JENNY CARROLL Znak weza tym razem kiedy to sie zaczelo, bylam kompletnie zaskoczona.Na tym etapie powinnam zauwazyc, ze cos sie dzieje. Tyle czasu minelo. Ale nie. Chyba mimo wszystko jestem taka sama idiotka jak zawsze. Tym razem nie zaczelo sie od telefonu czy listu. Tym razem to byl dzwonek do drzwi. Zadzwonil dokladnie w srodku uroczystego obiadu z okazji Swieta Dziekczynienia. Nie bylo w tym nic niezwyklego. To znaczy, jesli chodzi o dzwonek. Wrecz przeciwnie, odzywal sie ostatnio bardzo czesto. A to dlatego, ze pare miesiecy temu jedna z restauracji nalezacych do moich rodzicow doszczetnie splonela i sasiedzi -mieszkamy w malym miasteczku - okazywali nam wspolczucie, przynoszac befsztyki albo jakies ciasto. Powaznie. Jakby ktos umarl. Ludzie zawsze przynosza prezenty w postaci jedzenia, kiedy ktos umrze, bo sadza, ze rodzina w zalobie nie czuje sie na silach gotowac i zaglodzilaby sie na smierc, gdyby przyjaciele i sasiedzi nie przychodzili na okraglo z babka cytrynowa czy czyms takim. Jakby nie istnialo cos takiego jak pizzeria. A w naszym wypadku nie chodzilo o zmarlego czlowieka. Chodzilo o Mastrianiego, elegancka restauracje - idealne miejsce na kolacje przed balem na zakonczenie roku szkolnego czy wesele - ktora splonela ze szczetem za sprawa paru mlodocianych przestepcow pragnacych mi unaocznic, jak bardzo nie odpowiada im fakt, ze wtykam nos w ich sprawy. Tak. Rodzinna restauracja sfajczyla sie z mojej winy. Niewazne, ze probowalam powstrzymac morderce. Niewazne, ze ludzie, ktorych ten facet probowal wykonczyc, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej szkoly, co ja. Czy mialam stac z boku i pozwolic, zeby wyekspediowal moich przyjaciol na druga strone? No coz. Gliny w koncu przyskrzynily drania, Mastriani byl ubezpieczony, no i mamy dwie inne restauracje, ktore nie obrocily sie w popiol. Nie mowie, ze to nie byla okropna strata. Mastriani byl oczkiem w glowie mojego taty, no i najlepsza restauracja w miescie. Chce tylko powiedziec, ze ciasto z persymona nie bylo nam wcale potrzebne. Martwilismy sie i tak dalej, ale to nam nie odebralo checi gotowania. Nie w mojej rodzinie. Gdy dorasta sie, ze tak powiem, w cieniu restauracji, sila rzeczy nabywa sie wiedzy o gotowaniu, wie sie tez, jak spuscic wode z podgrzewanego bufetu albo sprawdzic swiezosc okonia i nie dac sie nabic w butelke dostawcy ryb. W moim domu jedzenia nigdy nie brakowalo. W tamto Swieto Dziekczynienia stol az sie uginal pod jego ciezarem. Ledwie zmiescily sie talerze, tyle bylo salaterek kopiasto zaladowanych indykiem, patatami, pelnych sosu zurawinowego, dwoch rodzajow dressingu, fasolki, salatek, pieczywa, ziemniakow zapiekanych w sosie, ziemniakow tluczonych z czosnkiem, marchewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze szpinaku. I wcale od nas nie oczekiwano, ze wezmiemy odrobinke wszystkiego do sprobowania. Nie z moja mama i tata przy stole. Jesli sie nie naladowalo na talerz fury zarcia, uznawali to za obelge. A dla mnie, widzicie, stanowilo to powazny problem, bo mialam w planie jeszcze jeden obiad z okazji Swieta Dziekczynienia - o czym nie wspomnialam rodzicom, wiedzac, ze nie byliby zachwyceni. Usilowalam wiec po prostu zachowac troche miejsca w zoladku. Moze jednak powinnam byla znalezc jakas wymowke, gdyz pewni ludzie przy stole zwrocili uwage na moj rzekomy brak apetytu i poczuli sie zobligowani fakt ten skomentowac. -Co sie dzieje z Jessica? - chciala wiedziec moja cioteczna babka Rose, ktora przyjechala do nas na swieto z Chicago. - Dlaczego ona nic nie je? Jest chora? -Nie, ciociu Rose - powiedzialam przez zacisniete zeby. - Nie jestem chora. Po prostu nie jestem w tej chwili glodna. -Nie jestes glodna? - Ciocia Rose spojrzala na moja matke. - Kto nie jest glodny w Swieto Dziekczynienia? Twoi rodzice harowali caly dzien, przygotowujac ten pyszny posilek, wiec teraz grzecznie zajadaj. Mama przerwala rozmowe z panem Ab ramowitzem. -Alez ona je, Rose. -Jem, ciociu Rose - zapewnilam, pakujac na dowod patata do ust. - Widzisz? -Wiesz, na czym polega jej problem? - powiedziala ciocia Rose konspiracyjnym szeptem do matki Claire Lippman, ale na tyle glosno, ze mozna by ja uslyszec w sklepie na Pierwszej ulicy. - Cierpi na jedno z tych zaburzen zwiazanych z jedzeniem. Na te anoreksje. -Jessica nie cierpi na anoreksje, Rose - wyjasnila moja mama lekko zniecierpliwiona. - Douglasie, czy moglbys podac Ruth fasolke? Douglas, ktory nawet w szczytowej formie nie znosi zwracac na siebie uwagi, szybko podal fasolke mojej najlepszej przyjaciolce, jakby to moglo go uchronic przed wscieklym wzrokiem cioci Rose. -Wie pani, jak to sie nazywa? - zapytala ciocia Rose pania Lippman poufalym tonem. -Przykro mi, pani Mastriani - odparla pani Lippman. Po jej glosie, w ktorym brzmiala udreka, domyslilam sie, ze przyjmujac zaproszenie mojej mamy na swiateczny obiad, panstwo Lippman nie zdawali sobie sprawy, w co sie pakuja. Jasne, nikt ich nie ostrzegl przed ciotka Rose. - Nie wiem, co pani ma na mysli. -Wypieranie sie - oznajmila ciotka Rose, pstrykajac triumfalnie palcami. - Widzialam to u Opry. Przypuszczam, Antonio, ze pozwolisz Jessice podziobac ten sos, zamiast go zjesc, tak jak pozwalasz jej na wszystko. Te koszmarne ogrodniczki, w ktorych paraduje od rana do wieczora, i te wlosy... nie mowiac juz o tej calej aferze z zeszlej wiosny. No, wiecie, za grzecznymi dziewczetami nie wlocza sie uzbrojeni agenci federalni... Na szczescie, w tym momencie odezwal sie dzwonek. Odlozylam serwetke i podnioslam sie tak szybko, ze niemal przewrocilam krzeslo. -Otworze! - wrzasnelam, pedzac do holu. Chyba kazdy by sie tak zachowal na moim miejscu. Kto mialby ochote setny raz wysluchiwac, jak to porazil mnie piorun i w zwiazku z tym pojawila sie u mnie szczegolna zdolnosc psychiczna odnajdywania zaginionych ludzi; jak zostalam prawie porwana przez niezbyt sympatyczne sily rzadowe, ktore chcialy mnie zmusic do wspolpracy; jak grupka przyjaciol musiala wysadzic pare rzeczy w powietrze, zeby mnie bezpiecznie sprowadzic do domu. Ten temat mocno sie przejadl, moze bysmy tak pomowili o czyms innym? -Kto to moze byc? - zastanawiala sie mama. - Wszyscy ludzie, ktorych znamy, siedza z nami przy stole. To sie akurat zgadzalo. Oprocz ciotki Rose, moich rodzicow i mnie byli jeszcze moi dwaj starsi bracia - Douglas i Mi-chael, nowa dziewczyna Michaela (ciagle dziwnie sie czuje, nazywajac ja w ten sposob, bo Mikey calymi latami tylko marzyl, ze pewnego dnia Claire Lippman raczy chocby spojrzec w jego strone, a teraz, lamiac wszelkie konwenanse, zaczeli ze soba chodzic - Piekna i Maniak Komputerowy), jej rodzina, a takze moja najlepsza przyjaciolka Ruth Abramowitz z rodzicami i Skipem, bratem blizniakiem. W sumie az trzynascie osob. Zdecydowanie nie mialo sie wrazenia, ze kogos brakuje. Kiedy jednak dotarlam do drzwi, okazalo sie, ze brakuje. Nie, nie przy naszym stole; przy cudzym. Na zewnatrz bylo ciemno - w listopadzie w Indianie wczesnie zapada mrok - ale na ganku palilo sie swiatlo. Przed drzwiami stal wysoki czarny mezczyzna. Rozgladal sie niecierpliwie, czekajac, az ktos mu otworzy. Poznalam go od razu. Jak wspomnialam, nasze miasto jest dosyc male i jeszcze pare tygodni wczesniej nie mieszkal w nim zaden Afro-Amerykanin. Sytuacja ulegla zmianie, kiedy dom Hoadleyow po drugiej stronie ulicy zostal kupiony przez doktora Thompkinsa, ktory objal stanowisko naczelnego chirurga w naszym szpitalu okregowym i przeprowadzil sie do nas z Chicago wraz z zona, synem i corka. Otworzylam drzwi ze slowami: -Hej, doktorze Thompkins. -Hello, Jessico - usmiechnal sie. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast "hello" mowi sie "hej". Doktor Thompkins staral sie wdrozyc do uzywania miejscowego narzecza. -Prosze wejsc - cofnelam sie, zeby mogl schronic sie przed zimnem. Snieg wprawdzie jeszcze nie spadl, ale na kanale Pogoda zapowiadali, ze nastapi to wkrotce. Nie spodziewano sie, ku mojemu zmartwieniu, ilosci sniegu wystarczajacej, zeby zamknac szkole w poniedzialek. -Dziekuje, Jessico - powiedzial doktor Thompkins, spogladajac nad moja glowa w glab holu, skad widac bylo ludzi siedzacych przy stole. - Och, bardzo przepraszam. Nie chcialem przeszkadzac w obiedzie. -Nie ma sprawy - odparlam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go mnostwo. -Och, nie. Nie, dziekuje. Wstapilem tylko, bo mialem nadzieje... coz, to troche krepujace, ale chcialem sprawdzic, czy... Doktor Thompkins wydawal sie bardzo zdenerwowany. Uznalam, ze pewnie chce cos pozyczyc. Kiedy ktos z sasiedztwa chce cos pozyczyc, zwlaszcza cos zwiazanego z gotowaniem, prawie zawsze zaczyna od nas. Moi rodzice prowadza restauracje, mamy wiec wlasciwie wszystko, co jest potrzebne do gotowania, i to na ogol w ogromnych pekatych pojemnikach. Doktor Thompkins pochodzil z wielkiego miasta i w ogole, wiec pewnie nie wiedzial, ze w malym miasteczku pozyczanie roznych rzeczy od sasiadow jest czyms zupelnie naturalnym. Podejrzewalam, ze doktor nie wie mnostwa rzeczy o naszym miescie. Na przyklad tego, ze chociaz oficjalnie Indiana podczas wojny domowej sprzymierzyla sie z Polnoca, pewni ludzie - zwlaszcza w poludniowej czesci stanu - wcale nie uwazali, ze konfederaci tak calkiem nie mieli racji. Wlasnie dlatego w dniu, kiedy na nasza ulice zajechala ciezarowka z dobytkiem Thompkinsow, moja mama czekala na nowych mieszkancow z wielkim garem manicotti i powitala ich w imieniu sasiadow, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, ktora nie umie ugotowac nawet jajka, zjawila sie ze sklepowym ciastem w duzym bialym pudle. A panstwo Lippman przybyli z talerzem slynnych czekoladowych ciasteczek Claire. (Na czym polegala ich tajemnica? To kupne ciastka Toll-house Break and Bake. Claire tylko je wklada do wysmarowanej tluszczem brytfanny. Powaznie. Poznalam ten sekret i mnostwo innych, jeszcze bardziej interesujacych, odkad Claire zostala dziewczyna mojego brata). Prawie wszyscy z najblizszego sasiedztwa i wiele osob z odleglejszych ulic zjawilo sie, aby powitac Thompkinsow w dniu ich przybycia. Zaloze sie, ze Thompkinsowie musieli nas uznac za gromade pomylencow, dobijajacych sie do ich drzwi przez caly ten dzien i kilka nastepnych z kilogramami czekoladowych ciastek, baklazanowego parmigiana, makaronu z serem, galaretek i domowego placka kawowego. Nie wiedzieli jednak, ze przez nasze miasto - tak jak przez cale Stany Zjednoczone przed stu piecdziesiecioma laty - przebiegala linia dzielaca je na dwie rozne czesci. W jednej znajdowaly sie Lum-bley Lane, plac z budynkami sadow, wiekszosc urzedow, a takze szpital, centrum handlowe i szkola srednia. Mieszkali tam ludzie, ktorych w mojej szkole okreslano mianem "miastowych". No i byla reszta hrabstwa, za granicami miasta; glownie lasy, pola kukurydzy, jakis kemping tu i tam i opuszczona fabryka tworzyw sztucznych dla wiekszego efektu. Tam nadal pienily sie analfabetyzm, przesady, a w glebi lasow, dokad tata zabieral nas na wycieczki, kiedy bylismy mali, mozna bylo znalezc miejsca, gdzie pedzono bimber. Dzieciaki w szkole nazywaly mieszkancow tych odleglych rejonow "wsiokami" albo "owsem", bo rzekomo wiekszosc z nich jadala owsianke na sniadanie, w dodatku bez rodzynek W moim miescie to wlasnie wsioki jezdza czasem z flagami Konfederacji powiewajacymi z pikapow. To wsioki uzywaja pewnego niecenzuralnego slowa na "d", i wcale nie dlatego, ze cytuja Chrisa Rocka, Jennifer Lopez czy kogos tam. Choc znam sporo wsiokow, ktorzy nigdy nikogo nie nazwaliby tym slowem, podobnie jak znam paru miastowych, ktorzy nie zawahaliby sie nazwac dziewczyny takiej jak ja, z bardzo krotkimi wlosami i tendencja do zalatwiania roznych spraw przy uzyciu piesci, slowem na "I", a mojej przyjaciolki Ruth, ktora jest Zydowka, slowem na "J" albo innym rownie obrazliwym. Jest wiec chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczylismy, jak wprowadzaja sie Thompkinsowie, niektorzy z nas zaczeli sie obawiac klopotow. Minal miesiac i obeszlo sie bez incydentow. Moze wiec wszystko dobrze sie ulozy, myslalam wtedy. Teraz, rzecz jasna, wszystko sie zmienilo. Ale w tamtym momencie staralam sie tylko, zeby pan Thompkins nie czul sie skrepowany w naszym holu. Przeciez nie wiedzialam, skad mialabym wiedziec? Moge byc "psychiczna", ale nie az tak. - Mi casa es su casa, doktorze Thompkins - zwrocilam sie do goscia. To pewnie najglupsza rzecz, jaka moglam powiedziec, ale mniejsza z tym. Po praniu mozgu w wykonaniu cioci Rose nie bylam w tworczym nastroju. Ponadto ucze sie francuskiego, a nie hiszpanskiego. Doktor Thompkins usmiechnal sie blado i wypowiedzial slowa, po ktorych poczulam sie, jakby snieg jednak zaczal padac. Tyle ze padal wylacznie na moje plecy. -Bylem tylko ciekaw - rzekl - czy moze widzialas gdzies mojego syna. 2 V pietro. Musialam usiasc na polpietrze, bo czulam, ze kolana sie pode mna uginaja.-Janie... -wykrztusilam. - Juz sie tym nie zajmuje. Moze nikt panu nie powiedzial, ale ja juz sie tym nie zajmuje. Doktor Thompkins spojrzal na mnie, jakbym oswiadczyla, ze pies dingo pozarl moje dziecko. -Slucham? - odezwal sie, mocno zdziwiony. Na szczescie, w tej chwili z jadalni wyszedl tata, z serwetka nadal zatknieta za pasek spodni. Za nim szla mama z Mikiem -i z Claire, jak zwykle uczepiona jego ramienia. -Hej, Jerry - powiedzial tata, wyciagajac reke. - Co slychac? -Hello, Joe - odparl doktor Thompkins. - To znaczy, hej. - Uscisnal dlon ojca i zwrocil sie do mamy: - Jak sie masz, Toni? -Swietnie, Jerry - zapewnila mama. - A co u ciebie? -Mogloby byc lepiej - powiedzial doktor. - Bardzo przepraszam, ze przeszkadzam w posilku. Zastanawialem sie, czy ktos z was widzial mojego syna Nate'a. Pare godzin temu wyszedl do sklepu - Rowenie zabraklo bitej smietany - i od tamtej pory nie widzielismy go. Pomyslalem, ze moze wpadl do waszych chlopcow albo do Jessiki... Poczulam ulge, bo doktor Thompkins nie prosil, zebym odnalazla jego syna. Pytal tylko, czy go widzialam. Zarazem bylo mi troche glupio. Ze spojrzen, jakie rzucal mi doktor, wynikalo, ze uwaza mnie za zdrowo pomylona w zwiazku z moja reakcja na proste jego pytanie o syna. Trudno mu sie dziwic. Nie bylo go tutaj zeszlego lata ani nawet jesienia. Nie wiedzial, ze to mnie prasa nazwala Dziewczyna od Pioruna. Nie mial pojecia o moim niezwyklym darze. Mike tlumil dlonia chichot. Od razu domyslil sie, co sie stalo. No wiecie, jak zrozumialam pytanie doktora Thomp-kinsa. -Nie, nie widzielismy Nate'a - odparla mama z wyrazem troski na twarzy. Martwi sie za kazdym razem, gdy uslyszy, ze jakies dziecko urwalo sie z rodzicielskiej smyczy. To dlatego, ze jedno z jej wlasnych dzieci kiedys to zrobilo i odnalazla je dopiero w szpitalu. -Och - westchnal doktor Thompkins. Wydawal sie bardzo rozczarowany. - Coz, pomyslalem, ze warto sprobowac. Pewnie zatrzymal sie przy grach wideo... Nie chcialam byc ta osoba, ktora wyjasni doktorowi, ze salon gier jest dzis nieczynny. Wszystko bylo zamkniete w naszym miescie, z wyjatkiem Stop and Shop, ktorego nie zamykano nawet w swieta Bozego Narodzenia. Claire nie miala problemow z przekazywaniem zlych wiadomosci. -Salon gier jest zamkniety, doktorze Thompkins - powiedziala. - Wszystko jest dzis nieczynne. Nawet kregielnia i kina. Slowa Claire dobily Thompkinsa. Nawet mama poslala jej pelne wyrzutu spojrzenie. A w oczach mojej mamy Claire jest skonczona doskonaloscia, mimo iz to czesciowo z jej powodu Mike uczeszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, gdzie mial w tym roku studiowac. -Och - powtorzyl doktor Thompkins. Usmiechnal sie dzielnie i dodal: - Coz, moze spotkal jakichs znajomych. To bylo mozliwe. Nate Thompkins, uczen drugiej klasy Szkoly im. Ernesta Pyle'a - do ktorej i ja chodze - nie mial specjalnych klopotow ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo ze byl nowy i byl jedynym Afro-Amerykaninem w szkole. Przystojny, atletycznie zbudowany Nate natychmiast zostal przyjety do szkolnej druzyny pilkarskiej, i to wcale nie dlatego, ze trener Albright poszukiwal nowych zawodnikow. Podobno ma talent i to od razu ustawilo go w najlepszym towarzystwie. W przeciwienstwie do jego starszej siostry Tashy, uczennicy ostatniej klasy, mola ksiazkowego, ktora wysledzilam, jak krecila sie przed sala, gdzie codziennie po lekcjach zbiera sie komitet obradujacy nad ksiazka roku. Byla zbyt niesmiala, zeby wejsc do srodka. Podeszlam wiec do niej i powiedzialam cos w rodzaju: "Chodz, przedstawie cie". Obdarzyla mnie takim usmiechem, jakbym oferowala jej wyssanie rany po ukaszeniu weza. Otwartosc Nate'a nie byla chyba cecha dziedziczna, bo Ta-sha z pewnoscia jej nie posiadala. -Jestem pewien, ze wkrotce wroci do domu - powiedzial doktor Thompkins i, przeprosiwszy raz jeszcze, wyszedl. -Moj Boze - westchnela mama, zamykajac za nim drzwi. - Mam nadzieje... Tata przerwal jej stanowczym: -Nie teraz, Toni. -Co takiego? - zainteresowal sie Mike, -Niewazne - powiedzial tata. - Chodzmy. Czekaja na nas cztery rodzaje ciasta. -Upiekliscie cztery ciasta? - Claire, ktora (w przeciwienstwie do mnie) jest wysoka i wiotka jak trzcina i chyba musi byc czesciowo pusta w srodku, bo pochlania wiecej jedzenia niz jakakolwiek inna znana mi istota ludzka, wyraznie sie ucieszyla. - Jakie? -Z jablkiem, dynia, pekanem i persymona - odparl tata, rownie zadowolony. Dobrzy kucharze lubia ludzi, ktorzy doceniaja ich kuchnie. Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zachwycal sie towarzystwem ciotki Rose. -Jozefie - zapytala, gdy tylko pojawilismy sie ponownie w jadalni - kim byl ten kolorowy? Miec taka krewna jak ciocia Rose to naprawde krepujace. A nie jest przeciez alkoholiczka ani nikim takim, wiec jej zachowania nie da sie przypisac jakims czynnikom zewnetrznym. Jest zwyczajnie niedobra. Pare razy mialam ochote jej dolozyc, ale ze ma chyba ze sto lat (dobra, siedemdziesiat piec, wielka mi roznica), moi rodzice nie przyjeliby tego spokojnie. Poza tym usilowalam ostatnio zwalczyc moja sklonnosc do stosowania przemocy, a to dzieki pozwowi, jaki otrzymalam w zwiazku z przetraceniem czyjejs przegrody nosowej. Chociaz nadal uwazam, ze ta osoba na to zasluzyla. -Afro-Amerykanin, Rose - poprawila ja mama. - W dodatku nasz sasiad, doktor Thompkins. Czy dolac komus wina? Skip, moze jeszcze coli? Skip jest bratem blizniakiem Ruth. Podobno kocha sie we mnie, ale zawsze o tym zapomina, kiedy w poblizu znajduje sie Claire Lippman. Wszyscy chlopcy - wlaczajac mojego drugiego brata, Douglasa - kochaja Claire. Wyglada na to, ze Claire wydziela jakies feromony czy cos, czego takie dziewczyny jak Ruth i ja nie posiadaja. To jest troche wkurzajace. Oczywiscie nie chodzi o to, zebym sie koniecznie chciala Skipowi podobac. On mi sie w ogole nie podoba. Podoba mi sie ktos inny. Ktos, kto oczekiwal mnie na obiedzie z okazji Swieta Dziekczynienia. Tylko ze tak, jak sie sprawy mialy... -Co jest niewlasciwego w slowie "kolorowy"? - chciala wiedziec ciocia Rose. - Przeciez on jest kolorowy! -Czy moge pani nalozyc jeszcze troche kremu ze szpinaku? - spytal ciocie Rose pan Abramowitz. Jako prawnik przywykl traktowac grzecznie ludzi, ktorzy nie przypadli mu do gustu. -Czego chcial doktor Thompkins? - zapytal Skip. -Och, nic takiego - odparla mama z udawana swoboda. - Chcial tylko zapytac, czy ktos z nas widzial Nate'a. Komu dolozyc tluczonych ziemniakow? -Co jest niewlasciwego w slowie "kolorowy"? - powtorzyla ciotka Rose, wsciekla, ze nikt nie zwraca na nia uwagi. Pewnie zmienilaby spiewke, gdybym poswiecila jej swoja uwage w sposob, na jaki mialam ochote. -Podobno doktor Thompkins przyjal stanowisko naczelnego chirurga w szpitalu stanowym tylko dlatego, ze Nate wpakowal sie w klopoty w starej szkole - obwiescila Claire i powiodla wzrokiem po twarzach stolownikow. Jako aktorka Claire uwielbia sprawdzac, jaka reakcje wywoluja jej przedstawienia. A ze w czasie wolnym od prob nianczy dzieci bogatych lekarzy i tym podobnych, zna wszystkie plotki, jakimi zyje miasteczko. - Nalezal do jakiegos gangu w Chicago. -Do gangu - zmartwila sie pani Lippman. - O nie! Taki mily chlopiec? -Wielu milych chlopcow wpada w zle towarzystwo -stwierdzil pan Abramowitz lagodnym tonem. -Ale nie Nate Thompkins. - Pani Lippman, mocno zaangazowana w dzialalnosc komitetu rodzicielskiego, potrzasnela glowa. - Zawsze jest bardzo uprzejmy, kiedy go spotykam w Stop and Shop. -Moze zadal sie z jakimis ciemnymi typami u siebie w Chicago - powiedzial tata. - Ale kazdy ma prawo zaczac wszystko od nowa. -Pewnie siedzi gdzies - zasugerowala ciotka Rose - ze swoimi kumplami z gangu i odurza sie skretami z marihuana. Wymienilismy spojrzenia z Mikiem i Douglasem. Zabawnie bylo slyszec, jak ciotka Rose uzywa okreslenia "odurza sie". Mojej mamie chyba nie wydalo sie to zabawne, bo surowym tonem powiedziala: -Nie badz smieszna, Rose. W naszym miescie nie ma zadnych narkotykow. Nie uznalam za wskazane uswiadomic jej, ze w poprzedni weekend, na imprezie zwiazanej z castingiem do Hello Dolly (Claire, rzecz jasna, dostala role Dolly) dwoje dzieciakow (nie Claire, oczywiscie - nie bierze narkotykow, bo cialo aktorki, jak twierdzi, stanowi swiatynie) zostalo wyprowadzonych przez sluzby porzadkowe, bo nacpali sie za duzo extasy. W ogolnym rozrachunku mojej mamie lepiej oszczedzac tego typu wiadomosci. -Czy moge przeprosic? - zapytalam zamiast tego. - Musze wpasc do Joanny i wziac od niej te notatki z trygonometrii, o ktorych mowilam. -Nie, nie mozesz - odpowiedziala mama. - To Swieto Dziekczynienia, Jessico. Masz cale trzy dni wolne. Mozesz wziac te notatki jutro. -Wiecie, ze w zeszlym tygodniu ktos obsmarowal graffiti kladke nad jezdnia - poinformowala zebranych pani Lippman. - Nawet nie wiadomo, co ono przedstawia. Nie zastanawialam sie nad tym przedtem, ale jesli jakis... jak to sie nazywa? Widzialam cos takiego w Szescdziesieciu minutach. A, tak. Znak gangu. To znaczy, jestem pewna, ze nie. Ale jesli jest? -Nie moge odebrac tych notatek jutro - wyjasnilam. - Jutro Joanna jedzie do babci. Moge je wziac tylko dzis wieczorem. -Uspokoj sie - zgromila mnie mama. -Dzisiaj marihuana - orzekla ciocia Rose, potrzasajac glowa -jutro heroina. Douglas pochylil sie nad stolem, zeby mi szepnac do ucha: -Nie znasz zadnej Joanny. -Mamo - powiedzialam, nie zwracajac na niego uwagi. Co bylo dosc nieladne z mojej strony, uwzgledniwszy, ile musialo go kosztowac samo zejscie na wspolny obiad. Douglas nie nalezy do osob, ktore mozna okreslic jako nadmiernie towarzyskie. "Aspoleczny" to duzo bardziej odpowiednie slowo. Troche mu sie jednak poprawilo, odkad zaczal pracowac w sklepie z komiksami. No, w kazdym razie humor mu sie poprawil. -Prosze, mamo - nie ustepowalam. - Zajmie mi to niecala godzine. - To bylo bezwstydne klamstwo, ale mialam nadzieje, ze bedzie tak zajeta goscmi i obiadem, ze nawet nie zauwazy, ze jeszcze nie wrocilam do domu. -Jessico - odezwal sie tata, dajac mi znak, zebym zaczela zbierac talerze. - Stracisz ciasto. -Odloz dla mnie kawalek kazdego rodzaju - odparlam, siegajac po najblizsze talerze, a potem idac za nim do kuchni. - Prosze. Tata troche powywracal oczami, ale w koncu skinal glowa, wskazujac podjazd. Zrozumialam, ze sie zgadza. -Zabierz Ruth - rzucil tata, kiedy zdejmowalam plaszcz z wieszaka przy drzwiach do garazu. -Eee... - skrzywilam sie. -Dopiero wyrabiasz sobie prawo jazdy - powiedzial. - Nie mozesz siadac za kierownica bez uprawnionego kierowcy na miejscu dla pasazera. -Tato - myslalam, ze glowa mi za chwile peknie - to Swieto Dziekczynienia. Na ulicach pustki. Nawet gliny siedza w domu. -Ma podobno spasc snieg. -Ale jutro, nie dzisiaj wieczor - zapewnilam go. - Zadzwonie do was, gdy tylko dojade, i znowu tuz przed wyjazdem. Przysiegam. -Wiesz, Joe. - Do kuchni wkroczyl pan Lippman. - Jestem pelen podziwu dla twojej sztuki kucharskiej. To najlepszy obiad swiateczny, jaki jadlem od lat. Tata rozpromienil sie. -Naprawde, Bert? Dziekuje. Bardzo dziekuje. -Tato - powiedzialam blagalnym tonem, stajac obok wieszaka na klucze. Ledwie na mnie spojrzal. -Wez samochod matki - mruknal i zwrociwszy sie do pana Lippmana, ciagnal: - Nie miales wrazenia, ze w tluczonych ziemniakach bylo za duzo czosnku? Gestem zwyciezcy siegnelam po kluczyki od samochodu mamy - na lancuszku razem ze skautowskim gwizdkiem, trzymanym na wypadek, gdyby zaatakowano ja na parkingu przy Wal-Mart. Nikt nigdy nie zostal tam napadniety, ale wszystkim odbilo, odkad splonela restauracja Mastriani, mimo ze sprawcow schwytano. Wreszcie wolna, pomyslalam, sadowiac sie za kierownica volkswagena. Dzieki Bogu Wszechmogacemu wreszcie jestem wolna. Ten cytat z pewnej slawnej osoby niespecjalnie pasowal do sytuacji, ale wierzcie mi: gdybyscie caly wieczor byli skazani na towarzystwo cioci Rose, pomyslelibyscie to samo. A co do prawa jazdy, to rzeczywiscie troche dziwna sprawa. Bylam doslownie jedyna uczennica przedostatniej klasy w Pyle`u, ktora nie miala prawa jazdy. Nie dlatego, ze bylam za mloda. Po prostu jakos nie moglam zdac tego egzaminu. I nie dlatego, ze nie potrafie prowadzic. Chodzi o, no wiecie, ograniczenie predkosci. Cos sie ze mna dzieje, kiedy siadam za kolkiem. Nie wiem, na czym to polega, ale po prostu musze - naprawde -jechac szybko. Pewnie wiaze sie to z hormonami, jak u Mike'a i Claire Lippman, bo nie umiem nad tym zapanowac. No i moi rodzice absolutnie nie sa zainteresowani pozwalaniem mi na jazde ich samochodem. W razie kraksy odszkodowanie nie pokryloby strat. Nie zamierzalam jednak spowodowac wypadku. Bo, jesli nie brac pod uwage tendencji do wciskania gazu, jestem dobrym kierowca. Naprawde dobrym. Szkoda, ze kiepsko sobie radze niemal w kazdej innej dziedzinie. Samochod mojej mamy nie ma nawet polowy tej mocy, co volvo taty, ale i tak jest niezly. A ze jestem niska, troche latwiej mi nim manewrowac. Wyjechalam z podjazdu - bulka z maslem, nawet po ciemku - na pusta Lumbley Lane. Po drugiej stronie ulicy, u Hoadleyow - to znaczy, u Thompkinsow - palily sie wszystkie swiatla. Spojrzalam w okno dokladnie naprzeciwko okna mojej sypialni. Byl tam - jak sie domyslalam, bo widzialam ja tam pare razy - pokoj Tashy Thompkins. Thomp-kinsowie, do ktorych przyjechali dziadkowie - wiedzialam o tym, bo z powodu tych gosci odrzucili zaproszenie moich rodzicow na uroczysty obiad - musieli jesc wczesniej od nas, skoro juz dwie godziny temu wyslali Nata po bita smietane. Tasha jest wiec juz w swoim pokoju. Ciekawa bylam, co robi. Mialam nadzieje, ze nie odrabia lekcji. Sprawiala wrazenie dziewczyny, ktora bylaby do tego zdolna nawet w Swieto Dziekczynienia. W przeciwienstwie do mnie. Ja nalezalam do dziewczat, ktore wymykaja sie z domu po swiatecznym obiedzie na randke z chlopakiem. W tamtej chwili cieszylam sie bardziej niz kiedykolwiek, ze jestem wlasnie soba. Nie zastanawialam sie ani przez moment, jak bym sie czula, bedac Tasha, a juz zwlaszcza jej bratem Nate'em. A gdybym sie zastanowila - gdybym choc chwile pomyslala o Nacie Thompkinsie - prawdopodobnie zylby do dzisiaj. 3 jej, pani Wilkins - powiedzialam. - To najlepsze ciasto z dyni, jakie w zyciu jadlam. Mama Roba usmiechnela sie radosnie.-Naprawde tak uwazasz, Jess? -Tak, prosze pani - potwierdzilam szczerze. - Lepsze nawet niz ciasto taty. -Coz, raczej w to watpie - rozesmiala sie pani Wilkins. Wygladala ladnie w przycmionym swietle nad zlewem, z wysoko upietymi rudymi wlosami. Miala tez ladna sukienke, jedwabna, w kolorze jaspisu. Nie wygladala na "mamusie", raczej na czyjas dziewczyne. Co, w gruncie rzeczy, zgadzalo sie z prawda. Byla dziewczyna Gary'ego-Alez-Powaznie-Mow-Mi-Gary. Ale byla takze matka mojego chlopaka, Roba. -Czy twoj tata jest znakomitym kucharzem? - zapytal Mow-Mi-Gary, ktory pomagal znosic naczynia ze stolu w jadalni Wilkinsow. -Coz - odpowiedzialam. - Nie wiem, czy znakomitym, ale na pewno dobrym. Mimo to jego ciasto z dyni nie umywa sie do pani ciasta, pani Wilkins. -Daj spokoj - krygowala sie pani Wilkins, zarumieniona z radosci. - Ja mialabym byc lepsza od zawodowego kucharza? Nie sadze. -Dla mnie jestes wystarczajaco dobra - stwierdzil Gary, obejmujac ja w pasie i puszczajac sie z nia w rodzaj tanca dookola kuchni. Zauwazylam, jak Rob, obserwujacy ich spod drzwi kuchni, skrzywil sie, a nastepnie odwrocil i wyszedl. Moze slusznie czul sie zdegustowany. Pracowal z Mow-Mi-Garym w warsztacie samochodowym wuja. To dzieki Robowi pani Wilkins poznala Gary'ego. Patrzylam jeszcze przez chwile, jak Gary tanczy z mama Roba - tworzyli calkiem ladna pare: on szczuply i wysoki, o urodzie kowboja, ona urodziwa i pulchna, jak dziewczyna na wiejskim balu - a potem poszlam za Robem do salonu. Rob wlasnie wlaczyl telewizor i zaczal ogladac mecz. A przeciez nie jest specjalnym amatorem futbolu. Podobnie jak ja, woli jednoslady. To jest motocykle. -Cos taki ponury jak kot bury? - spytalam, opadajac na kanape obok niego. Bylo to kretynskie, wiem, ale w obecnosci przystojnego, swiezo oplukanego pod prysznicem faceta w lekko splowialym dzinsie trudno takiej dziewczynie jak ja myslec rozsadnie. -Nic mi nie jest - mruknal. Rob, zazwyczaj malo komunikatywny, przynajmniej, jesli chodzi o wyrazanie najglebszych uczuc - tych, na przyklad, jakie ja w nim budzilam - podniosl pilota i zmienil kanal. -Chodzi o Gary'ego? Wydawalo mi sie, ze go lubisz. -Jest w porzadku - stwierdzil Rob. Klikniecie. Klikniecie. Klikniecie. Przerzucal kanaly niczym Claire Lippman, mistrzyni opalania, zuzywajaca kolejne pojemniczki kremow przeciwslonecznych. -No to o co chodzi? -O nic - powiedzial. - Mowilem ci juz. -Och. Mimo najlepszych checi, czulam sie troche rozczarowana. Nie zebym sie spodziewala, ze mi sie oswiadczy albo cos, ale kiedy zaprosil mnie na swiateczny obiad, mialam nadzieje na jakis znaczacy rozwoj naszych wzajemnych stosunkow. Sadzilam, ze moze wreszcie odrzuci glupie uprzedzenia wynikajace z faktu, ze ja mam szesnascie lat, a on osiemnascie i jest pod opieka kuratora z powodu przestepstwa, ktorego natury jeszcze nie zdecydowal sie przede mna wyjawic. Tymczasem cala sprawa wydawala sie dzielem jego mamy. Nie tylko obiad, ale i zaproszenie. -Zbyt rzadko cie widujemy - oznajmila pani Wilkins, kiedy przekroczylam prog z bukietem kwiatow w reku (byly naprawde ladne i kosztowaly mnie calych dziesiec dolarow). - Prawda, Rob? Rob spojrzal na mnie spode lba. -Moglas zadzwonic - burknal. - Przyjechalbym po ciebie. -Nie chcialam cie fatygowac - odparlam. - Mama nie miala nic przeciwko temu, zebym wziela samochod. -Chyba o czyms zapominasz, Mastriani. -O czym? -Nie masz prawa jazdy. Jak na chlopaka, ktorego poznalam podczas odsiadki w szkole, moglby okazac wieksza otwartosc umyslu. Jest jednak zaskakujaco staromodny pod wieloma wzgledami. Na przyklad, jesli chodzi o jego mame i jej randki. -Chodzi o to - wyjasnil, kiedy z kuchni zaczelo dobiegac wesole pluskanie - ze ona musi jutro isc do pracy. To znaczy, jedynym powodem, dla ktorego zostalismy tutaj, zamiast jechac z wujkiem do Evansville, jest to, ze ona jutro pracuje. -Och - powiedzialam. Co innego moglam powiedziec? -Mam nadzieje, ze on nie zamierza zostac do pozna - dodal Rob. Klikniecie. Klikniecie. Klikniecie. - Mama pracuje na rannej zmianie. Wiedzialam wszystko o pani Wilkins i jej rannej zmianie. Mama Roba pracowala w Mastrianim, zanim restauracja zostala spalona. Obecnie pracuje w Joe, innej restauracji nalezacej do moich rodzicow. -Na pewno wkrotce sie zabierze - powiedzialam pocieszajaco, chociaz nie bylo jeszcze nawet dziesiatej. Rob mocno przesadzal. - Moze bysmy sie zglosili do zmywania naczyn, tak zeby, no wiesz, mieli troche czasu dla siebie? Skrzywil sie, ale jest gotow zrobic wszystko dla matki - ze wzgledu na to, ze jego tata zostawil ich oboje dawno temu -podniosl sie z miejsca. Weszlismy do kuchni. Okazalo sie, sadzac po ilosci piany fruwajacej w powietrzu, ze Mow-Mi-Gary i pani Wilkins swietnie sie bawia. -Mamo - spytal Rob, z trudem panujac nad soba - czy to nie jest twoja wyjsciowa sukienka? -Och. - Pani Wilkins zerknela na sukienke. - Tak, rzeczywiscie. Gdzie jest moj fartuch? A prawda, zostawilam go w sypialni... -Przyniose go - zaproponowalam, bo jestem wscibska i chcialam zobaczyc, jak wyglada sypialnia pani Wilkins. -Jak to milo z twojej strony - powiedziala pani Wilkins. A potem skierowala dziobek salaterki na Mow-Mi-Gary'ego, trafiajac go prosto w piers strumieniem goracej wody. Rob wygladal, jakby mial za chwile zwymiotowac. Sypialnia pani Wilkins znajdowala sie na pietrze, bardzo ja przypominala: byla rozowo-kremowa i ladna. Na scianie wisialo kilka fotografii przedstawiajacych malego Roba. Wpatrywalam sie w nie z zachwytem, wyobrazajac sobie, jak bedzie wygladalo dziecko moje i Roba. (Kiedys bedziemy mieli dzieci, gdy juz uloze swoje zycie zawodowe). Och, i jak Rob poprosi mnie o reke. I wreszcie zabierze mnie na prawdziwa randke. Na jednym ze zdjec Roba - malenkiego, jeszcze z pielucha -trzymal jakis nieznany mi mezczyzna. Nie przypominal zadnego z wujkow Roba, ktorzy, tak jak jego mama, wszyscy mieli rude wlosy. Ten mezczyzna byl bardziej podobny do Roba, mial takie same ciemne wlosy i jasnoszare oczy. Uznalam, ze to musi byc ojciec Roba. Rob nigdy nie chcial o nim rozmawiac, pewnie, dlatego, ze ciagle nie mogl mu wybaczyc, ze porzucil jego i mame. Ale zrozumialam, dlaczego ten facet mogl sie mamie Roba podobac. Mozna go bylo okreslic jako przystojniaka. Wzielam fartuch z lozka i zeszlam na dol. Gdy wreczylam fartuch pani Wilkins, smiala sie z czegos, co akurat powiedzial Mow-Mi-Gary. Mow-Mi-Gary takze wydawal sie uszczesliwiony. Jedyna osoba, ktora nie sprawiala wrazenia zadowolonej z zycia, byl Rob. Pani Wilkins widocznie tez to zauwazyla, bo powiedziala: -Rob, moze bys pokazal Jessice, jak idzie praca nad twoim motocyklem? Ozywilam sie. Rob trzymal motocykl, nad ktorym, aktualnie pracowal - swietnego, ale starego harleya - w stodole. To byla praktycznie zacheta ze strony mamy Roba, zeby pojsc tam i calowac sie z jej synem. Az trudno mi bylo uwierzyc w moje szczescie. Rob jednak nie wydawal sie usposobiony do calowania. Nie to, zeby kiedykolwiek byl chetny. Niestety, z powodzeniem opiera sie potrzebom ciala. Bylabym nawet sklonna twierdzic, ze jego cialo nie ma zadnych potrzeb, gdyby nie to, ze od czasu do czasu - zdecydowanie zbyt rzadko - udaje mi sie zlamac go swoim wdziekiem oraz wisniowym chap stickiem. A moze po prostu ma tak dosc mojego gadania, ze caluje mnie po to, zebym sie zamknela. Kto wie? W kazdym razie wtedy w stodole nie wydawal sie sklonny wykorzystac moja bezbronna kobiecosc. Moze powinnam byla wlozyc spodnice albo co. -Czy to dlatego, ze sama tutaj przyjechalam? - spytalam, przygladajac sie, jak dlubie przy motocyklu. Podniosl glowe znad motocykla spoczywajacego na warsztacie na srodku stodoly i dokrecil cos kluczem francuskim. -O czym ty mowisz? -Gdybym wiedziala - zapewnilam - ze bedziesz sie tak boczyl, zadzwonilabym do ciebie, zebys mnie zabral, przysiegam. -Nie zadzwonilabys - powiedzial, wykonujac kluczem jakis ruch, ktory uwypuklil miesnie jego ramion pod szarym swetrem. Slowo daje, byl to dla mnie duzo przyjemniejszy widok niz- mecz w telewizji. -O co ci chodzi? Powiedzialam przeciez... -Nie powiedzialas nawet swoim rodzicom, ze sie tu wybierasz - stwierdzil. - Wiec przestan chrzanic. -Co ty gadasz? - staralam sie mowic urazonym tonem, chociaz, rzecz jasna, mial racje. - Wiedza, gdzie jestem. Rob odlozyl klucz, skrzyzowal rece na piersi i zapytal: -To dlaczego, kiedy dzwonilas do domu, powiedzialas, ze jestes u jakiejs Joanny? Cholera! Nie zauwazylam, ze byl w pokoju, kiedy dzwonilam. -Posluchaj, Mastriani -powiedzial. - Wiesz, ze od poczatku mialem watpliwosci co do tego, co jest miedzy nami. Ja juz skonczylem szkole, a ty jestes w jedenastej klasie. Ale nie tylko o to chodzi. Myslmy realnie. Ty i ja pochodzimy z roznych swiatow. -To wcale tak... - zaoponowalam. -Dobra, z roznych zakatkow jednego swiata. -Tylko dlatego, ze ja jestem miastowa, a ty... -Sluchaj, Mastriani - przerwal mi, podnoszac dlon - trzeba spojrzec prawdzie w oczy. Nic z tego nie bedzie. Ostatnio naprawde ciezko pracowalam nad opanowaniem gniewu. Pomijajac afere z pilkarzami - i z Karen Sue Hankey - nie pobilam nikogo i nie odsiedzialam w szkole za kare ani jednego dnia przez caly semestr. Pan Goodhart, psycholog szkolny, oswiadczyl, ze jest dumny z moich postepow i zastanawia sie nad zawieszeniem naszych obowiazkowych cotygodniowych spotkan. Kiedy jednak Rob podniosl dlon i powiedzial, ze nic z naszego zwiazku nie wyjdzie, z najwyzszym trudem powstrzymalam sie od zlapania go za te reke i wykrecenia mu jej za plecami. Jedyne, co mnie powstrzymalo, to swiadomosc, ze chlopcy nie lubia, kiedy robi im sie cos takiego; a ja chcialam, zeby Rob mnie lubil, a nawet wiecej niz lubil. Wiec zamiast wykrecic mu reke za plecami, polozylam dlonie na biodrach, przechylilam glowe na bok i powiedzialam: -Czy to ma cos wspolnego z facetem o imieniu Gary? Opuscil reke i odwrocil sie z powrotem do motocykla. -Nie - stwierdzil. - To sprawa miedzy toba a mna, Mastriani. -Wydaje mi sie, ze za nim nie przepadasz. -Masz szesnascie lat! - zawolal Rob do motocykla. - Szesnascie! -Chyba rozumiem, dlaczego go nie lubisz. To musi byc dziwne uczucie widziec wlasna matke z jakims innym facetem niz twoj tata. Ale to nie znaczy, ze masz prawo wyzywac sie na mnie. -Jess. - To zapowiada klopoty, kiedy zwraca sie do mnie po imieniu. - Musisz zrozumiec, ze to do niczego nie prowadzi. Mam kuratora, jasne? Nie moge dac sie zlapac na randce z jakas smarkula... "Smarkula" zabolala, ale pominelam ten watek, uswiadamiajac sobie, ze - uzywajac slow ulubienicy cioci Rose, Opry - Rob przezywa jakis kryzys psychiczny. -Rozumiem - stwierdzilam, stosujac sie do rady pana Goodharta, by mowic w ten sposob w sytuacjach trudnych - ze nie chcesz sie ze mna wiecej spotykac, bo uwazasz, ze wiek oraz pochodzenie spoleczne stwarzaja zbyt wielkie roznice miedzy nami... -Nie probuj mnie przekonywac, ze sie ze mna nie zgadzasz - przerwal mi ostrzegawczym tonem. - Dlaczego nie powiedzialas o mnie swoim rodzicom? Co? Gdybys byla pewna, ze to wypali, juz dawno bys mnie przedstawila. -Chce ci tylko powiedziec - ciagnelam, jakbym go nie uslyszala - ze wydaje mi sie, ze usilujesz mnie odsunac, bo ojciec cie porzucil i nie chcesz, aby znowu zraniono cie w ten sposob. Rob spojrzal na mnie przez ramie. Jego szare oczy pociemnialy. -Jestes stuknieta - powiedzial tylko. Zabrzmialo to szczerze. -Rob - odezwalam sie, robiac krok w jego kierunku. - Chce tylko, zebys wiedzial, ze ja nie jestem taka jak twoj tata. Nigdy cie nie opuszcze. -Dlatego, ze jestes psychiczna. -Nie. Nie, dlatego. Dlatego, ze cie ko... -Przestan! - zawolal, wyciagajac przed siebie szmate, jakby to byl rewolwer. Na jego twarzy malowala sie panika. - Nie mow tego! Mastriani, ostrzegam cie... -...cham. -Prosilem... - zwinal szmate i rzucil ze zloscia w odlegly kat stodoly - zebys tego nie mowila. -Przykro mi - oznajmilam z powaga. Obawiam sie jednak, ze nie bylam w stanie pohamowac nieokielznanej namietnosci ani chwili dluzej. Chwile pozniej okazalo sie, ze jesli ktos cierpial z powodu nieokielznanej namietnosci, to raczej Rob, nie ja. O ile sposob, w jaki chwycil mnie za ramiona, przyciagnal do siebie i zaczal calowac, stanowi jakas wskazowke. Bylo rzecza niewatpliwie cudowna calowac sie z mlodym mezczyzna, ktory w sposob tak oczywisty nie potrafil opanowac goracych uczuc w stosunku do mnie, nalezy jednak pamietac, ze zdarzenie mialo miejsce w stodole, w ktorej w koncu listopada nie jest specjalnie cieplo. Ponadto w poblizu nie stala zadna wyscielana kanapa czy lozko, na ktore moglby mnie rzucic. Pewnie moglibysmy to zrobic na sianie, ale: 1) brrr, oraz 2) moja namietnosc wobec Roba nie jest az taka nieokielznana. To znaczy, wspolzycie seksualne w kazdym zwiazku jest wystarczajaco powaznym krokiem - nawet bez uprawiania go w zimnej stodole. Jestem, wiec zdecydowana poczekac na wlasciwy moment - na przyklad, na noc po balu absolwentow. Jesli kiedykolwiek, co malo prawdopodobne, zostane zaproszona na bal absolwentow. Wziawszy pod uwage, ze moj chlopak juz skonczyl szkole, taka ewentualnosc nie wchodzi w gre. Chyba, ze to ja jego zaprosze. -Mysle, ze powinnam isc do domu - powiedzialam, kiedy oboje musielismy zaczerpnac oddechu. -To byl zly pomysl - odparl Rob, opierajac czolo na moim i oddychajac ciezko. Wrocilam, wiec do mieszkania i podziekowalam mamie Roba. Siedziala na kanapie, ogladajac telewizje i przytulajac sie do Mow-Mi-Gary'ego w sposob, ktory moglby wyprowadzic Roba z rownowagi, gdyby to zobaczyl. Na szczescie, nie zobaczyl. A ja mu o tym nie powiedzialam. -Skoro nie zerwalismy ze soba - zwrocilam sie do niego, siadajac za kierownica samochodu mamy - to co robisz w sobote? Moze poszlibysmy do kina? -Sam nie wiem - odparl. - Sadzilem, ze bedziesz zajeta ze swoja przyjaciolka Joanna. -Nie wyglupiaj sie - powiedzialam. Na dworze bylo tak zimno, ze moj oddech ulatywal w postaci malych chmurek, ale to niewazne. - Moi rodzice maja teraz mnostwo na glowie. Zajmuja sie restauracja, Mike zrezygnowal z Harvardu... -Nie zamierzasz nigdy im o mnie powiedziec? - Szare oczy wbily sie we mnie. -Pozwol tylko, ze jakos ich do tego przygotuje. Wiesz, ta sprawa z Douglasem i jego praca, ciotka Rose i... -I jeszcze ty - przypomnial mi z ledwie wyczuwalna gorycza. - Nie zapominaj o sobie i swoich psychicznych zdolnosciach. -Zgadza sie. Jeszcze ja i moje psychiczne zdolnosci. - Jedyna rzecz, o ktorej nie jestem w stanie zapomniec, bez wzgledu na to, jak bardzo sie staram. -Lepiej juz wracaj - powiedzial Rob, prostujac sie. - Pojade za toba, zeby sie upewnic, ze dotarlas do domu cala i zdrowa. -Nie musisz... -Mastriani - przerwal mi. - Zamknij sie i jedz. Tak tez uczynilam. Tyle ze, jak sie okazalo, nie ujechalismy daleko. 4 kierowca jak juz chyba wspomnialam, prowadze znakomicie.Z poczatku jednak nie zorientowalam sie, ze kaza mi zjechac na bok nie w zwiazku z moimi umiejetnosciami czy tez ich brakiem. Wiedzialam tylko, ze jade ciemna, pusta wiejska droga prowadzaca do miasta, a Rob jedzie za mna na motocyklu. W nastepnej chwili skrecilam i okazalo sie, ze droga jest zablokowana wozami policyjnymi. Policja hrabstwa, patrole drogowe... nawet ambulans. Oslepilo mnie jaskrawe czerwone i biale swiatlo. Pomyslalam: Rany! Jechalam tylko osiemdziesiatka, przysiegam! Dozwolona predkosc w tym miejscu wynosila szescdziesiat kilometrow na godzine. Ale bez przesady. To przeciez Swieto Dziekczynienia. Na ostatnich dwudziestu kilometrach nie bylo zywej duszy... Zastepca szeryfa pokazal mi, zebym zjechala na pobocze. Dlonie na kierownicy mialam mokre od potu. Moj Boze, myslalam w panice, wszystko, dlatego, ze jezdze bez prawa jazdy? Kto mogl wiedziec, ze sa tacy skrupulatni? Policjanta, ktory podszedl dowozu, widzialam tej nocy, kiedy spalila sie restauracja Mastriani. Nie pamietalam jego nazwiska, ale wiedzialam, ze to mily czlowiek - taki, ktory moze nie da mi specjalnie po uszach za nielegalne prowadzenie. Poswiecil latarka najpierw na moja twarz, potem na tylne siedzenie wozu. Mam nadzieje, ze nie uznal rzeczy mamy lezacych z tylu - kaset Carly Simon i Billy Joela oraz paru romantycznych komedii na kasetach wideo - za moje. Nie jestem typem osoby, ktora sluchalaby Bezsennosci w Seattle w wykonaniu Carly Simon. -Jessica - odezwal sie gliniarz, kiedy opuscilam szybe. - Corka Joego Mastrianiego? -Tak, prosze pana - odparlam. Zerknelam w tylne lusterko i zobaczylam, ze Rob zatrzymuje sie tuz za mna. Oparl stopy na ziemi, czekajac w tej pozycji, az przepuszcza mnie przez blokade. Wpatrywal sie w pole kukurydzy po prawej stronie drogi. Przywiedle kaczany byly skapane w migajacym swietle reflektorow wozow policyjnych i ambulansu, ktore staly przy drodze. Kilka metrow dalej w polu na metalowym dragu zainstalowano potezny reflektor oswietlajacy cos, czego nie moglismy dostrzec za wysoka kukurydza. -Okropne, ze musi pan pracowac w Swieto Dziekczynienia - zwrocilam sie do policjanta. Staralam sie byc dla niego jak najmilsza, ze wzgledu na brak prawa jazdy i w ogole. Moje dlonie tak mocno splywaly potem, ze z trudem trzymalam kierownice. Nie mialam pojecia, co robia z ludzmi zlapanymi na jezdzie bez prawa jazdy, ale podejrzewalam, ze nic przyjemnego. -Tak - powiedzial policjant. - Coz, powstala pewna sytuacja. Skad jedziesz, jesli mozna zapytac? -Bylam na obiedzie u przyjaciol - odparlam i podalam adres Roba. - To on - wskazalam go. Rob juz wczesniej wylaczyl silnik i zsiadl z motocykla. Podszedl do policjanta z rekami przy bokach zamiast w kie- szeniach skorzanej kurtki, chyba zeby pokazac, ze nie ma broni. Jest bardzo nieufny wobec policjantow, bo byl juz kiedys aresztowany. -Co sie dzieje, panie oficerze? - zapytal obojetnym tonem. Widzialam, ze tak jak ja martwi sie ta sprawa z brakiem prawa jazdy. Ale kto urzadzalby blokade, zeby lapac w Swieto Dziekczynienia kierowcow bez prawa jazdy? Jesli o mnie chodzi, uwazam, ze to zdecydowanie wykracza poza obowiazki policji. -Jakis czas temu dostalismy wiadomosc - odpowiedzial gliniarz - ze dzieje sie tu cos podejrzanego. Przyjechalismy, zeby sie rozejrzec. Zauwazylam, ze nie wyjal druczkow, zeby mi wypisac mandat. Moze jednak nie chodzi o mnie, pomyslalam. Zwlaszcza, ze palil sie ten reflektor. Widzialam, jak ludzie chodza tam i z powrotem po polu. Niesli jakies rzeczy, jakby pudla z narzedziami i takie inne. -Zauwazylas cos dziwnego - zapytal mnie policjant - kiedy wyjechalas z miasta? -Nie - odparlam. - Niczego nie widzialam. Noc byla jasna i bezchmurna, a ksiezyc w pelni zalewal droge srebrnym swiatlem. Niewiele bylo do ogladania. Tylko pole, rozciagajace sie przy drodze, a za nim gesto zalesione wzgorze. Lasy. W tych lasach mieszkali ludzie... jesli w ogole mozna nazwac to mieszkaniem. Dla mnie ubikacja na dworze oznacza tyle samo co kemping. Nie kazdy, kto stracil prace w wyniku zamkniecia fabryki tworzyw sztucznych, mial tyle szczescia, co mama Roba, ktora -dzieki mnie - dosc szybko znalazla nowe zajecie. Niektorzy, zbyt dumni, zeby przyjac zasilek, wycofali sie do lasu, do jakichs szop albo gorzej. Ale byli tez tacy - jak twierdzil tata - ktorzy mieszkali tam nie dlatego, ze nie stac ich bylo na mieszkanie z toaleta. Po prostu im to odpowiadalo. -O ktorej- zapytal policjant - jechalas tedy po opuszczeniu miasta? Odpowiedzialam, ze dobrze po osmej, ale sporo przed dziewiata. Pokiwal glowa w zamysleniu i zapisal cos w swoim notesie. Rob chuchal na swoje dlonie w rekawiczkach. Nawet w samochodzie, przy opuszczonym oknie, panowal nieznosny chlod. Zal mi bylo Roba, ktory zaraz po tym przesluchaniu mial znowu wsiasc na motocykl, przejechac za mna cala droge do miasta i potem wrocic do domu, nie majac mozliwosci gdzies sie ogrzac. Chyba, ze zaprosilabym go do samochodu mamy. Tylko na pare minut. No wiecie, zeby sie rozmrozil. Nagle zdalam sobie sprawe, ze policjanci uwijajacy sie po polu kukurydzy wcale nie nosza pudel z narzedziami. Nie, zdecydowanie nie. Moje dlonie zwilgotnialy z zupelnie innego powodu niz przedtem. W Indianie trupy zawsze znajduje sie na polach kukurydzy. Wlasnie na polach kukurydzy zabojcy ze Srodkowego Zachodu porzucaja ofiary swoich zlych sklonnosci. To, dlatego, ze dopoki wlasciciel pola nie zbierze wszystkich kaczanow, by zasadzic nowe, w zaden sposob nie da sie zobaczyc, co sie dzieje w glebi. Krotko mowiac, zdalam sobie sprawe, co sie dzieje na tym konkretnym polu. -Kto to jest? - zapytalam policjanta piskliwym glosem, ktory nie brzmial jak moj wlasny. Gliniarz nawet nie udawal, ze nie wie, o czym mowie. -Nikt, kogo moglabys znac - odpowiedzial, nie podnoszac glowy. Mialam jednak przeczucie, ze znam, odpielam wiec pas i wysiadlam z wozu. Wtedy policjant podniosl glowe. Nie tylko podniosl, potrzasnal nia zaskoczony. Rob takze sie zdziwil. -Mastriani - spytal - co robisz? Zamiast odpowiedziec, ruszylam w strone ostrego bialego swiatla reflektora na srodku pola. -Chwileczke. - Gliniarz odlozyl notes i dlugopis. - Tam nie wolno podchodzic. Ksiezyc swiecil na tyle jasno, ze widzialam wszystko nawet bez migotliwych swiatel. Szlam szybkim krokiem, mijajac grupki gliniarzy i zastepcow szeryfa. Niektorzy spogladali za mna ze zdumieniem. W ich oczach malowalo sie zaklopotanie. Powodem zaklopotania bylam, oczywiscie, ja - zmierzajaca w strone reflektora plonacego na srodku pola. -Hej, panienko. - Jeden z gliniarzy zlapal mnie za ramie. - Dokad to sie panienka wybiera? -Zobaczyc - odpowiedzialam. Tego policjanta tez rozpoznalam, ale nie z pozaru w Mastrianim. Znalam go z Joe Juniora, gdzie czasami podawalam do stolu w weekendy. Zawsze bral duza pizze, pol miesna, pol pepperoni. -To niemozliwe - odparl Pol Miesna Pol Pepperoni. - Panujemy nad sytuacja. Prosze wsiasc do samochodu jak grzeczna dziewczynka i wrocic do domu. -Sadze - powiedzialam, wypuszczajac z ust biale obloczki pary - ze moge go znac. -Dajmy temu spokoj - przekonywal mnie lagodnie Pol Miesna Pol Pepperoni. - Tam nie ma nic do ogladania. Absolutnie nic. Prosze grzecznie wrocic do domu. Synu? - Zawolal do Roba, ktory nadbiegl tuz za mna. - To twoja dziewczyna? Badz tak dobry i zabierz ja do domu. -Tak, prosze pana - powiedzial Rob, ujmujac mnie za ramie, tak jak przedtem policjant. - Zrobie to. - Zapewnil, mnie zas szepnal do ucha: - Czys ty oszalala, Mastriani? Zmywajmy sie, zanim zapytaja o twoje prawo jazdy. Ani myslalam odchodzic. Mam metr piecdziesiat wzrostu i waze piecdziesiat kilo, wiec nietrudno mnie podniesc i przestawic, czego Rob pare razy dokonal. Kazdorazowo jednak wpadalam w furie i Rob chyba o tym pamietal, bo nawet nie probowal. Ograniczyl sie do glebokiego westchnienia i poszedl za mna w strone bialego swiatla. Z poczatku zaden z ludzi stojacych obok ciala mnie nie zauwazyl. Nie spodziewali sie w tej odleglosci od miasta zadnych gapiow, zwlaszcza w noc Swieta Dziekczynienia. Nie otoczyli nawet ciala zolta tasma. Minelam ich bez problemu... A potem zatrzymalam sie tak gwaltownie, ze idacy z tylu Rob wpadl na mnie. Jego jek zwrocil uwage kilku policjantow, ktorzy spojrzeli w nasza strone. -Co, u diabla... -Przepraszam, panienko - powiedzial zastepca szeryfa, podnoszac sie z zimnej twardej ziemi, na ktorej przed chwila kleczal - ale musisz stad odejsc. Marty! Dlaczego dopuszczasz tu ludzi?! Marty podbiegl pospiesznie. -Przepraszam, Earl - wysapal. - Nie zauwazylem jej, przeszla tak szybko. Prosze, panienko. Chodzmy... Nie ruszylam sie. -Znam go - powiedzialam, wskazujac lezace na zmarznietym gruncie cialo bez koszuli. -Jezu. - Oddech Roba grzal mnie w ucho. -To moj sasiad - powiedzialam. - Nate Thompkins. Marty i Earl wymienili spojrzenia. -Poszedl kupic bita smietane - ciagnelam. - Pare godzin temu. - Kiedy wreszcie oderwalam wzrok od posiniaczonego, zmaltretowanego ciala Nate'a, mialam w oczach lzy. W porownaniu z mroznym powietrzem byly cieple. Poczulam na ramieniu uspokajajacyciezar dloni Roba. Chwile pozniej podszedl do mnie szeryf, duzy mezczyzna w czerwonej kurtce na misiu.-Jestes corka Mastrianiego - rzekl szorstko. To nie bylo pytanie. Skinelam glowa. -Myslalem, ze juz nie masz tych specjalnych zdolnosci. -Nie mam - potwierdzilam, wycierajac lzy z oczu. -To skad wiedzialas - skinal glowa w strone Nate'a, ktorego przykrywano wlasnie niebieska plachta - ze on tu jest? -Nie wiedzialam - odparlam. Wyjasnilam, w jaki sposob znalezlismy sie w tym miejscu z Robem. I ze doktor Thompkins byl wczesniej u nas w domu i pytal o syna. Szeryf wysluchal mnie cierpliwie i pokiwal glowa. -Rozumiem - powiedzial. - Zmarly nie mial przy sobie zadnych dokumentow, w kazdym razie niczego nie znalezlismy. Teraz wiemy przynajmniej, kto to. Dziekuje. Jedz do domu, a my zabierzemy cialo. Odwrocil sie, zeby nadzorowac dalsze czynnosci. Nie odeszlam. Chcialam, ale z jakiegos powodu nie moglam. Cos mnie niepokoilo. Spojrzalam na Marty'ego, i zapytalam: -W jaki sposob umarl? Marty zerknal niespokojnie na szeryfa, ktory wlasnie rozmawial z kims z pogotowia. -Posluchaj, panienko - powiedzial. - Powinnas raczej... -Czy to z powodu tych znakow? - Na nagiej piersi Nate'a zauwazylam wyciete jakies znaki. -Jess. - Rob ujal mnie za reke. - Daj spokoj. Chodzmy. Ci ludzie musza sie zajac swoja praca. -Co to za znaki? - nie ustepowalam. Marty wydawal sie zaklopotany. -Naprawde, panienko, lepiej juz stad odejdz. Nie odeszlam. Stalam nieruchomo, zastanawiajac sie, co zrobia Thompkinsowie, kiedy sie dowiedza, co sie stalo z ich synem. Czy zdecyduja sie wrocic do Chicago? A Tasha? Chyba naprawde polubila Ernesto Pyle'a, o czym swiadczyl entuzjazm, jaki wzbudzil w niej komitet wybierajacy najlepsza ksiazke roku. Ale czy bedzie chciala zostac w miescie, w ktorym brutalnie zamordowano jej jedynego brata? I co powie trener Albright, kiedy sie dowie, ze stracil kolejnego rozgrywajacego? -Mastriani. - W glosie Roba pobrzmiewala desperacja. - Chodzmy juz. Nie rozumialam, skad ta desperacja, dopoki sie nie odwrocilam. Prawie wpadlam na wysokiego, chudego mezczyzne w dlugim czarnym plaszczu, z identyfikatorem na piersi informujacym, ze nalezy do Federalnego Biura Sledczego. -Czesc, Jessico - powiedzial Cyrus Krantz z usmiechem, ktory chyba mial mnie podniesc na duchu, lecz zamiast tego przyprawil mnie niemal o mdlosci. - Pamietasz mnie? 5 mi, ze naprawde probowalam. To agent przydzielony do mojej sprawy. No wiecie, w zwiazku z tym, ze jestem Dziewczyna od Pioruna i w ogole.Tylko ze Cyrus Krantz nie jest wlasciwie agentem. Jest jakims kierownikiem w FBI. Do zadan specjalnych czy cos takiego. Wszystko to wyjasnil - przynajmniej probowal - moim rodzicom i mnie. Zlozyl nam wizyte wkrotce po pozarze Mastrianiego. Nie przyniosl zadnego ciasta ani w ogole nic, co bylo, moim zdaniem, niezbyt taktowne. Ale przynajmniej najpierw zadzwonil, zeby sie umowic. Zasiadl w salonie i przy kawie i biscotti opowiedzial o nowym programie, ktorym sie zajmuje. Kieruje wydzialem FBI, w ktorym nie ma agentow specjalnych, tylko ludzie o specjalnych zdolnosciach psychicznych. Powaznie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytul doktora - nazywa ich osobami szczegolnie uzdolnionymi. W moich uszach brzmi to tak, jakby chodzili do jakiejs szkoly, ale mniejsza z tym. Doktor Krantz pragnal, zebym dolaczyla do jego druzyny "szczegolnie uzdolnionych". Nie bylo to, rzecz jasna, mozliwe, bo juz sie nie zaliczam do szczegolnie uzdolnionych. Tak w kazdym razie oznajmilam Krantzowi. Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentowal, jak to nazwal, dowody na to, ze klamie. Mial wykaz kilkuset rozmow telefonicznych z organizacja poszukujaca zaginionych dzieci, z ktora kiedys wspolpracowalam. Rzeczywiscie we wszystkich przypadkach dzwoniono z naszego miasta, ale wylacznie z automatow, a w takiej sytuacji nie da sie ustalic, kto telefonowal. Doktor Krantz spytal, kto poza mna w naszym miescie mogl wiedziec, gdzie znajduje sie tyle zaginionych dzieci. Odparlam, ze nie mam pojecia. To mogl byc kazdy. Krantz zaapelowal do moich uczuc patriotycznych. Powiedzial, ze moglabym pomagac w lapaniu terrorystow i roznych takich. Przyznalam, ze to by bylo super. Ale tak naprawde nie bylam pewna, czy chce narazac moja rodzine na krwawa zemste terrorystow, wscieklych z powodu uwiezienia przywodcy. Odmowilam, wiec grzecznie Krantzowi, caly czas podkreslajac, ze jestem "szczegolnie uzdolniona" w tym samym stopniu co pszczolka Maja. Ale doktor Krantz nie rezygnowal. Tak jak jego podopieczni- agenci specjalni Smith i Johnson, ktorych odsunieto od mojej sprawy i ktorych w pewien sposob mi brakowalo - nie zrazal sie odmowa. Mialam wrazenie, ze ciagle czai sie gdzies w poblizu, czekajac, az powinie mi sie noga i bedzie mogl mi udowodnic, ze wcale nie stracilam swoich zdolnosci. Niespecjalnie mi sie to podobalo, bo nie byl ani taki urodziwy jak agentka specjalna Smith, ani tak zabawnie nie reagowal na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz budzil tylko... strach. Dlatego, kiedy zobaczylam go na tym polu, az podskoczylam ze strachu. -Doktor Krantz - powiedzialam, kiedy wzielam sie w garsc na tyle, ze moglam mowic w miare normalnym glosem. - To pan. Witam. -Czesc, Jessico. Krantz ma jajowata glowe, calkiem lysa na czubku, czego nie bylo akurat widac, bo nosil naciagniety na czolo kapelusz. Pewnie myslal, ze dzieki temu wyglada przystojniej. Jego wzrok przeslizgnal sie po Robie, ktorego juz kiedys spotkal, tyle ze nie u nas w salonie, rzecz jasna. -Dobry wieczor, panie Wilkins - powiedzial, sklaniajac glowe. -Dobry - odparl Rob. Puscil moja dlon, zeby chwycic mnie za ramie i pociagnac. - Wlasnie odchodzilismy. -Chwileczke, mlody czlowieku - rzekl doktor Krantz. - Chcialbym zamienic slowko z panna Mastriani, jesli mozna. -Taa? - mruknal Rob. Naukowcow w sluzbie rzadu Stanow Zjednoczonych darzyl nie wieksza sympatia niz gliniarzy. - Jessica nie ma panu nic do powiedzenia. -On ma racje - zwrocilam sie do Krantza. - Naprawde nie mam. Do widzenia. -Rozumiem. - Sprawial wrazenie rozbawionego. - Zga-duje, ze znalezliscie sie na miejscu zbrodni przez czysty przypadek? -Tak - potwierdzilam ochoczo. - Przejezdzalam tedy w drodze do domu, wracajac od Roba. -Chyba slyszalem, jak mowilas tamtym panom, ze ofiara zbrodni jest przypadkiem twoim sasiadem. -To pan jest agentem rzadu - ja na to. - Powinien pan lepiej sie w tym orientowac. Ja bym sie czula koszmarnie, gdyby jakis dzieciak zginal podczas mojej sluzby. Wyraz twarzy doktora Krantza nie zmienil sie. Jak zwykle zreszta. Nie bylam, wiec pewna, czy moje slowa do niego dotarly, czy nie. -Chce ci cos pokazac, Jessico - powiedzial, podajac mi zdjecie, ktore wyjal z wewnetrznej kieszeni plaszcza. Na fotografii widniala kladka, o ktorej wspomniala pani Lippman przy obiedzie. Ta, na ktorej pojawilo sie graffiti, bedace wedlug jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gangu. Przyjrzalam sie obrazkowi w zimnym swietle reflektora. Czerwony zygzak wygladal znajomo. Widzialam go juz. Ale gdzie? W naszym miescie nie spotyka sie graffiti zbyt czesto. Jakies Rick kocha Nancy w kamieniolomach albo Jaguary gora na scianie sali gimnastycznej rywalizujacej z nami szkoly sredniej. To wlasciwie wszystko. Nie mialam pojecia, gdzie moglam zobaczyc ten czerwony zygzak. I nagle mnie olsnilo. Na piersi Nate'a Thompkinsa. -Czy to jest zwiazane z gangiem? - spytalam, oddajac zdjecie Cyrusowi Krantzowi. Wlozyl fotografie do kieszeni. -Nie - odparl, zapinajac plaszcz. Doktor Krantz jest wyjatkowo schludny. U nas w domu nie zostawil ani jednego okruszka na talerzu. A biscotti mamy jest bardzo kruche. -To - poklepal sie po kieszeni - bylo ostrzezenie. To zas -wskazal niebieska plandeke - to dopiero poczatek. -Poczatek czego? - zapytalam. -Tego, niestety, jeszcze nie wiemy. Zawrocil w miejscu i ruszyl przez pole w strone swojego samochodu. Poczekaj, mialam na koncu jezyka. Jak moge pomoc? Przypomnialam sobie jednak, ze rzekomo opuscily mnie nadzwyczajne zdolnosci. Nie moglam, wiec ofiarowac mu pomocy. Zreszta, co moglam zrobic? Nikogo nie poszukiwano. Juz nie. Przez reszte drogi do domu jechalam wolno. Nie, dlatego, ze balam sie, ze mnie zlapia. Strasznie sie balam tego, co zastane na Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za plecami nie dzialal pokrzepiajaco. Kiedy tylko wjechalismy w moja ulice, zobaczylam migocace swiatla. Szeryf musial nadac przez radio uzyskana ode mnie informacje, bo przed domem Thompkinsow staly juz dwa wozy policyjne. Doktor otwieral wlasnie drzwi policjantom, ktorzy stali na progu z czapkami w rekach. Rob, zakonczywszy z powodzeniem misje odstawienia mnie na lono rodziny, machnal mi reka na pozegnanie i pognal z powrotem ulica. Kiedy weszlam do domu, wszyscy stali z twarzami przycisnietymi do szyb w salonie. Wszyscy, z wyjatkiem Douglasa, ktory pewnie siedzial w swoim pokoju (nie przepada za migajacymi swiatlami, bo przypominaja mu podroze ambulansem, jakie odbyl). -Och, Jess - odezwala sie mama na moj widok. Ze stolu juz sprzatnieto. Goscie, poza Claire, wyszli. - Dzieki Bogu, ze jestes. Zaczynalam sie martwic. -Nic mi sie nie stalo. -Strasznie dlugo cie nie bylo. Gdzie mieszka ta Joanna? - spytala mama. Ale odpowiedz wcale jej nie interesowala. Cala uwage skupila na domu Thompkinsow. -Biedni ludzie - westchnela.- Mam nadzieje, ze to nic zlego. -No wiesz, mamciu - parsknal Mike. - Dwa wozy policyjne parkuja na ich podjezdzie. Myslisz, ze przywiezli dobre wiesci? -Nie nazywaj mnie mamcia - obruszyla sie, a potem dotarlo do niej, co sie dzieje. - Odejdzcie od okien! Nie powinnismy podgladac tych biednych ludzi! -Nie podgladamy, Antonio - oswiadczyla ciotka Rose. - Po prostu patrzymy przez okno. Prawo tego nie zabrania. -Pani Mastriani ma racje - powiedziala Claire niesmialo, podnoszac sie z kanapy. - To nieladnie zagladac innym ludziom w okna. Najwyrazniej nie orientowala sie, ze Mike przez lata podgladal ja przez okno za pomoca teleskopu. Moglam im powiedziec o Nacie. Ale mruknelam tylko, ze ide sie polozyc i ruszylam schodami na gore. Tylko mama zyczyla mi dobrej nocy. U Douglasa nadal palilo sie swiatlo. Walnelam w drzwi, zamiast, jak zazwyczaj, od razu wpasc do srodka. Uznalam, ze tym razem moge mu darowac. Pan Goodhart nazywa to pozytywnym wzmocnieniem. -Wejdz, Jess - powiedzial Douglas. Mama puka bardzo cicho, tata zdecydowanie, jak biznesmen, a Mike nigdy nie odwiedza Douglasa. Wiec Douglas zawsze wie, ze gdy ktos lomocze w drzwi, to musze byc ja. Lezal na lozku, czytajac, jak zwykle. Dzisiaj byl to akurat ostatni odcinek Supermana. -O ktorej wszyscy wyszli? - spytalam. -Jakas godzine temu. Pan i pani Abramowitz o malo sie nie pobili o to, gdzie spedza Gwiazdke. Jedno chce jechac do Aspen, a drugie do Antigui. -Fajnie - powiedzialam. Panstwo Abramowitz sa bardzo zamozni. -Skip dostal ataku astmy. No i jeszcze ciotka Rose. To byl niezapomniany wieczor. -Zapewne... - mruknelam. Zorientowal sie po wyrazie mojej twarzy, ze cos sie stalo, bo zapytal: -Co jest? Potrzasnelam glowa. Przez chwile wyobrazilam sobie Nate'a Thompkinsa, tak jak go widzialam po raz ostatni, martwego na polu kukurydzy. -Nic takiego - odparlam. -Nie wciskaj mi kitu - zaoponowal Douglas. - Mow. Powiedzialam. A nie powinnam byla. Douglas nigdy nie nalezal do osob o silnej psychice. Zawsze mu dokuczaly inne dzieciaki: w szkole, w parku, wszedzie. Nazywali go przyglupem, downem, kretynem. Poswiecilam kawalek mlodosci na prasowanie geb ludzi, ktorzy osmielili sie wysmiewac mojego starszego brata za to, ze jest inny. A wlasnie taki jest Douglas. Nie szalony. Nie opozniony. Po prostu inny. Kiedy skonczylam, Douglas, ktory zna prawde o moich szczegolnych zdolnosciach - ale nie o Robie; nikt nie zna prawdy o Robie, z wyjatkiem Ruth, mojej najlepszej przyjaciolki -wypuscil ze swistem powietrze. -Cholera - powiedzial. -Taa. -Biedni ludzie - dodal, myslac o Thompkinsach. -Taa. -Widzialem ich corke - rzekl. - W sklepie. -Naprawde? - Jakos nie moglam sobie wyobrazic niesmialej Tashy Thompkins, zawsze staromodnie ubranej, w Underground Comix, gdzie pracuje Douglas. -Ona czyta wlasnie Wikhblade - oznajmil. Wydawal sie mocno przejety - A jak to wlasciwie wygladalo? -Co jak wygladalo? -Ten symbol na piersi Nate'a. -Tak. - Podeszlam do biurka, narysowalam znak na bloczku, ktory tam akurat lezal, i podalam kartke Douglasowi. Przygladal sie uwaznie rysunkowi. Po jakiejs minucie powiedzialam: -To chyba znak gangu. Ma sens tylko dla jego czlonkow. -To nie jest znak gangu - stwierdzil Douglas. - W kazdym razie tak mi sie wydaje. Wyglada jakos znajomo. -Pewnie go widziales, przejezdzajac pod kladka. Ktos to namalowal sprayem. -Nigdy tamtedy nie jezdze - odparl. Potem zachowal sie w sposob dziwny. To znaczy, jak na niego. Wstal z lozka i zaczal zdejmowac ksiazki z polek. Douglas ma wiecej ksiazek niz jakakolwiek inna znana mi osoba. Jesli jednak chcialoby sie jakas pozyczyc i zdjelo ja z polki, zapominajac mu o tym powiedziec, natychmiast zauwazylby jej brak, mimo ze obok niej na polce stoi tysiac identycznych. Douglas nalezy do tych tak zwanychmoli ksiazkowych. Uznalam, ze przegladanie ksiazek zajmie mu ladnych pare godzin, wiec wyszlam. Nawet tego nie zauwazyl. Byl pochloniety szukaniem nie wiadomo czego.Wpadlam do mojego pokoju, rozebralam sie i wskoczylam w pidzame. W moim pokoju panuja najwieksze przeciagi i od Halloween do Wielkanocy jest w nim potwornie zimno, mimo ogrzewania zainstalowanego przez tate. Za to z okien mam najlepszy widok w calym domu, lepszy nawet niz Mike. On mogl obserwowac z okna sypialnie Claire Lippman i to spowodowalo cale zamieszanie pare miesiecy temu. Mike postanowil rzucic Harvard, bo Claire zakochala sie w nim z wzajemnoscia. Ja widze z okna cala Lumbley Lane, ktora w swietle ksiezyca wyglada jak srebrna rzeka, a chodniki po bokach jak zarosniete brzegi. Kiedy bylam mlodsza, udawalam, ze Lumbley Lane jest rzeka, a ja obsluguje latarnie morska wysoko w gorze... Tej nocy, odpinajac zegarek, ktory dostalam od Roba pare miesiecy temu i ktory nosze jak bransoletke z numerem identyfikacyjnym (ku zdumieniu moich rodzicow, uwazajacych za dziwactwo obnoszenie sie z masywnym meskim zegarkiem), nawet nie spojrzalam na Lumbley Lane. Nie wyobrazalam sobie, ze Lumbley Lane jest rzeka ani ze ja obsluguje latarnie morska, kierujac miotane burza statki do portu. Spojrzalam za to w okno pokoju Tashy Thompkins. Nadal palilo sie w nim swiatlo. Wiadomosc o smierci brata z pewnoscia juz do niej dotarla. Zastanawialam sie, czy placze wyciagnieta na lozku. Ja bym tak zrobila, gdybym dowiedziala sie, ze zabito ktoregos z moich braci. Wspolczulam Tashy i jej rodzicom. Nie znam sie na gangach, ale mysle, ze zabojca Nate'a nie mogl go dobrze znac. Nate to byl fajny chlopak. Jego smierc to wielka strata. Naprawde ogromna. Drzwi domu Thompkinsow otworzyly sie i pojawil sie w nich doktor, ktoremu jakby nagle przybylo lat. Byl w plaszczu. Razem z zastepcami szeryfa podszedl do wozow policyjnych i wsiadl do jednego z nich. Wiedzialam, ze jedzie zidentyfikowac cialo. W drzwiach stala jego zona. Nie widzialam, czy placze, ale przypuszczalam, ze tak. Kolo niej stalo dwoje starszych ludzi. Pewnie dziadkowie Nate'a. W oknie na gorze poruszyla sie firanka. To Tasha patrzyla na odjezdzajacy woz policyjny. Jej ramiona drzaly, wstrzasane szlochem. Biedna, niesmiala, zakochana w ksiazkach i komiksach Witchblade Tasha. Nic nie moglam dla niej zrobic. Moze gdybym w momencie, kiedy jej ojciec zlozyl nam wizyte, wiedziala, ze Nate'owi cos grozi, zdolalabym go odnalezc. Moze. Teraz bylo juz za pozno. W kazdym razie za pozno, zeby pomoc Nate'owi. Ale nie za pozno, jak sobie uswiadomilam, zeby pomoc jego siostrze. Jak to zrobie, nie mialam na razie zielonego pojecia. Moglam jednak probowac. Nie zdawalam sobie sprawy, jak bardzo decyzja, zeby pomoc Tashy Thompkins, wplynie na moje zycie. I zycie niemal wszystkich mieszkancow naszego miasteczka. 6 iedy nastepnego dnia Ruth powiedziala mi o zaginieciu jakiegos dzieciaka z ich synagogi, z niczym mi sie to nie Skojarzylo. Myslalam tylko o tej sprawie z Nate'em Thompkinsem. Obiecalam przeciez sobie, ze postaram sie pomoc Tashy.Bylo jeszcze cos. Cos, co mi sie przysnilo i hm... bardzo mnie zaniepokoilo. -Sluchasz mnie, Jess? - dopytywala sie Ruth. Musiala sie wysilac, zeby przekrzyczec muzyczke w centrum handlowym. Wybralysmy sie na po swiateczna wyprzedaz. To byl piatek po Swiecie Dziekczynienia i nie mialysmy nic lepszego do roboty. -Jasne - zapewnilam, obracajac w palcach pare okraglych kolczykow. A nawet nie mam przeklutych uszu. Oto, jaka bylam roztargniona. -Znalezli jego rower - powiedziala Ruth. - Tylko rower. Na parkingu. Poza tym ani sladu. Ani tornistra. Ani klarnetu. Niczego. -Moze uciekl - zasugerowalam. Kolczyki nie bylyby najgorszym prezentem gwiazdkowym dla Ruth. To znaczy, prezentem chanukowym. Bo Ruth jest, rzecz jasna, Zydowka. -Seth Blumenthal na pewno nie uciekl - powiedziala Ruth. - Jutro miala byc jego bar miewa, Jess. Przygotowywal sie do niej w synagodze. Mial ostatnia przed sobotnia ceremonia lekcje hebrajskiego. Zgarnalby kupe forsy. Na pewno by sie przedtem nie ulotnil. I na pewno nie zostawilby roweru. To wreszcie zwrocilo moja uwage. Dwunastoletnie dzieci nie porzucaja rowerow. Nie bez walki, w kazdym razie. Poza tym Ruth miala racje: sama na bar micwie zarobila jakies dwadziescia tysiecy. Zaden dzieciak by nie uciekl wobec mozliwosci zgarniecia takiej kasy. -Masz jego zdjecie? - zapytalam Ruth. -Jest jedno w informatorze synagogi - odparla. - Zdjecie calej rodziny. Moge ci je pokazac. -Dobra - powiedzialam. - Zajme sie tym. -Zrob to jak najszybciej. Nie wiadomo, co sie z nim stalo. Moze dostal sie w lapy tego gangu. Katem oka dostrzeglam mame i ciotke Rose, ktore wlasnie weszly do JC Penney. Bylam pewna, ze gdyby nie ciotka Rose, i matka nie zjawilaby sie w centrum handlowym nastepnego dnia po tym, jak jednemu z sasiadow zabito dziecko. Podejrzewalam, ze nie zaryzykowala wizyty u Thompkinsow, bo ciotka Rose upieralaby sie, zeby jej towarzyszyc. I na pewno gadalaby jakies bzdury o czarnych, albo jeszcze gorzej. Ciotka Rose wyjezdzala w niedziele, ktora wydawala sie odlegla jak wiecznosc. -Gdybym zdobyla cos z jego ubrania -zapytala Ruth - moglabys to zrobic? No wiesz, to, co zrobilas w przypadku Shana i Claire? Kiedy powa... Krzyknela z bolu, bo scisnelam ja z tylu za szyje. -Masz o tym nie wspominac, jasne? - ostrzeglam. Mamusie, ktore staly przy domku Swietego Mikolaja - nazajutrz po Swiecie Dziekczynienia do naszego centrum handlowego przybywal Swiety Mikolaj - odwrocily glowy i popatrzyly na nas z dezaprobata... Pewnie, dlatego, ze bylysmy mlode i nie targalysmy ze soba po trojce wrzeszczacych bachorow, ale mniejsza z tym. - Federalni nadal depcza mi po pietach. Wczoraj w nocy wpadlam na Cyrusa. -Aj - jeknela Ruth, strzasajac moja reke. - Puszczaj, ty wariatko. -Mowie powaznie. Po prostu siedz cicho. -Sama siedz cicho. - Ruth poprawila kolnierz bluzki. - Albo sprobuj dla odmiany zachowywac sie normalnie. Co sie z toba dzieje? Przez caly dzien ci odbija. -Nie mam pojecia - odparlam najbardziej sarkastycznym tonem, na jaki moglam sie zdobyc. - Moze, dlatego tak sie zachowuje, bo zeszlej nocy zobaczylam okaleczone cialo chlopaka, ktory mieszkal po drugiej stronie ulicy. Ruth wydela wargi. -Jejku - westchnela. - Nie ma to jak dosadnosc. - Przyjrzala mi sie uwazniej. - Zaraz, zaraz. Nie obwiniasz sie chyba z powodu smierci Nate'a, co? - Nie uzyskawszy odpowiedzi, ciagnela: - O, moj Boze. Robisz to. Jess, posluchaj? Nie zabilas go, jasne? Jego kochani kumple go zakatrupili. -Wiedzialam, ze zniknal - powiedzialam. Przy domku Swietego Mikolaja jakies dziecko zaczelo wrzeszczec bez opamietania, bo przestraszylo sie mechanicznych elfow budujacych zabawki na sztucznym sniegu. - I nie probowalam go znalezc. -Wiedzialas, ze poszedl po bita smietane - sprostowala Ruth. - I ze nie wrocil prosto do domu. Nie wiedzialas, ze go zamorduja. Nie moglas wiedziec. Daj spokoj, Jess. Wyluzuj. Nie mozesz byc odpowiedzialna za kazdego zabitego na tej planecie. -Chyba nie - zgodzilam sie. - Sluchaj, Ruth, wracajmy do domu. Pokazesz mi to zdjecie. Jesli chlopiec od bar micwy naprawde zaginal, moze zdolam go odnalezc, zanim zamieni sie w pokarm dla ptakow, tak jak Nate. -Ohyda - skrzywila sie Ruth. - Zbyt plastycznie to przedstawiasz. - Skierowala sie jednak do najblizszego wyjscia. Niestety, nie dosc szybko. -Jessico! Odwrocilam sie na dzwiek znajomego glosu... i zbladlam. To byla pani Wilkins. I Rob. Ostatnie osoby - nie liczac mamy i cioci Rose - ktore mialam ochote spotkac. Nie dlatego, ze nie cieszylam sie na ich widok. Czy widok Roba mogl mnie unieszczesliwic? To byloby jak poczuc sie nieszczesliwym, widzac slonce po czterdziestu dniach deszczu. Ale z wiedza, ktora teraz mialam... ktora nabylam we snie, bez udzialu swiadomosci, a wszystko z powodu tego glupiego zdjecia na scianie sypialni mamy Roba... -Czesc - zawolalam wesolo, starajac sie ukryc prawdziwe uczucia. - Milo was widziec. - Najglupszy tekst na swiecie, ale mialam metlik w glowie. Nie pamietam, zebym widziala Roba tak zmieszanego. A wynikalo to stad, ze: 1) Byl w centrum handlowym. 2) Byl w centrum handlowym z mama. 3) Wpadl tam na mnie. 4) Bylam z Ruth. Ruth i Rob nie przepadaja za soba. Dopiero niedawno udalo mi sie przekonac Ruth, zeby przestala nazywac Roba gburem, dlatego ze nigdy do mnie nie dzwoni. Rob uwazal Ruth za wyjatkowa snobke, ktora kreci nosem na ludzi takich jak on, niezamierzajacych studiowac w college'u. W zasadzie mial racje. Ale krecenie nosem jeszcze nie oznaczalo, ze Ruth jest zlym czlowiekiem. -Czy to nie zabawne - powiedziala pani Wilkins z radosnym usmiechem. - Od dawna probuje namowic Roba, zeby przyszedl ze mna do miary, bo szyjemy frak na slub mojego brata. Dzisiaj, kiedy zabral mnie po pracy, wreszcie sie zgodzil. Wiec jestesmy. I ty tu jestes! Czyz to nie zabawne? -Rzeczywiscie - powiedzialam, chociaz sytuacja nie wydawala mi sie ani troche zabawna. Rob nie pisnal nawet slowa, ze sie wybiera na jakis slub. Slub i wesele, na ktorym spodziewano sie go zapewne z dziewczyna. Ktora - wedle wszelkich regul - powinnam byc ja. -Myslalam, ze Earl jest juz zonaty - odezwalam sie, zeby ukryc wscieklosc. -Och, nie chodzi o Earla - powiedziala pani Wilkins. - To moj braciszek Randy. Wstepuje w zwiazek malzenski w Wigilie Bozego Narodzenia. Czy moze byc cos bardziej romantycznego? Wesele w Wigilie? Wesele, na ktorym Rob wystapi we fraku i o ktorym nie raczyl mi wspomniec? Poszlabym z nim, gdyby poprosil. Poszlabym chetnie. Wlozylabym zielona aksamitna suknie, ktora mama uszyla mi w zeszlym roku na obiad w Lion Club, wydany na czesc Mike'a, gdy dostal stypendium. Gdyby mama nie uszyla takiej samej sukni dla siebie, wygladalabym naprawde dobrze. Ale nie. Rob nie uznal za stosowne zawiadomic mnie o tej imprezie. Zero informacji. Ani slowa. Nagle ogarnela mnie chec wykrzyczenia tego, czego dowiedzialam sie zeszlej nocy we snie o tacie Roba. Chcialam zemscic sie na nim za to, ze wykluczyl mnie z waznego rodzinnego wydarzenia, w ktorym teraz goraco pragnelam wziac udzial. -Jak milo - powiedzialam z lodowatym usmiechem, patrzac na Roba. Unikal mojego wzroku. A moze unikal kontaktu wzrokowego z Ruth, ktora odwzajemniala sie tym samym. Tak czy inaczej, mial przechlapane. -Och, Jess! - Dlon pani Wilkins wystrzelila w gore, chwytajac moja. Z jej twarzy zniknal usmiech. - Rob opowiedzial mi, co was spotkalo wczoraj wieczorem. To musialo byc okropne. Bardzo wspolczuje rodzicom tego chlopca... -Tak - skinelam glowa, a moj usmiech stal sie nieco mniej lodowaty. - To bylo okropne. -Jesli tylko moge cos zrobic - powiedziala pani Wilkins. - To znaczy, nie wiem, w jaki sposob moglabym pomoc, ale jesli uznasz, ze tym nieszczesnym ludziom przydaloby sie jakies domowe jedzenie, daj mi znac. Robie niezla zapiekanke... -Oczywiscie, pani Wilkins - zapewnilam. - Dam pani znac. I jeszcze raz dziekuje za wczorajsza kolacje. -Och, skarbie, to nic takiego - odparla pani Wilkins, raz jeszcze sciskajac czubki moich palcow, zanim je puscila. - Tak sie ciesze, ze moglas do nas przyjsc. Juz bylo wystarczajaco koszmarnie, ale w chwile pozniej zrobilo sie dziesiec razy gorzej. Kiedy myslalam, ze zdolam uciec praktycznie bez strat wlasnych -jesli nie liczyc tej historii z niezaproszeniem mnie przez Roba na wesele wuja - rozlegl sie dzwiek, od ktorego krew zakrzepla mi w zylach. Byl to glos cioci Rose, wolajacej moje imie. -Widzisz, mowilam ci, ze to Jessica - stwierdzila ciotka Rose, ciagnac mame w nasza strone. Niebieskie oczy Rose, ktore wydaja sie przycmione, ale odnotowuja wszystkie szczegoly z niezawodna precyzja, roziskrzyly sie na widok Roba. - Kim jest twoj maly przyjaciel, Jessico? Nie przedstawisz go? To, ze ciocia Rose, zasuszona jak krewetka, nazwala Roba "malym", w innej sytuacji rozsmieszyloby mnie do lez. Wtedy jednak marzylam tylko o tym, zeby podloga w centrum handlowym rozstapila sie i pochlonela mnie mozliwie szybko i bezbolesnie. Mama, sprawiajaca wrazenie zmeczonej - kto by nie byl zmeczony po calym dniu z ciocia Rose - postawila na ziemi torby, ktore niosla, i powiedziala: -Och, Mary. To ty. Jak sie masz? - Znala pania Wilkins z restauracji. -Dzien dobry, pani Mastriani - odparla pani Wilkins z promiennym usmiechem. - Jak sie pani dzisiaj miewa? -Jako tako - powiedziala mama. Spojrzala na mnie i na Ruth. - Czesc, dziewczeta. Udaly sie zakupy? -Kupilam w Bennetonie kaszmirowy sweter - Ruth podniosla torbe do gory niczym triumfujacy lowca - za jedyne pietnascie dolarow. -Jest zoltozielony - przypomnialam jej, zeby sie zbytnio nie puszyla. -Na pewno swietnie w nim wygladasz - powiedziala mama, zeby jej sprawic przyjemnosc. Kazdy, kto widzial jasne wlosy i blada cere Ruth, wie, ze w tym nie moze jej byc do twarzy. -A ty jestes...? - zapytala Roba ciocia Rose. Rob, niech go Bog ma w opiece, starannie wytarl dlon o dzinsy, a nastepnie wyciagnal ja w strone ciotki Rose i powiedzial glebokim glosem: -Rob Wilkins, prosze pani. Milo mi pania poznac. Ciotka Rose ledwie ruszyla nosem na widok reki Roba. -A jakie sa twoje zamiary wzgledem mojej siostrzenicy? Pani Wilkins wygladala na przestraszona. Moja mama zmieszala sie. Ruth byla zachwycona. Ja musialam robic wrazenie osoby, ktora wlasnie polknela kaktus. Tylko Rob zachowal spokoj. -Nie mam wzgledem niej zadnych zamiarow, prosze pani - odpowiedzial tym samym uprzejmym tonem. Na tym wlasnie polega problem. Zauwazylam, jak mama mruzy oczy, patrzac na Roba. Wiedzialam, co powie, zanim slowa padly z jej ust. -Chwileczke - powiedziala. - Ja cie chyba skads znam. Niestety, tak bylo. Nie zamierzalam jednak pozwolic, zeby sobie przypomniala, skad. Bo miejscem, gdzie spotkala Roba, byl posterunek policji - ostatnim razem, kiedy zaciagnieto mnie tam na przesluchanie... -Z pewnoscia go widzialas, mamo - powiedzialam, biorac ja pod ramie i popychajac w strone domku Swietego Mikola-ja. - Patrz, Swiety Mikolaj wrocil. Nie chcesz zrobic mi zdjecia, jak siedze mu na kolanach? Mama spojrzala na mnie z rozbawieniem. -Niekoniecznie - odparla. - Nie masz juz pieciu lat. Ruth raz w zyciu okazala sie pomocna. Podeszla do mojej mamy z drugiej strony i powiedziala: -Ojej, pani Mastriani. To by dopiero bylo. Moi rodzice padliby ze smiechu, gdyby zobaczyli zdjecie, na ktorym Jess i ja siedzimy Swietemu Mikolajowi na kolanach. A w przyszlym tygodniu poprosze Jess, zeby przyszla do synagogi i usiadla na kolanach rachunkowego Harry'ego. Chodzmy. Pani Wilkins na szczescie nie zdawala sobie sprawy, ze rzekoma dziewczyna jej syna robi wszystko, co w jej mocy, zeby jej matka go nie poznala. -Och, tak - zawolala ze smiechem. - To bedzie komedia. Mama pozwolila sie ustawic w kolejce do Swietego Mikolaja. Kiedy wrocilam, zeby pozegnac sie z pania Wilkins - Roba ignorowalam - i zabrac torby mamy, uslyszalam syk ciotki Rose: -Uwazaj, mlody czlowieku. Widzialam juz takich jak ty i ostrzegam cie: nawet nie mysl o tym, zeby tknac moja siostrzenice. Jesli nie chcesz, zeby spotkalo cie cos zlego. Rzucilam ciotce wsciekle spojrzenie. Tego mi akurat bylo trzeba - zeby dala Robowi dodatkowy pretekst do zerwania. Rob nie przejal sie specjalnie jej slowami. Za to spojrzal na mnie szarymi, nieodgadnionymi oczami... Prawie nieodgadnionymi. Jestem pewna, ze wyczytalam cos w nich: "Dzieki za nic". Dopiero wtedy uswiadomilam sobie, ze wlasnie przegapilam swietna okazje, by przedstawic go mojej mamie. Ale coz, kto mial swietna okazje, zeby zaprosic mnie na wigilijne wesele wujka Randiego i przegapil ja? Wrocilam do kolejki z torbami i uslyszalam, jak Ruth szepcze: "Masz u mnie dlug". Zajelo mi dobra chwile zrozumienie, co miala na mysli. Ktos niedaleko chichotal. Spojrzalam przez bawelniane pole falszywego sniegu i zobaczylam Karen Sue Hankey z paroma kumpelkami. Wskazywaly na nas, zarykujac sie ze smiechu. Doprawdy nie uwazam, ze moja mama miala prawo tak sie zdenerwowac gestem, jaki wykonalam w ich kierunku, mimo iz wokol staly male dzieci. Pewnie nawet nie wiedzialy, co on oznacza. Ciocia Rose z pewnoscia nie wiedziala. -Nie, Jessico - poinformowala mnie zjadliwym tonem. - Znak pokoju pokazuje sie dwoma palcami, nie jednym. Czy niczego was w tej szkole nie ucza? iedy wrocilysmy z centrum handlowego, przed domem Hoadleyow - to jest Thompkinsow - stalo wiecej samochodow niz zwykle. Zaskoczylo mnie, ze Thompkinsowie znaja tylu ludzi. Jak na nowych czlonkow naszej wspolnoty, byli bardzo lubiani. -Zobacz - powiedziala Ruth, kiedy wysiadlam z jej samochodu.-Jest trener Albright. Oczywiscie rozpoznalam dodga plymoutha trenera. Trudno byloby go nie poznac, jako ze zostal pomalowany w kolory szkoly Ernesta Pyle'a - fioletowy i bialy. -Boze - westchnela Ruth - biedna Tasha. Czy mozesz sobie wyobrazic tego palanta w salonie dzien pozniej po tragicznej smierci brata? To musi byc jeden z tych kregow piekla, o ktorych pisal Dante. Na angielskim przerabiamy wlasnie Boska Komedie Dantego. Coz, wszyscy poza mna. Ja siedze w ostatniej lawce i gram w tetrisa na gameboyu z wylaczonym dzwiekiem. -Wpadnij pozniej z tym zdjeciem - powiedzialam. - To znaczy, jesli dzieciak z synagogi jeszcze sie nie znalazl. -Na pewno sie nie znalazl - oswiadczyla Ruth ponuro. - To dzien brzemienny ludzka tragedia. Popatrz chocby na moj nowy sweter. Zatrzasnelam drzwiczki i ruszylam przez ogrod w strone domu. Snieg, ktory zapowiadano na kanale Pogoda, wciaz nie spadl, ale niebo zakrywaly szarobiale chmury. Ani kawaleczka blekitu. I okropny mroz. Twarz, jedyna czesc mojej osoby wystawiona na dzialanie zywiolow, prawie mi zamarzla, zanim przebylam siedem metrow od podjazdu do drzwi frontowych. -Hej! - wrzasnelam, wchodzac do srodka. - Wrocilam! - Moglam krzyczec bezpiecznie, bo w drodze powrotnej wyprzedzilysmy z Ruth mame i ciotke Rose. Nikt nie odpowiedzial. Dom wydawal sie pusty. Podeszlam do stolika w holu, zeby rzucic okiem na poczte. Katalog swiateczny, katalog swiateczny, katalog swiateczny. Zdumiewajace, ile przychodzilo tych katalogow. Zaczynaly naplywac juz w pazdzierniku. Wedrowaly prosto do pojemnika na papierowe smiecie. Rachunek. Kolejny rachunek. Adresowany do rodzicow list z Harvardu, pewnie z blagalna prosba, zeby naklonili Mike'a do powrotu na uczelnie. Tak, jakby mieli w tej sprawie cos do powiedzenia. Mike kupil bilet do domu, gdy tylko uslyszal, ze dama jego serca omal nie padla ofiara morderstwa i w zwiazku z tym trafila do szpitala, a nastepnie odmowil powrotu, zniewolony niewinnym blekitem oczu Claire. (Znacznie lepiej, jak wyjawila mi Claire, miec chlopaka w college'u niz takiego, ktory nadal uczy sie w szkole sredniej). Do mnie nie bylo nic. Nigdy nic nie przychodzi. Cala poczte, jaka otrzymuje, moja przyjaciolka Rosemary z 1-800-Jesli-Widziales-Zadzwon adresuje do Ruth, ktora nastepnie dostarczaja mnie. Teraz Rosemary przebywala na Rhode Island z wizyta swiateczna u matki, nie spodziewalam sie wiec zadnego listu. Zaginione dzieci musialy poczekac do nastepnego tygodnia, zeby je odnaleziono. Z wyjatkiem Setha Blumenthala, jesli faktycznie zaginal. Sciagnelam czapke i rekawiczki i wepchnelam je do kieszeni plaszcza, ktory poszlam powiesic przy drzwiach od garazu. W lodowce nie znalazlam nic interesujacego. Zjadlam resztke persymonowego ciasta, ale zrobilam to bez prawdziwego zaangazowania. Mozna by uznac, ze przejmowalam sie tym, co sie dzialo po drugiej stronie ulicy. W zwiazku z Nate'em i w ogole. Szesnastoletni chlopak zabity, zanim zdazyl wyrobic sobie prawo jazdy, i to za co? Za to, ze wystepowal w barwach niewlasciwego gangu? Ale wlasciwie nie myslalam o Nacie. Myslalam o Robie, 0 tym, jak bardzo wydawal sie dotkniety, kiedy nie przedstawilam go mamie. No a jak bardzo on mnie zranil, nie zapraszajac na to wesele? To dziala w obie strony. Nie moze utrzymywac, ze nie mozemy ze soba chodzic ze wzgledu na roznice wieku i stroic fochy, kiedy nie przedstawiam go mamie. Oboje mielismy z naszym zwiazkiem problemy, nad ktorymi nalezaloby popracowac. Moze powinnismy wziac udzial w programie Opry i porozmawiac z tym lysym doktorem, ktorego ona zawsze zaprasza. -Panie doktorze, moja dziewczyna sie mnie wstydzi - niemal slyszalam glos Roba. - Nie chce przedstawic mnie rodzicom. -Coz, moj chlopak mi nie ufa - odgryzlabym sie. - Nie chce mi powiedziec, za co go aresztowano ani zaprosic na wesele wujka Randiego. Tak. My u Opry. To powinno sie zdarzyc. Dopiero na gorze uslyszalam glosy. Przyznaje, ze moj brat Douglas, nawet jesli nie przezywa kolejnego "epizodu", czesto mowi do siebie. Tym razem jednak ktos mu odpowiadal. Drzwi jego pokoju byly zamkniete jak zwykle, ale kiedy przylozylam do nich ucho, nie mialam watpliwosci: z pokoju Douglasa dobiegaly dwa glosy. Jeden nalezal do dziewczyny. Uznalam, ze to Claire. Moze chciala przedyskutowac z Douglasem, co kupic Mike'owi na Gwiazdke. Albo prosic go o rade, bo ich zwiazek przechodzil kryzys... Ale dlaczego z czyms takim mialaby sie zwracac do Douglasa? Powinna wybrac raczej mnie. Moge byc stuknieta i w ogole, z tymi moimi zdolnosciami psychicznymi, ale na pewno jestem sto razy normalniejsza od niego. Nie zdolalam sie powstrzymac. Wiedzialam, ze nie powinnam, ale zrobilam to. Grzmotnelam w drzwi, a potem otworzylam je na osciez. -Czesc, jak sie macie - zawolalam radosnie. - O czym gadacie? W pokoju Douglasa wcale nie bylo Claire. Byla Tasha Thompkins. Gdy ja zobaczylam, siedzaca na brzegu Douglasowego lozka, w czarnej bluzce z golfem i szarym welnianym swetrze, szczeka opadla mi tak nisko, ze - przysiegam - czulam, jak dotyka podlogi. -Czesc, Jess - powiedziala, patrzac na mnie zalzawionymi brazowymi oczami, lagodnymi jak jej glos. -Eee... - Nie bylam w stanie wykrztusic slowa. Spojrzalam na Douglasa, ktory siedzial przy biurku przed komputerem. W zyciu nie spodziewalabym sie, ze zastane u niego dziewczyne. A zwlaszcza taka, z ktora ani nie laczylo go zadne pokrewienstwo, ani nie byla dziewczyna jego mlodszego brata. - Co... co... co... -Po prostu nie moglam tego wytrzymac - powiedziala Tasha, przychodzac mi z pomoca. - W domu jest tak... Teraz jest tam trener Albright. -Widzialam jego samochod - zdolalam wykrztusic. -Nie moglam tego wytrzymac - powtorzyla Tasha. - Przypomnialam sobie, ze kiedy ostatnim razem widzialam Douga, mowil, ze ma bardzo wczesne wydanie komiksu, ktory lubie, i moge wpasc, zeby je obejrzec. - Wzruszyla ramionami. - No i przyszlam. Gapilam sie na nia w milczeniu, dodala wiec: -Mam nadzieje, ze to ci nie przeszkadza, Jessico. Chcialam powiedziec, ze nie, ale z moich ust wydobyl sie tylko dziwaczny dzwiek, podobny do tego, jaki wydala Helen Keller w filmie o swoim zyciu. Pokrecilam tylko glowa. -Nie przejmuj sie moja siostra - odezwal sie Douglas. - Jest niesmiala. Tasha rozesmiala sie cicho. -To dla mnie cos nowego - odparla. -Rozmawialismy z Tasha o Nacie - stwierdzil Douglas obojetnym tonem, jakby kontynuujac przerwana rozmowe. -Przykro mi z powodu twojego brata - powiedzialam. -Dziekuje - szepnela Tasha w odpowiedzi. -Okazuje sie - ciagnal Douglas - ze Nate mial paru nieciekawych znajomych. Tasha przytaknela z powaznym wyrazem twarzy. -Ale oni by tego nie zrobili - wyjasnila. - To znaczy, nie zabiliby go. To po prostu banda narwancow, ktorzy mysla, ze sa nie wiadomo kim. Oboje z Douglasem spojrzelismy na nia tepym wzrokiem. Widocznie rzecz z mieszkancami Chicago nie sprowadza sie do tego, ze mowia "hello" zamiast "hej". Posluguja sie po prostu innym jezykiem. -Trzesli szkola - wyjasnila Tasha. -Och - mruknelam ze zrozumieniem. Douglas wygladal na bardziej zmieszanego niz ja. -Trzymali sie Nate'a tylko z powodu taty - ciagnela Tasha. - Wiecie. Bloczki z receptami itd. Oxy daje weekend na haju. Skinelam glowa, jakbym wiedziala, o czym mowi. -Ale Nate'owi to imponowalo. Staralam sie go przekonac, ze te typy tylko go wykorzystuja, ale mnie nie sluchal. Na szczescie tata wszystko odkryl. Nate byl zawsze dobrym uczniem, wiec kiedy jego oceny polecialy... - Przeniosla wzrok na plakat z Wladcy Pierscieni na scianie, ale bylo jasne, ze go nie widzi. Widziala zupelnie co innego. - Tata byl taki wsciekly - podjela po chwili - ze zabral nas ze szkoly. Nastepnego dnia znalazl prace tutaj. Przenieslismy sie w tym samym tygodniu. Bylam w stanie zrozumiec punkt widzenia doktora Thomp-kinsa. Moja rodzina boryka sie z roznymi problemami, ale narkotyki do nich nie naleza. -Chyba rozumiem - powiedzialam. - Ci narwancy dopadli go, bo przestal im dawac bloczki z receptami. Tasha potrzasnela glowa, zaklopotana. -Nie wiem - odparla. - To zli chlopcy, ale nie byli mormordercami. Zastanowilam sie przez chwile. -A ten znak? - spytalam. Douglas wykonal dlonia gest podrzynania gardla. Za pozno. -Jaki znak? - zdziwila sie Tasha. Palnelam gafe. Tasha nie wiedziala. Nie znala szczegolow smierci brata. -Nic takiego - powiedzialam. - Tylko... eee... w miescie pojawilo sie jakies graffiti i niektorzy ludzie sadzili, ze to moze byc znak gangu. -Myslicie, ze moj brat byl w gangu? Douglas oparl czolo na dloni, jakby nie mogl patrzec na to, co sie dzieje. -Coz - wydusilam. Nie moglam jej, rzecz jasna, powiedziec prawdy. O symbolu wycietym na piersi Nate'a. - To tylko plotka. Tasha rzucila mi twarde spojrzenie. -Byl czarny - powiedziala ostro. - Dlatego ludzie uznali, ze Nate nalezal do gangu i wypisywal jakies znaki. -Niezupelnie - odparlam, wpatrujac sie rozpaczliwie w Douglasa. - Przeciez sama mowilas, ze spotykal sie z jakimis ciemnymi typami... -Fakt - powiedziala Tasha, wstajac. Jak niemal wszyscy ludzie na swiecie, gorowala nade mna wzrostem. - Ale te ciemne typy byly przypadkiem w wiekszosci biale. Nie przenieslismy sie tutaj, jak wam sie zdaje, z getta. -Nigdy nic takiego nie twierdzilam - rzeklam pojednawczo. - Mowilam tylko, ze to dziwne, ze ten znak pojawil sie w miescie, kiedy wy sie tu przeprowadziliscie, i zastanawialam sie, czy... -Czy nie sprowadzilismy ciemnych typow z wielkiego zlego miasta? - Siegnela po plaszcz, ktory lezal na lozku obok niej. - Policja zadawala nam te same pytania. Chca wierzyc w te sama wersje co wy. Ze moj brat zaslugiwal na smierc ze wzgledu na to, z kim sie spotykal. Coz, mam nowine dla gliniarzy i dla ciebie, Jessico. To nie jakis uliczny gang z wielkiego miasta zabil mojego brata. To byl morderca miejscowego chowu. Z tymi slowy wyszla z pokoju. Dopiero kiedy rozlegl sie trzask zamykanych drzwi, Douglas zaczal klaskac. -Brawo, siostro. Czy zastanawialas sie kiedys nad kariera w korpusie dyplomatycznym? Opadlam na to miejsce na jego lozku, ktore wlasnie zwolnila Tasha. -Daj spokoj - mruknelam ponuro. -Nie martw sie - powiedzial Douglas. - Dojdzie do siebie. W koncu tylko stracila brata. -Taa, a ja okazalam sie naprawde pomocna, sugerujac, ze byl gangsterem, ktory sam sie prosil o to, co go spotkalo. -Nie sugerowalas niczego podobnego - stwierdzil Douglas. - A ja pytalem ja o to samo, kiedy weszlas. -Ale przy tobie sie nie wsciekla. -Dlaczego mialaby sie wsciec? Biorac pod uwage moj czar osobisty - odparl nonszalancko. Zauwazylam jednak na jego policzkach lekki rumieniec, ktorego jeszcze przed chwila nie bylo. -Douglas? - mruknelam, prostujac sie na lozku. -Co? -Ona ci sie podoba. Przyznaj sie. -Oczywiscie, ze mi sie podoba. - Odwrocil sie do komputera i zaczal stukac w klawisze. - Jest bardzo mila. -To cos wiecej - stwierdzilam. - Ty sie w niej durzysz. Douglas przestal stukac. Odwrocil sie na krzesle i burknal: -Jesli komus o tym powiesz, zabije cie. -Komu mialabym powiedziec? - Przewrocilam oczami. - Dlaczego jej gdzies nie zaprosisz? -Chociazby z tego powodu - odparl - ze przez ciebie ona teraz nienawidzi wszystkiego, co sie ze mna wiaze. -Powiedziales, ze jej przejdzie! -Powiedzialem to tylko dlatego, zebys poczula sie lepiej. Zrozum. Wszystko zepsulas. -Co to, to nie! - Wstalam z lozka. - Nie zwalisz na mnie winy za to, ze Tasha nie chce z toba chodzic. Przeciez nawet jej tego nie zaproponowales. Dlaczego nie zaprosisz jej do kina na jeden z tych dziwacznych niezaleznych filmow, na ktore zawsze chodza takie komiksowe swiry, jak ty. -Chyba zartujesz - mruknal Douglas. - Przeciez wlasnie zamordowano jej brata. -To straszne - przyznalam. - Ale sama mowila, ze nie moze wytrzymac w domu. Zapros ja do kina. Na pewno sie zgodzi. -Pomysle o tym - rzekl Douglas, odwracajac sie do komputera. - Co do tego znaku. Szukalem caly dzien, ale niczego nie znalazlem. Jestes pewna, ze dobrze go narysowalas? -Jasne - powiedzialam i natychmiast zmienilam temat. - Douglasie, mowie powaznie, powinienes ja gdzies zaprosic. -Ale ona chodzi do liceum - odparl, znow wbijajac wzrok w monitor. Przypomniala mi sie wczorajsza rozmowa z Robem w stodole. -I co z tego? - powiedzialam. - Tasha jest powazna jak na swoj wiek, a ty niedojrzaly jak na swoj. Stanowicie idealna pare. -Moze masz racje - mruknal Douglas niechetnie. W tym momencie uslyszalam, jak Ruth wola mnie po imieniu. Jak zwykle, weszla do domu bez pukania. -Mam! - zawolala, ukazujac sie w drzwiach minute pozniej, zasapana i pokryta platkami sniegu. - Zdjecie Setha Blu-menthala. Chlopaka, ktory zniknal dzis rano. Czesc Douglas. -Czesc - odpowiedzial, nie wchodzac z Ruth w kontakt wzrokowy, jak to bylo w jego zwyczaju. -Czy to Tasha Thompkins wychodzila od was przed chwila? - zapytala Ruth. -Tak - odparlam. -Nie wiedzialam, ze sie przyjaznicie. Milo z twojej strony, ze ja zaprosilas. -Nie zaprosilam. -To dlaczego przyszla? -Zapytaj jego - odparlam, wskazujac glowa Douglasa. Skulil sie przy komputerze, ale zauwazylam, jak czerwienieja mu czubki uszu. -Co trzeba zrobic - spytal - zeby zdobyc w tym domu odrobine prywatnosci? 8 iedy obudzilam sie nastepnego ranka, wiedzialam, gdzie jest Seth Blumenthal. Nie bylo to dobre miejsce. W najmniejszym stopniu. Z psychiczna zdolnoscia odnajdywania ludzi nielatwo zyc. Ledwie rzucilam okiem na zdjecie na scianie w pokoju pani Wilkins, dowiedzialam sie czegos o tacie Roba. Oddalabym wszystko, zeby pozbyc sie tej informacji. Tak jak oddalabym wszystko, by nie musiec zrobic tego, co musialam teraz zrobic. Wielka mi rzecz. Podniesc sluchawke i wykrecic 911. Wcale nie. Kiedy otrzymuje wiadomosc o zaginionym dziecku, zwykle sprawy rozwijaja sie nastepujaco: zanim oddzwonie, upewniam sie, ze dziecko naprawde chce, by je odnaleziono. Kiedys znalazlam chlopca, ktory mial sie duzo lepiej, gdy byl zaginiony niz wtedy, gdy przebywal ze swoim ojcem, zwyczajnym draniem. Od tamtej pory sprawdzam, czy odnajdywanych przeze mnie dzieci nie lepiej zostawic w spokoju. W wypadku Setha nie bylo o tym mowy. Nie moglam jednak zwyczajnie podniesc sluchawki, wybrac 911 i powiedziec: "Znajdziecie na tej-i-na-tej ulicy Setha Blumenthala. Pospieszcie sie, mama bardzo za nim teskni". Od czasu, gdy zaczelo sie z ta zdolnoscia psychiczna i rzad Stanow Zjednoczonych wyrazil gorace pragnienie wciagniecia mnie na swoja liste plac, musialam udawac, ze owa zdolnosc sie ulotnila. Wiec jak by to wygladalo, gdybym z mojego pokoju wykrecila 911 i powiedziala: "No tak, Seth Blumenthal. To jest adres, pod ktorym go znajdziecie". Niezbyt dobrze. Musialam poszukac czynnego automatu, aby miec jaka taka podstawe do zaprzeczenia nastepnym razem, kiedy Cyrus Krantz oskarzy mnie o klamstwo w kwestii szczegolnych uzdolnien. Jesli kiedykolwiek rozwazalam mozliwosc zaprzestania tych podchodow, to wlasnie tego dnia. A to dlatego, ze kiedy wygrzebalam sie z lozka i podeszlam do urzadzenia ogrzewczego, ktore zawsze wylaczam na noc, wygladajac przez okno, stwierdzilam, ze Lumbley Lane przykryl bialy dywan. Zaczelo padac okolo czwartej po poludniu poprzedniego dnia i, jak sie wydaje, nie przestalo. Na ziemi lezalo, co najmniej pol metra sniegu. -Swietnie - mruknelam, pospiesznie wkladajac dodatkowa pare skarpetek i wszystkie flanelowe lachy, jakie mi wpadly w rece. - Po prostu swietnie. Przy takiej ilosci sniegu na zewnatrz musiala panowac niezmacona cisza. W domu bylo rownie spokojnie. Zeszlam do kuchni, gdzie zastalam ciotke Rose z kubkiem parujacej kawy w rece. -Mam nadzieje, ze nie zamierzasz wyjsc na dwor tak ubrana - powiedziala. - Wygladasz, jakbys nalozyla jakies stare lachy na pidzame. Bo wlasnie to zrobilam, ta uwaga specjalnie mnie nie poruszyla. -Ide tylko do sklepu - odparlam. Podeszlam do szafek z butami i zaczelam naciagac kozaki. - Zaraz wracam. Potrzebujesz czegos? -Do sklepu? - Ciocia byla zaszokowana. - Masz lodowke wyladowana po brzegi i nie mozesz znalezc niczego na sniadanie? Co takiego chcesz kupic? -Tampony - burknelam, zeby jej zamknac usta. Nie pomoglo. Zaczela paplac o zespole wstrzasu toksycznego. Kiedys ogladala program Opry poswiecony temu tematowi. -Zanim do niej dotarli - mowila ciotka, podczas gdy ja rozgladalam sie za jakimis rekawiczkami - macica zdazyla jej wypasc! Znalam pewna osobe, ktorej zyczylam, zeby jej wypadla macica. Ale nie powiedzialam tego glosno. Wcisnelam czapke narciarska na rozczochrane po nocy wlosy i zwrocilam sie do ciotki: -Zaraz bede z powrotem. A gdzie sie wszyscy podziali? -Twoj brat Douglas - odparla - poszedl do tej swojej zalosnej pracy w sklepie z komiksami. Zupelnie nie rozumiem, dlaczego twoi rodzice pozwalaja mu sie tak marnowac. Powinien sie uczyc. Nic mu nie jest, poza tym, ze rodzice usiluja zaglaskac go na smierc. To nie pigulek potrzebuje ten chlopak, tylko porzadnego kopa w tylek. Zrozumialam, dlaczego zadne z dzieci cioci Rose nie zapraszalo jej na wakacje. Przebywanie z nia to prawdziwa przyjemnosc. -A co z mama i tata? - zapytalam. - Gdzie sa? -Twoj ojciec udal sie do jednej z tych swoich restauracji -wyjasnila tonem dezaprobaty. Prowadzenie restauracji stanowilo w jej opinii kolejny przyklad marnotrawienia czasu i zdolnosci. - A twoj drugi brat wyszedl z twoja mama. -Ach, tak? - Wlozylam najciezsze okrycie, jakie znalazlam - stara narciarska kurtke taty. Byla o dziesiec rozmiarow za duza, ale za to ciepla. Jakie to mialo znaczenie, jak wygladam? Nie zamierzalam przeciez kokietowac pracownikow Stop and Shop. - Dokad poszli? -Zobaczyc pozar - oznajmila ciocia Rose, pochylajac sie nad rozlozona na stole gazeta... SMIERC JEDNEGO Z MIESZKANCOW, krzyczal naglowek. PODEJRZENIE CELOWEGO DZIALANIA. O moj Boze. Pomyslalam, ze ciotce kompletnie odbilo. No wiecie, Alzheimer. Przeciez pozar restauracji mial miejsce prawie trzy miesiace wczesniej. -Masz na mysli Mastrianiego? - spytalam. - Poszli na plac budowy? Nie bardzo mieli po co tam chodzic, zwlaszcza w taki dzien jak dzisiaj. Firma majaca odbudowac restauracje przerwala prace na zime. Powiedzieli, ze skoncza wiosna, kiedy ziemia nie bedzie taka twarda. Wiec co mama i Michael mogli robic na pustym placu budowy? -Chodzi o inny pozar - powiedziala ciocia Rose lekcewazaco. - Ten w zydowskim kosciele. Spojrzalam na nia oszolomiona. -Wybuchl pozar w synagodze? -W synagodze - potwierdzila ciotka. - Tak to nazywaja. Wszystko jedno. Jak dla mnie, wyglada na kosciol. -Jest pozar w synagodze? - powtorzylam glosniej. Ciocia Rose spojrzala na mnie z irytacja. -Przeciez powiedzialam. Nie musisz krzyczec, Jessico. Moge byc stara, ale nie jestem... "Glucha", powiedziala prawdopodobnie. Nie dowiedzialam sie, bo wypadlam z domu, zanim dokonczyla zdanie. Zauwazylam ciemny pioropusz dymu, nim doszlam do konca Lumbley Lane. Niedobrze. Brnelam przez snieg, kierujac sie do Stop and Shop, na szczescie po drodze do synagogi. W miescie sa plugi sniezne, ale trwa wieki, zanim dotra do naszej dzielnicy. Najpierw odsniezaja drogi wokol szpitala i sadow, dopiero potem dzielnice mieszkalne... o ile nie trzeba wrocic i ponownie oczyscic waznych drog, a tak sie dzieje przy takiej pogodzie jak dzisiejsza. Wiejskimi drogami w ogole sie nie zajmowano. Silna zamiec stanowila gwarancje, ze nikt spoza granic miasta nie bedzie w stanie ruszyc sie gdzies dalej. Bylo to dobre dla dzieci - nie mogly dotrzec do szkoly - ale nie takie dobre dla doroslych, ktorzy musieli stawic sie w pracy. Lumbley Lane jeszcze nie odsniezano. Tylko nasz podjazd zostal zamieciony. Pan Abramowitz, przodownik zamiatania w sasiedztwie, ledwie ruszyl swoj podjazd, na tyle, zeby mozna bylo wyprowadzic samochod i pojechac do synagogi. Mama i Mike tez chcieli pomoc. W malym miescie ludzie zwykle dzialaja razem. To dobra rzecz, ale nie zawsze. Na przyklad, ludzie chetnie dziela sie plotkami. Co w wypadku Nate'a Thompkinsa okazalo sie niezbyt dobre. Kiedy dotarlam wreszcie do Stop and Shop, odleglego ledwie pare ulic od mojego domu, sapalam z wysilku. Twarz mi zmarzla od lodowatego wiatru, mimo wielkiego kaptura taty. Nie moglam jednak wejsc do srodka, zeby sie ogrzac. Musialam skorzystac z automatu na zewnatrz. -Czy moze pan zawiadomic policje - powiedzialam, kiedy odezwal sie glos dyzurnego - ze dziecko, ktorego szukaja, Seth Blumenthal, znajduje sie na Wiejskiej Drodze numer jeden, pod piecdziesiatym szostym, w drugiej przyczepie na prawo od tabliczki pana Shaky? -Ze co? - zapytal dyzurny. Przesladowal mnie pech. No wiecie, nierozgarniety dyzurny i szalejaca zadymka. -Prosze posluchac. Niech pan wezmie dlugopis i notuje. - Powtorzylam informacje. - Zapisal pan? -Ale... -Do widzenia. Odwiesilam sluchawke. Wokol mnie wirowaly platki sniegu niczym miliony malenkich baletnic w bialych zwiewnych spodniczkach. Wiecie, jak w tym filmie Fantazja. A moze tamto to byly nasiona dmuchawca. Wszystko jedno. W kazdym innym momencie uznalabym je za piekne. Teraz jednak sprawialy mi tylko klopot. Moglam wejsc do sklepu i ogrzac sie, ale postanowilam tego nie robic. Nie byloby dobrze, gdyby Luther (Luther pracowal na porannej zmianie w soboty, juz gdy bylam mala dziewczynka i przychodzilam do sklepu w kazdy weekend, zeby wydac kieszonkowe na lukrecje i Bazooka Joe) zapamietal, ze bylam, i powiedzial o tym Cyrusowi Krantzowi, kiedy ten zacznie zadawac pytania, gdy juz znajda Setha Blumenthala. Luther ma pamiec jak stalowa pulapka na myszy. Pamieta wszystkie wyscigi, jakie wygral Dal Earnhardt. Snieg i wiatr dokuczaly, ale to jeszcze nie byla burza sniezna. Dalo sie chodzic. Samochodem byloby podobnie. To znaczy, poruszalabym sie rownie szybko. Gdy wreszcie dobrnelam do synagogi, wiatr nieco oslabl. Nadal panowala niesamowita cisza, jaka zapada, gdy wszystko jest pokryte gruba warstwa sniegu... Mama stala na parkingu kolo synagogi - snieg w tym miejscu stopnial od plomieni i wody z sikawek - wraz z Mikiem i Abramowitzami. Przedarlam sie przez labirynt gumowych wezy lezacych na ziemi i podeszlam do nich. -Co sie dzieje z tym miastem, ze ciagle wybuchaja gdzies pozary? - powiedzialam do mamy. -Och, skarbie - mama objela mnie. - Co ty tutaj robisz? Nie przyszlas chyba pieszo? -Jasne, ze tak - odparlam, wzruszajac ramionami. - Wszystko, byle uciec ciotce Rose. -Dlaczego masz na sobie stara kurtke taty? - zapytala mama. Nie zdazylam odpowiedziec, bo Michael klepnal mnie w ramie i powiedzial: -W koncu zdecydowalas sie do nas przylaczyc? -Owszem. Dzieki, ze mnie obudziliscie. -Probowalem - odparl. - Nie reagowalas na bodzce zewnetrzne. W dodatku wygladalas, jakby snil ci sie jakis koszmar. Nie mylil sie. Tyle ze to nie byl moj koszmar. To byla rzeczywistosc Setha Blumenthala. Ruth wygladala zalosnie. Miala czerwony nos, a po jej policzkach splywaly lzy. -Dobrze sie czujesz? - spytalam. -Bywalo, ze czulam sie lepiej - chlipnela. -Och, Jess - Pani Abramowitz dopiero teraz mnie zauwazyla. Sadze, ze nie poznala mnie od razu ze wzgledu na kurtke taty. - Czy to nie straszne? "Straszne" nie oddawalo grozy tego, co sie stalo. Budynek ulegl niemal calkowitemu zniszczeniu. Tylko pare wewnetrznych scian nadal stalo. Reszta stanowila kupe pokrytych sadza gruzow, odcinajacych sie ostra czernia od sniegu. -Nie zdazyli dojechac na czas - powiedziala pani Abramowitz, wycierajac lze z czubka nosa. - Z powodu oblodzenia. -Droga Louise - mama przytulila pania Abramowitz. - Pamietaj, co mi mowilas, kiedy palila sie restauracja. Licza sie ludzie, nie budynki. -Prawda - przytaknal pan Abramowitz. Stal ze Skipem w gromadce mezczyzn kulacych sie przed wiatrem. - Nikt nie zostal ranny. I to jest najwazniejsze. -Ale... ale Tora - rzekla jego zona lamiacym sie glosem. - To po prostu okropne. Spojrzalam pytajaco na Ruth. -Tora, czyli swiete zwoje - wyjasnila. - Sadza, ze je podpalili w pierwszej kolejnosci. -O czym ty mowisz? - Wytrzeszczylam na nia oczy. - Ktos podlozyl ogien? Specjalnie? -Sama wyciagnij wnioski - odparla Ruth, wskazujac na cos reka. Podazylam wzrokiem za jej dlonia w rekawiczce. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko synagogi, znajduje sie cmentarz zydowski. W poludniowej Indianie nie ma zbyt wielu Zydow, wiec cmentarz jest raczej maly. Nie bylo trudno, ktokolwiek to zrobil, poprzewracac wszystkie nagrobki. Tak, tak. Wszystkie. Z wyjatkiem mauzoleow, ktorych nie zdolano przewrocic. Za to wymalowano na nich swastyki. Swastyki i cos jeszcze. Cos, co wygladalo znajomo. Rozpoznalam znak, jaki widzialam na piersi Nate'a Thompkinsa. 9 o gang - orzekla Claire. - To nie zaden gang. - Przemierzalam tam i z powrotem korytarz przed drzwiami pokoju Mike'a. - Nate Thompkins nie byl w gangu.-To, ze jego siostra nie chce w to uwierzyc - odezwal sie Michael - wcale nie oznacza, ze to nieprawda. -Tasha mowila, ze oni chcieli tylko skombinowac recepte na narkotyki - przypomnialam mu. - Czy to, co sie stalo w synagodze, wyglada na robote ludzi, ktorzy interesuja sie glownie prochami? Nie wygladali na przekonanych. Ani na zbytnio przejetych. Pewnie, dlatego, ze Claire siedziala Michaelowi na kolanach. Trudno przejmowac sie morderstwem, podpaleniem i przestepstwami na tle rasowym, kiedy jest sie w tak intymnej bliskosci z ukochana osoba. -No to wsioki - powiedziala Claire, wzruszajac ramionami. -Dlaczego tak sadzisz? - zdziwilam sie. -Pomysl tylko. Martwilismy sie, kiedy Thompkinsowie sie wprowadzili, ze wsioki moga cos zrobic. Wiecie, ze zapala krzyz na ich trawniku albo cos. Moze wsioki to zrobily. Zabily Nate'a. Michael rozpromienil sie. -Wlasnie - zawolal. - Wsioki. Zydow tez nienawidza. -Czy wyscie powariowali? - Patrzylam na nich oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - Wsioki nie mogly tego zrobic. -A dlaczego nie? - odparla Claire. - Kiedy mielismy przerabiac Malcolma X na cywilizacji swiata, wielu wsiokow odmowilo, bo nie chcieli czytac ksiazki napisanej przez czarnego. Tylko nie uzyli slowa "czarny" - dodala znaczaco. -A ja kiedys slyszalem - powiedzial Michael - jak jeden wsiok w sklepie spozywczym mowil, ze holocaust nigdy sie nie zdarzyl i ze wszystko wymyslili Zydzi. -Przestancie gadac bzdury. - Nie moglam uwierzyc w to, co slysze. - Nie wszystkie wsioki sa takie. -Mowi tak - wyjasnil Michael - bo chodzi z jednym z nich. -Naprawde? - Claire spojrzala na mnie z zainteresowaniem. - Moj Boze, Jess! To takie poprawne politycznie. Czy on mowi caly czas o wyscigach NASCAR? Mnie by to szybko znudzilo. Usilowalam poslac Michaelowi spojrzenie zawierajace zyczenie rychlej i strasznej smierci, jakie ciocia Rose opanowala do perfekcji. -Nie probuj zwalac wszystkiego na wsiokow - powiedzialam. - Sa tutaj od dawna, tak samo jak synagoga, a nigdy dotad nie zdarzylo sie nic podobnego. Michael zamyslil sie. -Coz - przyznal - to prawda. -Wiekszosc wsiokow to ludzie, ktorzy ciezko pracuja - ciagnelam. - Nie nalezy ich winic za wszelkie zlo, ktore przydarza sie w tym miescie, tylko dlatego ze maja mniej pieniedzy od nas. -W takim razie pozostaje jedno wyjasnienie - podsumowala Claire. - To musi byc gang Nate'a. Podnioslam oczy do nieba. Nie do wiary, ze wrocilismy do punktu wyjscia. Na szczescie, w tym momencie na schodach rozlegly sie kroki. Odwrocilismy sie i zobaczylismy Douglasa, ktory, choc opatulony od stop do glow, wygladal na przemarznietego do kosci, szedl chwiejnym krokiem w nasza strone. Jego twarz, jedyna nieoslonieta czesc ciala, byla zaczerwieniona. Na rzesach lezaly platki sniegu. -Gdzies ty byl? - zapytalam. -Nigdzie - odparl Douglas tonem obludnej niewinnosci, sciagajac narciarska czapke z glowy. Jego wlosy splywaly potem i sterczaly pod najdziwniejszymi katami. Wygladal jak oblakany kierowca plugu snieznego. -Czyzby tata zmusil cie do odsniezania podjazdu? - spytal Michael. -Zgadza sie - odparl Douglas, znikajac w swoim pokoju. Zamknal drzwi i naszym oczom ukazala sie przyczepiona pinezkami kartka z napisem Nie przeszkadzac. Mike spojrzal na mnie. -Czy zaczniemy sie o niego martwic juz teraz, czy zostawimy to na pozniej? Zadzwonil telefon. Nie rzucilam sie, zeby odebrac, bo nikt do mnie nie dzwoni poza Ruth, a wiedzialam, ze Ruth razem z cala rodzina udala sie do domu rabina, zeby go pocieszyc po bolesnej stracie Tory. To jakby ktos spalil Biblie, tylko jeszcze gorzej, bo Tore trudniej zastapic. Mozna wiec sobie wyobrazic moje zaskoczenie, kiedy mama zawolala z dolu: -Jess, to do ciebie. Twoja przyjaciolka Joanna. Fajnie. Tylko ze ja nie mam zadnej przyjaciolki o imieniu Joanna. -Halo? - zapytalam, podnoszac sluchawke w pokoju Mike'a. -Mastriani. - To byl Rob. Oczywiscie, ze Rob. Kto inny moglby do mnie zadzwonic, podajac sie za jakas Joanne? -Och - mruknelam, zauwazajac katem oka, ze Mike i Claire zaczynaja sie calowac. Na moich oczach. Jasne, Mike w swoim pokoju mogl robic, co mu sie podoba, ale to bylo niesmaczne. - Czesc. -Chodzi o dzisiejszy wieczor - powiedzial Rob glebokim glosem. Ciekawa bylam, w jaki sposob nabral mame, ze jest jakas tam Joanna. Mowil falsetem? Poprosil swoja mame, zeby o mnie zapytala? Na pewno nie, bo wtedy musialby sie przyznac, ze nie powiedzialam o nim swoim rodzicom. A tego, by- lam przekonana, Rob nie mial zamiaru nikomu zdradzac. -Nadal chcesz cos zrobic? - zapytal. To natychmiast obudzilo moja czujnosc. -Nie bardzo rozumiem, co masz na mysl. Oczywiscie, ze nadal chce cos zrobic. Chodzimy ze soba, prawda? Tak czy nie? Mikey i Claire spojrzeli na mnie zaskoczeni tonem mojego glosu, ktory nagle stal sie piskliwy. -Czy to wsiok? - zapytala Claire bezglosnie. Odwrocilam sie do nich plecami. -Sam nie wiem - powiedzial Rob. - Wczoraj w sklepie chyba cie troche ponioslo. -Wcale mnie nie ponioslo - odparlam. - To nie to. To tylko... och, daj spokoj. To bylo takie dziwne. Twoja mama, moja mama, zreszta niewazne. -W porzadku - powiedzial Rob. Nie wydawal sie przekonany. - Niewazne. -Ale chce gdzies wyjsc dzis wieczorem. - Sciskalam sluchawke tak mocno, ze kostki dloni mi zbielaly. - To znaczy, jesli ty chcesz. Chodzmy gdzies na kolacje. Albo do kina. Albo na wigilijne wesele twojego wujka. Gdziekolwiek. -Coz - powiedzial Rob, przeciagajac te pojedyncza sylabe niewiarygodnie dlugo. Wstrzymalam oddech z podniecenia. To bylo, zdawalam sobie sprawe, smieszne. Ruth by mnie za to zabila. Ona ma bardzo twarde zasady dotyczace chlopcow, a jedna z nich mowi, ze nigdy, przenigdy nie nalezy sie za nimi uganiac; niech chlopcy sami sie o ciebie dobijaja. I te zasady wyszly jej raczej na zdrowie. Lecz z drugiej strony, Ruth nie chodzi z absolwentem szkoly sredniej, ktory figuruje w kartotece policyjnej. Zanim Rob zdazyl sie znowu odezwac, rozlegl sie sygnal, ze kolejny rozmowca czeka na polaczenie. -Poczekaj - powiedzialam do Roba. - Mam drugi telefon. Staralam sie, zeby zabrzmialo to tak, jakby ten telefon byl od jednego z wielu chlopakow, ktorzy marza, zeby mnie gdzies zabrac wieczorem. Nie wiem, czy mi sie udalo. Zwlaszcza ze jedynym chlopakiem, ktory chcialby ze mna gdzies wyjsc, byl moj sasiad Skip, ktory w sobotnie wieczory zawsze przesiaduje w Internecie przy grze Lochy i Smoki. Nie bylam zaskoczona, kiedy okazalo sie, ze glos na drugiej linii nie nalezy do Skipa. W najmniejszym jednak stopniu nie spodziewalam sie, ze wlasciciel tego glosu do mnie zadzwoni. -Jessico - powiedzial Cyrus Krantz. - Mamy problem. Macie problem? - mialam ochote powiedziec. A ja na drugiej linii mam chlopaka, ktory jeszcze nie rozumie, ze jestem dziewczyna jego zycia. Zamiast tego burknelam: -Och? - jakbym nie miala pojecia, o co mu chodzi. A przeciez mialam. Dzwonil w zwiazku z Nate'em Thompkinsem i synagoga. Jednak nie. Jego telefon dotyczyl czegos, o czym juz prawie zapomnialam... prawie, bo to bylo takie okropne, ze chyba nigdy calkiem o tym nie zapomne. -Seth Blumenthal - powiedzial doktor Krantz. - Stracilismy go, Jessico. -Co to znaczy, ze go straciliscie?! - ryknelam do sluchawki. Dopiero kiedy zobaczylam miny Mike'a i Claire, dotarlo do mnie, co zrobilam. Wydalam sie w rece wladz. Oficjalnie. W rece szefa "psychicznego" wydzialu Federalnego Biura Sledczego. Cala krew odplynela mi z twarzy. Czy moglo mnie spotkac cos gorszego? -Policjanci, ktorych wyslano na miejsce - ciagnal doktor Krantz - nie byli przygotowani na taka skale oporu... -Oporu? - parsknelam, zapominajac ze wzburzenia, ze wiadomosc, ktora przekazalam w sprawie Setha Blumenthala, miala byc anonimowa. - O jakim oporze pan mowi? Mieli tylko wejsc do srodka, zabrac dziecko i wyjsc razem z nim. Czy to takie trudne? -Jessico - glos Krantza brzmial dziwnie. - Strzelano do nich. -Pewnie, ze strzelano - krzyknelam. - Bo ludzie, ktorzy uwiezili Setha Blumenthala wbrew jego woli, to bandyci, doktorze Krantz. To bandyci porywaja dzieci i strzelaja, kiedy zjawia sie policja. Probuja uniknac wpadki. -Nie powiedzialas - odparl - ze Seth byl przetrzymywany wbrew swojej woli. Nie powiedzialas, ze... -Ze jest zwiazany, zakneblowany i zamkniety w duzej szafie? Pewnie o tym nie powiedzialam, prawda? - Czulam, jak pod powiekami zbieraja mi sie lzy. - Moze, dlatego, ze musialam rozmawiac krotko, na wypadek gdyby te rozmowe namierzono. Nie musialabym tego robic, gdyby tacy ludzie jak pan zostawili mnie i moja rodzine w spokoju. -Jeden z policjantow - powiedzial Cyrus Krantz, ignorujac moj wybuch - zostal ciezko ranny. Zrozumialam, dlaczego jego glos brzmial dziwnie. Byl zalamany. To mnie zdumialo, bo zawsze uwazalam go za kogos w rodzaju Terminatora. No wiecie, takiego, co prze do przodu bez wzgledu na wszystko... -Sprawcy uciekli - ciagnal Krantz. - Razem z Sethem. -Cholera! - wrzasnelam. - Czy wy nie mozecie niczego zrobic, jak nalezy? -To trudne, Jessico - odparl Krantz - skoro grasz z nami w dziecinne gierki, utrzymujac, ze nie masz juz swoich zdolnosci psychicznych. -Niech pan mnie nie oskarza - wydarlam sie w sluchawke - z powodu wlasnej niekompetencji! -Jessico - powiedzial Krantz. - Uspokoj sie. -Nie moge sie uspokoic! - krzyknelam. - Przeciez to dziecko jest ciagle... Glos mi sie zalamal. Bo to wszystko wrocilo. Strach i groza, ktore czulam we snie - snie o Secie. Dla mnie to byl sen. Ale Seth przezywal to naprawde. Jego rzeczywistosc wymknela sie spod kontroli, gdy poprzedniego dnia sciagnieto go z roweru na parkingu przed synagoga. Kto wie, co przezywal od tamtej chwili? Ja tylko widzialam - czy raczej czulam - to, co widzial i czego doswiadczal w tym momencie, gdy moj otwarty we snie umysl laczyl sie z jego umyslem. A byl to chlod wewnatrz szafy, gdzie go trzymano. Piekacy bol, jaki sprawialy sznury wrzynajace sie w nadgarstki rak okrutnie zwiazanych za plecami. Knebel kaleczacy kaciki ust. Przytlumione, ale i tak przerazajace odglosy, jakie dochodzily do niego zza drzwi szafy. To byla rzeczywistosc Setha Blumenthala. Moj koszmar. -Jessico - powiedzial Cyrus Krantz - wiem, co myslisz o mnie i o mojej organizacji. Ale przysiegam, ze jesli dasz nam jeszcze jedna szanse - szanse na wspolna prace - nie pozalujesz tego. Musimy znalezc tego chlopca, i to jak najszybciej. Grozi mu niebezpieczenstwo. Ludzie, ktorzy go porwali, to zwierzeta. Kazdy, kto torturuje dwunastoletniego chlopca... Chodzilam tam i z powrotem po korytarzu, zaciskajac dlon na telefonie bezprzewodowym. Teraz zamarlam. -Torturuje? -Jessico - odparl Krantz. - Czy nie uswiadomilas sobie dotad, ze to wszystko - Nate, synagoga, Seth - jest ze soba powiazane? -Powiazane? - W glowie mi huczalo. - W jaki sposob? -A jak myslisz, skad ludzie, ktorzy podpalili synagoge, wiedzieli, gdzie szukac zwojow? - zapytal. - Pomysl, Jessico. Kto wiedzial, gdzie trzymano te zwoje? Ktos, kto by odczytywal ich fragmenty dzisiaj, w dniu swoich trzynastych urodzin. Seth. Seth Blumenthal. Nie moglam w to uwierzyc. -Dlatego dzwonie - ciagnal Krantz. - Twoja pomoc jest niezbedna, Jessico. Posluchaj... -Niech pan slucha - przerwalam. - Probowalam zrobic po waszemu i wszystko, co osiagnelam, to postrzelony policjant. Teraz bedziemy postepowac po mojemu. -Czyli jak? - burknal. Najwyrazniej niezle sie wkurzyl. - Co zrobimy? Nie mialam pojecia, nie moglam wiec udzielic odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego wcisnelam klawisz Talk, konczac rozmowe. -Jess - odezwal sie Mike, patrzac na mnie znad ramienia Claire. - Czy wszystko z toba w porzadku? -Nie - odparlam. Podnioslam reke i zauwazylam, ze palce mi drza. Zaczelam zsuwac sie wzdluz sciany, az usiadlam na srodku korytarza. - Nie, nie wszystko w porzadku. Wtedy dobiegl mnie glos ze sluchawki: -Mastriani? Mastriani! Przylozylam sluchawke do ucha. -Halo? -Mastriani, to ja. - W glosie Roba brzmiala irytacja. - Ile mozna czekac? -Rob. - Kompletnie o nim zapomnialam. - Przepraszam. Posluchaj, nie moge nigdzie wyjsc dzisiaj wieczorem. Cos sie wydarzylo. -Cos sie wydarzylo - powtorzyl. -Tak. - Mialam wrazenie, ze tone. - Naprawde mi przykro. Chodzi o Setha. Policjanci nie mogli sie do niego dostac, byla strzelanina i teraz jeden z nich jest w stanie krytycznym, a ci ludzie nadal maja Setha. Musze go znalezc, zanim jego tez zabija. -Kto to jest Seth? -Doktor Krantz mysli, ze jest jakis zwiazek - odparlam. Zdawalam sobie sprawe, ze Rob musi odbierac to, co mowie, jako belkot. Moze faktycznie belkotalam. Ale po prostu nie moglam w to wszystko uwierzyc. Policjant. Postrzelono policjanta. A Seth nadal tam byl. Nadal grozilo mu niebezpieczenstwo. - Zwiazek miedzy Natem, Sethem i synagoga. -Krantz - powiedzial Rob. - Kiedy rozmawialas z Krantzem? Czy to on dzwonil? -Przepraszam, Rob. - Mikey i Claire wpatrywali sie we mnie z troska. Wiedzialam, ze musze sie szybko wziac w garsc, bo inaczej Mike zawola mame. - Sluchaj, musze isc... Ale Rob nie ustepowal. -Jaki zwiazek? - zapytal. - Co powiedzial Krantz? Marzylam tylko o tym, zeby odlozyc sluchawke, pojsc do swojego pokoju i polozyc sie do lozka. Tego mi bylo trzeba. Zasnac i obudzic sie nastepnego dnia, tak zeby wszystkie wydarzenia okazaly sie tylko zlym snem. -Mastriani! - wrzasnal Rob. - Jaki jest ten zwiazek? -Znak - odparlam. - Ten, ktory widzialam na piersi Nate^. Taki sam znak wymalowano sprayem na nagrobkach kolo synagogi. -Jak wyglada ten znak? Rob to bratnia dusza i w ogole, ale to nie znaczy, ze czasami nie mam ochoty mu dolozyc. Teraz wlasnie byla jedna z takich okazji. -Rany, Rob - powiedzialam. - Przeciez byles ze mna na tym polu. Nie zauwazyles, co Nate mial na piersi? -Nie - odpowiedzial. - Nie przygladalem sie. Takie widoki... coz, niezbyt dobrze reaguje na widok, no wiesz... Krwi. Nie powiedzial tego, ale nie musial. Cala zlosc przeszla mi w jednej chwili. Taka jest potega milosci. -To byla zygzakowata linia - wyjasnilam. - Ze strzala wychodzaca z jednego konca. -Ze strzala - powtorzyl Rob jak echo. -Tak - powiedzialam. - Ze strzala. -Czy ta linia miala ksztalt litery M lezacej na boku? -Chyba nie. Sluchaj, nie czuje sie najlepiej. Musze isc... Wtedy Rob powiedzial cos dziwnego. Cos, co natychmiast obudzilo moja uwage. -To nie jest strzala. -Jak to: nie strzala? - zdziwilam sie. -Jess - odparl. Fakt, ze uzyl mojego imienia, uswiadomil mi, ze sytuacja jest daleka od normalnosci. - Chyba wiem, kim sa ludzie, ktorzy to robia. Mialam wrazenie, ze krew w moich zylach zaczela szybciej krazyc. -Spotkamy sie w Stop and Shop - powiedzialam. - Przyjedz po mnie. -Mastriani... -Po prostu przyjedz. Rozlaczylam sie, odlozylam telefon, wstalam i ruszylam w strone schodow. -Jess, poczekaj - zawolal Michael. - Dokad idziesz? -Wychodze - odkrzyknelam. - Powiedz mamie, ze niedlugo wroce. Nalozywszy w pospiechu plaszcz i czapke, pognalam ulica. Mimo woli zwrocilam uwage, ze podjazd Thompkinsow byl starannie odsniezony. Snieg zgarnieto wzdluz kraweznika tak rowniutko, jakby przejechal tedy plug. Ale to nie byl plug. Dokonal tego czlowiek. Konkretnie moj brat, Douglas. Milosc. To uczucie budzi w ludziach szalenstwo. hick, wlasciciel baru U Chicka oraz klubu motocyklowego, popatrzyl na moj rysunek i stwierdzil: -Prawdziwi Amerykanie. Spojrzalam na zygzak w przycmionym swietle baru. -Jestes pewien? - zapytalam. - Naprawde wiesz, co to jest? Chick zjadl kanapke z kotletem, ktora zrobil sobie w kuchni. Spory kawalek kotleta wyslizgnal sie spomiedzy bulek, ktore sciskal w poteznej dloni, i spadl na moj rysunek. Chick strzepnal go paluchami. -Tak - powiedzial, zerkajac na rysunek w niebiesko-czerwonym swietle neonu za barem. - To na pewno ten znak. Oni maja go wytatuowany tutaj. - Pokazal fald skory miedzy kciukiem a palcem wskazujacym. - Tylko, ze narysowalas go bokiem. Odwrocil obrazek, tak, ze zamiast wygladac tak wygladal w ten sposob. -Taa. Wlasnie tak to wyglada. Jak waz. -Nie depcz mnie - powiedzial Rob. -Czego mam nie robic? - zdziwilam sie. Czulam sie dziwnie, siedzac w barze z Robem. Mam dopiero szesnascie lat i nie wolno mi bywac w barach. A zwlaszcza niesamowicie bylo siedziec w tym wlasnie barze, i z Robem. Do tego samego baru zabral mnie Rob za pierwszym razem, kiedy podwozil mnie do domu po odsiadce, blisko rok wczesniej, kiedy nie zdawal sobie sprawy, ze jestem maloletnia i znajomosc ze mna grozi wiezieniem. Nie pilismy alkoholu czy cos - wzielismy tylko burgery i cole - ale byl to jeden z najbardziej udanych wieczorow w moim zyciu. A to dlatego, ze zawsze chcialam wstapic do Chicka, baru motocyklowego, obok ktorego przejezdzalam co roku, od czasow dziecinstwa, za kazdym razem, kiedy jechalismy z tata na wysypisko, aby pozbyc sie choinki. Bar U Chicka, daleko poza granicami miasta, wydawal sie takiej miastowej panience jak ja, owiany tajemnica - chociaz Ruth i wiekszosc ludzi, ktorych znalam, nazywali go wsiowym barem, gdzie bywali glownie motocyklisci i kierowcy ciezarowek. Tego wieczoru jednak - mimo soboty - w barze prawie nie bylo klientow. A to w zwiazku ze sniegiem. To nie zarty, probowac przebic sie na motocyklu przez pokrywe snieznego puchu o grubosci poltorej stopy. Rob, na szczescie, nie probowal, tylko przyjechal po mnie pikapem mamy. Ale byl jednym z, niewielu, ktorzy odwazyli sie poruszac na ogol nieodsniezonymi, wiejskimi szosami. Poza mna i Robem u Chicka nie bylo nikogo, tak klientow, jak i obslugi. Ani barman, ani kucharz nie dotarli na miejsce. Chick nie byl specjalnie zachwycony tym, ze sam musi sobie przyrzadzic kanapke. Glownie jednak dlatego, moim zdaniem, ze ze wzgledu na swoje ogromne rozmiary z wielkim trudem miescil sie w malej kuchni na zapleczu. -Nie depcz mnie - powtorzyl Rob. - Pamietasz? To bylo wydrukowane na jednej z pierwszych flag amerykanskich. - Podniosl moj rysunek, przekrecajac go tak, jak przedtem Chick. - To cos na koncu to nie strzala. To glowa weza. Widzisz? Nadal widzialam tylko zygzak ze strzala. -Rzeczywiscie - powiedzialam, zeby nie wyjsc na glupia. - Kim sa Prawdziwi Amerykanie? Gangiem motocyklowym, jak Anioly Piekiel, czy cos takiego? -Do diabla, nie! - wybuchnal Chick, rozsiewajac wokol kawalki kotleta. - Zaden z nich nie umialby jezdzic nawet po podworku! -To milicja, Mastriani - wyjasnil Rob, okazujac nieco wiecej cierpliwosci niz jego przyjaciel i mentor Chick. - Kierowana przez czlowieka, ktory pochodzi z tych okolic... Przez Jima Hendersona. -Och - mruknelam. Usilowalam uchodzic za osobe bywala w swiecie i doswiadczona, ale nie bardzo mi to wyszlo. Zwlaszcza ze nie rozumialam polowy tego, co do mnie mowiono. W koncu poddalam sie. -Co to jest milicja? - spytalam, opierajac lokcie na kontuarze. Chick wzniosl do nieba swoje zaskakujaco ladne niebieskie oczy. Ciezko to bylo zauwazyc, bo na ogol ginely pod krzaczastymi brwiami. -Jedna z tych grup przezycia gleboko w lesie - odparl. - Nie placa podatkow, ale to im nie przeszkadza uwazac, ze maja prawo krasc tyle wody i pradu, ile dadza rade. -Dlaczego nie placa podatkow? -Bo Jim Henderson nie aprobuje sposobu, w jaki rzad wydaje jego ciezko zarobione pieniadze - powiedzial Rob. - Nie Zyczy sobie, zeby jego pieniadze szly na takie rzeczy, jak edukacja czy zasilki spoleczne... chyba ze wlasciwi ludzie beda korzystac z tej edukacji i zasilkow. -Wlasciwi ludzie? - Popatrzylam na obu pytajaco. - Kto to sa wlasciwi ludzie? Chick wzruszyl ramionami. -No wiesz. Jasnowlosi niebieskoocy Aryjczycy. -Ale prawdziwi Amerykanie to Indianie, prawda? A oni nie sa blondynami. -Nie ma sensu - powiedzial Chick - spierac sie z Jimem Hendersonem. Dla niego jedyni prawdziwi Amerykanie to ci, ktorzy wylezli na brzeg z "Mayflower". Biali chrzescijanie. Nie da mu sie przetlumaczyc. Chyba ze chcesz zarobic kulke w bebechy. Unioslam brwi. Te "bebechy" mi sie nie spodobaly. Bylam pewna, ze nie chce zadnej kulki w czymkolwiek. -Wiec zabili Nate'a... -...poniewaz byl czarny - dokonczyl Rob. -I spalili synagoge... -...bo to nie kosciol. -Wiec prawdziwymi Amerykanami wedlug Jima Hendersona sa ludzie dokladnie tacy sami jak... Jim Henderson. Chick przelknal ostatni kes kanapki. -Otoz to - powiedzial, usmiechajac sie szeroko. Rabnelam dlonia w bar. -Nie wierze! - ryknelam. Rob i Chick gapili sie na mnie zaskoczeni. - Chcecie powiedziec, ze przez caly czas krecila sie w poblizu jakas grupa oszolomow i nikomu nie przyszlo do glowy, zeby cos z tym zrobic? -A co mozna bylo zrobic? - zapytal Rob. -Aresztowac ich! - wrzasnelam. -Nie mozna nikogo aresztowac za przekonania - przypomnial mi Chick. - Czlowiek ma prawo wierzyc, w co mu sie podoba, chocby to bylo cos najglupszego. -Ale i tak musi placic podatki - stwierdzilam. -Zgadza sie - przyznal Chick. - Tyle ze poczciwy Jim nie smierdzi groszem. Watpie, zeby wladzom hrabstwa chcialo sie go scigac za uchylanie sie od placenia podatkow. -A co z porwaniem i morderstwem? Wladze hrabstwa powinny uznac, ze to warte ich czasu. -Masz racje - rzucil Chick. - Nie wiem, co ten Jimmy sobie mysli. To do niego niepodobne. Zawsze mi sie wydawalo, ze on tylko lubi pokrzyczec. -Moze przybycie Thompkinsow - odezwal sie Rob -pierwszej w miescie rodziny afro-amerykanskiej, urazilo uczucia pana Hendersona. Wzbudzilo w nim sluszny gniew. Chick spojrzal na Roba z podziwem. -Sluszny gniew - powiedzial. - Musze to zapamietac. -Chodzmy - powiedzialam, zeslizgujac sie ze stolka. Chick i Rob zamrugali oczami. -Dokad? - spytal Chick. -Do Jima Hendersona -odparlam. - Odebrac Setha Blumenthala. Chick raczyl sie wlasnie lykiem piwa. No, moze niezupelnie lykiem. Faceci tacy jak on nie pija lykami, wlewaja w siebie cale wiadra. W kazdym razie, po moich slowach wypuscil to, co mial w ustach, w postaci fontanny, ktora dosiegla Roba, mnie i maszyne grajaca. -O rany - jeknal Rob, siegajac po serwetki, ktorych stos wznosil sie za kontuarem. -Nikt - powiedzial Chick - nie pojdzie do Jima Hendersona. Nikt. -Dlaczego nie? - zapytalam. - Przeciez wiemy, ze oni to zrobili. Nawet nie probowali tego ukryc. Wiec chodzmy tam i wydostanmy od nich Setha. Chick patrzyl na mnie przez chwile, a potem odrzucil glowe do tylu i zaczal sie smiac sie. -"Wydostanmy od nich Setha". - Zarechotal. - Gdzies ty ja wytrzasnal, Wilkins? Ostra dziewucha. Rob nie odpowiedzial, tylko patrzyl na mnie ponuro. -Co w tym smiesznego? - spytalam. -Nie mozemy pojsc do Jima Hendersona, Mastriani - powiedzial Rob. -Dlaczego nie? -Coz, chocby dlatego, ze Henderson strzela do mierniczych, ktorych przysyla hrabstwo. Myslisz, ze z nami nie bedzie probowal? -A jesli nawet, to co? - mruknelam. - Zakradniemy sie. -Droga panienko - Chick wycelowal we mnie palec brudny od smaru z motocykla. Nie mialam mu za zle, ze nazywa mnie droga panienka, bo... no coz, i tak niewiele moglam zrobic wobec tego, ze byl jakies trzy razy wiekszy ode mnie. Pan Goodhart bylby dumny z moich postepow. Normalnie czyjes rozmiary byly ostatnia rzecza, jaka bralam pod uwage, zanim sie na tego kogos rzucilam. - Nie masz pojecia, o czym mowisz. Czyzbys sama nie wspomniala, ze ci ludzie juz postrzelili policjanta, bo nie chcieli wydac dziecka, ktore przetrzymuja? -Tak - zgodzilam sie. - Ale ci policjanci nie wiedzieli, z kim maja do czynienia. My wiemy. -Rozumiem, o co ci chodzi - odezwal sie Rob. - Naprawde. Ale nie mowimy o Flintstonzch. Ci tutaj sa zabezpieczeni na wszystkie strony. -Taa- przyznal Chick, wydawszy najpierw dlugie aromatyczne bekniecie. - Maja druty kolczaste, psy, uzbrojonych straznikow... -Co? - Bylam taka wsciekla, ze mialam ochote kogos kopnac. - Zarty sobie stroicie? Maja takie rzeczy? I policja im na to pozwala? -Prawo nie zabrania posiadania ogrodzen z drutu kolczastego i psow - Chick wzruszyl ramionami. - Kazdy tez moze nosic strzelbe na wlasnej ziemi... -Ale nikomu nie wolno strzelac do policjantow - stwierdzilam. - A jesli twoje wiadomosci o tych Prawdziwych Amerykanach sa scisle, to wlasnie ktos od nich zrobil to dzisiaj na parkingu z przyczepami, kolo pana Shaky. Uciekli stamtad z dwunastoletnim zakladnikiem. Zaloze sie, ze teraz okopali sie u Jima Hendersona. I jesli czegos nie zrobimy, to ten dzieciak skonczy na polu kukurydzy, tak samo jak Nate Thompkins. Rob i Chick wymienili spojrzenia. A w tych spojrzeniach, mimo mroku panujacego w barze, zobaczylam cos, co mi sie nie podobalo. Zdecydowanie mi sie nie podobalo. Bylo to poczucie beznadziei. -Posluchajcie - odezwalam sie, kladac dlonie na biodrach. - Nie obchodzi mnie, jak jest zabezpieczona ich forteca. W srodku znajduje sie Seth Blumenthal, a my musimy go stamtad wyciagnac. Chick potrzasnal glowa. Po raz pierwszy mial powazna mine... powazna i smutna. -Droga panienko - powiedzial. - Jimmy to niezly swir, ale glupi nie jest. Nie ma ani cienia dowodu, ze cos go laczy z tym wszystkim, poza faktem, ze jest przywodca grupy, ktora sie do tego przyznaje. Dostanie sie tam nie wchodzi w gre, do tego miejsca nie mozna nawet podjechac. Jest tak gleboko w lesie, ze nawet plugiem nie dojedzie. Tak sie dzieciaka nie uratuje. Zreszta jestem pewien - dodal - ze chlopak dawno nie zyje. -Otoz zyje - powiedzialam. -A skad, do diabla - zapytal - mozesz to wiedziec? -Poniewaz ona - rzekl Rob ponuro - ona jest Dziewczyna od Pioruna. Chick przyjrzal mi sie uwazniej. Moja twarz w swietle neonu musiala miec niezbyt korzystny dla urody odcien fioletu. Pewnie przypominalam Wiolette z filmu Williego Wonka. No wiecie, po tym, jak zjadla gume. Ale Chick najwyrazniej dostrzegl cos, co wywarlo na nim dobre wrazenie, bo zdecydowal sie kontynuowac rozmowe. -Myslisz, ze powinnismy wedrzec sie tam i wyciagnac dzieciaka? -Nie uzylabym slowa "wedrzec sie" - odparlam. - Sadze, ze mozemy wymyslic cos subtelniejszego. Ale owszem. Tak wlasnie mysle. -Mastriani. - Rob krecil glowa z powatpiewaniem. - To jest chore. Nie mozemy sie w to mieszac. To robota dla gliniarzy... -Ktorzy nie wiedza, na co sie porywaja - powiedzialam. - Daj spokoj, Rob. Jednego gliniarza juz postrzelono z mojego powodu. Nie zamierzam dopuscic, zeby jeszcze ktos zostal ranny -Jeszcze ktos - wybuchnal. - A co z toba? Nie przyszlo ci do glowy, ze ci ludzie moga miec kule z twoim imieniem? -Rob. - Nie pojmowalam, jak mozna byc tak krotkowzrocznym. - Jim Henderson mnie nie zastrzeli. -Dlaczego nie? - zapytal, szczerze zdumiony. -Bo jestem dziewczyna, oczywiscie. Rob zaklal, odsunal sie od baru i podszedl do szafy grajacej, w ktora trzasnal piescia. Nie tak mocno, zeby ja zniszczyc, ale na tyle mocno, zeby Chick podniosl glowe i zawolal: -Co ty wyprawiasz?! Rob nie przeprosil, spojrzal tylko na Chicka i powiedzial: -Czy mozesz wyjasnic mojej dziewczynie, ze jest chora na glowe, jesli sadzi, ze pozwole jej zblizyc sie do obozu Jima Hendersona? To bylo koszmarnie seksistowskie i na pewno bym sie obrazila, gdyby nie to, ze nazwal mnie swoja dziewczyna. Tak. Swoja dziewczyna. Po raz pierwszy uslyszalam te slowa z jego ust. To jest, w obecnosci osoby trzeciej. Moj udzial w wigilijnym weselu wydal mi sie nagle bardziej prawdopodobny. Chick, zamiast zastosowac sie do prosby i kazac mi zapomniec o wdzieraniu sie na teren obozu Prawdziwych Amerykanow, pogladzil w zamysleniu brodke. -Wiesz - powiedzial. - To nie jest taki zly pomysl. Rob wytrzeszczyl na niego oczy. -Nie mowie, ze powinna sama to zrobic - ciagnal Chick pojednawczo. - Ale jeden dzieciak juz nie zyje, Wilkins, a jak znam Jima Hendersona, drugiemu tez niewiele zostalo. Rzucilam Robowi triumfalne spojrzenie, ktore mowilo: "Widzisz? Nie jestem taka rabnieta". -Poza tym - ciagnal Chick - to jest nasz problem, Wilkins. Henderson to ktos stad. Czy nie powinnismy sami dopilnowac, zeby sprawiedliwosci stalo sie zadosc? Moge zadzwonic w pare miejsc i w ciagu pieciu minut sciagnac tylu chlopakow, ze Gwardia Narodowa niech sie schowa. Bylam pod wrazeniem. Slowa o wymierzaniu sprawiedliwosci powalily mnie na kolana. Robem jednak nie wstrzasnely. -Nawet gdyby uznac, ze to dobry pomysl - rzekl - z czym ja nie moge sie zgodzic, sam twierdziles, ze oboz jest niedostepny. Na ziemi lezy prawie pol metra sniegu. Jak moglibysmy sie dostac chocby w jego poblize? Chick zrobil cos nieoczekiwanego. Skinal na nas palcem i zaczal isc - chociaz, biorac pod uwage jego gabaryty, czlapanie wydaje sie lepszym slowem - w strone drzwi na zapleczu. Ruszylam za nim, a Rob wlokl sie niechetnie z tylu. Chick minal krotki korytarz, ktory konczyl sie prowizorycznym garazem. Przez szpary w drewnianych plytach wpadal lodowaty wiatr. Chick wlaczyl nieoslonieta zarowke, ktora stanowila jedyne oswietlenie, i podszedl w strone jakiegos przedmiotu nakrytego brezentem. -Voila - powiedzial z, jak sadze, specjalnie zlym akcentem. Odrzucil plandeke i naszym oczom ukazaly sie dwa nowiutenkie motory sniezne. 11 Czy mozna mnie winic? Nigdy na czyms takim nie siedzialam.A dla kogos, kto lubi szybka jazde, nie ma nic bardziej podniecajacego niz szybka jazda po sniegu. Och, pewnie, jezdzilam na nartach, na zboczach gor Paoli. Przez jakas godzine calkiem niezle sie bawilam. Powiedzmy sobie jasno: Indiana nie slynie z terenow narciarskich, wiec pagorki Paoli nudza sie dosc blyskawicznie poszukiwaczom mocnych wrazen. Niczego nie da sie porownac z uczuciem, jakie mnie ogarnelo, kiedy mknelam przez sniegowe pole, obejmujac mojego przystojnego, choc niezbyt zachwyconego ta awantura chlopaka. To bylo wspaniale. Naprawde wspaniale. Ale musze przyznac, ze kiedy zatrzymalismy sie przed drutem kolczastym otaczajacym oboz Prawdziwych Amerykanow i siedzielismy tam z wylaczonym silnikiem, wpatrujac sie w swiatla domu Jima Hendersona blyskajace wsrod drzew... Tak, to bylo znacznie mniej zabawne. Bo gleboko w lasach Indiany, poznym wieczorem w listopadzie, panuje naprawde straszliwy ziab. Przenikajacy do kosci. Porazajacy mozg. A przynajmniej powodujacy brak czucia w palcach rak i nog. Mozna by pomyslec, ze Rob i ja moglismy sie czyms zajac -no wiecie, zeby jakos spedzic czas, a takze sie ogrzac - gdy tak czekalismy, az Chick dotrze do nas z obiecanym wsparciem. Ale Rob nadal byl wsciekly, zesmy w ogole sie tam znalezli, i nie dzialo sie za wiele, jesli chodzi o te rzeczy. Prawde mowiac, nic sie nie dzialo. -Na co czekamy? - zapytalam. -Na posilki - padla szorstka odpowiedz. -To wiem - mruknelam. - Tyle rozumiem. Ale czy nie moglibysmy wejsc i poczekac w srodku? -A co zrobimy, jesli znajdziemy Setha? -Uciekniemy. -Uzywajac czego w charakterze broni? Zastanowilam sie chwile. -Naszych bystrych umyslow? -Nie wyglupiaj sie. Rob nie wydawal sie taki zmarzniety, jak ja. Dlaczego chlopcy nigdy nie marzna tak jak dziewczeta? No i siusianie. Jak to jest, ze ja musialam sie wysiusiac, a on nie? W barze u Chicka wypil tyle samo coli, co ja. A nawet gdyby musial sie wysiusiac, nie bylby to dla niego zaden problem. Podszedlby do jakiegos drzewa i zalatwil sprawe. Dla mnie to byl problem. Znacznie wieksza czesc mojej osoby zostala wystawiona na dzialanie zywiolow. A to przy temperaturze okolo dwudziestu stopni ponizej zera bylo ciezkim przezyciem. Zycie jest niesprawiedliwe. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Nie chodzi o to, ze tak mi zle. Zawsze ukladalo mi sie stosunkowo dobrze. Na przyklad, moi rodzice sa ciagle razem i wydaja sie dosc szczesliwi... chyba ze, no wiecie, ktores z dzieci sprawia klopoty, slyszy glosy albo rzuca Harvard, albo zostaje porazone piorunem, odkrywa w sobie nadzwyczajne zdolnosci psychiczne i w rezultacie powoduje, ze ktos podpala rodzinna restauracje. Zwykle rodzicielskie stresy. Bylismy za to wzglednie zamozni. Nikt mi nie kupowal kucyka czy harleya, ale nie grozilo nam, ze przejdziemy na zasilek. Rodzina Mastrianich miala sie calkiem niezle. W przeciwienstwie do rodziny Wilkinsow. Rob pracowal w warsztacie wuja, odkad skonczyl czternascie lat, zeby pomoc mamie zwiazac koniec z koncem. Ledwie pamietal swego ojca, nie wiedzial nawet, gdzie on teraz jest. Ja wiedzialam, gdzie jest tata Roba. Nie, zebym byla zachwycona ta informacja. Ale mialam ja zapisana w mozgu, podobnie jak miejsce, w ktorym przetrzymywano Setha Blumenthala. Powinnam powiedziec o tym Robowi czy nie? Czy gdyby moj ojciec zniknal, kiedy bylam malym dzieckiem, zostawiajac mame, Mike'a, Douglasa i mnie, chcialabym wiedziec, gdzie przebywa obecnie? Chyba tak. Chocby po to, zeby moc pojsc do niego i rozkwasic mu gebe. Ale czy Rob chcialby wiedziec? Byl tylko jeden sposob, zeby poznac odpowiedz na to pytanie: zwyczajnie, z glupia frant, zapytac go, czy chce wiedziec. Nie mialam jednak ochoty z niego skorzystac, bo nie chcialam, zeby Rob myslal, ze go szpiegowalam. A ja po prostu poszlam po fartuch jego mamy i w pokoju przypadkiem zobaczylam zdjecie taty. Potem, jak zwykle, kiedy ogladam fotografie zaginionych ludzi, snilam o ojcu Roba i miejscu, gdzie przebywa. Czy to moja wina, ze przez ten glupi piorun nie moge obejrzec zdjecia - a czasami nawet powachac swetra czy poduszki - zaginionej osoby, zeby w mojej glowie nie pojawil sie pozniej dokladny obraz miejsca, gdzie ta osoba jest? -Rob, ja... - przytulilam sie nieco mocniej do jego plecow. Cholernie zimno bylo na tym motorze. -Nie teraz, dobrze? - powiedzial zmeczonym glosem. -Chcialam tylko... -Nie powiem ci - oswiadczyl. -Czego mi nie powiesz? -Za co mam kuratora. Jasne? Zapomnij o tym. Nigdy sie tego ode mnie nie dowiesz. Mozesz mnie zaciagnac w jakies przeklete miejsce z wariacka misja, zeby zapobiec morderstwu. Mozesz mnie zmusic do siedzenia godzinami w temperaturze ponizej zera, az palce zmarzna mi tak, ze prawie odpadna. Mozesz mi nawet wyznac milosc, a i tak ci nie powiem, dlaczego mnie aresztowano. Choc nie o tym akurat chcialam mowic, ten temat byl niezmiernie interesujacy. Moze nawet ciekawszy niz aktualne miejsce pobytu ojca Roba. Przynajmniej dla mnie. -Nie powiedzialam, ze cie kocham - odparlam - bo chcialam z ciebie wyciagnac, dlaczego masz kuratora. Powiedzialam ci, ze cie kocham, bo... Rob odwrocil sie i zakryl mi dlonia usta. -Nie koncz - rzekl. Widzialam wyraznie jego jasne oczy w swietle ksiezyca. Bo swiecil ksiezyc, wiszacy nisko na bezchmurnym niebie. Kiedy indziej wprawiloby mnie to w romantyczny nastroj. Ale temperatura wynosila jakies dwadziescia stopni ponizej zera, mnie znow chcialo sie siusiu, a moj chlopak chyba mnie nie lubil. -Nie zaczynaj znowu - powiedzial Rob, nie zdejmujac dloni z moich ust. - Pamietasz, co sie stalo ostatnim razem. -Podobalo mi sie to, co sie stalo ostatnim razem - wydusilam zza jego palcow. -Coz, mnie tez - powiedzial Rob. - Nawet za bardzo. Wiec zachowaj swoje uczucia dla siebie, dobrze? Jakby to bylo mozliwe po tym, co uslyszalam. -Rob - szepnelam, zaciskajac ramiona wokol jego talii. - Ja... Nie zdolalam dokonczyc. A to z powodu czlowieka zmierzajacego wsrod drzew w nasza strone. Slyszelismy chrzest sniegu pod jego stopami. Rob zaklal i wlaczyl latarke, ktora pozyczyl nam Chick. -Kto tam? - syknal, kierujac swiatlo latarki na twarz... Cy-rusa Krantza. Teraz ja z kolei zaklelam. -Ciii - szepnal Krantz. - Jessico, prosze! -Co pan tu robi? - spytalam szeptem. Zdumial mnie jego stroj. Mial na sobie wojskowe spodnie narciarskie i puchowa kurtke. Ledwie rozpoznalam twarz pod futrem przy kapturze. -Sledzilem was - odparl. - To tutaj trzymaja Setha, Jessico? -Czy moze pan sie stad wyniesc? - burknelam. Nie wiedzialam, co mnie wprawia w wieksza wscieklosc: fakt, ze narazal nasz plan uratowania Setha na niepowodzenie, czy to, ze przerwal Robowi i mnie w momencie, kiedy rozmowa stawala sie interesujaca. - Jak w ogole pan sie tu dostal? - Gdyby sie okazalo, ze na skuterze snieznym, bylabym gotowa raz jeszcze przemyslec odmowe pracy pod jego kierunkiem. Kazda instytucja umozliwiajaca pracownikom korzystanie ze skuterow snieznych wchodzila w gre jako moje ewentualne miejsce pracy. -Nie powinnas tu byc, Jessico - powiedzial doktor Krantz. - Moze ci sie cos stac. -Mnie? - zasmialam sie gorzko. - Przepraszam, doktorku, ale chyba cos sie panu pokrecilo. Jak dotad, jedyna osoba, ktora poniosla szkode, byl jeden z waszych ludzi. -I Nate Thompkins - przypomnial mi. - Nie zapominaj o nim. Dobre sobie! Przeciez to glownie z jego powodu tkwilam tu, przemarzajac do kosci. Nie zapomnialam zlozonej sobie samej obietnicy, ze pomoge Tashy, na ile zdolam. A nie moglam oprzec sie mysli, ze najlepsze, co moge zrobic, to postawic mordercow jej brata przed sadem. No i, rzecz jasna, uniemozliwic im wyrzadzanie krzywdy innym ludziom. Takim jak Seth Blumenthal. -Pamietam o Nacie - szepnelam. - Ale chce to zalatwic na wlasny sposob. Niech sie pan zabiera, zanim pan wszystko sknoci. -Musze stanowczo zaoponowac - powiedzial doktor Krantz. - Jesli Seth Blumenthal jest przetrzymywany na terenie tej posiadlosci, macie obowiazek zlozyc o tym doniesienie, a potem usunac sie i pozwolic pracownikom odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwosci wykonac... -O, cholera - przerwalam mu. Swiatlo ksiezyca, odbijajac sie od sniegu, utrudnialo zobaczenie czegokolwiek za grubymi szklami jego okularow, ale mialam wrazenie, ze Krantz zamrugal kilka razy oczami. -Ze co? - wyjakal. -Dobrze pan uslyszal - powiedzialam. - Pan i pracownicy odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwosci nie macie zielonego pojecia, co sie kryje za tymi drutami. -A ty masz. - W glosie Krantza slychac bylo sarkazm, co wydawalo sie zabawne, zwazywszy, jakim byl palantem. -Na pewno wieksze niz pan - odparowalam. - Mamy przynajmniej szanse, zeby ich infiltrowac od srodka, zamiast wkraczac tam przy uzyciu sily i narazac zycie Setha w trakcie wymiany ognia. -Infiltracja? - Krantz byl szczerze zdumiony. - O czym ty mowisz? Nie sadzisz chyba, ze lepiej... -Czyzby? - Popatrzylam na niego spod zmruzonych powiek. - Jaka liczba nastepuje po dziewiatce? Spojrzal na mnie, jakbym zwariowala. -Co to ma wspolnego z... -Prosze odpowiedziec na pytanie, doktorze Krantz. Jaka liczba nastepuje po dziewiatce? -Dziesiec, oczywiscie. -Zle - powiedzialam. - Z czego zrobione sa puszki coca-coli? -Z aluminium, naturalnie. Jessiko, ja... -Znowu zle. Odpowiedz na oba pytania brzmi: tin*. Przeprowadzilam wlasnie test na wsioka, ktory pan oblal. W zaden sposob nie zdola pan nikomu wmowic, ze pochodzi stad. Wiec niech sie pan stad zabiera, zanim wszystko zepsuje. -To zalosne - stwierdzil Krantz, wyraznie wzburzony. - Rob, pan z pewnoscia... Rob wyprostowal sie nagle na skuterze, zwracajac glowe w strone domu Hendersona. -Krantz - warknal. - Albo natychmiast pan stad zniknie, albo bedzie pan mial za chwile mnostwo olowiu w zoladku. -Co? - Krantz rozejrzal sie, zaniepokojony. - O czym... Rob zeskoczyl ze skutera i wepchnal doktorka za drzewo, zanim ten zorientowal sie, co sie dzieje. W tej samej chwili zobaczylam to co Rob: swiatlo na terenie obozu Jima Hendersona, posuwajace sie wsrod gestych drzew w naszym kierunku. Zrodlem swiatla okazala sie staromodna lampa naftowa. Trzymal ja potezny mezczyzna w czerwonym stroju mysliwskim. W drugiej rece mial karabin, a u boku psa, ktory moglby uchodzic za malego kucyka. Pies pomknal przez snieg w nasza strone. Kiedy tak gnal z wywalonym jezorem i plonacymi slepiami, pomyslalam, ze to pies z piekla... No wiecie, jak w Psie Baskerville'ow, ktorego czytalismy w dziewiatej klasie. Dopiero gdy podbiegl blizej, zorientowalam sie, ze to zwykly owczarek niemiecki. Z gatunku takich, co to lapia cie za gardlo i nie puszcza, nawet jesli dostana po lbie kluczem francuskim. Juz szykowal sie, zeby przeskoczyc dzielace nas ogrodzenie z drutu kolczastego i to zrobic. Na szczescie, czlowiek z bronia zawolal: "Chigger! Lezec!" i pies padl na snieg niespelna pol metra od nas, warczac groznie i nie spuszczajac z nas oka ani na sekunde. Mezczyzna z karabinem postawil lampe na ziemi i siegnal po cos do kieszeni. Rewolwer, pomyslalam. Karabin robi za duzy balagan. Wsadzi nam po kuli w glowe i pozwoli Chigge-rowi pozrec nasze zmarzniete ciala. Mialam wrazenie, ze wszystko na swiecie sie sprzysieglo, zebym nigdy nie zobaczyla Roba we fraku. -Spokojnie - powiedzial Rob, podnoszac rece do gory. - Niech pan nie strzela. Chcemy tylko pogadac z Jimem. Wlasciciel Chiggera nie wyciagnal z kieszeni rewolweru, lecz walkie-talkie. -Niebieski Dowodca do Czerwonego Dowodcy - powiedzial do mikrofonu. - Mamy intruzow przy poludniowym plocie. Powtarzam. Intruzi przy poludniowym plocie. -Nie jestesmy intruzami - zapewnilam. Po chwili, przypomniawszy sobie, jaka historyjke przygotowalismy na ich uzytek (pomijajac fakt, ze mielismy nie dac sie zlapac, dopoki Chick z przyjaciolmi nie ukryja sie bezpiecznie w krzakach wokol obozu, gotowi nas odbic, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawilam sie: - My nie som intruzami. Chcemy sie do was przylonczyc. Tez chcemy byc Prawdziwe Amerykanie. Z walkie-talkie Czerwonej Kurtki dobiegl glos. Ten, kto mowil, poslugiwal sie chyba jakims szyfrem. -Czerwony Dowodco - uslyszalam. - Lokalizacja i transport. Powtarzam. Lokalizacja i transport. Czerwona Kurtka schowal walkie-talkie, wskazal na plot i wycelowawszy karabin w nasza strone, powiedzial: -Przelazta tutaj. Przelazenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie nalezy do przyjemnosci, zwlaszcza kiedy robi sie to pod czujnym okiem poteznego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob przeszedl pierwszy i nachylil siatke na tyle, ile sie dalo, tak zebym rowniez stanela po drugiej stronie w jednym kawalku. Nie poszlo mi gladko, ale jakos dalam sobie rade. Jedyna szkode poniosl wewnetrzny szew moich spodni. Kiedy juz przedostalismy sie na ziemie Prawdziwych Amerykanow, Czerwona Kurtka burknal: "Chodzta" i pokazal, znowu lufa strzelby, ze mamy sie posuwac w strone domu. Rob obejrzal sie na skutery. -A co z motorami? - zapytal. - Nie trzeba ich jakos zabezpieczyc? Czerwona Kurtka zarechotal. Z jego ust wydobyl sie nie tylko smiech, ale takze strumien tabaki i sliny, ktory utworzyl na sniegu parujaca brazowa kaluze. -Zabezpieczyc, przed czym? - odparl. - Przed szopami czy oposami? To byla pocieszajaca odpowiedz, bo wskazywala, ze Czerwona Kurtka nie jest swiadomy obecnosci doktora Krantza ukrytego za grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, ktorzy stawili sie na wezwanie do broni rzucone przez wlasciciela ich ulubionego baru. -Ruszac sie - warknal Czerwona Kurtka do mnie i do Roba. Wiec ruszylismy sie. 12 lugi marsz do domu Jima Hendersona nie przypadl mi do gustu. Normalnie zachwycam sie kazda chwila spedzona w towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkad on skonczyl szkole, w ktorej ja nadal tkwie, nasze spotkania staly sie o wiele za rzadkie.Ale nawet w najmilszym towarzystwie maszerowanie z lufa strzelby wycelowana w plecy to zadna frajda. Nie podejrzewalam, zeby Czerwona Kurtka zastrzelil nas z zimna krwia, mogl sie jednak potknac o Chiggera albo o jakis korzen ukryty pod sniegiem i przypadkiem nacisnac spust. Tak wiec droge od poludniowego ogrodzenia do centrum obozu Prawdziwych Amerykanow przemierzalam z drzeniem serca. Ledwie zaczelismy isc, przestalo mi byc tak okropnie zimno. Zamiec ucichla, z nieba poznikaly chmury i pojawily sie na nim tysiace gwiazd. Bylam nawet w stanie rozpoznac Droge Mleczna. Spacer po skapanym w blasku ksiezyca swiezo spadlym sniegu, gdy w powietrzu unosi sie kuszaca won ogniska, moglby byc romantyczny. Jesli nie brac pod uwage wycelowanej w plecy strzelby i groznego owczarka niemieckiego truchtajacego w sniegu obok nas. Nie boje sie psow i one tez zwykle darza mnie sympatia. Dlatego skupilam sie na zaskarbianiu przyjazni Chiggera. Kiedy tylko Czerwona Kurtka nie patrzyl, a Chigger biegl dosc blisko, podstawialam dlon pod nos owczarka. Psy dzialaja na wech, wiec mialam nadzieje, ze jesli Chigger uzna, ze nie jestem kawalkiem miesa, to powstrzyma sie od zjedzenia mnie. On jednak, jak wiekszosc samcow w moim zyciu, nie okazal najmniejszego zainteresowania moja osoba. Moze powinnam byla posluchac rady Ruth i zainwestowac w dobre perfumy, zamiast uzywac wody toaletowej mojego brata, Mike'a. Oboz nie sprawial imponujacego wrazenia. W porownaniu z nim posiadlosc Dawida Koresha w Waco wygladala jak Taj Ma-hal. Tu byl tylko skromny budynek mieszkalny, pare przyczep kempingowych i rozwalajaca sie stodola. Cale miejsce tchnelo atmosfera tymczasowosci, charakterystyczna dla gotowych-do-akcji-w-kazdej-chwili pensjonariuszy wojskowych koszar. Gdzie lazienka? Tylko to mnie interesowalo w tej chwili. Czerwona Kurtka z nieodlacznym Chiggerem u nogi poprowadzil nas nie w strone domu ani zadnej z przyczep, tylko do stodoly. Szanse na znalezienie czynnej toalety malaly z kazda chwila. Otworzyl masywne drzwi stodoly, ukazujac wnetrze, ktore okazalo sie czyms w rodzaju centrum dowodzenia Prawdziwych Amerykanow. Nie bylo tam komputerow ani nawet telewizora. Siedziba grupy zwolennikow przewagi bialej rasy Jima Hendersona przypominala zdjecia kwater nazistow z lat czterdziestych, jakie widzielismy na kanale Cywilizacje Swiata. Przy dlugich stolach siedzial tlum jasnowlosych mezczyzn (zdaje sie, przerwalismy im kolacje). Na tylnej scianie wisiala olbrzymia flaga. Zamiast swastyki widnial na niej symbol, ktory wycieto na piersi Nate'a Thompkinsa, namalowano sprayem na kladce i na poprzewracanych tablicach nagrobnych na cmentarzu zydowskim: zwiniety w pierscien waz, a pod nim napis: Nie depcz po mnie. Na tym jednak konczylo sie podobienstwo do nazistow. Mezczyzni o jasnych wlosach, zgromadzeni w obszernym pomieszczeniu, nie byli ani tak schludnie ubrani, ani na oko inteligentni jak przecietny nazista z lat czterdziestych. Wygladali, jakby przedkladali cwiczenia ksztaltujace cialo nad zajecia sluzace jego czystosci. Moze nie mieli wyboru ze wzgledu na brak biezacej wody - o ile to, co mowil Chick o odmowie Jima Hendersona placenia rachunkow, zgadzalo sie z prawda. W stodole Hendersona zgromadzili sie nie tylko mezczyzni. Byly tam rowniez kobiety, a nawet dzieci. No, bo kto mialby podawac mezczyznom jedzenie? Natychmiast rozpoznalam stroj typowy dla miejscowej sekty religijnej, ktora poza poskramianiem wezy i praktyka powtornych narodzin w wodzie zakazywala niewiastom obcinania wlosow i noszenia spodni. Dla dziewczynek nalezacych do tej sekty bylo to powazne utrudnienie na zajeciach wychowania fizycznego w szkole, bo nie sposob wdrapac sie po linie albo plywac kraulem w sukience. Dlatego wiekszosc miala indywidualne nauczanie w domu. Gromadka dzieci o ziemistej cerze i zasmarkanych nosach wydawala sie rownie malo zainteresowana widokiem czlowieka z karabinem prowadzacym dwoje obcych, jak ja lekcjami gotowania ciotki Rose. -Jimmy - zwrocil sie Czerwona Kurtka do siedzacego u szczytu stolu plowowlosego mezczyzny, przed ktorym wlasnie postawiono talerz czegos, co wygladalo na pysznego smazonego kurczaka. - To te dzieciaki, ktore petaly sie kolo poludniowego ogrodzenia. Dzieciaki! Poczulam sie dotknieta w imieniu Roba. Ja jestem przyzwyczajona, ze biora mnie za dziecko, ze wzgledu na moje skromne rozmiary, ale Rob przewyzszal mnie o dobre trzydziesci centymetrow. Jak wkrotce zauwazylam, przewyzszal o trzydziesci centymetrow przywodce Prawdziwych Amerykanow, ktory zabil jedno dziecko, znecal sie nad drugim, usilowal zamordowac policjanta i spalil synagoge. Jim Henderson byl niski. Naprawde niski. Jak Napoleon albo Danny DeVito. I wydawal sie rowniez urazony, ze przerwano mu posilek. -Czego, do diabla, chcecie? - warknal, okazujac te z niezwyklych cech przywodczych, dla ktorych cieszyl sie glebokim podziwem swoich wyznawcow. Zerknelam na Roba. Wydawal sie oniemialy. A moze, na wzor Indian, staral sie milczeniem wprawic wroga w zmieszanie. Rob czyta duzo ksiazek o Indianach. Tak czy owak, zrozumialam, ze musze ratowac sytuacje: -Panie Henderson - powiedzialam - to prawdziwy zaszczyt pana poznac. Hank i ja podziwiamy pana od dawna. Henderson oblizal usmarowane tluszczem palce i uniosl plowe brwi. -Ach tak? - mruknal. -Tak - potwierdzilam. - Gdy zobaczylismy, co pan zrobil z tym zydowskim kosciolem, postanowilismy przyjsc tutaj i zlozyc nasze gratulacje. Hank i ja myslimy, ze bylyby z nas dobre Prawdziwe Amerykanie, bo oboje nienawidzimy czarnych, Zydow i takich tam. Po tych slowach zainteresowanie nami znacznie wzroslo. Wszyscy w stodole patrzyli na nas w pelnym zdumienia milczeniu. To znaczy, wszyscy z wyjatkiem Chiggera, ktory znalazl talerz kurzych kosci i pozeral je lapczywie. Nikt nie rzucil sie, zeby mu je odebrac, co dowodzilo, ze Prawdziwi Amerykanie sa nie tylko nieprzyjemnymi ludzmi, ale rowniez beznadziejnymi opiekunami zwierzat. Wszyscy przeciez wiedza, ze nie mozna dawac psu kosci z drobiu. Henderson przygladal nam sie ze szczegolna ciekawoscia. W przeciwienstwie do Chiggera, wydawal sie kompletnie obojetny wobec kurczaka na talerzu. -Dlaczego? - zapytal. Na to pytanie odpowiedz mialam przygotowana. -No, powinien pan nas wziac, bo ten tu Hank, on jest naprawde zmyslny w rekach. Jest mechanikiem i wszystko potrafi wyreperowac. Wiec jakby pan mial czolg czy cos, i to sie zepsuje, to Hank sie przyda jak nikt. A ja? Coz, moze nie wygladam, ale jestem bardzo szybka. W walce wolalby mnie pan miec po wlasciwej stronie, slowo daje. Henderson zrobil znudzona mine. Pochylil sie, zeby oderwac kawalek kurczaka od kosci i wsadzic go do ust. Podczas tej czynnosci przypominal pisklaka. Tyle ze mial wasy. -Nie o to mnie chodzi - odezwal sie. - Chce wiedziec, dlaczego nienawidzicie czarnych i Zydow? -No... - Na to pytanie nie bylam przygotowana. Pospiesznie zastanowilam sie nad odpowiedzia. - Bo wszyscy wiedza -zaczelam - Zydzi wymyslili cala hece z tym holocaustem, a czarnuchy nie nadaja sie do zadnej roboty. To chyba nie byla dobra odpowiedz, bo Jim odwrocil ode mnie wzrok. Wpatrywal sie teraz w Roba. Juz wczesniej widzialam ten rodzaj spojrzenia. W ten sposob maly facet patrzy na duzego faceta, zanim wpakuje mu glowe w zoladek. -A ty? - zwrocil sie Henderson do Roba. - Pozwolisz, zeby baba gadala za ciebie? Mezczyzni przy stolach zarechotali. Nawet kobiety stojace za plecami mezow z dzbanami czegos, co wygladalo na mrozona herbate, uznaly te kretynska seksistowska uwage za smieszna. Wiedzialam, ze teraz Rob przechodzi test. Ja go nie zdalam. To nie ulegalo watpliwosci. Chocby, dlatego, ze Czerwona Kurtka nadal nie opuszczal broni, czekajac na rozkaz szefa, zeby rozwalic nam glowy. Chigger na pewno z luboscia zlizalby nasze rozprysniete mozgi z podlogi stodoly. Rob musial nas ratowac. Musial przekonac Hendersona, ze jestesmy para obiecujacych zwolennikow supremacji bialej rasy. Nie wierzylam, ze powiedzie mu sie lepiej niz mnie. Ten pomysl nie podobal mu sie od poczatku. Bylam pewna, ze chce sie tylko stad wydostac, a jesli bez Setha, to trudno. Jakiez wiec bylo moje zaskoczenie, kiedy Rob powiedzial, co nastepuje: -Urodzic sie bialym - oswiadczyl - to zaszczyt i przywilej. Nadszedl czas, zeby wszyscy biali mezczyzni i kobiety staneli w jednym szeregu, aby chronic wiez, jaka tworzy wspolnota krwi i wiary. Obowiazkiem kazdego Amerykanina jest bronic naszego dobra - a nie dobra Meksykanow, Wietnamczykow, Afganczykow albo innych mieszkancow krajow Trzeciego Swiata. Czas odebrac Ameryke narkomanom i pasozytom na zasilkach... Jesli przykul moja uwage ta paplanina, to co dopiero, jesli chodzi o uwage Jima Hendersona, nie wspominajac juz o reszcie Prawdziwych Amerykanow. Mozna by uslyszec, jak spada szpilka, w takim skupieniu go sluchali. -Najwyzszy czas - ciagnal Rob - chronic nasze granice przed nielegalnymi imigrantami i zakazac prawnie mieszania ras. Musimy skonczyc z akcja afirmatywna i malzenstwami osobnikow tej samej plci. Musimy chronic amerykanski przemysl i wlasnosc przed przechodzeniem w rece Japonczykow, Arabow i Zydow. Ameryka musi nalezec do Amerykanow... Przy jednym stole zerwaly sie oklaski. Po chwili inne stoly przylaczyly sie do owacji na stojaco. Wsrod tych wiwatow wpatrywalam sie w mojego chlopaka z niedowierzaniem. Gdzie on sie tego nauczyl? Nigdy przedtem nie slyszalam, zeby mowil podobne rzeczy. Czyzby Claire miala racje? Czy wszystkie wsioki sa takie same? Oklaski umilkly jak nozem ucial, kiedy Jim Henderson podniosl sie na nogi. Wszystkie oczy skierowaly sie na niskiego mezczyzne, naprawde nie wyzszego ode mnie, ktory taksowal Roba wzrokiem, gladzac sie w zamysleniu po wasach. W stodole ponownie zapadla cisza. Tylko Chigger wylizywal zapamietale pusty juz talerz. Wreszcie Henderson wycelowal w Roba palec i rozkazal: -Dac chlopakowi kurczaka! Znow wybuchly wiwaty, gdy jedna z kobiet postawila przed Robem talerz smazonego kurczaka. Nie wierzylam wlasnym oczom. Kurczak. Czestowali Roba kurczakiem! Prawdziwi Amerykanie postanowili przygarnac go do swego lona. A moze wiedzieli cos, czego ja nie wiedzialam? Moze Rob juz przedtem do nich nalezal? Nie wierzylam w to. Naprawde nie. Tylko ze... coz, dziwne, ze tak dobrze wiedzial, co powiedziec, zeby przekonac tych pomylencow o naszym oddaniu ich sprawie. Rob usmiechal sie niesmialo, gdy mu klaskano. Nie moglam sie powstrzymac, wiec zapytalam szeptem: -Skad wytrzasnales to konskie lajno? -Telewizja publiczna - odparl rowniez szeptem. - Czy mozesz zabrac tego kurczaka, zanim zaczne haftowac? Zlapalam talerz w momencie, gdy Roba pochlonal tlum zachwyconych zwolennikow supremacji bialej rasy, ktorzy poklepywali go po plecach i czestowali tabaka. Stalam jak idiotka z talerzem stygnacego kurczaka, nie mogac sie nadziwic wlasnej glupocie. Jasne, ze Rob nie byl jednym z nich. Przerazilo mnie jednak, jak latwo mi przyszlo uwierzyc, ze moglby byc. Jak gleboko tkwia w czlowieku przesady! Wsioki i miastowi, czarni i biali... dorasta sie, slyszac rozne rzeczy, i ciezko przyjac do wiadomosci, ze moze byc inaczej. Ciezko, ale to nie znaczy, ze nie mozna. Chocby taki Rob. W niczym nie przypominal stereotypowego wsioka, pozerajacego smazonego kurczaka, dyskutujac jednoczesnie nad wyzszoscia bialej rasy. Rob nawet nie lubil smazonego kurczaka. Kto wie, jak dlugo stalabym tam, podziwiajac geniusz swojego chlopaka, gdyby jakis glos nie odezwal sie z boku: -No, dziewucho. Daj tego kurczaka jakiemus mezczyznie i idz do kuchni po wiecej. Odwrocilam sie i zobaczylam kobiete o ziemistej cerze i w chustce na dlugich jasnych wlosach wpatrujaca sie we mnie gniewnym wzrokiem. -No dalej - powiedziala, popychajac mnie w strone stolow. - Zanies. Zanioslam. Postawilam kurczaka przed pierwszym mezczyzna, jaki sie nawinal - facetem, ktory mial mniej zebow niz tatuazy - a potem wyszlam za kobieta bocznymi drzwiami... W mrozna noc. -Dalej - warknela, kiedy zatrzymalam sie raptownie, zaskoczona zimnem. - Musimy wzionc tluczone ziemniaki. Szlam za nia, myslac: No, przynajmniej bede miala szanse rozejrzec sie za Sethem. Wiedzialam, ze jest gdzies na terenie obozu. Wiedzialam, ze nie jest zwiazany ani zakneblowany, tylko zamkniety w malym pokoju o drewnianych scianach. To nie znaczylo, ze przestal sie bac. Czulam jego strach. Kobieta w chustce otworzyla drzwi domu. Tam odbywalo sie cale gotowanie; wskazywaly na to zapachy, ktore uderzyly mnie w nozdrza, gdy tylko przekroczylam prog. Kurczak, ziemniaki, chleb... zestaw aromatow mogacy zwalic z nog taka glodna dziewczyne, jak ja. Kiedy weszlysmy do kuchni - gdzie tloczyly sie inne kobiety o bladych twarzach i dlugich wlosach - i probowalam zwinac bulke, kobieta w chustce trzepnela mnie po rece. -Nie jemy - oswiadczyla szorstko - dopoki mezczyzni nie skonczom! Oho, mialam ochote powiedziec. To calkiem wygodne. Dla facetow. Co jest z takimi kobietami jak ta w chustce? Dlaczego zgadzaja sie na podobne traktowanie? Wolalabym nie miec zadnego faceta niz takiego, ktory pozwalalby mi jesc, gdy sam skonczy. Nie chcialam skompromitowac sie w oczach Prawdziwych Amerykanow, wiec odlozylam bulke i zapytalam: -Czy jest tu gdzies lazienka? Kobieta w chustce wskazala na korytarz z mocno niezadowolona mina. Pewnie podejrzewala, ze chce sie wykrecic od roboty w kuchni. Powiem wam cos: ci Prawdziwi Amerykanie to przerazajacy ludzie. Nawet w ich ubikacjach pelno jest rasistowskiej propagandy. Zamiast "National Geographic" albo "Time'a", jak w normalnym domu, mozna sobie poczytac, siedzac na kibelku, Mein Kampf. Tym ludziom zupelnie umknal fakt, ze Hitler okazal sie niebezpiecznym maniakiem. Wyszlam z toalety i rozejrzalam sie, zeby sprawdzic, czy kobieta w chustce albo jej towarzyszki nie kreca sie gdzies w poblizu. Korytarz byl pusty, wiec zabralam sie do naciskania klamek. Uznalam, ze gdy trafie na zamkniete drzwi, to wlasnie za nimi znajde Setha. Poszlo szybko. Dom nie byl taki duzy. Pokoj, w ktorym trzymali Setha, znajdowal sie w samym koncu korytarza, za pokojem do nauki szkolnej (zamiast znajomej czerwono-bialo-nie-bieskiej flagi wisiala tam jedna z tych flag z napisem: Nie depcz mnie). Drzwi zamknieto na klucz, ale zamek byl na tyle tandetny, ze wystarczylo go wlasciwie przekrecic, zeby puscil. Otworzylam drzwi i zajrzalam do srodka. Seth Blumenthal z twarza mokra od lez usiadl na lozku, mrugajac w mroku oczami. -Kim jestes? - zapytal niepewnie. - Czego chcesz? Slowa padly, zanim zdazylam ugryzc sie w jezyk. Film widzialam jakies siedemnascie razy. -Jestem Luke Skywalker - oznajmilam. - Przybywam, aby cie uratowac. 13 nieskazonym umysle.-Kim jestes, naprawde? - rzekl. - Nie wygladasz jak jedna z nich. Zamknelam drzwi za soba, na wypadek gdyby szukala mnie kobieta w chustce. W pokoju nie bylo swiatla, poza swiatlem ksiezyca przenikajacym przez szpary miedzy deskami, ktorymi zabito okna. -Mam na imie Jess - przedstawilam sie. - Chcemy cie stad wyciagnac. - Ale nie przez te okna, uswiadomilam sobie. - Czy jestes ranny? Mozesz biegac? -Nic mi nie jest - odparl Seth. - Tylko reka. Wyciagnal prawa reke. Nietrudno bylo zauwazyc, nawet w swietle ksiezyca, co sie z nia stalo. Miedzy kciukiem a palcem wskazujacym wypalono jakis znak. Rana byla czerwona i pokryta bablami. Miala ksztalt zwinietego weza. Taki sam, jaki wycieto na nagiej piersi Nate'a Thompkinsa. Wiedzialam juz, w jaki sposob wydobyli od chlopca informacje, gdzie jest Tora. Mialam ochote ich za to pozabijac. -Szesc tygodni hydroterapii i to zniknie - powiedzialam do Setha. - Nawet blizna nie zostanie. - Mialam kiedys oparzenie trzeciego stopnia, mniej wiecej tej samej wielkosci, ktorego dorobilam sie, podstawiajac noge pod rure wydechowa motocykla. - Rozumiesz? Pokiwal glowa. Juz nie plakal. -Ten policjant - spytal - do ktorego strzelali w przyczepie. Czy z nim porzadku? -Wszystko dobrze - sklamalam. - Posluchaj, musze wrocic do kuchni, zanim zauwaza, ze mnie nie ma. Ale przyrzekam, ze przyjde po ciebie, gdy tylko zacznie sie strzelanina. -Strzelanina? - zaniepokoil sie. - Kto bedzie strzelac? -Moi przyjaciele - powiedzialam. - Otoczyli oboz. - Taka mialam nadzieje. - Wiec siedz tutaj, a ja wroce, ani sie obejrzysz. Jasne? -Jasne - zapewnil. Kiedy ruszylam do drzwi, zawolal: -Hej, Jess? Odwrocilam sie. -Tak? -Jaki jest dzisiaj dzien? Powiedzialam mu. Skinal glowa w zamysleniu. -Dzisiaj sa moje urodziny - rzekl cicho. - Skonczylem trzynascie lat. -Wszystkiego najlepszego. - A co mialam powiedziec? Oddalalam sie wlasnie energicznym krokiem od na nowo zamknietych drzwi, kiedy pojawila sie kobieta w chustce. -Gdzie sie wloczysz? - burknela. Zonom Prawdziwych Amerykanow uprzejmosc jest obca. -Och - odparlam, chichoczac jak kretynka. - Zgubilam sie. Poslala mi tylko gniewne spojrzenie i wcisnela w rece mise jakiejs bialej kleistej substancji. Uswiadomilam sobie po chwili, ze to gniecione ziemniaki. Ale ze Prawdziwi Amerykanie nie dodali do nich czosnku, mialy blizej nieokreslony zapach. -Zanies to mezczyznom - rozkazala kobieta w chustce. -Dobra - powiedzialam i ruszylam do drzwi. Pozostawalo, oczywiscie, pytanie, czy Chick i jego kumple pojawia sie na czas, zebysmy zdolali uratowac Setha. A co z doktorem Krantzem? Federalni odznaczali sie sklonnoscia do udaremniania takich posuniec, jak na przyklad atak przez zaskoczenie. Czy Chick poradzi sobie mimo glupich pomyslow, jakie Krantzowi na pewno chodza po glowie? Mialam taka nadzieje. Nie ze wzgledu na siebie. Nie dbalam o to, co sie ze mna stanie. Martwilam sie o Setha. Musielismy go stad wyciagnac. I zabic tylu Prawdziwych Amerykanow, ile sie da. Normalnie nie mam morderczych sklonnosci, ale kiedy zobaczylam to oparzenie na dloni Setha, ogarnelo mnie zupelnie nowe uczucie. Znam uczucie wscieklosci. Wsciekam sie latwo i czesto. Ale nie pamietam, zebym sie kiedys czula tak jak wtedy, gdy spojrzalam na te ranke. Mialam ochote zabic. Naprawde zabic. Nie zlamac komus nos albo kopnac w krocze. Chcialam, zeby ktos zaplacil za napietnowanie tego chlopca wlasnym zyciem. I wiedzialam, kto to powinien byc. Kiedy wrocilam do stodoly, emocje po przemowie Roba juz opadly i wszyscy znowu zajeli sie przezuwaniem. Jako dziewczyna z ziemniakami cieszylam sie duzym wzieciem. Mezczyzni podnosili talerze, gdy przechodzilam, czekajac, az pacne im na nie brylke mazi. Wychodzilam naprzeciw ich zapotrzebowaniu, no bo co innego mialam zrobic? Umilalam sobie czas, udajac, ze jestem straznikiem wieziennym, a ci wszyscy ludzie oblakanymi seryjnymi zabojcami, ktorych musze karmic. W glowie wciaz kolatala mi sie mantra: Pospiesz sie, Chick. Pospiesz sie, Chick. Pospiesz sie, Chick. Pospiesz sie, Chick. Kiedy dotarlam do Roba, stwierdzilam, ze jest na najlepszej drodze, aby zostac bliskim przyjacielem Jima Hendersona. Coz, dlaczego nie? Rob bylby prawdziwym skarbem dla kazdej grupy gloszacej przemoc. Przystojnym zreczny, okazal sie takze - nie znalam go wczesniej od tej strony pelnym pasji, natchnionym mowca. Mialam wrazenie, ze gdyby starczylo czasu, Rob zostalby prawa reka Hendersona. Tym gorzej dla Prawdziwych Amerykanow, ze to tylko przedstawienie. Dobre przedstawienie. Claire Lippman bylaby zdumiona aktorskim talentem Roba. Kiedy pochylilam sie, zeby pacnac ziemniaki na jego talerz, nawet mnie nie zauwazyl, tak pochlonelo go to, o czym akurat mowil... cos na temat kryminalistow w Waszyngtonie, ktorzy nas sprzedaja w ramach czegos, co sie nazywa GATT. No, no. Rob najwyrazniej ogladal CNN duzo czesciej ode mnie. Po nalozeniu kupki ziemniakow na talerz Jima Hendersona - tylko przez chwile pozwolilam sobie na fantazje o tym, jak przypadkiem upuszczam mu ziemniaki na kolana - przemiescilam sie wzdluz stolu, starajac sie nie zwracac uwagi na niepokojace rzeczy. W stodole bylo ich mnostwo, na przyklad rece mezczyzn. Kazdy mial taki sam tatuaz na prawej dloni, miedzy kciukiem a palcem wskazujacym. Byl to zwiniety waz, jak na flagach z napisem Nie depcz mnie. Taki sam, jak na piersi Nate'a i na dloni Setha. Kiedy miska byla prawie pusta, poczulam zimne, wilgotne dotkniecie na dloni. Spojrzalam w dol i zobaczylam Chiggera wznoszacego ku mnie blagalnie wielkie brazowe slepia. Grozny warkot i zjezona siersc odeszly w przeszlosc. Mialam jedzenie, a Chigger pragnal jedzenia. Jesli wiec dam psu jedzenie, zostane jego przyjaciolka. Pozwolilam Chiggerowi wylizac resztki kartofli. Postanowilam, ze wroce do kuchni i napelnie miske bez plukania. Kierowalam sie juz w strone drzwi stodoly, kiedy zobaczylam cos, co mi sie nie spodobalo... zdecydowanie nie spodobalo. Byla to mianowicie kobieta w chustce, ktora pochylala sie nad Jimem Hendersonem i szeptala mu cos do ucha. Zauwazylam, ze Jim rozglada sie po sali, az jego wzrok trafil na mnie. Nie spuscil ze mnie przenikliwych niebieskich oczu, dopoki kobieta w chustce nie skonczyla swoich wynurzen i nie wyprostowala sie. Coz, to moglo byc cokolwiek. Moglo chodzic o te bulke. Mogla widziec, jak pozwalam Chiggerowi lizac miske. Ale nie jestem glupia. Wiedzialam, o co chodzi. Wiedzialam od chwili, w ktorej napotkalam spojrzenie Jima Hendersona. Kobieta w chustce powiedziala mu, ze przylapala mnie, jak krecilam sie po korytarzu w poblizu miejsca, gdzie wiezili Setha. Bylismy martwi. To nie nastapilo od razu. Henderson powiedzial cos szeptem i kobieta wyskoczyla ze stodoly jak wodny pajak. Przez chwile mialam nadzieje, ze wszystko jest w porzadku. No wiecie, ze sie pomylilam. Rob nawijal o wynaturzeniach i o tym, ze Amerykanie nigdy nie beda wielkim narodem, jesli chrzescijanie nie stana ramie w ramie, a Henderson wydawal sie sluchac go z uwaga. Potem zobaczylam cos, co sprawilo, ze serce mi zamarlo. Czerwona Kurtka z karabinem wycelowanym w kark Setha Blumenthala szedl przez stodole prosto do miejsca, gdzie siedzieli Jim Henderson i Rob. Rozmowy ucichly i znowu zapadla niesamowita cisza. Jedynym dzwiekiem, jaki do mnie docieral, byl szloch Setha, ktory rozgladal sie goraczkowo po stodole. Wiedzialam, ze szuka mnie. Na szczescie, stalam daleko, w cieniu, i nie mogl mnie zobaczyc. Gdybym wiedziala, co i tak wydarzy sie za chwile, nie dbalabym o to. Na razie jednak czulam ulge, ze Seth mnie nie zauwazyl. Zanurzylam palce w miekkiej siersci Chiggera i zmusilam serce, zeby znowu bilo. Pospieszcie. Chick! Pospiesz sie, Chick! Pospiesz sie, Chick! -Amerykanie - zwrocil sie Jim Henderson do zgromadzonych. Zorientowalam sie od razu, ze jako mowca nie ustepowal Robowi. Wszyscy wpatrywali sie w niego z wyrazem najwyzszej adoracji, ktory pamietalam z pewnego filmu. Henderson byl dla tych ludzi mesjaszem. -Zyskalismy dzisiaj wspanialych nowych przyjaciol - ciagnal Henderson, klepiac Roba po ramieniu. Udalo mu sie to tylko dzieki temu, ze Rob siedzial, a on stal. - I jestem z tego powodu szczesliwy. Ciesze sie, ze Hank i Ginger trafili do naszej gromadki. Ginger? Kto to, do diabla, jest Ginger? Dopiero, kiedy wiele glow zwrocilo sie w moja strone, zdalam sobie sprawe, ze Rob przedstawil mnie jako Ginger. Takie juz ma oryginalne pomysly. -Niezaleznie jednak od ich deklaracji oddania naszej sprawie - mowil Henderson - jest tylko jeden sposob, zeby sie przekonac o lojalnosci prawdziwego Amerykanina, prawda? Rozlegl sie aprobujacy szmer. Nie podobalo mi sie to wszystko. Bardzo mi sie nie podobalo. -Hank - powiedzial Henderson, zwracajac sie do Roba. - Widzisz przed soba chlopca. Wyglada dosc niewinnie, wiem. Ale niewinny wyglad, jak wszyscy zdajemy sobie sprawe, moze byc mylacy. Diabel czesto probuje nas zwiesc pozorna niewinnoscia jakiegos czlowieka, podczas gdy tenze czlowiek nosi w sobie brzemie grzechu. Ten chlopiec jest przesiakniety grzechem. To Zyd. Wbilam palce w futro Chiggera tak mocno, ze mniejszy pies by zawyl. Chigger jednak tylko zamachal ogonem, majac nadzieje na kolejny skok na miske, ktora trzymalam w reku. Chyba nikt nie zawracal sobie glowy karmieniem Chiggera. Jak inaczej wyjasnic, ze tak latwo przekabacilam go na swoja strone? -Hank - odezwal sie ponownie Henderson. - Poniewaz zdazyles juz wywrzec na mnie glebokie wrazenie swoja szczeroscia i oddaniem sprawie, zamierzam udzielic ci przywileju, jakiego tym samym odmawiam sobie i moim ludziom. Zamierzam pozwolic ci zabic Zyda. Z tymi slowy podal Robowi noz, ktory wyjal zza cholewy buta. Przez glowe przemknely mi tysiace mysli. Pomyslalam, ze bardzo kocham mame, mimo ze czasami bywa meczaca z tymi swoimi pomyslami, jak powinnam sie ubierac i z kim sie spotykac. Pomyslalam, jaka bede wsciekla, jesli nie zobacze, czy Douglas zrobil cos w zwiazku ze swoja sympatia do Tashy Thompkins. Pomyslalam o mistrzostwach stanowych dla orkiestr i o tym, ze po raz pierwszy od lat nie przyniose do domu niebieskiej wstazki wycietej w ksztalcie stanu Indiana. Dziwne, o jakich rzeczach mysli sie tuz przed smiercia. Nie wiem nawet, skad to przekonanie, ze umre. Po prostu wiedzialam, tak jak nie mialam watpliwosci, ze w koncu caly snieg na zewnatrz stopnieje i znowu bedzie wiosna. Rob i ja mielismy umrzec i jedyna rzecz, jaka jeszcze powinnismy zrobic, to sprawic, aby Setha nie zabito razem z nami. -No - mowil Henderson do mojego chlopaka - wez noz. Tak bedzie w porzadku. To tylko Zyd. Musze przyznac, ze Seth Blumenthal zachowywal sie dzielnie. Plakal, ale cicho, trzymajac wysoko glowe. Pewnie po tym, co przeszedl, smierc nie wydawala mu sie taka straszna. Nie umiem inaczej tego wyjasnic. Czulam sie podobnie. Nie balam sie, powaznie. Nie chcialam, zeby bolalo, ale nie balam sie smierci. Pragnelam tylko zabrac ze soba tylu Prawdziwych Amerykanow, ile sie da. Rob wzial noz. -Dzielny chlopak - powiedzial Henderson, usmiechajac sie pod wasem. - A teraz zrob to. Pokaz, ze jestes prawdziwym wyznawca. Rob zrobil jedyna sensowna rzecz w tej sytuacji. Na jego miejscu zrobilabym to samo. Zarzucil Jimowi Hendersonowi reke na szyje, przytknal noz do tetnicy i powiedzial: -Jeden ruch i bedzie po nim. 14 zy zdarzylo wam sie byc na meczu pilkarskim, kiedy jedna druzyna jest niekwestionowanym faworytem i jej kibicom nawet do glowy nie przyjdzie, ze moze przegrac, a potem, na skutek jakiegos fatalnego bledu, wygrywa slabszy?Twarze Prawdziwych Amerykanow mialy taki wyraz, jak twarze kibicow silniejszej druzyny w sekunde potem, jak ich druzyna sknocila cos tak koszmarnie, ze przeciwnik wyszedl na prowadzenie. Byli zaszokowani. Po prostu zaszokowani. - Dzieki - zwrocilam sie do Czerwonej Kurtki, uwalniajac go od karabinu. - Wezme to. Nigdy przedtem nie trzymalam karabinu, ale mialam niezle pojecie, jak to dziala. Celowalo sie po prostu do tego, w co sie chcialo trafic, i naciskalo cyngiel. Zadna filozofia. Oczywiscie, jak sie tak blizej zastanowic, nie mielismy najmniejszego powodu, zeby czuc sie pewnie. W porzadku, zgadza sie, Rob trzymal facetowi noz na gardle, a ja mialam karabin. I co z tego? Nadal bylo jakies piecdziesiat do dwoch. No, moze trzech, jesli liczyc Setha. Czterech, jesli wziac pod uwage Chiggera, ktory mnie nie odstepowal, majac nadzieje na ziemniaki, mimo ze odstawilam miske. Ale przez chwile mielismy przewage i nalezalo to maksymalnie wykorzystac. -W porzadku - powiedzial Rob. Z twarzy Jima Hendersona odplynela chyba cala krew. Nie dlatego, ze Rob go zranil czy cos. Dlatego, ze przywodca Prawdziwych Amerykanow byl straszliwie, ale to straszliwie przerazony. -W porzadku - powtorzyl Rob. - Wszyscy beda stac spokojnie i nikomu nic sie nie stanie. - Mnie przekonal. Wydawal sie wiarygodny w roli wymachujacego nozem, bioracego zakladnikow zbira. - Ja, dziewczyna, chlopak i ten tu Jimbo pojdziemy sobie na maly spacerek. Jesli chcecie, aby wasz nieustraszony wodz wyszedl z tego zywy, to nie bedziecie probowali nas zatrzymac. Jasne? Kiedy nikt nie zglosil sprzeciwu, powiedzial: -Jess. Seth. Idziemy. I ruszylo cos, co musialo wygladac na dziwaczna parade. Ja na przedzie, z karabinem w reku i psem u boku, polprzytomny Seth za mna, a na koncu Rob, ktory jedna reka opasywal Hendersona. Pan Henderson wcale nie odgrywal roli milczacego meczennika. O, nie. Widzicie, ludzie, ktorzy nie maja najmniejszych oporow przed wyrzadzaniem bliznim najokropniejszych krzywd, zawsze reaguja jak dzieci, kiedy sami czuja sie zagrozeni. Jim Henderson plakal. Serio: -Myslicie, ze wam sie uda - zawodzil piskliwym glosem. - Ale ja wam cos powiem. Ludzie powstana. Powstana i pojda sluszna droga. A zdrajcy jak ty, chlopcze, zdrajcy wlasnej rasy, beda sie przez wiecznosc smazyc w ogniu piekielnym... -Czy moglby sie pan zamknac - przerwal mu Rob. Jim Henderson spelnil polecenie. Moze, dlatego, ze sie mylil. Ludzie nie zamierzali powstawac. Nie wszyscy naraz, w kazdym razie. Byli tak porazeni tym, co przytrafilo sie ich wodzowi, ze nawet nie ruszyli palcem, aby mu pomoc. A moze rzeczywiscie uwierzyli, ze jesli sprobuja nas zatrzymac, to Rob poderznie gardlo ich ukochanemu przywodcy. Tak czy owak, nie powstali. Wstala tylko jedna osoba. Kobieta w chustce, scisle mowiac. Powinnam byla to przewidziec. To bylo przeciez oczywiste. A ja bylam zbyt pewna siebie. Myslalam, ze ci ludzie sa glupi, bo maja takie kretynskie poglady. To byl moj pierwszy blad. Bo najokropniejsza rzecza, jesli chodzi o Prawdziwych Amerykanow, nie bylo to, ze brakowalo im rozumu. Byli tylko bardzo, ale to bardzo zli. Pojelam to w momencie, kiedy uslyszalam za plecami brzek tluczonego szkla. Drugi blad uswiadomilam sobie w chwili, gdy sie odwrocilam. A polegal na tym, ze nie oslanialam Roba z tylu. Kiedy sie odwrocilam, moim oczom ukazala sie kobieta w chustce z dwoma kawalkami peknietej miski po ziemniakach w rekach. Pozostale odlamki zascielaly podloge... na ktorej lezal Rob. Wiedzma podkradla sie do niego od tylu i rozbila mu czaszke. Nie wahalam sie ani chwili. Podnioslam karabin i strzelilam, bez zastanowienia. Bylam wsciekla... wsciekla i przerazona. Z rany na glowie Roba wyplywalo mnostwo krwi. Z kazda sekunda wiecej. Ale nigdy przedtem nie strzelalam. Nie wiedzialam, ze bron tak kopie. W dodatku nie naleze do wyjatkowo wysokich czy tegich osob. Nacisnelam spust, karabin eksplodowal, a ja znalazlam sie na podlodze, z Chiggerem lizacym mnie po twarzy i milionem rewolwerow wycelowanych w moja glowe. Prawdziwi Amerykanie mogli cierpiec rozne niedostatki, ale broni z pewnoscia im nie brakowalo. Najgorsze w tym wszystkim bylo to, ze nawet nie trafilam kobiety w chustce. Chybilam o mile. Zdolalam natomiast powaznie uszkodzic flage z napisem Nie depcz mnie. -Jesli zabilas mojego chlopaka - warknelam do kobiety, podczas gdy mnostwo rak zaczelo mnie ciagnac, stawiajac na nogi - to bedziesz przeklinac dzien, w ktorym sie urodzilas. Slyszysz mnie, ty bezmozga kretynko? Wiem, ze to bylo dziecinne znizyc sie do wyzwisk. Nie jestem jednak pewna, czy bylam przy zdrowych zmyslach. Rob lezal nieprzytomny w kaluzy krwi, a oni nie chcieli mnie do niego dopuscic. Probowalam sie wyrwac. Naprawde probowalam. Ale nie dalam rady. Potem mnie zamkneli. Zgadza sie, w tym malym pokoju, gdzie przedtem trzymali Setha. Wrzucili mnie tam. Mnie i Setha. W ciemnosc i zimno. Bez szans, zeby sie dowiedziec, czy moj chlopak zyje. Nie wiem, ile czasu uplynelo, zanim przestalam kopac w drzwi i wrzeszczec. Wiem tylko, ze bolaly mnie dlonie. Drzwi okazaly sie zadziwiajaco wytrzymale. Seth patrzyl na mnie, jakbym uciekla z wariatkowa. Powaznie. Dzieciak byl przerazony. Przestraszyl sie jeszcze bardziej, kiedy powiedzialam: -Nie martw sie. Wyciagne cie stad. Trudno miec do niego pretensje. Na pewno nie otaczala mnie wtedy aura doroslosci. Przeszlam przez pokoj i opadlam na lozko obok niego. Poczulam sie nagle straszliwie zmeczona. To byl bardzo dlugi dzien. Siedzielismy z Sethem w ciemnosci, sluchajac odleglego stukania garnkami dobiegajacego z kuchni. Bez wzgledu na to, jakie pieklo rozpetalo sie w stodole, obiad nalezalo podac. Ci wszyscy mezczyzni musieli trzymac forme, zeby pilnowac bezpieczenstwa kraju dla bialego czlowieka, prawda? W koncu, po uplywie chyba miliona lat, Seth sie odezwal: -Przykro mi z powodu twojego przyjaciela - powiedzial niesmialo. Wzruszylam ramionami. Nie chcialam myslec o Robie. Jesli nie zyl, to... zajelabym sie tym we wlasciwym czasie, na przyklad, rzucajac sie glowa w dol do sadzawki w Kamieniolomach Pike'a. A jesli zyl i znecano sie nad nim, tak jak nad Sethem... Coz, bez wzgledu na to, czy Rob byl zywy, czy martwy, zamierzalam wytropienie wszystkich Prawdziwych Amerykanow uczynic swoja misja zyciowa. Zamierzalam dopilnowac, by zaplacili za swoje czyny. Najchetniej za pomoca miotacza ognia. -W jaki sposob mnie znalazlas - Seth podrapal sie po glowie. Byl ladnym chlopcem, wysokim jak na swoj wiek, o ciemnych oczach i wlosach. Spojrzalam na swoje buty, chociaz wlasciwie ich nie widzialam, podobnie jak niczego dookola. Widzialam tylko Roba lezacego na ziemi z rozbita glowa. -Mam to cos - odpowiedzialam zmeczonym glosem. -Cos? - zapytal. -Cos takiego z psychika - wyjasnilam. A wlasnie. Gdyby Rob nie zyl, czy wiedzialabym o tym? To znaczy, czy czulabym to? Bylam pewna, ze tak. Ale tak nie bylo. Nic nie czulam. Poza okropnym zmeczeniem. -A, juz wiem? - rzekl Seth. - To ty jestes ta Dziewczyna od Pioruna. Mialem wrazenie, ze juz cie gdzies widzialem. Bylas w wiadomosciach. -To ja - potwierdzilam. - Dziewczyna od Pioruna. -To wspaniale - powiedzial Seth z podziwem. -Wcale nie takie wspaniale. -Alez tak - odparl. - Naprawde. Tak jakbys byla dobra wrozka albo kims takim. -Popatrz tylko, co mi z tego przyszlo - mruknelam. - Zamkneli nas w ciemnym pokoju, moj chlopak wykrwawia sie gdzies na smierc, inny chlopak nie zyje, a i jeden policjant pewnie tez... Jego twarz skurczyla sie nagle i dopiero wtedy zdalam sobie sprawe, co powiedzialam. Pozwolilam, aby osobiste zale wziely gore, i chlapnelam niepotrzebnie jezykiem. Zagryzlam wargi. -Mowilas, ze nic mu nie jest - powiedzial Seth z oczyma pelnymi lez. - Mowilas, ze nic mu sie nie stalo. -Czuje sie dobrze - zapewnilam, obejmujac go ramieniem. - Naprawde. Przepraszam. Po prostu zapomnialam o tym. -Nie czuje sie dobrze - szlochal Seth. - Nie zyje, prawda? Z mojego powodu! Wszystko przeze mnie! Zdumiewajace, ze po tym, co przeszedl, jedyna rzecza, ktora wytracila go z rownowagi, byla mysl, ze policjant, ktory probowal go uratowac, dostal za to kule. Seth Blumenthal, chlopiec, ktory mial obchodzic bar micwe, byl naprawde niezwykly. -Nie z twojego powodu - odparlam. - Z powodu tych drani, Prawdziwych Amerykanow. A poza tym on nie zginal, jasne? Zostal ciezko ranny, ale zyje. Przysiegam. Widac bylo, ze Seth mi nie wierzy. Dlaczego mialby wierzyc? Nie nalezalam do najbardziej wiarygodnych osob, ktore spotkal. Powiedzialam mu, ze zjawilam sie, zeby go uratowac, i zamiast to zrobic, sama zostalam wiezniem. Prawde mowiac, zaczynalam sie z nim zgadzac: jako wybawicielka okazalam sie beznadziejna. Takie nieprzyjemne mysli chodzily mi po glowie, kiedy drzwi pokoju otworzyly sie nagle. Zatrzepotalam powiekami, bo swiatlo na korytarzu wydawalo mi sie nienaturalnie jasne; moje oczy przyzwyczaily sie juz do mroku panujacego w celi. Jakas postac w drzwiach zaslonila swiatlo. -Prosze, prosze. - Rozpoznalam glos Jima Hendersona. - Czy nie jest wam tu obojgu przytulnie? Obrazek jak z pocztowki. Zdjelam reke z ramion Setha i wstalam. Zauwazylam, ze Henderson lekko sie zmieszal, a to dlatego, ze przewyzszal mnie wzrostem tylko o pare centymetrow. -Gdzie jest Rob? - zapytalam. -Rob? Kto to jest Rob? - Potem go olsnilo. - Och, masz na mysli Hanka. Twojego zlotoustego przyjaciela. Przykro mi. Nie zyje. Moj nos byl praktycznie na tym samym poziomie co jego. Przywolalam cala sile woli, zeby nie grzmotnac drania glowa. -Nie wierze - stwierdzilam. -Coz, lepiej, zebys uwierzyla, skarbie - powiedzial. Jego oczy, niebieskie zreszta, nie byly w stanie na niczym sie skupic. Wodzil wzrokiem po calym pomieszczeniu. Patrzyl to na zabite deskami okna, to na Setha, to znow na sufit, ale rzadko, bardzo rzadko tam, gdzie powinien: na mnie. Rozumiecie? Szalone oczy. Wiedzialam z doswiadczenia, ze nie sposob przewidziec, co osoba o szalonych oczach za chwile zrobi. Na ogol byla to akurat ostatnia rzecz, ktorej sie spodziewalam. Sprobowalabym szczescia i zalozyla nelsona na szyje Jima Hendersona, gdyby nie Czerwona Kurtka, ktory stal za nim na korytarzu z wycelowanym we mnie karabinem. To mnie troche zniechecilo, oglednie mowiac. Mialam nieprzyjemne wrazenie, ze strzela duzo lepiej ode mnie. -Wiesz - powiedzial Henderson - nie tylko mniejszosci, takie jak Zydzi i czarni, doprowadzaja ten kraj do ruiny. Takze ludzie tacy jak ty i twoj chlopak. Zdrajcy wlasnej rasy. Ludzie, ktorzy wstydza sie bieli wlasnej skory, zamiast czuc dume -dume! - z przynaleznosci do rasy wybranej przez Boga. -Jesli wstydze sie przynaleznosci do bialej rasy - oswiadczylam - to tylko wtedy, kiedy mam do czynienia z takimi porabanymi pomylencami jak pan. -Widzisz? - Henderson zwrocil sie do kobiety w chustce stojacej za Czerwona Kurtka. - Widzisz, co sie dzieje, kiedy nasze dzieci wpadaja w lapy liberalnych mediow? Dlatego nie pozwalam synom i corkom Prawdziwych Amerykanow ogladac telewizji. Zadnych filmow ani radia, ani halasu, ktory ludzie tacy jak ty nazywaja muzyka. Zadnych gazet ani magazynow. Niczego, co mogloby zamulic umysl i utrudnic osad. Nie do wiary, ze robil mi wyklad. Co to bylo, szkola? Slowo daje, ze wolalabym juz, zeby mnie torturowano, niz sluchac dluzej bzdur tego palanta. Na nieszczescie, mial jeszcze duzo do powiedzenia. -Kto cie przyslal? - zapytal Henderson. - Powiedz mi, dla kogo pracujesz. CIA? FBI? Dla kogo? Wybuchnelam smiechem, chociaz, oczywiscie, sytuacja byla malo zabawna. -Nie pracuje dla nikogo - stwierdzilam. - Przyszlam po Setha. Henderson potrzasnal glowa. -Taka mloda - powiedzial - i juz pelna klamstwa. Ameryka nie nalezy do takich jak wy - ciagnal. - Ameryka jest dla pionierow takich jak my, dla ludzi pragnacych uprawiac ziemie, ktorzy nie boja sie ubrudzic rak. -Pan z pewnoscia tego dowiodl - zauwazylam. - Zabijajac Nate'a Thompkinsa. Nie mozna sie bardziej zbrukac. Henderson usmiechnal sie, ale w zwiazku z tymi rozbieganymi oczkami usmiech wypadl falszywie. -Chodzi ci o tego czarnego chlopaka? Owszem, trzeba bylo zostawic ostrzezenie, na wypadek gdyby jego pobratymcom przyszlo do glowy przeprowadzac sie w te okolice. Widzisz, chcemy przekazac te ziemie nieskazona naszym dzieciom, synom i corkom Prawdziwych Amerykanow. -Gratuluje - powiedzialam. - Zaloze sie, ze pana dzieci beda zachwycone tym, co pan zrobil z Nate'em, zwlaszcza kiedy przysmaza panu tylek za morderstwo. Wiem, jaka bylabym dumna, gdybym miala ojca zbrodniarza. -Nie obchodza mnie prawa wydane przez czlowieka - poinformowal mnie pan Szalone Oczy. - Obchodza mnie tylko prawa przekazane przez Boga. -Oho - mruknelam. - No to mam dla pana niespodzianke. Bo jestem pewna, ze "Nie zabijaj" pochodzi prosto od staruszka z niebios. Jim potrzasnal glowa. -Grzechem jest tylko zabijanie tych, ktorych Bog stworzyl na swoje podobienstwo. Innymi slowy, bialych ludzi. Tacy jak ty nigdy tego nie zrozumieja. - Westchnal. - Mieszkajac wsrod wygod miasta, nie macie pojecia, co to znaczy pracowac na roli... -Cos panu powiem - odparlam. - Znam mnostwo ludzi, ktorzy nie mieszkaja w miastach i pracuja na roli, ale mimo to mysla tak samo jak ja o takich swirach jak pan. Mowil dalej, jakby mnie nie slyszal. Kto wie? Moze faktycznie nie slyszal. Wydawalo sie, ze Henderson slyszy tylko to, co chce uslyszec. -Amerykanie zawsze musieli radzic sobie z przeciwnosciami. Najpierw z dzikusami, ktorych spotkali po przybyciu na te wspaniala ziemie, a potem z obcymi wplywami, ktore grozily im zaglada. Czyz to nie ironia losu, ze najwieksza grozba pochodzi nie zza morza, ale z samej Ameryki? -Przyszedl pan, zeby mi robic wode z mozgu? - spytalam. Bylam u granic wytrzymalosci. Henderson spojrzal mi wreszcie prosto w twarz. -Pozbedziemy sie ciebie - powiedzial glosem tak zimnym jak wiatr na zewnatrz. - Ciebie, twojego chlopaka i Zyda. Pozbedziemy sie was tak samo, jak pozbylismy sie tego czarnego. Wasze ciala beda stanowily znak dla kazdego, kto watpi, ze nastal nowy wiek i ze walka sie zaczela. Ktos musi podjac walke dla dobra tego wielkiego narodu. Ktos musi zapewnic bezpieczenstwo Ameryce, sprawic, aby nie padla ofiara nienawisci i chciwosci... Urwal, gdy potezna eksplozja - z gatunku takich, ktore nastepuja, kiedy wrzuci sie zapalona zapalke do szamba - wstrzasnela obozem. Usmiechnelam sie slodko do rozbieganych oczek Jima Hendersona i powiedzialam: -Mysle, ze ktos, o kim pan mowil, ktos, kto ma uczynic Ameryke bezpieczna... Tak. On i jego przyjaciele wlasnie przybyli. A sadzac po tych odglosach, troche ich pan zdenerwowal. 15 zucilam sie na niego. Trzasnelam go prosto miedzy te zwariowane, rozbiegane oczka. Bolalo jak cholera, bo moja piesc trafila na kosc. Ale nie przejelam sie tym. Od dluzszego czasu chcialam dolozyc temu gnojkowi. Bol wart byl tego, zwlaszcza ze, zgodnie z moimi oczekiwaniami, Henderson zgial sie jak szmaciana lalka i padl na podloge.-Uderzyla mnie! - zawyl. - Ona mnie uderzyla! Nie stoj tak, Nolan! Zrob cos. Ta suka mnie uderzyla! Nolan - zwany rowniez Czerwona Kurtka - byl zbyt zajety gadaniem do walkie-talkie, zeby zwrocic uwage na nieustraszonego wodza. -Atakuja nas! Slyszysz, Niebieski Dowodco?! Napadli na nas! Slyszysz mnie?! Slyszysz?! Czerwona Kurtka mogl byc bardziej zainteresowany wydarzeniami na terenie obozu, ale nie dalo sie tego powiedziec o kobiecie w chustce. Mocno ja wkurzylo, ze pozwolilam sobie walnac jej duchowego przewodnika - kto wie, moze Henderson byl bliski jej sercu. Moze nawet byla pania Henderson. Warczac tak, ze Chigger by sie zawstydzil, rzucila sie na mnie. -Nikt nie bedzie tak robil Jimowi - zawolala, zwalajac sie na mnie calym, bynajmniej nie malym ciezarem i przygwazdzajac do lozka. Pani Henderson - jesli rzeczywiscie nia byla - miala imponujace rozmiary, ale z pewnoscia brakowalo jej doswiadczenia w walce. Nie celowala bowiem w oczy, jakby uczynil ktos bywaly w tego rodzaju sytuacjach. W dodatku, mimo duzej masy ciala, nie miala rozwinietych miesni. Bez trudu zwinelam sie tak, zeby wpakowac jej kolano w zoladek, a gdy zgiela sie wpol, trzymajac za brzuch, wymierzylam blyskawiczny cios w kark. To zalatwilo sprawe. Tymczasem na zewnatrz nastapil kolejny wybuch. -Ratowac dzieci - wysapala kobieta w chustce. - Niech ktos ratuje dzieci! Jakby Chick i jego kumple mieli zamiar atakowac dzieci. -Myslicie, ze kim my jestesmy? - burknelam. - Wami? Zlapalam Setha za ramie. -Idziemy - zawolalam. Wyszlibysmy bezpiecznie, gdybym trzasnela Hendersona odrobine mocniej. Na nieszczescie ocknal sie zbyt szybko... wystarczajaco szybko, zeby zlapac mnie za kostke, kiedy akurat nad nim przechodzilismy. -Nigdzie nie pojdziecie - wysapal. Z jego nosa ciekla krew. Nie az tyle, ile cieklo z glowy Roba, ale i tak czulam satysfakcje. -To koniec, panie Henderson - powiedzialam. - Lepiej niech pan nas pusci albo pan pozaluje. -Ty glupia suko - wysyczal. Nie mogl mowic zbyt wyraznie ze wzgledu na krew i sluz, ktore zalewaly mu usta. - Nie masz pojecia, co zrobilas. Myslisz, ze oddajesz temu krajowi przysluge, a w gruncie rzeczy wydalas na niego wyrok smierci. -Hej, panie Henderson - powiedzial Seth. Kiedy szalonooki spojrzal na niego, chlopak podniosl stope i z cala sila opuscil ja na reke trzymajaca mnie za kostke. - Niech pan zje moje gacie. Henderson, z okrzykiem bolu, puscil mnie natychmiast. A Seth i ja pobieglismy korytarzem. Czerwona Kurtka, znany rowniez jako Nolan, zniknal. W domu pozostalo jednak mnostwo ludzi, ktorzy biegali po korytarzach, nie wiedzac, co robic. Kobiety i dzieci miotali sie jak zlote rybki w akwarium, przeklinajac sie nawzajem i wpadajac na siebie. Trudno sie dziwic, ze ogarnela ich panika. Wreszcie wypadlismy z Sethem na zewnatrz... gdzie powital nas cudowny widok stodoly stojacej w plomieniach. Obie przyczepy takze plonely. Po zasniezonym dziedzincu biegali Prawdziwi Amerykanie, wymachujac karabinami. Panika nie wynikala jedynie z faktu, ze wiekszosc obozu byla ogarnieta pozarem. Brala sie takze stad, ze po terenie smigali na snieznych skuterach postawni faceci, wiekszosc w kowbojskich kapeluszach. Byl to naprawde zachwycajacy widok: zwinne, lekkie pojazdy zeglujace po sniegu w pogoni za zdezorientowanymi Prawdziwymi Amerykanami. Zobaczylam, jak Czerwona Kurtka celuje w jednego z napastnikow. Mial pecha, bo w tej samej chwili inny jezdziec runal na niego z triumfalnym wrzaskiem, wytracajac mu bron z reki. W tym samym czasie inny motocyklista zlapal uciekajacego Prawdziwego Amerykanina na lasso i przewrocil na snieg z milym dla ucha loskotem. W innym miejscu dwaj motocyklisci otoczyli kilku zwolennikow Jima Hendersona. Krazyli wokol nich, zostawiajac im troche miejsca na ucieczke, zeby w ostatniej chwili odciac im droge, po prostu dla draki. -Ojej - zawolal Seth, otwierajac szeroko oczy. - Kim sa ci ludzie? Westchnelam uszczesliwiona, z sercem przepelnionym radoscia. -Wsioki - odparlam. A potem przypomnialam sobie o Robie. Robie, ktory, kiedy go ostatnio widzialam, lezal nieprzytomny w sali zebran Prawdziwych Amerykanow. W stodole, ktora teraz stala w ogniu. Zapomnialam o Secie. Zapomnialam o Jimie Hendersonie, Chicku i Prawdziwych Amerykanach. Myslalam tylko o tym, zeby jak najpredzej dostac sie do Roba. Oznaczalo to, niestety, bieg po sniegu w strone plonacego budynku, podczas gdy Anioly Piekiel i kierowcy ciezarowek na skuterach snieznych zamieniali oboz w ruine. Cud, ze udalo mi sie dobiec az tak daleko. Czesciowo zawdzieczalam to niespodziewanemu pojawieniu sie Chiggera, ktory, podejrzewajac widocznie, ze nadal mam przy sobie tluczone ziemniaki, pognal za mna. Nie poznalam go od razu - po obozie biegalo duzo psow, ktore szczekaly wsciekle, przerazone strzelanina - i myslalam, ze chce mnie przewrocic. Wiec gnalam jak wicher, slowo daje. W stodole nie bylo widac niczego poza plomieniami. Palily sie stoly. Palily sie belki pod sufitem. Nawet sciany zajely sie ogniem. Chociaz nie moglam zajrzec daleko ze wzgledu na piekielny zar, stwierdzilam, ze w srodku nikogo nie ma. A potem nagle ktos poderwal mnie do gory. Sadzac, ze dopadl mnie jakis Prawdziwy Amerykanin, zaczelam kopac i tluc piesciami na oslep. Wtedy uslyszalam znajomy glos: -Daj se luzu, panieneczko! To ja, Chick! Co ty chcesz zrobic, spalic sobie wlosy? Uciekaj od tych plomieni, sa gorace! -Chick! - Wilam sie w jego ramionach, az odwrocilam sie do niego twarza. Trudno go bylo rozpoznac w zimowym kombinezonie, z oczami ukrytymi za para lotniczych gogli. Nie obchodzilo mnie jednak, jak wyglada. Na jego widok poczulam sie szczesliwa jak nigdy. - Chick, czy widziales Roba? Zlapali go. Zlapali Roba! Chick wydawal sie znudzony. -Z Wilkinsem w porzadku - powiedzial, wskazujac zardzewialego pikapa, na pol zakopanego w sniegu jakies dwadziescia metrow dalej. - Wsadzilem go na tyl tego starego chevy. Wciaz jest nieprzytomny, ale nic mu nie bedzie. Przywarlam do jego skorzanej kurtki -Ale krew - wykrztusilam. - Bylo tyle krwi... -Fee - mruknal Chick z niesmakiem. - Wilkins zawsze krwawil jak zarzynana swinia. Nie martw sie o niego. Ma glowe jak kamien. Pare sciegow i bedzie w porzadku. A co z tym dzieciakiem? Gdzie on jest? Rozejrzalam sie i zobaczylam Setha, ktory nadal stal przy drzwiach domu, drzac z zimna pomimo goraca bijacego od pozaru. -Tam - powiedzialam, wskazujac reka. x W tej chwili rozlegl sie strzal. Uchylilam sie instynktownie, ale i tak wyladowalam twarza w sniegu, a to dzieki Chickowi, ktory rzucil mnie na ziemie, usilujac nastepnie oslonic wlasnym cialem. -Idioci - mruknal, w najmniejszym stopniu nie zmieszany faktem, ze lezy na dziewczynie, ktorej prawie nie zna. - Mowilem chlopcom, ze musimy najpierw zalatwic ich sklad amunicji. A oni powiedzieli, ze zadni kretyni nie beda strzelac, gdy dokola sa kobiety i dzieci. To Prawdziwi Amerykanie, zgadza sie. Prawdziwe amerykanskie dupki. Cholera! Nic ci nie jest? Ledwie oddychalam, taki byl ciezki. -W porzadku - wymamrotalam. - Seth. Trzeba zabrac Setha... z zasiegu... strzalow. -Juz sie robi - powiedzial Chick. Potem litosciwie zgramolil sie ze mnie i znowu dosiadl skutera. - Idz do Wilkinsa. Wezme dzieciaka i przyjade do was, a potem zastanowimy sie, jak was wyciagnac z tego piekla. Wystartowal, bryzgajac sniegiem i zwirem. Wypluwalam drobne kawaleczki lodu spomiedzy zebow, kiedy uslyszalam dziwny halas i spojrzalam w dol. Chigger wciaz mnie nie odstepowal i zajmowal sie dokladnie tym samym co ja - usilowal strzepnac z futra snieg i bloto. Uswiadomilam sobie, ze zyskalam nowego przyjaciela. -Chodzmy - zwrocilam sie do niego i oboje pognalismy w strone porzuconego pikapu. Rob lezal na podlodze, zawiniety w cos zoltego. Wdrapalam sie do srodka, Chigger za mna. Nielatwo bylo dostrzec twarz Roba w ciemnosci, ale swiatla ksiezyca - nie wspominajac juz o lunie pozaru - wystarczylo, aby stwierdzic, ze nadal oddychal, gleboko i regularnie. Rana na glowie przestala krwawic i wcale nie wygladala az tak powaznie jak w stodole. Tam mialam wrazenie, ze to dziura. Teraz przekonalam sie, ze zaledwie rozciecie, szerokie na jakies trzy centymetry. Szczesliwie dla pani Henderson. Bo gdyby spowodowala u mojego chlopaka uszkodzenie mozgu, to skonczylaby marnie. -Juz w porzadku - powiedzialam, odgarniajac mu wlosy z czola i calujac to miejsce na twarzy, na ktorym bylo najmniej krwi. - Jestem przy tobie. Wszystko bedzie dobrze. Przynajmniej tak mi sie wtedy wydawalo. Chwile pozniej uslyszalam gleboki warkot dobiegajacy z gardla Chiggera, a kiedy podnioslam oczy, ujrzalam dzikiego czlowieka, ktory stal obok pikapu z rekami uniesionymi w gore i twarza zakryta dlugimi zmierzwionymi wlosami. Zdaje sobie sprawe, ze nie ma czegos takiego, jak dzicy ludzie, yeti czy Wielka Stopa. Ale przez chwile naprawde myslalam, ze to ktos taki. Byl caly w sniegu i stal w dziwnej pozie, wiec co mialam myslec? Wrzasnelam ze strachu. Chigger skoczylby mu do gardla, gdyby zjawa nie pomachala rekami i nie zawolala: -Jessico! To ja! Krantz. Chwycilam Chiggera za obroze doslownie w ostatniej chwili i nie pozwolilam mu skoczyc na doktora Krantza. -O rany! - zawolalam, przysiadajac na pietach. - Doktorze Krantz, co sie z panem dzieje? Czy musi sie pan tak podkradac znienacka? Krantz zdjal wielki, obszyty futrem kaptur i zamrugal za pokrytymi mgla szklami okularow. -Jessico, czy nic ci sie nie stalo? - spytal. - Tak sie martwilem! Kiedy pojawily sie te bestie na skuterach, myslalem, ze stracilem cie na zawsze... -Niech pan sie tak nie przejmuje, doktorku - powiedzialam. - Ci na skuterach sa po naszej stronie. Co pan tu wlasciwie robi? Przeciez mowilam panu, zeby pan poszedl do domu. -Jessico - odparl Krantz. - Nie myslisz chyba powaznie, ze moglbym cie zostawic na tym pustkowiu? - Twoje dobro ma dla mnie ogromne znaczenie. Podobnie jak dla calego Biura. -Ach tak. I dlatego jest pan tu sam. Biuro tak bardzo troszczy sie o moje bezpieczenstwo, ze natychmiast przyslali posilki. Krantz wyciagnal z kieszeni komorke. -Probowalem wezwac pomoc - wyjasnil zawstydzony -ale tu chyba nie ma zadnych stacji przekaznikowych. Nie mam sygnalu. -To prawdziwe szczescie dla Jima Hendersona - mruknelam. - Wie pan, on jest przeciwny wszelkim kontaktom ze swiatem zewnetrznym. Bo mlodziez moglaby sie zarazic liberalnymi nowinkami. -Ten Henderson to wyjatkowo nieciekawy typ, Jessico -stwierdzil doktor Krantz. - Nie rozumiem, co cie sklonilo, zeby porywac sie na jego oboz. Moglas zglosic sie do nas. Chetnie bysmy pomogli. -Zapewne - powiedzialam. Nie dodalam, ze sposob, w jaki Krantz i jego kumple ze sluzb policyjnych radzili sobie dotad z Prawdziwymi Amerykanami, nie wywarl na mnie pozytywnego wrazenia. - Co sie stalo, to sie stalo. Prosze posluchac, musze odstawic Roba do szpitala. Moze przeniesiemy go do panskiego samochodu? Wiem, ze jest ciezki, ale ja jestem silniejsza, niz wygladam, wiec moze we dwojke... Potrzasnal glowa, zanim jeszcze skonczylam. -Nie przyjechalem samochodem, Jessico - powiedzial. - Samochodem nie sposob tu dotrzec. Droga jest nieprzejezdna z powodu sniegu, a zreszta wlasciwie nie ma tu drogi. Przypuszczam, ze to takze stanowi atrakcje w oczach takich ludzi, jak Jim Henderson... -Zaraz, zaraz - spytalam - jesli nie przyjechal pan samochodem, to jak pan tu dotarl? Krantz, po raz pierwszy odkad go poznalam, wydawal sie zmieszany. -Jechalem za wami samochodem az do tego dziwacznego baru, do ktorego weszliscie. U Chicka, tak sie chyba nazywa? A potem, kiedy zobaczylem, jak oboje - ty i pan Wilkins - ruszacie na skuterach snieznych, wyciagnalem z bagaznika swoje narty i pojechalem za wami. Wybaluszylam na niego oczy. -Swoje co? -Moje narty. - Doktor Krantz odchrzaknal. - Jazda na biegowkach to jedno z najlepszych cwiczen na wzmocnienie ukladu krazenia, wiec w miesiacach zimowych zawsze woze narty, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trafi sie sposobnosc, zeby... -Chce pan powiedziec - przerwalam - ze cala droge przejechal pan na nartach? Pan? Cyrus Krantz na nartach? -Tak - potwierdzil. - To nie tak daleko, naprawde. Trzydziesci kilometrow czy cos kolo tego. To zadna odleglosc dla zaprawionego narciarza, ktorym przypadkiem jestem. Narciarstwo to bardzo przyjemny sport... Kiedy rozlegly sie strzaly, rozmawialismy wlasnie o nartach. O bieganiu na nartach, scisle rzecz ujmujac, i o korzysciach plynacych z uprawiania tego sportu dla ukladu krazenia. Kucalam obok Roba, sluchajac doktora Krantza, faceta, za ktorym, musze przyznac, az do tamtej chwili specjalnie nie przepadalam. W nastepnej chwili zas rozmawialam z powietrzem, bo jedna z kul, ktore Prawdziwi Amerykanie poslali w moja strone, trafila Krantza, podrzucajac go do gory. o byla moja wina. Wiedzialam, ze jest strzelanina, i nie powiedzialam niczego takiego, jak na przyklad: "Och, doktorze Krantz, prosze zwrocic uwage na kule fruwajace w powietrzu" albo: "Moze lepiej by bylo, gdyby stanal pan za tym pojazdem, zamiast przed nim? Mialby pan lepsza oslone". Nie pisnelam slowa na ten temat i w nastepnej chwili doktor Krantz wil sie na sniegu obok pikapu, wrzeszczac jak opetany. Coz, kazdy by wrzeszczal, gdyby go trafila kula. W mgnieniu oka wyskoczylam z samochodu i pochylilam sie nad nim. -Prosze pozwolic, zobacze, co sie stalo - powiedzialam. Kula musiala ugodzic go w noge, bo trzymal ja kurczowo oburacz i krzyczal, kolyszac sie w tyl i w przod. Doktor Krantz nie pozwolil mi zobaczyc. Tylko kolysal sie i wrzeszczal. Spomiedzy jego palcow tryskaly strumyki krwi, tworzac na sniegu estetyczne wzorki. Mialam pierwsza pomoc w szostej klasie i wiem, ze kiedy krew tryska tak mocno i tak daleko, to sytuacja jest naprawde powazna. Kula mogla przebic tetnice. Zrobilam, wiec jedyna sensowna rzecz w tych warunkach. Zaprawilam Krantza piescia w szczeke. Nie czulam sie z tym dobrze, ale co moglam zrobic? Ten czlowiek zachowywal sie jak histeryk. Nie dal mi obejrzec rany. Mogl wykrwawic sie na smierc. Dopiero, kiedy lezal nieruchomo na sniegu, moglam spokojnie ocenic rozmiar szkody wyrzadzonej przez kule. Jak podejrzewalam, przebila tetnice - nie pamietam jej nazwy, ale to ta w udzie. Dosc duza. -Prosze posluchac - zwrocilam sie do jeczacego doktora Krantza. - Ma pan szczescie. W szostej klasie robilam prace na temat opasek uciskowych. Z jakiegos powodu nie wydawal sie pocieszony. Zaczal jeczec jeszcze glosniej. -Mowie powaznie - zapewnilam go. Podciagnelam mu kurtke i zaczelam odpinac pasek spodni. - Bylam najlepsza, jesli chodzi o opaski wykonane z przypadkowych przedmiotow. No wie pan, na przyklad, jest pan na kempingu i nadzieje sie na jakas galaz. Moze nie byc pod reka apteczki. Schylilam sie i zajrzalam pod pikapu. Udalo mi sie znalezc kamien odpowiednich rozmiarow, nie za duzy, ale i nie za maly. Oczyscilam go z brudu najlepiej, jak umialam. -Najwieksze niebezpieczenstwo - zapewnilam doktora Krantza, bo trzeba rozmawiac z osoba, ktora odniosla powazne obrazenia, tak zeby nie doznala szoku - stanowi nie drobne zakazenie, tylko utrata krwi. Wiem, ze ten kamien wydaje sie brudny - wetknelam kamien w rane na nodze. Krew przestala tryskac niemal natychmiast - ale spelnia niezmiernie wazna funkcje. Rozumie pan. Tamuje uplyw krwi. Wzielam pasek Krantza, przesunelam koniec przez klamerke, a nastepnie zacisnelam, az klamerka oparla sie na kamieniu, wpychajac go glebiej w rane. Nie bylam specjalnie zachwycona ta robota, a wrzaski doktora nie ulatwialy mi sprawy. Troche mnie deprymowaly, a w dodatku prowokowaly Chiggera, ktory nadal siedzial w pikapie, do glosnego wycia. -Gotowe - oznajmilam Krantzowi. - Dzieki temu kamien nie bedzie sie przesuwal. Teraz trzeba znalezc jakis kij, zeby skrecic pasek i zatrzymac krazenie krwi... -Nie - zaprotestowal glosem, ktory juz bardziej przypominal jego wlasny. - Zadnego kija. Na milosc boska, nie chce zadnego kija. Przyjrzalam sie krytycznie swemu dzielu. -Nie wiem - powiedzialam - czy noge da sie uratowac, ale przynajmniej nie wykrwawi sie pan na smierc. -Tylko bez kija - wyjeczal doktor Krantz. - Blagam cie. Nie bardzo wiedzialam, co innego moglabym zrobic. Na szczescie, w tej chwili podjechal do nas Chick, z Sethem uczepionym jego pasa. -Co sie, do diabla, stalo? - Chick w ulamku sekundy zsunal sie ze skutera i znalazl obok nas na sniegu. Jak na takiego wielkiego mezczyzne byl szybki jak wiatr. - Boze, zostawiam cie sama na pare sekund i... -Ktos do niego strzelil - powiedzialam, patrzac na noge doktora Krantza, ktora, prawde mowiac, przypominala surowego hamburgera. - Nie chce, zebym uzyla kija. -Zadnego kija - syknal Krantz przez zacisniete zeby. Chick studiowal moje dzielo z zainteresowaniem. -Zeby mocniej ucisnac? - spytal. Kiedy skinelam glowa, powiedzial: - Nie sadze, zeby kij byl potrzebny. Krwawienie zatrzymalas. Poza tym nie mamy duzo czasu. Musisz tego goscia stad zabrac. Wilkinsa tez. I tego malego. - Wskazal Setha, ktory wbil przerazone spojrzenie w krwawy wzor na sniegu, jakby niczego gorszego dotad nie widzial. Jakby to, co zrobiono z jego reka, bylo nieistotnym drobiazgiem. -Wiem - odparlam. - Ale jak mam to zrobic? Doktor Krantz nie moze w tym stanie kierowac skuterem snieznym. A Rob nie zdola sie utrzymac na skuterze. -Chick podniosl sie i ruszyl w strone przodu pikapu. -Musisz wziac ciezarowke - orzekl. Spojrzalam sceptycznie na wiekowy pojazd. -Nie wiem nawet, czy to dziala. A nawet jesli jest na chodzie, to nie wiem, skad wytrzasnac kluczyki. -Nie trzeba kluczykow - powiedzial Chick, otwierajac drzwi od strony kierowcy, a potem nurkujac pod deske rozdzielcza - kiedy ja jestem obok. Obejrzalam sie przez ramie. Plomienie ze stodoly wydawaly sie siegac ksiezyca. Gesty czarny dym slal sie po niebie, zakrywajac polyskujaca zimnym blaskiem Droge Mleczna. Prawdziwi Amerykanie wciaz biegali bezladnie, strzelajac raz po raz. Dostrzeglam malenka figurke Jima Hendersona, machajacego rekami na swoje owieczki. Chyba zachecal je do dalszej walki. Za moimi plecami pikap nagle zacharczal, budzac sie do zycia. -No i prosze - zachichotal Chick. Wynurzyl sie spod deski i chuchnal na czubki swoich palcow, zanim nalozyl rekawiczki. - Tak - stwierdzil zadowolony. - Nadal mam czucie w rekach. -Chwileczke - powiedzialam. - Chcesz, zebym ich stad wywiozla? -Na tym opiera sie moj pomysl - odparl Chick. -Ale tu nie ma drogi! - wybuchlam. - Powtarzales mi do znudzenia, ze tu nie ma zadnej drogi. -Coz - powiedzial, gladzac sie po brodzie. - Masz racje. Drogi to wlasciwie nie ma. -No to jak... - uswiadomilam sobie, ze Seth i Krantz przysluchuja sie naszej rozmowie. Zlapalam Chicka pod ramie, odciagnelam od pikapu i dokonczylam ciszej: - Jak mam zawiezc ich do miasta, skoro nie ma drogi? W tym momencie w stodole nastapil wybuch. Pewnie eksplodowal zapas amunicji, o ktorym wspominal Chick. Spadl na nas deszcz drobnych odlamkow metalu i drewna. Chick zaklal szpetnie i rzucil sie do pikapu. Podniosl doktora Krantza, stawiajac na zdrowej nodze. -Szybciej! - ryknal do mnie. Pociagnal Krantza dookola ciezarowki i zaczal go wpychac na miejsce dla pasazera. - Musisz ich stad wyciagnac, zanim rozpeta sie pieklo. -Zanim? - To przekraczalo moje mozliwosci pojmowania. - Popraw mnie, jesli sie myle, ale moim zdaniem, to juz sie rozpetalo. -Co?! - wrzasnal Chick, podczas gdy niebo zabarwilo sie jaskrawymi barwami czerwieni i pomaranczy. -Pieklo! - odwrzasnelam. - Chyba juz tam jestesmy! -Eee, to jeszcze nic. - Chick zatrzasnal drzwi od strony pasazera, a potem sprawdzil, czy Rob jest bezpieczny z tylu. - Dzieciaku! - krzyknal do Setha. - Wlaz tu i pilnuj, zeby za bardzo sie nie slizgal. I oslaniaj go przed gownem, ktore lata w powietrzu. Seth zastosowal sie do polecenia, nie zadajac zbednych pytan. Wdrapal sie na tyl pikapu i kleknal obok Roba... rzuciwszy przedtem niespokojne spojrzenia w strone Chiggera. Chick wskazal na czarna sciane drzew, ktora oddzielala posiadlosc Jima Hendersona od drogi daleko w dole. -Po prostu jedz w dol - poinstruowal mnie. - Dopoki jedziesz w dol, jedziesz w strone drogi. Rozumiesz? Skinelam glowa. -Ale snieg... - jeknelam zalosnie. -Zgadza sie - powiedzial Chick. - To bedzie bardziej slalom niz jazda. Pamietaj, jak bedziesz miala klopoty, wciskaj hamulec. I staraj sie nie rabnac w nic z przodu. -Dzieki za rade - mruknelam z gorycza. - Chwila moze nie jest odpowiednia, zeby o tym mowic, ale wiesz, ja nawet nie mam prawa jazdy. -Jego noga nie moze czekac - powiedzial Chick. - Wilkins tez potrzebuje pomocy. - Zauwazywszy moja mine pelna rozpaczy, poklepal mnie po ramieniu i dodal: - Bedzie dobrze. A teraz w droge. Podniosl mnie i posadzil za kierownica obok jeczacego z bolu Krantza. -Jak pan sie miewa, doktorze? - spytalam. Krantz spojrzal na mnie, jakby mial zwymiotowac. -Czuje sie swietnie - powiedzial. Chick stuknal w zamkniete okno. Z wysilkiem opuscilam szybe. -Jeszcze jedno. - Siegnal pod skorzana kurtke i wyciagnal krotki czarny przedmiot. Zajelo mi chwile, zanim zrozumialam, co to jest. O malo nie zwymiotowalam. -Nie! - zawolalam, wyciagajac obie rece, jakbym chciala go odepchnac. - Zabierz to. Chick wsunal reke przez okno i polozyl przedmiot na moich kolanach. -Jesli ktos podejdzie do ciebie albo do ciezarowki, strzelaj - powiedzial. Nie na tyle glosno, zeby Krantz mogl go uslyszec, ale na tyle glosno, zeby jego slowa dotarly do mnie, mimo halasu wywolanego strzelanina - Rozumiesz? Patrzylam na bron i czulam, jak zoladek podchodzi mi do gardla. To prawda, strzelalam do kobiety w chustce. Ale wtedy dzialalam pod wplywem impulsu. -Jesli myslisz, ze Henderson to jedyny wariat w tych lasach - powiedzial Chick - to sie mylisz. Ma mnostwo kumpli. Po prostu jedz, a wszystko bedzie dobrze. I strzelaj tylko, gdy trzeba. Skinelam glowa. Nie smialam spojrzec na doktora Krantza. -Pamietaj - rzucil Chick przez okienko przy kierowcy. - Naciskaj pedaly. -Jasne - powiedzialam, nadal czujac mdlosci. Chick klepnal zardzewiala maske, strzepujac polmetrowa warstwe sniegu. -No, jazda - rzucil. Podnioslam szybe i obejrzawszy sie i krzyknelam do Setha: -Gotowy? Seth pokiwal glowa. Obok niego siedzial Chigger, uszczesliwiony szykujaca sie przejazdzka. Zerknelam na doktora Krantza. Nie wygladal dobrze. Siedzial w bardzo niewygodnej pozycji, z ranna noga wyciagnieta pod dziwnym katem. Szkla jego okularow kompletnie zaparowaly, a twarz byla biala, jak snieg na zewnatrz. Zachowal jednak przytomnosc, co, sadze, liczylo sie najbardziej. -Gotowy? - zapytalam. Przytaknal, caly spiety. -Ruszaj - wycharczal. Postawilam stope na pedale gazu... iedy bylam mala, Ruth zaprosila mnie na przyjecie urodzinowe w Zoom Floom. Byl to zjazd wodny, czynny jedynie latem. Znajdowal sie na tym samym zboczu co osrodek narciarski Paoli Peaks. Kladles sie na gumowym materacu, a ktos z obslugi popychal cie i zjezdzales na dol. Pedzilo sie strasznie predko, a kiedy otwieralo sie usta do krzyku, woda wpadala do ust. Na zakretach mialo sie wrazenie, ze nie wyjdzie sie z tego zywym; w dodatku materac zwykle wyslizgiwal sie spod ciala i spadalo sie w samym kostiumie. Z kazda sekunda czlowiek nabieral pewnosci, ze sie utopi albo przynajmniej rozbije glowe, az w koncu wpadal do glebokiego na pol metra basenu, z ktorego wyplywal, krztuszac sie i prychajac, aby chwile pozniej oberwac materacem po glowie. Potem lapalo sie materac i gnalo po schodach na gore. Dlaczego? Bo to bylo dziko podniecajace. Jazda w dol zalesionym zboczem w okolicach obozu Jima Hendersona byla znacznie mniej zabawna. Jesli zdolam przezyc, nigdy, przenigdy nie bede miala ochoty tego powtarzac. Sunelismy prosto na gesta zapore sosen otaczajacych oboz Prawdziwych Amerykanow. Bardzo szybko zdalam sobie sprawe, ze Chick mial racje co do jednego: ziemia w tej okolicy byla nietknieta plugiem. Droge - w kazdym razie cos, co uchodzilo za droge w oczach Prawdziwych Amerykanow - znalazlam bez trudu. Byla to raczej sciezka miedzy sosnami. Na tej tak zwanej drodze lezala gruba warstwa sniegu, pod ktorym zapewne byla piekna lodowa pokrywa. Ciezarowka kolysala sie na boki, a galezie sosen tlukly w dach, zmuszajac siedzacych z tylu Setha i Chiggera do kulenia sie na podlodze. Musialam wytezac wszystkie sily, zeby utrzymac kierownice. Gdyby przednie kola wpadly w poslizg, wpakowalibysmy sie do glebokiego wawozu po lewej. Latem wawoz ten byl pewnie czarujacym zakatkiem dla wedkarzy i plywakow, ale teraz, kiedy tluklam sie jego skrajem, bez cienia barierki miedzy nim a nami, wydawal mi sie prawdziwym przedpieklem. Swiatla mialam wlaczone, ale to tylko pogarszalo sytuacje, bo wyraznie widzialam kazde grozace nam niebezpieczenstwo. Pewnie lepiej bym sie czula z zamknietymi oczami, a skutek szarpania kierownica i naciskania pedalow, zgodnie z rada Chicka, bylby taki sam. Sytuacji nie ulatwial fakt, ze dzikie podrygi wyrwaly doktora Krantza ze stanu czesciowej utraty przytomnosci. Trzymal sie kurczowo deski rozdzielczej, bo w kabinie nie bylo pasow bezpieczenstwa - bezpieczenstwo pasazerow nie mialo widocznie priorytetu u Prawdziwych Amerykanow. Rzucalo nim po kabinie, a ja nie moglam nic na to poradzic... jak nie moglam pomoc Robowi i Sethowi, ktorzy siedzieli z tylu. Krantz nie okazal sie specjalnie pomocny. Lapal sie za noge i wciagal powietrze przez zacisniete zeby za kazdym razem, gdy przejezdzalismy po jakims wiekszym kamieniu ukrytym pod sniegiem. Wiem, ze go bolalo, ale coz, prowadzilam samochod. Zerkalam raz po raz, by sprawdzic, czy opaska jest nadal na miejscu. Musialam, bo przeciez nie pozwolil mi jej zabezpieczyc. Kiedy wlasnie patrzylam na noge doktora Krantza, uslyszalam, jak wyjatkowo gwaltownie wciaga powietrze, choc wcale nie najechalismy na kamien. Spojrzalam przez szybe, ale nie rzucilo mi sie w oczy nic bardziej przerazajacego niz dotychczas. Tylko zdradliwe stromizny i majaczace pnie drzew. Dopiero gdy ktos zapukal w tylna szybe, odwrocilam glowe. Blady jak sciana Seth wskazywal reka za siebie. -Mamy towarzystwo! - krzyknal. Zerknelam w lusterko wsteczne i... uswiadomilam sobie, ze wbrew podstawowym zasadom nie dopasowalam lusterek, zanim postawilam stope na gazie. Nie moglam nic w nich zobaczyc, bo byly przystosowane dla osoby znacznie wyzszej ode mnie. Zlapalam za lusterko i probowalam je dopasowac do poziomu moich oczu, caly czas manewrujac po trzymetrowej zapadlinie drogi. Wreszcie zobaczylam, co jest za nami. Dwaj Prawdziwi Amerykanie w samochodzie z napedem na cztery kola. Zblizali sie do nas, a ja nawet nie zauwazylam swiatel, wiec nie mogli nas scigac zbyt dlugo. Zrobilam jedyna rzecz, jaka moglam zrobic w tej sytuacji. Wcisnelam gaz do dechy. Doktor Krantz nie docenil tej strategii. -Na Boga, Jessico - odezwal sie po raz pierwszy, odkad wpakowano go do kabiny. - Zabijesz nas wszystkich. -A jak pan mysli - odparlam, nie odrywajac oczu od drogi - co z nami zrobia ci faceci, gdy nas dorwa? -Jest inny sposob - oznajmil Krantz. - Daj mi rewolwer. -Nie ma mowy. -Jessico. - W glosie Krantza brzmiala desperacja. - Nie mamy innego wyjscia. -Nie bedzie pan zaczynal strzelaniny, kiedy moj chlopak i Seth siedza z tylu bez zadnej oslony - odparlam. Krantz potrzasnal glowa. -Jessico, zapewniam cie, ze jestem znakomitym strzelcem. -Ale zaloze sie, ze tamci nie sa. Jesli zaczna celowac w pana, to moga trafic mnie albo Setha czy Roba. Wiec niech pan o tym zapomni. Doktor Krantz chyba nie zapomnial. Na szczescie, ostatni wyboj wywolal u niego paroksyzm bolu, wiec na razie nie mial czasu myslec o broni. Nie przeszkodzilo mu to jednak dostrzec tego, co i ja wkrotce zobaczylam. Kawal drogi przed nami zwyczajnie zniknal. Zniknal, jakby go tam nigdy nie bylo. Zajelo mi chwile, nim zrozumialam, ze musial tam byc drewniany mostek, ale sprochniale drewno zawalilo sie pod ciezarem sniegu. Teraz ziala w tym miejscu dwumetrowa dziura... dzielaca nas od pomocy lekarskiej dla Roba i doktora Krantza. I od wolnosci. -Zwolnij! - wrzasnal Krantz. Gdyby jego noga nie byla paskudnie zraniona, probowalby nia wcisnac hamulce. - Jessico, nie widzisz? Widzialam doskonale. To, co widzialam, stanowilo nasza jedyna szanse, aby wyrwac sie tym z tylu. Dlatego wlasnie docisnelam na pedal gazu. -Trzymajcie sie! - wrzasnelam do Setha. Przepasc zblizala sie w szalonym tempie. -Jessico! - ryknal Krantz. - Jestes szalona... Kola pikapu oderwaly sie od ziemi i pofrunelismy. Naprawde. Jak we snie. Znacie te sny, w ktorych wydaje wam sie, ze umiecie latac? A kiedy unosicie sie w powietrzu, panuje calkowita cisza, slychac tylko bicie waszego serca. Boicie sie nawet oddychac, bo jesli to zrobicie, to mozecie spasc znowu na ziemie, a nie chcecie, zeby tak sie stalo. Doswiadczacie cudu, cudu latania, i chcecie, zeby to trwalo w nieskonczonosc... Spadlismy po drugiej stronie rozpadliny... i jechalismy dalej, i to z wieksza predkoscia niz dotad. Woz wydal zalosny piskliwy dzwiek, ale jechal. -O, moj Boze - jeknal doktor Krantz. - O moj Boze, o moj Boze, o moj Boze, o moj Boze, o moj Boze... Zrozumialam, ze mu odbilo. Odwazylam sie spojrzec przez ramie, podczas gdy ciezarowka lomotala, zjezdzajac z nasypu po drugiej stronie wawozu, ktory przeskoczylismy. -Z tylu wszystko w porzadku? - wrzasnelam. Odetchnelam z ulga, widzac blada twarz Setha i rozesmiana morde Chiggera obok. -Zgubilismy ich! - ryknal Seth triumfalnie. - Patrz! Popatrzylam. Seth mial racje. Samochod z napedem na cztery kola probowal tego samego skoku co my, ale nie zdolal nabrac odpowiedniej predkosci. Lezal teraz z pogieta maska na dnie strumyka, a dwaj mezczyzni wewnatrz miotali sie, starajac sie wydostac. Ogarnelo mnie niesamowite uczucie. Zaczelam krzyczec "Juhu!" jak kowboj. Nie zdjelam stopy z pedalu, ale tylko to mnie trzymalo za kierownica. Bo chcialam wyskoczyc i wszystkich wycalowac. Nawet doktora Krantza. Nawet Chiggera. Mknelismy wsrod drzew, wypadajac w koncu na szose. Tak po prostu. Pojezdzie w ciemnym lesie swiatlo ksiezyca niemal oslepialo i jednoczesnie olsniewalo, jak cos niebywale pieknego. Nawet, kiedy wcisnelam hamulec, samochod slizgal sie po oblodzonej szosie, usmiechalam sie ze szczescia. Udalo nam sie! Naprawde nam sie udalo! Pikap wreszcie sie zatrzymal. Zaryzykowalam rzut oka na wzgorze za naszymi plecami. Nie mozna bylo, patrzac na nie, domyslic sie, ze kryje gromade szurnietych surwiwalistow. Wygladalo jak ladne zalesione wzgorze. Jesli pominac slup dymu bijacy z jego szczytu w niebo. Przypominalo to wulkan tuz przed wybuchem. Rozejrzalam sie. Bylismy diabli wiedza gdzie. W zasiegu wzroku nie bylo ani farmy, ani nawet przyczepy kempingowej. Zadnego miejsca, skad mozna by zadzwonic. Przypomnialam sobie, ze doktor Krantz wspominal o komorce. Spojrzalam na niego. Znow stracil przytomnosc. Chyba przyspieszenie na ostatnim odcinku go wykonczylo. Pochylilam sie i zaczelam obmacywac jego kurtke. Komorke znalazlam w kieszeni zawierajacej takze paczke cukierkow owocowych i zuzyte chusteczki higieniczne. Otworzylam tylne okno i podalam cukierki i komorke Sethowi. -Zadzwon do rodzicow - polecilam - i powiedz im, ze zyjesz i moga cie odebrac za piec minut ze szpitala County Medical. Potem zadzwon na policje i powiedz, co sie dzieje w obozie Jima Hendersona. Jesli posla tam straz pozarna, musza zabrac plug sniezny. - Przypomnialam sobie o zerwanym mostku. - I druzyne do naprawy drogi. Seth wpakowal sobie cukierek do ust, a potem zabral sie do telefonowania. Odwrocilam sie i chwycilam za kierownice. Bylam z siebie dumna. Naprawde dumna. Udalo nam sie uciec. Jadac do szpitala, chyba ze dwadziescia razy zlamalam kodeks drogowy. Przekroczylam limit predkosci, trzy razy przejechalam na czerwonym swietle, skrecilam wbrew zakazowi w lewo i pojechalam pod prad. To i tak nie mialo znaczenia. Ulice byly prawie puste. Tylko kolo Chocolate Moose krecilo sie sporo uczniow ze szkoly Ernesta Pyle'a. Bylo po jedenastej, wiec Moose juz zamknieto, ale dzieciaki siedzialy w samochodach, uprawiajac necking. Przejezdzajac obok nich, nacisnelam klakson, tak dla zabawy. Kilka glow podskoczylo do gory. Wrzasnelam "Ju-hu!", a pare zirytowanych glosow odpowiedzialo: "Wsiok!" Pewnie z powodu ciezarowki. A moze z powodu okrzyku. Mozliwe tez, ze z powodu Chiggera. Do szpitala prowadzily dwa wjazdy: jeden dla ambulansow i drugi dla wszystkich pozostalych. Wybralam, oczywiscie, ten dla ambulansow. Pomyslalam, ze gdy zatrzymam sie tuz przy drzwiach, caly personel, slyszac pisk hamulcow, wyskoczy na zewnatrz. Stalo sie inaczej, pewnie dlatego, ze wiekszosc ambulansow nie podjezdza do wejscia z piskiem opon. Poza tym, choc droge ubito i posypano sola, nadal byla oblodzona. Zamiast wiec stanac tuz przy drzwiach, wjechalam do srodka. Ale caly personel wybiegl do holu, dokladnie tak, jak sobie wyobrazalam. Na szczescie, drzwi byly ze szkla, wiec moim pasazerom nie stala sie zadna krzywda. Kiedy przednie kola dosiegly podlogi po drugiej stronie i przestaly sie slizgac, hamulce zadzialaly. Sethowi i Robowi nic sie nie stalo, a doktor Krantz i tak byl nieprzytomny, wiec pewnie wcale nie poczul bolu, gdy wyrznal glowa w deske rozdzielcza. Ludzie przed izba przyjec okazali zadziwiajaco malo zrozumienia. -Czys ty zwariowala?! - wrzasnela pielegniarka w zielonym kitlu. To wyprowadzilo mnie z rownowagi. Przeciez jedyne, co sie stalo, to to, ze na podloge spadlo troche potluczonego szkla. Nikogo nie przejechalam, prawda? -Na tyle wozu - burknelam - jest chlopak z rana glowy, a facet obok mnie moze stracic noge. Przyniescie nosze i odczepcie sie ode mnie. Odczepili sie. W ciagu paru sekund wyciagneli doktora Krantza z szoferki, a potem pomogli mi cofnac pikap, tak zeby pielegniarze mogli wejsc do srodka i zabrac Roba. Seth wygrzebal sie z auta bez pomocy, ale Chigger nie ucieszyl sie na widok swoich wybawicieli. Warczal i klapal zebami, dopoki nie kazalam mu sie uspokoic. Wtedy, nie tracac nadziei na tluczone ziemniaki, skoczyl na ziemie i ruszyl za mna za noszami, na ktorych lezal Rob. -Czy nic mu nie bedzie? - pytalam ludzi, ktorzy sie nim zajmowali. Nie zwracali na mnie uwagi. Byli zbyt zajeci wykrzykiwaniem danych dotyczacych jego stanu i zapisywaniem ich na karcie. Najwieksze zdumienie przezylam, kiedy go odkryto i zobaczylam, czym jest ta plachta, w ktora go zawinieto. Byla to flaga Nie depcz mnie z sali zebran Prawdziwych Amerykanow. Ta z wielka dziura, ktora wypalilam, strzelajac z karabinu. Stalam, gapiac sie na nia, kiedy uslyszalam, ze ktos wola mnie po imieniu. Obejrzalam sie i zobaczylam, ze doktor Krantz na sasiednich noszach odzyskal przytomnosc. Przywolywal mnie gestem. Wcisnelam sie miedzy lekarzy i pielegniarki, ktorzy krazyli wokol niego. -Jessico - szepnal. - Czy nic ci nie jest? -Czuje sie swietnie - odparlam. -A pan Wilkins? -Nie wiem. Ale mysle, ze wyjdzie z tego. -A Seth? -W porzadku - zapewnilam. - Naprawde nie musi sie pan o nas martwic. Prosze sie teraz zajac soba, dobrze? Ale Krantz mial mi do powiedzenia cos waznego. Chwycil mnie za kurtke i przyciagnal blizej. -Jessico - wycharczal tuz kolo mojego ucha. Domyslalam sie, co chce powiedziec, wiec sprobowalam go uprzedzic. -Niech pan sobie nie zawraca glowy podziekowaniami. Naprawde wszystko w porzadku. Zrobilabym to samo dla kazdego. Ciesze sie, ze moglam pomoc. Krantz nadal mnie nie puszczal. A nawet mocniej zacisnal rece na mojej kurtce. -Jessico - wysapal ponownie. Schylilam sie nizej, bo wydawalo sie, ze z trudem wydobywa glos. -Tak, doktorze Krantz? -Jestes - wycharczal - najgorszym kierowca, jakiego w zyciu spotkalem. nie od tego, ze wjechalam do srodka pikapem. Przyjeto czterdziestu osmiu nowych pacjentow, siedmiu w stanie krytycznym. Na szczescie, zadna z osob tej kategorii nie zaliczala sie do moich przyjaciol. Tej nocy glownymi poszkodowanymi byli Prawdziwi Amerykanie. Kiedy siedzialam w poczekalni - nie moglam wejsc do Roba, bo nie nalezalam do rodziny - widzialam kazdego wwozonego pacjenta. To nie nastapilo od razu, bo strazy pozarnej, karetkom i policji dotarcie do obozu Jima Hendersona zajelo troche czasu. Juz chocby moje wyjasnienia, jak tam dotrzec, zajely troche czasu. Zanim w kierunku obozu Prawdziwych Amerykanow ruszyl pierwszy woz policyjny, przesluchiwano mnie jakies czterdziesci minut. Wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. To mogl byc jeden z powodow, dla ktorych nie pognali tam na leb na szyje. Oddzial paramilitarnej milicji zaatakowany przez bande motocyklistow i kierowcow ciezarowek? Szczesliwie doktor Krantz odzyskal przytomnosc i mogl potwierdzic wszystko, co powiedzialam. Krantz ma chyba duza sile perswazji, bo szeryf, wychodzac z sali, w ktorej go umieszczono, mial bardzo ponura mine. Przez chwile jedynymi osobami w poczekalni bylismy ja i Seth. No i Chigger. Pracownicy szpitala nie byli zachwyceni obecnoscia psa, ale kiedy im wyjasnilam, ze Chiggera nie mozna zostawic w ciezarowce, bo tam by zamarzl, spuscili z tonu. Dalam psu kilka paczek krakersow z automatu. Pozarl je lapczywiej ulozyl sie na dwoch plastikowych krzeslach i zasnal, zmeczony dluga jazda i szczekaniem. Spotkanie Setha z rodzicami, ktore nastapilo jakies dziesiec minut po naszym przybyciu, bylo bardzo wzruszajace. Panstwo Blumenthal plakali ze szczescia, widzac syna zywego i w jednym kawalku. Objeli mnie czule, choc zapewnialam ich, ze moja rola w uwolnieniu Setha z lap paramilitarnej bandy byla niewielka. Gdy Seth wyjasnial rodzicom, kim sa Prawdziwi Amerykanie i pokazal im znak na dloni, natychmiast zaprowadzili chlopca do gabinetu, gdzie zajeto sie oparzeniem. Zostalam w poczekalni tylko z Chiggerem. W koncu pojawili sie moi rodzice wraz z Douglasem, Mikiem i Claire (ci dwoje sa polaczeni na poziomie kosci biodrowej) i odbylo sie wzruszajace spotkanie rodzinne. W kazdym razie mama plakala. Wlasciwie tylko ona. Plakala, bo okazalo sie, ze ciotka Rose nie miala racji. Przez caly czas, kiedy mnie nie bylo, wygadywala na prawo i lewo, ze pewnie ucieklam do Vegas, zeby sie utrzymywac z hazardu. Widziala w telewizji program Opry o mlodocianych hazardzistach. Ciotka Rose, oswiadczyl tata, wyjedzie nastepnego dnia pierwszym porannym autobusem, bez wzgledu na to, czy miala taki zamiar, czy nie. Wkrotce pozniej przybyla pani Wilkins. Zadzwonilam do niej, gdy tylko zawiadomilam rodzicow. Pozwolono jej wejsc na oddzial, gdzie lezal Rob, wiec nie mielismy okazji z nia porozmawiac. Wyszla tylko raz, zeby mi powiedziec, ze wedlug lekarzy z Robem bedzie wszystko w porzadku. Mial wstrzas mozgu, ale nie bedzie musial zostac w szpitalu dluzej niz dzien czy dwa, jesli do rana odzyska przytomnosc. Tata powiedzial pani Wilkins, zeby sie nie martwila swoimi zmianami w restauracji podczas rekonwalescencji Roba. O jedno nie zapytal - zaden z czlonkow mojej rodziny tego nie zrobil - a mianowicie, jak to sie stalo, ze Rob i ja zajelismy sie ratowaniem Setha Blumenthala i walka z Prawdziwymi Amerykanami. Mike i Claire oraz Douglas juz wiedzieli, ale moim rodzicom, po prostu nie przyszlo do glowy, zeby spytac. Dzieki Bogu. Wszystko, czego chcieli sie dowiedziec, to czy dobrze sie czuje i czy zaraz wroce do domu. Powiedzialam, ze nic mi nie jest. Ale nie moglam jechac do domu. Nie, dopoki - jak im oswiadczylam - nie uslysze, ze doktor Krantz pomyslnie przebyl operacje. Jesli nawet uznali to za dziwne, nie okazali tego. Pokiwali tylko glowami i poszli po kawe z automatu kolo kafeterii, ktora o tak poznej porze byla, niestety, zamknieta. Zglodnialam - od pory lunchu nie mialam nic w ustach - wiec pobuszowalismy troche po automatach ze slodyczami. Zjadlam przyzwoita kolacje zlozona z szarlotki i chipsow, w zjedzeniu, ktorych pomogl mi Chigger. Chigger zachowywal sie czarujaco, obwachujac starannie kazdego w poszukiwaniu ukrytej zywnosci, ale rodzina nie przyjela go z entuzjazmem. Mama wygladala na zdziwiona, kiedy zapytalam, czy moge zatrzymac psa. Zmiekla, gdy powiedzialam, ze policja rekwiruje zwierzeta nalezace do przestepcow, a potem je usypia. Poza tym nie dalo sie zaprzeczyc, ze Chigger jest doskonalym psem obronnym. Nawet gliniarze, zadajac mi pytania, omijali go szerokim lukiem. Jakas godzine pozniej w izbie przyjec pojawily sie pierwsze ofiary bitwy wsiokow z Prawdziwymi Amerykanami. Nie jestem pewna, ale chyba mniej wiecej w tym momencie moi rodzice zaczeli podejrzewac, ze prawdziwym motywem, dla ktorego upieram sie siedziec w szpitalu, nie jest troska o noge doktora Krantza. Mieli racje. Tak naprawde to chcialam byc obecna, kiedy przywioza Jima Hendersona. Naprawde strasznie mi na tym zalezalo. Nie dlatego, ze mialam mu cos do powiedzenia. Co mozna powiedziec komus takiemu jak on? Nigdy do niego nie dotrze, ze my mamy racje, a nie on. Ludzie pokroju Jima Hendersona nie sa w stanie zmienic sposobu myslenia. Tkwia w swoich kretynskich przekonaniach az po grob i nic ani nikt nie zdola im uswiadomic, ze sie myla. Chcialam zobaczyc Jima Hendersona, bo pragnelam sie upewnic, ze go zlapali. Ze sie nie wymknal, nie zaszyl glebiej w gorach albo nie uciekl do Kanady. Chcialam, zeby trafil we wlasciwe miejsce, to znaczy do wiezienia. Albo zeby umarl. To tez nie byloby zle rozwiazanie. Chociaz wolalam to pierwsze. Wwiezieniu przynajmniej wiedzialabym, ze cierpi. Smierc wydawala sie za lagodna kara dla takich jak on. Przywieziono wielu ludzi, ktorych rozpoznalam jako Prawdziwych Amerykanow - wszystkich mezczyzn, lacznie z dwoma, ktorzy nas scigali samochodem, i Czerwona Kurtka z rana postrzalowa uda - ale zaden z nich nie okazal sie Jimem Hendersonem. To bylo przykre, lecz nie takie znowu zaskakujace. Mozna bylo sie spodziewac, ze zwieje. Nie ucieknie jednak daleko. Nie, skoro mial ze mna do czynienia. W razie potrzeby uzyje swoich zdolnosci psychicznych, zeby caly czas wiedziec, gdzie przebywa i co robi. Dzieki temu bede mogla zawiadomic wladze, tak by ujeto go w momencie, kiedy najmniej by sie tego spodziewal. Na przyklad, we snie albo gdy staralby sie splodzic wiecej malutkich Prawdziwych Amerykanow. W momencie, w ktorym nie moglby siegnac po bron. Kiedy tak przygladalam sie ludziom wwozonym na wozkach, szukajac Jima Hendersona, dostrzeglam kolejna znajoma twarz. Wyskoczylam z plastikowego krzesla jak z procy i podbieglam do noszy. -Chick! - krzyknelam, chwytajac go za ramie, do ktorego zdazono juz przymocowac kroplowke. - Co z toba?! Co sie stalo?! Chick usmiechnal sie blado. -To ty, panienko - powiedzial. - Ciesze sie, ze ci sie udalo. Wilkins i dzieciak w porzadku? Co z profesorem? -Wszystko dobrze - zapewnilam. - Albo bedzie dobrze. A co z toba? Co sie stalo? -Auu. - Chick spojrzal z irytacja na pielegniarke, ktora usilowala wepchnac mu termometr do ust. - Granat ogluszajacy wybuchl za wczesnie. - Podniosl rece. Az sapnelam ze zdumienia, widzac, jakie sa poparzone. -Chick! Tak mi przykro! -Coz - mruknal oniesmielony. - To moja wina. Powinienem byl rzucic ten cholerny granat. Ale zobaczylem, ze facet ustawil wszystkie kobiety i dzieci przed soba, i zglupialem... -Masz na mysli Jima Hendersona? -Tak. Dran uzyl swoich zon i dzieci jako zywej tarczy. -Zon? - wytrzeszczylam na niego oczy. -A pewnie - potwierdzil Chick. - Taki gosc jak Jim Henderson musi zadbac, zeby rasa wybrana przez Boga nie wyginela, nie moze sobie pozwolic na monogamie. Prosze pani - zwrocil sie do pielegniarki z termometrem - ja nie mam goraczki. Mam poparzone rece. Pielegniarka rzucila nam obojgu wsciekle spojrzenie. -Zadnych gosci na urazowce - powiedziala, wskazujac mi plastikowe krzesla. - Prosze siadac. I trzymac tego psa z daleka od pojemnikow na smiecie! Obejrzalam sie i zobaczylam, ze Chigger wsadzil morde do pojemnika. -Co z nim? - zapytalam Chicka, kiedy pielegniarka zaczela mnie wypychac z zakazanej strefy. - Co z Hendersonem? Zlapali go?. -Nie wiem, skarbie - zawolal Chick. - Bylo okropne zamieszanie, kiedy mnie stamtad zabierali. Gliniarze, strazacy i nie wiadomo, kto jeszcze... -I nie wchodz tu wiecej - powiedziala pielegniarka, zamykajac za mna drzwi. Podeszlam do Chiggera i pociagnelam go za nabijana cwiekami obroze. Udalo mi sie oderwac go od pojemnika... jakkolwiek musialam jeszcze sciagnac mu z pyska torebke po chipsach. -Niegrzeczny pies - powiedzialam, glownie na uzytek moich rodzicow, zeby zobaczyli, jaka bede wspaniala i odpowiedzialna wlascicielka czworonoga. Wtedy uslyszalam, jak ktos wola mnie po imieniu. Odwrocilam sie i stanelam przed doktorem Thompkinsem w zaplamionym krwia fartuchu chirurgicznym. -Och! - mocniej przytrzymalam Chiggera za obroze. Zapach krwi przyprawial go o szalenstwo. To mnie ostatecznie przekonalo, ze Prawdziwi Amerykanie nigdy nie karmia swoich psow. Moi rodzice na widok sasiada wstali i podeszli do nas. -Wlasnie operowalem mezczyzne rannego w noge - zwrocil sie do mnie doktor Thompkins - ktory powiedzial, ze tobie zawdziecza, ze nie wykrwawil sie na smierc. -To doktor Krantz - ucieszylam sie. - Czy dobrze sie czuje? -Tak - odparl Thompkins. - Udalo mi sie uratowac noge. Byla to jedna z najbardziej... interesujacych opasek uciskowych, jakie widzialem. -Coz, w szostej klasie mialam szostke z pierwszej pomocy - odparlam skromnie. -Nie watpie - powiedzial doktor Thompkins. - W kazdym razie doktor Krantz na pewno wydobrzeje. Wyjasnil mi, jak to sie stalo, ze go postrzelono. -Och - mruknelam, nie wiedzac, do czego zmierza ojciec Tashy. Czy chce na mnie nakrzyczec za brak odpowiedzialnosci? Czy powiedziano mu, ze to ja wpakowalam pikap w drzwi szpitala? Nie bylam pewna. Doktor Thompkins uczynil rzecz zdumiewajaca. Podal mi reke i powiedzial: -Chce ci podziekowac, Jessico. Za to, co zrobilas, zeby oddac mordercow mojego syna w rece sprawiedliwosci. Bylam wstrzasnieta. Czy to wlasnie zrobilam? Pewnie tak, cos w tym rodzaju. Tym bardziej szkoda, ze nie zdolalam zlapac czlowieka, na ktorym ciazyla najwieksza odpowiedzialnosc... -Nie ma sprawy, doktorze Thompkins - powiedzialam, sciskajac dlon ojca Nate'a. Pod rozwalone przeze mnie drzwi szpitala podjechal z wyciem kolejny ambulans. Sanitariusze wysuneli na zewnatrz wozek z ciezko rannym mezczyzna. Mezczyzna ten przytrzymywal reka wlasne wnetrznosci, byl jednak przytomny. Byl przytomny i rozgladal sie dookola dzikimi niebieskimi oczami. -Doktorze Thompkins - zawolal jeden z sanitariuszy. - Niedobrze z nim. Cisnienie sto na szescdziesiat, puls... Jim Henderson. Na tych noszach, z flakami na wierzchu, lezal Jim Henderson. Wiec dopadli go. Dopadli go mimo wszystko. -Zabieramy go na gore, na sale operacyjna - powiedzial doktor Thompkins, rzuciwszy okiem na karte, ktora mu podali sanitariusze. - Natychmiast. Dwie pielegniarki przejely nosze i zaczely je pchac w strone windy. Doktor Thompkins ruszyl za nimi, ja za doktorem, a Chigger ruszyl za mna. -Doktorze Thompkins - zawolalam, kiedy pielegniarki zatrzymaly nosze przed drzwiami windy. Jim Henderson odwrocil glowe, zeby na mnie spojrzec. Wiem, ze mnie rozpoznal, bo ujrzalam strach... tak, strach... w jego blekitnych oczach. -Prosze zabrac psa - powiedziala jedna z pielegniarek. - Zainfekuje pacjenta. Drzwi windy rozsunely sie. -Jessico - powiedzial doktor Thompkins - pozniej dokonczymy rozmowe. Teraz musze zoperowac tego czlowieka. -Slyszy pan, panie Henderson? - zapytalam mezczyzne na noszach. - Doktor Thompkins bedzie pana operowal. Czy pan wie, panie Henderson, kim jest doktor Thompkins? Henderson nie mogl udzielic odpowiedzi, bo mial na twarzy maske tlenowa. To mi nie przeszkadzalo. Odpowiedz nie byla mi potrzebna. -Doktor Thompkins - ciagnelam - jest ojcem tego chlopca, ktorego cialo porzucil pan na polu kukurydzy. Doktor Thompkins spojrzal z przerazeniem na swojego pacjenta i mimowolnie cofnal sie o krok. -Tak - zwrocilam sie do niego. - To jest czlowiek, ktory zabil panskiego syna. Albo kazal to zrobic komus innemu. Doktor Thompkins patrzyl ze zgroza na Jima Hendersona, ktory, trzeba przyznac, wygladal z wywalonymi wnetrznosciami dosc zalosnie. -Nie moge operowac tego czlowieka - powiedzial, nie odrywajac wzroku od pacjenta na noszach. Jedna z pielegniarek wslizgnela sie do windy i podniosla sluchawke telefonu. -Czy mam sie skontaktowac z doktorem Lewinem? -Nie mowiac juz o tym - ciagnelam - ze to ten sam czlowiek, ktory porwal Setha Blumenthala, spalil synagoge i poprzewracal nagrobki na zydowskim cmentarzu. Pielegniarka zawahala sie. Doktor Thompkins wciaz przygladal sie Jimowi Hendersonowi. Na jego twarzy malowalo sie obrzydzenie i jednoczesnie niedowierzanie. -A doktor Takahashi? - zasugerowala druga pielegniarka. - Czy on nie ma dzisiaj nocnej zmiany? -Hmm - mruknelam. - Pan Henderson za imigrantami tez raczej nie przepada. Mam racje, panie Henderson? - Schylilam sie, tak ze moja twarz znalazla sie tuz nad jego twarza. - Boze, jakie to musi byc dla pana przygnebiajace. Skonczy sie na tym, ze bedzie pana operowal czarny albo Zyd, albo imigrant. Lepiej, zeby te wszystkie rzeczy, jakie pan o nich opowiadal, okazaly sie bzdura. Coz, no to do widzenia. Pielegniarki wtoczyly wozek z rannym do windy. Gdy drzwi sie zamykaly, Jim Henderson patrzyl na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie moge miec pewnosci, ale podejrzewam, ze poddawal rewaluacji swoj system wartosci. im Henderson nie umarl. W kazdym razie nie na stole operacyjnym. W koncu operowali go doktorzy Lewin i Takahashi. Doktor Thompkins wymowil sie. Co bylo szlachetne z jego strony. To znaczy, gdybym byla na jego miejscu... sama nie wiem. Mysle, ze poszlabym na calosc i pozwolila, aby w najwazniejszym momencie omsknal mi sie skalpel. Jim Henderson przezyl operacje. Zawdzieczal zycie ludziom pochodzacym z grup etnicznych i religijnych, ktorych kazal nienawidzic swoim zwolennikom. Ciekawilo mnie, jak sie z tym czuje, ale nie na tyle, zeby go o to zapytac. Mialam znacznie wazniejsze rzeczy na glowie. Przede wszystkim Rob. Rob odzyskal przytomnosc dopiero nastepnego dnia. Akurat siedzialam obok niego. Poszlam do domu zaraz po tym incydencie z Hendersonem; wlasciwie to przylezli szpitalni ochroniarze i wywalili mnie. Jak sie blizej zastanowic, to takie potraktowanie bohatera wydaje sie okropne. Jedna z pielegniarek eskortujacych Jima Hendersona na sale operacyjna zakapowala mnie, bo grozilam pacjentowi. Faktycznie grozilam. Ale przeciez w pelni sobie na to zasluzyl. Tak czy owak, wrocilam do domu z rodzicami, bracmi i Claire i dzieki temu moglam sie pare godzin przespac. Wzielam prysznic, przebralam sie, zjadlam cos, zabralam Chiggera na spacer, w tym kawalek z rodzicami. Nie byli zachwyceni perspektywa trzymania pod wlasnym dachem psa szkolonego do atakowania ludzi, ale kiedy im wyjasnilam, ze gliniarze by go uspili, a Prawdziwi Amerykanie nie zajmowali sie nim jak nalezy, wyrazili zgode. To, ze Chigger zezarl antyczny dywanik, tez im sie nie spodobalo, ale po trzech czy czterech miseczkach Dog Chow mial dosyc, wiec nie widze problemu. Byl po prostu glodny. Nastepnego dnia siedzialam w szpitalu, przegladajac lokalna gazete, ktora nie zajaknela sie slowem na temat mojego udzialu w ujeciu niebezpiecznego przywodcy najwiekszej organizacji paramilitarnej w poludniowej czesci stanu, kiedy Rob zaczal sie budzic. Odlozylam gazete i pobieglam po jego mame, ktora takze czekala, az sie obudzi. Wrocilysmy biegiem do jego pokoju... Przy drzwiach uslyszalam, ze ktos wola mnie slabym glosem z drugiej strony korytarza. Odwrocilam sie i zobaczylam doktora Krantza, ktory lezal w salce dokladnie naprzeciwko pokoju Roba. Wokol lozka zgromadzilo sie pare osob. Kilka rozpoznalam, w tym agentow specjalnych Smith i Johnsona, ktorzy przedtem prowadzili moja sprawe. To znaczy, dopoki doktor Krantz ich nie odsunal. Przyjemnie bylo stwierdzic, ze potrafili calkowicie zapomniec o urazach z przeszlosci i nadal zyc w zgodzie. -No, no, no - powiedzialam, wchodzac do zatloczonego pokoiku. - Co to jest? Narada sztabowa? Doktor Krantz rozesmial sie. Nigdy przedtem nie slyszalam, jak sie smieje. -Jessico - powiedzial. - Ciesze sie, ze cie widze. Jest tu pare osob, ktore powinnas poznac. A potem - z noga na wyciagu, z kolcami sterczacymi z metalowego urzadzenia wokol zabandazowanej rany, gdzie przedtem tkwil wetkniety przeze mnie kamien - przedstawial mi kolejno swoich gosci. Byla tam jego zona (wygladala dokladnie tak samo jak on, tyle ze miala wlosy); niewysoka starsza pani o nazwisku Pierce, ktore bardzo do niej pasowalo* ze wzgledu na przenikliwe oczy, niebieskie jak bucik dla niemowlecia, ktory pracowicie dziergala na drutach; a takze chlopak mniej wiecej w moim wieku, o imieniu Malcolm. Agentow specjalnych Smith i Johnsona juz znalam. -Przeprowadzilas prawdziwa inwazje na oboz Prawdziwych Amerykanow, Jessico - stwierdzil agent specjalny Johnson. -Dzieki - odparlam skromnie. -Jessica zawsze wprawiala nas w podziw swoja umiejetnoscia perswazji - powiedziala agentka specjalna Smith. - Ma prawdziwy dar zjednywania ludzi dla swojej sprawy... jakakolwiek by ta sprawa akurat byla. -Nie moglabym tego dokonac - zapewnilam - bez pomocy wsiokow. W pokoju zapadla niezreczna cisza, co wynikalo prawdopodobnie z tego, ze nikt z obecnych poza mna nie rozumial w pelni znaczenia tego slowa. -Na pewno ucieszy cie wiadomosc - odezwal sie wreszcie doktor Krantz - ze Seth wyjdzie z tej przygody bez szwanku. Oparzenie powinno zniknac bez sladu. -Swietnie - powiedzialam. Ciekawa bylam, co slychac w pokoju Roba. Na pewno zdazyl sie juz przywitac z mama. A moja kolej? -Policjant postrzelony podczas akcji - ciagnal Krantz - tez dochodzi do zdrowia. Podobnie jak wszyscy twoi, hm, przyjaciele. Zwlaszcza pan Chicken. -Chick - poprawilam. - To tez wspaniala nowina. Znowu zapadla cisza. Malcolm, siedzacy na parapecie i grajacy w gameboya, podniosl wzrok i powiedzial: Pierce (ang.) - przebijac, przewiercac (przyp. tlum.). -No, dalej. Niech pan zapyta. Doktor Krantz odchrzaknal zaklopotany. Agenci specjalni Johnson i Smith wymienili sploszone spojrzenia. -Zapyta o co? - zainteresowalam sie. Chociaz wiedzialam. Juz wiedzialam. -Jessico - odezwala sie agentka specjalna Smith - od poczatku zle sie zabralismy do wspolpracy z toba. Wiem, co sadzisz na ten temat, ale chce cie zapewnic, ze teraz nie bedzie tak jak... jak za pierwszym razem. Doktor Krantz pracuje z ogromnym powodzeniem z... osobami takimi, jak ty. Pani Pierce i Malcolm stanowia czesc jego zespolu. Pani Pierce poslala mi mily usmiech znad dzieciecego bucika. -To prawda, kochanie - powiedziala. -Naprawde uwazam - mowila dalej agentka specjalna Smith, siegajac reka do perlowego klipsa - ze polubilabys te prace, Jessico. Zwlaszcza przy twoim stosunku do pana Hendersona. Wlasnie tego typu ludzi tropi doktor Krantz i jego druzyna. Ludzi typu Jima Hendersona. Spojrzalam na Krantza. Wygladal duzo sympatyczniej w szpitalnym szlafroku niz w swoim zwyklym stroju, to jest garniturze z krawatem. -To prawda, Jessico - powiedzial. - Ktos z twoimi zdolnosciami bylby cennym nabytkiem dla naszej druzyny. I niczego bysmy od ciebie nie zadali poza paroma godzinami czasu tygodniowo. -Naprawde? Nie musialabym mieszkac w Waszyngtonie? - zapytalam nieufnie. -Oczywiscie, ze nie - odparl doktor Krantz. -I moglabym nadal chodzic do szkoly? -Oczywiscie - zapewnil. -Prasa by sie w to nie mieszala? To znaczy, dopilnowalby pan, zeby nikt sie o tym nie dowiedzial? -Jessico - powiedzial Krantz -uratowalas mi zycie. Przynajmniej tyle jestem ci winien. Spojrzalam na Malcolma. Wydawal sie pochloniety gra, ale kiedy poczul na sobie moj wzrok, podniosl glowe. -Pracujesz dla nich? - zapytalam szorstko. - Podoba ci sie to? Malcolm wzruszyl ramionami. -Jest OK - odparl i wrocil do gry. Sadzac po tym, jak zaczerwienily sie jego policzki, wspolpraca z doktorem Krantzem byla dla niego bardziej niz OK. Dla tego przecietnego z wygladu chlopaka stanowila szanse wyjscia z tlumu. Wobec innych silil sie na obojetnosc, ale widac bylo wyraznie, ze poza ta praca swiat dla niego nie istnieje. -A pani? - zagadnelam pania Pierce. -Och, moja droga - odparla z anielskim usmiechem. - Zyje po to, zeby pomagac pozbywac sie takich skurwieli jak ten swir Jim Henderson. Po tej zaskakujacej uwadze zajela sie ponownie dzierganiem bucika. No, no. Spojrzalam na doktora Krantza. -Cos panu powiem - rzeklam. - Zastanowie sie nad tym, w porzadku? -Dobrze - odparl Krantz z usmiechem. - Zrob to. Zyczylam mu zdrowia, pozegnalam sie z pozostalymi i pomknelam na druga strone korytarza. W pokoju Roba oprocz pani Wilkins byli rowniez jej bracia oraz Mow-Mi-Gary. -Och - zawolala mama Roba, kiedy weszlam. - Oto i ona! Rob, ktorego ciemne wlosy odcinaly sie ostro od bieli bandaza i poduszki, usmiechnal sie do mnie blado. Byl to najpiekniejszy usmiech, jakim mnie w zyciu obdarowano. W jednej chwili wszelkie mysli o doktorze Krantzu i Federalnym Biurze Sledczym wywietrzaly mi z glowy. -Czesc - powiedzialam, kierujac sie w strone lozka. Na te okazje przywdzialam spodnice. Nie byla to wieczorowa atlasowa kreacja, ale wnoszac po pelnym uznania blysku w lustrujacych mnie szarych oczach, Rob mial inne zdanie na ten temat. -Co wy na to, zebysmy zwiedzili te kafeterie, o ktorej tyle slyszalem? - odezwal sie wujek Roba. -O, tak, chodzmy - powiedziala pani Wilkins. A potem w towarzystwie braci i Mow-Mi-Gary'ego opuscila pokoj. Coz, subtelne to nie bylo. Ale spelnilo swoja role. Rob i ja zostalismy sami. Wreszcie. Jakis czas pozniej podnioslam glowe z jego ramienia, gdzie zlozylam ja, wyczerpana namietnymi pocalunkami, i oznajmilam: -Rob, musze ci cos powiedziec. -Nie zaprosilem cie - odparl - bo nie chcialem, zebys miala jakis problem z rodzicami. Przez chwile wydawalo mi sie, ze zwariowal. No wiecie, ze pani Henderson pomieszala mu w glowie ta misa tluczonych ziemniakow. -O czym ty mowisz? -O weselu Randy'ego - wyjasnil Rob. - Jest w Wigilie. Twoi rodzice na pewno nie pozwola ci nigdzie wyjsc w Wigilie. Wiec musialabys naklamac i tylko wpakowalabys sie w tarapaty. Zamrugalam zdumiona. Wiec dlatego nie poprosil, zebym z nim poszla? Bo sadzil, ze moi rodzice nie pozwola mi wyjsc? Ale przeciez mogl mi to powiedziec, zamiast pozwolic, bym podejrzewala, ze chce to zaproponowac jakies innej dziewczynie... Staralam sie jednak nie okazac ulgi. -Rob - rzeklam - daj z tym spokoj. Nie to chcialam powiedziec. -Nie? - zdziwil sie. - No to co? -Poza tym rodzice bez problemu pozwoliliby mi wyjsc w Wigilie. W Wigilie niczego nie urzadzamy. Dopiero w pierwszy dzien swiat idziemy do kosciola, otwieramy prezenty, jemy swiateczny obiad itd. -Ale nie mow mi, ze powiedzialabys im prawde - odparl. - To znaczy, ze jestes ze mna. Przyznaj sie, Mastriani. Wstydzisz sie mnie. Bo jestem ze wsi. -To nieprawda - oswiadczylam. - To ty sie mnie wstydzisz! Bo jestem z miasta. I chodze jeszcze do szkoly sredniej. -Przyznaje - zgodzil sie - ze fakt, ze jestes jeszcze w szkole sredniej, mocno mi nie odpowiada. Dla faceta w moim wieku chodzenie z szesnastoletnia dziewczyna jest troche niezwykle. Spojrzalam na niego zniesmaczona. -Jestes tylko dwa lata ode mnie starszy, glupolu. -Wszystko jedno - powiedzial. - Sluchaj, czy musimy teraz o tym mowic? Bo na wypadek, gdybys nie zauwazyla, zostalem ranny w glowe i nazywanie mnie glupolem nie poprawia mi samopoczucia. -Coz - rzeklam, zagryzajac dolna warge - to, co zamierzam ci powiedziec, raczej nie poprawi ci humoru. -Co takiego? - spytal Rob. Wydawal sie znuzony. -Twoj tata. - Uznalam, ze lepiej, jesli to z siebie po prostu wyrzuce. - Widzialam jego zdjecie w pokoju twojej mamy i wiem, gdzie on jest. Rob patrzyl na mnie spokojnie. Nie zdjal nawet rak z moich ramion. -Och - mruknal tylko. -Nie chcialam wtykac nosa w nie swoje sprawy - dodalam szybko. - Naprawde. To sie stalo przypadkiem. Po prostu zobaczylam jego zdjecie, a w nocy przysnilo mi sie, gdzie jest. Powiem ci, oczywiscie, jesli chcesz wiedziec. Ale jesli nie chcesz, to tez w porzadku. Nigdy juz nie wspomne slowem na ten temat. -Mastriani - powiedzial Rob, zasmiawszy sie krotko. - Ja wiem, gdzie on jest. Szczeka mi opadla. -Wiesz? Wiesz, gdzie on jest? -Odbywa kare dziesieciu do dwudziestu lat w Stanowym Wiezieniu dla Mezczyzn w Oklahomie za napad z bronia w reku - powiedzial Rob. - Fajny facet, co? A ja jestem jablkiem, ktore padlo niedaleko od jabloni. Zaloze sie, ze teraz marzysz tylko o tym, zeby mnie przedstawic rodzicom. -Ale ty nie jestes pod nadzorem kuratora z tego powodu -powiedzialam pospiesznie. - To znaczy, nie za cos takiego, jak napad z bronia w reku. Za cos takiego nie dostaje sie opiekuna z urzedu, tylko idzie siedziec. Wiec cokolwiek zrobiles... -Cokolwiek zrobilem - wszedl mi w slowo Rob - bylo bledem i juz sie nie powtorzy. Ku mojemu zalowi puscil mnie i zalozyl rece za glowe. Nie smial sie juz. -Rob - powiedzialam. - Nie myslisz chyba, ze to dla mnie wazne? To znaczy, twoj tata? Nie mamy wplywu na to, kim sa nasi krewni. - Pomyslalam o cioci Rose, ktora o ile mi wiadomo, nigdy nie dokonala napadu z bronia w reku, ale gdyby bycie antypatycznym stanowilo przestepstwo, siedzialaby juz dawno. - Skoro nie jest dla mnie wazne, ze kiedys cie aresztowano, dlaczego mialoby mnie odchodzic... -Powinno cie obchodzic - przerwal mi Rob. - Rozumiesz, Mastriani? Powinno cie obchodzic. I powinnas w soboty wieczorem chodzic na tance jak normalna dziewczyna, a nie zakradac sie do tajnych obozow organizacji paramilitarnej i ryzykowac zycie, zeby zlapac jakichs psychopatycznych mordercow... -Tak? - Zaczelo mnie to denerwowac. - Wiec nie jestem normalna dziewczyna? Moze i nie, ale przypadkiem podoba mi sie to, kim jestem. Wiec jesli tobie sie nie podoba, to mozesz po prostu... Rob wyjal rece zza glowy i ujal mnie za ramiona. -Mastriani - powiedzial. -Mowie powaznie, Rob - burknelam, probujac zrzucic jego rece. - Jesli ci sie nie podobam, to mozesz isc do... -Mastriani - powtorzyl i zamiast mnie puscic, przyciagnal mnie do siebie, az moja twarz znalazla sie w odleglosci paru centymetrow od jego twarzy. - Na tym wlasnie polega problem. Za bardzo mi sie podobasz. Kiedy staral sie dowiesc, jak bardzo mu sie podobam, drzwi pokoju otworzyly sie i przestraszony glos zawolal: -Och! Przepraszam! Odskoczylismy od siebie. Odwrocilam sie gwaltownie i zobaczylam mojego brata Douglasa, bardzo czerwonego na twarzy. Obok niego stala, to po prostu niesamowite, okropnie oniesmielona Tasha Thompkins. -Hej, Douglas. Hej, Tasha - rzucilam obojetnym tonem. -Hej - odezwal sie slabym glosem Rob. -Hej - odparla Tasha. Sprawiala wrazenie, jakby miala ochote uciec, ale moj brat polozyl reke na jej szczuplym ramieniu. Moj brat Douglas polozyl reke na ramieniu dziewczyny -a ona odzyskala panowanie nad soba. -Jess - powiedziala - ja tylko... chcialam przeprosic. Za to, co powiedzialam tamtego wieczoru. Ojciec mi powiedzial, co zrobilas - wiesz, ze schwytalas ludzi, ktorzy... zrobili... to z moim bratem, i ja po prostu... -Wszystko w porzadku, Tasha - powiedzialam. - Wierz mi. -Taa - odezwal sie Rob - to byla prawdziwa przyjemnosc. No, moze z wyjatkiem tego momentu, kiedy dostalem po glowie tluczkiem do ziemniakow. -Miska na ziemniaki - sprostowalam. -Miska na tluczone ziemniaki, oczywiscie - zgodzil sie Rob. -Naprawde wszystko w porzadku - zwrocilam sie do Tashy, ktora wydawala sie lekko zaniepokojona nasza wymiana zdan. - Mam nadzieje, ze bedziemy sie przyjaznic. -Bedziemy - powiedziala z oczami blyszczacymi od lez. - Bardzo bym chciala. Wyciagnelam ramiona i Tasha wsunela sie w nie, obejmujac mnie mocno. -Jesli zlamiesz serce mojemu bratu, ja zlamie ci nos, rozumiesz? - szepnelam jej do ucha. Tasha zesztywniala, a potem puscila mnie i wyprostowala sie. Nie wygladala jednak na przestraszona. Wygladala na szczesliwa. -Nie zlamie - powiedziala, siegajac po dlon Douglasa. - Nie martw sie Douglas zaniepokoil sie, ale nie dlatego, ze Tasha wziela go za reke. -Czego nie zlamiesz? - spytal. Zerknal na mnie podejrzliwie. - Jess, cos ty jej powiedziala? -Nic - odparlam slodko i usiadlam z powrotem na lozku Roba. A potem za ich plecami odezwal sie znajomy glos. Puk, puk - i do pokoju wpadla moja mama razem z tata, Michaelem, Claire, Ruth i Skipem. -Wstapilam po drodze, zeby spytac, czy nie chcialabys czegos przekasic w restauracji... - glos mamy zamarl, kiedy zobaczyla, gdzie siedze. Albo raczej obok kogo siedze tak blisko. -Mamo - powiedzialam z usmiechem, nie podnoszac sie. - Tato. Ciesze sie, ze jestescie. Chcialabym wam przedstawic mojego chlopaka Roba. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/