarobionych pieniędzy, żeby ją wykupić i grożąc alfonsowi żeby ją wypuścił. Była w złym stanie. Skoro banda tych rzezimieszków nie mogła dorwać mnie, to wzięli się za nią. Jeden psionik był tak samo dobry jak drugi, a sedayeen nie potrafił się bronić tak, jak broniłabym się ja. Pod warunkiem gdybym nie była związana zaklęciem i skuta łańcuchem. Kogo ja oszukiwałam? Wiedziałam, że nie potrafiłabym uciec bez jej pomocy. Zostawienie jej tam było okropnym sposobem na odpłacenie jej się, ale nie miałam innego wyboru. Kiedy sprowadziłam ją do Saint City, dużo czasu zajęło nam zanim znów zaczęłyśmy normalnie sypiać – krzyczała w ciemnościach miesiącami, torturowana przez koszmary dopóki jej nie budziłam. Moja naga skóra na jej, jej usta na moich, nasze włosy splątane razem w bezpiecznej kryjówce mojego łóżka. Uratowałaś mi życie, mówiła często, zawdzięczam ci życie, Danny. A ja zawsze odpowiadałam: A ty uratowałaś moje, Reena. Gdyby nie ona, nie przeżyłabym tego zlecenia. Ani lat które nastąpiły potem, kiedy uczyłam się fachu najemnika i zaczęłam tropić kryminalistów. Dom, który kupiłam za zarobione pieniądze, stał się naszym azylem. Doreen zawsze chciała mieć własny ogród, a po koszmarze Rigger Hall ja pragnęłam mieć swój własny kąt. Jako Nekromanta potrzebowałam własnego miejsca i spokoju, a dom był jedną częścią Doreen jaka mi została. Doreen dała mi największy z możliwych prezentów: nauczyła mnie jak znów żyć. Miała jedwabiste, jasne krótko obcięte włosy i ciemnoniebieskie oczy. Pracowała we Free Clinic w Tank District i łatała także najemników i psioników, którzy zbyt ostro pogrywali. Cicha i pogodna, z ustami zawsze wygiętymi w uśmiechu i wiecznie roześmianymi oczami. Populacja psioników z Saint City otoczyła ją kordonem bezpieczeństwa. Uzdrowiciele – sedayeeny – byli pacyfistami do szpiku kości, nie mogli znieść gdy komuś działa się krzywda. Ból, który zadawali, odbiłby się też na nich. Byli bezradni. Więc wszyscy się nią opiekowaliśmy... ale i tak wszystko poszło na marne. Kwiaty, niebieskie kwiaty. Teraz wiedziałam, że były prezentem od Santino dla „matek przyszłości”, ale wtedy wiedziałam tylko tyle, że nad życiem Doreen wisiała groźba. A Gabe była jedynym policjantem, który uwierzył mi, że Doreen była w niebezpieczeństwwie. Przenosiłam ją od jednej kryjówki do drugiej, a mimo to zawsze dostawała te kwiaty. Gabe i ja zmieniałyśmy wartę, gorączkowo starając się znaleźć mordercę, który nie przestawał jej prześladować. Kiedy już odkryłyśmy jego ludzką tożsamość – kiedy wiedziałyśmy, że to był Modeus Santino i gdy jego wspólnicy zostali zamknięci – on zszedł do podziemia, a my miałyśmy tydzień spokoju zanim znów pojawiły się kwiaty i zaczęła się ostatnia desperacka nagonka. Zawsze byłyśmy o jeden krok do przodu, przenosząc ją z miejsca na miejsce, ukrywając najpierw w jednej części miasta a potem w drugiej... ...a Santino prawdopodobnie wiedział o wszystkim przez cały czas, zdałam sobie sprawę. Po prostu grał z nami w kotka i myszkę, pozwalając nam podnosić ją na duchu, żeby potem zdać ostateczny cios i wreszcie rzucić się za nami w pościg właśnie do tego opuszczonego magazynu. Gabe dostała wtedy wezwanie do innej sprawy, Eddie poszedł po zapasy, i zostałyśmy tylko my, kryjąc się w zrujnowanych budynkach. Czułam śliską krew na dłoni i Moc przybierającą kształt. Mój policzek zapłonął, a szmaragd śpiewał krystalicznie czystą nutę. Sięgnęłam miejsca którego nie dotykałam od czasu jej śmierci, tego miejsca w moim wnętrzu z którego zniknęła jej łagodna obecność. ...cichy dźwięk, drapanie, wysoki chichot w ciemnościach. Doreen obróciła się w miejscu, jej jasne włosy były zmierzwione. Skoczyłam na równe nogi, wyjmując plujący niebieskimi iskrami miecz z osłony. Popchnęłam ją a ona upadła, zdzierając sobie skórę z obu dłoni i krzyknęła cicho. Rozległ się grzmiący odgłos... frachtowce nadlatywały w stronę magazynu. Tutaj, w zrujnowanej części miasta mogły latać bliżej ziemi. Eksplozje. Nie... otwarty ogień z pistoletów. I jęk pocisków plazmowych. Nasłuchiwałam. Strzelał do nas jeden uzbrojony facet. Nie... Doreen próbowała wstać, ale on celował we mnie. Ją chciał mieć żywą. Popchnęłam ją w kierunku wyjścia. Padnij, Doreen! Padnij! Huk pioruna. Niezdarne ruchy po omacku... Drapałam palcami beton i zerwałam na nogi, żeby uchylić się przez świszczącymi dookoła kulami. Stanęłam gwałtownie w miejscu, gdy wyrosła przede mną jego sylwetka. W jednej ręce trzymał połyskującą brzytwę a szpony drugiej migotały w ciemności. - Koniec gry – zachichotał, a w moim ciele odezwał się rozdzierający ból, który przeszedł w palące odrętwienie, gdy ciął mnie nimi przez bok. Rzuciłam się do tyłu, ale nie dość szybko, nie dość szybko... - Danny! – krzyknęła rozpaczliwie Doreen. - Uciekaj! – wrzasnęłam, ale ona ciągle wracała, jej dłonie błyszczały białoniebieskim światłem, gdy starała się mnie uleczyć. Próbowała mnie dosięgnąć i wyleczyć, połączenie między nami wibrowało od mojego bólu i jej płonących dłoni... Udało mi się stanąć na nogi. Krzyczałam, żeby stąd spieprzała, a szpony Santino świsnęły w powietrzu, drąc moją skórę. Jeden pazur wbił się w moje żebro. Mój miecz zadźwięczał, gdy cięłam go na odlew, ale zrobiłam to za wolno. Był tak nieludzko szybki, tak szybki... Znów spadałam. Coś we mnie narastało... lodowaty, agonalny chłód. Dłonie Doreen zacisnęły się na moim ramieniu. Poczułam eksplozję ciepłej wilgoci. Tyle krwi. Tyle krwi. Jej Moc przedarła się przeze mnie, a ja poczułam jak życiowa iskra zamiera w niej. Kontynuowała, podczas gdy Santino chichotał radośnie. Usłyszałam świst laserowego noża, gdy wycinał kawałek jej kości. Krew zalała mi oczy, rozprysnęła się po moim policzku. Dźwięk syren... Śmierć Doreen zostałaby zarejestrowana w jej opasce i wysłano by karetkę. Ale było już za późno. Za późno dla nas obydwu. Zemdlałam, słuchając wilgotnych, mlaszczących odgłosów gdy Santino wziął od niej to, czego potrzebował, chichocząc pod nosem tym swoim wysokim rechotem. Jego twarz wypaliła się na stałe w mojej pamięci – czarne łzy powyżej oczu, szpiczaste uszy, ostre, białe jak kość słoniowa kły. Nie był człowiekiem, pomyślałam. On nie mógł być człowiekiem, Doreen, Doreen, uciekaj, uciekaj, uciekaj... Jej dusza, jak świeca niesiona przez długi, mroczny korytarz, chybotała się. Drżała. Iskra zapadała się w niebyt. Byłam Nekromantą, ale nie potrafiłam wyrwać jej z ramion Śmierci... Wstrząśnięta, wróciłam do swojego ciała. Łzy płynęły po moich policzkach. Japhrimel klęczał po drugiej stronie mapy. Jego palce zacisnęły się na moim nadgarstku. Moje palce spoczywały na mapie, daleko na południe od Nuevo Rio, na środku białej plamy nie należącego do Hegemonii oceanu. Na wyspie pośrodku zimnego morza. Blisko Antarktydy. W ostatnim miejscu, w którym ktokolwiek szukałby demona. - Jest tutaj – powiedziałam schrypniętym głosem, wskazując palcem na to miejsce. – Właśnie tu. Japhrimel skinął głową. - Więc tam się właśnie udamy – powiedział. – Dante? - Nic mi nie jest – odparłam, ocierając policzki wolną ręką. – Puść mnie. Zrobił to, jeden palec po drugim. Spojrzałam ponad stół. Widelec Gabe zatrzymał się w połowie drogi do jej ust. Patrzyła na mnie, a jej ładna twarz zbladła. Jej szmaragd błysnął, gdy tatuaż zmienił kształt. Eddie stał, jego krzesło leżało na podłodze, tak jakby się przewróciło. Jace odsunął od siebie talerz i gapił się na mnie z szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Na jego bladych policzkach wykwitły krwiste plamy. - Skończcie obiad – powiedziałam stanowczym, naładowanym mocą głosem. Brzmiałam zupełnie jak Japhrimel. – A potem odpocznijcie. Niedługo zabieramy się do pracy. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY Dom był pogrążony we śnie. Gabe i Eddie spali, a Jace w końcu poszedł do siebie, trąc kłykciami oczy. Będą potrzebować tego odpoczynku. Ja nie chciałam się jeszcze kłaść. Zamiast tego przemierzałam powoli puste korytarze rezydencji Jace’a. Moje kroki odbijały się echem od posadzek. Nie wiedziałam dokąd idę, zanim z ciemności nie wynurzyły się przede mną drzwi. Położyłam na nich rękę. Moc uwięziona w murach domu Jace’a zawibrowała, odrobinę niespokojnie, a ja uspokoiłam ją tak jak niestabilnego slica - Gdzie idziesz? – spytał Japhrimel prosto do mojego ucha, wyłaniając się z ciemności z westchnięciem. Wzruszyłam ramionami. - Nigdzie. Po prostu muszę odetchnąć świeżym powietrzem. - I? – spytał spokojnym, niemal nadmiernie spokojnym głosem. Nie odpowiedziałam. Przekręciłam klamkę i wyszłam na nocne powietrze. Przed domem Jace’a rozciągał się dziedziniec wyłożony białym marmurem. Jego krawędzie opadały stromo w dół, aż do przedmieści Nuevo Rio porozrzucanych pod klifem. Wybrał to miejsce ze względów bezpieczeństwa, pomyślałam, i dlatego że miał tutaj namiastkę wysokości. Japhrimel zamknął za mną drzwi. Weszłam na białą, marmurową taflę i spojrzałam w nocne niebo. Chmury mknęły po nim, przesłaniając księżyc w kwadrze. Nie miałam żadnych problemów żeby to zobaczyć. Wzrok demonów był o wiele lepszy niż ludzki. Mogłam dostrzec każde malutkie pęknięcie w marmurze, każdy kamyczek i pyłek kurzu, jeśli się dobrze przyjrzałam. Japhrimel, milczący, zatrzymał się u podnóża schodów prowadzących do domu Jace’a. - Więc czy teraz jestem? – spytałam w końcu. Odór mieszkańców Nuevo Rio i ostra woń Mocy mieszały się z nocnym wiatrem i pachnącym dymem zapachem demona. – Czym dokładnie jestem? - Hedairą – odparł. – Jestem Upadłym, Dante. I podzieliłem się z tobą swoją Mocą. - No to rzeczywiście dużo mi to mówi – mruknęłam, zaciskając dłoń na rękojeści miecza. - Dlaczego nie spytasz o to, o co tak naprawdę chcesz mnie zapytać? – ciągle brzmiał tak, jakby był zmęczony. I samotny. - Mogę cię zabić? – spytałam na przyśpieszonym oddechu. - Być może. - Co ci się stanie, jeśli Santino mnie zabije? - Nie zrobi tego – kamień zadźwięczał miękko pod stopami, gdy musnął go głos Japhimela. Jego głos miał teraz niemal fizyczny wymiar, pieścił moją skórę tak, jak nic wcześniej w moim życiu. To przypomniało mi o jego ciele na moim, o bolesnej rozkoszy, tak intensywnej że przypominała agonię. Odwróciłam się widząc, że trzyma dłonie splecione na plecach. Jego oczy połyskiwały słabym, zielonym blaskiem. Ciemność jego uskrzydlonego płaszcza mieszała się z ciemnością nocy, przez co wyglądał jak ciemny kleks na białym kamieniu. - To nie jest żadna odpowiedź, Tierce Japhrimel. Dzielące nas powietrze zadrżało kiedy wypowiedziałam jego imię. Stężał. Mój kciuk prześlizgnął się po osłonie katany. Spuścił wzrok, a potem spojrzał w górę. W jego tęczówkach odbił się blask księżyca. Blady półksiężyc prześlizgnął się między chmurami, a Japhrimel znów przybrał postać cienia. Gdybym się skoncentrowała, mogłabym dostrzec jego twarz i odszyfrować jej wyraz. - Ty wcale nie chcesz zadawać mi pytań – powiedział. – Chcesz walczyć. - W tym jestem dobra – odparłam, żałując że to odgadł. - Dlaczego z tobą wszystko musi sprowadzać się do walki? Zobaczyłam, że się uśmiechał. Rozwścieczył mnie tym jeszcze bardziej. - Dlaczego nie nosisz miecza? – spytałam, unikając odpowiedzi. - Nie potrzebuję go – wzruszył ramionami. – Mam ci to udowodnić? - Jeśli ty możesz mnie pokonać, to Santino... - Santino pożywia się na ludziach – powiedział. – Jest padlinożercą. Ja byłem Prawą Reką Księcia, Dante. - A czym ty się żywiłeś? – starałam się żeby zabrzmiało to niegrzecznie, ale zamiast tego wyrzuciłam to z siebie bez tchu. - Innymi demonami. Zabiłem więcej demonów z Wyższego Pokładu Piekła niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić – obnażył zęby w jednym z tych morderczych uśmiechów. Próbowałam poczuć się przerażona. Za każdym razem kiedy się tak uśmiechał, moja skóra robiła się zimna z przerażenia. Ale nie tym razem. Tym razem oddech uwiązł mi w gardle, gdy przypomniałam sobie jego usta na swoich. Jego dłonie na swojej nagiej skórze. Niemal wypuściłam z ręki katanę. Pięć cali ostrza wysunęło się z osłony, ale nie pojawił się żaden niebieski blask. Nie przestawał się uśmiechać, wpatrując się we mnie. - Ty to zaplanowałeś? Czy Lucyfer to zrobił? – przełknęłam ślinę, żałując że nie potrafię już mówić swoim zwykłym, ludzkim, przerażonym głosem. Nigdy bym nie pomyślała, że odwaga w moim własnym głosie będzie taka przerażająca. - Lucyfer tego nie planował, Dante. Będzie bardzo niezadowolony. Żaden demon nie planuje Upaść. Stanie się A’nankimel jest równoznaczne z wyrzeczeniem się większości Mocy i chwały Piekła – znów wzruszył ramionami, trzymając dłonie splecione za plecami. - Nie możesz wrócić? – spytałam. – A co z... z byciem wolnym? Potrząsnął głową. - Istnieją inne rodzaje wolności. Mój los jest związany z twoim, Dante. Jestem zobowiązny do wypełnienia woli Księcia, a potem... zobaczymy, jaki ja i ty możemy osiągnąć kompromis. Zamknęłam oczy. Jesteś taka ostra i kąśliwa, prawda? Taka twarda. Któregoś dnia spotkasz kogoś, z kim nie będziesz mogła pogrywać, Danny. Słowa Doreen odbiły się echem w mojej głowie. Któregoś dnia ktoś odkryje jaki z ciebie mięczak i co wtedy zrobisz? Wcale nie jestem miękka, odparłam, i zmieniłam temat. A Doreen zachichotała, muskając palcami moje biodro. Spotkałam Jace’a na przyjęciu, które urządziłyśmy żeby ochrzcić dom. Zaczął przychodzić po śmierci Doreen, naprawiał różne rzeczy, raz czy dwa osłaniał mnie gdy pracowałam i uratował podczas polowania na Freemen – Tarksa, tego który kosztował mnie najwięcej zszarganych nerwów. Ciągle miewałam koszmary o byciu uwięzioną w deszczu. Tarks okładał mnie łomem, gdy Jace pojawił się znikąd i powalił go na ziemię. Nawet gdy zaczął o mnie zabiegać, trzymałam go na dystans. Wszystko między nami sprowadzało się do walki, a on zdawał się lubić te nasze słowne starcia tak samo jak ja. Wreszcie miałam partnera do sparingu, o którego nie musiałam się bać że coś mu się stanie. Otworzyłam oczy i spojrzałam w dół na ostrze wystające spomiędzy rękojeści i osłony. Wsunęłam je do końca. Schowało się z klinięciem, bezużyteczne. Co ja właściwie chciałam zrobić? Zabić go bo uczynił mnie silniejszą? Jeśli Santino nie mógł mnie teraz zabić, jeśli byłam teraz szybsza i twardsza przez to, co zrobił Japhrimel... Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że idę w jego stronę, zanim nie zszedł z ostatniego stopnia, nie otworzył ramion i nie zamknął mnie w swoim ciepłym uścisku. Westchnęłam, ramiona mi opadły, ciężar niepewności odpłynął. W jego ramionach mogłam oddychać. Tak jakby tworzył wokół siebie jedyną zdatną do oddychania przestrzeń na tej planecie. Pocałował mnie delikatnie w czoło. Rozpoznałam ten dotyk i ogień zapłonął w moich żyłach. - Jeśli chcesz ze mną walczyć, Dante, to walcz – jego usta przesuwały się po mojej nowej skórze. – Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, zagram z tobą w tą grę. Albo wymyślimy inne. Nowe. Nie myślałam, że to możliwe by demon mnie uwiódł. Ale uwodzenie było właśnie tym, co robiły. Nakłaniały, kusiły, oczarowywały, wabiły... zmieniły to w sport i miały całe mnóstwo czasu na udoskonalenie swoich zdolności. Pocałował mnie w policzek a potem w kącik ust. Odchyliłam głowę do tyłu, a z moich ust wyrwał się cichy, błagalny jęk. Wtedy jego usta spotkały się z moimi. Ten pocałunek nie przypominał pierwszego... był łagodniejszy, bardziej czuły. Japhrimel, pełen delikatności, całował mnie tak jakby był człowiekiem, a ja... nie potrafiłam się przed tym bronić. Poprowadził mnie przez dom Jace’a, splatając swoje ciepłe palce z moimi. Płakałam bezgłośnie, łzy spływały mi po policzkach, gdy zamknął za nami drzwi następnej sypialni. Otarł je czule, a ja zapomniałam zrobić to ponownie, gdy powiedział mi cicho wszystko to, co zawsze chciałam usłyszeć. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY - To będzie dziesięciogodzinny lot – powiedział Jace. – Mówiłaś, że potrzebujemy czegoś co poleci nad wodą. Przyjrzałam się frachtowcowi, chowając za ucho kosmyk włosów. Wyglądał jak kupa złomu, cały pokryty brudem i z kanciastą maską. Jego imię – Baby – było wysprejowane na różowo na kadłubie. - Czy istnieje jakiś konkretny powód dla którego wybrałeś tego grata? - Patrz – Jace uniósł nadgarstek i postukał w opaskę. Uśmiechał się tak, jak wtedy gdy wygrywał w karty. Pojazd – niemal tak wielki jak transporter – zniknął. Szczęka mi opadła. Widziałam marmurowy plac, dym unoszący się znad położonego w oddali Nuevo Rio, samochody przemieszczające się po mieście... ale ani śladu naszego grata. Uniosła własną opaskę i zaczęłam skanować. Potem wygrzebałam z torby pilota i przeskanowałam ponownie. Rozrzedziłam swoje tarcze ochronne i spróbowałam znaleźć jakiekolwiek zakłócenia elektromagnetyczne. I nic. Gdybym na własne oczy nie zobaczyła tego, że zniknął, nigdy bym nie pomyślała, że coś tu stało. - Bogowie w piekle i na ziemi – powiedziałam. – Jak udało ci się... - To sprzęt militarny Hegemonii i coś ekstra – odparł. Jego złociste włosy połyskiwały w świetle odbitym od ogromnego marmurowego dziedzińca. – Znam jednego świetnego gościa z wydziału technicznego, a twój demon też okazał się bardzo pomocny. To cacko jest niewidoczne dla radarów, zwykłych i magicznych skanerów i psioników. Jest też szybsze niż na to wygląda. Jest w pełni wyposażone do walki, ma przednie i tylnie działka... - Dobra, ale czy musi też śmierdzieć nowością tak jak każdy poduszkowiec? – parsknął śmiechem Eddie. Wręczył mi małą torebkę z sześcioma szarymi, krystalicznymi kulami wielkości mojego kciuka. – Podpalacze. Uważaj, okej? – powiedział, ale nie spojrzał mi w oczy. Nie miałam mu tego za złe. Sama miałam problemy z patrzeniem na siebie w lustro i żyłam w całkiem nowym ciele. Gabe wzruszyła ramionami, jej płaszcz poruszył się wraz z nimi. - Mam mapę – powiedziała. – Zacznijmy to już, co? - Sekundę – Jace wcisnął przycisk na opasce i poduszkowiec znów się pojawił. – On tylko wygląda paskudnie, ale ma serce ze złota – wyjął swoją chromowaną piersiówkę. Pachnący dymem wiatr musnął moje włosy. Nuevo Rio przestało już płonąć, ale znów stanie w ogniu gdy tylko ludzie Jace’a wyjdą na miasto. Godziny gorączkowego planowania zredukowały się do jednego: jeśli jego siatka agentów zwycięży, Jace przejmie wszystkie nieruchomości i wpływy Rodziny Corvinów w Nuevo Rio i prawdopodobnie wszędzie indziej poza Hegemonią. To była powszechnie akceptowana metoda zakładania Rodziny. Najpierw mordowało się i paliło, a potem załatwiało wszelkie formalności związane z przyłączeniem. Mieliśmy nadzieję, że to odwróci uwagę Santino – był wystarczająco arogancki, żeby pomyśleć że skoro atakowaliśmy Rodzinę Corvinów, to atakowaliśmy również jego, prawda? Nie, pomyślałam. Jace odkorkował butelkę i pociągnął z niej, a potem podał dalej. - My, którzy idziemy na śmierć, pozdrawiamy cię – powiedział. Podał flaszkę Gabe, która spojrzała na mnie. - To taki rytuał – wyjaśniłam. – Za każdym razem, gdy zaczynaliśmy zadanie, wypijaliśmy łyka i cytowaliśmy czyjeś słowa. Powodzenia. Wzruszyła ramionami i wypiła haust. Policzki jej poróżowiały. - Niech bogowie nad nami czuwają – powiedziała i wykrzywiła twarz w grymasie. – Na Hades, to jest obrzydliwe. Eddie wziął od niej butelkę i pociągnął długi łyk. - Fortis fortunam iudavat – warknął. Zakaszlał lekko, oczy zaczęły mu łzawić. – Niech to cholera, Jace, co to do diabła jest? - Jungle juice – odparł Jace. Uśmiechał się, a jego oczy błyszczały jak szalone. Eddie podał mi butelkę. Jeśli to miał być gest, to był całkiem dobry. Przytknęłam flaszkę do ust i pociągnęłam długi łyk, czując jak pali mnie wściekle w gardle aż do żołądka. Zakaszlałam, oczy zaczęły mi łzawić. - Przechodniu, powiedz Spartanom: tutaj, posłuszni jego rozkazom, leżymy – trunek smakował obrzydliwie za każdym razem gdy go piłam. Podałam butelkę z powrotem Jace’owi, który przyglądał mi się przez chwilę. Czyżby patrzył jak przytykam butelkę do ust czy jak moje gardło porusza się przy przełykaniu? Bardzo możliwe. Potem podał ją Japhrimelowi ponad moim ramieniem, który stał obok, mroczny i milczący jak zawsze. - Weź łyka i powiedz coś – powiedział Jace. – Jesteś jednym z nas. Nie wiedziałam ile go kosztowało powiedzenie tego, ale byłam mu za to wdzięczna. Przygryzłam usta, wbijając w nie zęby, ale nikt na mnie nie patrzył. - Można tak powiedzieć – przyłączyła się Gabe. – Uratował Danny życie. - I po pierwsze wpakował w to wszystko – prychnął Eddie. Gabe szturchnęła go łokciem, jej szmaragd zamigotał w przedpołudniowym słońcu. Burza dopiero co zaczęła się gromadzić na horyzoncie. Mogłam wyczuć nadchodzący deszcz i buzujące w nich wszystkich adrenalinę i poddenerwowanie. U wszystkich poza Japhrimelem. Japhrimel wziął butelkę, podniósł ją do ust i upił łyk. Jego oczy pociemniały odrobinę. - A’tai, hetaire A’nankimel’inn. Diriin – podał butelkę Jace’owi. – Dziękuję. - Nie wspominaj o tym – Jace przechylił flaszkę i wylał dymiący płyn na marmur a potem zakręcił ją zwinnym ruchem. – No cóż, jeśli mamy wyruszyć na misję samobójczą, to proponuję się z tym pośpieszyć. - Miejmy nadzieję, że nie jest samobójcza – rzuciła sucho Gabe. – Mam rachunki do zapłacenia. Nie stać mnie na to, żeby umrzeć. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Wyglądałam przez okno, obserwując jak przesuwa się pod nami ciemny ocean. Japhrimel opierał się o kadłub po drugiej stronie mojego okna i też wyglądał na zewnątrz. Ładownia poduszkowca była wyposażona w funkcjonalne siedzenia, a cała tył był zawalony skrzyniami ze sprzętem i zapasami. Miałam nadzieję, że nie będziemy potrzebować tego wszystkiego, co ze sobą zabraliśmy – z tym, co tam zebraliśmy, mogliśmy ścigać Santino miesiącami. Gdybym miała spędzić tyle czasu na tropieniu go, to chyba bym zwariowała. Gabe, przypięta pasami do siedzenia kapitana, pilotowała zręcznie pojazd. Eddie przeszedł całą długość wnętrza poduszkowca, powarkując cicho, obrócił się na pięcie, wyjrzał przez przednie okno, a potem obrócił się i zaczął wszystko od nowa. Przygotowywał golem’ai do uwolnienia. Te błotne stwory stanowiły najgroźniejszą broń Skinlina. Na samą myśl o nich poczułam, jak dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Jace z zamkniętymi oczami opierał się o fotel. To był jego zwyczajowy rytuał przed zadaniem, siedzieć w ciszy i spokoju, analizować w głowie plany albo się modlić, albo intonować w ciszy pieśń do loa. Ciernisty tatuaż na jego policzku zmienił odrobinę kształt. A ja? Ja siedziałam i gapiłam się na swoje dłonie, obejmujące luźno rękojeść katany i na złotą skórę pod pierścieniami. Światło migotało w bursztynie, kamieniu księżycowym, srebrze i obsydianie. Dźwięczały i obracały się, naładowane Mocą. Miałam teraz całe mnóstwo rzeczy do kontrolowania. Moc wibrowała w powietrzu wokół mnie, torując sobie drogę do mojego mózgu, drażniąc i błagając by z niej skorzystać. Wysunęłam odrobinę miecz z osłony, zaledwie cal, i obserwowałam słaby niebieski blask wijący się po ostrzu. Znajoma pieśń mojego ostrza z zaklętymi w nim runami rezonowała, przebijając się przez jęk baterii zasilających poduszkowiec. Spojrzałam na Japhrimela, który obserwował fale. Jego ostry profil złagodniał w niebieskim świetle. Zamrugałam. Jego oczy nie były już laserowozielone. Zamiast tego były ciemne, zamglone. Westchnęłam, chowając katanę z powrotem do osłony. - Japhrimel? Spojrzał na mnie, a potem się uśmiechnął. To był intymny uśmiech zarezerwowany tylko dla mnie i sprawił, że całkiem straciłam dech. Dzisiejszego ranka leżałam z nim w jednym łóżku, pomyślalam, i fala szkarłatu zalała moje policzki. - Twoje oczy – powiedziałam słabym głosem. Wzruszył ramionami. To był elegancki, wyważony ruch. Czy ja też będę miała tę jego grację? Albo tę trzeszczącą aurę Mocy która go otaczała? Są gorsze rzeczy pomyślałam, i wzdrygnęłam się. Nie. Jestem człowiekiem. Człowiekiem. Nie, nie jestem. Zdałam sobie z tego sprawę po raz setny i zacisnęłam dłoń na rękojeści katany. - Są teraz ciemne – powiedział. – Tak mi się wydaje. Cieszy mnie to. - Dlaczego? Jego uśmiech pogłębił się odrobinę. - To znaczy, że nie należę już do Piekła – wyjaśnił krótko. – Tylko do ciebie. - Więc technicznie rzecz biorąc jesteś wolny? Mógłbyś stąd odejść i zostawić to wszystko? – nalegałam. - Oczywiście, że nie. To po prostu znaczy tyle, że kiedy Jajo wróci do Lucyfera, ja zostanę z tobą. - Nie jestem pewna, czy mi to odpowiada – odparłam i wróciłam do wyglądania przez okno. – Co on może mieć na tej wyspie, Japhrimel? - Kilka ochronnych kręgów, ludzką straż i inne rzeczy – ciągle opierał się o kadłub. – Nie sposób tego odgadnąć. Najlepiej zrobimy jeśli poczekamy i zobaczymy na własne oczy. - Tak jak każdy standardowy system militarny – dodała Gabe z dziobu. – Nie powiem dokładnie co to może być zanim tam nie wylądujemy. Będziemy musieli się poruszać szybko i w luźnych grupach. Nie starczy nam czasu na dokładne planowanie. Już to przerabialiśmy, ale rozmowa przynosiła ulgę. I tak była lepsza niż milczenie. Ale i tak coś mnie nurtowało, jakieś pytanie którego nie mogłam do końca sformułować. - No cóż, skoro jesteśmy niewidzialni, to chyba możemy się trochę rozejrzeć po okolicy, zanim poślemy ich tyłki do piekła – wywarczał Eddie. A potem spojrzał na Japhrimela. – Bez obrazy. Japhrimel zamrugał. - Nie szkodzi. Patrzyłam na kołyszące się w dole morze. Nigdy ich nie lubiłam. Wszystko, co było tak ogromne i nieprzewidywalne sprawiało, że ciarki przechodziły mi po krzyżu. To samo odnosiło się do burz z piorunami, niektórych Wyższych Energii i... demonów. Pytanie majaczyło gdzieś w mojej podświadomości, gdy tak siedziałam i wyglądałam przez okno. Jak właściwie Santino udało się uciec z Piekła? Był przerażający, o wiele bardziej niż jakikolwiek inny ludzki potwór z którym się zmierzyłam. A mimo to... Widziałam już Piekło i wcale nie wyglądało mi na to, żeby Santino posiadał ten rodzaj Mocy, który był potrzebny żeby uwolnić się spod władzy Księcia, zwłaszcza jeśli miał coś tak cennego jak Jajo. Oczywiście, Jajo nie było zbyt często używane... więc prawdopodobnie było też strzeżone. Strzeżone przez demona, o którym Lucyfer myślał, że może mu zaufać. Moje oczy przesunęły się po płaszczu Japhrimela i zatrzymały na jego profilu. Nie chciałam o tym myśleć, zwłaszcza po tym jak spędziłam ranek przetaczając się z nim po łóżku. Ani razu mnie jeszcze nie zawiódł. Mogłam mu zadać to trudne pytanie później. O ile w ogóle istniało jakieś później. Przed sobą mieliśmy jeszcze jakieś cztery godziny lotu, zanim dotrzemy do wyspy. Potem musieliśmy rozgryźć jej system obronny, rozwalić go i zabić Santino... i uratować dziewczynkę. Córkę Doreen. Albo jej klona. Albo sklonowanego Lucyfera z częścią Doreen. Jedną czwartą? Połową? Jak dużo? Czy to miało znaczenie? Oczywiście, że nie. Byłam jej to winna. To ona zwróciła mi moje ciało i sprawiła, że przerażona dziewczyna w moim wnętrzu wreszcie zniknęła i zastąpiła ją dorosła osoba. Och, na litość boską, Danny!, pomyślałam, podnosząc katanę i opierając czoło o osłonę. Byłam wdzięczna, że jechaliśmy nocą, więc nie mogłam zobaczyć swojego odbicia w szybach. Co masz zamiar zrobić z dzieckiem demona? Udawać jej mamusię? Wysłać ją do szkoły i mieć nadzieję, że nie spali jej do gołej ziemi? To nie ma znaczenia, odpowiedziałam sobie. Nie możesz oddać małego dziecka – dziecka Doreen – w łapy Lucyfera. Po prostu nie możesz. Co on by z nią zrobił? Jesteś to winna Doreen. Uratowała ci życie za cenę własnego. Westchnęłam. Siedziałam w przemodelowanym i w pełni wyposażonym gruchocie i wciągałam w to wszystko swoich najlepszych przyjaciół – a kto nadawał się teraz na mojego najlepszego przyjaciela jeśli nie Gabe? – i jej chłopaka. I Jace’a. I Japhrimela, ale on prawdopodobnie mógł o siebie zadbać. Mógł? Dlaczego, do cholery, tak się o niego martwiłam? Opuściłam miecz, postukując palcami o rękojeść. - Japhrimel? - Dante. - Czy ty... czy jesteś teraz bardziej podatny na ataki? – spytałam. Brzmiałam o wiele bardziej niepewnie niż planowałam. - Nie na ludzkie – odparł krótko. – Możliwe, że na ataki kilku demonów. Niewielu. - Czy Santino jest jednym z nich? Wzruszył ramionami. - O niego się nie martwię. - To nie jest odpowiedź. - Zrobiłaś się bardziej spostrzegawcza. - A ty unikasz odpowiedzi. Co znaczy, że może cię skrzywdzić. - Moc ukryta w Jaju prawdopodobnie może wyrządzić mi szkodę. Mimo to, nie mnie chce pojmać – przypominał teraz rzeźbę zrobioną z ciemności. Tylko jego skóra połyskiwała lekko. - Postrzelił mnie. Wątpię, żeby „pojmanie” było na jego liście jeśli chodzi o mnie. - Gdyby chciał cię zabić, to wypatroszyłby cię, Dante. Mógł to zrobić. Zamiast tego, tylko cię postrzelił bo wiedział, że byliśmy blisko i że twój stan opóźni nasze działanie. To oczywiste, że przypomni sobie o tobie w odpowiednim momencie. A to oznacza, że ma plan. To wcale nie pomogło mi poczuć się lepiej. Otworzyłam usta żeby coś powiedzieć, ale Jace mnie ubiegł. - To nie ma znaczenia – powiedział. – Jak tylko moja Rodzina dorwie Corvinów, wszystkie skrupulatne plany Santino wezmą w łeb. Nie zostanie mu nic, z czym mógłby z nami pogrywać. - Wątpię w to, że nie spodziewa się twojego ruchu – powiedział cicho Japhrimel. Poduszkowiec zatrząsł się, a ja spięłam się w swoim fotelu. Eddie zawarczał. - To ciągle, kurwa, nie ma znaczenia – warknął. – Upolujemy go – obrócił się żeby przyszpilić nas wszystkich swoim morderczym spojrzeniem. – Nie po to jechałem tu taki kawał i gniotłem się w dwóch poduszkowcach, żeby dać mu teraz zwiać. Poza tym, mamy ze sobą Gabriele Spocarelli. I Jace’a Monroe. I Danny Valentine, wersję drugą, niepokonanego Nekromantę, ze swoim własnym demonem. I mamy Eustace’a Edwarda Thorstona III, Skinlina czarodzieja i nieźle wkurwionego wojownika – obnażył zęby w uśmiechu. – Skrzywdził moją Gabby – ciągnął miękko. – I zapłaci mi za to. Zamrugałam. To była najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek od niego usłyszałam. Gabe nie odwróciła się, ale z ułożenia jej ramiona mogłam się domyślić, że się uśmiechała. Japhrimel obrócił się i spojrzał na Eddiego z odrobinę zaskoczonym wyrazem twarzy. Jace uśmiechnął się z zamkniętymi oczami, opierając głowę o fotel. Odchrząknęłam. - Dzięki, Eddie. Już mi lepiej – powiedziałam sucho. I co zabawne, naprawdę tak się czułam. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY - Kurwa mać – gwizdnęła Gabe. – Spójrz na to. - Co ze skanami na podczerwień? – spytałam. - Nic nie wychwyciły. Nie mogą nas zobaczyć – powiedział Jace, pochylając się nad ramieniem Gabe i przypinając takielunek. – Ogoun... – wyszeptał. – Cholera. - Imponujące – zachichotała Gabe. To był beztroski, dziewczęcy śmiech ale sprawił, że aż zęby mnie zabolały. – To mi wygląda na kryjówkę naprawdę złego dupka. Pod nami spienione lodowe morze rozdzielały klify z litej skały. Wyspa była kawałkiem skały wystającym spomiędzy zwałów kry. Na jej szczycie stał zamek. Jego strzeliste iglice wzbijały się w ciemność, ozdobione plamkami żółtego i błękitnego światła. Wyglądał jak wyrwany prosto z gotyckiej baśni, z mnóstwem wież i wrzeszczącymi gargulcami wyrzeźbionymi w kamieniu. - Daj mi laserowy wydruk tego miejsca – powiedziałam, a palce Jace’a zatańczyły po klawiaturze. Komputery zabuczały. Skaner w warkotem obudził się do życia. – Jesteś pewien że jesteśmy niewidoczni? Eddie wyrwał papier w maszyny. - Wygląda na to, że tu, tu, tu i tu zamontowano baterie przeciwlotnicze – powiedział, rozkładając wydruk na małym składanym stoliku. – Gdyby wiedzieli że tu jesteśmy, już dawno by nas zestrzelili. Przesunęłam dłonią po gładkim papierze. Skończyliśmy ostatni przegląd sprzętu. Teraz jedyne co nam pozostało, to wyskoczyć przez boczny luk i zacząć sprawiać kłopoty. - Jace, daj mi kilka obrazów z innych perspektyw. Gabe, utrzymuj nas na stałym poziomie. Magiczne skany będą bezużyteczne jeśli nie podlecimy wystarczająco blisko. - Wiem, mamo – zakpiła Gabe. – Daj mi, kurwa, prowadzić, okej? - Nie zdają sobie sprawy z naszej obecności – powiedział Japhrimel. – Dante, to miejsce jest bardzo dobrze strzeżone. - I dobrze – odparłam. – Im więcej zamieszania, tym lepiej. Jace położył na stół kolejne dwa wydruki. - Więcej? – spytał, napotykając wzrokiem moje spojrzenie. To była chwila całkowitego zgrania, takiego jakie zawsze między nami panowało, gdy razem pracowaliśmy. - Możesz przebić się przez osłony? – spytałam. - Nie będzie z tym kłopotu – powiedział demon, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Santino nie posiada żadnej osłony przed demonami. Gdyby miał, Lucyfer by go namierzył. Jest tutaj całkiem odsłonięty i polega wyłącznie na maskowaniu się. - Dobrze – rozłożyłam dłonie nad wydrukami. – Japhrimel, zadbaj o to, żebym nie zaczęła krwawić. Skinął głową. - Oczywiście. Skupiłam się, szukając połączenia które nawiązałam poprzednio. Było słabe... dziecko nie było Doreen, nie było też człowiekiem. Ja też nim nie byłam. Już nie. Podążyłam za napiętą, cienką jak nić liną rozciągniętą nad wzburzonym morzem. Szukałam. Szukałam. Kontakt. ...kim jesteś?... Głos nie był ani męski ani żeński, ale był znajomy, tak znajomy jak mój własny. Fala gorąca rozlała się po moich ramionach, wniknęła do kości. Serce waliło mi jak młotem, a w ustach poczułam miedziany posmak. Połączenie otworzyło się, rozerwało. Piekący ból w otwartej ranie, Doreen, wspomnienie Doreen odchylającej do tyłu głowę, jej dłonie pełne białoniebieskiego ognia, jej krew wszędzie... ...kim jesteś?... Kontakt powiększył się. Moje mentalne „palce” zamarły w bezruchu, niezdolne do puszczenia tego czegoś... dziecka? Tyle że żadne dziecko nie może być aż tak silne... badało mnie jak muchę pod mikroskopem. Zatoczyłam się do tyłu. Japhrimel złapał mnie za ramiona, podtrzymał i wchłonął w siebie negatywną energię. Oparł brodę na mojej głowie. - Dante? - Nic mi nie jest – powiedziałam. Przytwierdziłam palce do obrazu na wydruku. Cokolwiek to jest, nie jest dzieckiem. Wygląda jak dziecko, ale nim nie jest. Ale jest Doreen, a ja obiecałam. – Jest tutaj. Uderzymy najmocniej jak się da i wyrwiemy ją stąd. - Brzmi nieźle – rzuciła Gabe. – Przestawię starą Betsy na autopilota. Spojrzałam na Eddiego. Kudłaty blondwłosy Skinlin podciągnął wyżej swój skórzany płaszcz na ramionach, a potem sprawdził po raz nie wiem który z kolei swoją broń. - Może powinnaś tu zostać, Gabe – zasugerowałam. - Pieprzyć to – odcięła się, postukując palcami w kokpit autopilota. Wpisała współrzędne a potem wysunęła się z fotela kapitana, podniosła swój pas i przypięła go. Pistolety wyrzutowe, plazmowe i noże spoczywały w nim na swoich zwykłych miejscach. Nawet w całym rynsztunku wyglądała niemożliwie wręcz elegancko. – Nie mam zamiaru tu zostawać, podczas gdy wy będziecie się bawić w najlepsze. - Możesz pilotować pojazd. Potrzebujemy kierowcy, który w razie czego szybko nas stąd wywiezie. - Przestań mi zawracać głowę, mamo – Gabe przewróciła oczami i wepchnęła szpilkę w swoje splecione włosy. – Dlaczego ty tu nie zostaniesz i nie będziesz nas osłaniać? - To zadanie Jace’a – odparowałam. A potem spojrzałam w dół na wydruki. Mój palec spoczywał na jednym z żółtych punkcików światła, daleko w dole po południowej stronie zamku, na jednej z najbardziej niedostępnych części budynku. – Japhrimel, czy potrafisz... hmm, latać? - Pomogę ci dostać się do tego okna, Dante – odparł. – Mimo to nie mogę unieść więcej niż jedną osobę. - O nas się nie martw – zaćwierkała Gabe. – Mamy ze sobą deski. - Nie wydaje mi się, żebym mogła wam to wybić z głowy – odchyliłam głowę do tyłu. Usta Japhrimela musnęły moją skroń. Jace spojrzał na wydruki. Z niejaką trudnością oderwałam palce od stolika. Moje serce wpadło w swój zwykły rytm jak przed każdym zadaniem – biło zbyt szybko by odpoczywać, i zbyt wolno by galopować. Adrenalina zalała mój krwiobieg. - Chwileczkę – powiedział Jace. – Nie zostanę tu. Potrzebujesz wsparcia. - Mam Japhrimela – odparłam, nawet nie zastanawiając się nad sensem swoich słów. Powiedziałam to na głos. Kąciki ust Jace’a wygięły się ku dołowi. Ramiona Japhrimela napięły się nieznacznie. Znak na moim ramieniu zapłonął ogniem. - Jest nas za mało żeby kogoś zostawić – powiedział Eddie. – Potrzebujemy wszystkich, żeby zacząć akcję. Zgarbiłam się. - Wszyscy jesteście popieprzeni – wyciągnęłam otwartą dłoń nad stół. – W porządku. W takim razie idziemy wszyscy. Gabe położyła swoją rękę na mojej. - Wszyscy razem i niech bogowie mają nas w swojej opiece. Eddie nakrył nasze dłonie swoją owłosioną łapą. - Pieprzyć ich wszystkich – wywarczał. Jace również położył rękę na naszych dłoniach. - Nie będę stał z tyłu i się przyglądał – powiedział. – Nie podczas takiej akcji. Japhrimel stanął w miejscu, a potem przesunął się na bok. Położył dłoń na naszych. - Niech wasi i moi bogowie nas chronią – dodał poważnym głosem. - Nie wiedziałam, że demony mają swoich bogów – Gabe wykrzywiła usta w uśmiechu, który przybierała podczas walki. Ruszyliśmy się z miejsca zupełnie jak na wcześniej przygotowany sygnał, a ja spojrzałam na Japhrimela. - Uważaj na siebie, dobrze? – potarłam kciukiem rękojeść katany. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby wyraz jego twarzy był tak okrutny i morderczy. Niesamowity zielony blask bijący z instrumentów pokładowych otaczał go radioaktywną aurą. - Nie martw się o mnie, Dante. W swoim życiu brałem już udział w wielu bitwach. Spojrzałam w dół na komputerowe wydruki. W ustach mi zaschło. Wyspa była ogromna, a ja nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie mógł się ukrywać Santino. Jace otworzył klapę bocznego włazu, gdy poduszkowiec zwolnił lot. - Macie opaski? – wrzasnął, przekrzykując nagłe wycie wiatru, szum wody i huk otwieranych pod ciśnieniem zaworów. Wspólne łącze w uchu każdego z nas zatrzeszczało, pobudzone do życia. Potrząsnęłam głową... nie znosiłam łącz, ale nie mogłam też pozwolić sobie na rozproszenie koncentracji utrzymując mentalne połączenie z piecioma osobami. Pokazałam mu opaskę, a Gabe i Eddie zrobili to samo. Nasza trójka była podłączona do wewnętrznej sieci komputerowej poduszkowca. Znaczyło to, że mogliśmy namierzyć swoje pozycje za pomocą opaski. Gabe wyciągnęła długą deskę NeoSho ze stosu skrzyni. Sprawdziłam po raz pięćdziesiąty swój pistolet plazmowy. Eddie wziął NeoSho a Jace wyciągnął swojego Chervoyagera. Szum włączanych sliców wypełnił powietrze. - Do zobaczenia w wariatkowie – wrzasnęła Gabe, uśmiechając się i podbiegła do drzwi. Eddie ruszył za nią, rozpędzając swoją deskę, i wyskoczył na zewnątrz, pozostawiając rysujący się za sobą zielonożółty blask magii Skinlina. Przygotowywał golem’ai do odpalenia, pomyślałam i zadrżałam. Te błotne stwory zawsze przyprawiały mnie o dreszcze. - Japhrimel – wrzasnęłam, przekrzykując hałas – postaraj się narobić tylu szkód, ile tylko możesz, kiedy już odbijemy dziecko. Jeśli potrafisz, zrównaj to miejsce z ziemią. Skinął krótko głową, a jego płaszcz zaczął falować i trzepotać, rozdzielając się z przodu. Z trudem przełknęłam ślinę. Jace wyskoczył przez luk z dwoma pistoletami w dłoniach i dwoma mieczami przytroczonymi do pasa. Wzięłam głęboki oddech. - Złapiesz mnie? – krzyknęłam. Skinął głową. Nie czekałam dłużej. Zanim zdążyłam stracić odwagę, przebiegłam przez luk i wypadłam prosto w objęcia nocy. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Zdecydowanie mieliśmy dobre wejście. Stanowiliśmy zbyt małe obiekty dla tarcz przeciwlotniczych, i zanim Japhrimel poderwał mnie w górę i znalazłam się w jego rękach, ujawnił się pierwszy z golem’ai. Miał siedem stóp wzrostu i był zbudowany z czegoś, co wyglądało jak błoto. Wyglądał jak człowiekopodobna, rozumna istota z płonącymi żółcią oczami. Wylądował na blankach z głuchym tąpnięciem. W chwilę potem rozległy się krzyki, przebijające się przez huk fal i świszczący, lodowaty wiatr. Zimno. Było potwornie zimno. Wiatr kąsał całe moje ciało. Jace zakołysał się na pod nami na swojej desce, jadąc szybko wśród świstu pocisków. Skąd one się wzięły, pomyślałam, i rzuciłam podpalaczem w powietrze. Podmuch Mocy posłał go łukiem w stronę wystającej skały, na której gromadzili się strażnicy ostrzeliwujący nas ogniem. Eksplozja na krótko podbarwiła ciemność nocy wściekłym pomarańczem, a ja dostrzegłam Gabe i Eddiego dolatujących do południowej strony zamku. Gabe poruszała się wśród kul z niesamowtią gracją, tak jakby ścigała poduszkowca w Saint City. Gdy Japhrimel poszybował w dół, lecąc tak, by uniknąć krzyżowego ognia, usłyszałam jej ostry krzyk. Jedna grupa ostrzeliwujących nas strażników eksplodowała w powietrze. Poczułam podmuch Mocy Gabe. Użyła podpalacza. Ledwo to zanotowałam, gdy w przeciągu kilku sekund wybuchła walka. Podpalacze Jace zatrzeszczały, gdy ciskał je w obie strony, burząc całą wieżę. Kamień rozpadł się na kawałki, a ja usłyszałam jego krwiożerczy okrzyk radości. Potem przeleciał nad blankami z mieczem w jednej ręce i pistoletem w drugiej, niemal wypuszczając spod stóp swojego slica, gdy pocisk z działka plazmowego uderzył w krawędź jego osłony. Japhrimel i ja byliśmy po północnej stronie i mieliśmy właśnie zrobić ostry zakręt, który zaprowadziłby nas na pozycję, z której mogliśmy zlokalizować miejsce w zamku, gdzie wyczułam obecność dziecka Doreen. Po tej stronie także widać było skupisko ludzi z bronią, którzy zaczęli przemieszczać się z jednego końca blanki na drugi, żeby skupić się na pozostałej trójce. - Zrzuć mnie! – krzyknęłam, odpalając podpalacza, i ku mojemu zdumieniu, Japhrimel posłuchał. Uderzyłam mocno o podłoże, koziołkując, a on wylądował tuż za mną. Pierwszych dwóch strażników zdjęłam zanim w ogóle zdałam sobie sprawę z tego, co się wokół mnie dzieje. Przykucnęłam, chwyciłam za żelazny pręt na którym stał strzelec, odszukałam wzrokiem jego kostkę i uderzyłam. Zatoczył się i wypadł prosto na wiatr. Z jego ust wyrwał się ludzki wrzask, pochłonięty przez wrzawę. - Ciężki ostrzał – wydyszał Eddie. - Piszę się na to – rzuciłam, podnosząc się z ziemi i słysząc terkot salwy ognia, gdy Japhrimel zajmował się drugim ludzkim strażnikiem. Sumienie będzie mnie gryzło później... mimo wszystko ci ludzie przystąpili do Santino. Wykorzystali już swoją szansę. Przesunęłam działko plazmowe i zwolniłam zasuwę, modląc się żeby zadziałało... Moje modlitwy zostały wysłuchane. Pociski rozdarły drugi koniec ściany, niszcząc jedno działko za drugim przy akompaniamencie głośnego trzasku. Obróciłam się, gdy Japhrimel wrzasnął coś niezrozumiałego, co i tak pojęłami, i cisnęłam kolejnym podpalaczem w działko, gdy chwycił mnie i razem opadliśmy w pustą przestrzeń. - O wiele lepiej. Leciał, omijając po drodze zabłąkane odłamki gruzu. - Miejmy to już za sobą! – krzyknął. Spojrzałam w dół. Szybko traciliśmy wysokość. - Nakieruj mnie, Danny – głos Gabe zatrzeszczał we wspólnym łączu. Cieszyłam się, że mogłam to zrobić. - Dwa okna w górę, na wprost was. Tam jest dziecko. Podleć tam i uważaj, bo od twojej lewej strony nadlatuje właśnie grupa strzelców. - Zrozumiałem – warknął Eddie. W powietrzu rozległa się kolejna eksplozja i buchnęły płomienie. Wstrząsające bum! rozdarło noc i posypało się szkło i kamienie. Usłyszałam wysokie ludzkie krzyki, rozległ się kolejny grzmot. W ogromnej stercie kamienia rozjarzyły się światła. O żesz kurwa, pomyślałam, właśnie zaczęliśmy frontalny atak na pełną skalę skierowany w kryjówkę demona i na razie uchodzi nam to na sucho. Wtedy sprawy zaczęły przybierać dość interesujący przebieg. Nie chciałam patrzeć, jak Japhrimel leciał... a właściwie jak szybował, skoro zaczynaliśmy gwałtownie spadać. Wycelował w okno, a ja na kilka chwil zamknęłam oczy i starałam się ją wyczuć, pozwalając by wszystkim się zajął. Była już tak blisko, tak blisko... - Dante? – spytał Japhrimel przez łącze. - Jesteśmy w środku – powiedziała Gabe. – Co, do cholery... - Danny! – wrzasnął Eddie. – On tu jest! On tu jest! - Spal tą pieprzoną norę do gołej ziemi, Japhrimel! – krzyknęłam, a cały świat zamarł w ciszy i oślepiającej bieli, gdy przywołał do siebie całą Moc jaką tylko zdołał. Szczupły, białoskóry kształt ukazał się w podmuchu eksplozji. Całe moje ciało wrzasnęło. To mógł być Santino, moja ofiara, lecąca przez lodowato zimne powietrze. Jeśli to on, to wybuch go nie zabił, pomyślałam. Nawet upadek z takiej wysokości go nie zabije. Jest demonem, nawet jeśli jest słaby, to dla nas jest za silny. A my jesteśmy tacy wolni, za wolno się ruszamy... Jace przykucnął ostrożnie wewnątrz wyrwy w południowej ścianie zamku. Japhrimel puścił mnie i poleciałam, koziołkując, przez zimne powietrze. Działający szybciej niż u człowieka refleks uratował mnie, gdy uderzyłam w kamienną ścianę. Huk kolejnej eksplozji wstrząsnął murem. Zwinięta w kłębek wpadłam do wyrwy, drąc palcami po kamieniu. Zimne powietrze szarpało moimi włosami. Wylądowałam na drewnianej podłodze zaśmieconej odłamkami szkła, kawałkami kamienia i drzazgami. Pomieszczenie było pokojem dziecinnym. Kamienne ściany ozdobiono pastelowymi draperiami. To była niezbyt udana próba sprawienia, żeby pokój wyglądał na mniej ponury. Porozrzucane na podłodze zabawki płonęły. Ogromna, zdobiona, mahoniowa rama łóżka przycupnęła w jednym kącie, i zobaczyłam zabłąkany promień światła odbity od szmaragdu na czole dziecka, gdy błysnął raz oszałamiającym blaskiem. Mój własny szmaragd zaśpiewał, odpowiadając na wezwanie. - Och, nie... Eddie krzyknął. Zapach lodu, zimnej krwi, larw i mokrego szczurzego futra podrażnił mi gardło. Gdybym miała coś w żołądku, to teraz bym to zwymiotowała. Nie miałam pojęcia, czy demony w ogóle mogły wymiotować. Santino. To był jego zapach, był tutaj, wiedziałam, że tu był. Więc to on wyleciał wtedy z pokoju. W oddali, pod ścianą, leżała połamana i zakrwawiona Gabe. Była tu pierwsza, Santino też tu był, prawdopodobnie spodziewając się nas jak tylko zaczęło się całe zamieszanie. Jak bardzo była poraniona? Nie miałam teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Eddie się nią zajmie. Eddie zerwał się na równe nogi, potrząsając swoją kudłatą głową. Wyglądało na to, że uderzył mocno w drugie skrzydło żelaznych drzwi prowadzących do tego pokoju. Włosy miał osmalone i cały był pokryty kamiennym pyłem. Podbiegł szybko do Gabe. Nie pozwól żeby coś jej się stało, modliłam się, nie pozwól... Jace złapał mnie za ramię i poderwał z podłogi, gdy Japhrimel wylądował w pokoju, a jego płaszcz falował wokół niego, gdy przekoziołkował po ziemi. Skoczył na równe nogi, a potem obrócił się w powietrzu. Zobaczył mnie i skinął głową. Ruszył w stronę Gabe, a ja wyrwałam się Jace’owi i rzuciłam się w stronę łóżka. Dziewczynka siedziała wyprostowana, a jej ciemne oczy były wielkie jak spodki. Jedynym niepewnym źródłem światła był poblask pożaru widoczny przez ogromną wyrwę w ścianie. Szkło potłuczonej lampy z sufitu chrzęściło pod moimi butami. Dotarłam do łóżka i wbiłam wzrok w dziewczynkę. To nie jest dziecko, przypomniałam sobie. Co ja właściwie wyrabiam? - Idź – powiedział Japhrimel. – Idź, zabierz ją na statek. Przeżyje. - Rozerwał jej brzuch! – krzyknął Eddie, ale Japhrimel chwycił go za ramiona, a jego oczy rozbłysły starym, jaskrawozielonym płomieniem. - Naprawiłem to. Przeżyje, czarodzieju. Jeśli drogie ci jej życie, zabierz ją stąd! – powiedział Japhrimel i popchnął go do przodu. - A co z Santino? – krzyknął Jace. Wyciągnęłam dłonie. Dziewczynka utkwiła we mnie wzrok. Kakofonia dźwięków – wrzask klaksonów, ludzkie zawodzenie, ogień tarcz przeciwlotniczych i świst pocisków próbujących w coś trafić – powoli ucichła. Ma oczy Doreen, pomyślałam, a dziecko skinęło głową. Nie chodziło tylko o to, że była piękna, bo naprawdę taka była. Wyglądało to tak, jakby Lucyfer i Doreen zostali połączeni w jedną małą, idealną całość. Szmaragd na jej czole nucił cicho. Nie chodziło też o to, że wyciągnęła dłonie w moją stronę i uśmiechnęła się. Nie chodziło też wcale o to, że pachniała znajomo, kombinacją świeżo wypieczonego chleba i czegoś unikalnego, co rozpoznała moja podświadomość. Chodziło o cień zrozumienia w jej ciemnych oczach i absolutny brak strachu. Wiedziałam, że jakimś cudem na mnie czekała. Wiedziała, że po nią idę i zaakceptowała to. Ta wiedza zmroziła mnie aż do kości. Ona nie jest człowiekiem, pomyślałam. A co jeśli lepiej będzie zostawić ją z Santino? Wzięłam ją na ręce i obróciłam się, biegnąc w stronę reszty i czując jej pulchne, ciepłe ramionka obejmujące moją szyję. Eddie zdążył uzbroić trzeciego z golem’ai. Rozległy się krzyki. Ciężkie, zbrojone żelazem drzwi prowadzące do reszty zamku wibrowały od wrzasków i głuchych uderzeń. Włamywali się do środka. Ludzka armia Santino była już w drodze. A gdzie się podział on sam? Jak dużo czasu zajmie mu żeby się tu dostać? Nie miałam czasu, żeby się tym martwić. Przekazałam dziewczynkę Jace’owi. Złapał ją zanim zdał sobie sprawę z tego, co zamierzałam. Wypchnęłam go przez dziurę w ścianie, a jego deska zajęczała od energii kinetycznej jaką w nią wtłoczyłam. Użyłam za dużo Mocy, przepraszam, Jace... - Zabierz ją na statek, Jace! Ruszaj się! Japhrimel podciągnął Gabe do góry. Moc huczała w tak ograniczonej przestrzeni i barwiła powietrze diamentowoczarnymi, wirującymi płomieniami. Gabe opadła bezwładnie w jego ramionach, ale powiedział że przeżyje. Eddie przejął bezwładne ciało Gabe. Jej slicboard leżał powykręcany i bezużyteczny pod ścianą. - Poszedł tamtędy... – krzyknął Eddie z twarzą wykrzywioną wściekłością, wskazując na dziurę w murze. Złapałam go za kołnierz i potrząsnęłam. - Wyprowadź stąd Gabe! Ruszaj się! Nie musiałam mu dwa razy powtarzać. Rzucił się w stronę wyrwy w ścianie trzymając ją w ramionach. Krew ściekała z jej długiego warkocza. Miałam nadzieję że ciągle żyła, bo jeśli umrze, to zabiję cię dwa razy, Santino... - Danny, uciekaj – krzyknął Jace przez łącze. – Pośpiesz się! Japhrimel ruszył w stronę dziury w ścianie. O nie, pomyślałam. Nigdzie nie idę. Mam tu rachunki do wyrównania. Odwróciłam się w stronę drzwi, uwalniając katanę. Upuściłam pożyczoną osłonę, wyrwałam łącze z ucha i wsadziłam do lewej dłoni pistolet. Wzięłam głęboki oddech. Japhrimel z poślizgiem wyhamował przed dziurą w ścianie. Czyżby naprawdę się spodziewał, że opuszczę to miejsce bez załatwienia tego co musiałam zrobić? Tak długo jak istniał Santino, nigdy nie będę mogła spokojnie żyć. Usta Japhrimela ułożyły się w moje imię, gdy nabrałam powietrza w płuca, a moje ostrze rozbłysło bezlitosnym niebieskim światłem, rzucając jaskrawe refleksy na zrujnowany pokój. Wycelowałam pistolet w drzwi, gdzie krąg rozgrzanego do białości blasku powiedział mi, że strażnicy używali laserowych noży, żeby włamać się do środka. - Santino! – ryknęłam z całą swoją nowoodkrytą Mocą i nacisnęłam spust pistoletu, gdy demon Vardimal przebił ścianę za łóżkiem, zmieniając mahoń w drewnane drzazgi, które przeleciały przez pokój jak odłamki szrapnela, a kamień w pył i roztrzaskane sople lodu. Fala uderzeniowa rzuciła mną o ścianę, i niemal wypuściłam miecz z ręki gdy trzasnęłam w nią z obrzydliwym grzmotnięciem, przez które jeszcze więcej tynku odpadło z sufitu i ścian. Japhrimel wydał z siebie ryk tak potężny, że był niemal bezdźwięczny, i rzucił się prosto na Santino. Który wyrzucił w powietrze jedną uzbrojoną w pazury dłoń, w której trzymał coś lśniącego, wykręcił nadgarstek i cisnął skrzącym się przedmiotem w Japhrimela. Jajo! Ta myśl przedzierała się przez mój mózg jak przez gęsty syrop. Odzyskałam równowagę, nasłuchując trzasków dochodzących zza szczątków drzwi. Pocisk plazmowy rozbił się o pole siłowe laserowych noży powodując reakcję łańcuchową. Plazma wchodząca w reakcję z energią emitowaną przez laser uwalniała całe pokłady gwałtownie działającej szkodliwej energii. To była podstawowa zasada obchodzenia się z pistoletami plazmowymi: nigdy nie należało strzelać w materiały wybuchowe i pola siłowe laserów. Nikt, kto by tym oberwał, nie chciałby już brać udziału w walce – nie jeśli się było człowiekiem. Gdybym ja była człowiekiem, wstrząs mógłby mnie zabić. Rzuciłam się w stronę Santino gdy niewielki, połyskujący przedmiot, nie większy niż moja pięść, trafił Japhrimela w pierś... i posłał go przez dziurę w ścianie prosto w objęcia nocy z dźwiękiem, który sprawił że krew pociekła mi z uszu i nosa. Potrząsnęłam głową, oszołomiona zaledwie na mgnienie oka. Fala świdrującego bólu przetoczyła się przeze mnie i zniknęła, a krew zamarzła pod moją skórą w ułamku sekundy. Oddech, jaki wydobył się z moich ust, przypominał obłoczek złożony z kryształków lodu. Japhrimel! Zatrzymałam się gwałtownie, stając twarzą w twarz z Santino, który przeciął szponami zimne powietrze. Nasze stopy chrzęściły po rozbitym szkle i odłamkach kamienia, gdy zaczął mnie okrążać. Nie wyglądał na ucieszonego moim widokiem. - Głupia! – syknął. – Głupia! Zakręciłam kataną w powietrzu. Reszta świata odpłynęła. Został tylko on. I moja zemsta. - Santino – wysyczałam. Cały świat wstrzymał oddech, oczekując na moją zemstę. – Albo Vardimal. Czy kimkolwiek do cholery jesteś. - Nie możesz mnie zabić – szydził. – Żaden demon ani człowiek nie może mnie zabić. Lucyfer o to zadbał. Odsłoniłam zęby, szurając szybko i lekko butami po podłodze. - Zjem twoje pieprzone serce na śniadanie – poinformowałam go. Nie jestem już ani człowiekiem i nie jestem też demonem. Twój immunitet jest całkowicie bezużyteczny. - Mogłaś zostać królową – warknął. Czarne łzy nad jego oczami pochłaniały światło. – Mogłaś pomóc mi zabić Lucyfera i przejąć rządy w Piekle! Ale nie, ty głupi człowieku... - Nie jestem człowiekiem – powiedziałam. – Już nie. Obnażył zęby. - Jak myślisz, kto pomógł mi uciec z Piekła? – krzyknął. Mój miecz błysnął, gdy okrążaliśmy się nawzajem. – Jest asasynem Lucyfera! Jego Prawą Ręką! Wykorzystał cię... To była odpowiedź na pytanie, które majaczyło gdzieś na krańcu mojej świadomości od samego początku – jak to się właściwie stało, że Santino uciekł z Piekła. Powinnam być wściekła na Japhrimela, że zataił to przede mną. Powinnam zastanawiać się, co jeszcze przede mną ukrył. Jakie inne mógł mieć sekrety. Ale z szansą na zemstę w zasięgu ręki i z krwią Japhrimela wypełniającą moje żyły miałam gdzieś wszystkie te wątpliwości. - Pieprzę to – syknęłam, a dźwięk mojego własnego głosy oderwał jeszcze więcej kamienia z sufitu i posłał go na dół w smugach kurzu. – Przyszłam tu żeby cię zabić za to, co zrobiłeś Doreen, ty żywiący się padliną skurwielu. I za każdą inną kobietę, którą zamordowałeś. Nie miałam już czasu na gadanie, bo poruszył się z tą przerażającą, niewidoczną gołym okiem szybkością demonów. Sparowałam uderzenie jego pazurów. Moja katana zadźwięczała i zapłonęła niebieskim ogniem. Wrzasnął. Paskudnym, świdrującym wrzaskiem przejmującej agonii. Pistolet wyleciał mi z dłoni, ale wykrzywiłam palce w szpony i zamachnęłam się na niego. Trysnęła gorąca, czarna krew demona i zamarzła w lodowato zimnym powietrzu. Coś musiało się stać, gdy cisnął tym czymś w Japhrimela. Było straszliwie zimno. O wiele za zimno, nawet jak na Antarktydę. Santino rzucił się na mnie i zwalił z nóg ciężarem swojego ciała. Potoczyliśmy się po ziemi. Santino wbił pazury w moją skórę, a ja poczułam znajomy, rozdzierający ból w trzewiach. Krzyknęłam, zapominając że nie byłam już dłużej człowiekiem, i zrobiłam jedyną rzecz jaka mi pozostała. Skuliłam się, wykorzystując siłę jego rozpędu tak samo jak swoją, i wypchnęłam nas na zewnątrz prosto w noc, zatapiając katanę w jego piersi, wpychając ją tak głęboko jak tylko się dało, wykorzystując do tego każdą uncję nadprzyrodzonej siły jaką dał mi Japhrimel. Ostrze przebiło się przez magiczną skorupę, mięśnie i karbolowy kwas wypełniający jego krew, a agonia jaka wstrząsnęła rozpadającym się ostrzem rozdarła moje ciało. Jeden z odłamków przebił jego serce. Nie przestawałam młócić go swoimi zakrzywionymi pazurami. Z jego gardła trysnął pojedynczy strumień gorącej krwi, która spryskała moją twarz i dłonie i natychmiast zamarzła, niemal zaklejając mi nozdrza. Gdybym nie krzyczała, to pewnie bym się udusiła. Ciągle wczepiałam się w niego pazurami, gdy wpadliśmy do wody. Jego bezwładne, pozbawione życia ciało eksplodowało i rozpadło się na trujące, płonące fragmenty. Wstrząs upadku wycisnął mi całe powietrze z płuc i pozbawił mnie przytomności. Wpadłam nie stawiając oporu prosto w objęcia oceanu, a lodowate fale zamknęły się nad moją głową. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY Unosiłam się na wodzie. Twarzą do dołu. Piekło mnie całe ciało. Zimno było tak dojmujące, że aż paliło. Zmęczenie zakradało się do moich ramion i nóg. Nie. Znajomy głos. Znajomy dotyk palców na policzku, unoszących do góry moją głowę. Nie, nie rób tego, Danny. Musisz żyć. Obiecałaś. Niczego nie obiecywałam!, zakwiliłam cicho. Puść mnie! Zostaw, pozwól mi umrzeć... Masz zadanie do wykonania. Głos Doreen, łagodny, nieugięty. Proszę, Danny. Błagam. Dryfowałam. Tonęłam. Nawet część Mocy upadłego demona nie była mnie w stanie uratować. Coś się stało... Santino zrobił coś, ten niewielki, migoczący przedmiot którym trafił Japhrimela... Santino. Zabiłam go. Patrzyłam, jak jego ciało ustąpiło pod moimi palcami. Rozdarłam mu gardło. Był niezaprzeczalnie martwy, a jego szczątki zostały rozrzucone po wodach zamarzającego oceanu. Nie został po nim ani jeden kawałek. Zabiłam go. Zrobiłam to. Pomściłam cię. To ci nie wystarcza? Nie, odparła poważnie. Masz żyć, Danny. Chcę, żebyś żyła. To za bardzo boli. Zobaczyłam niebieski blask i most pod swoimi stopami. Przez jeden, pełen oszołomienia moment, zawisłam pomiędzy dwoma światami – po jednej stronie mostu rozciągała się Sala Śmierci, której błękitne światło przepływało przeze mnie i stał tam Anubis, wysoki i ponury, a po drugiej stronie znajdował się realny świat, w którym unosiłam się twarzą do dołu pod warstwą połamanego lodu. Przez jedną, nieskończenie długą chwilę zostałam przyszpilona bezlitosnym, pobłażliwym spojrzeniem Pana Śmierci. Mierzącym i oceniającym. Jego czarne oczy wpatrywały się we mnie. To tak bardzo boli, powiedziałam mu. Proszę, nie odsyłaj mnie tam. Potrząsnął czarną głową jeden raz, a potem drugi. Próbowałam walczyć. Nie! Pozwól mi zostać! Pozwól mi zostać! A wtedy przemówił. Jego Słowo zatrzęsło mną. To nie było Jego imię ani żadne inne Słowo Mocy. Nie było to też tajemne imię, jakim Go nazywałam, mój klucz do drzwi Śmierci. Nie. To było moje imię... i coś więcej. To było moje Słowo wypowiedziane ustami boga, dźwięk który wyrażał moje istnienie, dźwięk którego nie należało wypowiadać na głos. Moja dusza drgnęła w moim wnętrzu, odpowiadając na Jego dotyk. Bóg zdjął ze mnie cały przytłaczający moje ciało ciężar i na krótko dał mi poczuć czym jest wolność, niewyobrażalna wolność. Wydostałam się ze swojego ciała, zostawiłam za sobą rzeczywistość, a przejrzyste niebieskie światło stało się złote, zapowiadając To, Co Było Potem. Nagle światło skurczyło się do pojedynczego punkciku w ciemności, a ja na powrót zostałam wepchnięta w swoje ciało, zaciskając dłonie na włosach i szarpiąc je. Coś wyrwało mnie z objęć wody. Zaczęłam się dusić i kaszleć, światła poduszkowca imieniem Baby eksplodowały w ciemności. Jace, z posiniałymi ustami, oplatał nas siecią, a potem zostaliśmy podciągnięci w górę. Przelecieliśmy przez śluzę do ciepłego wnętrza poduszkowca. Właz zatrzasnął się za nami. Dławiłam się i kaszlałam, plując. - Oddychaj, ty uparta, mała suko... – Jace drżał na całym ciele, przeklinając pod nosem i wściekając się na mnie. Woda podmywała pokład, lód topił się szybko pod wpływem ciepła. - Żyje? – spytał Eddie z przedniego siedzenia. Po ogłuszającym hałasie, cisza jaka panowała w poduszkowcu i czyjś normalny głos były dla mnie szokiem. - Żyje – powiedział Jace i objął mnie ramionami. Palce u rąk i stóp piekły mnie i szczypały. – Niech cię cholera, Danny, nigdy więcej mi tego nie rób – pocałował mnie w czoło, obejrzał uważnie moje palce i pociemniałe pierścienie, a potem owinął kocem który zaczął płonąć. Ciepło wracało do mojego ciała. Zęby mi dzwoniły. Prawą dłoń miałam zaciśniętą w pięść i nie mogłam jej rozluźnić. - G-G-Gabe... - Będzie żyła. Twój przyjaciel demon poskładał ją z powrotem wtedy w pokoju. To była najgorsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Straciła mnóstwo krwi, ale jest stabilna i podłączona do monitora – pocałował mnie w policzek i odgarnął mokry kosmyk włosów z mojej twarzy. – Nigdy więcej mi tego nie rób, Danny. Myślałem, że cię zabił. - Dzie-dzie-dzie... – zaczęłam. - Dziecku nic nie jest. Leży zwinięte w kłębek pod kocem. Śpi – zakaszlał. – Posłuchaj, Danny... - A Japhrimel? – wyszeptałam. Jace potrząsnął głową. - Pojawił się drugi poduszkowiec. Pewnie go zgarnęli, nie wiem. Szukaliśmy go, Danny. Naprawdę. Cała ta cholerna wyspa pękła na pół i zapadła się pod lód. Nie sądzę, żeby cokolwiek przetrwało coś takiego. Gdybyśmy nie byli w powietrzu, już dawno byśmy nie żyli. Co się stało? - Zabiłam go – wyszeptałam. – Zabiłam Santino. Rzucił czy-czymś w J-J-aph... - Nie mogliśmy go znaleźć – powiedział Jace. – Przykro mi, Danny. Zasłoniłam uszy pięściami, skuliłam się pod kocem i zaczęłam płakać. W końcu zasłużyłam sobie na to. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY Dwanaście godzin później lecieliśmy nad dziwnie pogrążonym w ciszy Nuevo Rio. Sucha i wreszcie rozgrzana, usiadłam w fotelu naprzeciwko córki Doreen (nie potrafiłam nazywać jej inaczej) i patrzyłam przez okno, jak nad miastem wstaje nowy dzień. Jace usiadł obok Eddiego. Gabe leżała na stole przywiązana pasami i pogrążona w sztucznie wywołanej śpiączce farmakologicznej. Jednostka medyczna, do której była podłączona, mruczała cicho i podawała jej syntetyczne osocze i antybiotyki przez kroplówkę prosto do żyły. Potem obudzi się z bolącą głową i brzuchem, spędzi tydzień albo dłużej na dochodzeniu do siebie, ale będzie żyła. Rodzina Corvinów przestała istnieć. Po prostu... zniknęła. Nawet nie potrafili stanąć do prawdziwej walki. Teraz to Jace był w posiadaniu całego ich majątku i nieruchomości. Gdy odwróciłam wzrok od szyby, zauważyłam że córka Doreen już nie spała. W świetle dnia jej oczy były szeroko otwarte, przejrzyste i ciemnoniebieskie. Zupełnie jak oczy Doreen. Identyczne jak oczy Doreen. Obserwowała mnie z powagą, małe dziecko z przerażająco dorosłym spojrzeniem, w głębi którego kryło się zbyt dużo Mocy i zrozumienia. Przez chwilę po prostu sobie siedziałyśmy – jeden zmęczony, wykończony szlochaniem półdemon Nekromanta i jeden mały demon Androginik. Poradzę sobie, pomyślałam. Przecież i tak nie mam wyboru. W końcu udało mi się odchrząknąć. - Hej – powiedziałam przyciszonym głosem. – Jestem Danny. Przyglądała mi się przez kilka kolejnych sekund, zanim odpowiedziała. - Wiem – powiedziała czystym głosem. – Powiedział mi, że przyjdziesz. W ustach mi zaschło. Takie zachowanie nie było normalne w przypadku dziecka. Tak jakbym ja wiedziała jakie zachowanie było odpowiednie. Na swoją obronę mogłam tylko powiedzieć, że nigdy nie miałam żadnej styczności z dziećmi. - Kto ci to powiedział? – wykrztusiłam. – Santi... ee, hmm, twój tatuś? Skinęła głową, jasne włosy opadły jej na twarz. - Powiedział, że jest moim tatusiem – potwierdziła – ale ja wcale tak nie uważam. Mój prawdziwy tatuś rozmawia ze mną wieczorami w mojej głowie. Ma zielone oczy i zielony kamień tak samo jak ja, i powiedział mi, że po mnie przyjdziesz. Powiedział, że cię po mnie wysłał. Zdawała się oczekiwać jakiejś odpowiedzi z mojej strony. To było oczywiste kim był jej „prawdziwy tatuś”. Albo Lucyfer miał jakiś sposób na komunikowanie się z nią, albo miewała wizje, albo... Mój mózg przestał wynajdywać kolejne możliwości. To i tak nie miało znaczenia. Mogłam się założyć, że Lucyfer wiedział już o istnieniu dziecka. I o to, że wiedział o „próbkach” Santino. A jeśli nie, to się tego domyślał. W końcu Książę Piekła nie był idiotą. Więc dlaczego Japhrimel przysiągł, że nic mu nie powie? - Obiecałam twojej mamie, że się tobą zaopiekuję – powiedziałam. Na bogów, Danny, wreszcie to z siebie wyrzuciłaś. Dziewczynka skinęła głową z powagą. - Nie jesteś taka jak oni – wskazała na dziób poduszkowca, gdzie Jace i Eddie rozmawiali przyciszonymi, zmartwionymi głosami. – Ani taka jak mój prawdziwy tatuś. - Mam nadzieję, że nie – przesunęłam się nieswojo na siedzeniu, a koc zatrzeszczał przy poruszeniu. – Jak masz na imię? - Eve – powiedziała rzeczowym tonem. Wzdrygnęłam się. No jasne, pomyślałam, patrząc jak w jej policzkach pojawiają się dołeczki. Uśmiechnęła się do mnie. – Mogę dostać lody? - Nie wydaje mi się, żebyśmy jakieś tu mieli, mała. Japhrimel musiał pożywiać się krwią, seksem albo ogniem, przypomniałam sobie. A czym żywiła się ona? O nie, nie jesteś na to gotowa, Danny. Wcale nie jesteś na to gotowa. Poduszkowiec zaczął kołować i podchodzić do lądowania w kierunku rezydencji Jace’a. - Hmm, Danny? – zawołał Jace. – Chodź tutaj. Musisz coś zobaczyć. Podniosłam się z miejsca, a dziewczynka zrzuciła z siebie koc i ześlizgnęła się ze swojego fotela. Wyciągnęła w górę małą, idealną dłoń. - Czy ja też mogę iść? – miała na sobie krótką, białą koszulkę nocną, a jej pulchne stópki były bose. Zwalczyłam w sobie chęć wzięcia ją na ręce, żeby tylko nie stała na zimnym, metalowym pokładzie. - Jasne – powiedziałam i wzięłam ją za rękę. Była ciepła jak ręka demona. Jak dłoń Japhrimela. Czy on zginął? A może pojmali go ludzie Santino? Co mogli mu zrobić? Czy był ranny? Przeszłam na dziób statku, nie wypuszczając dłoni dziewczynki z ręki. - O co chodzi? – wyjrzałam przez przednią szybę. - Patrz – Jace zerknął na mnie. – Jak tam mała? - Chyba w porządku – odparłam. Pod nami rosła znajoma bryła rezydencji Jace’a, w miarę jak poduszkowiec obniżał swój lot. Na ogromnej marmurowej płycie dziedzińca stały zaparkowane dwie eleganckie limuzyny i cztery policyjne krążowniki. - O żesz kurwa – szepnęłam, zapominając o trzymanej w ręce dłoni dziecka. – Co tam się dzieje? - Miałem nadzieję, że ty mi powiesz – odparł Jace. – Ja jestem przyłączony i działam według zasad, więc jestem niemal pewny, że to nie po mnie tu przyjechali. - Sekhmet sa’es – byłam za bardzo zmęczona, żeby opracowywać teraz jakiś plan działania. – I na pewno nie przyszli tu też z powodu Eddiego. - Oczywiście że nie, no chyba że chcą aresztować Gabe za to, że prawie umarła – powiedział Eddie bez żadnego słyszalnego warkotu w głosie. Musiał być wykończony. – Co teraz robimy, Danny? Wolałabym, żeby przestali wskazywać mnie jako człowieka odpowiedzialnego za wszystkie pomysły. - Nic – rzuciłam. – Podleć tam i wyląduj, ale nie wyłączaj silnika zanim nie upewnimy się, że nie będziemy musieli uciekać. Jace, podasz mi łącze? - Jasne. Co chcesz, żebym zrobił? - Zostań tu z dzieckiem – powiedziałam, patrząc w dół na Eve. Mała spojrzała na mnie, jakbym była jedyną osobą wewnątrz poduszkowca. – Jeśli mnie schwytają, ukryj ją gdzieś w bezpiecznym miejscu i czekaj aż się tam zjawię. Opuścił swój fotel nawet nie zawracając sobie głowy kłóceniem się ze mną. Odczułam pełną znużenia ulgę. Czy to było normalne, że tak właśnie się czułam? Byłam taka zmęczona, ale nie mogłam jeszcze pójść spać. Zero snu. Nie, dopóki nie skończę tej gry. Bo to była gra, a ja przez cały czas byłam popychana z miejsca na miejsce jak pionek. Wzięłam dziewczynkę na ręce i posadziłam ją z powrotem w fotelu, otulając ją kocem. Gdy skończyłam, Jace stał przy skrzyniach ze sprzętem i miał dziwny wyraz twarzy. Włosy otaczały jego głowę jak aureola, mokre od wody a potem wysuszone przez klimatyzację. Ja sama pewnie też nie wyglądałam najlepiej. - Co znowu? - Nic – powiedział. – Szukam łącza. Eddie osadził poduszkowiec w miejscu. Wylądowaliśmy z głuchym tąpnięciem. - Przepraszam za to – zawołał. Wsunęłam wspólne łącze w ucho, poprawiłam wygnieciony płaszcz na ramionach i upewniłam się, że moje noże leżą na miejscu. Moja prawa ręka bolała mnie głębokim, przejmującym bólem aż do samej kości. Gdybym ciągle była człowiekiem, zostałabym trwale okaleczona. Przyklęknęłam przez Eve, która obserwowała mnie oczami Doreen. - Muszę tam pójść i porozmawiać z kimkolwiek to jest – wytłumaczyłam jej. – Zostaniesz tu z Jace’m zanim nie wrócę, dobrze? Skinęła głową. - Nic mi nie będzie, Danny. Mój tatuś tak mówi – powiedziała tym swoim dziwnie dorosłym głosem. - Super – mruknęłam ponuro i wstałam. Ziemia zakołysała się pod moimi stopami. Albo po prostu to sobie uroiłam. – Jace, chcę żebyś mi coś obiecał. Obiecaj mi, że się nią zajmiesz, gdyby coś mi... Wzruszył ramionami. - Wiesz, że to zrobię, Danny. Miejmy to już za sobą – jego niebieskie oczy przesunęły się po dziewczynce a potem wróciły do mnie. Skinęłam głową, a Eddie otworzył boczny właz. Wyskoczyłam na marmurowy plac, niemal tracąc równowagę. Uderzyło we mnie znajome gorąco Nuevo Rio. Żałuję, że nie mogłam być teraz w domu, pomyślałam nagle, i ta myśl mnie zaskoczyła, bo wcale nie uważałam Saint City za swój dom od jakichś dwóch czy trzech lat. Jedna z limuzyn otworzyła swój boczny właz. Ukazały się rozkładane schodki. Przełknęłam ślinę. Wiedziałam, co mogło tam na mnie czekać. Przemierzyłam nagrzany, marmurowy dziedziniec i podeszłam do eleganckich, czarnych poduszkowców, starając się trzymać wyprostowane ramiona i żałując, że jestem taka brudna, zakrwawiona i tak bliska wybuchnięcia płaczem, że aż całe gardło bolało mnie od wstrzymywanych łez. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI Wnętrze limuzyny było urządzone we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni: w szkarłacie, purpurze, karmazynie, burgundzie, fuksynie i karminie... Zamrugałam, wchodząc na aksamitny dywan na szczycie schodków. Powietrze przesycone było zapachem demona, piżmem, a ja wzięłam głęboki oddech. To było tak, jakbym nie oddychała, aż do teraz. Cokolwiek służyło demonom za powietrze, ten poduszkowiec był tego pełen. To dlatego ona pachnie tak znajomo, zdałam sobie sprawę bez żadnego zaskoczenia. Pachniała zupełnie jak on. Jak Lucyfer. Książę Piekła siedział wdzięcznie rozparty na ogromnej, okrągłej kanapie obitej czerwonym aksamitem, a jego obute stopy mięłły materiał. Obrzuciłam wystrój zmęczonym spojrzeniem – barek, przyciemniane szyby, drzwi prowadzące pewnie do łazienki i prywatnej sypialni. W jednym rogu stała wanna, w której kipiał i pienił się jakiś przejrzysty, lepki płyn, który w niczym nie przypominał wody. Złote włosy Lucyfera płonęły na tle czerwieni. Był ubrany w czarne, luźne, jedwabne spodnie i koszulę ze stójką i długimi rękawami. Ściany pomieszczenia były obite czymś co przypominało drogą, damasceńską tapetę, której mięsiste draperie tłumiły każdy dźwięk. Przełknęłam ślinę. - Wystrój jest do bani – powiedziałam, zbyt zmęczona by się kłaniać i płaszczyć przed nim. Ułożyłam ostrożnie prawą dłoń w lewej – adrenalina przestawała działać więc zaczynała naprawdę boleć. - Tobie też życzę dobrego dnia – odparł Lucyfer. Jego głos podrażnił mój słuch. Przez moje ciało przebiegł znajomy dreszcz... Byłam za bardzo wyczerpana, żeby mu odpowiedzieć. Gdybym miała w sobie jeszcze trochę energii, to zaczęłoby mnie to martwić. – Przyniosłaś mi Jajo? - Nie – odparłam. – Ale Santino nie żyje. A poza tym wcale tak naprawdę nie chciałeś żebym przyniosła ci to Jajo, to było zadanie Japhrimela. Wyglada na to, że ci je dostarczył, skoro wyszedłeś z Piekła i siedzisz tu taki rozbawiony. Lucyfer uniósł do góry jedną złocistą dłoń. Mogłam teraz patrzeć mu prosto w twarz bez obawy, że oczy zaczną mi łzawić i bez mrużenia. Jego zapach owionął mnie, musnął moje włosy, przeniknął przez moje ubranie. Moje kości zabrzęczały w odpowiedzi na jego bliskość. Wibrująca w powietrzu elektryczność sprawiła, że chciałam paść przed nim i złożyć mu pokłon. Zwalczyłam w sobie tę chęć. Zauważyłam kunsztowny łańcuszek owiniety wokół jego wypielęgnowanych palców. - Japhrimel, który był kiedyś demonem, przyniósł mi to – powiedział, obracając połyskującym jak diamenty owalem przyczepionym do łańcuszka. Pomruk Mocy wypełnił powietrze. Nie mogłam patrzeć bezpośrednio na przedmiot. Jego widok ranił moje oczy. Poczułam, jak gardło wyschnęło mi na wiór. - Więc o to chodziło. Santino rzucił Jajem w Japhrimela po to, żeby się obronić. - W rzeczy samej. Vardimalowi udało się rozkodować fragment mocy zawartej w Jaju i uderzyć nią w Tierce’a Japhrimela. To jedyna rzecz, jaka może zranić mojego Najstarszego – właśnie dlatego, że pochodzi ode mnie – i tym samym stanowi zagrożenie dla moich potomków. Każdy demon zostałby przez nią straszliwie poraniony. Oczywiście poza mną. Ja jestem Księciem – w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. Przechylił na bok swoją złotowłosą głowę. – Gdzie jest dziecko, Dante Valentine? Wzruszyłam ramionami. - To o to ci chodziło przez cały czas, prawda? O dziecko Doreen. Androginika. Zostawiłeś Santino w spokoju, do czasu aż nie stworzył tego, czego tobie się nie udało, a teraz masz wszystko. - Sedayeen nigdy nie był niczym więcej jak tylko szablonem, Dante. Jajo zawiera mój genetyczny kod i czystą Moc. Jest znakiem moich rządów i użytecznym narzędziem. - Wiedziałeś o wszystkim przez cały czas. Wiedziałeś. Po prostu nie mogłeś pozwolić na to, żeby ktokolwiek dowiedział się o tym, czego dokonał Santino. Więc poszukałeś człowieka, żeby odwalił całą brudną robotę. I cała ta bajeczka o tym, że Jajo może zostać rozbite... – pokręciłam głową, czując w gardle narastającą gulę. W porównaniu do jego kojącego, przekonującego tonu, mój głos był schrypnięty i zdarty. - Pomyśl, co by się stało gdyby Vardimalowi udało się bez przeszkód wychować to dziecko, Dante. Wyobraź sobie, że mógłby rządzić Piekłem i naszymi agentami Hellesvrontu tutaj na ziemi przez to dziecko. To właśnie znaczy „rozbicie Jaja”. Rozbicie łańcucha rozkazów i rządów Iblisa Lucyfera. Nawiedził mnie jeden z tych niespodziewanych przebłysków intuicji, które sprawiały że po plecach przebiegały mi dreszcze. On nie jest zdenerwowany, uświadomiłam sobie, ale jest spięty. Gdzie jest Japhrimel? W co on teraz pogrywa? Zerknęłam z powrotem w stronę bocznego włazu. Był zamknięty. Siedziałam w limuzynie sam na sam z Diabłem. I co dziwne, wyglądało na to że trochę się mnie bał. - Ten poduszkowiec w kryjówce Santino... to byłeś ty albo twoi agenci. Dostarczyli ci Japhrimela i Jajo. A Santino nie żyje. Sprawa zamknięta, kontrakt wykonany, umowa dotrzymana – nie chciałam tego mówić, ale i tak musiałam. Lucyfer odchylił do tyłu swoją idealną głowę, a jego zielone oczy prześlizgnęły się po mnie. - Nie spytasz co stało się z Japhrimelem? Myśl, która dręczyła mnie przez całą drogę powrotną z wyspy, znów pojawiła się w mojej głowie. Jak myślisz, kto pomógł mi uciec z Piekła? Jest asasynem Lucyfera, jego Prawą Ręką! Zostałaś wykorzystana! - Wątpię, że powiesz mi prawdę jeśli cię o to zapytam – powiedziałam. – Więc po po mam strzępić język? - Stał się A’nankimel, Upadłym. Nie mogę się już nim posługiwać, bo związał swój los z twoim. Poza tym, przyrzekłem mu wolność – zagłębił się jeszcze bardziej w poduszki. – Nigdy nie myślałem, że doczekam dnia w którym mój asasyn zostanie zniewolony przez ludzką kobietę. Odniosłam jakieś odległe wrażenie, że Lucyfer nie był zadowolony tym rozwojem wypadków. Nareszcie doszliśmy do sedna sprawy, pomyślałam, żałując że nie zabrałam ze sobą miecza. - No i co z tego? Jest wolny. W porządku. Lucyfer zamrugał. Zdusiłam w sobie przemożną chęć zachichotania na głos. - Pozwól, że wyrażę się jasno, Dante: nie chcesz ze mną zadzierać. Wzruszyłam ramionami. - Wcale tego nie robię, Lucyferze. Przestało mnie to obchodzić. Jedyne czego chcę, to pójść sobie stąd i położyć się spać – rozłożyłam dłonie... moje nowe, pokryte złocistą skórą dłonie. Moje pierścienie plunęły iskrami w naładowanym energią powietrzu. Wyglądało na to, że nadciągała burza. Wyprostował się, jego buty dotknęły podłogi. Spięłam się. Ale on tylko pochylił się do przodu i położył dłonie na kolanach. - W porządku. W takim razie daję ci wybór. Oddaj mi dziecko, a ja zwrócę ci Japhrimela. To przeważyło szalę. Odchyliłam głowę do tyłu i roześmiałam się. Zaczęło się od chichotu, który szybko przeszedł w śmiech, a zakończył się głośnym, szaleńczym wybuchem wesołości. Śmiałam się, dopóki łzy nie pociekły mi po policzkach i nie zaczął boleć brzuch. Gdy w końcu mój śmiech przeszedł w serię zdyszanych oddechów, wytarłam oczy i spojrzałam na Księcia Piekła. - Pieprz się – powiedziałam uprzejmie. – Jeśli myślisz, że mam zamiar oddać ci niewinne dziecko – dziecko Doreen –bo chcesz ją wykorzystać do niewiadomo jakich celów, to chyba masz nie po kolei w głowie. Zawarłeś umowę z Japhrimelem, która mówiła o tym, że po ukończeniu zadania odzyska swoją wolność. Wykonał je. Nie możesz go więzić, sukinsynu, i bardzo bym chciała zobaczyć jak będziesz próbował. Zje cię na śniadanie – wzięłam głęboki oddech, moje pierścienie zaiskrzyły. Moc okryła mnie jak płaszczem. – Pozwól, że dam ci małą radę, Iblisie Lucyferze. Nigdy nie próbuj stawać na drodze Nekromancie. Możesz sobie być przerażający, Książę, ale Śmierć jest od ciebie gorsza i dużo potężniejsza. Zakończyłam swoją mowę z dłońmi wspartymi na biodrach i z wysoko uniesionym podbródkiem. Moja prawa ręka zapłonęła bólem, gdy zacisnęłam ją w pięść. Lucyfer nie ruszył się z miejsca. Tylko jego oczy połyskiwały. Nic dziwnego, że się bał – jeśli Santino mógł mu zagrozić użyciem Eve, to pewnie myślał że ja mogłam zrobić to samo, jeśli wystarczająco mocno by mnie wkurzył. - Czym będziesz ją karmić, Dante? Jak nauczysz ją żyć w świecie ludzi? Piekło nie bez powodu jest oddzielone od ziemi. Nie możesz wychować Androginika – powiedział miękkim, jedwabistym głosem pieszczącym moje uszy, szepczącym w moich żyłach, pulsującym w rytm bicia mojego serca. - Obiecałam – powiedziałam. – Obiecałam, że się nią zajmę. Nie będę zawierać z tobą żadnych podejrzanych układów. Powinieneś był powiedzieć mi wszystko od samego początku, Lucyferze. Ona nie była częścią umowy. Uwolnij Japhrimela. Czekałam na jego ruch. Powietrze wokół zrobiło się gorące. Nie ruszyłam się z miejsca, wbijając w niego wzrok i dochodząc do wniosku, że musiałam być naprawdę zmęczona, skoro już kompletnie nic mnie nie obchodziło, zanim wygrałam pojedynek na spojrzenia z Diabłem. - Japhrimel nie jest już demonem – powiedział w końcu przyciszonym głosem. – Jakakolwiek umowa jaką z nim zawarłem już nie obowiązuje. Zatrzymam go w Piekle, skutego łańcuchami i będę torturował do końca jego życia. I upewnię się, by dowiedział się, że mogłaś wybawić go od tego losu i nie zrobiłaś tego. - Jesteś naprawdę uparty – powiedziałam. Moja lewa ręka skradała się w stronę rękojeści noża. Lewa ręka? Nie mogłam zabić Diabła lewą ręką. – Nie oddam ci dziecka, ty świrze. A jeśli masz zamiar torturować Japhrimela, czego bym nie radziła, to będziesz po prostu oszukańczym skurwysynem. Jakby to wyglądało – Książę Piekła, który nie wywiązał się z umowy? Nie dość, że jesteś znany z tego, że jesteś kłamcą, to teraz stałeś się oszustem... Nawet nie zauważyłam, kiedy się poruszył. W jednej chwili stałam z rękami wspartymi na biodrach i obrzucałam inwektywami Księcia Piekła, a w następnej Lucyfer trzymał mnie za gardło w żelaznym uścisku, tak swobodnie jakby trzymał kociaka za futro na karku. - Okazuję ci łaskę – powiedział łagodnie – bo okazałaś się użyteczna. Uległaś jakiemuś złudzeniu... – w tym momencie wzmocnił uścisk, a ja zaczęłam bezsktecznie kopać nogami – ...że masz jakiś wybór. Nie wtrącaj się w to, a pozwolę tobie i Japhrimelowi wieść w spokoju waszą marną egzystencję. A co z mówieniem, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi? Walczyłam, czarne płatki zaczęły wirować przed moimi oczami. Jego palce zaciśnięte na moim gardle były jak żelazne pręty, których nie mogłam odgiąć nawet dzięki swojej nowo nabytej sile. Coś trzasnęło w moim gardle. Popuścił odrobinę uchwyt. Zdołałam zaczerpnąć trochę powietrza. - Pieprz... się... – wychrypiałam, a jego oczy zapłonęły. Nie wyglądał już tak pięknie, kiedy był wściekły. Moje lewe ramię zaczęło płonąć. Z początku słabo, ale równomiernie. Czarne płatki wirowały mi przez oczami. Kopnęłam, bez sił, raz, drugi... - Ach – westchnął, spoglądając ponad moim ramieniem przez okno, a potem upuścił mnie na ziemię jak worek śmieci. Zaczęłam kaszleć, pocierając obolałe gardło. Błogosławione powietrze wypełniło moje płuca. Dopiero za drugim razem udało mi się wstać. Boczny właz limuzyny był otwarty. Białe światło dnia wlewało się do środka, odcinając się prostokątem na suficie. Wypadłam z pojazdu, zlatując po schodkach, których ostre krawędzie wbiły się w moje biodro. Uderzyłam głową w jeden z nich, rozcinając skórę. Krew pociekła mi na twarz. Upadłam na nagrzany kamień i próbowałam podnieść się na nogi. Dziecko – Eve – stało obok naszego zdezelowanego poduszkowca. Jaskrawe słoneczne światło sprawiało, że jej włosy wyglądały na jeszcze jaśniejsze niż były. Jej oczy płonęły błękitem. A Lucyfer stał przed nią. - Nie... – wydusiłam z siebie, czołgając się po marmurze. – Nie! Książę Piekła przyklęknął powoli. Wyglądał jak czarny kleks na tle jasności dnia. Dostrzegłam Jace przyciśniętego do bocznych drzwi poduszkowca i potrząsającego głową w zdumieniu. Lucyfer podniósł Jajo i zawiesił cienki, złoty łańcuszek na szyi Eve. Posłała mu uśmiech. Moje poranione ciało odmówiło posłuszeństwa. Stopy zaplątały się jedna o drugą i upadłam. Lucyfer powstał niczym czarna fala, a dziecko objęło ramionami jego szyję i uściskało go, opierając głowę na jego ramieniu. Zupełnie jak córeczka ze swoim tatą. Poczułam mdłości podchodzące do gardła. Demony nie były ludźmi... ludzkie zasady postępowania ich nie dotyczyły. Z tego co wiedziałam, wszyscy kochankowie Lucyfera byli jego dziećmi. A on był Androginikiem. Pierwszym. Wtedy Lucyfer okręcił się na pięcie, zrobił trzy kroki i uniósł jedną złocistą dłoń. Jego włosy odbijały światło słoneczne, sprawiając że płonęły nieznośnie. Usłyszałam jęk przesuwającego się poduszkowca, ale miałam to gdzieś. Zobaczyłam, jak Iblis Lucyfer wyrwał dziurę w materii świata i przeszedł przez nią tak, jakby przechodził z jednego pokoju do drugiego. Płomienie lizały krawędzie szczeliny, którą otworzył, a ostatnią rzeczą jaką zobaczyłam, była Eve uśmiechająca się znad jego ramienia. Wpatrywała się we mnie niebieskimi oczami, spokojnymi, opanowanymi i kompletnie nieludzkimi. Moc zafalowała, rozdarła powietrze i wysłała falę nudności pod moim mostkiem. Coś grzmotnęło o marmur. Rozległ się odgłos butów Jace’a... ale ten hałas dochodził z tyłu. Dobiegł do mnie, opadł na kolana z głuchym uderzeniem i złapał za ramiona. Patrzyliśmy jak limuzyny unoszą się w powietrze i lecą nad Nuevo Rio. Policyjne krążowniki objechały rezydencję a potem ruszyły w miasto, pewnie na patrol. Koniec gry. Lucyfer wygrał. Jace klął pod nosem, potrząsając mną. - Danny! Danny! - Czego, do cholery? Jace zmiażdżył mnie w uścisku. - Niech to szlag, Danny. Co się stało? Mała usłyszała jego głos w łączu i po prostu wyszła na zewnątrz. Powiedziała, że tatuś po nią przyszedł. Jęknęłam. - Nienawidzę tej roboty – wychrypiałam, a potem spojrzałam przez ramię w stronę miejsca, gdzie stały limuzyny. Na marmurze leżał kolejny kleks, tym razem z krótkimi, atramentowo czarnymi włosami. - Porzucili go tutaj – powiedział Jace w moje włosy. – Danny... - Pomóż mi. Pomóż mi wstać. Podciągnął mnie do góry, podtrzymując gdy się zachwiałam. - Co tu się, kurwa, dzieje? – krzyknął Eddie od strony włazu. - Wracaj – powiedziałam do Jace’a. – Nic mi nie będzie. - Paskudnie wyglądasz – odpalił. – Spójrz na siebie. Twoja ręka... gardło... - Idź i upewnij się, że Gabe nic nie jest – powiedziałam i odepchnęłam go na bok. – No idź. Możliwe że nie powinnam była tego robić. Cofnął się o krok, a jego twarz zrobiła się równie zimna i twarda co marmur pod naszymi stopami. Jace Monroe wyglądał tak, jakby postarzał się przez tę krótką chwilę o pięć lat. Zgarbił się, a jego niebieskie oczy nabrały lodowego, bladego odcienia. - Danny – zaczął – ty chyba nie mówisz poważnie... Skwar Nuevo Rio lał się z nieba na nasze głowy. - Idź, Jace. Idź. Odwróciłam się i powłóczyłam nogami w stronę skurczonego, ciemnego kształtu leżącego na białym kamieniu. Zbyt nieruchomy. Był zbyt nieruchomy. - Danny. Usłyszałam, jak Jace wypowiada moje imię, ale odcięłam się od wszelkich dźwięków. Już nic mnie nie obchodziło. Dużo czasu zajęło mi przejście przez płytę dziedzińca, a kiedy wreszcie do niego dotarłam, opadłam na kolana. Jego ciało leżało poskręcane na gładkim kamieniu. Nogi miał zdruzgotane, a twarz okaleczoną nie do poznania. Nic, co było tak bardzo poranione, nie mogło przeżyć. Położyłam dłoń na jego poszarpanej piersi. Jego skrzydła leżały na ziemi, powyginane, połamane i postrzępione. Przestał krwawić. Cienkie smużki dymu unosiły się znad jego skrzydeł, a jego krew płonęła. - Nie – szepnęłam. – Nie. Jego szkliste oczy przypominały wąskie szczeliny. - Japhrimel? – szepnęłam. Znak na moim ramieniu przestał boleć. Zrobił się całkiem zimny, mroził mnie aż do kości. Nie czułam w nim niczego, oprócz odrętwiającego zimna i szoku. Nie było w nim żadnej iskry życia. Dotknęłam jego gardła, uniosłam okaleczoną powiekę i spojrzałam w oko. Brak pulsu. Brak reakcji źrenicy na światło. Tylko unosząca się nieprzerwanie smuga dymu. Głowa opadła mi na piersi. Westchnęłam. Ten dźwięk zdawał się przeciągać w nieskończoność. Moje gardło pulsowało bólem. Próbowałam poszukać tlącej się w nim iskry życia, zbierając całą Moc jaka mi została. Położyłam lewą dłoń na jego ciele i zamknęłam oczy, szukając, ale niczego nie znalazłam. Została tylko pusta skorupa. Japhrimel odszedł. Wolny. Wreszcie był wolny. Lucyfer go zabił... albo pozwolił mu umrzeć. Nie zdawałam sobie sprawy, że łzy padające na jego zmasakrowaną twarz, były moje. Pochyliłam się nad nim na długą chwilę, gorączkowo szukając jakichkolwiek oznak życia, a potem usiadłam na piętach, czując w środku lodowate zimno. Płomienie zaczęły pochłaniać jego ciało, a w powietrzu rozszedł się zapach palonego cynamonu. Odchyliłam głowę do tyłu, a z mojego gardła wyrwał się rozpaczliwy krzyk. EPILOG Gabe miała się dobrze. Roztrzęsiona, sponiewierana, osłabiona z powodu utraty krwi i posiadająca całkiem interesujący zestaw nowych blizn tam, gdzie Santino rozerwał pazurami jej brzuch, ale cała. Żyła, a po paru dniach zadzwoniła do mnie, żebym powiedziała Eddiemu, by przestał szaleć po rezydencji, grożąc że porozbija wszystkie okna. Zostałam w hotelu w Nuevo Rio, w pełnej karaluchów dziurze gdzie musiałam co noc wysłuchiwać krzyków i odgłosów wystrzałów rozlegających się za moim oknem. Gabe powiedziała mi również, że Jace ma zamiar dać im Baby, i że mieli nim wrócić do Saint City. Poza tym Eddie i tak chciał mieć ten poduszkowiec. Milczałam, słuchając jej głosu, a potem powoli odcięłam się od tego dźwięku i położyłam słuchawkę na widełki. Wracałam do Saint City pierwszą klasą. Moja prawa dłoń była zaciśnięta w niezgrabną szponę. Na szczęście lewa funkcjonowała tak jak dawniej. Dużo czasu zajmie mi pobłogosławienie kolejnego miecza, pod warunkiem że moja ręka wyprostuje się do tego czasu. Miałam ze sobą urnę. Czarną, lakierowaną, piękną i ciężką. Była pełna pachnącego cynamonem popiołu, zebranego z białego marmuru i starannie włożonego do środka. Każda drobinka popiołu, jaką udało mi się znaleźć, została umieszczona w urnie zostawionej przez Lucyfera, pewnie jako prezent pożegnalny. Jace nie odprowadził mnie do doku. Nie oczekiwałam, że to zrobi. Uciekłam z jego rezydencji jak złodziej w środku nocy, niosąc ze sobą szczątki Japhrimela. Nie próbował mnie odszukać ani ze mną rozmawiać. I dobrze. A kiedy tak siedziałam w poduszkowcu wracając do domu, opierając głowę o siedzenie, wszystko nagle stało się dla mnie jasne. To Japhrimel pomógł Santino uciec z Piekła. To miało sens, zwłaszcza że Lucyfer pewnie mu na to pozwolił, myśląc że Vardimal nie znajdzie nic interesującego w ludziach, nawet tych którzy nosili w sobie część mocy Upadłych, czyli psionikach. Jednak Lucyfer nie wiedział, i Japhrimel prawdopodobnie też nie, że Vardimal weźmie ze sobą Jajo. A kiedy Lucyfer się o tym dowiedział, nagle okazało się, że Santino jest całkiem poważnym zagrożeniem. Jeśli jeszcze wtedy Lucyfer nie wiedział nic o dziecku, to pewnie w końcu i tak odkryłby jego istnienie, gdyby znów zainteresował się światem ludzi. Dowiedziałby się, że Vardimal zbierał próbki od ludzkich psioników a potem zapadł się pod ziemię. W którymś momencie Lucyferowi udało się nawiązać kontakt z Eve – na długo przed tym zanim mnie się to udało, ale pewnie zrobił to w ten sam sposób co ja, idąc za śladem krwi. Tyle że jego połączenie z dzieckiem było silniejsze, skoro zostało stworzone z jego materiału genetycznego, a ja miałam tylko słabnące echo mojej miłości do Doreen i łączącą nas ludzką więź. A gdyby okazało się, że Lucyfer nie mógł opuścić Piekła bez Jaja, nagle stało się konieczne by zaatakować Vardimala od strony, z której padlinożerca nie spodziewałby się żadnej napaści. Żadnemu demonowi przez myśl by nie przeszło, że Książę może w tym celu wynająć człowieka. Lucyfer robił co mógł, by zachować kontrolę nad Piekłem. Eve była kolejnym pionkiem w grze z potencjalną wartością jako Androginik. Posłużyłaby Lucyferowi do badań i odkrycia „idealnej mieszanki genów” Vardimala. Dzięki temu zabezpieczyłby swoją niepodzielną władzę przy reprodukcji demonów. I pewnie musiało go strasznie dotknąć, że Vardimalowi udało się coś, czego on sam nie potrafił dokonać. Vardimal robił co mógł, by przejąć władzę w Piekle. Japhrimel robił co mógł, by odzyskać wolność, a kiedy okazało się, że może wyjść cało z tej gry, Lucyfer zabił go za uwolnienie Vardimala... nieważne, że wcześniej sam mu na to pozwolił i wszystko ułatwił. Kiedy miałam wreszcie chwilę żeby nad tym pomyśleć, wszystko to okazywało się bardzo logiczne. Bardzo proste. A ja? Byłam tylko ludzkim narzędziem. Posłużono się mną w zamian za oszczędzenie mi życia. I przeżyłam, a demon który mnie okłamał, nie żył. Udało mi się zabić Santino, ale Lucyfer miał dziecko Doreen. Jeśli dzięki temu byliśmy kwita, to ja wyszłam też na przegraną. Możliwe, że Lucyfer nie spodziewał się, że Japhrimel zmieni mnie w to, czym byłam teraz. To był problem – czym, do licha, właściwie byłam? Japhrimel sądził, że będzie żył na tyle długo, że wytłumaczy mi to kiedy już będzie po wszystkim. Możliwe że pomylił się w swoim osądzie i nie wziął pod uwagę, jak bardzo Lucyfer znienawidzi pomysł, że ktokolwiek mógłby coś od niego dostać – nawet jego asasyn, którego i tak oszukał. Transporter wreszcie zacumował w doku. Zaczekałam, aż wszyscy z niego wyjdą zanim sama go opuściłam, znów wdychając odór Saint City i czując zimny blask rodzimej Mocy przedzierającej się przez moje wnętrze. Ułamek sekundy zajęło mi dostosowanie się do otoczenia, bo nie byłam już dłużej... człowiekiem. Złapałam taksówkę do domu, przyciskając urnę do brzucha, i w końcu znalazłam się w swoim własnym ogrodzie pod zachmurzonym niebem Saint City, z którego padał drobny deszcz, pokrywający ogród malutkimi, srebrzystymi paciorkami wody. Musiałam go niedługo odchwaścić i wyrwać co najmniej połowę waleriany, żeby potem wysuszyć korzenie i zaparzyć z nich nasenną herbatę. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę w stanie zasnąć. Otworzyłam drzwi i stanęłam na wycieraczce. Znajome, kojące wnętrze domu ukazało się moim oczom. Wniosłam urnę do nieruchomego, pogrążonego w ciemności domu. W korytarzu unosił się ten osobliwy zapach miejsca, w którym dawno nikt nie przebywał, zamkniętego na zbyt długi czas. Ukryta w połowie schodów nisza z posążkiem Anubisa była taka sama, co zawsze. Zakurzona, ale ciągle ta sama. Mój dom ciągle tu był, ciągle stał. Jedyne co zostało zniszczone, to moje życie. Postawiłam urnę pomiędzy dwoma wysokimi wazonami pełnymi zwiędniętych kwiatów – zapomniałam je wyrzucić zanim wyszłam z domu – i zapaliłam dwie czarne świece stojące w kryształowych kandelabrach. Potem pokonałam schody, jeden stopień po drugim. Przewiesiłam płaszcz przez poręcz, odpięłam koszulę i uwolniłam włosy z brudnego warkocza. Zmycie z siebie całego brudu nagle wydało mi się całkiem bezcelowe. Mój osobisty komputer stał w gabinecie na piętrze, zaraz obok gabloty z aktami, gdzie spoczywała teczka z danymi Santino. Włączyłam go i przez chwilę stukałam palcami po klawiaturze. Gdy w końcu doszłam do wyciągu ze swojego konta bankowego, usiadłam i gapiłam się w monitor przez bardzo długi czas. Nie byłam już Danny Valentine, walczącym o przetrwanie najemnikiem i Nekromantą. Byłam bogata. Fenomenalnie bogata. Powietrze uciekło mi z płuc, gdy tak siedziałam i wpatrywałam się w migoczący ekran. Już nigdy nie będę musiała martwić się o pieniądze... a przynajmniej nie przez długi, długi czas. Zresztą, jak długo bym żyła, przeklinając samą siebie, i wiedząc że zostałam pokonana przez Diabła w grze, o której nawet nie miałam pojęcia że istniała? Koniec końców, miałam szczęście że ciągle oddychałam. Spojrzałam na cyfry, czując gwałtowne bicie pulsu na szyi i w nadgarstkach. Przynajmniej Lucyfer nie oszukał mnie jeśli chodziło o tą część swojej obietnicy. Wylogowałam się i wyłączyłam komputer, a potem usiadłam patrząc na swoje dłonie w świetle nadciągającego zmierzchu. Błogosławiona cisza mojego domu otoczyła mnie ze wszystkich stron. Dłonie spoczywały posłusznie na moich kolanach, pokryte złocistą skórą i pełne wdzięku. Prawa ciągle była zwinięta w coś na kształ szponu, ale jeśli bardzo się postarałam, mogłam zacząć poruszać palcami, każdego dnia coraz bardziej. Moje nadgarstki przypominały smukłe wieże z kości. Gdybym zdrapała brud ze swojej twarzy, mogłabym spojrzeć w lustro i zobaczyć demoniczną piękność z długą falą ciemnych włosów i szmaragd połyskujący na moim policzku. Czy ciągle będę potrafiła wejść do domeny Śmierci? Byłam tego całkiem pewna... ale nie miałam w tej chwili odwagi by się o tym przekonać. Jeszcze nie teraz. Byłam pusta. Pusta jak lalka. Nie zostawisz mnie tu, bym błąkał się samotnie po ziemi. Naprawdę miał to na myśli? Czy jedyną rzeczą, której nie przewidział Japhrimel, było poznanie mnie? Czy to też była część jego gry? Jakimś cudem nie myślałam o sobie jako o części jego gry. Nazwijcie mnie głupią, ale... wcale tak nie uważałam. Wypuściłam powietrze z płuc. Zamrugałam. Łza spłynęła mi po policzku i rozprysnęła się na mojej prawej dłoni. Siedziałabym tak całymi godzinami gdyby moje frontowe drzwi nie zawibrowały od serii głuchych uderzeń. Serce podeszło mi do gardła. W ustach poczułam smak żółci. Zeszłam na dół, powoli, jak stara kobieta, i przekręciłam gałkę w drzwiach nawet nie zadając sobie trudu przeskanowaniem zewnętrznej strony drzwi. Moje tarcze ochronne – i tarcze Japhrimela – pozostały nienaruszone, osłaniając dom szumiącą pokrywą. Nic oprócz wybuchu bomby nuklearnej nie było teraz w stanie zakłócić mojej samotności. Nie chciałam się zastanawiać czemu tarcze Japhrimela ciągle działały bez zarzutu, skoro on już nie żył. Może magia demonów działała inaczej. Otworzyłam drzwi i znalazłam się twarzą w twarz z parą niebieskich oczu i mokrymi od deszczu, przyklejonymi do czaszki złotymi włosami. Stał na moim progu, opierając się na swoim kiju, i patrzył na mnie. Milczałam. Cisza między nami zaczęła się wydłużać. Jace minął mnie i wszedł do korytarza. Zamknęłam drzwi i odwróciłam się. Teraz patrzył na mnie stojąc we wnętrzu mojego domu pogrożonym w nieruchomej ciemności. Nie spuszczaliśmy z siebie wzroku przez długą chwilę. W końcu oblizał usta. - Możesz mnie za to nienawidzić – powiedział. – W porządku. Nie mam ci tego za złe. Wrzeszcz na mnie, krzycz, próbuj mnie zabić, wszystko jedno. Ale ja się stąd nie ruszę. Skrzyżowałam ramiona. Nie przestawałam wbijać w niego wzroku. Odwzajemnił się tym samym. Odchrząknęłam. - Nie jestem już człowiekiem, Jace – powiedziałam schrypniętym głosem. Mój głos był zrujnowany od krzyku... i od uścisku ręki Diabła, która niemal zmiażdżyła mi krtań. Miałam szczęście, że mnie nie zabił. A może celowo pozwolił mi żyć? Żebym błąkała się po świecie. Sama. - Mam gdzieś czym jesteś – odparł. – Nie ruszę się stąd. - A co jeśli ja wyjdę? – spytałam. – Mogę pójść gdzie mnie oczy poniosą. - Na litość boską, Danny – uderzył dwa razy kijem w podłogę, wyładowując swoją frustrację. – Skończ z tym wreszcie, dobrze? Zostaję. To wszystko. Możesz się na mnie wydzierać, ale nie zostawię cię samej. Demon nie żyje, a ty potrzebujesz kogoś żeby cię chronił. - Nie kocham cię – poinformowałam go. – I nigdy nie pokocham. - Gdybym się tym przejmował, to siedziałbym teraz w Rio ze swoją nową Rodziną i słodką, małą babalawao – odpalił. – To mój wybór, Danny. Nie twój. Wzruszyłam ramionami i minęłam go. Wspięłam się po schodach na górę, powoli, jeden stopień za drugim. Nie pościeliłam łóżka zanim wyszłam, więc po prostu rzuciłam się na stertę skotłowanych prześcieradeł i koców i zamknęłam oczy. Gorące łzy wypłynęły spod moich powiek i wsiąknęły w poduszkę. Usłyszałam jego kroki, miarowe i powolne. Postawił swój kij przy łóżku, opierając go o ścianę w sposób, w jaki zawsze to robił. A potem położył się obok mnie w ubraniu. - Będę spał na kanapie jeśli chcesz – powiedział w końcu, leżąc na plecach i wpatrując się w sufit. - Rób co chcesz – wychrypiałam. – Mam to gdzieś. - Tylko na dziś wieczór – zamknął oczy. – Będę dżentelmenem. Kup drugie łóżko i sprzątnij jutro ten wolny pokój... – jego głos ucichł. - Mam to gdzieś – powtórzyłam. Cisza znów zaległa w moim domu, przełamywana jedynie miękkim szelestem kropel deszczu padających na dach. Ostry ból przeszywający moją pierś zelżał odrobinę, a potem jeszcze trochę. Łzy spłynęły po moich skroniach, wsiąkając we włosy. Musiał być wyczerpany, bo wkrótce usłyszałam jego równy oddech. Na jego spokojnej twarzy malowała się ludzka nieświadomość. Sen, młodsza siostra Śmierci. Albo najstarsze dziecko... Leżałam obok Jace’a, sztywna jak kłoda, aż w końcu zmęczona szlochem zapadłam w niespokojny sen.