ALISTAIR MACLEAN Zlota Zemsta SIMON GANDOLFI PRZELOZYL GRZEGORZ WOZNIAK TYTUL ORYGINALU: GOLDEN VENGEANCE (THIRD IN ALISTAIR MACLEAN'S GOLDEN GIRL SERIES) PODZIEKOWANIA Serdecznie dziekuje Marii Nielsen za cierpliwosc, zachete, a nade wszystko za cenna dokumentacje dotyczaca Filipin. Dziekuje takze Beldonowi Butterfieldowi za goscinnosc i pomoc, jaka mi okazal w Mexico City, gdy powstawal drugi szkic niniejszej ksiazki. Slowa wdziecznosci kieruje rowniez do pracownikow American Airlines, moich wspanialych przewodnikow po labiryntach niezliczonych miedzynarodowych portow lotniczych. Dla Antony'ego i Caroline w prezencie slubnym PROLOG W rekach sciskal snajperski manlicher kaliber.9. Byl niewielkiego wzrostu. Mowiono, ze pochodzil z Hiszpanii lub Ameryki Poludniowej, a w branzy zwano go Sin, odhiszpanskiego sin error - bezbledny, bo nigdy nie chybial. Lezal na kawalku styropianu wewnatrz hebanowej trumny, ktora znajdowala sie w staromodnym karawanie z rzezbionymi w mahoniu kolumnami i otwartymi bokami, jak - nie przymierzajac - stylowe, wiktorianskie loze. Silnik zagrzal sie na zatloczonych ulicach Hongkongu i gdy przejezdzali przez kuta brame cmentarza, z chlodnicy buchnela para. Kierowca skrecil na trawnik. Karawan zakolysal sie na krawezniku i wolno potoczyl po pochylosci. Sin odsunal ruchoma deske trumny. Z zewnatrz otwor przystawialy sztuczne lilie plastikowego wienca. Popatrzyl na rowne rzedy kamiennych nagrobkow na zboczu i gdy w polu widzenia pojawil sie swiezo wykopany grob, zastukal dwukrotnie w wieko, dajac znac kierowcy, ze juz. Do mogily znajdujacej sie w polowie wzgorza bylo nie wiecej niz sto metrow. Dwoch pracownikow cmentarza ukladalo wlasnie platy plastikowej, zielonej darni na czerwieniejacej w sloncu i polyskujacej rosa ziemi. Zapiszczaly resory, karawan zakolysal sie, gdy zwalisty, skosnooki kierowca wygramolil sie z szoferki. Wyciagnal z kieszeni szwajcarski skladany noz wojskowy i jednym ruchem przebil gume w lewym przednim kole. Niespiesznie obszedl pojazd, po czym ze schowka obok trumny wyjal podnosnik i klucze. Wyciagnietym ku gorze kciukiem dal znak Sinowi, ze wszystko jest w porzadku. Zdjal uszkodzone kolo i zaczal toczyc je w strone cmentarnej bramy. Pogrzeb Mai'sin Jasmine Li, wnuczki sir Philipa Li, zaczal sie trzy godziny pozniej. Byl piatek. Powietrze parne, jak zawsze gdy zaczynala sie pora tajfunow. Ceremonie prowadzil biskup obrzadku episkopalnego. W sprawozdaniach prasowych zastanawiano sie pozniej, czy uroczystosc oznaczala kres najbrutalniejszej wojny na szczycie hongkongijskiej finansjery, czy tylko zawieszenie broni. W pogrzebie wzielo udzial dwoch glownych przeciwnikow: sir Philip Li - co bylo oczywiste - oraz Wong Fu - co bylo absolutnym zaskoczeniem, roznilo ich bowiem wszystko: interesy, pochodzenie, a nade wszystko sposob postepowania. Sir Philipa Li szanowano jako seniora starej finansjery w Hongkongu. Nalezal do tych, ktorzy uwazaja, ze majatek i pieniadze to nie tylko przywileje, ale takze obowiazki wobec spoleczenstwa. Zasiadal wiec w radach wielu fundacji dobroczynnych, zabieral glos na temat przyszlosci kolonii i bral udzial z ramienia rzadu brytyjskiego w negocjacjach z Pekinem w sprawie przekazania wladzy. (W 1997 roku - jak wiadomo - uplywa termin brytyjskiej dzierzawy Hongkongu i dawny klejnot Korony przejmie Chinska Republika Ludowa). Zapraszano go na posiedzenia Komisji Spraw Zagranicznych Senatu Stanow Zjednoczonych i zasiadal w Komitecie Doradczym Banku Swiatowego ds. Azji. Interesy swego imperium prowadzil w tradycyjnym, paternalistycznym stylu. O jego dobroci i uprzejmosci opowiadano legendy: fundowal stypendia, by nie marnowal sie jakis obiecujacy talent, wysylal czek do szpitala, gdy trzeba bylo pokryc koszty czyjegos leczenia. Takimi czynami zyskal sobie wieksza wdziecznosc ludzi niz duzymi sumami pieniedzy, ktore przelewal na konta fundacji dobroczynnych. Dziesiatki wiazanek i wiencow pokrywajacych grob byly bardziej wyrazem wdziecznosci wobec sir Philipa niz holdem dla zmarlej wnuczki. Ceniono go takze za dzialalnosc na polu kultury. Za mlodu studiowal literature francuska w Oksfordzie, w Princeton zrobil dyplom z ekonomii i w obu uczelniach ufundowal katedry sinologii. Zasiadal w radzie powierniczej Opery Krolewskiej. Hojnie lozyl na nowojorska Metropolitan Opera. Powiadano, ze jego kolekcja szkla i jedwabnych kobiercow modlitewnych nie ma sobie rownej w swiecie. Mowil znakomicie po francusku i hiszpansku. Wiele podrozowal - przyjmowano go w palacach prezydenckich i urzedach premierow, witano na uniwersytetach. Z rowna swoboda poruszal sie w swiecie polityki, co i wsrod swiatowej elity intelektualnej. Cieszyl sie zaufaniem swoich kolegow finansistow, ktorzy cenili jego zdanie. Nikogo wiec nie dziwilo, ze w uroczystosci pogrzebowej wzial udzial sir Euan Wiley, prezes zarzadu Cairns Oliver. Byl to subtelny dowod powiazan sir Philipa z wielkim zagranicznym hongiem. W przeciwienstwie do sir Philipa Li, zawsze tajemniczy Wong Fu reprezentowal tzw. nowe pieniadze. Jego szanghajski akcent zdradzal dosc skromne pochodzenie, choc niczego nie mozna bylo powiedziec z cala pewnoscia. O wszystkim, co tyczylo osoby Wong Fu, mowiono "podobno". Podobno wiec nosil tradycyjne, chinskie nakrycie glowy, podobno zawsze korzystal z tlumacza w czasie oficjalnych konferencji i podobno kierowal swoim imperium za pomoca telefonu oraz grupki zaufanych osob i niemal nigdy nie opuszczal swego apartamentu na ostatnim pietrze wiezowca Wong Fu przy prestizowej Connaught Road. Jedno tylko wiedziano z cala pewnoscia - nie znosil fotografow, czego dowodem byly setki roztrzaskanych przez jego goryli aparatow nalezacych do tych, ktorzy podjeli ryzyko liczac, ze sie uda. Jednak zdjecia Wong Fu nie znajdziecie w zadnej agencji, zadnej firmie prasowej i w ogole nigdzie. Dzieki temu tajemniczy Wong Fu mogl poruszac sie po Hongkongu nie obawiajac sie, ze zostanie rozpoznany. I oto teraz przybyl na pogrzeb wnuczki swego rywala! Wszyscy Wyciagali szyje, zeby zajrzec do jego mercedesa, gdy nieliczna grupka zalobnikow, ktorych zaproszono do udzialu w ceremonii, udawala sie na cmentarz. W oczach gapiow, ktorzy zgromadzili sie przed brama, kawalkada samochodow wiozacych wielkich i szlachetnych, czy raczej - co bedzie scislejsze - wielkich i poteznych, przypominala parade gwiazd przed rozdaniem Oscarow. Zapewne wspolczuli sir Philipowi, ale zmarla nie budzila zadnych emocji. Urodzila sie i wychowala w Stanach Zjednoczonych, tu, w Hongkongu, nikt jej nie znal, a wypadek samochodowy, w ktorym stracila zycie, wygladal jak setki innych, wiec niewiele o nim mowiono. Prawda tymczasem byla znacznie bardziej skomplikowana i okrutna, niz mozna by to sobie wyobrazic. 1 Siedem tysiecy wysp i wysepek wchodzacych w sklad Filipin rozsypalo sie po Morzu Poludniowochinskim jak paciorki z rozerwanego sznura korali. Na poludnie od Filipin lezy wyspa Kalimatan, ktorej polnocna czesc, Sabah, stanowi prowincje Malezji. Tedy wlasnie, przesmykiem miedzy Malezja a Filipinami, liczacym w najwezszym miejscu ledwie dwanascie mil morskich, biegnie jeden z najbardziej uczeszczanych i niebezpiecznych szlakow zeglugowych w swiecie. Wedlug danych Miedzynarodowego Biura Zeglugi tu wlasnie notuje sie najwiecej napadow pirackich.W mdlym swietle ksiezyca, za rafa oslaniajaca najbardziej na poludnie wysunieta czesc archipelagu, polyskiwal skrawek plazy, ale nawet najbystrzejsze oko nie wylowiloby z ciemnosci dwoch smuklych jak strzaly, czarnych lodzi, ktore czekaly w mroku za koralowa skala. Dlugie na osiemnascie metrow, szerokie na poltora mogly ciac wode jak brzytwy. Przed wywrotka zabezpieczaly je plywaki wysuniete daleko w bok na bambusowych pretach. Dzieki poteznym silnikom nawet przy pelnym obciazeniu rozwijaly predkosc czterdziestu wezlow. Wysoki brzeg zaslanial od wiatru, rafa - od oceanicznej fali. Basligi - jak nazywano lodzie tego typu - unosily sie na gladkiej wodzie zatoki lekko jak drapiezne ptaki czyhajace na ofiare - piekne, lecz wrozace smierc. Zaloge kazdej lodzi stanowilo osiemnastu Filipinczykow, muzulmanow z plemienia Badjao. Wszyscy byli niscy i drobnej budowy. Teraz przekomarzali sie z cicha, oczekujac na sygnal rozpoczynajacy polowanie na ofiare. Inaczej Chinczycy. Bylo ich czterech. Milczeli i w ogole zachowywali powage, jak przystalo na zawodowcow - specjalistow od mokrej roboty. Wszyscy byli dluznikami Wong Fu, najbogatszego sposrod tych, ktorzy przybyli do Hongkongu po upadku Czang Kaj-szeka i jego Kuomintangu w Chinach. Dlug do splacenia mial cene krwi. Ci wspolczesni piraci byli uzbrojeni w szybkostrzelne - dwiescie pociskow na minute - automaty Kalasznikowa model 47. Mieli takze noze - ostre jak lancet barongi, a dwoch z nich dodatkowo po kilka granatow przy pasach. Najstarszy, dowodca, przykucnal przy radarze. Uwaznie sledzil blyszczacy punkt na ekranie. Trzytysiecznik w dziewiczym rejsie z Korei Poludniowej do Davao na Filipinach i dalej do Singapuru byl ich celem. Motorowiec Ts'ai Yen mial sto metrow dlugosci i dwadziescia w najszerszym punkcie kadluba. W ladowniach mial miejsce na dwa tysiace ton drobnicy. Diesle firmy Mann gwarantowaly szybkosc osiemnastu wezlow. Byl to jednak dziewiczy rejs frachtowca i glowny mechanik oszczedzal maszyny, zredukowal wiec obroty do dwoch trzecich. Ts'ai Yen niosl filipinska bandere. Armator - South Asia Sail & Steam Ship Company - zarejestrowal frachtowiec w Manilii i nazwa stolicy Filipin widniala na rufie jako port macierzysty, choc w rzeczywistosci statek byl najnowszym nabytkiem towarowo-pasazerskiej floty sir Philipa Li z Hongkongu. Zaloga liczyla osmiu filipinskich marynarzy, kapitan pochodzil z Chorwacji, pierwszy oficer z Seszeli, drugi z Hongkongu, a pierwszy i drugi mechanik legitymowali sie paszportami z Tajwanu. W przesmyku miedzy Kalimatanem a Filipinami bylo tloczno jak na autostradzie. Radar sygnalizowal obecnosc trzydziestu dwoch innych statkow, wiec kapitan z pierwszym oficerem nie schodzili z mostka. Drugi oficer, wysoki mlody Chinczyk, stal w cieniu szalupy ratunkowej i obserwowal jedyna pasazerke w tym rejsie - panne Jasmine Li. Jasmine - czy jak ja zwano w rodzinie i wsrod przyjaciol Jay - liczyla sobie dwadziescia dwa lata. Byla jedyna corka Petera Li, mlodszego z synow sir Philipa, naturalizowanego, podobnie jak jej matka, obywatela USA. Rodzice nie zyli, zgineli z rak przypadkowych rabusiow w Waszyngtonie i dziadek zazyczyl sobie, aby Jay zamieszkala w Hongkongu. Rodzina matki, jak rowniez malzonka sir Philipa przekonali jednak seniora, aby Jay najpierw ukonczyla nauke w Stanach. Zapisano ja wiec do ekskluzywnej szkoly prywatnej w poblizu Waszyngtonu, w ktorej przygotowywala sie do studiow wyzszych, specjalizujac sie w sztuce pisarskiej. Po maturze chciala wstapic na uniwersytet stanowy w Idaho, ale sir Philip byl zdania, ze jesli juz, to powinna raczej wybrac prestizowa, zenska uczelnie, jak na przyklad Wellesley albo Bennington. Nie odwazyla sie sprzeciwic i zapisala sie do Wellesley - zenskiego Harvardu, gdzie zreszta spotkala wiekszosc przyjaciolek ze szkoly. Obecnie sir Philip uznal, ze czas wydac ja za maz. Szukal odpowiedniej partii wsrod mlodych chinskich spadkobiercow wielkich fortun Hongkongu. Z dyskretnych uwag babki Jay dowiedziala sie, ze sporzadzono juz nawet liste ewentualnych kandydatow. Osobiscie nie zyczyla sobie zadnego z nich. Stala przy burcie i wpatrywala sie w fosforyzujace w swietle ksiezyca fale. Przez cale zycie zawsze ktos czuwal, by nie zrobila jakiegos niewlasciwego kroku. I choc morze kojarzylo jej sie z wolnoscia i swoboda, takze teraz miala swojego aniola stroza - mlodego oficera, ktory dyskretnie wtapial sie w cien szalupy ratunkowej. Przez krotka chwile zastanawiala sie, czy nie powiedziec mu, zeby wreszcie zostawil ja sama. Zrezygnowala, wiedzac, ze to i tak nic nie da. Owszem, uslyszy kilka uprzejmych slow, zapewne jakies przeprosiny, niewykluczone, ze mezczyzna odejdzie pare krokow, spusci na chwile wzrok, ale nadal bedzie czujnie penetrowal wszystko dookola. Bez slowa odwrocila sie i nie zwazajac na mlodego oficera zeszla pod poklad, do kajuty. Zajmowala kabine wlasnie drugiego oficera, zakladajac, ze czlowiek, ktory jej pilnowal, byl rzeczywiscie marynarzem. Na czas rejsu przeniosl sie on do mesy i tam sypial na sofie, jesli w ogole sypial w tym rejsie. Kabina byla niewielka. Koja zajmowala cala przestrzen pod jedynym iluminatorem, a waski stolik z szufladami musial byc i biurkiem, i toaletka. Umeblowania dopelnialo skladane krzeslo oraz szafa w scianie. W malej lazience znajdowala sie morska toaleta, prysznic i umywalka. Komputer typu laptop stal na stole. Ts'ai Yen wyposazono w najnowsze urzadzenia przeladunkowe i nawigacyjne, a Jay miala przygotowac dla popularnego magazynu serie artykulow z dziewiczego rejsu tego nowoczesnego frachtowca. Postanowila pisac codziennie co najmniej kilka stron, ale na razie stworzyla tylko ze dwiescie wersji wstepu i nic wiecej. Popatrzyla w lustro, jakby tam szukala natchnienia. W szkole i na uczelni zazdroszczono jej pewnosci siebie. Wszystko to zmienilo sie jednak, gdy znalazla sie w Hongkongu. Zaraz w pierwszym tygodniu jej pobytu, w czasie lunchu w restauracji Gabbiego w hotelu "Na Polwyspie" - ci, co znaja Hongkong, potwierdza, ze nie ma lepszego lokalu - babka ostrzegla ja, ze ma uwazac na siebie, bo wszystko rzutuje na opinie o rodzinie: na przyklad to, jak sie nosi i ubiera na ulicy czy na korcie tenisowym, na basenie, czy wreszcie na jachcie. Wlasnie - wyprawy jachtem na zatoke to uswiecona tradycja niedzielna rozrywka starej arystokracji. A wyprawa polegala na tym, ze dwie, trzy luksusowe motorowki - kazda z dziesiecioosobowa zaloga w wykrochmalonych uniformach - cumowaly obok siebie niedaleko brzegu, pasazerowie skladali sobie wizyty i zasiadali do tradycyjnego mah jonga. Plansze i kosci do gry bylyby ozdoba niejednego muzeum chinskiej sztuki zdobniczej. Dotychczas Jay znala zupelnie inne przejazdzki jachtem - bryzgi fal, ostra zegluge na wiatr, w otwartej lodzi, tam gdzie Atlantyk obmywa brzegi stanu Massachusetts. Gdy z kolegami wyczerpani wracali do przystani, czekala na nich najwyzej goraca kawa z termosu. W Ameryce, po zeglarskiej wyprawie zasiadalo sie na plazy przy ognisku i pieklo steki. Tu zas, w Hongkongu, zawsze czekala armia kucharzy z pomocnikami i mnostwem najwyszukanszych dan. Noce na plazy w Massachusetts bywaly namietne. W Hongkongu zawsze trzeba pamietac, "co ludzie powiedza". Ale Massachusetts tez mialo swoje tajemnice - myslala Jay wspominajac rodzicow jej przyjaciol. Nie wywieszano co prawda ostrzegawczych napisow na nadmorskich willach, ale i tak wiadomo, ze ich progi sa za wysokie dla Zydow i dla tych, ktorzy nie naleza do towarzystwa. Jay nalezala. Byla wnuczka sir Philipa, chrzescijanka, dziedziczka statkow, farm i bankow. Tak, Massachusetts to byl jej swiat i tam czula sie u siebie. Mogla byc corka Richarda Smitha - banki i stal. Albo banki i wegiel. Lub banki i inne surowce badz galezie gospodarki. Ale nade wszystko banki. Bank to paszport, karta wizytowa, zwlaszcza jesli jest szacowny, wiekowy, a pieniadze duze, jak bank sir Philipa Li, ktorego prapradziadek zaczynal ongis W Makao, kredytujac szkockich kupcow opium, Jacka Cairnsa i Matthew Olivera. Gdy zas na poczatku wojny opiumowej Lin Tse-hsu, Wysoki Komisarz Jego Wysokosci cesarza Chin, nakazal w 1839 roku konfiskate ich towaru, prapradziadek Li pospieszyl z pozyczka, a pozniej sfinansowal przenosiny szkockich firm do Hongkongu. Cairns Oliver, Jardine Matheson, Swires - to byly najwieksze europejskie domy handlowe w Chinach. W miare uplywu lat poteznialy one, obrastaly w majatek i wplywy, az staly sie miedzynarodowymi koncernami z akcjami notowanymi na pieciu najwazniejszych gieldach, od Nowego Jorku, po Frankfurt i Tokio. Firma Li natomiast miala tylko jednego akcjonariusza. Byl nim sir Philip. Patrzac w lustro, Jay zadumala sie nad przyszloscia. Firma Li zawsze bedzie miala tylko jednego akcjonariusza. Nastepnym bedzie wlasnie ona, jesli oczywiscie pozostanie w rodzinie. Inaczej zreszta byc nie moze. Nawet jesli wyjdzie za maz, pozostanie przede wszystkim wnuczka sir Philipa. Byla jego wlasnoscia, klejnotem. Tak bylo i tak bedzie, i nie ma o czym mowic. Rozpiela zamek blyskawiczny. Pod jedwabnym dresem krylo sie jedrne, szczuple, chlopiece niemal cialo, z ledwo tylko zaznaczonym, ale apetycznym biustem - efekt wielu godzin na korcie. Pilki odbierala oburacz, nie bylo wiec widac roznicy w umiesnieniu lewego i prawego ramienia. Krotkie wlosy odslanialy uszy. Nos miala zgrabny, oczy szeroko rozstawione, wyrazna szczeke - mogla sie podobac nie tylko w Chinach. Te atrakcyjna sylwetke i mila aparycje takze odziedziczyla po przodkach, jak wszystko w zyciu. Przed wyjazdem ze Stanow slyszala pogloski, ze dziadek wpadl w klopoty finansowe. Mowiono, ze liczac na rychle zakonczenie recesji, zaczal sporo inwestowac na londynskiej gieldzie nieruchomosci. Powiadano, ze w gre wchodzily miliardy dolarow. Kupowal co prawda tanio, ale oczywiscie na kredyt i podobno wpadl w pulapke zadluzenia. Krotko mowiac - przeinwestowal. W fachowej prasie pojawily sie wzmianki, ze bedzie musial renegocjowac zadluzenie, a tu i owdzie spekulowano nawet na temat bankructwa. Pisano, ze sir Li nie rozumie wspolczesnych realiow, ze jest staromodny i powolywano sie na podobne przyklady upadku starych firm. Jay byla innego zdania. Dobrze znala dziadka, wiedziala, ze nie jest ryzykantem. Mial swoje zasady i nigdy ich nie zmienial. Ubieral sie w szare, flanelowe garnitury, wieczorem do obiadu wkladal granatowy lub czarny smoking. Uwazal, ze bialy moga nosic tylko muzycy, kelnerzy i sluzba. Jay usmiechnela sie do swego odbicia w lustrze - taki czlowiek z pewnoscia nie ryzykowal. Zastanowila sie nad wlasnym stosunkiem do dziadka. Trudno powiedziec, zeby go kochala. Kochac mozna ludzi, a sir Philip ucielesnial wladze, moc i potege. Nie, wladze sie szanuje, podziwia. Wladza budzi strach, jest grozna jak wulkan, ktory ogladala z pokladu kilka godzin wczesniej. Mozna te energie wykorzystac, ale jesli sie jej nie ujarzmi, staje sie poteznym czynnikiem destrukcyjnym. Ksiezyc skryl sie za chmurami. Na tle mrocznego nieba i ciemnego jak grafit morza swiatla na burtach i masztach Ts'ai Yen jasnialy tak wyraznie, ze nie byl juz potrzebny wykrywacz. Cel widac bylo golym okiem. Lodzie piratow wyplynely zza rafy i teraz czekaly dokladnie na kursie frachtowca. Noca dzwiek niesie sie po wodzie, wiec nawet Filipinczycy zamilkli. Cisze przerywaly tylko uderzenia fal o smukle burty i daleki jeszcze loskot maszyn Ts'ai Yen. Na polnocy horyzont rozswietlal pomaranczowy odblask wulkanu, a wiatr az tutaj przyniosl slaby zapach siarki, lodzie zas czuc bylo zdechla ryba i olejem kokosowym. Ruszyli. Kilwater za smuklymi kadlubami polyskiwal w mroku jak roj swietlikow. Lodzie rozdzielily sie. Zajely miejsca po obu stronach toru, srodkiem ktorego plynal Ts'ai Yen. Miedzy soba rozciagnely zwoj mocnej, nylonowej liny, jakby rzucily siec, w ktora zaraz wpadnie zdobycz. Tak tez sie stalo. Frachtowiec zahaczyl o line, pociagnal i basligi przylgnely do burt statku pod nawisem kadluba, poza zasiegiem wzroku wachty w sterowce. Wprawne rece wyrzucily w gore kilka lin z kotwiczkami i w mgnieniu oka pierwsi piraci znalezli sie na pokladzie. Ubranych na czarno i bosych nie mozna bylo zauwazyc w ciemnosciach. Bez slow podzielili sie na dwie grupy i pod wodza Chinczykow ruszyli w milczeniu wzdluz burt ku trapom prowadzacym z glownego pokladu na mostek. Tam zatrzymali sie na chwile i na sygnal - cichy, ledwie slyszalny gwizd - wdarli sie z obu stron do sterowki. Kapitan - wysoki, siwy, postawny mezczyzna, siegal wlasnie po kubek z kawa, gdy trzy kule z kalasznikowa trafily go w serce. Pierwszy oficer zginal od jednej kuli. Statek szedl pod automatycznym pilotem. Sternik, ktory przez lornetke obserwowal horyzont, padl na kolana i wzniosl rece do gory w blagalnym gescie. Poniewaz polecal sie Bogu chrzescijan, wyznawcy Mahometa nie mieli dla niego litosci. Pierwsza kule dostal w nogi, szesc nastepnych wymierzono w kregoslup, zeby bardziej cierpial, i dopiero ostatnia kula, w czolo, polozyla kres mece. Drugi oficer odpoczywal w mesie. Na odglos strzalow zerwal sie z sofy. Z kabury, ktora ukrywal na lydce, nad kostka, wyciagnal bron - Colt, kaliber.9, automat. Uchylil drzwi na korytarz i zobaczyl dwoch Chinczykow z kalasznikowami. Pierwszy kopnieciem wywazyl drzwi do kabiny kapitana, drugi ubezpieczal go z tylu. Gdyby Lu probowal teraz przyjsc pannie Jay z pomoca, zginalby natychmiast. Zatrzasnal wiec drzwi do mesy i przekrecil zasuwke. Mial najwyzej dziesiec sekund i ani chwili wiecej. Domyslal sie, ze piraci wdarli sie na poklad od rufy. Pozostawala wiec tylko jedna droga. Otworzyl iluminator, ktory wychodzil na waskie przejscie przy burcie, tuz pod mostkiem nawigacyjnym. Byl pewien, ze piraci zostawili straz na pokladzie, zakladal, ze tylko jednego czlowieka. Zlapal kolta w zeby. Rekami chwycil sie rury pod sufitem i nogami do przodu wyskoczyl przez iluminator na poklad. W momencie ladowania mial juz bron z powrotem w reku. Przykucnal i pewnie dlatego pierwsza seria z automatu przeszla bokiem. Tez strzelil. Nie liczyl, ze trafi, chcial tylko zyskac sekundy, zeby sie dostac na poklad dziobowy. Udalo sie. Wsparl sie jedna reka o reling, strzelil jeszcze raz i wprawnie, jak nawykly do gimnastyki na przyrzadach zawodnik, przeskoczyl przez burte. W ulamku sekundy dojrzal jeszcze pod soba kadlub lodzi, ktora przylgnela do statku. Jak na swiatloczulym filmie zanotowal, ze burty i wnetrze basliga pomalowano na czarno. Jasniejsze, bo szare, byly tylko wregi oddzielajace przedzial silnikowy na rufie i polpoklad na dziobie. W powietrzu zwinal sie w klebek, chroniac glowe miedzy ramionami. Spadl na bambusowy wysiegnik, ktory laczyl plywak z dziobem lodzi. Uslyszal jeszcze trzask lamanego drewna i pograzyl sie w wodzie. Mocno pracowal rekami i nogami, aby jak najdalej odplynac od statku. W tej chwili bal sie nie tyle piratow, ile smiercionosnego wiru, ktory zawsze sie tworzy wokol pracujacej sruby. Gdy sie wynurzyl, swiatla Ts'ai Yen rozmazywaly sie juz w oddali. Nikt go nie scigal. Byl sam. Sam na oceanie. Jay takze uslyszala strzaly. Przez chwile nie byla pewna, czy snila, czy rzeczywiscie cos sie stalo. Seria na korytarzu potwierdzila, ze to nie sen, a kolejne na pokladzie przerazily ja smiertelnie. Nie ucichlo jeszcze echo strzalow, gdy uslyszala trzask wylamywanych drzwi do kabin kapitana i pierwszego oficera. Ta ostatnia byla tuz obok. Jay skulila sie na koi, wcisnela w rog unoszac koc wysoko pod brode. Nie byla w stanie myslec. Znieruchomiala, jakby z obawy, ze najmniejszy ruch przekona ja jednak, ze to nie sen. Nie ruszyla sie nawet, gdy zamek ustapil z trzaskiem i do kabiny wdarlo sie dwoch Chinczykow w czarnych, bawelnianych trykotach pod szyje i drelichowych, ciemnych, luznych spodniach. Pierwszy z nich, dowodca, zerwal z niej koc. -Mamy ja - krzyknal. -Wyglada jak chlopak - zachichotal jego towarzysz. -No to zajmiemy sie nia po mesku - przerwal dowodca, lapiac ja za wlosy. Zawyla z bolu i paznokciami wpila sie w twarz napastnika. Czy tak samo zrobilaby we snie? We snie strach paralizowal, na jawie kazal sie bronic. Chwila swiadomosci byla jednak krotka. Zaatakowany wymierzyl jej cios w szczeke. Stracila przytomnosc. Przesladowcy owineli ja w przescieradlo i jak worek wyniesli na poklad. Tam zameldowano o ucieczce - ktos zdolal wyskoczyc za burte. Do pilnowania pokladu wyznaczeni byli dwaj Badjao i obu, nie rozstrzygajac, ktory z nich zawinil, szef przywolal do siebie. Podeszli potulnie. Kazal im stanac przy relingu i spojrzec w morze. Wykonali polecenie bez slowa. Oddal dwa strzaly, po czym ciala przerzucil przez burte. -Tak jak was ostrzegalem - zwrocil sie do pozostalych Filipinczykow - za robote najwyzsza stawka, za blad najwyzsza cena. Nie czekal na reakcje. Pobiegl na mostek, a tymczasem jego towarzysze spuscili spetana Jay do jednej z lodzi. Na mostku herszt piratow kolba karabinu unieruchomil radio, a nastepnie zmienil kurs w automatycznym pilocie, kierujac statek w bok od uczeszczanego szlaku. Maszyny nastawil na cala naprzod i wylaczyl swiatla nawigacyjne. Odpial od paska i uruchomil mininadajnik radiowy. 2 Urzedujacy dyrektor Clean Construction Timber Company - firmy drzewnej w Davao City na wyspie Mindanao, najwiekszej w poludniowej czesci Archipelagu Filipinskiego - wszedl do gabinetu na ostatnim pietrze biurowca tuz przed wschodem slonca. Odbiornik radiowy na biurku nastrojony byl na czestotliwosc nadajnika na pokladzie Ts'ai Yen. Sygnal zabrzmial dokladnie o 4.21. W chwile pozniej dyrektor wlaczyl faks i do biura firmy w Hongkongu przeslal kilka dokumentow: plan wyrebu na najblizszy tydzien i sprawozdanie finansowe za zeszly miesiac.Tam budynek firmy znajdowal sie na zapleczu drewnianego nabrzeza, dzierzawionego na wylacznosc przez Clean Construction. Trwal wlasnie wyladunek mahoniu z Filipin. Bale przywiozl poprzedniego dnia drewnowiec ze znakami armatorskimi Wong Fu. W biurze od kilku godzin czuwal kierownik - siostrzeniec wlasciciela. Caly zreszta personel Clean Construction skladal sie z blizszych i dalszych kuzynow Wong Fu. Co sie tyczy siostrzenca, to wyciagnieto go z Szanghaju w ostatnich latach rewolucji kulturalnej. Najpierw starannie skopiowal wszystkie dokumenty. Oryginaly faksow umiescil w odpowiednich teczkach, kserokopie wsunal w plastikowe koperty i wyszedl na zewnatrz. Choc dzien dopiero mial sie zaczac, powietrze bylo parne, gorace, az geste od wyziewow okretowych silnikow, od morskiej soli, odoru gnijacych ryb, zywicy i zapachu swiezo pilowanego drewna. W zoltym swietle rteciowych lamp uwijali sie dokerzy: mali skosnoocy mezczyzni o stalowych miesniach. Z gory dobiegaly pokrzykiwania brygadzistow. Piszczaly dzwigi, zawodzily syreny, terkotaly motory podnosnikow, szumialy tartaczne pily. Kierownik obszedl budynek biura i skierowal sie na zaplecze, miedzy rzedy rowno pocietych desek, ku furtce, o ktorej malo kto wiedzial. Wyszedl na ulice, pelna o tej porze furgonetek z zaopatrzeniem, ciezarowek z towarem i dziesiatkow rowerzystow. Jedni spieszyli na pierwsza zmiane, inni wracali do domu po nocnej pracy. O tej porze samochod zwracalby uwage. Kierownik szedl wiec piechota. Zaglebil sie w waskie portowe ulice, miedzy domy, ktorych drzwi nigdy nie zamykano w nadziei, ze bryza od morza rozpedzi stechle powietrze ludzkiego mrowiska. Zaczynajacy sie dzien wywiodl juz na ulice wlascicieli straganow z zielenina, stoisk z rybami i wszystkim, co morze oferuje. W powietrzu unosil sie zapach rozpalanego wegla drzewnego. Na dziesiatkach piecykow szykowano gorace jedzenie: miski bialego ryzu, skrawki ryb w sosie, opiekane skrzydelka kurczat, pulchne pierozki gotowane na parze i krewetki suto przyprawione imbirem i czosnkiem. Z warsztatow dochodzil zgrzyt tokarek i syczenie lutownic, przez ktore przebijal sie odglos pracy wtryskarek, w powietrzu zas czuc bylo rozgrzany plastik. Na Connaught Road tez zaczynal sie dzien. Maklerzy i agenci gieldowi, urzednicy z bankow i firm handlowych spieszyli, by nie przegapic notowan dnia, ktore przekazywano z Nowego Jorku. Polyskujacy krysztalowymi szybami w odcieniu jasnego blekitu wiezowiec Wong Fu mial trzydziesci pieter. Kierownik wszedl drzwiami dla personelu, minal umundurowanego straznika i za pomoca karty magnetycznej uruchomil prywatna winde, ktora zatrzymywala sie dopiero na ostatnim pietrze. Wewnatrz byla zainstalowana wideokamera. Na trzydziestym pietrze czekal juz agent z osobistej ochrony Wong Fu, ktory poprowadzil go waskim korytarzem ku bogato zdobionym, antycznym drzwiom. Pochodzily one z trzynastowiecznej chinskiej warowni, a wyszukal je osobisty architekt Wong Fu. Na polecenie doradcy do spraw bezpieczenstwa zostaly przepolowione i w srodek wstawiono trzydziestomilimetrowa stalowa plyte. Drzwi otwieraly sie tylko od wewnatrz. Wong Fu stal za wielkim, krytym rozowym marmurem biurkiem z wmontowanymi piecioma monitorami TV, przez ktore laczyl sie stad z calym swiatem. Byl to wysoki mezczyzna o wyraznych, ostrych rysach, krotkiej szyi, szerokich barach i mocnej jak u zapasnika klatce piersiowej. Na starannie wygolonej glowie widniala podluzna blizna, ktora zaczynala sie pare centymetrow nad prawym lukiem brwiowym i biegla wyrazna kreska az ku lewej malzowinie. Blizny znaczyly rowniez prawa dlon. Rece mial potezne, o grubych palcach - pozostalosc po latach, gdy mlotem i cegami zarabial w kuzni na utrzymanie. Nie ukrywal tego, przeciwnie - podkreslal przeszlosc. Na sobie mial skromne, robociarskie ubranie, pod nim jednak bogata, jedwabna koszule w kolorze bordo i rozowy krawat tkany w delikatny wzor. Jedwabne byly takze skarpetki. Obuwie - wloskie, z najdelikatniejszej skory. Calosci dopelnial ciezki zloty sygnet ozdobiony zielonym jadeitem i szwajcarski zegarek firmy Patek Philippe na splecionej ze zlotych nitek bransolecie. Czarne szeroko rozstawione oczy spogladaly przenikliwie. W jego postawie bylo cos nieuchwytnego, czujnego i groznego zarazem, cos co kojarzylo sie z tygrysim sprytem, ale i zwierzecym okrucienstwem. Wzial koperte z dokumentami i gestem dal znak, ze audiencja skonczona. Gdy siostrzeniec wyszedl, Wong Fu podszedl zamyslony do okna. Wyszukal wzrokiem wiezowce nalezace do Philipa Li. Jakze go nienawidzil! Nienawidzil wszystkich wlascicieli starych majatkow za los, ktory dla nich byl laskawszy, za wyksztalcenie, jakie odebrali, wytworne slownictwo, jakim sie poslugiwali, wrodzona elegancje i kulture, ktorej on, Wong Fu, ani nie chcial, ani nie potrafil przejac. Urodzil sie w czasach japonskiej okupacji. Natura obdarzyla go wyjatkowa sila fizyczna, wiec juz jako mlody chlopak budzil respekt i strach. Sila tez byla pierwszym narzedziem, ktorego sie chwycil budujac swoja przyszlosc. Zaczynal w czasie zmagan komunistow z wojskami Czang Kaj-szeka. Nie interesowal sie polityka, ale mial dosc sprytu, by uznac, ze wojna domowa to wyjatkowa okazja zdobycia tego, czego pragnal najbardziej. Zaczal wiec lupic bogaczy, wiedzac, ze w wojennym zamecie nikt nie bedzie scigal przestepcow. Stanal na czele piecioosobowej bandy, mordowal i kradl. Nie interesowaly go pieniadze. Rabowal dziela sztuki, antyki, oceniajac, ze sa warte wiecej niz brylanty i zloto. Zakladal tez, ze w rewolucyjnym zamieszaniu nikt nigdy nie dojdzie ich pochodzenia. Nie przystal do zadnej z triad - gangow, ktore wtedy dzialaly w Chinach. Od poczatku liczyl tylko na siebie. Plan zas mial prosty: zgromadzic tyle, ile sie da, a nastepnie zbiec do Hongkongu. Zrabowane dziela sztuki byly kapitalem, ktory zamierzal pomnozyc. Gdy przyszla pora, wraz ze swa banda uprowadzil rybacka dzonke i zmusil zaloge do wziecia kursu na Hongkong. Co sie stalo na morzu, wie tylko Wong Fu, bo jedynie on dotarl do celu. O wspolnikach i rybakach nikt wiecej nie slyszal. Papiery mieszkanca Hongkongu nie sa problemem dla kogos, kto nie dba o cene. Wong Fu nie dbal. Dzialal jednak ostroznie i z namyslem. Przez pol roku oswajal sie z miastem, pracujac w starym, kowalskim fachu, a gdy uznal, ze nadszedl juz czas, wzial najmniej cenny przedmiot i udal sie do upatrzonej firmy antykwarycznej. Wkrotce stal sie cenionym dostawca. Kolekcjonerzy - jak przewidywal - nie zadawali zbednych pytan. Placili tyle, ile im dyktowal. Tak bylo, nim dotarl do sir Philipa Li, a musial sie do niego udac, bo wiedzial, ze tylko ten czlowiek potrafi docenic najwartosciowsze okazy. Wong Fu spodziewal sie, ze zostanie powitany z honorami. Liczyl, ze kontakt z sir Li otworzy mu droge na szczyty. Do spotkania przygotowal sie starannie. Biletem wizytowym mialy byc najrzadsze antyki, prawdziwe klejnoty starozytnej sztuki. Nie docenil jednak znawstwa sir Li i nie pojal zelaznych zasad, od ktorych arystokrata nigdy nie odstepowal. Majordomus odeslal go do wejscia dla sluzby, skad zostal skierowany do przybudowki, gdzie czekal na niego sir Li. ' Przedmioty, ktore Wong Fu zamierzal sprzedac, lezaly na czarnym aksamicie. W pomieszczeniu bylo mroczno, a nisko zwieszona ampla oswietlala tylko stol. Sir Philip Li trzymal sie w cieniu, gdy paleczka z kosci sloniowej pokazywal poszczegolne przedmioty, objasniajac ich historie, pochodzenie i wymieniajac nazwiska kolejnych wlascicieli, a ponadto przytaczajac okolicznosci, w ktorych uznano je za zaginione. Mowil cicho i nie podniosl glosu nawet wtedy, gdy konczac, powiedzial: -Jest pan zlodziejem i morderca. Jest pan skonczonym lajdakiem. A teraz niech pan bierze swoj lup i zabiera sie stad! W jednej chwili wszelkie nadzieje Wong Fu zostaly przekreslone. Zrozumial, ze ta droga nigdy nie wejdzie na szczyt. Co gorsza, sir Philip zawiadomil rodziny prawowitych wlascicieli, ktorych Wong Fu kiedys okradl i zamordowal. Krotko mowiac, Wong Fu zostal zdemaskowany i od tej chwili musial liczyc sie z zemsta. To wyjasnia stalowe drzwi, osobista ochrone i wszelkie srodki ostroznosci. Jak zawsze, gdy przypominal sobie upokorzenie, ktorego doznal od sir Philipa, blizna na czaszce spurpurowiala. Tym razem jednak nie byl bezsilny. Stary arystokrata popelnil blad i wpadl w sidla, z ktorych on, Wong Fu, juz go nie wypusci. Spojrzal na monitory komputerow, zeby jeszcze raz sprawdzic, czy pulapka jest zamknieta, a wrog osaczony. Wedle tego, co zobaczyl na ekranach, zadluzenie sir Philipa Li wynosilo prawie trzy miliardy funtow szterlingow. Dwukrotnie juz przekraczal terminy splat. Za kazdym razem o pare ledwie dni, ale jednak. I teraz tez od trzydziestu szesciu godzin zwleka ze splata dwunastu milionow dolarow odsetek naleznych jednemu z bankow. Od dluzszego czasu agenci Wong Fu dyskretnie informowali kogo trzeba o kondycji finansowej firmy Li, starajac sie nadwerezyc reputacje sir Philipa. Dotychczas jednak bez wiekszego skutku. W tej sytuacji Wong Fu postanowil zaatakowac z innej strony. Scenariusz rozpisal na cztery akty. Pierwszy to piracki napad na Morzu Poludniowochinskim. Akt drugi to psychiczne unicestwienie mlodej kobiety. W akcie trzecim ludzie Wong Fu "ratuja" dziewczyne z rak zloczyncow. Akt czwarty i wielki final to konferencja prasowa, w czasie ktorej on, Wong Fu, stojac w swietle jupiterow, przed niezliczonymi kamerami telewizyjnymi przedstawi swiatu miss Jay. Oszalala od bolu, cierpien, tortur i gwaltow, jakie jej sie zada - stanie sie symbolem upadku imperium sir Philipa Li, ktorego sila byla reputacja i zaufanie. Ktoz jednak zechce zaufac czlowiekowi, nie potrafiacemu ochronic wlasnej rodziny? Tak, to bedzie prawdziwy koniec wynioslego arystokraty. Reputacja, "twarz", godnosc i duma sa cenione na Wschodzie najbardziej. Wystarczy usunac jeden kamien z fundamentu, a runie budowany od pokolen gmach, ruszy lawina, z ktorej on, Wong Fu, bezpiecznie ukryty, bedzie wylawial co cenniejsze kaski. Gdy sir Philip utraci twarz, ci ktorzy powierzyli mu swoje pieniadze, zaczna wycofywac kapital i wtedy Wong Fu bedzie wykupywal ich udzialy. Nie chodzilo mu nawet o zysk, ktory moze osiagnac. Pragnal poczuc slodki smak zemsty. I o tym myslal, wyobrazajac sobie, jak samotny i opuszczony przez ludzi statek zmierza ku skalom. Noc dobiegala konca. Z polnocnego zachodu wiala lekka bryza. Zlota Dziewczyna - oceaniczny, pietnastometrowy katamaran, doskonale dzielo szkutnikow firmy MacAlpine Downey - zwawo podazala pod spinakerem i grotem w kierunku wyspy Palawan w zachodniej czesci Archipelagu Filipinskiego. Dwa aluminiowe spinakerbomy trzymaly wydety jak balon zagiel. Katamaran szedl baksztagiem, wiec miecze byly opuszczone. Przy sterach nie bylo nikogo. Zeglarz zablokowal rumple i zszedl do kabiny, aby sprawdzic kurs na mapie. Kiedys nosil nazwisko Patrick Mahoney. Przez osiemnascie lat byl kadrowym agentem SIS - brytyjskich sluzb specjalnych. Znal obce jezyki i slynal z rzadkiego talentu - penetrowal organizacje terrorystyczne, wnikajac w ich szeregi. Pod koniec swej sluzby przez trzy lata dzialal w Irlandii. Prawdopodobnie dla jego bezpieczenstwa w przyszlosci zainscenizowano napad, w ktorym Patrick Mahoney zginal. Tak przynajmniej uwazali znajomi uczestniczacy kilka dni pozniej w ceremonii pogrzebowej w South Armagh. Padal deszcz, gdy trumne skladano do ziemi, a miejscowy pastor poswiecal kamienny nagrobek sp. Patricka Mahoneya. Nikt nigdy nie sprawdzil, czyje zwloki znajduja sie na przykoscielnym cmentarzu. Wtedy to narodzil sie Trent. Takie wlasnie nazwisko widnialo w brytyjskim paszporcie wlasciciela katamarana i w papierach jachtu. SIS tymczasem "wypozyczalo" Trenta "kuzynom" w Ameryce, zwlaszcza gdy ci planowali "mokra robote", ktorej zabranial Kongres. Po zakonczeniu zimnej wojny niektore szczegoly przedostaly sie do opinii publicznej, gdy Trenta wezwano na przesluchanie w jednej z wysokich komisji Senatu USA. To, co wtedy opowiedzial, zyskalo mu licznych wrogow, szczegolnie w bardziej konserwatywnych kregach wywiadu i sluzb specjalnych tak w Waszyngtonie, jak i w Londynie. Reszta tez miala go za odszczepienca. A jeszcze inni - ci, ktorych demaskowal i zwalczal - terrorysci wszelkiej masci - uznali go za wroga numer jeden i rozpoczeli polowanie. Trent o tym wiedzial, wiec sie pilnowal. Zawsze zreszta sie pilnowal. Cenil sobie ostroznosc - ceche skadinad rzadko spotykana w tym zawodzie. Obfita broda i takaz czupryna ciemnych, kreconych wlosow skrywaly rysy i trudno bylo powiedziec, ile wlasciwie ma lat. W rzeczywistosci dobiegal czterdziestki. Byl dobrze zbudowany, dbal o kondycje, a muskulow mogl mu pozazdroscic niejeden zawodnik. Na sobie mial luzna, bawelniana wiatrowke, a nogawki spodni od kompletu byly uciete w polowie lydek. Szortow nie nosil, bo blizny na nogach zdradzaly przeszlosc wlasciciela. Na szyi mial sznur paciorkow, ktory przytrzymywal noz, ukryty przed ciekawymi oczami w pochwie na karku, pod wiatrowka. Noz zostal starannie dobrany i wywazony, aby moc nim skutecznie rzucac. Jako Patrick Mahoney byl wlascicielem willi nad rzeka Hamble. Teraz nie mial stalego adresu. Mieszkal i zyl na Zlotej Dziewczynie. Krecil sie glownie po Karaibach. W te zas strony przybyl na zaproszenie przyjaciela z Australii. Zaladowal katamaran na frachtowiec i zjawil sie w Manili. Tam jacht zwodowal i razem z Australijczykiem przez jakis czas penetrowali wraki japonskich okretow, ktore poszly na dno w 1944 roku, tuz na polnoc od wyspy Palawan. Nurkowali miesiac i gdy operacja dobiegla konca, Trent wyruszyl do Singapuru. Zamierzal zlapac statek na Morze Srodziemne, by oszczedzic sobie i Zlotej Dziewczynie trudow rejsu wokol Afryki. I oto obliczal kurs na najblizsze godziny. Wedle mapy najpierw trzeba bedzie okrazyc wyspe Balabac, wysunieta jeszcze dalej na poludnie niz Palawan. Przedzial nawigacyjny znajdowal sie po lewej stronie zejsciowki do kabiny. Wyposazony byl we wszystko co trzeba. Najnowsza elektronika satelitarna pozwalala na blyskawiczne oznaczenie pozycji z dokladnoscia do pietnastu metrow. Naniosl kurs na mape, zaparzyl swieza kawe i wrocil do kokpitu. Wialo nieco silniej i wiatr zmienil kierunek o kilka stopni. Trent skorygowal ustawienie zagli i sprawdzil kurs na repetytorze kompasu w kokpicie. Zlota Dziewczyne projektowano z mysla o regatach oceanicznych i rzeczywiscie odpowiadala takim wymaganiom. Miala niewielkie zanurzenie - ledwie szescdziesiat centymetrow z podniesionymi mieczami, plytkie zanurzenie i fakt, ze katamarany nie musza nosic wielotonowego balastu daje im przewage nad klasycznymi jachtami. Katamaran slizga sie po oceanie, podczas gdy najsmuklejszy nawet jednokadlubowiec zapada sie gleboko i orze fale jak plug. Pod swiezym powiewem porannej bryzy Zlota Dziewczyna skoczyla do przodu, a wskazowka logu nie schodzila ponizej pietnastu wezlow. Za rufami rysowala sie podwojna kreska kilwateru. Delikatna, ledwie widoczna, plytsza i subtelniejsza niz gleboka bruzda, jaka zostawia kadlub klasycznego jachtu. Katamaran sunal po falach jak narciarz po gorskim zboczu i takie wlasnie porownanie przyszlo Trentowi do glowy, gdy wsluchiwal sie w szum wody pod podwojnym jak narty kadlubem. Niebezpieczenstwo dostrzegl w ostatniej chwili. Ciemny stalowy dziob i odkladajace sie wokol niego biale grzywacze wylonily sie z ciemnosci nagle, bez ostrzezenia. Pchnal stery na prawa burte i jednoczesnie zwolnil szoty z automatycznej knagi. Spinaker opadl jak przekluty balon. Grot przelecial z furkotem na druga burte. Katamaran zakolysal sie na grzbiecie fali tworzonej przez pedzacy frachtowiec. Statek szedl bez swiatel. Czarna burta wznosila sie jak gladka skala na wysokosc masztu Zlotej Dziewczyny. Przemknal w mgnieniu oka i tylko fala wywolana pracujaca na pelnych obrotach sruba wlala sie strumieniem do kokpitu katamarana. Szok i zwyczajny strach napedzily adrenaline do krwi. Ogarnela go wscieklosc. Trent zaklal, patrzac z nienawiscia, jak wyniosly kontur statku rozmazuje sie w mroku. Zrzucil grot i poszedl na dziob, by zwinac spinaker - ladnych kilkadziesiat metrow kwadratowych najlzejszego dakronu. Pracowal metodycznie i starannie. Ruchy mial pewne jak automat. Myslami jednak byl gdzie indziej. Przy napotkanym statku. Plynal bez swiatel. Jego kadlub blyszczal swiezo polozona farba. Lecz najwazniejsze - skad sie wzial w tym miejscu, daleko od zwyklego szlaku zeglugowego? Sprawa byla rzeczywiscie intrygujaca. Nie zwinal spinakera do konca. Przeszedl do kokpitu, zerknal na kompas, w nawigacyjnej sprawdzil na mapie przypuszczalny kurs frachtowca i ewentualny port docelowy. Jesli statek szedl do Puerto Princesa, a to byl najblizszy port, to najwyrazniej zboczyl z kursu. Powinien go zmienic, gdyz moze wyladowac na skalach. Ocenil, ze frachtowiec plynal z predkoscia osiemnastu wezlow, a wiec czasu zostalo niewiele albo... Nie dokonczyl mysli. Co go to wlasciwie obchodzi? Wrocil na dziob, schowal spinaker do luku i na jego miejsce wciagnal mniejszy fok. Skorygowal ustawienie grotu i polozyl Zlota Dziewczyne na pierwotny kurs. Na wschodzie strzelily pierwsze promienie sloneczne i granat nocnego nieba zaczal blekitniec. Trent zadrzal na wspomnienie innego switu, kiedy wschodzace slonce wylowilo z ciemnosci waski trakt biegnacy przez pustynie i gdy na horyzoncie pokazal sie kremowy lazik, range rover. W pastelowej poswiacie ranka rysowal sie miekko, jakby bez konturow. Trent zmruzyl oczy, chroniac je przed sloncem, i czekal, kiedy dobiegnie go szum silnika. Lezal ukryty na wzgorzu jakies dwiescie metrow od traktu. Mierzyl starannie. Zdecydowal sie na karabin, poniewaz granaty roznioslyby woz na strzepy, a wraz z nim teczke i - co wazniejsze - radio, bez ktorego nie bylo ratunku. Staral sie oddychac rowno i spokojnie. Liczyl do osmiu - wdech, znow do osmiu - wydech. W ten sposob staral sie opanowac strach. Nie, nie bal sie o siebie. Bal sie tego, co nastapi. Najpierw musi zalatwic kierowce, potem obu ochroniarzy, wreszcie - "cel". Musi sie upewnic, ze strzaly byly skuteczne. Pozniej zas musi rozbroic teczke, nafaszerowana plastikiem jak mina i wyjac dokumenty ze szczegolami rosyjskiego systemu obrony powietrznej. Nastepnie za pomoca plastiku z teczki musi zniszczyc samochod. Wczesniej jeszcze wymontuje radio. Kiedy je uruchomi i wysle sygnal do bazy, z ktorej jechal "cel", bedzie mial godzine na maly odpoczynek. To byl ten pierwszy raz i moze wlasnie dlatego zapamietal najdrobniejsze nawet szczegoly. Ostre kamienie wpijajace sie w cialo, kiedy lezal ukryty za zalomem, cieplo pierwszych promieni slonca i naplyw energii do miesni zmeczonych dwoma dniami na wielbladzim grzbiecie. Pamietal tez, ze tak naprawde to myslal wtedy o jednym - zeby rzucic to wszystko, dosiasc dromadera i odjechac, jakby nic sie nie stalo. Jakby nie bylo dlugich miesiecy prob, cwiczen i przygotowan. Jakby nie mial z tym wszystkim nic wspolnego. Jakby nie istnial "cel" i trzech pozostalych mezczyzn. W ciagu tych paru minut, gdy czekal, aby range rover znalazl sie w zasiegu ognia, wyobraznia przeniosla go w przeszlosc. Mial osiem lat i wbiegl wlasnie do gabinetu ojca nie opodal stajni Jego Wysokosci Szejka. Ojciec siedzial za biurkiem, na ktorym lezal wielki, staromodny rewolwer. Spojrzal na syna nie widzacymi oczami. Chlopak wiedzial, co zrobic. Wiedzial, ze powinien podbiec do ojca i przytulic sie, aby poczul, ze go kocha. Powinien! Stalo sie jednak inaczej. Zamarl w progu, a potem odwrocil sie na piecie i... uciekl. Nigdy sobie tego nie wybaczyl. Uciekl, schowal sie w kacie stajni przytloczony nieszczesciem i poczuciem winy. Znaleziono go pol godziny po tym, jak w gabinecie rozlegl sie strzal. Trent nie plakal. Nie wylal tez ani jednej lzy, kiedy trzy miesiace pozniej w wypadku samochodowym zginela matka. Jechala sportowym jaguarem. Pietnascie lat pozniej Trent specjalnie przemierzyl dziewiec i pol kilometra pustynnej drogi, na ktorej to sie stalo. Przez osiem kilometrow szosa biegla prosto jak strzelil. Dalej byl zakret. Jeden jedyny na tym odcinku. Okolony betonowym murem. Jaguar uderzyl w niego z predkoscia co najmniej stu szescdziesieciu kilometrow na godzine. Gdy to sie stalo, Trent mieszkal juz w Londynie u wuja, pulkownika Smitha, ktory po smierci matki stal sie jego oficjalnym opiekunem. Pulkownik zwrocil uwage, ze chlopak nawet nie zaplakal. Uznal to za szczegolna ceche charakteru, sadzac ze nawet w zyciu prywatnym myslal kategoriami swojej profesji - byl oficerem SIS - wiec kilka lat pozniej zwerbowal Trenta do sluzby. Wczesniej zas zadbal o to, by mlody czlowiek odebral wyksztalcenie godne oficera i dzentelmena. A wtedy, na pustyni, gdy nastapil ten pierwszy raz, Trent wytrwal. Nie zbiegl, jak mial na to ochote. Wykonal zadanie. Gdy zas pozniej analizowal swoja postawe, gdy zaczal zadawac coraz wiecej pytan - i "swoim" w Londynie, i "kuzynom" w Waszyngtonie - doszedl do wniosku, ze edukacja, o ktora zadbal wuj, byla naprawde doskonala. Z ich, nie z jego punktu widzenia. Zaprogramowano go jak najlepszy komputer, nie zostawiono zadnego marginesu na myslenie, uczyniono zen automat. Doskonaly, inteligentny, ale tylko automat. Zrozumial to ostatecznie w Irlandii. Pulkownik wyczul, co sie swieci, i zeby zapobiec zapowiadanym juz wtedy zeznaniom Trenta przed Komisja w Senacie, zastawil na niego pulapke. Gdy idzie o ochrone wlasnych interesow, SIS nie liczy sie z niczym i nikim. Trent jednak wyszedl calo. Przezyl tez kolejny zamach, jaki na niego przygotowano, tym razem w Ameryce Srodkowej. Przezyl i wszystko, czego go nauczono, wykorzystal przeciwko swoim nauczycielom, a teraz przesladowcom. Ze sciganego stal sie lowca. Osaczyl wuja - pulkownika - i wymogl na nim zwolnienie ze sluzby. Niedlugo cieszyl sie prywatnym zyciem. W dalsze sprawy wmanewrowal go jeden z szefow amerykanskiej Agencji do Walki z Narkotykami. Skonczylo sie na operacji, ktorej celem byl pewien kubanski admiral. Ale teraz wreszcie byl wolny. Jak nigdy dotad. Zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy w calym doroslym zyciu nie ciazy na nim zaden obowiazek. Niczego nie musi. A jednak nie umial sie pozbyc mysli o dziwnym statku bez swiatel. Wiedzial, jakie niebezpieczenstwo grozi na tych wodach ze strony piratow. Piraci! Wydawalo sie to zupelnie nieprawdopodobne. A jednak o piratach ostrzegaly i oficjalne komunikaty miedzynarodowych organizacji zeglugowych, i prasa, a nade wszystko ci, ktorzy mieli nieszczescie zetknac sie z szybkimi motorowkami i ich skosnookimi osadami. Od spotkania z tajemniczym frachtowcem minelo pol godziny. Mogl przeplynac dziesiec mil morskich - pomyslal Trent i choc wiedzial, ze z tej odleglosci niczego nie dojrzy, wspial sie na maszt Zlotej Dziewczyny, by ogarnac wzrokiem horyzont. Zza mgiel wylanialy sie tylko brunatne szczyty wygaslych kraterow na Palawanie i Balabacu. Bez sensu - przekonywal siebie, a jednak nie odkladal lornetki. Wschodzace slonce malowalo zlotem mgly na horyzoncie. Martwa fala piescila Zlota Dziewczyne. Chlodne po nocy powietrze nioslo zapach budzacego sie do zycia oceanu, a w ciszy slychac bylo tylko plusk wody miedzy kadlubami katamarana. Gdyby wiala mocniejsza bryza, pochlonelaby go zegluga. Ale ocean byl spokojny i nie stawial zadnych wymagan, niczego tez nie usprawiedliwial. Wybor nalezal do Trenta. Nawet jesli mgla sie podniesie, to i tak z odleglosci dziesieciu mil morskich nie dostrzeze statku na horyzoncie. Zszedl do kabiny i sprawdzil mape. Przez chwile zastanawial sie, czy nie wywolac przez radio miejscowej strazy ochrony wybrzeza, ale stary nawyk, natura czlowieka, ktory zwykle kryl sie w cieniu, podpowiedziala, ze lepiej nie podawac ani nazwiska, ani pozycji. Niezdecydowany wrocil na poklad, pomrukujac, ze wlasciwie nie powinno to go obchodzic i ze jesli obliczenia sa trafne, i tak nic nie pomoze, bo statek z pewnoscia wszedl juz na skaly. Z drugiej strony, do miejsca, gdzie doszlo do ewentualnej katastrofy, mial mniej wiecej godzine zeglugi. W Singapurze zas powinien sie stawic dopiero za tydzien. Godzina to tylko szescdziesiat minut, ktore pozwola uspokoic sumienie. Postawil zagle, choc ciagle jeszcze nie powzial decyzji. Gdy jednak wiatr wypelnil plotna, polozyl Zlota Dziewczyne na nowy kurs. 3 Obudzil go uporczywy dzwonek telefonu. Aparat stal w gabinecie. Jedna z zasad sir Philipa Li wykluczala telefon w sypialni. Sypialnia nie jest miejscem robienia interesow. Po omacku znalazl okulary na nocnym stoliku. Sprawdzil godzine - 6.20. Wstal, wsunal stopy w brokatowe pantofle i siegnal po jedwabny szlafrok. Trzymal sie prosto, przez co wydawalo sie, ze ma wiecej niz sto siedemdziesiat piec centymetrow wzrostu, a z rysow twarzy tez nikt by sie nie domyslil, ze przekroczyl siedemdziesiatke. Po drodze do gabinetu zaszedl jeszcze do lazienki. Przemyl twarz zimna woda, przyczesal wlosy.Staroswiecki bakelitowy telefon oraz nowoczesny faks staly na stoliku przy biurku. Numer byl zastrzezony i tylko kilku najblizszych wspolpracownikow mialo prawo z niego korzystac, i to tylko w naprawde waznych, nie cierpiacych zwloki sprawach. Ktos, kto dzwoni o tak wczesnej porze, musi miec cos istotnego do przekazania. Starszy pan zasiadl w fotelu za biurkiem i siegnal po sluchawke. -Tu Ching - odezwal sie kierownik dzialu zeglugi. - Przepraszam, ze pana niepokoje, ale Ts'ai Yen nie zglosil sie o szostej, jak powinien, i nie odpowiada na nasze sygnaly. Nie znamy jego pozycji. Ostatnie polaczenie ze statkiem mialo miejsce szesc godzin wczesniej. Tsai Yen plynal z predkoscia czternastu wezlow, mozna wiec wyliczyc, ze obszar, w ktorym moze sie teraz znajdowac, obejmuje krag o promieniu osiemdziesieciu czterech mil morskich. Poszukiwania z powietrza bedzie mozna zaczac za jakies pol godziny, co oznacza, ze promien owego teoretycznego obszaru zwiekszy sie o siedem mil morskich, procedure i zasady poszukiwan okreslal regulamin firmy. Zgodnie z nim pierwszy raport powinien znalezc sie na biurku sir Philipa Li o dziewiatej. Starszy pan zdawal sobie sprawe z niepokoju, jaki brak lacznosci ze statkiem musial wywolac wsrod personelu odpowiedzialnego za transport morski w firmie. Byl przekonany, ze kierownik dlugo walczyl ze soba, nim zdecydowal sie na telefon o tak niezwyklej porze. W cesarskich Chinach ten, kto przynosil niepomyslne wiadomosci, placil glowa. Wyobrazil wiec sobie, ze pani Ching zapewne scisnela wymownie reke malzonka, gdy ten siegnal po telefon. -Dziekuje panu, Ching. Slusznie pan zrobil dzwoniac. Prosze uspokoic malzonke i przekazac jej moje uklony. Odlozyl sluchawke i wzial do reki olowek. Sprawdzil, czy jest nalezycie zaostrzony, po czym odlozyl na biurko. Nie ma nic do zapisania. Mogl z duza doza prawdopodobienstwa wyobrazic sobie, co sie stalo ze statkiem i wnuczka. Nie wchodzac w szczegoly mogl takze powiedziec, kto za tym stoi. Wlaczyl przycisk w podlodze i odpowiednio umieszczony reflektor wylowil z mroku szesnastowieczny obraz malarza ze szkoly florenckiej, przedstawiajacy mloda dziewczyne. Studiowal jej rysy przez chwile. Moment skupienia przed dzielem starego mistrza zwykle wystarczal, by przemyslec sprawe i wytyczyc dalsze postepowanie. Sir Philip przezyl juz niejeden kryzys. Ten jednak byl grozniejszy niz inne. Wstal zza biurka, podszedl do okna. Ogarnal wzrokiem budynki firmy: biurowce i magazyny - warsztaty, jak je kiedys nazywano. Kiedys, to znaczy dawno, jeszcze w Makao. Wedlug rodzinnych dokumentow Quang Ji Li - kupiec i pozyczkodawca z Makao, prapradziadek sir Philipa - przybyl na niegoscinna i polozona z dala od owczesnych szlakow zeglugowych wyspe Hongkong dokladnie 22 listopada 1840 roku. Kupil sto trzydziesci dwa prety gruntu i dwiescie metrow wybrzeza. Poniewaz 26 stycznia 1841 roku wyspe zajela brytyjska Krolewska Marynarka Wojenna, 25 czerwca Euan Cairns i Matthew Oliver zarejestrowali owe sto trzydziesci dwa prety i dwiescie metrow brzegu pod swoimi nazwiskami i w ten sposob wlasnosc gruntu zostala zabezpieczona wobec prawa chinskiego i brytyjskiego. Przez kolejne sto piecdziesiat lat firma Dom Handlowy Li rozwijala sie bez wiekszych przeszkod, ziarno zasiane przez pradziadow dalo obfite plony. Ale teraz wrogowie rozpoczeli atak. Sir Philip raz jeszcze objal mysla rodzinna wlasnosc - domy, magazyny, wybrzeze i wielki tankowiec na redzie jednego z najbardziej zatloczonych portow na swiecie. Sluzacy przyniosl filizanke goracej czekolady i swiezo upieczona brioszke. Od trzydziestu lat sir Philip nic innego nie jadal na sniadanie. Dzis jednak nie tknal europejskich specjalow. Pol godziny pozniej zjawil sie w szarym flanelowym garniturze wsrod dokerow w porcie i widziano, jak gawedzac z robotnikami, jadl rybe z ryzem. Porozmawial z szyprem holownika nalezacego do firmy, pytal o zone i dzieci, zainteresowal sie postepem remontu nabrzeza. Zajrzal do magazynow, a o 7.20, punktualnie co do sekundy, wszedl do starego biurowca Domu Handlowego Li. Trzypietrowy ceglany budynek z 1886 roku stal nie opodal glownego nabrzeza. Tu nadal miescila sie ksiegowosc firmy. Solidne, mahoniowe biurka liczyly tyle lat co budynek. Rownie stary byl rzezbiony sufit podzielony na kwadraty, w ktorych wolno obracaly sie wentylatory osuszajace powietrze, aby nie szkodzilo komputerom. Do sir Philipa nalezalo jedno z siedmiu biurek na podwyzszeniu, oddzielonym od reszty sali drewniana barierka. Tu urzedowali jego poprzednicy, wiec nie widzial powodu, aby cokolwiek zmieniac. Tradycyjny wystroj symbolizowal ciaglosc firmy, znakiem nowoczesnosci byly blyszczace monitory komputerow, przy ktorych uwijali sie mlodzi ludzie o skosnych oczach. Czekajac na osobista sekretarke, ktora zjawi sie punktualnie za dziewiec minut, sir Philip zamienil kilka slow z ekspertami z dzialu analiz rynkowych. Za biurkiem zasiadl o 7.25. Wszyscy w firmie wiedzieli, ze w ciagu tych pieciu minut, jakie pozostaly do rozpoczecia oficjalnego dnia pracy, sir Li jest do dyspozycji kazdego pracownika, ktory chcialby zglosic nowy pomysl, przedstawic problem lub zaproponowac rozwiazanie. Dzis nie bylo chetnych. Sir Philip przywital sekretarke, ktora zjawila sie punktualnie o 7.30. Pracowali razem od trzydziestu pieciu lat. Panna James polozyla mu na biurku szesc oprawnych w skore teczek z poranna korespondencja. Pan Li zapoznawal sie z nocnymi meldunkami, zanim jego mlodzi asystenci znajda sie przy swoich biurkach tuz przed godzina osma. Dzisiaj bedzie ich pieciu, reprezentujacych: bankowosc, przedsiebiorstwa zeglugowe, nieruchomosci, przemysl i rolnictwo. Odpowiedzialny za przemysl energetyczny bierze udzial w konferencji na Filipinach. O godzinie 8.05 szef ochrony powinien zameldowac, ze sala konferencyjna zostala sprawdzona i zabezpieczona przed podsluchem, po czym zgodnie z tradycja wszyscy udadza sie szerokimi, drewnianymi schodami na pierwsze pietro. Poranna konferencja trwa zwykle pare godzin, tyle ile trzeba, aby omowic interesy, jakie firma prowadzi w roznych zakatkach globu. Sir Li docenial mlodzienczy zapal swych ekspertow i wspieral go swym doswiadczeniem oraz rozwaga. W czasie konferencji wiecej sluchal, niz mowil, a bywalo, ze w ogole nie bral w nich udzialu. Przejrzal sprawozdania i informacje z poprzedniego dnia. Zwrocil uwage, ze w prasie i w zainteresowanych kregach coraz glosniej mowi sie o klopotach finansowych firmy. W notatce z dzialu bankow informowano o nerwowej atmosferze, w ktorej oczekuje sie wynikow jego rozmow z kredytodawcami, majacych sie odbyc dzis o godzinie 10.00. Przedstawicielstwo w Londynie informowalo o dalszym spadku cen i zainteresowania budynkami biurowymi, a wlasnie w tego typu nieruchomosci firma ostatnio wiele inwestowala. Pierwszy zjawil sie Rudi Beckenberg, odpowiedzialny w zarzadzie za nieruchomosci i inwestycje. Mlody Niemiec zwrocil uwage sir Philipa ciekawym opracowaniem na temat pewnych zasad polityki inwestycyjnej, ktore przedstawil na seminarium w filii Harvard Business School w Brukseli. Gdy tylko zrobil dyplom, sir Philip zaoferowal mu wysokie stanowisko w firmie. Jako drugi przyszedl Tommy Li, daleki kuzyn sir Philipa, absolwent London School of Economics. Prowadzil bankowosc. Peter Cameron, odpowiedzialny za inwestycje rolne, byl spokrewniony poprzez matke z Cairnsami, jednak to nie rojone koneksje sprawily, ze trafil do firmy. Glosno kiedys bylo o niekonwencjonalnych rozwiazaniach, ktore proponowal jako specjalista w dziedzinie rolnictwa, zatrudniony w centrali Banku Swiatowego i Miedzynarodowego Funduszu Walutowego. Za sprawy transportu morskiego odpowiadala Shirley Ching, stryjeczna wnuczka szefa dzialu zeglugi, ktory rano alarmowal o zaginieciu Ts'ai Yen. Uzyskala doktorat za prace o ukrytych subsydiach, dzieki ktorym pewne panstwa probuja ulatwic dzialanie swoich armatorow na rynku miedzynarodowym. Nieobecny dzis Miki Tarma, glowny specjalista do spraw energii, pochodzil z Madrasu w Indiach. Byl uznanym autorytetem miedzynarodowym, jesli chodzi o rozwoj energetyki i zapotrzebowanie na energie w krajach Trzeciego Swiata. Podobnie jak sir Philip kazdy z dyrektorow przejrzal juz poranna korespondencje i rozmawial ze swoimi doradcami. Czekano tylko na meldunek szefa ochrony. Ten zas wygladal jak zywe zaprzeczenie swojej profesji. Chudy, pryszczaty, z grzywa rudych wlosow Amerykanin sprawial wrazenie niedorostka. Tymczasem mial za soba studia na Uniwersytecie Stanowym w Nebrasce i dyplom z MIT - Massachusetts Institute of Technology - najslynniejszej amerykanskiej politechniki. Do firmy trafil z polecenia wyspecjalizowanej agencji. Przyjal proponowane mu warunki, ale z najwyzsza niechecia przystal na obowiazek wkladania garnituru do pracy. Nadal zreszta manifestowal niezadowolenie, z cala nonszalancja obnoszac mocno zuzyte ubranie w bialo-niebieskie paski, z tych co to pierze sie w pralce i rzekomo nie trzeba prasowac. Spodnie mial wyraznie za dlugie, a spod zbyt obszernej marynarki widac bylo bawelniany podkoszulek z kolorowym napisem "milosc wyczerpuje". O butach nie warto nawet wspominac. Mial na imie Timothy, lecz wszyscy z wyjatkiem pana Li uzywali zdrobnienia Timmy. Oczywiscie, pogloski o klopotach finansowych firmy nie byly dla nikogo tajemnica, wiec orszakowi udajacemu sie na pietro do sali konferencyjnej towarzyszyly ciekawsze niz zwykle spojrzenia personelu. A zreszta sprawy posunely sie dalej i nie chodzilo juz o pogloski. Rozpoczela sie batalia, padly pierwsze strzaly i sir Philip zastanawial sie, czy wiek pozwoli mu wyjsc zwyciesko z wojny, w ktorej przeciwnik nie cofnie sie przed niczym. Timmy otworzyl sale konferencyjna i sklonil sie lekko przed sir Philipem. Nie mozna bylo jednak miec pewnosci, czy jest to wyraz szacunku, czy po prostu nerwowy tik. Finansista stal, czekajac, az wszyscy zajma swoje miejsca wokol stolu z rozanego drewna. Sam usiadl jako ostatni. Dlonie wsparl o teczki z porannymi raportami. Mowil doskonalym akcentem brytyjskiego arystokraty, moze tylko zbyt starannie dobieral slowa. -Poranne meldunki - zaczal - wyrazaja niepokoj w zwiazku z pewnymi pogloskami dotyczacymi naszej firmy. Chce pani i panom przypomniec, ze firma oczekuje od was przede wszystkim myslenia strategicznego i faktow, a nie plotek. Rudi Beckenberg poruszyl sie niespokojnie, chcac zabrac glos. -Jeszcze nie teraz, Rudi. Pozwol mi wylozyc pewne podstawowe zasady. Jak wiecie, rozpoczal sie atak na firme i na mnie osobiscie. Powiadaja, ze jestem za stary, ze przestalem sie orientowac, nie nadazam i nie rozumiem nowych czasow. W kazdej innej firmie najpewniej zgloszono by wniosek w sprawie mojej dymisji, bo taki bylby obowiazek wobec akcjonariuszy. Dom Handlowy Li nie jest spolka akcyjna w zwyklym tego slowa znaczeniu, ma bowiem tylko jednego akcjonariusza w mojej osobie. Z drugiej strony - rzeczywiscie jestesmy zadluzeni. Glownie wobec bankow opartych na akcjonariacie. Kazdy z was przeto musi rozwazyc we wlasnym sumieniu, jak chce dzwigac spoczywajaca na nim odpowiedzialnosc. Wazac ten problem, a wiaze sie z nim takze kwestia waszej przyszlosci, pamietajcie, ze wasza rola w tym wszystkim polega na wyszukiwaniu koncepcji, na mysleniu, na wychodzeniu z pomyslami. Otoz to - kazdy z was powinien byc pomyslodawca. Przepraszam cie, Shirley - usmiechnal sie do jedynej kobiety w tym gronie - ale nie znajduje innego slowa, jak tylko to majace meska forme. Usmiechnal sie jeszcze raz, tym razem juz do wszystkich. Nie sadzil, aby wsrod najblizszych wspolpracownikow znalazl sie judasz. Nie moze nim byc ani Rudi potrzasajacy grzywa kreconych wlosow, ani Tommy Li o sylwetce sportowca, ani elegancka, opanowana Shirley Ching, ani tez Peter Cameroll - zawsze skory do walki jak mlody tygrys. Sir Li westchnal z cicha i przymknal na chwile oczy. Kiedy znow zaczal mowic, zwracal sie jakby wylacznie do Shirley Ching. -Dla mnie - rzekl - ta firma jest czyms wiecej niz interesem. W moim wypadku odgrywaja takze role wiezy historyczne i rodzinne. Czuje sie bardziej powiernikiem Domu Li niz szefem czy wlascicielem. Jednak wy powinniscie pamietac, ze to jest zaledwie pewien etap w waszej karierze. Tylko glupcy robia sobie niepotrzebnie wrogow i tylko ludzie zarozumiali oczekuja pochwaly za decyzje, ktore nie sa ich wlasne. Przerwal. Spojrzal bacznie na zgromadzonych przy stole. Byli tacy mlodzi. -Nie ma wiec powodu, abyscie brali udzial w walce, ktora rozgorzala. Traktujcie te wojne z dystansem. Niech stanie sie dla was okazja do przemyslen, swego rodzaju egzaminem umiejetnosci. W tej sytuacji oczekuje przede wszystkim codziennych analiz sytuacji firmy oraz rad i pomyslow na przyszlosc. A teraz dziekuje wam... - sklonil sie lekko zebranym zdajac sobie sprawe, co moga myslec: ze owszem, wiekowy mozg ma jeszcze pewne zalety, ale okres gwarancyjny juz sie skonczyl. Wyszedl z sali, pozwalajac zebranym omowic sprawe we wlasnym gronie. Winda pojechal na ostatnie pietro, do prywatnego gabinetu. Reszte pomieszczen zajmowali specjalisci od przeplywu gotowki, ktorzy wiekszosc czasu spedzali w podrozach do roznych zakatkow swiata, gdzie firma prowadzila interesy. Okna gabinetu wychodzily na morze. Podwojne biurko wykonano na specjalne zamowienie Jacka Cairnsa i Matthew Olivera w Edynburgu na poczatku lat siedemdziesiatych ubieglego stulecia. Skorzany, kapitanski fotel pochodzil z pierwszego parowca, ktory firma zamowila w Bristolu na wiosne 1876 roku. Szafki z laki, stojace z obu stron okna, byly prawdziwymi arcydzielami sztuki rekodzielniczej z epoki Ming, podobnie jak znajdujacy sie w nich porcelanowy serwis do herbaty. Na polce obok stal kamionkowy wazon pochodzacy z drugiego tysiaclecia przed narodzeniem Chrystusa, a w szklanych gablotach znajdowaly sie modele statkow. Nawet najnowoczesniejsza wersja komputera laptop firmy Compaq wygladala jak dzielo sztuki. Sir Philip wlaczyl komputer, wprowadzil haslo, ktore otwieralo dostep do danych zastrzezonych wylacznie dla niego. Uzupelnil je biezacymi informacjami na temat stanu inwestycji w Ameryce. W pokoju obok panna James prowadzila rozmowe telefoniczna. Urodzila sie w Hongkongu. Matka pochodzila z Kantonu, ojciec zas byl Szkotem, wysoko cenionym inzynierem. W dziecinstwie wiele podrozowala i dzieki temu mowila plynnie kilkoma jezykami. Byla wysoka, szczupla, zahartowana w roznych klimatach. Zdawalo sie, ze tropikalny klimat, goraco i wilgoc wcale jej nie dokuczaja. Nosila wysoko zapiete biale bluzki i niebieskie, bawelniane spodnice, ktore nawet pod koniec dnia wygladaly swiezo i schludnie. Gdy udawala sie do kraju o chlodniejszym klimacie, zastepowala plocienne rzeczy welnianymi, ale zawsze w tym samym kolorze i fasonie. W ciagu trzydziestu pieciu lat pracy w firmie nie zmienila swego stylu. Od samego poczatku pracowala z sir Philipem. On uosabial ludzka twarz kapitalizmu, ona surowosc i dyscypline. Wszyscy w firmie wiedzieli, ze z panna James lepiej nie zadzierac. Sluchala przez chwile glosu w telefonie, po czym zapukala do drzwi gabinetu finansisty. -Wlasnie rozpoczely sie poszukiwania z powietrza - zakomunikowala. 4 Wyspy Palawan rozciagaja sie ukosnym pasem od Mindoro na polnocnym wschodzie po Malezje na poludniu i oddzielaja morze Sulu od Morza Poludniowochinskiego. Lancuch liczy okolo tysiaca wysp i wysepek, ktore wziely nazwe od najwiekszej z nich - Palawan, ze stolica Puefto Princesa. Jest to calkiem spory kawalek suchego ladu, gorzysty i zalesiony, liczacy czterysta kilometrow dlugosci i czterdziesci w najszerszym miejscu. Najwyzszy szczyt wznosi sie na dwa tysiace metrow. Czterdziesci kilometrow na poludnie od Palawanu lezy wyspa Balabac, zamykajaca archipelag od tej strony. Przesmyk miedzy Balabakiem a Palawanem dostepny jest tylko dla wyjatkowych smialkow. Pelno tu raf i skal wylaniajacych sie z wody.Ts'ai Yen wszedl na rafe niemal dokladnie w polowie drogi miedzy Balabakiem a Palawanem. Byla 7.37. Szesc tysiecy ton, liczac z ladunkiem, pedzilo z predkoscia osiemnastu wezlow. Sile uderzenia mozna porownac z wybuchem trzech ton plastiku. Dziob statku, ktory wszedl na rafe pod katem czterdziestu pieciu stopni, rozoral ja na glebokosc ponad czterech metrow i szerokosc okolo trzech metrow. Wzburzona woda wdarla sie do maszynowni i zalala silnik. Z komina, ktory wystawal jakies dwanascie metrow ponad lustro wody, ciagle jeszcze unosil sie dym i para. Zbiorniki paliwa ocalaly. Wyrwa w kadlubie powiekszala sie z kazda chwila. Statek pograzal sie pod wlasnym ciezarem. O godzinie 8.09 puscila stepka z solidnej, poludniowokoreanskiej stali. Rufa zanurzyla sie, az sruba oparla sie o plytkie w tym miejscu dno, wyrywajac wal napedowy z lozysk. To dopelnilo zniszczenia. Od walu pekl korbowod w trzecim cylindrze, uszkadzajac caly blok silowni. Wreszcie nastala cisza. Zlota Dziewczyna szla kursem prosto na brzeg. Trent oparty o maszt badal frachtowiec przez lornetke. Obejrzal mostek kapitanski i nadbudowke z pomieszczeniami dla zalogi, ktore wznosily sie nad lustrem wody. Teraz szukal sladu lodzi lub tratwy ratunkowej. Fale przyplywu omiataly rafy. Blekit i seledyn wskazywaly plycizny. Na horyzoncie zas mozna bylo dostrzec zielen lasow palmowych i zolc piaszczystych plaz na obu wyspach zamykajacych skalisty przesmyk. Nigdzie natomiast nie widac bylo sladow ludzkiej obecnosci. Trent zszedl do kokpitu i sprawdzil predkosc na logu. Dwanascie wezlow. Do statku moze dotrzec za dziesiec minut, po czym bedzie musial zrzucic zagle, polozyc katamaran w dryf i czekac na smiglowce strazy granicznej lub marynarki z garnizonu w Puerto Princesa. Jednak helikoptery nie zjawia sie przed uplywem godziny, poniewaz beda musialy pokonac sto mil morskich. Do napadu musialo dojsc ladnych kilka godzin temu. Ranni, jesli sa tacy na pokladzie, musza wytrzymac jeszcze kwadrans. Nie sadzil, aby na statku byli napastnicy, a gdy nawet, to filipinska marynarka wojenna z pewnoscia da sobie z nimi rade. Problem polegal tylko na tym, ze przez pomylke moze zostac uznany za pirata i zastrzelony. Przednia czesc kabiny katamarana wypelniala wykladana derma lawa w ksztalcie podkowy. Okalala stol zamontowany wokol podstawy masztu. Trent podniosl srodkowy segment lawy i wyjal plik starannie zlozonych kocow. Pod nimi ukrywal dwa karabiny i pare tuzinow pudelek z nabojami. Zaladowal i polozyl bron na reczniku kapielowym na stole. Gdy jacht znalazl sie pol mili morskiej od frachtowca, zrzucil fok. Szedl teraz na samym grocie. Zabezpieczyl ster i udal sie na dziob, aby przygotowac lekka boje, ktora rzuci z kotwica. Znalazl ja w pontonie typu Zodiac, ktory byl w kokpicie. Podczas tych wszystkich czynnosci co chwila spogladal na poklad statku. Pomyslal, ze powinien wlozyc kamizelke kuloodporna, lecz niestety, nie mial jej na pokladzie. Gdy od wraku dzielilo go jakies piecdziesiat metrow, rzucil kotwice, wypuscil z szescdziesiat metrow liny, wiatr zas spychal Zlota Dziewczyne w strone Ts'ai Yen. Manewrujac grotem wsunal jacht pod nawis rufowy statku. Z rozmachem rzucil mala kotwice z zodiaca na poklad statku. Odepchnal katamaran od kadluba i rzucil druga kotwice. Obie cumy ulozyly sie na ksztalt litery V i mocno trzymaly jacht w miejscu. Zszedl do kabiny, zabral jeden z dwunastostrzalowcow i dopiero wtedy wspial sie po linie na poklad frachtowca. Trzej Filipinczycy lezacy bez zycia na pokladzie wygladali na marynarzy z zalogi statku. W sterowce znalazl zwloki kapitana, pierwszego oficera i sternika. Oficerowie, jak wydedukowal, padli od razu. Sternik musial cierpiec. Komus widac sprawilo to przyjemnosc. Radio bylo zniszczone. Sadzac po sladach, dokonano tego siekiera z wyposazenia przeciwpozarowego. Stalowe drzwi do maszynowni byly wyrwane z zawiasow. Poczul odor siarkowodoru. Zakryl nos i usta koszula i zszedl na dol. Domyslil sie, ze mechanicy probowali sie bronic, bo wszedzie byly porozrzucane klucze, mlotki i obcegi. Niewiele to pomoglo. Obaj mieli szyje okrecone kawalkiem kabla elektrycznego i lezeli zwroceni twarzami do siebie. Strzelono im w brzuchy, na glowy wylano kwas siarkowy z akumulatorow. Poczul skurcz w zoladku i gwaltowny naplyw sliny do ust. Policzyl w myslach do dziesieciu, probujac sie opanowac. Nie wolno dac sie poniesc nerwom. Tych dwoch biedakow i tak juz nic nie przywroci do zycia. Opuscil maszynownie i poszedl sprawdzic pomieszczenia zalogi. W kubryku odkryl kolejne dwa ciala. Marynarze nie zdazyli nawet zejsc z koi. Szesc sposrod osmiu koi nosilo slady uzycia. Byla wiec szansa, ze dwoch marynarzy ocalalo. Sprawdzil kabiny oficerskie: salon kapitanski, kabine pierwszego oficera, glownego mechanika i jego zastepcy. Emaliowana tabliczka na drzwiach informowala, ze ostatnia kabina nalezy do drugiego oficera. Uderzyl go delikatny zapach perfum. Na podlodze lezal strzaskany przenosny komputer. Zajrzal do lazienki. Powachal mydlo. Wrocil do kajuty. Posciel na koi byla rozrzucona. Zauwazyl, ze brak przescieradla, na krzesle lezal dres, w szafce znalazl kilka bawelnianych bluzek, wyplowiale szorty w kolorze khaki i elegancka sukienke z metka dobrej, nowojorskiej firmy. Dziwne, jak na garderobe drugiego oficera. Sukienka pachniala perfumami Chanel. Nie poczul woni dymu papierosowego, a wiec wlascicielka nie palila. Torba podrozna w szafie byla rownie elegancka jak sukienka. Nie mylil sie. Firma Yarby nie nalezala do tanich. Takich przedmiotow nie kupuje sie w zwyklych domach towarowych ani na wyprzedazach. Nie bylo czasu na dalsze szczegoly. Kobiete, kimkolwiek byla, uprowadzono, wiec liczyla sie kazda minuta. W mesie na sofie znalazl koszule mundurowa z naszywkami drugiego oficera. Wyszedl na poklad. Szalupa ratunkowa na lewej burcie nosila slady kul. Jedno spojrzenie do srodka uzupelnilo rachunek strat. Szalupa okazala sie chwilowym tylko schronieniem dla dwoch marynarzy. Razem szukali ratunku i razem polegli. Wrocil na jacht i w locji sprawdzil czestotliwosc morskiej stacji radiowej w Puerto Princesa. Zameldowal o napadzie, podal pozycje, nazwe statku i port macierzysty. Kazano mu czekac. Po dziesieciu minutach juz inny glos zapowiedzial, ze smiglowiec jest w drodze i nakazal mu pozostac na nasluchu. W czasach sluzby w SIS uznalby, ze polecenie mozna zlekcewazyc, teraz jednak, jako osoba prywatna, bez zadnych kontaktow na Filipinach, musial usluchac, zwlaszcza ze nie bylo pretekstu, aby postapic inaczej. Nie mogl na przyklad wylaczyc radia i udawac, ze wyczerpaly sie akumulatory, z daleka bowiem bylo widac baterie sloneczne na dachu kabiny Zlotej Dziewczyny. Schowal bron, zaparzyl swieza kawe i skupil sie na mapie. Sprawdzil, ktoredy biegnie farwater z archipelagu Sulu, porownal z prawdopodobnym kursem Ts'ai Yen i wywnioskowal, ze do napadu musialo dojsc okolo trzeciej nad ranem mniej wiecej szescdziesiat mil morskich od miejsca, w ktorym statek wszedl na skaly. Pirackie lodzie osiagaly zapewne trzydziesci wezlow i podejrzewal, ze chcialy dotrzec do kryjowki przed wschodem slonca. Dawalo to promien okolo dziewiecdziesieciu mil morskich. Krag, w ktorym moze sie znajdowac kryjowka bandytow, obejmowal wiec spora czesc archipelagu Sulu, polnocny Palawan, Balabac, wyspe San Miguel i okolo szescdziesieciu mil morskich wybrzeza Malezji, w sumie blisko tysiac wysp i wysepek - w wiekszosci nie zamieszkanych - liczne zatoki, ujscia rzek i setki innych miejsc, gdzie mozna ukryc nie tylko motorowke, ale calkiem spory statek. Lata tajnej sluzby nauczyly go, ze klucz do zagadki zwykle kryje sie w szczegolach. Przyszlo mu na mysl przescieradlo, ktorego nie znalazl w kabinie jedynej pasazerki. Zapewne napastnicy omotali nim swoja ofiare. Jesli jeszcze zyje, to tylko cud albo zdrada ktoregos z piratow moglyby ja uratowac. Pomyslal o torturach zadanych mechanikom w maszynowni. Jaki los czeka uprowadzona w rekach takich oprawcow? A kim wlasciwie byla? Tymczasem instynkt i doswiadczenie podpowiadaly mu, ze szanse na odnalezienie kobiety, jak rowniez drugiego oficera, ktorego nie bylo wsrod ofiar na pokladzie, sa nikle. Niewiele osob wie, jak naprawde nazywal sie czlowiek, ktory na pokladzie Ts'ai Yen uchodzil za drugiego oficera. Nazwisko Lu przybral bowiem dopiero w szkole, w ktorej przygotowywal sie do zawodu. Agentow ochrony uczy sie przede wszystkim technik zabijania i w tej dziedzinie niewielu moglo sie z nim rownac. Przez piec godzin plynal prosto na polnoc, w kierunku archipelagu Sulu. Tylko smierc moglaby go zatrzymac, a tej sie nie bal. Przerazala go mysl, ze zawiodl, ze nie ochronil kobiety, ktora oddano mu pod opieke. Musi ja odnalezc. Nie moglby zyc ze swiadomoscia takiej porazki. Robert Li byl jedynym zyjacym synem sir Philipa. Podobnie jak ojciec i dziadek chodzil najpierw do ekskluzywnego gimnazjum w Hongkongu, a pozniej pobieral nauki w Eton, w Wielkiej Brytanii. Przyszla zone poznal w czasie studiow w Cambridge, w Trinity College. Jeannine, spadkobierczyni utytulowanej rodziny francuskiej, przybyla do Cambridge po studiach w Luwrze. Pobrali sie, zamieszkali w Londynie, w dzielnicy muzeow i galerii sztuki. Wakacje spedzali w Szampanii, w rodowej posiadlosci Jeannine Li. Dwa razy do roku udawali sie do Hongkongu z dwutygodniowymi wizytami w rodzinnym domu Roberta. Nie afiszowali sie majatkiem. Cenili sobie towarzystwo znawcow sztuki, naukowcow i artystow, wsrod ktorych mieli wielu przyjaciol. Hongkongijska elita finansowa miala ich za obcych, a Roberta Li w ogole uwazano za dyletanta i niezbyt udanego mlodzienca. Gdy sir Philip zadzwonil do syna, byla 1.30 czasu londynskiego. W Hongkongu byla 8.30. Laczyl sie ze zwyklego telefonu, a nie z aparatu kodujacego glos. -Ts'ai Yen zaginal - rzekl bez wiekszych wstepow. - Znajdziesz szczegoly w porannej prasie. Powiedzial to bez emocji, jakby mowil o sprawie obojetnej. Wyobrazil sobie, jak syn siada na lozku i szuka okularow. Robert mial w sobie cos, co zawsze kojarzylo mu sie z portretem florentynskiej patrycjuszki. Obraz ten zachowal sie w swietnym stanie dzieki wspolczesnej technice konserwatorskiej. Dom Handlowy Li tez przetrwa burze, bo na swoj sposob jest rownie doskonalym dzielem jak plotno florenckiego mistrza. W tej grze, w ktorej wnuczka sir Philipa byla tylko pionkiem, stawka jest wysoka i przegra ten, kto pierwszy straci nerwy. Sir Philip wykluczyl wiec wszelkie emocje, a przechodzac do biezacych spraw rzekl: -W Londynie wystawiono wczoraj na sprzedaz dwa interesujace nas budynki. Sprawdz to. Zaproponuj pol punktu wiecej za metr. Terminy platnosci uzgodnij z bankami. Odlozyl sluchawke, nacisnal guzik interkomu, dajac znac, ze jest gotow. Wyszli razem. Panna James niosla aktowke, w ktorej trzymala niezbedne dokumenty na konferencje w banku. Wszyscy w Hongkongu wiedzieli o konferencji i wszyscy niecierpliwie czekali na wynik, od ktorego zalezal los nie tylko Domu Handlowego Li. Czterdziestoletni rolls-royce model Phantom Five nalezal jeszcze do ojca sir Philipa. Wykonano go na specjalne zamowienie, wyposazajac w skladane biurko obok miejsca dla sekretarki. Sir Philip polecil zamontowac klimatyzacje, gdy pierwsze tego typu urzadzenia pokazaly sie na rynku, oraz faks i dwa telefony komorkowe. Kierowca juz czekal. W kabinie pasazerskiej, oddzielonej od szoferki plyta z grubego szkla, lezaly najswiezsze wydania "Hongkong Standard" i "South China Morning Post". Wsiedli. Panna James nalala herbate ze srebrnego termosu ze zloconym monogramem Domu Handlowego Li. Ruszyli. Wielka ciezarowka przyhamowala, dajac droge wytwornej limuzynie. Do banku mieli co prawda niecale piec kilometrow, ale w hongkongijskim tloku droga zajela prawie pol godziny. Panna James odebrala dwa telefony. Trzecia rozmowa byla nieco dluzsza. Informowano, ze przypadkowy zeglarz natrafil na wrak Ts'ai Yen, ale nie ma wiadomosci o rozbitkach. Wedlug wstepnych danych nie uratowal sie nikt z zalogi. Mniej wiecej za kwadrans na miejsce katastrofy dotrze helikopter strazy granicznej, a dziesiec minut pozniej - ekipa specjalistow z firmy. Sir Philip wysluchal relacji, a nastepnie wlasnorecznie sporzadzil kilkupunktowa instrukcje dotyczaca dalszych dzialan. W ostatnim punkcie polecal zasiegnac, za posrednictwem sir Euana Wileya, prezesa zarzadu Cairns Oliver, informacji na temat owego przypadkowego zeglarza, ktory jako pierwszy znalazl sie na miejscu katastrofy. Gdy nadlecial helikopter strazy granicznej, Trent znow wdrapal sie na poklad wraku. Pilot nie byl zbyt wprawny, podszedl od nawietrznej i maszyna silnie zakolysalo, gdy otworzono drzwi, szykujac sie do wysadzenia pasazerow. Helikopter zawisl trzy metry nad pokladem i znizyl sie dopiero wtedy, gdy pierwszy z pasazerow - widac dowodca - krzyknal gniewnie. Pilot wykonal ten manewr niezrecznie i wyskakujacy mezczyzna upadl na pokrywy ladowni, po czym klnac przetoczyl sie na poklad. W slad za nim helikopter opuscilo jeszcze dwoch ludzi. Pilot poderwal maszyne i skierowal sie na plaze. Ciala na pokladzie zaczely juz puchnac pod wplywem tropikalnego slonca. Trent spodziewal sie, ze oficer i dwoch marynarzy w mundurach khaki zechca zejsc pod poklad albo do mesy lub salonu kapitanskiego, tymczasem zatrzymali sie w cieniu nadbudowki, na pokladzie rufowym. Dowodca otarl czolo, wyjal notatnik i dlugopis, nie zwracajac uwagi na Trenta, ktory czekal przy ladowni. Pilot drugiego helikoptera byl znacznie sprawniejszy i posadzil maszyne na luku. Ze smiglowca wysiadlo kilka osob, z dwoma Chinczykami na czele. Starszy z nich mial na sobie kosztowny sarong tagalog. Za spodnie, ktore skutecznie maskowaly spory brzuch wlasciciela, krawiec tez musial wziac niezle pieniadze. Calosci bogatego stroju dopelnialy recznie szyte mokasyny. Mlodszy byl ubrany z nonszalancja wlasciwa osilkom. Bary mial szerokie jak zawodowy zapasnik. Trzeci pasazer, Japonczyk okolo czterdziestki, mial na nosie lustrzane okulary, ktore skutecznie kryly oczy. Wlosy nosil zwiazane w kitke. Ubrany byl w calkiem przyzwoity garnitur, pod nim jednak mial dzinsowa koszule i jaskrawy krawat w kwiatowy wzor. Buty do polowy lydki, szpiczaste i na podwyzszonym obcasie, bylyby bardziej na miejscu w Teksasie, ale nie na Morzu Poludniowochinskim. Trent nie mogl sie domyslic, za kogoz to nieznajomy sie przebral. Po chwili zastanowienia uznal, ze za jurora prowincjonalnego festiwalu filmowego w Ameryce Poludniowej lub wlasciciela malomiasteczkowej galerii sztuki. Dowodca patrolu strazy przybrzeznej z szacunkiem powital przybyszow i odszedl na bok ze starszym z Chinczykow. Mlodszy pospieszyl w strone kabin oficerskich. Japonczyk oparl sie leniwie o reling i udawal, ze drzemie. Zaden z mezczyzn nie interesowal sie Trentem, az wreszcie starszy z Chinczykow podszedl do niego i przedstawil sie, podajac mu bilet wizytowy, na ktorym widnialo nazwisko Ricardo Ligna, prezesa South Asia Sail Steam Ship Company - poludniowoazjatyckiego towarzystwa zeglugowego z siedziba w Manili. Jednoczesnie, nienaganna angielszczyzna podziekowal za zawiadomienie wladz o wypadku i wyrazil podziw dla jego odwagi. -Przeciez mordercy mogli byc jeszcze na statku - dokonczyl. -Nikogo nie bylo. -Nie zauwazyl pan niczego szczegolnego? -Tylko tyle, ze zaloga byla martwa. Chinczyk skrzywil sie. -I co jeszcze? - nalegal. Trent byl pewien, ze chodzi mu o kobiete, ale nie mial zaufania do obcych. Chinczyk zrezygnowal z dalszych pytan i wrocil do rozmowy z dowodca patrolu strazy granicznej. Japonczyk tymczasem demonstracyjnie ziewnal, oderwal sie od relingu i przeszedl na dziob. Przez chwile przygladal sie rafom i skalom, po czym bez slowa wrocil na rufe, w cien pod nadbudowka. Trent mial wrazenie, a wlasciwie byl pewien, ze Japonczyk zatrzymal sie na moment na zejsciowce prowadzacej z jednego pokladu na drugi. Oficer z Chinczykiem nadal rozmawiali i przywolali nawet Japonczyka. O czym mowili, Trent nie wiedzial - stal za daleko. Po chwili oficer podszedl do Trenta i oznajmil, ze sprawa zajmie sie Izba Morska i ze obecnosc Trenta na rozprawie bedzie konieczna. Trent nie byl zaskoczony, zapytal tylko, kiedy to sie odbedzie. -Za dwa, trzy dni - odparl oficer - najwyzej za cztery - spojrzal na Chinczyka, jakby szukal potwierdzenia. - Jeden z moich ludzi - dodal - bedzie panu towarzyszyl do Puerto Princesa. - Zerknal na Zlota Dziewczyne, jakby nie dowierzal, ze ta lupina moze dac sobie rade na oceanie. - Jesli pan chce, moze zostac na statku. Beda tu straznicy, wiec nie bedzie panu grozic zadne niebezpieczenstwo. Puerto Princesa bylo stosunkowo niedaleko - wszystkiego sto mil morskich, ale w odwrotnym kierunku, nizby Trent chcial. -Sadze, ze Ts'ai Yen nie jest pierwszym statkiem, ktory rozbil sie na tych skalach - stwierdzil. - Zostane tu i rozejrze sie troche. 5 Szef osobistej ochrony Wong Fu obrzucil bacznym wzrokiem chodnik i boczne wejscie do banku. Najpierw upewnil sie, ze wszystko jest w porzadku i dopiero potem uchylil drzwi opancerzonego cadillaca. Drugi ochroniarz pilnowal wejscia, a trzeci stal przy windzie. Wong Fu wynurzyl sie z wnetrza limuzyny. Ubrany byl - jak zwykle - w drelichowe, robociarskie ubranie, a do tego jedwabna koszule, takiz krawat i wytworne wloskie mokasyny z miekkiej skory. Gleboka blizne na czaszce przykrywala haftowana mycka. Szybkim krokiem przemierzyl chodnik i hol, a gdy wszedl do windy, szef ochrony uruchomil przycisk pietra, na ktorym znajdowala sie sala konferencyjna.Zaden z czterech wlascicieli najwiekszych pakietow akcji banku nie smial wejsc do sali przed nim. Z szacunkiem oczekiwali przed drzwiami. Dwaj pochodzili z Chin, pozostali mieli europejskie rysy. Z tymi Wong Fu przywital sie w pierwszej kolejnosci. Wyczuwal strach, jaki budzila jego osoba. Zawsze tak bylo. Tak samo reagowali ci, ktorych rabowal i mordowal w Szanghaju. A tych tu - prominentnych czlonkow hongkongijskiej elity - tez zwyczajny strach zmusil do opowiedzenia sie po jego stronie. Dzieki temu wreszcie pokona Dom Handlowy Li. Pomyslal o dziewczynie. Krzyknela przerazliwie, gdy wrzucono ja do lodzi. Glos uwiazl w gardle, kiedy kopniakiem i przeklenstwami nakazano milczenie. Lezala na brudnej podlodze, slyszac tylko jednostajny warkot silnika i czujac, jak lodz wibruje i drzy. Minely trzy godziny, a moze mniej. Tracila rachube czasu, ale modlila sie, aby podroz trwala jak najdluzej. Nie wiedziala, gdzie ja wioza. Niczego nie widziala. Caly jej swiat zamykal sie w faldach plotna, w ktore ja owinieto. Przepelnial ja strach. Przenikal kazda tkanke ciala - strach przed tym, co ja jeszcze czeka. Ton silnika stal sie nizszy - znak, ze zwolniono obroty. Po chwili dno lodzi otarlo sie o piasek i nastala cisza. Skulila sie w sobie, jakby chciala zmalec, wrecz zniknac, majac nadzieje, ze moze zapomna o niej, nie zauwaza, zostawia. Stalo sie jednak inaczej. Poczula, jak silne rece unosza ja wysoko w gore i raptem... rzucaja. Wpadla do wody, co tylko spotegowalo jej przerazenie, bo nie spodziewala sie takiego kresu podrozy. Szamotala sie rozpaczliwie przekonana, ze zaraz pochlonie ja ocean. A oni? Oni smiali sie! W myslach zaczela przyzywac dziadka, modlic sie, aby zjawil sie i uratowal ja. On jeden moglby to zrobic. Przed bankiem czekal spory tlum reporterow i fotografow. Wysiadajac z rolls-royce'a sir Philip usmiechnal sie i przyrzekl, ze, owszem, odpowie na pytania, ale dopiero po konferencji. Szef banku, Anglik, powital goscia w drzwiach. Znali sie od lat i sir Philip z miejsca wyczul pewna sztucznosc, gdy gospodarz zaproponowal przejscie do sali konferencyjnej. -Tam bedzie wygodniej - tlumaczyl nie patrzac w oczy - skoro mamy rozmawiac w kilka osob... - nie dokonczyl mysli, jakby zawstydzony. -W kilka? - zdziwil sie sir Philip, biorac teczke z rak panny James. - Wydawalo mi sie, ze ustalimy co trzeba w cztery oczy. - Chcial dodac "jak zwykle", ale patrzac na wyraznie zmieszanego gospodarza uznal, ze uwaga nie bylaby na miejscu. - Dziekuje - zwrocil sie do sekretarki oddajac jej papiery. - Prosze, niech pani nam towarzyszy. Chcialbym miec pewnosc, ze nie przeoczymy zadnych szczegolow. Zaproszenie bylo niezwykle. Cala sytuacja byla niezwyczajna. Panna James spojrzala uwaznie na gospodarza. Moze to i prawda, co sugerowaly gazety, ze sir Philip nie pasuje do tego swiata, w ktorym nie liczy sie ani przyjazn, ani lojalnosc i w ktorym wczorajszy sojusznik staje sie dzisiejszym wrogiem. Wszystko w imie interesow. Jakby za sprawa niewidzialnego rezysera bankier myslal o tym samym: o swiecie interesow, w ktorym przetrwac moga tylko najbardziej zahartowani, silni i bezwzgledni - jak on. Poczul, jak wzbiera sie w nim duma. Tak, bedzie silny i twardy. Wszyscy sie o tym przekonaja, takze zona, ktora zawsze miala go za oferme. Caly srodek sali konferencyjnej zajmowal wielki stol z krysztalowym blatem wsparty na marmurowych nogach. Po jednej stronie zasiadlo czterech udzialowcow banku ze swymi doradcami, po drugiej - sir Philip z panna James. Prezes banku, ktory byl gospodarzem, zajal miejsce u szczytu stolu. Czekajac na rozpoczecie sir Li staral sie skupic uwage na dokumentach. Nie potrafil sie skoncentrowac. Papiery wymykaly mu sie z rak i gdyby nie pomocna dlon panny James, caly plik spadlby na podloge. -Dziekuje pani - opanowal sie i spojrzal na przewodniczacego. Ten zerknal na akcjonariuszy, jakby chcial sie upewnic, ze to, co powie, bedzie wyrazac takze ich stanowisko. Na wstepie przypomnial, ze firma Li nalezy do najbardziej cenionych klientow kierowanej przezen instytucji, ze jego bank zawsze mial zaufanie do polityki prowadzonej przez nia, a pogloski o klopotach bylyby bez znaczenia, gdyby nie opoznienie w splacie szesciu milionow dolarow tytulem procentow od zaciagnietego kredytu. Oczywiscie - dodal - nie ma takich spraw, ktorych nie mozna by wyjasnic i uzgodnic, zwlaszcza miedzy przyjaciolmi. -Jestesmy przeciez w gronie przyjaciol - usmiechnal sie nieszczerze, unikajac wzroku sir Philipa. -Absolutnie - wtracil jeden z udzialowcow - Brytyjczyk, a dwoch pozostalych - Chinczykow przytaknelo. Radca prawny banku wtracil, ze firma Li nie przedstawia publicznych sprawozdan ze swojej dzialalnosci, jak czynia to spolki akcyjne, co stanowi dosc istotny problem. -Przepisy bankowe, Phil - powiedzial przewodniczacy. Pierwszy raz w zyciu prezes banku zwrocil sie do sir Philipa w tak poufaly sposob. Nigdy przedtem nie pozwolil sobie na odrzucenie oficjalnej formy. - ...i sa to sprawy, ktore musimy dzis rozwiazac - zakonczyl, dajac znak jednemu z doradcow, aby przedstawil niezbedne liczby. -Laczny kredyt udzielony firmie Li - zaczal ten ostatni - wynosi sto trzydziesci milionow dolarow, co stanowi cztery procent kapitalu banku. -...a w swietle znanych okolicznosci klasyfikuje sie jako kredyt wysokiego ryzyka - wtracil radca prawny, zwracajac jednoczesnie uwage, ze stosowny paragraf w umowie kredytowej naklada na pozyczkobiorce obowiazek natychmiastowego zwrotu calej sumy z odsetkami w razie niedotrzymania terminu splaty kolejnej raty oprocentowania, a taki wlasnie fakt mial miejsce. -To jest stanowisko zarzadu, Phil - wtracil przewodniczacy. - Nie przeprowadzilismy jeszcze formalnego glosowania i nie ma oficjalnej uchwaly, ale taka wlasnie jest nasza opinia... - nie dokonczyl, zaczal sie dziwnie wiercic na krzesle, gdy otworzyly sie drzwi do sali konferencyjnej. Sir Philip nie widzial, kto wchodzi, czytal wlasnie depesze, ktora podala mu panna James - Lloyd oficjalnie potwierdzal zaginiecie Ts'ai Yen na morzu Sulu. -Phil, znasz, jak sadze... - znow nie dokonczyl. Sir Philip odlozyl depesze i podniosl glowe. W drzwiach stal Wong Fu. -Pan Wong Fu - podjal watek przewodniczacy - nabyl wlasnie powazny pakiet akcji naszego banku i dysponuje najwiekszym blokiem glosow w walnym zgromadzeniu. Wydawalo sie, ze sir Philip nie dostrzegl przybysza. Skupil sie na dokumentach, ktore mial przed soba. Wybral jeden z nich i rzucil na stol. Byl to kontrakt na sprzedaz przedsiebiorstwa przetworow spozywczych, wraz z zapasami, na Florydzie. Sprzedawca byl Dom Handlowy Li, kupujacym pewne przedsiebiorstwo zarejestrowane na Bahamach, platnosc gwarantowal Morgan Trust - jeden z najpowazniejszych bankow amerykanskich - a naleznosc, w wysokosci stu trzydziestu siedmiu milionow dolarow, powinna wplynac na konto Domu Handlowego Li w banku, w ktorym wlasnie kontowano, w ciagu trzydziestu dni. Jeden z doradcow prezesa siegnal po dokument. Sir Philip trwal bez slowa. Spojrzal jeszcze na przewodniczacego - przez cale lata spotykali sie trzy, cztery razy w miesiacu na lunchach i nigdy nie bylo zadnych zatargow ani niedomowien. Coz, ludzie sie zmieniaja, ale on, sir Philip Li, nie bedzie tolerowal nielojalnosci. Od tej chwili ten czlowiek przestal dla niego istniec. Przeniosl wzrok na Wong Fu. "Lajdak" - powiedzial po chinsku i jakby obawiajac sie, ze nienawistny widok moze przyprawic go o mdlosci, zaslonil usta chusteczka. -Reszte uzgodni panna James - powiedzial wyniosle i z godnoscia opuscil sale. -Dom Handlowy Li wycofuje swoje interesy z tego banku - rzucil dziennikarzom oczekujacym przy wyjsciu i wsiadl do rolls-royce'a. Oficer strazy granicznej odlecial smiglowcem. Przedstawiciel armatora ze swoja ekipa tez. Kilka godzin pozniej przyplynela motorowka strazy granicznej z Puerto Princesa, ktora przywiozla czterech kolejnych straznikow i zaopatrzenie. Tak wiec na pokladzie nieszczesnego Ts'ai Yen bylo teraz szesciu ludzi. Na blekitnym niebie pojawily sie obloki. W rozmazanym swietle slonecznym morze wydawalo sie teraz bardziej zielone. Na horyzoncie rysowaly sie kontury wzgorz na wyspach. Wiatr ucichl. Katamaran kolysal sie leniwie na martwej fali w piaszczystej zatoczce za skalami, nie opodal Ts'ai Yen. Trent odkryl ja w czasie odplywu i gdy zaczal sie przyplyw, przeprowadzil Zlota Dziewczyne, uznajac, ze to doskonale schronienie. Nie dawala mu spokoju zaginiona kobieta. Myslal takze o dwoch zamordowanych mechanikach, oblanych kwasem siarkowym. Tak, piraci byli wyjatkowo okrutni. Nie sadzil, aby zabili kobiete. Nie bylo sladow krwi w jej kabinie, i pozostawala zagadkowa sprawa przescieradla. Podejrzewal, ze kobiete uprowadzono. I znow wrocil mysla do dwoch zamordowanych mechanikow. Spotkal sie juz z podobnym okrucienstwem w wioskach i miasteczkach pod wladza terrorystow. Gwaltami i brutalnoscia wymuszali posluszenstwo i uleglosc. Moze powinien byl powiedziec o kobiecie, zwrocic uwage oficera. Z drugiej jednak strony, Chinczyk - przedstawiciel armatora - nie wspomnial o niej. Zapomnial, czy tez cos ukrywal. Raczej to drugie. Skoro tak, to co teraz zrobia? Rozpoczna poszukiwania? A jesli tak, to gdzie? Nie potrafil sobie odpowiedziec. Irytowala go wlasna bezsilnosc. Siedzial w kokpicie i patrzyl na dziob Ts'ai Yen. Musi zdobyc wiecej informacji. Jesli uda mu sie ustalic nazwisko uprowadzonej kobiety, to bedzie mozna wywnioskowac, czy porwano ja dla okupu, czy z innych powodow. Tymczasem nie majac nic innego do roboty, zaczal przegladac zdjecia japonskich wrakow. Z Australijczykiem zrobili kilka rolek filmow, nurkujac w poblizu Palawanu. Patrzyl na obrosniete wodorostami szare kadluby, na ktorych bylo widac wyrwy po pociskach. Na kilku zdjeciach uchwycili samotnego rekina. I znow wrocil mysla do mechanikow i tajemniczej kobiety. Tak, ta sprawa nie da mu spokoju, poki nie wyjasni jej do konca. Z mysla o wygodzie i przyjemnosciach pasazerow Zlotej Dziewczyny projektanci katamarana wyposazyli go m.in. w windsurfer - deske z zaglem. Spoczywala w specjalnych uchwytach miedzy obu kadlubami jachtu. Trent pomalowal ja kiedys na czarno. Gdy zapadl zmrok, spuscil deske na wode. Wczesniej przygotowal elektroniczny detektor, latarke, komplet wytrychow i solidny noz, ktory zwykle zabieral na podwodne polowania. Wszystko to zapakowal w maly wodoszczelny plecak. Przygotowal takze zwoj nylonowej liny i niewielka kotwiczke - "kocia lape". Wlozyl czarny kombinezon do nurkowania i byl gotow. Odepchnal deske od Zlotej Dziewczyny i przesmykiem miedzy rafami skierowal sie w strone Ts'ai Yen. Deska zaskrzypiala o ostre skaly. Mial racje, wplaw nie daloby sie przeprawic wsrod raf. Przypuszczal, ze na pokladzie beda co najmniej dwa posterunki: jeden na dachu sterowki, skad rozciagal sie widok na caly statek, a drugi na rufie, gdzie najlatwiej bylo dobic do wraku. W tej sytuacji skierowal deske w strone dziobu, kryjac sie pod nawisem kadluba. Nadsluchiwal ze czterdziesci minut, wreszcie rzucil "kocia lape" w gore, zaczepil o reling i wspial sie na poklad. Plomien zapalki przecial ciemnosc nad sterowka, a gdy przygasl, w mroku jarzyly dwa ogniki zapalonych papierosow. Wartownicy trzymali straz dwojkami. Druga para pilnowala zapewne rufy, a trzecia odpoczywala. Odczepil kotwiczke z relingu i opuscil ja delikatnie na deske. Zabezpieczyl cume i ostroznie, na czworakach, zaczal przesuwac sie w strone pomieszczen zalogi. Dwojka straznikow, ktora czekala na swoj dyzur, ulozyla sie do snu na ladowni pokladu dziobowego. Trent przeszedl obok nich i skierowal sie w strone drzwi prowadzacych do pomieszczen zalogowych. Byly zamkniete na klucz, ale zamek ustapil bez trudu pod zrecznymi palcami Trenta. Wszedl i zamknal drzwi od wewnatrz. Z szafki w korytarzu wyjal koc i skierowal sie do kabiny drugiego oficera. Firanki byly zaciagniete, ale na wszelki wypadek przyslonil jeszcze iluminatory kocem. Na koi lezalo nowe przescieradlo. Z szafy zniknela sukienka, a na jej miejscu wisial mundur oficerski. Z szuflad zostaly usuniete damskie fatalaszki, a w mydelniczce w lazience lezalo nowe mydlo o wyraznie meskim zapachu. Zniknely takze damskie kosmetyki i pojawila sie jednorazowka do golenia "Bic". Usunieto rowniez komputer, ktory - gdy byl tu poprzednio - lezal cisniety o podloge. Trent przysiadl na stole i uwaznie obejrzal koje. W kabinie unosil sie jeszcze delikatny zapach damskich perfum. Podszedl do lozka. Odrzucil koc, obejrzal poduszke. Znalazl kilka czarnych wlosow. Powachal zaglowek. Nie wyczul sladu potu, a wiec osoba, ktora korzystala z tej koi, musiala byc raczej szczupla. Opierajac sie na gatunku perfum i zestawie kosmetykow, ktore widzial za pierwszym razem, ocenil jej wiek na dwadziescia, dwadziescia piec lat. Slad na materacu sugerowal wzrost raczej sredni. Wlosy nosila krotko obciete. Wytworna garderoba z metkami dobrych firm swiadczyla, ze byla zamozna i miala wyrobiony gust. Komputer sugerowal, ze odebrala niezle wyksztalcenie. Dowiedzial sie wiec sporo, nadal jednak nie znal jej nazwiska. Stwierdzil, ze dolozono staran, aby ukryc jej obecnosc na statku, co oznaczaloby, ze nie chodzilo o przecietna kobiete, a skoro tak, to nazwisko da sie ustalic bez wiekszego trudu. Wygladzil posciel, sprawdzil, czy nie zostaly jakies slady jego obecnosci, zabral koc i cicho wysunal sie z kabiny. Wyszedl na poklad, starannie zamykajac za soba drzwi wejsciowe. Nagle nocna cisze rozdarl ryk podwojnych silnikow szybkiej motorowki. Zblizala sie od polnocy. Podszedl pod mostek kapitanski. Ukryty w cieniu sluchal, o czym rozmawiaja straznicy. Byli zaniepokojeni. Rozlegl sie szczek repetowanej broni. Ktos przeklal usilujac obudzic pozostala dwojke spiaca na ladowni na dziobie. Korzystajac z zamieszania wyjal z plecaka elektroniczny detektor i omiotl nim statek. W pewnym miejscu wskazowka drgnela. A wiec na statku dzialal ukryty nadajnik, a skoro tak, to piracki napad nie byl przypadkowy. Celem musiala byc kobieta. Uprowadzono ja, zaloge zas wymordowano, zeby ukryc slady. Na motorowce zapalono reflektor. Ostry promien swiatla przebil ciemnosc. Trent przykucnal na pokladzie, nadsluchujac. Z motorowki ktos zawolal. Straznicy na wraku zasmiali sie nerwowo, najwidoczniej rozpoznajac przybyszow. Trent nie rozumial tego narzecza i tylko z tonu glosow domyslil sie, ze straznicy odnosza sie z wyraznym szacunkiem do niespodziewanych gosci. Opuszczono sznurowa drabinke, aby ulatwic im wejscie na poklad. Trent wcisnal sie w mrok pod zejsciowka z mostka kapitanskiego. Straznicy zgromadzili sie przy burcie witajac gosci. Bylo ich szesciu. Przyniesli alkohol, jakies jedzenie i zaczela sie pijatyka. Raz po raz wybuchaly salwy smiechu. Trent wyczul cos sztucznego i falszywego w tonie, jakim przybysze zwracali sie do wartownikow. Chcial ich nawet ostrzec, ale mysl ciagle wracala do tajemniczej kobiety. Systematycznie i uparcie usuwano slady jej obecnosci. Wszyscy, ktorzy wiedzieli o jej istnieniu, zostali zamordowani. Podobny los czekal tych, ktorzy mogliby sie ledwie domyslac, ze byla na pokladzie. Dramat rozegral sie w pare sekund. Sily tylko pozornie byly wyrownane. Trunek, ktorym szostka przybyszow poczestowala szostke marynarzy, byl najwidoczniej zaprawiony jakims srodkiem obezwladniajacym, a poza tym goscie okazali sie mistrzami walki wrecz. Uporawszy sie ze straznikami, napastnicy rozbiegli sie po statku, szukajac ewentualnych swiadkow tej zbrodni. Dwoch z nich udalo sie do pomieszczen zalogowych, dwoch sprawdzalo mostek. Trent nie czekal dluzej. Chylkiem pobiegl na rufe. Przesadzil burte, jeszcze chwile zawisl na rekach, czekajac na nadbiegajaca fale i skoczyl. Wynurzyl sie tylko na chwile, aby nabrac powietrza i znow skryl sie pod woda. Plynal wzdluz kadluba, w kierunku dziobu, tam, gdzie przycumowal deske. Przylgnal do niej calym cialem i zwalniajac cume odepchnal sie rekami w strone, gdzie napastnicy zostawili motorowke. Potezne silniki, wysmukly ksztalt. Sprzet zawodowcow, a nie amatorow. Zadnej nazwy na burcie, zadnych znakow identyfikacyjnych. Przymocowal deske miedzy podwojnymi kadlubami Zlotej Dziewczyny, wslizgnal sie do kabiny i ze schowka w lawie wyjal karabiny. Zaladowal i wsunal do wodoszczelnego plecaka. Otworzyl wlaz w podlodze, przygotowujac sobie ewentualny odwrot. Tedy mogl sie dostac do wody miedzy kadluby. Usiadl i nadsluchiwal. Domyslil sie, ze wsrod napastnikow jest zapewne mlody Chinczyk, ktory rankiem towarzyszyl przedstawicielowi armatora, i ze to on spiesznie uporzadkowal kabine drugiego oficera. Wiedzial, ze po Ts'ai Yen przyjdzie kolej na Zlota Dziewczyne. Rusza jednak nie wczesniej niz rankiem, kiedy zacznie sie przyplyw i bedzie mozna przejsc nad rafa. Beda dopytywac sie, co widzial i czy poza wladzami rozmawial z kims jeszcze przez radio. Pozniej zas zwyczajnie go wykoncza. Byl bowiem ostatnim, ktory mogl wiedziec o tajemniczej pasazerce. Ani oficer strazy granicznej, ani przedstawiciel armatora nie zagladali do pomieszczen zalogowych. Sprawa zaczynala sie komplikowac, a Trent nabieral coraz wiekszej pewnosci, ze napad piratow nie byl przypadkowy. Jeszcze bardziej intrygujacy byl fakt, ze prawowici wlasciciele statku dokladali teraz staran, aby usunac wszelkie slady obecnosci kobiety na pokladzie. A Japonczyk i oficer? - pomyslal Trent. - Po ktorej wlasciwie byli stronie? Wlaczyl radio na kanal zastrzezony dla wzywajacych pomocy. Odezwal sie niemiecki tankowiec, przeplywajacy w poblizu. Trent krotko opowiedzial o napadzie na wrak Ts'ai Yen i poprosil o przekazanie wiadomosci dalej, do Puerto Princesa. Radiooficer, ktory odebral sygnal, zapytal jeszcze, czy Trent jest bezpieczny. Trent odparl, ze sytuacja jest grozna, ale nie sadzi, aby do switu moglo sie cos stac. Dwadziescia minut pozniej radio z tankowca potwierdzilo przekazanie meldunku do Puerto Princesa i poinformowalo, ze patrol filipinskiej marynarki wojennej jest juz w drodze. -Niech pan sie trzyma! - zakonczyl radiooperator. -Dzieki - odparl Trent, myslac, ze nadmiar ostroznosci nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodzil. Wylaczyl radio, wzial dwie manierki z woda, zarzucil plecak i zeslizgnal sie na deske przycumowana miedzy kadlubami katamarana. Polozyl sie i zaczal rekami wioslowac w kierunku malej wysepki z kilkoma palmami, ktora zapamietal za dnia. Pomaranczowa poswiata na horyzoncie wskazywala na czynny wulkan. 6 Tylko ktos, kto w ogole nie zna Hongkongu, moglby powiedziec, ze Braemar Lodge nie pasuje do otoczenia. Jesli juz, to okoliczne wiezowce ze szkla i aluminium kloca sie z granitowym, pelnym wiktorianskich ozdob budynkiem, w ktorym od stu dwudziestu pieciu lat rezyduja taipanowie, szefowie firmy Cairns Oliver.Braemar Lodge swiadczy o wielkiej historii Hongkongu na rowni ze wspanialym palacem brytyjskiego gubernatora i - oczywiscie - bankiem. W zylach sir Euana Wileya plynela krew Cairnsow, choc nie nosil juz rodowego nazwiska - jego matka, Cairnsowna, wyszla za maz za Wileya. Po Cairnsach odziedziczyl upor, pracowitosc i lojalnosc i tym cechom charakteru zawdzieczal poparcie sir Philipa Li, bez czego nie wygralby walki o prezesure firmy. Na szczyty wladzy wdrapal sie pozno. Dobiegal juz szescdziesiatki i mial swiadomosc, ze konkurenci traktuja jego prezesure jako okres przejsciowy w firmie. Specjalny dzwonek przy lozku zadzwieczal, dajac znac, ze wlasnie wlaczyl sie faks. Wyrwany z glebokiego snu sir Euan ziewnal, opuscil szerokie, malzenskie loze i poczlapal gniewnie do gabinetu, zapalajac po drodze swiatlo. Konsultant firmy z Londynu przekazywal informacje o Trencie, samotnym zeglarzu, ktory przypadkiem czy nie jako pierwszy dotarl na miejsce katastrofy Ts'ai Yen. Sir Euan przeczytal dokument i niezwlocznie wykrecil prywatny numer sir Philipa Li. -Tu Euan. Bede u ciebie za dwadziescia minut. Narzucil na siebie to, co mial pod reka - sportowa koszule i takiez spodnie. Na nogi wsunal mokasyny i zszedl do garazu. Zaspany straznik pobiegl otworzyc glowna brame. Na poranna wyprawe wybral nie rzucajacego sie w oczy mini morrisa, ktorym zwykle jezdzila opiekunka Wileya juniora. Uznal, ze o tej porze nie przystoi uruchamiac ani rolls-royce'a, ani jaguara, kupionego na specjalne zyczenie duzo mlodszej od niego pani Wiley. Swoje drugie malzenstwo uwazal za bardzo udane, juz chocby dlatego, ze za sprawa mlodej kobiety sam tez czul sie mlodszy. Dokladal zreszta staran, aby tak bylo - uprawial sporty, dbal o sylwetke i nosil sie mlodziezowo. Wiek jednak czasami dawal znac o sobie. Zadyszal sie idac po schodach do gabinetu sir Philipa. Spokoj i opanowanie, z jakim przywital go gospodarz, sprawily, iz poczul sie glupio i pomyslal, ze chyba zareagowal zbyt impulsywnie na wiadomosc przekazana faksem. -Ten zeglarz, Philipie... - zaczal, jakby sie usprawiedliwial, ze wszczal alarm o tak wczesnej porze -...to byly agent sluzb specjalnych, ekspert jesli chodzi o operacje antyterrorystyczne. Pracowal takze na zlecenie Waszyngtonu, zwlaszcza gdy w gre wchodzily zabojstwa. Sir Philip sluchal uwaznie, ale twarz nie zdradzala zadnej reakcji. Nikt, nawet Euan Wiley, ktory znal go od lat, nie potrafil zglebic tajemnic umyslu wiekowego arystokraty-finansisty. Sir Euan mial czasami wrazenie, ze stary Chinczyk wszystkich, nie wylaczajac jego, traktuje jak pionki w grze, ktora toczy sam przeciwko calemu swiatu i ze w tej grze przewiduje ruchy przeciwnika na rok i wiecej naprzod. Zreszta ci wszyscy niepisani wladcy Hongkongu byli tacy dalekowzroczni. Stanowili zamkniety klan, a ich rodziny zawsze dzialaly na rzecz i w interesie firmy, nie tak jak w Cairns Oliver. Wuj Charley, obecny senior rodu, mieszkal na Lazurowym Wybrzezu, cieszyl sie zyciem, co w jego wypadku oznaczalo coraz to mlodsze kochanki, i nigdy nie pokazywal sie w Hongkongu. Kuzyn Tim zatrudnil sie w Bank of England, Charley-junior zostal architektem i nie dbal o rodowe dziedzictwo, Bertie hodowal konie, jeszcze inni zdecydowali sie na kariery polityczne. Rodowy majatek topnial, gdy kolejne generacje Cairnsow wycofywaly swoje udzialy w firmie. -Z tego, co donosza nasi ludzie - podjal watek sir Euan - wydaje sie, ze ten Trent jest rownie grozny i skuteczny jak terrorysci, ktorych zwalczal. Mam wrazenie, ze to czlowiek, ktorego potrzebujesz. Sir Philip nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w faks i tylko ci, co go nie znali, mogliby wahanie poczytac za oznake slabosci. Euan Wiley zastanawial sie, co tez stary Chinczyk odczuwa na mysl o porwanej wnuczce. Cierpienie? Rozpacz? -Trent, powiadasz - sir Philip oderwal oczy od faksu, zlozyl dokument i schowal do kieszeni szlafroka - tak, to racja. Ten czlowiek moze rzeczywiscie nam sie przydac. Na drugim koncu miasta Wong Fu tez studiowal dokument z Londynu. Byla to kopia informacji, ktora przekazano Euanowi Wileyowi i pochodzila dokladnie z tego samego zrodla - od emerytowanego pracownika British Military Intelligence - brytyjskiego wywiadu wojskowego - z ktorego uslug korzystal ten i ow na Dalekim Wschodzie. Wong Fu przeczytal dokument dwukrotnie. Uznal, ze warto bylo zan zaplacic tyle, ile zadal nadawca. Skinal na urzednika, ktory trwal w pelnym szacunku poluklonie, i kazal mu wezwac szefa dzialu operacyjnego. Ten zjawil sie pol godziny pozniej. Niewielki wzrostem, schludny, wygladal na nauczyciela lub zwyklego urzednika. Wong Fu nic nie powiedzial. Podsunal tylko kartke, na ktorej wypisal trzy krotkie zdania: "Trent jest grozny. Musi umrzec. Skontaktuj sie z triadami". Szef dzialu operacyjnego kiwnal glowa na znak, ze zrozumial. Wong Fu zgniotl kartke i razem z faksem spalil w popielniczce. Zawsze dbal o to, by nie zostawiac niepotrzebnych sladow. Z satysfakcja pomyslal o dziewczynie, ktora jego ludzie uprowadzili z Ts'ai Yen. Pewnie juz odebrala pierwsza lekcje pokory. Razem bylo ich dwudziestu czterech. Dwudziestu Filipinczykow z wysp i czterech Chinczykow. Ci pierwsi wykonywali rozkazy. Najpierw kazano jej kleknac przy palmie i objac rekami pien. Gdy to uczynila, spetano jej dlonie i zostawiono sama. Nie wiedziala, co ja czeka. Fakt, ze do tej pory nikt jej nawet nie tknal, o niczym jeszcze nie swiadczyl. -Lady Li - zawolal jeden z Chinczykow, dowodca, jak juz wiedziala. - Czy napije sie pani czegos? Szarpnal ja za wlosy i wlal troche wody w spragnione usta. -Wlasnie - powiedzial z szyderczym uznaniem, gdy wyszeptala podziekowanie - nie wolno zapominac o manierach. - Podniosl dlon, a ona ucalowala go w reke, bo wiedziala juz, ze tego oczekuje. Spojrzala nan blagalnym wzrokiem. -Moj dziadek - szepnela - zaplaci panu kazda sume. Nic nie odpowiedzial. Zarechotal tylko pogardliwie, jak ktos, komu za klejnot oferuja nedzne grosze. Z nastaniem ciemnosci znow owinieto ja w przescieradlo i wrzucono do lodzi. Dzwiek zapuszczanego silnika przyniosl jej ulge. Poki sa w drodze, nic jej nie grozi. Warkot silnika gwarantowal bezpieczenstwo. Jak swiatynia. I nagle przypomniala sobie Salwador. Nie, nigdy tam nie byla, ale widziala kiedys w telewizji koszmarne obrazy, jak dyktatorska armia wyciaga z kosciola niewinnych ludzi i rozstrzeliwuje ich na stopniach swiatyni. Szla pozniej w pochodzie przed Departamentem Stanu, protestujac wraz z innymi przeciwko amerykanskiej polityce wobec Salwadoru, a po pochodzie wybrala sie z przyjaciolmi na pizze. Zamowila pikantna, z mnostwem chili. Ameryka to przeszlosc, ktora nigdy nie wroci. Gdzies miedzy San Francisco i Hongkongiem dokonala sie przemiana. Jasmine, dziewczyna z Ameryki, stala sie Chinka. Teraz zrozumiala przestrogi babki dawane jej podczas lunchu w restauracji hotelowej, a dotyczace ubran, ktore powinna nosic, ludzi, z ktorymi moze rozmawiac, a takze zachowania w miejscach publicznych. Starsza pani starala sie wyjasnic jej, jaka pozycje zajmuje w swiecie kobieta noszaca nazwisko Li. Wazne sa: twarz, kasta i wladza. Jay probowala sie buntowac, chciala pozostac soba. Jak mogla byc tak slepa? Zaczela sie modlic. Odmawiala chrzescijanska modlitwe, choc w Ameryce szydzila z Kosciola episkopalnego, twierdzac, ze przypomina niedzielne zebrania czlonkow klubu. Lzy naplynely jej do oczu, gdy pomyslala o nieszczesnym drugim oficerze, ktorego tak nie znosila. Po dziewieciu godzinach Lu wreszcie doplynal do wyspy. Kiedy troche odpoczal, wspial sie na palme przy plazy. Zerwal kokos, wypil plynna zawartosc i wyjadl miazsz, a nastepnie zagrzebal sie w sterte wyschnietych lisci pod drzewem. Wytrwal, wiedzial, ze wytrwa. Teraz spokojnie poczeka do switu, a rankiem znajdzie jakas lodz rybacka. Najpierw rozlegl sie gluchy dzwiek, gdy dno lodzi otarlo sie o plycizne. Noc dobiegala konca. Ucichl wiatr i tylko martwa fala chlupoczac rozlewala sie po plazy. Trent przylgnal za wydma, gdy ostry promien reflektora wylowil z ciemnosci Zlota Dziewczyne. Po chwili cisze przerwalo glosne wolanie. Nie znal chinskiego, ale nie musial niczego sie domyslac. Szczek repetowanej broni mowil wszystko. Spodziewal sie, ze zaraz seria z automatu rozerwie burty katamarana. Tymczasem z lodzi zawolano po angielsku: -Zlota Dziewczyna, ahoj. Zlota Dziewczyna, odezwij sie! Posluzyli sie nazwa jachtu, co oznaczalo, ze nie wiedza, kim jest. Gdyby byli prawdziwymi zawodowcami, mogliby go zalatwic o pierwszym brzasku. Postanowil sprawdzic, jaka cene sa gotowi zaplacic, i celnym strzalem zgasil reflektor. Stek przeklenstw swiadczyl, ze trafil tez ktoregos z drabow. Zawyly silniki. Sternik spiesznie wycofal lodz poza zasieg ognia. Na podstawie pojedynczego strzalu nie mogli oczywiscie ustalic jego kryjowki, ale Trent na wszelki wypadek przesunal sie o kilkanascie metrow. Jesli bedzie mial szczescie, piraci poczekaja do switu, a wtedy wpadna w rece strazy granicznej lub filipinskiej marynarki wojennej. Jednak po chwili silniki znow zagrzmialy i lodz ruszyla na wschod. Co najmniej czterdziesci wezlow, stwierdzil Trent. Kaluze krwi wokol cial szesciu straznikow na pokladzie Ts'ai Yen zdazyly juz skrzepnac. Z pierwszym brzaskiem nadlecial smiglowiec. Okrazyl najpierw wrak, potem Zlota Dziewczyne i znow frachtowiec. Pilot zrobil jeszcze szesc kregow i manewrowal w taki sposob, aby poklad Ts'ai Yen byl caly czas w zasiegu ciezkich karabinow maszynowych, umieszczonych z obu stron helikoptera. Jednoczesnie obmyslano plan ataku. Najwazniejsze to wziac mostek kapitanski. Z mostka kontroluje sie caly statek. Konczac szosty krag, pilot poderwal lekko maszyne i szesciu uzbrojonych mezczyzn wyskoczylo na dach sterowki. W mgnieniu oka zajeli pozycje. Dwoch ubezpieczalo od strony dziobu, dwoch wycelowalo bron na zejsciowki po lewej i prawej burcie. Dwoch ostatnich zeskoczylo z dachu i podlozylo ladunki plastiku pod tylne drzwi do sterowki. Zapalniki nastawiono na trzy sekundy. Wybuch zatrzasl statkiem. Wowczas do wnetrza wrzucono granaty ogluszajace, a po chwili dwojka atakujacych stanela w drzwiach z automatami M-16 gotowymi do strzalu. Sterowka byla pusta. Z helikoptera wyskoczylo jeszcze czterech ludzi, maszyna polozyla sie w wiraz i po chwili zawisla nad katamaranem. Przez megafon krzyknieto, zeby Trent wyszedl na poklad, ale on byl czterysta metrow dalej, ukryty za wydma. Nie mial zaufania do ludzi o podwyzszonym poziomie adrenaliny, a do tego z bronia w reku. Zastanawial sie, jak im dac znac, zeby nie wywolac nerwowej reakcji. Nawet najglosniejszy krzyk bedzie zagluszony przez smiglowiec. Przywiazal podkoszulek do wiosla i uniosl je do gory. Zauwazono go, o czym swiadczyly strzaly ostrzegawcze oddane w jego kierunku. Zupelnie niepotrzebnie. Wiedzac juz, z kim ma do czynienia, Trent padl na piasek i rozlozyl nogi i ramiona jak mogl najszerzej. Paru zolnierzy desantowalo sie z helikoptera na plaze i bieglo juz w jego strone. Wtedy krzyknal, ze jest Anglikiem, ze nazywa sie Trent i ze to on wlasnie wzywal pomoc przez radio. Pozwolono mu wstac. -Dowodca chce pana widziec na pokladzie Zlotej Dziewczyny - rozkazal kapral mowiacy z okropnym akcentem, ktorego z pewnoscia nabral ogladajac amerykanskie filmy. Dalszy ciag operacji polaczonych sil filipinskiej strazy granicznej, marynarki wojennej i piechoty morskiej Trent ogladal z kokpitu swojego jachtu. Kuter patrolowy marynarki wojennej oraz motorowka strazy granicznej nadplynely niemal jednoczesnie i zacumowaly przy okupowanym juz przez zolnierzy Ts'ai Yen. Z kutra spuszczono szalupe, ktora ostroznie manewrujac wsrod raf przywiozla na jacht dowodce, mlodego oficera z dystynkcjami komandora-porucznika piechoty morskiej, dobrze zbudowanym, barczystym mezczyzna, co jest rzadkoscia wsrod Filipinczykow, poruszal sie lekko i zrecznie, a nosil z godnoscia. W usmiechu, ktorym obdarzyl Trenta na powitanie, nie bylo radosci. -Podziwialem panska operacje - probowal przelamac lody Trent. - Ma pan wspaniale wyszkolonych ludzi. Komandor nie zareagowal na komplement, pominal wszelkie wstepy i z miejsca zazadal wyjasnien. Trent opowiedzial mu wiec, jak to noca uslyszal, ze do Ts'ai Yen dobija motorowka i ze zaniepokoilo go to, iz po polgodzinie przekomarzan i rozmow ze straznikami nagle zapanowala cisza. Na wszelki wypadek opuscil wtedy Zlota Dziewczyne i ukryl sie na wysepce za rafa. No i dobrze sie stalo, poniewaz ludzie z motorowki zaczeli sie za nim rozgladac. -Mial pan bron? - upewnil sie komandor. Mowil po angielsku z wyraznym amerykanskim akcentem. -Sztucer - odparl Trent, wskazujac bron. Komandor sprawdzil zamek, powachal komore. -Oddal pan jeden strzal? -Owszem. Nie padlo nastepne pytanie. Komandor sie zastanawial. Tymczasem na pokladzie Ts'ai Yen robiono zdjecia, pomiary, zabezpieczano slady, umieszczano w workach ciala ofiar. Promienie wschodzacego slonca wystrzelily wysoko nad horyzont. Komandor ziewnal, potarl kark i oddal Trentowi jego strzelbe. -Zgasil im pan swiatlo, mam racje? Kiedy Trent potaknal, komandor usmiechnal sie szeroko. -Dranie. Mysleli, ze rybka sie zlapala, a tu nagle bang! i nie ma rybki. -Cos w tym sensie - mruknal Trent i wstal, zeby nastawic kawe. - Zje pan ze mna sniadanie? - zaprosil oficera. -Chetnie, czemu nie. A tymczasem czy moglbym sie tu troche rozejrzec? -Niech sie pan nie krepuje. Obszerna kabina zajmowala niemal cala szerokosc sredniowki miedzy dwoma kadlubami katamarana. Wchodzilo sie do niej z kokpitu i tuz obok zejscia znajdowal sie przedzial nawigacyjny z pelna elektronika: echosonda, elektronicznym logiem, wiatrowskazem, a nade wszystko z systemem nawigacji satelitarnej, ktory pozwala na okreslenie pozycji z dokladnoscia do kilkudziesieciu metrow. Repetytory urzadzen znajdowaly sie tez w kokpicie. W kajucie zas, na przeciwleglej burcie, znajdowal sie przedzial radiowy. Dalsza czesc kabiny zajmowal elegancki salon z wygodna kanapa, ktora na ksztalt podkowy otaczala stol zamontowany wokol podstawy masztu. Kanape pokrywal recznie tkany kilim z Gwatemali. Po obu stronach kanapy staly szafki z karafkami na rum i kubkami z rznietego szkla. Na podlodze lezal afganski dywan. Polki byly pelne ksiazek, a calosci dopelnialy dwa dziewietnastowieczne plotna olejne przedstawiajace zegluge na Tamizie. Kambuz urzadzono w lewym kadlubie, miedzy dwiema sypialniami, dziobowa i rufowa. W prawym bylo tylko jedno pomieszczenie mieszkalne. Reszte wypelnialy schowki na zagle, narzedzia i czesci zapasowe oraz kabina prysznicowa. Na kojach lezaly meksykanskie kapy. Zaslony na iluminatorach i dywany mialy podobny wzor. -Niezle pan sie urzadzil - rzekl komandor zajmujac miejsce za stolem. -Milo mi, ze sie panu podoba - odparl Trent podsuwajac talerz z jajkami na bekonie i siadajac naprzeciwko goscia. Filipinczyk zebral zoltko kawalkiem chleba i usmiechnal sie szeroko. -Tak, Norfolk, Wirginia, ale pan jest o pare lat starszy ode mnie. -Rzeczywiscie - odparl Trent. Obaj, jak sie okazalo, przeszli podobne szkolenie. Nie liczy sie kraj ani formacja, wazne jest jedno, ze nalezy sie do tych, ktorych sie wzywa, gdy sa "sprawy do zalatwienia". To zas oznacza, ze wyszkolono cie po to, bys zabijal, gdy ci kaze twoj rzad. Szkolenie w sluzbach specjalnych to szkola przetrwania, twardsza niz zycie, o czym wiedza tylko ci, ktorzy przez to przeszli, jak Trent i mlody Filipinczyk. Siedzieli teraz jak penetrujace wzajemnie swe terytoria. Obaj przestrzegali tych samych zasad: nalezy cenic chwile lenistwa, bo nigdy niewiadomo, kiedy znow zdarzy sie okazja do odpoczynku; powinno sie unikac wtykania nosa w nie swoje sprawy, bo konsekwencje moga byc grozne; i wreszcie trzeba miec swiadomosc, ze chetnie korzystaja z twych uslug, lecz traktuja cie jak kogos gorszego, kogo nie zaprasza sie na obiad do domu, nie pozwala sie umowic na randke z ukochana coreczka. Trent dolal kawy i podsunal gosciowi smietanke. -Wspaniale sniadanie - rzekl Filipinczyk odsuwajac pusty juz talerz. - I co pan o tym wszystkim sadzi? - zapytal, po czym zasmial sie tylko i dodal - gdyby pan czegos potrzebowal, to niech mi pan da znac. Manolo Ortega - przedstawil sie podajac reke. -Dzieki. - Nie majac juz dostepu do operacyjnych informacji, bo przeciez odszedl ze sluzby, Trent nie wiedzial, czy moze ufac komandorowi, czy nie. - A jak pana znajde? Komandor wyjal elegancki portfel, a z niego karte wizytowa, na ktorej znajdowalo sie nazwisko Manuela J. Ortegi, oficera do zlecen w sztabie admirala Jose Abalarda, szefa sluzb operacyjnych. Tytul "oficera do zlecen" brzmial dosc enigmatycznie, podobnie jak okreslenie "sluzby operacyjne". W krajach o skomplikowanej sytuacji wewnetrznej, jak Filipiny, nie tytuly sa wazne, ale faktyczne usytuowanie w strukturach wladzy. Wygladalo jednak na to, ze Manolo Ortega znajduje sie blisko miejsca, gdzie zapadaja decyzje. Oficer nie zwrocil uwagi, co Trent mogl sobie pomyslec. Jesli przyrzekl pomoc, to tylko w imie zawodowej solidarnosci. -Bedzie pan musial zlozyc zeznania w Manili. Na czas panskiej nieobecnosci zostawie na jachcie kilku swoich ludzi, tak ze nie musi sie pan niczego obawiac. Trent podziekowal, a Ortega dodal jeszcze: -I niech pan na siebie uwaza, a poza tym radze, aby sie Pan jak najszybciej stad wyniosl. -Z Filipin? -Z tej czesci swiata, przyjacielu. Gliniane sciany, ubita ziemia zamiast podlogi, kawal deski w miejsce drzwi i okno bez sladu szkla. Posrodku stal solidny pal podtrzymujacy dach z lisci palmowych. Za cale umeblowanie sluzyly dwa kubly: jeden na nieczystosci, w drugim przynoszono wode. Dwa brudne sienniki lezaly na ziemi. Zabrano jej ubranie i przykuto lancuchem za noge do pala. Czworka Chinczykow zasiadla do kart, by ustalic, ktory z nich ma byc pierwszy. Grali powoli, zeby moc obserwowac, jak ogarniaja coraz wieksze przerazenie. Probowala sie buntowac, ale przywolano ja do porzadku paroma bolesnymi uderzeniami grubym pasem, a przy tym caly czas zwracano sie do niej per "Lady Li"! Chciano, by zdala sobie sprawe, iz wiedza, kim jest i ze wladza jej dziadka nie siega do tej chaty. Kazano jej kleknac i gruby Chinczyk zdzielil ja pasem po twarzy. Powinna zrozumiec, ze ani bunt, ani pokora, ani krzyk nie wplyna na sposob, w jaki zamierzano ja traktowac. Mieli zadanie do wykonania. Zadanie polegalo na tym, aby ja zlamac: fizycznie, moralnie i psychicznie. 7 Do Puerto Princesa przewieziono go motorowka strazy przybrzeznej. Stamtad rejsowym lotem Philippine Airlines odeslano do Manili. Na lotnisku czekal juz sierzant piechoty morskiej, ktory odstawil Tren ta do dowodztwa, gdzie mialo sie odbyc przesluchanie. Za biurkiem zasiadalo czterech mezczyzn, wszyscy po cywilnemu. Jeden z nich reprezentowal policje i odbyl szkolenie w Stanach Zjednoczonych. Ten uznawal tylko sile. Pozostala trojka miala najwyrazniej wyzszy wskaznik inteligencji.Pytano go najpierw, co robil i co widzial na pokladzie Ts'ai Yen za pierwszym razem. Odparl, ze chcial udzielic pomocy, ale nie bylo juz komu, wiec zawiadomil przez radio straz przybrzezna, majac nadzieje, ze wladze znajda piratow. -I co jeszcze? -Nic. Pozniej pytano o wydarzenia ostatniej nocy. Czy wchodzil na pojdad Ts'ai Yeril Dlaczego strzelal do ludzi w motorowce? Czy zawsze strzela, gdy jakas lodz zblizy sie do jego jachtu? Oczywiscie - zapewniano - wszyscy rozumieja, ze wlasciwie nie bylo innego wyjscia, ale - powtarzano pytanie - dlaczego strzelil i skad wlasciwie wiedzial, ze ludzie z motorowki wymordowali straznikow? Musial cos szczegolnego widziec, cos uslyszec, a skoro tak, to co? Odparl, ze dzialal instynktownie. Nie mogl zasnac, slyszal wiec smiechy i nagla cisza na statku zastanowila go, a nawet bardzo sie zdenerwowal. -To dziwne, robi pan raczej wrazenie opanowanego czlowieka - ni to stwierdzeniu, ni pytaniu towarzyszyl niewyrazny usmiech mezczyzny o wyraznych chinskich rysach, liczacego sobie jakies piecdziesiat lat. Do tej pory sluchal tylko i nic nie mowil. Bawil sie olowkiem i wydawalo sie, ze myslami jest zupelnie gdzie indziej. - Prosze mnie zle nie zrozumiec, panie Trent - dodal - ale probujemy rozwiklac zagadke zbiorowego morderstwa. Szukamy motywu. -Wydaje nam sie, ze ludzie z motorowki albo czegos szukali, albo przeciwnie, probowali cos ukryc, zgodzi sie pan ze mna? - wtracil inny mezczyzna. Trent odparl, ze nie ma zdania, bo sie nad tym nie zastanawial. Policjant tez dolozyl swoje trzy grosze. Chcial sie dowiedziec, dlaczego Trent ma bron na pokladzie jachtu, a w ogole to czy ma pozwolenie. Trent odparl, ze zadeklarowal obie strzelby, gdy tylko wplynal na wody terytorialne Republiki Filipin, a co sie tyczy pozwolenia, to zaraz pokaze, bo na wszelki wypadek wzial je ze soba z jachtu. Policjant byl rozczarowany i o nic wiecej juz nie pytal, a Chinczyk - ten, ktory duzo sluchal, a niewiele mowil - zauwazyl, ze tylko glupiec nie mialby broni udajac sie w rejon slynacy z napadow pirackich. Wreszcie zabral glos najwazniejszy, jak sie Trentowi wydawalo, czlowiek z calej czworki. -Bardzo nam pan pomogl - powiedzial. - Bedziemy zobowiazani, jesli zechce pan zostac w Manili do rana, bo byc moze beda potrzebne jeszcze jakies dodatkowe wyjasnienia. Trent odparl, ze zatrzyma sie w hotelu "Manila". Zawiesil glos, sadzac, ze powiedza, aby nie martwil sie o rachunek, ale wysoka komisja miala juz co innego na glowie. Pozegnano go i odprowadzono do wyjscia. Wsiadl do taksowki i kazal sie zawiezc do Centrum Handlowego Robinsona. W cukierni zamowil kawe. Nie zauwazyl, aby ktos go sledzil, ale raptem poczul, ze atmosfera wokol niego gestnieje. Wlasnie - poczul. Gdyby go zapytac, co zwrocilo jego uwage, zapewne nie potrafilby odpowiedziec, ale czul przez skore, ze spokoj jest tylko pozorny. Instynkt sygnalizowal niebezpieczenstwo, a Trent ufal instynktowi. Tak wiec bardziej wyczul, niz zauwazyl, ze ktos depcze mu po pietach. Kto? Nie znal ani otoczenia, ani ludzi. Byl na obcym sobie terenie, a co gorsza nie znal zamiarow przeciwnika. Uciec? Wybiec z kawiarni? Wsiasc do pierwszej taksowki i zaszyc sie w hotelu? Nonsens. Nie dojdzie nawet do chodnika. Upil kawy i odnotowal w pamieci siedzacych w poblizu. W wiekszosci mlodziez, raczej zamozna sadzac z wygladu. Przy stoliku po lewej mloda dziewczyna z niesmialym usmiechem pronowala niemieckiemu turyscie spedzenie reszty dnia razem. Nieco dalej kilku Australijczykow bardzo glosno przechwalalo sie powodzeniem u kobiet. Jeszcze dalej otyly Amerykanin po piecdziesiatce sciskal reke osiemnastoletniej dziewczyny, jakby potrzebowala pomocy, a on chcial jej udzielic. Mlody Chinczyk dawal znaki przyjacielowi, ktory zajal miejsce za plecami Trenta. Trent skinal na kelnera. Nie patrzac na rachunek zostawil na tacy sto peso. Zidentyfikowal juz przeciwnikow i ruszyl do wyjscia. Z pozoru wygladali na zwyklych ludzi interesu w srednim wieku. Zdradzily ich szczegoly i czujny wzrok. Jeden mial gazete pod pacha. Dwaj pozostali zachodzili go z boku. W fachowym jezyku nazywa sie to wystawieniem zwierzyny. Ta trojka to nagonka. Mysliwy czeka na zewnatrz. Trent pomyslal, ze gdyby role ulegly odwroceniu, to on raczej zastosowalby noz. Ostrze umieszczone miedzy szostym a siodmym zebrem daje gwarantowane rezultaty. Co wazniejsze, unika sie halasu i zyskuje kilka cennych sekund, nim ktokolwiek sie zorientuje, co sie stalo. Uzycie rewolweru tez ma swoje zalety. Wykonawca moze dzialac z pewnej odleglosci, a ofiara do ostatniej chwili nie wie, z ktorej strony padnie strzal. Trent popchnal szklane drzwi i skrecil w prawo, trzymajac sie szyby wystawowej. Z lewej ktos krzyknal. Trent padl na chodnik, prosto pod nogi przechodniow. Klebowisko cial zwalajacych sie na trotuar dawalo chwilowe schronienie i sekunde na wykonanie nastepnego ruchu. Skoczyl w lewo, w strone wyjscia z pasazu. Katem oka zauwazyl, jak Japonczyk z kitka wlosow zwiazanych na karku uskakuje na chodnik, aby uniknac kol mercedesa, ktory z piskiem zahamowal przy krawezniku. Z wozu wyskoczylo dwoch Chinczykow i zywa tarcza otoczyla Trenta z obu stron. Trzeci mlody czlowiek o skosnych oczach stal w otwartych drzwiach limuzyny i zapraszal do srodka. Trent wsiadl. -Dzieki za podwiezienie - rzekl. -Cala przyjemnosc po naszej stronie, panie Trent - brzmiala odpowiedz. Za skrzyzowaniem szofer przyhamowal i Chinczycy wyskoczyli ginac w tlumie. Mercedes ruszyl dalej. Trent nie pytal, gdzie jada. Uznal, ze gdyby to bylo wazne, to by mu powiedziano. Samochod kierowal sie na poludnie. Minal przedmiejskie slumsy, ktore wyrastaly bez ladu i skladu, i pedzil teraz pylistym traktem posrod pol z rzadko rozrzuconymi drzewami mangowymi i chlebowymi. Obok nedznych chat przy drodze zielenily sie bananowce i papaje, a przeploszone warkotem prosieta i kury szukaly schronienia w zagrodach. Dzieciarnia przeciwnie - stala przy szosie, obserwujac auto. Tu i owdzie widac bylo solidniejsze zabudowania, z murowanymi scianami i blaszanym dachem. Nalezaly do nielicznych szczesliwcow, ktorym udalo sie zarobic nieco grosza za granica. Mijali zdezelowane ciezarowki i zatloczone autobusy zmontowane w miejscowych warsztatach na podwoziach wojskowych lazikow z demobilu. Wydawalo sie, ze tylko drzewa nie sa naznaczone nedza. Po godzinie skrecili w boczna droge i krajobraz nabral rumiencow. Mineli dostatnie miasteczko z rynkiem w starym hiszpanskim stylu, z ratuszem, kosciolem i nieodzownym pomnikiem na srodku placu. Za miastem wjechali miedzy plantacje trzciny cukrowej, pastwiska i bogate hacjendy, otoczone kamiennymi parkanami. Byli u celu. Mercedes minal brame i zanurzyl sie w ocieniona aleje. Za rzedem drzew widac bylo deszczownice zraszajace pola lucerny, rzedy drzew owocowych oraz uzbrojonych straznikow na koniach. Mineli helikopter poblyskujacy swiezym lakierem na betonowym ladowisku i jeszcze jeden mur otaczajacy elegancka wille w stylu i ksztalcie, jakiego nie powstydzilby sie zaden wlasciciel letniej rezydencji w poludniowej Hiszpanii czy w Ameryce Srodkowej, pod warunkiem ze bylby bogaty jak Krezus. Od fontanny posrodku podworza tchnal mily chlod. Z boku Wznosily sie polerowane w kamieniu podesty dla amatorow konnej jazdy, ulatwiajace dosiadanie wierzchowcow. Chinskie roze splataly sie z pedami bugenwilli, a nad nimi gorowala wspaniala zielen oleandrow. Kamerdyner w wykrochmalonej liberii pospieszyl otworzyc drzwi limuzyny i wprowadzil Trenta do holu z rzezbionymi belkami i malowidlami na suficie. Pod scianami byly rozstawione wybite skora krzesla, na stole staly roze w wielkim gazonie, olejne obrazy reprezentowaly wschodnia i zachodnia sztuke. Nawet zelazne kraty w oknach byly niewatpliwie dzielem artysty, a nie kowala. Kamerdyner otworzyl kolejne drzwi i zgiety w uklonie wprowadzil Trenta do salonu wychodzacego na wewnetrzne patio, ze wspaniala rzezba zakochanej pary wspolnie unoszacej dzban zrodlanej wody. Salon mial co najmniej dwanascie metrow dlugosci i tylez szerokosci. W bezpiecznej od wilgoci odleglosci, na scianach zawieszono cztery oryginaly van Gogha, miedzy nimi zas na polkach ze szlifowanego krysztalu wystawiono kolekcje chinskich figurek z nefrytu. Od wielkich wentylatorow pod sufitem wial strumien chlodnego powietrza. Jedynymi meblami byly tu cztery obite jedwabiem sofy. Siedzialo tam dwoch mezczyzn: postawny Europejczyk w nieskazitelnej koszuli od Lacoste'a i kremowych spodniach oraz niemlody Chinczyk ubrany z bardziej konserwatywna elegancja. Ten pierwszy wstal na powitanie Trenta. -Wiley - przedstawil sie wyciagajac reke - Euan Wiley. Ciesze sie, ze zechcial pan przyjac nasze zaproszenie, panie Trent. Jesli pan slyszal o firmie Cairns Oliver, to wlasnie ja mam przyjemnosc stac na jej czele. -Owszem, slyszalem - odparl Trent ku wyraznemu zadowoleniu swego rozmowcy, ktory mogl sobie darowac dalsze wstepy. -A to sir Philip - przedstawil Wiley swego towarzysza. - Prowadzimy wspolnie pewne interesy. -Moze pan sobie darowac szczegoly. Wiem, kim jest sir Philip - rzekl Trent. -Rozumiem - Wiley jakby stracil watek. - Prosze, niech Pan siada - powiedzial po chwili. -Ktory z panow ma mi cos do powiedzenia? - spytal Trent, co sir Philip skwitowal dosc chlodnym usmiechem. -Euan - zwrocil sie do prezesa Cairns Oliver - jesli pozwolisz, to chcialbym z panem Trentem porozmawiac na osobnosci. Wiley zawahal sie. -Wolalbym cie nie mieszac w te sprawy - dodal sir Philip. -Oczywiscie, rozumiem - odparl Wiley nie ruszajac sie z miejsca. Szanowal sir Philipa i chcial mu pomoc. Ten jednak byl innego zdania. Wstal i dosc zdecydowanie odprowadzil Wileya do drzwi. -Napije sie pan herbaty, panie Trent? - spytal, gdy zostali sami. -Z przyjemnoscia - odrzekl Trent. Czul, ze klucz do zagadki Ts'ai Yen jest juz blisko, w zasiegu reki niemal. Nie spal cala noc i byl zmeczony. Nie mial ochoty na slowne gry, ale tez nie zamierzal ujawniac wobec swego rozmowcy niczego, co wiedzial lub domyslal sie na temat statku i wydarzen, jakie rozegraly sie na jego pokladzie. Wiedza o tajemniczej pasazerce juz miala fatalne nastepstwa. Sir Philip nacisnal dzwonek przy drzwiach i gdy zjawil sie pokojowiec, kazal podac herbate. Wrocil nastepnie na srodek salonu i bez slowa patrzyl na strumien wody lejacej sie z rzezbionego dzbana. Trent wstal i dolaczyl do gospodarza, zastanawiajac sie, czy fontanne zainstalowano tu tylko ku ozdobie, czy tez po to, aby szum wody zagluszal ewentualne urzadzenia podsluchowe. Nie potrafil odgadnac, o czym mysli stary Chinczyk i jakie przezywa emocje. Sir Philip pochylil sie i wylowil zwiedly lisc, ktory jak lodka plywal w fontannie. -To byla pierwsza podroz Ts'ai Yen, a ja jestem jego wlascicielem. -Przykro mi. Sir Philip wygladzil niewidoczna zmarszczke na znakomicie skrojonej marynarce i dal znak kamerdynerowi, by ustawil tace z herbata na skladanym stoliku przy fontannie. Osobiscie nalal aromatyczny plyn do filizanek z cienkiej, niemal przezroczystej, chinskiej porcelany. -Jesli ceni pan dobra herbate, to odradzam cukier i mleko - powiedzial. Herbata byla rzeczywiscie znakomita. Zielona, o delikatnym jakby dymnym smaku zadowolilaby nawet najwiekszego smakosza. Trenta zas rozbawila nagla mysl, czy wielkich i moznych nie nudzi ciagle korzystanie z tego co w swiecie najlepsze, i az usmiechnal sie do siebie zdajac sobie sprawe, ze on tez nalezy do tej kategorii. Z czystym sumieniem i bez falszywej skromnosci mogl stwierdzic, ze w swojej branzy nadal jeszcze jest najlepszy. Pewnie dlatego znalazl sie tu i teraz. -Wie pan - powiedzial - probowano mnie juz zabic, wolalbym wiec wiedziec, o co wlasciwie chodzi. -Zaczela sie wojna, panie Trent - rzekl gospodarz bez cienia emocji. - To ludzie jednego z moich rywali napadli na Ts'ai Yen. Ten czlowiek mnie nienawidzi z calego serca. I niech pan nie przyklada do tego europejskiej miary. Wy kojarzycie nienawisc z gniewem lub zloscia. U nas, w Chinach, nienawisc oznacza cos zupelnie innego - przerwal, jakby stracil watek. - Nie mam zadnych dowodow - rzekl po chwili - ale wiem, ze czlowiek, o ktorym mowie, ponosi odpowiedzialnosc za to, co zdarzylo sie z Ts'ai Yen. Wiem o tym nie tylko ja. Wszyscy wiedza, a to oznacza, ze stracilem twarz. A w tej czesci swiata, panie Trent, nie ma nic gorszego, jak stracic twarz. Niech pan znajdzie piratow. -Nie jestem detektywem. Chinczyk oderwal wzrok od fontanny. Bylo w jego czarnych oczach cos takiego, ze Trent zastanowil sie, czy zdarza sie, by ktos odmowil jego zadaniu. Taki wzrok znamionuje ludzi nawyklych do wydawania rozkazow. Tak wlasnie patrzyl pewien wysoki przedstawiciel Waszyngtonu, gdy przedstawial liste "obiektow", a Trent mial wtedy wrazenie, ze wydawanie wyrokow smierci sprawia mu wyrazna przyjemnosc. Smierc. Trent nienawidzil tego pojecia. Smierc cuchnie. -A ponadto, sir Philip, nie jestem zabojca. Bez wzgledu na to, co panu o mnie mowiono. -Wiem, kim pan jest. Nasz czlowiek w Londynie przyslal nam dosc szczegolowe informacje. Trent domyslal sie, ze sir Philip ma swoje zrodla w wywiadzie wojskowym, a szczegoly byly tylko kwestia stawki. Fakt, ze znow go sprzedano, przyprawil go o wscieklosc. -Pan mi grozi? - spytal z wyrazna nuta niecheci. -Nigdy nie uciekam sie do grozb - odparl Chinczyk, jakby zaskoczony. - Wolalbym, zeby pan spelnil prosbe niz rozkaz. Nie ma pan zreszta wiekszego wyboru. Prosze, niech pan pije herbate, poki goraca - znow nacisnal dzwonek i w drzwiach stanal sekretarz - pol Chinczyk, pol Filipinczyk. Czekal w pelnej szacunku postawie, az sir Philip dokonczy herbate. -Rzeczywiscie, znakomita - rzekl Trent. -Zapraszam pana na degustacje, gdy tylko zakoncza sie nasze sprawy - sklonil sie sir Philip odprowadzajac Trenta do drzwi z rowna uprzejmoscia jak Euana Wileya przed paroma minutami. - Zycze milego dnia. Pan Chung omowi z panem pozostale sprawy. Chung mial okolo czterdziestu pieciu lat i wszystkie zalety pielegniarza w szpitalu dla psychicznie chorych. Byl uprzejmy, a zarazem uwazny. Przeszli korytarzem do gabinetu, ktorego ozdobe stanowilo wielkie biurko i dwa krzesla z wysokimi oparciami w starym hiszpanskim stylu kolonialnym. Stala tam takze antyczna chinska biblioteka i calkiem wspolczesne, ogniotrwale szafy na dokumenty. Swiatlo saczylo sie przez waskie okno, a pod sufitem wolno obracal sie wentylator. Chung z wyrazna ulga wkroczyl do swojego krolestwa. Zasiadl za biurkiem i gestem wskazal Trentowi drugie krzeslo, wreczajac mu jednoczesnie dokument informujacy kogo trzeba, ze Trent jest upelnomocnionym przedstawicielem South China Sail Steam Ship Company we wszystkich sprawach dotyczacych motorowca Ts'ai Yen. Dodal do tego liste zalogi i miniaturowy radionadajnik, wyjasniajac, ze gdy tylko Trent znajdzie kryjowke piratow, to powinien uruchomic radio, a w ciagu godziny zjawi sie pomoc. -Niech pan raczej nie probuje zalatwiac wszystkiego w pojedynke - ostrzegl bez owijania w bawelne. Trent domyslil sie, ze Chung musi znac raport z Londynu i ze w raporcie podkreslano zapewne zbyt daleko idaca samodzielnosc agenta, ktory slynal z tego, ze za nic mial rozkazy, zakazy, ograniczenia i zalecenia. Chung tymczasem starannie przecieral grube szkla w drucianej, zlotej oprawie. Szczuply, lekko przygarbiony, z lysina jak mnisia tonsura, wygladal na zakonnika po cywilnemu, Sprawdzil, czy na szklach nie zostal jakis pylek, i wsunal okulary na nos. -To bardzo niebezpieczni ludzie, panie Trent - dodal rzeczowo. - Niepotrzebnie by sie pan narazal, a gdyby cos sie panu stalo, nie mielibysmy z tego zadnego pozytku. Trent pospieszyl z zapewnieniem, ze mial juz okazje zapoznac sie z metodami dzialan piratow na pokladzie Ts'ai Yen i ze da sygnal przez radio z odpowiednim wyprzedzeniem. -Nie jestem bohaterem i nie prosilem o te robote - dodal. -Przyjmuje to zapewnienie - skwitowal Chung z usmiechem, odslaniajac dwie zlote koronki na siekaczach. Trent poprosil jeszcze o dokumenty dotyczace statku, co zaskoczylo sekretarza. -Te papiery - rzekl po chwili zastanowienia - ma pewnie pan Tanaka Kazuko, nasz japonski wspolpracownik. Wydaje mi sie, ze poznaliscie sie panowie na pokladzie Ts'ai Yen. -W istocie - odparl Trent, udajac, ze sprawa przestala go interesowac, co Chung przyjal z wyrazna ulga. Cierpial, gdy czegos nie dopatrzyl. Wzial z biurka wypchana koperte i z lekkim uklonem wreczyl swemu gosciowi. - Mam nadzieje, ze honorarium pana zadowoli. Nie mam doswiadczenia w tych sprawach, pozwolilem wiec sobie zaszeregowac panska dzialalnosc jako doradztwo prawne i dolozyc dziesiec procent za... - zawiesil glos jakby zawstydzony. -...prace w szczegolnie trudnych warunkach - uzupelnil Trent. -Wlasnie, panie Trent. Dokladnie tak myslalem. Jest jeszcze jedna sprawa, a dotyczy broni. - Chung znow poczul sie nieco zazenowany. - Niestety, nie mam doswiadczenia, bo jak rozumiem, sa to sprawy osobistych upodoban, jak pioro czy dlugopis. Na wszelki wiec wypadek przygotowalem trzy dokumenty - wreczyl Trentowi trzy pozwolenia. - Sa podpisane przez szefa policji, wystarczy tylko wpisac szczegoly. Trent tez nie mial doswiadczenia, wiec nie byl pewien, czy wypada sekretarzowi zlozyc podziekowania za trud, czy nie. Sam natomiast mial tylko jedna prosbe, chcial osobiscie obejrzec ciala zamordowanych marynarzy. Chung natychmiast zadzwonil do policji w Manili. -Zwloki sa w miejskiej kostnicy. Lekarz sadowy bedzie pana oczekiwal, a w razie czego inspektor Martino sluzyc bedzie wszelka pomoca - rzekl odkladajac sluchawke. Na kartce zanotowal numer policji, a po chwili wahania ("Nie mam doswiadczenia w tych sprawach" - powtorzyl) dopisal swoj numer oraz pelne imie i nazwisko. Mial bardzo staranny charakter pisma. - Samochod czeka, jesli chce pan wrocic teraz do Manili. I jeszcze jedno - bardzo pana prosze, badzmy w kontakcie. Sir Philip bedzie sie bardzo niepokoil, panie Trent. Byla to grozba, wypowiedziana elegancko i uprzejmie, ale grozba. -Do tego nie wolno nam dopuscic - zgodzil sie Trent, a Chinczyk usmiechnal sie uznajac, ze porozumienie, czy jak to nazwac, zostalo zawarte. 8 Mlody mezczyzna wstrzymal oddech jadac prywatna winda na ostatnie pietro. Tam czekal juz na niego czlowiek z osobistej ochrony Wong Fu. Razem poszli schodami wyzej, pod drzwi wiodace do "fortecy". Staneli, jak trzeba, przed obiektywem kamery wewnetrznej telewizji. Zamek szczeknal i otwarto drzwi. Rozlegl sie dzwonek - znak, ze Wong Fu wzywa przybysza przed swoje oblicze. Mlody czlowiek nie smial nawet podniesc wzroku, gdy wprowadzono go do gabinetu z marmurowym biurkiem, za ktorym, jak za barykada, rezydowal Wong Fu. Z trudem lapal powietrze i bal sie, ze za chwile ze strachu zwymiotuje.Drzaca reka wzial arkusz papieru z pliku na biurku i napisal: "Trent, zeglarz, zbiegl w Manili. Przejeli go ludzie Li". Wyciagnal rece przed siebie i jak na tacy podal szefowi meldunek pamietajac o glebokim uklonie. Wong Fu przeczytal i natychmiast wrzucil dokument do maszyny, ktora pociela papier na drobne kawalki. Blizna na lysej czaszce spurpurowiala. Wykrzywil sie gniewnie, oblizal gorna warge, a nastepnie uderzyl mlodego czlowieka na odlew w twarz. Lu kolanem przygniotl rybaka do ziemi, reka zlapal go za wlosy wciskajac twarz biedaka w piasek. -A wiec - spytal glosem nie zdradzajacym zadnej emocji - jakie lodzie przeplywaly tutaj wczoraj? Interesuja mnie tylko co wieksze - zwolnil nieco uchwyt, aby ofiara mogla zaczerpnac powietrza i wykrztusic odpowiedz. - Mow wszystko, jak byly pomalowane, ilu ludzi na pokladzie i co to za ludzie? Niczego jednak sie nie dowiedzial. Rybak nie mial nic do powiedzenia. Lu docisnal go mocniej kolanem, po czym gdy przestal dawac znaki zycia, zdarl z niego ubranie i zabral maczete. Zepchnal lodz na wode, wciagnal zagiel i wzial kurs na nastepna wyspe. Wiedzial, ze wczesniej czy pozniej natrafi na trop piratow, a tym samym na slad dziewczyny. Meczyli ja cale przedpoludnie. Pragnela umrzec, ale nie miala niczego, co moglo sprowadzic smierc. Cale cialo pulsowalo bolem. Odczuwala palacy wstyd z powodu tego, co z nia uczyniono i tego, ze blagala, by pozwolono jej robic wszystko, na co mieli ochote. Skamlala, aby mowiono, jak jeszcze moze ich zaspokoic. Wszystko po to, zeby oszczedzono jej bolu. Ale przywodca zasmial sie tylko chrapliwie i powiedzial, ze to jeszcze nic, to dopiero poczatek, ze kazdy nastepny dzien bedzie jeszcze gorszy, a tych dni bedzie duzo, bardzo duzo, az do utraty zmyslow. Gdy zas oszaleje, wtedy zjawi sie Wong Fu, "uratuje ja" i pokaze swiatu. Juz nie ja, lady Li, ale bezwolny, oglupialy ludzki strzep, symbol upadku rodziny Li, ostateczne swiadectwo, ze jej dziad, sir Philip stracil twarz, a tym samym cala wladze i potege. Blagala, aby jej powiedzieli, kim jest ow Wong Fu, ktory moglby ja uratowac. Jedyna odpowiedzia bylo bicie, bo na coz innego zasluguje ktos, kto nie wie, kim jest Wong Fu i jak bardzo nienawidzi wszystkich z rodziny Li. Ten zas, kto udaje, ze nie wie, jest impertynentem, obraza caly klan Wong Fu i tym bardziej zasluguje na kare. Wiec wymierzali jej kare po kolei, jeden za drugim, ona zas szlochala blagajac, by pozwolono jej umrzec. Na powrot do Manili podstawiono zwyklego mercedesa 190. W miescie znow brakowalo pradu. Praktycznie codziennie elektrownia wylaczala prad na co najmniej osiem godzin. Wiadomo, ze system energetyczny na wyspach juz dawno sie zalamal, choc Filipinczycy mowili tylko o "przejsciowych osciach". Dotykaly one szczegolnie biedakow i przedstawicieli klasy sredniej. Czterogwiazdkowe hotele i bogate rezydencje korzystaly z wlasnych generatorow. Podobnie jak miejska kostnica. Pelnomocnictwo okazane przez Trenta nie zrobilo na dyzurnym lekarzu sadowym wiekszego wrazenia, ale gdy dowiedzial sie, ze przybysza interesuje oficjalny protokol, wydal polecenie, aby urzednik go przyniosl. Z dokumentu wynikalo, ze kapitan, pierwszy oficer i jeden z marynarzy zostali zamordowani niejako zwyczajnie, reszta - w sposob wyraznie okrutny. Trent obejrzal ciala. Brak bylo drugiego oficera. Wedlug listy zalogi nazywal sie Lu i mial dwadziescia osiem lat. W dokumencie nie wymieniono nazwiska zadnej kobiety. Lekarz zaproponowal rum, Trent napil sie, by nie posadzono go o nieuprzejmosc. Lekarz takze pociagnal lyk i nagle zakrztusil sie, gdy zobaczyl w drzwiach Japonczyka z kitka wlosow na karku. Tanaka Kazuko, jak mowil o nim Chung, zjawil sie nieoczekiwanie. Ubrany byl z rownie szokujaca elegancja jak za pierwszym razem. Mial na sobie dwurzedowy garnitur od Paula Smitha, w dobrym angielskim stylu. Pod nim widac bylo kwiecista koszule z przypinanym na guziczki kolnierzykiem i krawat w intensywnym lososiowym kolorze. Obuwie tez zwracalo uwage - sporzadzono je z bialej i brazowej skory. Tylko okulary mial te same co poprzednio - duze, okragle, z lustrzanymi szklami, dokladnie skrywajacymi oczy. W reku trzymal niebieska, plastikowa aktowke. -Widze, ze na koszt South China Sail Steam Ship Company zafundowal pan sobie darmowy pokaz... - rzekl z wyraznym liverpoolskim akcentem, nie klaniajac sie, jak zwykle czynia to Japonczycy, i dokonczyl patrzac na butelke -...oraz cos mocniejszego tez. -A pan kto? Ostatni z fanow Beatlesow? - spytal Trent nawiazujac do liverpoolskiego akcentu skosnookiego przybysza. Nie mial zamiaru obrazac Japonczyka, ale tez nie lubil Przytykow. - Pokaz pokazem - dodal - ale chcialbym zobaczyc papiery statku. Tanaka Kazuko otworzyl aktowke i wyjal dokumenty. Nie bylo wsrod nich listy pasazerow. Trent oddal plik Japonczykowi. -Mowiono mi, ze panskie nazwisko brzmi... - zawiesil glos. Japonczyk siegnal do kieszeni i wyjal wytworne etui z wizytowkami. Podal Trentowi elegancki kartonik, z ktorego wynikalo, ze jego wlasciciel piastuje stanowisko pierwszego wiceprezesa Biura Likwidacji Szkod Powypadkowych firmy Abbey z siedziba w Tokio, Hongkongu i Singapurze. -Reprezentuje firme ubezpieczeniowa - rzekl niedbale, jakby to nie mialo zadnego znaczenia. Poprawil marynarke, ktora zsunela mu sie z ramion. - Gdzie sie pan zatrzymal? -W hotelu "Manila". -Lepsze to niz kostnica. Idziemy. Wsiedli do taksowki. Po drodze nie zamienili ani slowa, raz - z uwagi na kierowce, a dwa - ze w upale nawet mowic sie nie chce. Trent wzial pokoj w starej czesci hotelu. Nie mial zaufania do nowoczesnej architektury skrzydla oddanego do uzytku ledwie pare lat temu. Hotelowy hol mial rozmiary kilku kortow tenisowych. Krokwie pod powala dawno juz poczernialy od milionow cygar wypalonych w wiekowym wnetrzu. Jak "Continental" w Sajgonie, "Taj" w Bombaju i rownie stary "Raffles" w Singapurze, tak i ten hotel dawal swiadectwo dawnych, dobrych czasow. Wlasnie o tym myslal Trent patrzac przez okno swego pokoju na zatloczona ulice, pelna spalin samochodowych. Japonczyk zdjal marynarke, zsunal buty, poluzowal krawat i rozsiadl sie wygodnie na podwojnym lozku. Mialo sie wrazenie, ze zamierza tu zostac dluzej. -Ts'ai Yen juz zostal spisany na straty, wiec o co panu chodzi, panie Kazuko? -O ladunek. -Gowno prawda. Zdecydowano juz, ze ladunek zostanie przewieziony na lad, a do tego nie potrzeba zadnego prywatnego detektywa. Moze jeszcze zafunduje mi pan historyjke o tym, ze wie pan, komu trzeba dac lapowke, zeby rozpoczac rozladunek. Ludzie od takich interesow moga miec okulary od Armaniego, ale nie nosza garniturow od Paula Smitha ani nie zwiazuja wstazka wlosow, wiec o co naprawde chodzi? Japonczyk ziewnal znudzony. -A wlasciwie kogo pan probowal ostrzec, gdy wychodzilem z kawiarni, mnie czy tamtych? - Trent nagle zmienil temat. Pytanie bylo glupie i nie warte odpowiedzi. Trent poczul sie zmeczony. Zloscil sie, ze wplatano go w sprawy, ktorych sensu nie rozumial. Jesli juz, to zalezalo mu tylko na tajemniczej kobiecie. Choc nie potrafil tego wytlumaczyc, czul sie winny. Mial sobie za zle, ze nic nie robi, podczas gdy nie wiadomo, co sie z nia dzieje. Jeszcze nie postanowil, od czego zacznie, ale najpierw musi sie pozbyc Japonczyka. Nie mogl nawet polozyc sie na wlasnym lozku, bo je okupowal Tanaka Kazuko. -Jak sie nazywa facet, ktory nienawidzi pana Li? - spytal. -Wong Fu. -I napad na Ts'ai Yen to jego sprawa? -Zapewne - Japonczyk znow ziewnal dajac znak, ze te sprawy niewiele go obchodza. -Co u diabla znaczy "zapewne"? - zdenerwowal sie Trent. -Nic nie znaczy, ale gotow jestem odpalic polowe mojej gazy, jesli ktos udowodni, ze Wong Fu maczal w tym palce - odparl Tanaka. - I mowie o niezlym szmalu: o polowie z dwudziestu procent wartosci ubezpieczenia statku, a to wynosi szesnascie milionow hongkongijskich dolarow, wiec nie czepiaj sie, ze zajmuje ci lozko. -Nie czepiam sie. -Ejze! - Tanaka jakby czytal w jego myslach. - A ile dostales od Li? Trent nie sprawdzil jeszcze zawartosci koperty, siegnal wiec do kieszeni. Potwierdzony czek opiewal na trzysta czterdziesci tysiecy. Tanaka Kazuko zerknal na sume. ' - To napiwek, a nie honorarium. Trzeba bylo im powiedziec, zeby sie wypchali. -Takiej mozliwosci nie bylo. -Coz za odwaga! Trent zastanawial sie przez chwile, czy nie powinien rzucic sie na intruza i zwalic go z lozka. Wzial jednak pod uwage Zelazne miesnie Japonczyka, ktore swiadczyly o tym, ze nie musi on siegac po bron, gdy juz dojdzie co do czego, a z pewnoscia kierownictwo hotelu mialoby wiele zastrzezen do takiego sposobu zalatwienia sprawy. -Wlasnie, jestem zbyt dobry - rzucil Tanaka - nie warto nawet o tym myslec. Opanuj sie, czlowieku, bo mozna czytac w twoich myslach jak w ksiazce. - Zdjal okulary, schowal do eleganckiego etui. - Slyszalem, ze ty tez jestes niezly w tych sprawach, Mahoney. Takie nosiles nazwisko? Patrick Mahoney zostal pogrzebany na wiejskim cmentarzu w Irlandii pewnego dzdzystego dnia w obecnosci tylko jednego swiadka, jesli nie liczyc ksiedza i czterech grabarzy. Trent podsunal krzeslo do lozka. -Skad znasz to nazwisko? -Od ludzi Li - odparl Tanaka wzruszajac ramionami, jakby rzecz dotyczyla malo istotnych spraw. - Mam opowiedziec o sobie? - spytal. Byl kiedys funkcjonariuszem policji kryminalnej w Kioto. Znudzily go jednak ciagle interwencje lokalnych prominentow, ktorzy decydowali, kogo mozna aresztowac, a kogo nie. -A teraz robie szmal, pieprze, gdy mam na to ochote, i slucham nagran Beatlesow - zakonczyl. -No, no! - mruknal Trent. -Tak, a ty co robisz takiego wielkiego? - Tanaka zsunal sie z lozka, przeciagnal sie i usmiechnal lekko. - A jesli masz klopoty z rachunkami, to wyjasnie ci, ze dwadziescia procent od szesnastu milionow dolarow hongkongijskich to czterysta tysiecy dolarow amerykanskich. Zarobisz polowe tego, a to niezly szmal jak na Angola. -A dla zoltka? -Nie pozwalaj sobie. Tanaka wdzial buty, zasznurowal starannie, przerzucil marynarke przez ramie. -Co zamierzasz zrobic? - spytal. -Dopasc piratow - odparl Trent. -Wykoncza cie, zanim sie obejrzysz. Trent wyjal miniaturowy nadajnik. -Firma Li gwarantuje pomoc. Japonczyk obejrzal radio. -Ruski szmelc - zawyrokowal. -A ty co? Bierzesz procent od reklamy japonskiej elektroniki? - zasmial sie Trent. Tanaka mial juz wychodzic, ale zatrzymal sie w drzwiach. Tylko ktos zupelnie pozbawiony zmyslu obserwacji moglby przypuszczac, ze ten dziwnie ubrany czlowiek ze smieszna kitka wlosow na karku jest tym, za kogo chcialby uchodzic: agentem prowincjonalnej agencji reklamowej czy rezyserem tanich filmow reklamowych. -Jestem jedynym czlowiekiem w tej calej sprawie, ktoremu mozesz zaufac, Trent - powiedzial dobitnie - i wez to pod uwage. Nie watpie, ze znasz sie na terroryzmie, w koncu taki sam jest na calym swiecie. Tu jednak w gre wchodza wielkie pieniadze, azjatyckie pieniadze, a konkretnie chinskie. Ty zas nie masz pojecia, co to naprawde znaczy. Jutro rano lecimy razem do Puerto Princesa. Posluchaj mojej rady - zrob liste tego, co ci sie wydaje, ze wiesz, i daj mi ja. Byc moze bede cie kryl, a to twoja jedyna szansa, jesli kiedykolwiek chcesz podjac swoje honorarium. - Zasmial sie na koniec i sklonil gleboko, jak przystalo na Japonczyka. - Baldzo bilo mi psijemnie, mistel Tlent. Polecamy sie na psislosc - rzekl z usmiechem. Trent wyciagnal sie na lozku. Bylo jeszcze cieple po Tanace. Zastanawial sie, czy Japonczyk wie, ze na pokladzie Ts'ai Yen byla kobieta, a jesli tak, to czy wie, kim ona jest. Nie zapytal o to, aby nie zdradzic, ze cos zauwazyl. Nie widzial powodow, aby cokolwiek ujawniac przed Tanaka. Nie ufal mu. Nikomu nie ufal. Raz tylko zaufal - pulkownikowi Smithowi, swemu opiekunowi, a pozniej oficerowi prowadzacemu - i mialo to fatalne skutki. Zastanawial sie tez, co byly policjant z Kioto rozumie pod pojeciem "niezlego szmalu" i czy zawsze zada dwudziestu procent za swoje uslugi. Tanaka poradzil mu, by sporzadzil liste tego, co wie. Dobry pomysl. I tak musi przemyslec wszystko. A wiec na pokladzie Ts'ai Yen ktos zainstalowal tajny nadajnik, co oznacza, ze napad nie byl przypadkowy. Z raportu lekarza sadowego i z tego, co sam widzial, wynika, ze wsrod napastnikow bylo kilku fachowcow, reszta to raczej amatorzy, zapewne muzulmanie z archipelagu Sulu. Na pokladzie byla kobieta. Nie wiadomo, co sie z nia stalo. Ludzie Li dolozyli staran, aby ukryc jej obecnosc, gdy dotarli na poklad wraku po pierwszym meldunku. Pozniej jeszcze zapewne takze ludzie Li popelnili masowe morderstwo, aby zatrzec wszystkie slady po kobiecie. Nie wiadomo, co sie dzieje z drugim oficerem. Nie mozna wykluczyc, ze i jego, i kobiete piraci po prostu zabili, a zwloki wyrzucili do morza. Wedlug tego, co mowil Li i co potwierdzil Tanaka, za cala sprawa kryje sie Wong Fu - chinski magnat finansowy. Pragnie on zniszczyc Li, pozbawic go twarzy, jak mowi sie w Chinach. Li oraz Tanaka chca, aby on, Trent, wystawil piratow, co automatycznie czyni zen wroga Wong Fu i pewnie dlatego jego ludzie chcieli go zamordowac dzis rano. Musi takze zalozyc, ze ludzie Li tez beda probowali go wyeliminowac, jesli tylko przekonaja sie, ze wie o kobiecie. Wstal i wyszedl z pokoju. Na ulicy zatrzymal taksowke i kazal sie wiezc na poludnie. Dal kierowcy sto peso, aby przejechal na czerwonym swietle. Pozniej kazal gwaltownie skrecic w boczna uliczke i zatrzymac sie za rogiem. Wysiadl. Obszedl caly kwartal ulic, a potem jeszcze raz, w odwrotnym kierunku. Wzial nastepna taksowke i kazal jechac do czytelni British Council. Poprosil o najnowsze wydanie "Who is Who". Sir Philip Li otrzymal tytul szlachecki w 1976 roku. Zonaty. Syn Robert ozenil sie z Francuzka, dziedziczka tytulu hrabiowskiego, i z dwojka synow w wieku szkolnym mieszka w Anglii. Drugi, mlodszy syn sir Philipa Li przebywal w USA i tam sie ozenil. Zginal wraz z zona w tragicznych okolicznosciach kilka lat temu. Nie bylo informacji o dzieciach, co jednak niczego do konca nie wyjasnialo. Byc moze dzieci mialy obywatelstwo amerykanskie, wiec nie zamieszczono o nich wzmianki w brytyjskim przeciez "Who is Who". Skonczyl lekture i z automatu w kawiarni obok zadzwonil do komandora Manuela Ortegi. Odebrala sekretarka. Potwierdzila, ze owszem, komandor wrocil z Puerto Princesa, ale nie ma go chwilowo w biurze. Poradzila uprzejmie, aby Trent zostawil numer, pod ktorym mozna go znalezc, a ona da znac komandorowi. Trent przedstawil sie jako d'Oro i podal numer telefonu kawiarni. Do kawiarni wiodly dwa wejscia od ulicy. Przejscie do kuchni zaslaniala kotara. Wybral stolik znajdujacy sie obok i usiadl plecami do sciany. Nie mial powodow, aby podejrzewac, ze sekretarka albo ktokolwiek w biurze Ortegi da znac ludziom Wong Fu, ale ostroznosc nie zawadzi. Wong Fu mial tyle pieniedzy, ze mogl kupic kazdego Filipinczyka. Ocenial, ze ma jakies piec minut. Tyle wystarczy, aby sekretarka dala znac komandorowi, a jednoczesnie piec minut to za malo, aby ludzie Wong Fu mogli cokolwiek zrobic. Telefon zadzwonil po czterech minutach. Barman podal sluchawke. -Ortega z tej strony. Pewni ludzie marza o spotkaniu z panem. -Ludzie, ktorych chcialbym zobaczyc? -Nie, jesli ma pan troche sprytu. Gdzie pan jest? Trent podal adres kawiarni i odlozyl sluchawke. Zaplacil i w sklepie z konfekcja meska po drugiej stronie ulicy kupil pare skarpetek, pilnie obserwujac wejscie do kawiarni. Ortega zajechal dzipem ze znakami dowodztwa marynarki wojennej. Zatrzymal sie przy zakazie postoju i dal sygnal klaksonem. Trent upewnil sie, ze nikt go nie sledzi, i dopiero wtedy wyszedl ze sklepu. Wsiadl. Ruszyli. Okrazyli kwartal ulic i skrecili w boczna alejke, aby upewnic sie, czy nikt za nimi nie jedzie. Ortega zatrzymal sie i zaczal nerwowo bebnic palcami w kierownice w rytmie jakiegos lokalnego przeboju rockowego, ktory wlasnie nadawano przez radio. Nie byl juz ani tak zrelaksowany, ani pewny siebie, jak przy sniadaniu na Zlotej Dziewczynie. Nie patrzyl na Trenta. -Moj kraj! - ni stad, ni zowad uderzyl w patriotyczny ton. - Zdaniem jankesow - smietnik, ale co oni moga wiedziec. U nich tylko w Miami jest wiecej zabojstw niz u nas W calym kraju, choc u nas na poludniu rebelia muzulmanow, a na polnocy - komunistow. Teraz zamordowano szesciu zolnierzy ze strazy granicznej, ale cos mi mowi, ze jedna z chinskich triad ma podana cene za panska glowe. Dziesiec tysiecy dolarow to duzo pieniedzy na Filipinach. Chcialbym wiec wiedziec, o co na milosc boska tu chodzi? -Takie samo pytanie zadal mi godzine temu pewien Japonczyk, Tanaka Kazuko. Uwielbia Beatlesow - odparl Trent. -Bardzo smieszne - obruszyl sie Ortega. Wylaczyl radio i przestal bebnic palcami w kierownice. -Uwielbiam cisze - pochwalil go Trent. - Jak rozumiem, zajmuje sie pan glownie zwalczaniem terrorystow, powstancow na polnocy i poludniu? -To ja jestem od zadawania pytan, a nie pan - skarcil go Ortega. Trent nic nie powiedzial. Ortega tez milczal. Po chwili zaklal, spojrzal Trentowi w oczy. - To prawda - rzekl - do moich zadan nalezy sciganie rebeliantow. Powstanie muzulmanow wybuchlo na Mindanao - najwiekszej wyspie zamieszkanej przez filipinskich wyznawcow islamu. Na poludniowy zachod od Mindanao lezy archipelag Sulu i wyspa Basilan, gdzie dzialaja nie tylko powstancy, ale takze piraci. W przewodnikach dla turystow ostrzega sie przed jednymi i drugimi. -Powstancy maja poparcie miejscowej ludnosci - rzekl Trent. -Terrorysci! -To zalezy od punktu widzenia. Mnie interesuje cos innego, to mianowicie, ze wspoldzialaja z piratami. Niech mi pan pomoze, Ortega. Potrzebne mi dojscie do rebeliantow. Ortega milczal. Znow zaczal bebnic palcami o kierownice. Zastanawial sie. Spojrzal badawczo na Trenta i wreszcie rzekl: -Ismael Muhammad. Niech pan zapamieta to nazwisko. To jeden z przywodcow. Inteligentny i wyksztalcony. Ukonczyl uniwersytet w Teheranie... Trudno go namierzyc, poniewaz czesto przenosi sie z miejsca na miejsce. Glownie jednak krazy w rejonie Samali polozonych na polnocno-wschodnim krancu archipelagu Sulu. Miejscowi traktuja go jak Robin Hooda. Wie pan, lupi bogatych i daje biednym, wiec oczywiscie kryja go, co nam utrudnia dzialanie. Ma ze dwudziestu, moze trzydziestu ludzi zdecydowanych na wszystko, totez musi pan uwazac na siebie. -Dzieki - rzekl Trent. Ortega zaczal jeszcze glosniej bebnic palcami o kierownice, az zlamal paznokiec. Zaklal szpetnie. -Dzieki - powiedzial, jakby przedrzezniajac Trenta - to wszystko, co mi pan daje w zamian, Trent? Trent wyjal z kieszeni miniaturowy nadajnik i pokazal Filipinczykowi. -Niech pan pogada z sir Philipem Li, to dostanie pan piratow. -Moze pan ich znajdzie. -Znajde - oswiadczyl spokojnie Trent. 9 Pograzeni w rozmowie szli wzdluz plazy. Szczuply sir Li zostawial na piasku slaby slad, natomiast stopy idacego obok komandora Ortegi zapadaly sie gleboko. Ochroniarz trzymal sie dyskretnie z tylu. Jakies sto metrow za nimi jechal mercedes sir Philipa.-Wszystkich, komandorze, bez wyjatku, a zwlaszcza przywodce i jego kobiete. Czy to jasne? - powiedzial stanowczo sir Li. Ortega raz jeszcze rzucil okiem na wykonane olowkiem portrety. Jesli chodzi o Trenta, to nie bylo widac zbyt wielkiego podobienstwa. Jednak wielka broda i strzecha krecacych sie wlosow nie pozostawialy zadnych watpliwosci. Dziewczyna miala delikatne, chlopiece niemal rysy. Skosne oczy wskazywaly, ze byla Chinka. Nie mialo to jednak znaczenia. Mieli umrzec. Ustalono cene - dziesiec tysiecy dolarow amerykanskich dla tego, kto zabije Trenta, i tylez za dziewczyne, plus sto tysiecy dolarow gratyfikacji dla Ortegi i piecdziesiat tysiecy do podzialu miedzy jego ludzi. Lecz byl jeden warunek: wszystko albo nic! Ortega go przyjal. Gdy w Manili i Hongkongu zapada pozny zmierzch, w Londynie konczy sie pora lunchu. Robert Li kazal zatrzymac taksowke przed siedziba Traders Funds Bank. Odwiedzil juz Union Bank, Royal Bank i Bank of Scotland. Jeszcze wczesniej byl u Rothschilda i u Schroedera i w kilku innych rownie renomowanych firmach. Przyjmowano go uprzejmie, ale z rezerwa, co bylo calkowicie zrozumiale w sytuacji, gdy nikt nie byl pewien, ile jest prawdy w pogloskach o klopotach Domu Li. Niczego nie obiecywano, nie podejmowano zadnych zobowiazan. Wszyscy postanawiali poczekac, az sytuacja ostatecznie sie wyjasni. Niemal wszyscy - myslal Robert Li - wchodzac do Traders Funds Bank. Juz wstepny kontakt byl obiecujacy. Holenderska firma dopiero niedawno zaczela dzialac w Londynie. Po cichu mowilo sie, ze stoi za nia kapital poludniowoamerykanski i ze nie jest on do konca czysty, czym nikt sie specjalnie nie przejmowal. Wizyta byla zapowiedziana, wiec dyrektor oddzialu oczekiwal goscia. Mowil nienaganna angielszczyzna, bez obcego akcentu. Nosil sie z angielska, a jedynym obcym elementem jego stroju byl wloski jedwabny krawat. Usmiechal sie szeroko, pokazujac biale zeby, ktore wspaniale kontrastowaly z opalenizna. Tylko ktos bardzo podejrzliwy moglby zastanowic sie, czy nie ma czegos niezwyklego w pospiechu, z jakim przystal na propozycje Roberta Li. Ten jednak uznal to za dowod, ze bank stawia na wielkie, dlugoterminowe inwestycje i ceni sobie klientow zaciagajacych takie wlasnie kredyty. Wizyta trwala krotko i zadowolony Robert Li opuscil gabinet dyrektora, ktory natychmiast podniosl sluchawke i wykrecil zastrzezony numer w Hongkongu. Nim jeszcze Robert Li wrocil do siebie, wiadomosc o transakcji dotarla do jednego z kuzynow Wong Fu, ktory byl lacznikiem miedzy londynskim bankiem a chinskim finansista. Robert tez zadzwonil do Hongkongu. -Bardzo dobrze - pochwalil go ojciec. Dwie ulice dalej, na najwyzszym pietrze biurowca pracownicy Wong Fu wysluchali tej rozmowy przez mikrofon zainstalowany przez Timmy'ego Browna. Zachichotali, gdy Robert zapytal, czy sa jakies wiadomosci o dziewczynie. Jakby malo bylo cierpien, powietrze przepelniala duszaca won siarki. W nocy slyszala grozny pomruk wulkanu, a poswiata z gorejacej lawy wciskala sie przez szpary jej wiezienia. Filipinskie radio oglaszalo alarm. Komunikaty wzywaly okolicznych mieszkancow do opuszczenia wiosek i przeniesienia sie na polnoc, skad - gdyby doszlo do katastrofy - latwiej bedzie zorganizowac ewakuacje. Ludzie jednak nie sluchali. Nie ufali wladzy, ktora nigdy jeszcze nie spelnila zadnej obietnicy. Kolejne rzady zapowiadaly reforme rolna, a zaden nie doprowadzil sprawy do konca, wiec ludzie nie chcieli opuszczac swoich poletek, a zreszta plantacje papai i bananow to bylo wszystko, co posiadali. Z czego mieliby zyc, gdyby zrobili, jak kaze radio z Manili? Obietnice nie wystarcza. Zreszta znali je - chrzescijanskie klamstwa. Obudzil go dzwonek telefonu. Trent siegnal po sluchawke. -Nie ma czasu na wyjasnienia - dzwonil Tanaka - wiec o nic nie pytaj. Zejdz na dol i bocznym przejsciem idz na basen. Lepiej, zeby cie nie widziano w recepcji. Mur wokol basenu ma jakies dwa metry wysokosci. Bede czekal po drugiej stronie, od ulicy. Daje ci kwadrans. Japonczyk juz raz przyszedl mu z pomoca - myslal Trent spogladajac na zegarek. Siodma pietnascie. Spal jedenascie i pol godziny. Wlozyl kapielowki i bawelniana koszule. Ubranie schowal do torby, ktora zostawil na lozku. Korytarzem przeszedl do nowego skrzydla hotelu. Nie wsiadl do windy. Na dol zszedl bocznymi schodami. Nie bylo jeszcze nikogo. Mlody czlowiek z obslugi uklonil sie uprzejmie i podal recznik. Miedzy basenem a murem zieleniala gestwina tropikalnych drzew. Trent zrzucil koszulke i skoczyl do wody. Przeplynal szerokosc basenu, gdy za murem rozlegl sie sygnal klaksonu. Trent wyszedl z wody, pognal do lezaka, na ktory rzucil koszulke, i w pare sekund pozniej przesadzil mur. Tanaka czekal w taksowce. Dawal znaki, ze nie ma chwili do stracenia. -Co jest? - spytal Trent zajmujac miejsce obok Japonczyka. -Nic specjalnego - zasmial sie Tanaka - chcialem tylko sprawdzic, na ile mi ufasz. -Nigdy wiecej tego nie rob. -Wolnego, przyjacielu! Wyznaczono cene za twoja glowe. Dziesiec kawalkow w dobrej, amerykanskiej walucie. Nie za drogo - dodal ze zlosliwym chichotem - ale jednak. Kazal zatrzymac przed bocznym wejsciem do hotelu. Wysiadl, polecajac kierowcy, aby okrazyl hotel, sam zas poszedl zaplacic rachunek i zabrac torbe Trenta. -Dwiescie trzydziesci dolarow - oznajmil po powrocie - odlicze ci od honorarium. Do Puerto Princesa polecieli rejsowym samolotem Philippine Airlines. Stamtad Trent wzial motorowke i wkrotce potem byl juz na pokladzie katamarana. Obok Ts'ai Yen cumowaly lichtugi, szykujac sie do wziecia ladunku. Na wraku zainstalowano przenosny generator, co pozwolilo na uruchomienie dzwigow pokladowych. Korzystajac z przyplywu, Trent wyprowadzil katamaran zza rafy. Wyplynal na glebsza wode i rzucil kotwice. Pontonem dostal sie na frachtowiec. Wspial sie na poklad i przede wszystkim zbadal miejsca, na ktore zwracal uwage Tanaka, gdy rano raz jeszcze analizowali wydarzenia. Rzeczywiscie, znalazl slady krwi na pokladzie, a takze na burcie, co moglo swiadczyc, ze w tym wlasnie miejscu wyrzucono do morza dwa ciala. Pomieszczenia mieszkalne nie byly zamkniete, wiec jeszcze raz sprawdzil kabine drugiego oficera. W szufladach znalazl komplet meskiej bielizny, starannie zlozone koszule i skarpetki, w szafie mundur wyjsciowy i robocze drelichy oraz pare czarnych polbutow, adidasy i klapki. W szufladzie biurka lezalo pare ksiazek z dziedziny nawigacji i transportu morskiego, troche papieru do pisania i kilka kopert. W kajucie unosil sie zapach wody po goleniu, a caly flakon stal pod lustrem w lazience obok nozykow do golenia i pasty do zebow. Zapasowa tuba znajdowala sie w lazienkowej szafce, a obok niej paczka prezerwatyw, masc na hemoroidy i pudelko z multiwitamina. Zastanawial sie nad motywem zabojstwa Lu i kobiety, a jeszcze bardziej - dlaczego ludzie Li za wszelka cene starali sie ukryc fakt, ze kobieta byla na pokladzie. Musial istniec jakis zwiazek miedzy sir Philipem Li a tajemnicza kobieta. Kto wie, moze byla jego kochanka. Starszy pan nie wygladal co prawda na kogos, kogo mozna by o to posadzac, ale pozory czasem myla. Poczul na sobie czyjs wzrok. W drzwiach do kabiny stal Tanaka. -Jest caly dobytek Lu, ale nie ma wlasciciela - rzekl do Japonczyka. - Slady na pokladzie wskazuja, ze poza zaloga piraci zamordowali jeszcze dwie osoby. -Byc moze zalatwiali jakies porachunki miedzy soba. A jesli chodzi o kobiete - Tanaka zrobil tajemnicza mine - to pewnie nie wiesz, ze chodzi o wnuczke sir Philipa. Wychowala sie w Stanach i wlasnie niedawno wrocila do Hongkongu. Jej rodzice zgineli. Przypadkowa sprawa, jakich wiele w Ameryce... Nie powiem ci skad, ale wiem, ze wnuczka sir Li byla na pokladzie. Lu byl jej ochroniarzem. Wyjasnila sie wiec kolejna tajemnica. Za wnuczke sir Li piraci moga zazadac miliony dolarow okupu. Tylko glupcy mordowaliby kure, ktora znosi zlote jajka. Mozna wiec bylo zalozyc, ze kobieta zyje. Byc moze wykonczyli ochroniarza, ale jej na pewno nie. -Pamietaj, ze jestesmy w Azji - ciagnal Tanaka - a tu sprawy maja inna wartosc. Liczy sie twarz. Stary Li straci twarz, gdy sprawa wnuczki wyjdzie na jaw. Szukales motywu napadu, wiec go masz. Argumenty Tanaki stawialy sprawy w nowym swietle. Wizerunek dostojnego dzentelmena, ktory z calym spokojem popija herbate w eleganckim salonie hacjendy pod Manila to tylko zludzenie. W istocie staremu magnatowi grozilo smiertelne niebezpieczenstwo, jego imperium moglo runac z dnia na dzien. Z pewnoscia wiec wynajmie najlepszych agentow, najdoskonalszych specjalistow, zeby uratowac dziewczyne. Jedni beda negocjowac w jego imieniu, inni obmyslac zemste, a jeszcze inni, jak Trent... Wysepka byla niewielka, wszystkiego sto metrow wzdluz i wszerz, z kilkoma palmami tu i owdzie. Lu wyciagnal lodz na brzeg. Po przeciwnej stronie wysepki, na lagunie odcietej od morza rafa koralowa, wznosily sie trzy rybackie chaty - ubogie domostwa na palach, kryte liscmi palmowymi. Przy kazdej stala lodz - znak, ze mezczyzni wrocili z polowu. Na wysepce bylo tylko jedno zrodlo wody - studnia w kepie palm. Lu zakradl sie w poblize i czekal. Zjawila sie kobieta z wiadrem. Zlapal ja za gardlo, szeptem polecajac, aby zawolala meza. Byla tak przerazona, ze nie mogla wykrztusic slowa. Lu zacisnal uchwyt i martwe cialo opadlo na ziemie. Znow zaczal czekac. Dziesiec minut pozniej rozleglo sie wolanie, a z chaty. Zaniepokojony maz ruszyl na poszukiwania. Na tym skrawku ziemi, zapomnianym przez Boga i ludzi, nikt nie spodziewal sie niebezpieczenstwa. Czlowieka, ktory wyszedl z chaty, zaniepokoil brak odpowiedzi na wolanie, nie przeczuwal jednak, ze zone moglo spotkac cos zlego. Szedl wiec w strone studni spokojnie i dopiero, gdy zobaczyl cialo kobiety na ziemi, zaczal biec. Lu wymierzyl straszny cios kantem dloni w kark. Bezwladne cialo zaciagnal w cien pod palma. Uderzyl kilka razy otwarta dlonia w twarz, aby ocucic zemdlonego. Rybak jeknal z bolu. Odwrocil glowe szukajac oczami kobiety. Lu znow uderzyl i zaczal przesluchanie. Interesowal sie, czy w ostatnich dniach pojawialy sie w tych okolicach jakies wieksze lodzie. Rybak zaklinal sie, ze niczego nie widzial, ale sasiad z chaty obok mowil mu, ze wlasnie wczoraj dwa basligi wyladowaly na plazy na jednej z okolicznych wysp. -Gdzie? - naciskal Lu. -Na zachod stad - odparl rybak. Trzymajac nieszczesnika za wlosy, Lu kazal narysowac kierunki na piasku, a gdy rybak wykonal polecenie, skrecil mu kark. Martwe cialo ukryl pod palma. Zepchnal lodz na wode. Zatarl slady i wciagnal zagiel na maszt. Gdy ruszal na zachod, z chaty dobieglo go zalosne lkanie dziecka. Trent mogl calkiem bezpiecznie zeglowac takze w nocy. System nawigacji satelitarnej Magellan pozwala na okreslenie pozycji z dokladnoscia do kilkunastu metrow, wiec nie bylo obawy, ze wyladuje na rafach czy skalach. Wedlug logu na wyspie, do ktorej zmierzal, nie bylo zrodel slodkiej wody i w ogole byla bezludna. Zrefowal zagle i jakies trzysta metrow od brzegu rzucil kotwice. Wkrotce mial sie zaczac przyplyw wiec zostawil sporo luzu na linie kotwicznej. Zanurkowal, aby sprawdzic, czy kotwica trzyma wystarczajaco mocno. Wyspa byla niewielka - trzysta metrow dluga i piecdziesiat metrow szeroka. Obszedl ja dookola, a nastepnie przemierzyl wzdluz i wszerz. Ani sladu ludzi. Wrocil na Zlota Dziewczyne. Zdemontowal ster i wyciagnal miecze. Podniosl kotwice. Na fali przyplywu katamaran zdryfowal na brzeg. Na wyspie nie bylo zadnych drzew. Trent wyciagnal zapasowa kotwice ze schowka i wyniosl ja na brzeg. Osadzil mocno, a line owinal o kabestan, ktory zwykle sluzyl do wyjmowania silnika. Korzystajac z zaimprowizowanej windy wyciagnal lodke z wody. Z dwoch spinakerbomow sporzadzil rodzaj dzwigu, poluzowal sztag oraz wanty i polozyl maszt. Starannie wszystko zabezpieczyl, a nastepnie za pomoca kabestanu wyciagnal katamaran jeszcze wyzej na plaze. Po drodze z Palawanu przemyslal i sporzadzil liste rzeczy, ktore powinien wziac ze soba na dalsza podroz, tym razem na desce windsurfingowej: nadajnik od sir Philipa, noz pletwonurka, krem chroniacy przed promieniami slonca, mocne buty do wedrowki przez dzungle, podreczny terminal magellana, mapy, zapas wody i jedzenia, bron i wedki, zwoj lekkiej liny, kotwiczke, pagaje, pletwy, maske i mala butle ze sprezonym powietrzem. Nie zapomnial oczywiscie o nozu w pochwie na karku. Ekwipunek zaladowal do torby z gumy piankowej, te zas przytroczyl do deski. Przygotowal maszt i zagiel. Byl gotow do drogi. Przedtem jeszcze zjadl pozywne sniadanie, wyjal ze schowka katamarana spinaker i nakryl nim jacht, maskujac calosc warstwa piasku. Odpoczywal czekajac, by z pierwszym brzaskiem sprawdzic, czy niczego nie trzeba poprawic. Nocna bryza ustala. Won jodu i gnijacych wodorostow mieszala sie z wyraznym zapachem siarki dochodzacym tu z otwartego krateru, od ktorego daleko na horyzoncie unosila sie pomaranczowa luna. Na wschodzie ustepowal juz gleboki granat nocy i niebo zaczynalo blekitniec. O brzasku rzucil windsurfer na wode. Odplynal kawalek i uwaznie obejrzal miejsce, gdzie ukryl Zlota Dziewczyne. Ze stu metrow ledwie byla widoczna pod warstwa piasku, z dwustu - nikt by sie nie domyslil, ze jest tam cos ukryte. Jesli wykluczyc przypadek, ze nagle na wyspie wyladuje jakas zagubiona lodz rybacka, nikt nie zauwazy jachtu. Trent postawil zagiel i wzial kurs na Samale. W tym samym czasie ledwie dwadziescia mil morskich dalej na polnoc Lu dobijal do kolejnej wyspy na swojej drodze. Nad pograzonym w mroku nocy skrawkiem ladu unosila sie won palonych drew. Lu skradal sie wsrod palm. Przy ognisku siedzialo czterech rybakow. Byli mali i szczupli. Piekli ryby na patykach. Glodny wzrok utkwili w jedzeniu i gdy spostrzegli przybysza, bylo juz za pozno. W mroku pojawil sie jak duch, a na morzach poludniowych wierzy sie gleboko w istnienie sil nadprzyrodzonych. Zreszta szybkosc, z jaka Lu pozbawil zycia dwoch pierwszych nieszczesnikow, pozostalej dwojce musiala sie wydac nadprzyrodzona. Jeden z nich wypuscil z rak patyk, padl na kolana, nie tyle blagajac, ile gotujac sie na smierc. Czwarty i ostatni wzniosl rece ku gorze lamentujac, ze jesli zginie, to siodemka jego sierot niechybnie umrze z glodu. Lu uciszyl go mocnym ciosem w twarz, a nastepnie zajal sie ryba. Poza kokosem nie mial nic w ustach od chwili, gdy wyskoczyl z Ts'ai Yen. Starannie jednak najpierw oczyscil mieso z popiolu. Jadl powoli, wpatrujac sie w rybaka jak kobra w krolika, ktorego rzucono jej na pozarcie. Gdy skonczyl posilek, otarl usta wierzchem dloni, a potem Wytarl ja o sarong jednego z zamordowanych. Rybak podal Wu czarke wody z szacunkiem. Lu napil sie do syta, znow otarl usta i rozpoczal przesluchanie. Pytal o dwa duze basligi. Rybak nie widzial lodzi, ale slyszal, ze takie wlasnie basligi widziano na jednej z zachodnich wysp. Patykiem narysowal na piasku kierunki i podal kilka szczegolow, potwierdzajacych informacje, ktore Lu juz zdobyl. Nic wiecej rybak nie wiedzial, niczego nie slyszal, wiec Lu uznal przesluchanie za zakonczone i bez wahania pozbawil go zycia. Nastepnie upiekl na ogniu reszte ryb. W lodzi zamordowanych znalazl cztery barongi. Wzial dwa i starannie je naostrzyl. Sprawdzil, czy ryby sa juz wystarczajaco upieczone. Wyjal je z popiolu i schowal pod polpokladem na dziobie lodzi. Do aluminiowej miski, ktora znalazl w lodzi rybakow, nalal wody morskiej i wystawil na slonce. Gdy wyparuje, bedzie mial sol do posilku. Ciala rybakow przeniosl do lodki, po czym zepchnal ja na wode. Przyplyw zabierze ja daleko na zachod. Gdy wstal swit, polozyl sie w cieniu lodzi i zasnal z calym spokojem czlowieka, ktory wie, ze jest juz blisko celu. Zastanawial sie tylko, czy dziewczyna jeszcze zyje. Lezala bez ruchu na ziemi, tak jak ja zostawiono poprzedniego wieczoru. Mozna by pomyslec, ze zycie z niej uszlo. Zyla jednak i goraczkowo rozmyslala o wszystkim, co ja spotkalo. Zrozumiala wreszcie, dlaczego ja porwano, i to dodalo jej sil. Nie modlila sie juz o smierc. Narastala w niej gleboka nienawisc do przesladowcow, a zarazem wiara, ze dzieki potedze sir Philipa Li zbrodniarzy dosiegnie sprawiedliwosc. Timmy Brown zameldowal sir Philipowi, ze sala konferencyjna jest "czysta", i orszak udal sie schodami na gore. Panna James przygotowala materialy na posiedzenie: depesze, ktore nadeszly noca, faksy, wycinki z prasy swiatowej. Nagla sprzedaz koncernu spozywczego na Florydzie wywolala sensacje. W komentarzach spekulowano, ze firma Li stracila na tej transakcji co najmniej trzydziesci procent. DOM LI NA ROWNI POCHYLEJ - glosil jeden z tytulow. LI BEZ REZERW - pisano w innej gazecie. Philip obserwowal twarze zebranych wokol konferencyjnego stolu. Wszyscy byli pograzeni w lekturze, jak zwykle na poczatku posiedzenia. A wiec wojna sie zaczela i nikt nie wiedzial, jakie sily moze rzucic do walki. On tymczasem zastanawial sie, ktory z jego mlodych wspolpracownikow jako pierwszy go zdradzi. -Jeszcze tego nam brakowalo - zawolal Rudi Beckenberg ogladajac londynska popoludniowke ze zdjeciem Roberta Li na pierwszej stronie i wielkim tytulem: NARKOTYKOWA TARCZA ORIENTALNEGO RYCERZA. -Sprytny - rzekl Tommy Li. Sir Philip, ktory tez zwrocil uwage na sensacyjny tytul, potakujaco kiwnal glowa. Wyobrazal sobie, jaka satysfakcje moglyby te artykuly sprawic Wong Fu. Opowiadano jednak, ze nie umie on czytac i sir Philip byl ciekaw, czy to jest prawda. Dwudziestotrzyletni Pete byl najmlodszym z klanu, ktoremu Wong Fu dal przywilej stawania przed swoim obliczem. Jego matka jako dziecko byla ulubiona kuzynka, wiec pomogl jej wydostac sie z Chin. Zadbal o wyksztalcenie Pete'a. Poslal go najpierw do renomowanego gimnazjum w Hongkongu, a pozniej na studia ekonomiczne do Manchesteru. Pete uczyl sie pilnie, a tematem jego pracy dyplomowej byl komputerowy model obrotu gotowka z wykorzystaniem roznic kursow glownych swiatowych walut. Po ukonczeniu nauki wrocil do Hongkongu i w sztabie swojego protektora pelnil obowiazki referenta prasowego: przygotowywal codzienny wyciag z biezacych doniesien agencyjnych, radiowych i telewizyjnych i kazdego ranka odczytywal swoj raport szefowi. Wong Fu siedzial w fotelu, glowe odchylil do tylu, poddajac sie codziennemu zabiegowi golenia. Mistrzyni brzytwy miala nie wiecej niz osiemnascie lat. Pete czekal cierpliwie, az skonczy, i dopiero wtedy rozlozyl na biurku faks z kopia artykulu z londynskiej popoludniowki i zdjeciem Roberta Li. Objasnil sens tytulu. Wong Fu zarechotal z radosci. Jeszcze pare tygodni i wielki Li dostanie nauczke. Sir Euan Wiley nie lubil codziennych podrozy z rezydencji Braemar Lodge do biura w centrum. Krepowal go rozlozysty rolls-royce z szoferem, poniewaz taki samochod robil groteskowe wrazenie w tej malej kolonii. Wolalby chodzic do biura piechota. Ulegl jednak malzonce, ktora zawsze zwracala uwage na formy i przywileje nalezne przewodniczacemu zarzadu. Lubila tez kluc w oczy zony pozostalych dyrektorow firmy, wiedzac, ze marza, by zajac jej i sir Euana miejsce. Liczyly sie przywileje, a nie realna wladza. Ta bowiem - i Euan Wiley doskonale sobie z tego zdawal sprawe - nalezala do rodziny Li. Tak bylo zawsze, od samego poczatku, gdy zalozyciele rodow dzialali jeszcze w Makao. Wiley byl wdzieczny sir Philipowi, ze oszczedzil mu negocjacji z Trentem. O takich sprawach wolal nie wiedziec. Cenil sobie swiety spokoj. Z drugiej jednak strony, czul sie dotkniety, ze sir Philip tak bezpardonowo kazal mu opuscic salon w hacjendzie. Dzisiejszy ranek w ogole nie byl specjalnie udany. Matka zadzwonila z Londynu i trzymala go przy telefonie prawie pol godziny. Oczywiscie chodzilo jej o zdjecie Roberta Li w popoludniowce i artykul oskarzajacy ich o przemyt narkotykow. Czy on, Euan, slyszal o tym? Czy wie, co mowi sie na ten temat w klubie? Ostrzegala go przed tym Li, bo to przeciez Chinczyk. A Euan niech Bogu dziekuje, ze jest Anglikiem, i niech pamieta o rodzinie i o dzieciach. Przeciez pewnie wysle je do szkol w Anglii. Czy maja byc narazone na przykrosci dlatego, ze ojciec nie umie sobie dobrac odpowiednich przyjaciol? Euan poczul sie zdruzgotany lamentami obu kobiet, a gdy przy sniadaniu spojrzal na zacisniete usta zony, pospiesznie przelknal ostatni kes i czym predzej wsiadl do limuzyny. Gdy mijali szklany wiezowiec Wong Fu, spojrzal w gore i pomyslal, ze pewnie juz niedlugo ktos od nich przedstawi mu jakas propozycje. 10 Trent penetrowal Samale w poszukiwaniu przywodcy muzulmanskich rebeliantow. Pierwszymi Europejczykami, ktorzy dotarli w te strony, byli Hiszpanie. Przez trzysta piecdziesiat lat rzadzili Filipinami, ale na Samalach nigdy wlasciwie nie czuli sie bezpieczni. Po Hiszpanach przyszli Amerykanie, a nastepnie Japonczycy. Gdy skonczyla sie wojna, Filipiny uzyskaly niepodleglosc, a wladze objal popierany przez Amerykanow dyktator Marcos, pozniej zas zapanowala demokracja zdominowana przez chrzescijan. Dla wyspiarzy byla to tylko inna Odmiana rzadow kolonialnych.Samali nie ma w atlasach. Wyspy sa niewielkie, przyroda uboga. Ani gor, ani lasow. Mieszkancy naleza do dwoch plemion: wojowniczych Badjao i znacznie lagodniejszych Samalow. Niewiele tu wiosek, a rzadko ktora liczy wiecej niz dwadziescia chat. Sa one stawiane na palach, na lagunie, a lacza je bambusowe kladki wsparte na lodziach. Samalowie buduja solidniejsze domy, sciany wyplataja z lisci palmowych, na podlogach ukladaja wzorzyste maty. Badjao sa bardziej prymitywni i za poslanie wystarcza im wiazka suszonej morskiej trawy. Przy chatach cumuja solidne, osiemnastometrowe basligi i mniejsze - banco. Do poruszania sie po lagunie i do sasiedzkich wizyt wystarczaja jeszcze mniejsze lodki, tak waskie, ze siedzi sie nie tyle w nich, ile na nich. W ciagu dnia plecione sciany domow unosi sie ku gorze i przybysz moze ogladac krzatajace sie przy ogniu kobiety. Mezczyzni przykucnieci na kladkach prowadza ozywione rozmowy. Nagie dzieci pluskaja sie w wodzie polyskujac bialymi zebami, ktore podkreslaja smaglosc ich skory. Patroszone ryby susza sie na sloncu, a mewy i albatrosy kreca sie w poszukiwaniu pozywienia. Przez dwa dni Trent krazyl od wyspy do wyspy na desce surfingowej. Na wszelki wypadek unikal Badjao, natomiast ludzi z plemienia Samalow wypytywal o Ismaela Muhammada Odpowiedzia bylo milczenie, a czesto wyrazna wrogosc. Trent opracowal dosc prosty plan i liczyl, ze wiadomosc o bialym brodaczu, ktory szuka Ismaela Muhammada, musi wczesniej czy pozniej dotrzec do rebeliantow. I rzeczywiscie - juz trzeciego dnia zjawili sie powstancy. Dopadli go, gdy odpoczywal na plazy w cieniu drzew palmowych po posilku, na ktory zlozyla sie ryba upieczona na ogniu i swiezy orzech kokosowy. Bylo ich szesciu. Przyplyneli lodzia z zielonym napisem "Fatima" na burcie. Mieli co prawda silnik, ale rafy i lagune przeszli pod zaglem, aby halas nie sploszyl Trenta. Odziani byli w bajecznie kolorowe sarongi, za pasy zatkneli kampilany z dlugimi ostrzami, a w rekach niesli karabiny AK-47, zapewne pochodzace z Wietnamu lub Kambodzy. Pieciu mlodych i jeden stary z blizna na plecach, ktora biegla od prawego ramienia az po biodro. Nie on jednak dowodzil. Na czele druzyny stal jeden z mlodych, ktorego twarz wyrazala jedynie nienawisc. Trent wiedzial, ze trudno jest przewidziec, jak sie zachowa czlowiek opanowany takim uczuciem. Przywodca kopniakiem obudzil spiacego. Trent wolno podniosl rece, przesunal sie na piasku, aby nie bylo watpliwosci, ze nie jest uzbrojony. Pozniej zas zlozyl rece na karku i w ten sposob w jego prawej dloni znalazl sie noz. W razie czego mogl zabic przywodce i nim reszta zorientowalaby sie, co sie dzieje, zlapalby jego bron i bylby panem sytuacji. Filipinczyk wrzasnal i bolesnie ugodzil Trenta lufa kalasznikowa pod zebra. Trent nie zareagowal. Swiadomosc, ze w kazdej chwili moze zabic napastnika, pozwalala mu zachowac spokoj. -Szukam Ismaela Muhammada. Juz od trzech dni go szukam - powiedzial. -Dlaczego? - spytal najstarszy z przybyszow. Nim jednak Trent zdolal odpowiedziec, przywodca wymierzyl kolejny cios. Tym razem w udo. W jego wzroku byla nienawisc. Trent rozumial, ze Filipinczyk mysli tylko o jednym, aby go zabic. Trent zasmial sie szeroko, jak czlowiek majacy poczucie pelnego bezpieczenstwa. -Sa powody - odparl wreszcie. - Jakie? Tego sie nie dowiecie, jesli mnie zastrzelicie. A kto wie, moze chce wam pomoc, moze mam przekazac pieniadze - dolary, miliony dolarow, a moze jestem dziennikarzem, ktory o was napisze. Powodow jest wiele - zakonczyl z usmiechem. -Wiele - powtorzyl starszy mezczyzna. - Masz biala skore, czlowieku. A biali sa draniami. Lub turystami. -Czy jest jakas roznica? - spytal Trent, wywolujac smiech wszystkich poza przywodca, ktory znow wymierzyl cios kalasznikowem. Muszka zaczepila o tkanine spodni, rozrywajac je i raniac udo. Trysnela krew. -Chyba zapomniales - zauwazyl Trent - ze Swieta Ksiega nakazuje najpierw ugoscic wedrowca. - Te slowa wypowiedzial spiewnie, jak wedlug islamskiej tradycji nalezy czytac sury Koranu. Znal Koran i nieraz juz wybawilo go to z wielkich klopotow, a bywalo, ze cytat ze Swietej Ksiegi ratowal mu zycie. Takze i tym razem przeciwnicy byli zaskoczeni. Na pytanie, czy jest wyznawca Proroka, odpowiedzial pytaniem: -Czy niewierzacy czyta Ksiege? -Masz racje - rzekl senior. Cytat z Koranu nie przekonal jednak przywodcy. Naogladal sie filmow szpiegowskich w telewizji i wiedzial swoje. Upieral sie, ze Trent to na pewno szpieg i ze lepiej bedzie, jesli zastrzela go, zanim dowie sie zbyt Wiele. Wycelowal kalasznikowa, ale jeden z podwladnych zdecydowanie odsunal go od jenca. Zaczela sie gwaltowna wymiana zdan. Trent niczego nie zrozumial, poniewaz mowili zbyt szybko. Na szczescie gore wzieli ci, ktorzy uwazali, ze lepiej jenca oszczedzic. Spetano mu rece z tylu i zagoniono do lodzi. Rzucono na dno i nakryto glowe sieciami, aby nie widzial, dokad plyna. Deske z zaglem wzieto na hol. Plyneli na polnoc - tyle Trent mogl stwierdzic orientujac sie wedlug slonca grzejacego go w plecy. Po wyjsciu z laguny predkosc lodzi sie zmniejszyla. Zmierzchalo, gdy dobili do brzegu. I znow zaczely sie gwaltowne debaty, w wiekszym juz teraz gronie. Przywodca byl wyraznie wsciekly. Tymczasem zas wzieto Trenta pod rece i wysadzono z lodki. Udawal, ze stracil sily i na plazy malo nie upadl. Zaprowadzono go do klatki cuchnacej kozimi odchodami. Dal znak, ze prosi, aby skrepowano mu rece z przodu, a nie z tylu. Przyniesiono mu troche wody. Nie wypil jej, ale obmyl sobie stopy i dlonie, a nastepnie obrocil sie na zachod, w strone Mekki i zaczal sie glosno modlic, jak prawdziwy wyznawca Proroka. Znajomosc islamskiej tradycji i muzulmanskich obyczajow wyniosl z dziecinstwa. Spedzil je w Emiratach, gdzie ojciec zarzadzal stadnina szejka. Pozniej wiele razy wcielal sie w gorliwego wyznawce Mahometa: w Libanie wyspiewywal modlitwy wspolnie z terrorystami, ktorzy mieli go za prawdziwego Palestynczyka. W Strefie Gazy uwazano go za wyslannika Iraku. Podawal sie tez, gdy byla taka potrzeba, za Libanczyka. Gdy byl w Mekce pierwszy raz, mowil, ze jest pielgrzymem z Jordanii. Za drugim - wystepowal jako hadzi z Sudanu. Teraz takze bez trudu wcielil sie w postac wyznawcy Proroka. Modlil sie gorliwie, niemal tak, jak za mlodu odmawial pacierze. Zreszta roznica w tresci byla niewielka. Stary czlowiek z blizna na plecach dal mu suszona rybe, troche ryzu i wode do picia. Jeden z mlodszych zaprowadzil go na plaze za potrzeba. Na noc znow zamknieto go w koziej klatce. Trent ocenial, ze w bazie jest okolo szescdziesieciu ludzi - samych mezczyzn. Jak zawsze wsrod walczacych o wolnosc lub wsrod terrorystow bylo kilku przekonanych o slusznosci swej idei, paru fanatykow, ktorych nigdzie nie brakuje, reszte zas stanowili chlopi, ktorych bieda zmusila do przylaczenia sie, a wreszcie trafiali sie zwykli bandyci przyzwyczajeni do stosowania przemocy. Oboz urzadzono na polanie miedzy palmami. Byla tam jedna jedyna chata i kilkanascie prymitywnych namiotow pomalowanych na kolor ochronny. Wiekszosc i tak spala w hamakach pod golym niebem. Fatima, z ktorej korzystal patrol wyslany po Trenta, cumowala w zatoczce. Na brzegu zas, pod sterta starych workow, Trent zauwazyl szare albo czarne basligi. Byl wypoczety, bo dobrze sie wyspal przez poprzednie dwie noce; mogl teraz czuwac. Nozem przecial peta, rozlozyl sie srodku klatki i czekal. Na razie bylo cicho. Trwal bez ruchu, sluchajac brzeczenia moskitow. Rece zalozyl na kark i ktos, kto patrzylby z boku, uznalby, ze jest pograzony w glebokim snie. On tymczasem nasluchiwal. Mial racje. Ktos skradal sie od strony plazy. Po chwili zauwazyl nieznaczny ruch miedzy palmami. Trent przekrecil sie bezwladnie na bok, a pozniej jeszcze raz na plecy, ale w taki sposob, aby miec napastnika przed, a nie za soba. Uslyszal sykniecie, jakby ktos potknal sie na kamieniu i cicho zaklal. Jednoczesnie rozlegl sie podejrzany szmer z drugiej strony. Bywalo juz, ze swiadomie wystawial sie na niebezpieczenstwo, aby tylko przeciwnik odkryl karty. Tym razem jednak nie wiedzial, kto i po co sie skrada, ale tez niczego nie mogl wykluczyc. Moze wsrod rebeliantow jest szpieg, ktory pracuje dla rzadu, lub obcy agent pragnacy sie z nim skontaktowac, a nawet uwolnic go. Czy jednak ci dwaj zachodzacy go z obu stron ludzie wspolpracuja ze soba? A moze wspolnie postanowili go zabic? Jesli jednak jeden jest sprzymierzencem...? Musi ustalic, w ktora strone ma uciekac. Krzyknal wiec z calej sily i w tym momencie padly strzaly. Kule przeszly o centymetry od glowy Trenta i wbily sie w ziemie. Wrog znajdowal sie z tylu. Trent uskoczyl w bok, gdy po raz drugi gwizdnely kule i ugrzezly w belce podtrzymujacej dach wiezienia. Znow uskoczyl i znow z belki posypaly sie drzazgi. W tym momencie z drugiej strony poszla cala seria. Czlowiek, ktory strzelal z tylu, wrzasnal przerazliwie i rzucil sie do przodu. Ktos krzyknal, probujac ostrzec Trenta. Ten wyciagnal noz i znow uskoczyl w bok. W sama pore, bo kolejne kule trafily dokladnie tam, gdzie byl przed ulamkiem sekundy. Jedna jednak go dosiegla. W odpowiedzi rozlegly sie dwa strzaly z przeciwnej strony. Celne, jak swiadczyl o tym bolesny jek, a potem gluchy odglos ciala padajacego na ziemie i trzask lamanych pretow bambusowych, gdy martwy juz napastnik zwalil sie na klatke Trenta. Zapadla cisza, a po chwili rozblyslo swiatlo latarki. Trent zobaczyl starszego czlowieka z blizna, ktory pochylal sie nad cialem mlodego dowodcy i sprawdzal, czy jeszcze zyje. Po chwili jednak podniosl sie i potrzasnal ze smutkiem glowa. -Wola boska - mruknal patrzac na Trenta. Tymczasem wokol zebral sie tlum rebeliantow, zwabionych strzalami. -Cudzoziemcze - rzekl starzec - czy jestes dobrym czlowiekiem? Trent milczal, bo coz odpowiedziec na takie pytanie. Wytrzymal badawczy wzrok starca, ktory po chwili ciagnal dalej. -Nienawidzil obcych. Mial dwie siostry. Obie wyjechaly do Ameryki. Obie zycie zmusilo do prostytucji. Modlmy sie, aby Bog obdarzyl cie sila, bys byl dobrym czlowiekiem i dobrze przezyl swe dni. -Postaram sie - powiedzial Trent. -Inszallach - rozleglo sie z tlumu. -Jestes ranny? - spytal stary. -Trafil mnie w noge. Otwarto klatke i rozcieto spodnie Trenta. Krew splywala mu gestym strumieniem po prawym udzie. Poslano po srodki opatrunkowe, a tymczasem jeden z rebeliantow staral sie zatamowac uplyw krwi kawalkiem ucietej nogawki. -Zagoi sie w pare dni - zawyrokowal. -To tylko drasniecie - zgodzil sie Trent. Zabrano cialo przywodcy. Trent poszukal wzrokiem starca. Myslami jednak byl gdzie indziej. Oto minelo juz piec dni od uprowadzenia kobiety. Zastanawial sie, czy zaplacono juz okup. -W zeszlym tygodniu - zwrocil sie do starca - piraci napadli na statek na morzu Sulu. Pojmali kobiete. Chinke... - zawiesil glos. -Teraz pora spac - stary nie podjal tematu. -Ismael bedzie tu rano i on zadecyduje - dodal ktorys z mlodszych. Zdjeto mu wiezy. Na szczescie nikt nie zauwazyl, ze juz wczesniej przy nich manipulowal. Przyniesiono wiazke trawy morskiej, aby mial wygodniej. Rana na udzie jednak doskwierala. Nie mogl zasnac. Myslal o dziewczynie. Lezala na brudnej podlodze jak zniszczona szmaciana lalka. Oprawcy nie oszczedzili jej niczego. Twarz miala opuchla od bicia. Krew splywala po policzkach. Nie byla juz w stanie mowic. Uznano, ze cel zostal osiagniety, ze ogarnelo ja szalenstwo. Tymczasem w umeczonym ciele tlila sie iskra zycia. Tortury tylko podsycaly nienawisc, a nienawisc oznaczala pragnienie zemsty. Zemsta zas jest sprawa zywych, wiec powinna zyc. Piescila w sobie mysl o odwecie i wierzyla w potege sir Philipa Li. Lu obserwowal, jak rybak wyciaga na brzeg swoja lodke. Byl to stary czlowiek, ktory nie mial juz nikogo bliskiego i reszte ubogiego zycia pedzil samotnie. Lowiac ryby krazyl od wyspy do wyspy. Wszedzie witano go z radoscia, poniewaz przywozil rozne plotki, karmiono i pozwalano spoczac w chatach. Lu opuscil kryjowke wsrod palm i stanal na brzegu. Nedzne ubranie skradzione zamordowanemu czlowiekowi krylo miesnie jak stal. Twarz mial ogorzala od slonca. Pozdrowil rybaka zgodnie z obyczajem, skladajac rece jak do modlitwy i objal go ramieniem. Moze nieco zbyt mocno, bo rybak az jeknal z bolu i ze strachu. Lu nie chcial mu zrobic krzywdy. Na razie. Usadzil go w cieniu, nakarmil kawalkiem suszonej ryby, napoil woda ze zrodla i czekal, az stary zaspokoi glod. Po zakonczeniu posilku Lu usmiechnal sie przyjaznie i zaczal pytac o basligi piratow. Stary rybak odparl, ze zna wszystkie lodzie w calej okolicy, a basligi, o ktore Lu pyta, naleza do ludzi z plemienia Badjao. Mieszkaja oni na polnoc stad. Widzial te lodzie zaledwie cztery dni temu i zauwazyl obcych na pokladzie, skosnookich jak Lu. Radzil, aby uwazac, bo Badjao sa niebezpieczni, grozni i okrutni. Wszyscy sie ich boja, nawet chrzescijanie zostawili ich w spokoju. Ale chrzescijanie to tchorze, choc maja wielkie lodzie, wyposazone w armaty o lufach tak grubych jak wiekowe palmy. Widzial to na wlasne oczy. W ogole duzo widzial. Widzial na przyklad, jak Japonscy przepedzili kiedys chrzescijan. Tak, chrzescijanie to tchorze. Nawet ich Bog jest tchorzem, bo powiadaja, ze poddal sie nieprzyjaciolom, a ci przykuli go do krzyza. Lu sluchal, kiwal glowa na potwierdzenie, karmil i poil starca, liczac, ze dowie sie cos wiecej o basligach i Badjao. Starzec powiedzial, ze trzeba pojsc na brzeg i tam, na mokrym piasku, narysuje, gdzie widzial czarne lodzie. Poszli wiec na plaze. Stary, szczesliwy, ze znalazl sluchacza, perorowal o wszystkim, o zatokach i rzekach, o tym jak ciagna sie lasy i gdzie szukac slodkiej wody, a takze o tym, gdzie mozna zlowic najwieksze kraby. Lu ma szczescie, ze go spotkal, bo on zna tu wszystko i wszystkich. Potok slow splywal z bezzebnych ust nie konczacym sie strumieniem. Ale rysunek na piasku byl rzeczywiscie dokladny i stary naprawde znal kazdy zakatek w tych okolicach. Tak wiec piraci mieli swoja kryjowke nad zatoka okolona palmami, do ktorej wplywala rzeczka. Dalej zas bylo urwisko, a za nim wulkan. Stary, dumny ze swojej wiedzy i pamieci, ciagnal opowiesc. Lu wypytal go szczegolowo, podziekowal i nagle wymierzyl jeden cios, ktorego rybak sie nie spodziewal. Martwe cialo osunelo sie na piasek. 11 Trent przekustykal z klatki na placyk, na ktorym zwykle odprawiano modlitwy.Ismael Muhammad, ktory zjawil sie o swicie, siedzial na pasku zwrocony twarza w strone Mekki. Wygladal na trzydziesci kilka lat, byl szczuply i raczej wysoki. Zebrani odnosili sie do niego z wyraznym strachem. Skinal glowa Trentowi i zapytal go, skad przybywa, dlaczego staral sie z nim skontaktowac i kim jest Chinka, o ktorej wspomnial. Czy to jest jego zona? Trent nieraz juz mial stycznosc z islamskimi fundamentalistami, wiec mial sie na bacznosci i starannie formulowal odpowiedzi. Jest Anglikiem - wyjasnil - zeglarzem. Kobiete zas porwano ze statku, a zaloge wymordowano. Powiedziano mu, ze Ismael Muhammad wie absolutnie wszystko, co dzieje sie w tych okolicach. Przyszedl wiec prosic go o pomoc. Ismael zainteresowal sie, czy Trent spieszy na ratunek wszystkim kobietom, ktore znajda sie w niebezpieczenstwie. Patrzyl badawczo, a od czasu do czasu przymykal oczy, jakby jednoczesnie rozmawial z Bogiem. Trent odparl, ze to jest jego obowiazkiem, i przytoczyl odpowiedni werset z Koranu. -A wiec czytales Swieta Ksiege - zauwazyl Ismael. -Tak trzeba, jesli chce sie pojac wiare milionow ludzi na calym swiecie - odparl Trent. -Zapewne studiowales tez buddyzm? Trent potwierdzil. -I hinduizm? Latwo bylo domyslic sie, co bedzie trescia nastepnego pytania. Trent postanowil je uprzedzic. -Tak, poznalem takze judaizm. Wprawdzie wyznawcy tej wiary nie sa tak liczni, ale maja wielkie wplywy na swiecie. Rozlegl sie wrogi pomruk swiadczacy o odwiecznym antagonizmie zydow i muzulmanow. Nawet tu, na tej malej wysepce tysiace mil morskich od Morza Srodziemnego. Ismael odwrocil wzrok i zamyslil sie gleboko. Obracal w reku paciorki rozanca i sprawial wrazenie, jakby byl nieobecny. -A jaka jest twoja wiara? - spytal wreszcie. -Czlowiek powinien starac sie byc coraz lepszym. -To ma byc wiara? -Styl zycia - odparl Trent wzruszajac ramionami. - Jeden z twoich ludzi zginal wczoraj - Trent poszukal wzrokiem starca, jakby szukal potwierdzenia swoich slow. - Nie musial umrzec. Bieda i ludzkie namietnosci sa przyczyna nieszczesc, niezaleznie od wiary i koloru skory. Ale czy mozna je usunac mordujac i grabiac? -A wiec ty nic nie robisz? -Szukam jednej kobiety - sprostowal Trent. - Wiesz juz, ze uprowadzili ja piraci. Znasz ich, bo znasz tu wszystkich. Jesli zechcesz ich chronic, ucierpi na tym twoja reputacja i sprawa, o ktora walczysz. -Jest ich czterdziestu, moze wiecej. Maja bron. Karabiny maszynowe, a nawet rakiety. Kupuja od wojska, ktore pozniej twierdzi, ze ponioslo straty w walce z nami, zolnierzami Proroka. Coz moglbys zdzialac? A moze chcesz tylko sprobowac? -Raczej zwyciezyc - odparl Trent, a tlum przyjal to oswiadczenie z uznaniem. - Piraci to zli ludzie, ktorzy nie wierza w Boga, wiec nie jest wazne, kto ich pokona. Niech ktorys z twoich ludzi zajrzy do wnetrza masztu mojego windsurfera. Ukrylem tam maly nadajnik radiowy, ktory moglem wlaczyc, gdy twoi ludzie mnie schwytali. W tlumie znow zaszumialo. -Wszystkich was spotkalaby smierc - rzekl dobitnie Trent. Po tych slowach zapadla cisza. - Toczycie wojne. Walczycie o swoja sprawe. Zapewne wielka to sprawa, bo nie poswiecalibyscie jej zycia. Nie jest to jednak moja sprawa. Ja chce ocalic kobiete i dlatego musze dopasc piratow. Piraci to moi wrogowie, ale takze i wasi. Ismael powiedzial cos cicho do jednego ze swoich ludzi. Ten wstal i ruszyl na plaze. -Szukajcie w maszcie - krzyknal Trent, domyslajac sie tresci polecenia. W chwile pozniej poslaniec wrocil. Ismael ze znawstwem obejrzal urzadzenie. -Rosyjskie - skomentowal. -Jak niemal cala wasza bron - dodal Trent. Wiedzial, iz w czasach zimnej wojny Rosjanie uzbroili zarowno filipinskich komunistow, jak i muzulmanow walczacych przeciwko rzadowym wojskom dyktatora Marcosa, popieranego przez Stany Zjednoczone. -To prawda - rzekl Ismael - Rosjanie nie wierza w Boga, ale pomogli nam. -Nie tylko wam - sygnal odbierze komandor Ortega. W tlumie znow zaszumialo. Nazwisko Ortegi, szefa oddzialow specjalnych i dowodcy wszystkich akcji pacyfikacyjnych przeciwko powstancom muzulmanskim na Mindanao i Basilian, budzilo zrozumiala wscieklosc. -Wlasnie - ciagnal Trent. - Wystarczy uruchomic ten nadajnik, a zolnierze Ortegi zjawia sie natychmiast. Gdy stanie sie to na wyspie piratow, zgina z jego rak. Chyba ze chcecie ich chronic, ze uwazacie ich za sojusznikow. To bylo wyzwanie. Trent postawil wszystko na jedna karte i mial tego swiadomosc. Teraz decyzja nalezala do Ismaela. Albo udzieli mu pomocy, albo kaze go zabic. W tlumie znow zawrzalo. Daly sie slyszec podniecone glosy. Ismael wstal i dal znak, aby odprowadzono Trenta do klatki. Stary czlowiek zamknal klodke i jeszcze raz badawczo spojrzal na Trenta, jakby sie nad czyms gleboko zastanawial. Ruszyl sciezka, ale wrocil po chwili przynoszac orzech kokosowy. Razem z owocem wrzucil do klatki noz i Trent nie wiedzial, czy uczynil to tylko po to, by mial czym otworzyc orzech, czy tez oznacza to, ze radzi mu uciekac. Trent rozlupal kokos. Wypil sok, wyjadl miazsz, polozyl sie w cieniu i zamknal oczy. Drzemal czekajac, co postanowia. Ismael zjawil sie po godzinie. Towarzyszylo mu trzech mezczyzn. Otworzono klodke. Ismael przykucnal przy wiezniu. -Mowilismy o tobie - rzekl, a jego palce niezmordowanie przesuwaly bursztynowe paciorki. - Czesc z nas ma cie za szpiega i uwaza, ze powinienes poniesc kare. Trent oparl sie plecami o kraty. Rana na nodze doskwierala. Patrzyl na Ismaela i cos w jego brazowych oczach przywiodlo mu na mysl zakonnika, nauczyciela filozofii w college'u. Czesto z nim rozmawial. Toczyli dysputy o architekturze i ksiazkach. Zakonnik tez zwykl patrzec tak badawczo i smutno zarazem jak Ismael i tez zdawal sie wiedziec wiecej o losach Trenta niz on sam. -Gdybym byl szpiegiem, ty pierwszy padlbys z moich rak - rzekl pokazujac Ismaelowi noz. - Gdybym uruchomil nadajnik, zginelibyscie wszyscy. Ismael kiwnal glowa w glebokim zamysleniu. -Tak tez im mowilem - rzekl po chwili. Bez przerwy przesuwal bursztynowe paciorki. Dlonie mial delikatne, jak wielu ludzi jego pokroju - terrorystow, bojownikow o wolnosc, zabojcow. Zwano ich roznie, zaleznie od punktu widzenia. Trent znal ich wielu, obracal sie miedzy nimi z woli tych, ktorzy wydawali na nich wyroki. Czul ulge, ze ma to juz za soba. -A wiec - spytal cicho z niewyraznym usmiechem - bede zyl, czy mam umrzec? Krotko i otwarcie. Ktorys z mezczyzn zachichotal nerwowo. Ismael przesunal kilka paciorkow. -Najpierw chcialbym wiedziec - spytal - czy znalazles sie tu przypadkowo? Pytanie bylo dosc oczywiste i jego obecni sojusznicy mieli prawo wiedziec. Nie staral sie zreszta ukrywac, kim jest i czym sie zajmuje. Liczyla sie tylko ta kobieta, ktorej nawet nie znal. Wypelnial po prostu obowiazek czlowieka, jakim teraz pragnal sie stac. -Confiteor omnipotens Deus - mruknal i po raz pierwszy zauwazyl reakcje na kamiennym i nieprzeniknionym dotychczas obliczu Ismaela. Wyjasnil, ze dziala sam, ze nie ma ani lozonych, ani podkomendnych. Chcac jednak zasluzyc na zaufanie Ismaela, dodal, ze owszem, w przeszlosci byl agentem. -Nie ma potrzeby, bys o tym mowil. -Przeciwnie - odparl Trent - nie powinno byc zadnych niedomowien miedzy nami. Zalezy mi na twoim zaufaniu, wiec nie chce niczego ukrywac. Ismael znow przesunal kilka paciorkow w rozancu. -A czy Manuel Ortega wie, ze nas szukasz? -To on podal mi twoje nazwisko. Ismael nie okazal zdziwienia. -Bylismy razem w college'u. Przyjaznilismy sie - dodal z ledwo wyczuwalna nuta zalu w glosie, byc moze za tamtym zyciem. - Manolo to dobry czlowiek i nic ci z jego strony nie grozi. Nie bedzie sie o nic wypytywal, bo uzna, ze nie wypada. Ale w jego otoczeniu nie brak lajdakow, ktorzy pozostaja u wladzy jeszcze od czasow Marcosa. Tych sie strzez. I radze ci, gdy tylko spelnisz swoj obowiazek, opusc te strony. Jest wiele plaz i raf koralowych rownie pieknych jak nasze. Ismael rozlozyl mape na piasku. -Piraci - powiedzial wskazujac niewielka wysepke na polnocy - maja baze nad rzeka. Tu zas - wskazal na wyzyne - jest wulkan. Ale piraci sa calkiem bezpieczni, bo gdy wybucha, to lawa splywa na wschodnia strone. Jesli chodzi o rzeke, to podobno pelno w niej krokodyli. Dzungle wokol bazy zaminowano i do siedziby piratow wiedzie tylko jedna sciezka, brzegiem rzeki, ale tam piraci wystawiaja straze. -A czy na wyspie sa jeszcze jakies wioski? - spytal Trent. -Tak, na wschod i na zachod od ujscia rzeki. Ich mieszkancy pomagaja piratom za pieniadze albo ze strachu. -A wiec musze poplynac w gore rzeki... - zamyslil sie Trent. -Raczej nie ma innego wyjscia - rzekl Ismael. - Sprawa jest trudna, nawet dla kogos, kto obie nogi ma sprawne - dodal spogladajac na bandaze na udzie Trenta. -To tylko zadrapanie. -Ktore zacznie sie paskudzic, jesli nie bedziesz uwazal. I jeszcze jedno - zauwazyl Ismael - musisz plynac noca. Panowaly nieprzeniknione ciemnosci, tylko nad kraterem byla widoczna pomaranczowa poswiata. Zapach siarki unosil sie w powietrzu. Lu plynal w strone piaszczystej lachy u ujscia rzeki. Po pieciu dniach wedrowki byl juz niemal u celu. Myslal o dziewczynie. Liczyla sie tylko ona i nic innego nie mialo znaczenia, nawet dziewiec ludzkich istot, ktorym bez zadnych skrupulow odebral zycie, by tu dotrzec. Zmienil sie w ciagu tych pieciu dni. Wyszczuplal, pod skora bez grama tluszczu prezyly sie stalowe miesnie. Mial ogorzala od slonca twarz i niepokojace iskry w oczach. Wzrok szalenca ogarnietego obsesja, zarazem jednak uwazny i czujny. Mniej wiecej mile morska przed wyspa wyskoczyl z lodzi i reszte drogi pokonal wplaw. Miedzy nim a wioska piratow rozciagala sie tropikalna dzungla. Do switu pozostalo jeszcze dziewiec godzin. Dwa ostre jak brzytwa barongi, ktore zabral rybakom, umocowal na plecach, poniewaz rekami i nogami potrafil zadawac ciosy bardziej dotkliwe niz nozem. Byl maszyna do zabijania, tym grozniejsza, ze nie lekal sie niczego, nie dbal o swoje zycie, bo liczylo sie tylko zadanie, jakie mial do wykonania. Myslal o wnuczce sir Philipa Li. Czworka oprawcow weszla do chaty. Mieli poczucie dobrze wykonanego zadania. Wong Fu kazal ja zlamac, fizycznie, moralnie i psychicznie, i to tez uczynili. Niewiele juz ludzkich cech zostalo w nagim ciele rzuconym na ziemie. Jeden z Chinczykow kopnieciem odwrocil je na plecy. Dziewczyna nawet nie jeknela. Od dwoch dni nie wydawala zadnego dzwieku. Wzrok miala pusty, martwy jak ryba wyrzucona przez fale na plaze. Nigdy juz nie przyjdzie do siebie. Nie pomoze nawet najczulsza opieka i najdoskonalsze zabiegi medyczne. Nie odzyska zmyslow, pozostanie oszalala, nieswiadoma wszystkiego. Nie podejrzewali, ze w tym umeczonym ciele tli sie wola zycia. I pragnienie zemsty. Najpierw zada najstraszniejsze cierpienia oprawcom. Pozniej zajmie sie samym Wong Fu. Wyobrazala go sobie w trumnie, do ktorej wrzuca go zywego. Wieko jej zostanie nabite stalowymi kolcami, ktore z wolna beda sie pograzac w ciele Wong Fu. Ona, Jay, postara sie, aby trwalo to jak najdluzej. Tak - zemsta jest slodka - az usmiechnela sie na mysl o cierpieniach, jakie stana sie udzialem jej oprawcow i ich mocodawcy. Usmiechu jednak nie bylo widac, bo opuchniete od bicia wargi pozostaly nieruchome jak oczy. Wong Fu tymczasem siedzial w fotelu, nieruchomy jak krokodyl czekajacy na zer i sluchal z rozbawieniem przebiegu dyskusji odbywajacej sie w sali konferencyjnej w siedzibie firmy Li. Debata tak go wciagnela, ze zapomnial nawet o angielskim zeglarzu, ktory nagle zniknal. Jakosc dzwieku byla doskonala, ale tez podsluch wykonal prawdziwy zawodowiec. Timmy Brown naprawde zna sie na rzeczy. Pomocnicy Wong Fu radzili, aby juz zlikwidowac Amerykanina, bo na nic wiecej sie nie przyda, Wong Fu jednak uwazal, ze nie ma pospiechu. A zreszta, gdy nadejdzie wlasciwy moment, wowczas wystarczy tylko ujawnic podwojna gre Timmy'ego Browna wobec ludzi Li, a oni sami zrobia, co trzeba. Jednoczesnie zas stary Li pozna calej goryczy zdrady, a nade wszystko utraty twarzy. Pod nieobecnosc Philipa Li w glosach dyskutujacych w sali konferencyjnej pobrzmiewaly nuty pelne zwatpienia. Bylo juz tylko kwestia czasu, kiedy szczury zaczna umykac z tonacego okretu. Pierwszy uczyni to zapewne Niemiec Beckenberg. Jest chciwy oraz arogancki i te cechy przywioda go do Wong Fu. Chinka, jedyna kobieta wsrod najblizszych wspolpracownikow starego Li, tez pewnie obroci sie przeciwko niemu. W jej wypadku zadziala inny motyw - obawa, by nie wiazano jej nazwiska z upadajacym imperium. Wuj dziewczyny, szef dzialu transportu morskiego w firmie Philipa Li, musial jej powiedziec o porwaniu. Jay nadal lezala bez ruchu. Nie czula nic, nawet ciezaru ogromnego cielska jednego z oprawcow. Wciaz myslala o zemscie, o cierpieniach, jakie zada tym draniom. Zgina wszyscy. Krew bedzie sie lala strumieniami, a ona bedzie sie w niej nurzac jak w aksamitnej poscieli. Nagle jakas sila zrzucila z niej przesladowce. Swiat ogladany przez zapuchniete oczy byl pomniejszony jak w odwroconej lornetce. Z trudem rozpoznala drugiego oficera z Ts'ai Yen. A zreszta, gdyby byla najbardziej przytomna, tez nie przyszloby jej latwo skojarzyc te ciemna, naga postac, jesli nie liczyc przepaski na biodrach, z mlodym czlowiekiem, ktory sledzil kazdy jej krok. W rekach trzymal splywajace krwia noze. Krew byla wszedzie - na ziemi, na scianach nedznego wiezienia, na nagim ciele oficera. Chlonela w siebie jej slodkawy zapach, zapach zemsty. Popatrzyla na Lu. W mroku widziala tylko biel zebow, gdy usmiechnal sie do niej. I oto stanal nad nia w rozkroku, dzierzac krwawe ostrza w obu rekach. Geste krople krwi splynely jej na twarz, jeszcze bardziej rozmazujac obraz. A za nim dostrzegla niewyrazna postac dziadka w szarym, flanelowym ubraniu. Dalej stal wuj Robert z Londynu. Odwrocila wzrok w strone, skad dobiegalo lkanie. To jej babka szlochala pod sciana, mowiac, ze wszystko stracone. Czyz nie ostrzegala, ze powinna sie odpowiednio ubierac i zadawac z odpowiednimi ludzmi, nie mowiac juz o tym, ze panience nie wypada byc po zmroku samej poza domem. Tymczasem ona lezy naga na ziemi, a ludzie Wong Fu traktuja ja jak ostatnia scierke. Wiec nie ma juz innego wyjscia. Wszystko stracone. W tym momencie noz spadl w dol. Lu zniknal. Byly tylko jakies podejrzane szmery za sciana. I znow jak z oddali patrzyla na herszta swoich przesladowcow. W rece sciskal palke. -Nie wolno nam dopuscic, aby pani zginela, lady Li. Pan Wong Fu bylby bardzo niezadowolony. Lzy naplynely jej do oczu i jak slimak wpelzla do swej skorupy, gdzie czula sie bezpiecznie. Tam tez poczeka, az nadejdzie wlasciwy dzien. Przyjdzie taki dzien. Tego byla pewna. Wtedy bedzie sie delektowac cierpieniem swych przesladowcow, tak jak jej wuj - ten z Francji - delektuje sie doskonalym winem. 12 Mniej wiecej poltora kilometra od piaszczystej lachy u ujscia znajdowal sie niewielki atol. Bylo ciemno, gdy Trent dobil do jednej z wysepek. Wyciagnal deske na brzeg. Gorejacy wulkan wskazywal miejsce, gdzie piraci urzadzili sobie kryjowke. Z krateru strzelaly w niebo jezyki ognia, a po wschodniej stronie zbocza splywala lawa. W powietrzu unosila sie ostra won siarki.Gdy sie troche rozwidnilo, Trent uwaznie obejrzal brzeg przez lornetke: rzad palm na plazy, ujscie rzeki i lache. Dalej byla tropikalna dzungla, za ktora bylo widac urwisko, a jeszcze dalej - wulkan. Z krateru unosil sie gesty slup dymu, co kwadrans buchaly plomienie, gdy cisnienie wyrzucalo z wnetrza ziemi rozpalona lawe. Tuz po wschodzie slonca od poludnia zblizyl sie szary baslig. Lodz szla pod zaglami, minela lache i wplynela na rzeke. Przez chwile jeszcze widac bylo maszt na tle drzew. Na zachod od ujscia rzeki Trent zaobserwowal kilka rybackich lodek, a dalej - na skraju lasu - rzad ubogich chat. Na wschod linia brzegu skrecala i nie widac bylo wioski, ale o jej obecnosci swiadczylo kilka rybackich basligow, ktore rankiem wyplynely na polow. Mial przed soba czternascie godzin oczekiwania - caly dzien. Przyplyw zacznie sie o 21.00. Trent potrafil czekac, nauczyl sie tego w czasie sluzby. Bywalo, ze czail sie godzinami przy sciezkach w dzungli, przy pustynnych szlakach, w zaulkach arabskich miast i za skalami na irlandzkich wzgorzach. Zawsze jednak dzialo sie tak z czyjegos rozkazu. Jego zadania zalezaly od polityki rzadu. Wreszcie mial tego wszystkiego serdecznie dosc. Slonce przesunelo sie wyzej, wydobywajac wszystkie kolory dzungli. Gdy ustala nocna bryza, powietrze jakby zgestnialo. Slup dymu nad kraterem unosil sie prostopadle w gore. Ustal swiergot ptakow i wszystko zastyglo w bezruchu. Burza przyszla nagle. Pierwszy grzmot zabrzmial glucho, a w chwile pozniej Trent poczul uderzenie wiatru. Na horyzoncie pokazaly sie ciemne chmury. Rybackie lodki spiesznie opuszczaly lagune, szukajac schronienia przy brzegu. Na morzu pojawily sie grzywacze. Sztorm zaczal sie na dobre poznym popoludniem. Powialo silniej i zaczela sie ulewa. O zmierzchu Trent spuscil deske na wode. Przy pelnym wietrze w pare minut przeplynal lagune zmagajac sie z wichura i falami. Natomiast deszcz byl jego sojusznikiem. Oslanial go szczelnie jak nieprzenikniona kurtyna. Sterowal w strone piaszczystej mierzei. Gdy tylko deska otarla sie o brzeg, zlozyl maszt, zwinal zagiel i ukryty pod palma pilnie obserwowal ujscie rzeki. Widzial niewiele, bo wszystko tonelo w strugach deszczu. Chwilami tylko mrok rozswietlaly blyskawice, na ulamki sekund ukazujac targane wiatrem palmy. Za godzine zacznie sie przyplyw, morska fala wedrze sie gleboko w rzeke i spietrzona woda wystapi z brzegow, rozlewajac sie szeroko po dzungli. Jesli nic sie nie zmieni, to przy sprzyjajacym wietrze Trent bez trudu pokona niespelna piec kilometrow dzielacych go od obozowiska piratow, bezpieczny za deszczowa zaslona. Liczyl sie z tym, ze w poprzek nurtu moga byc przeciagniete liny albo co gorsza - cienkie druty, ktorych dotkniecie odpala ukryty ladunek wybuchowy. Bylo to ryzyko, ktore musial podjac. Tymczasem wyjal z torby niepotrzebny w tej sytuacji komplet do nurkowania i zagrzebal go w piasku pod palma. Wzbierajaca fala zaczela zmywac z plazy klebowisko wodorostow - znak, ze zaczal sie przyplyw. Deszcz nieco zelzal, ale ciezkie chmury szczelnie pokrywaly niebo, wiec ani gwiazdy, ani ksiezyc nie rozswietlaly mroku. Wiatr nie slabl, a poswiata na horyzoncie wskazywala miejsce, gdzie znajdowal sie wulkan. Trent odczekal jeszcze dwie godziny i zepchnal deske na wode. Przy pelnym wietrze wplynal na rzeke. Bylo ciemno, choc oko wykol. Poruszal sie niemal po omacku; jedynie drzewa porastajace oba brzegi wskazywaly, gdzie jest srodek nurtu. Wedlug mapy mial przed soba trzy rzeczne zakrety, pozniej wzglednie prosty odcinek, dalej dwa zakola i jeszcze Jeden prosty odcinek rzeki, na koncu ktorego u stop urwiska znajdowala sie kryjowka piratow. W miejscu gdzie rzeka zaglebiala sie w dzungle, zrzucil zagiel i wzial sie za wioslo. Staral sie plynac wzdluz brzegu, gdzie nurt jest slabszy. Klopot polegal jednak na tym, ze na wezbranej wodzie trudno bylo okreslic, gdzie konczy sie rzeka i zaczyna rozlewisko. Nasluchiwal, starajac sie w szumie deszczu i fal wyodrebnic dzwieki, ktore pozwolilyby mu zorientowac sie w otoczeniu. Wezbrane fale podniosly z dna rzeki przegnile resztki tropikalnej roslinnosci i wszedzie unosila sie stechla won. Z dzungli dobieglo skrzeczenie wyleknionej papugi, a nad woda rozleglo sie klapniecie zwierzecych szczek. Pewnie krokodyl ruszyl na zer. Deska otarla sie o dno, gdy Trent mijal pierwsze rzeczne zakole. Za zakretem stracil orientacje. Prad zepchnal go na srodek. Ostro pracowal wioslem, starajac sie trzymac blizej brzegu. Deszcz zelzal. Burza ustala, ale niebo nadal pokrywaly ciezkie chmury. Znow wyraznie widac bylo buchajacy ogniem krater i strumienie lawy splywajace wschodnim stokiem wulkanu. W niebo strzelily plomienie, gdy nowa erupcja wstrzasnela cala okolica. W ciemnosci rozlegl sie pisk przestraszonych malp. Za zakretem wiatr zmienil kierunek. Trent postawil maszt i zagiel. Lustro rzeki odbijalo sie blada poswiata od czarnych, zalesionych brzegow. Przyplyw tracil juz swoja moc, ale w dalszym ciagu rzeka rozlewala sie szeroko, stojac jakby w miejscu, gdy fala przyplywu i prad wzajemnie sie znosily. Tam zas, gdzie dwa zywioly stanely wobec siebie, pietrzyla sie potezna barykada wyrwanych z korzeniami drzew. Gdy tylko przyplyw ustapi, cala ta grozna tama zacznie plynac w dol rzeki, siejac zniszczenie. Nieraz juz widzial skutki powodzi, gdy wezbrane fale lamaly najpotezniejsze drzewa jak zapalki, unosily mosty i zalewaly cale osiedla. Mial wiec swiadomosc grozacego mu niebezpieczenstwa i wiedzial, ze musi pilnie obserwowac prad, jesli chce ujsc z zyciem. Staral sie trzymac blisko brzegu, by - gdy rzeka ruszy - skryc sie miedzy drzewa. Wulkan znow steknal i z krateru wylala sie lawa. Malpy zaskrzeczaly w mroku. Ich krzyk przeploszyl ptaki i nad drzewami uniosl sie lopot wyleknionej gromady. Glos cykad obwieszczal koniec ulewy, a zewszad dobiegal rechot zab, ktore tez wylegly ze swych kryjowek. Doplywal wlasnie do konca prostego odcinka rzeki, gdy chmury zaczely sie rozstepowac, a na niebie pojawily sie pierwsze gwiazdy. W bladym swietle zobaczyl skotlowane fale w miejscu, gdzie przyplyw i rzeczny prad starly sie ze soba. Wyrwane przez huragan drzewa krecily sie w miejscu jak rozbitkowie, ktorych potezny wir wciaga w otchlan. Chwycil za wioslo i skierowal deske dalej, w glab dzungli. Zywioly rozegraly bitwe i prad ruszyl, a wraz z nim barykada wyrwanych z korzeniami drzew, przepelniajac wszystko loskotem toczacych sie pni, galezi i podniesionych z dna kamieni. Groze potegowala poswiata wybuchajacego wulkanu. Powietrze gestnialo od woni rozpalonej siarki. Fala przyplywu zaczela ustepowac. Rzeka powoli wracala do swego koryta, oddajac dzungli to, co do niej nalezalo. Nad lustrem wody pojawily sie galezie mlodych drzew, a w chwile pozniej krzaki. Gdzies z lewej klapnely szczeki i wielkie cielsko z pluskiem pograzylo sie w falach. Trent skierowal deske w strone brzegu rzeki. Do jego uszu doszedl nowy dzwiek - szum spadajacej wody, jakby jednoczesnie odkrecono kurki tysiecy kranow. Domyslil sie, ze to wodospad, znajdujacy sie tuz za kryjowka piratow. Byl wiec blisko celu i najwyzszy czas, by zmienic taktyke. Znalazl drzewo z poteznym konarem zwisajacym tuz nad lustrem wody. Przycumowal. Najpierw wydobyl nadajnik ze schowka, nastepnie wzial zwoj liny, jeden koniec przymocowal do deski, reszte zarzucil sobie na plecy i zaczal sie wspinac na drzewo. Gdy uznal, ze jest juz dostatecznie wysoko, przytwierdzil nadajnik do galezi i wciagnal deske na gore. Nie bylo to latwe. Teraz jednak nawet przy dziennym swietle nikt przypadkowy nie dostrzeze deski ukrytej wsrod lisci trzydziesci metrow nad lustrem wody. Wlaczyl nadajnik i zszedl w dol, dokladnie tam, skad rozpoczal wspinaczke - na gruby konar zwisajacy nad woda. Przestalo juz padac, wiatr stracil na sile, a fala przyplywu zaczela sie cofac i wody szybko opadaly. Trent ocenil, ze co minute lustro obniza sie o jakies dziesiec centymetrow, skoczyl do wody i sprobowal siegnac dna, aby sprawdzic glebokosc. Dwa i pol metra - stwierdzil. Przy tym tempie odplywu o czwartej nad ranem bedzie tu nie wiecej niz poltora metra, a o swicie zostana tylko kaluze. Do kryjowki piratow mozna by wtedy dotrzec sucha noga. Mozna by - gdyby nie dziesiatki min i pulapek na lesnych sciezkach, ktorymi piraci zabezpieczyli sie przed intruzami. Trent postanowil, ze reszte drogi pokona wplaw. Staral sie plynac jak najciszej. Co pare minut przystawal pilnie nadsluchujac. Trud oplacil sie, bo nie minelo pol godziny, gdy uslyszal ludzki glos. Ktos powiedzial cos w lokalnym dialekcie, a ktos inny zareagowal nerwowym chichotem, po czym rozlegl sie charakterystyczny szum oddawanego moczu. Wszystko to dzialo sie niedaleko, najwyzej jakies sto metrow od miejsca, gdzie Trent stal zanurzony w wodzie po szyje. Uslyszal jeszcze kroki, domyslil sie wiec, ze wlasnie zmienily sie straze i na wysunietym posterunku zostal tylko jeden wartownik. Spojrzal na zegarek - byla trzecia nad ranem. Na podstawie tego co uslyszal i pamietajac rzezbe terenu na mapie sprobowal wyobrazic sobie otoczenie obozowiska piratow. Wzniesiono je na wyzynie, tam gdzie nie siega najwieksza nawet fala przyplywu. Miedzy drzewami rozciagaja sie pewnie druty, ktorych dotkniecie wyzwala ukryty ladunek wybuchowy. Nie wykluczone, ze pomyslano takze o innych zabezpieczeniach: minach i wilczych dolach. Wokol obozowiska byc moze usypano wal ochronny na wypadek, gdyby nieprzyjaciel zdolal przedrzec sie przez przeszkody. Posrodku Obozu pewnie wznosi sie wieza, skad straz obserwuje rzeke, wyzej zas, na urwisku, wystawiono posterunek, ktory ma ostrzegac przed atakiem z powietrza. Trent nie mial zamiaru czekac, az zjawi sie Manolo Ortega i jego ludzie. Nie chcial niczego ryzykowac. Bo choc prawdopodobnie kobiete juz oddano, biorac wyznaczony okup, to pewnosci nie bylo. Jesli zas jest ona nadal w obozie, to wiadomo, ze gdy tylko zjawia sie zolnierze, bandyci natychmiast ja zabija. Tymczasem musial znow zmienic taktyke. Nie sposob bylo plynac dalej, poniewaz prad byl zbyt silny. Teraz trzeba wydostac sie na brzeg i przedrzec sie przez dzungle. Gdyby bylo sucho, moglby badac grunt przed soba kijem i w ten sposob zabezpieczylby sie przed wejsciem na mine. Teraz jednak pozostawalo mu tylko liczyc na lut szczescia. Przeplynal jeszcze jakies piecdziesiat metrow wzdluz brzegu. Poruszal sie ostroznie, aby plusk wody nie zwrocil uwagi straznika, ktory stal - jak Trent ocenial - najwyzej czterdziesci metrow dalej. Przy brzegu zlapal sie za galaz. Druga reka zbadal dno. Bylo muliste, a rzeka cuchnela rozkladajacymi sie resztkami roslin i zwierzat. Siegnal reka wyzej, na brzeg, szukajac drutu czy kabla, co wskazywaloby na pulapke. Brzeg byl czysty. Sprobowal wiec wspiac sie wyzej, cicho i ostroznie, by halas nie zdradzil jego obecnosci. Zbyt ostroznie jednak, bo nie zlapal nastepnej galezi. Zsunal sie do rzeki i porwal go prad. W ostatniej chwili zdolal uchwycic sie rosnacego nad woda krzewu. Utrzymal sie z trudem. Nurt w tym miejscu byl bystry i ciagnal go w dol. Wolno zaczal sie przesuwac w strone brzegu. Poczul ulge, gdy wreszcie stwierdzil, ze prad slabnie. Tak dotarl do niewielkiej zatoczki oslonietej od nurtu poteznym pniem. Nagle noga wyczul dziwny przedmiot tuz pod powierzchnia wody, ni to korzen, ni galaz. Zanurkowal, by zbadac dokladniej. Poprzeczek jak ta pierwsza bylo wiecej i wygladalo to, jakby ktos zawiesil drabine pod woda. Za nia zas cos sie kotlowalo. Minela dobra chwila, nim wreszcie pojal, ze ma przed soba klatke pelna krokodyli. Powodz sprawila, ze zwierzeta zostaly zatopione. W normalnych warunkach pozostawaly w zamknieciu na brzegu i uwalniano je, gdy zachodzila taka potrzeba. Teraz zas dusily sie, bo tylko wieksze sztuki mogly wystawic nozdrza nad powierzchnie wody. Mniejsze i slabsze staly sie lupem silniejszych i teraz w klatce trwala uczta. I oto znow stanal przed wyborem: czy wydostac sie na brzeg, czy probowac plynac jeszcze dalej. Jesli wybierze to pierwsze, istnieje niebezpieczenstwo, ze natrafi na mine. Jesli zechce plynac, to bystry prad moze go zepchnac w dol rzeki i cala wedrowke bedzie musial zaczac od nowa. 13 Mrok nadal byl gesty, switac zacznie najwczesniej za godzine. Wulkan pohukiwal groznie, a za kazdym steknieciem z krateru wydobywala sie rozpalona lawa. Siarczany odor przenikal cala okolice mieszajac sie z bagienna wonia gnijacych roslin wyrzuconych na brzeg przez fale powodziowa. Zabi rechot mieszal sie z brzeczeniem moskitow, ktorych cale gromady unosily sie nad zalana ziemia. W klatce z krokodylami ucichlo. Czas bylo ruszyc dalej. Trent opuscil kryjowke w zatoczce za pniem i trzymajac sie klatki zaczal posuwac sie wzdluz brzegu.Przezornie uzbroil sie w ostry kij, by odpedzac gady, te jednak nie zwracaly na niego uwagi. Chmury ustapily i nocne niebo zajasnialo gwiazdami. Liczyl prety w klatce ustawione jak szczeble drabiny. Ostroznie i wolno posuwal sie naprzod. Piecdziesiat metrow, szescdziesiat. Woda nadal opadala odslaniajac coraz wyzszy brzeg. Z lewej strony dzungla zaczela rzednac i miedzy drzewami zamigotal plomien lampy naftowej. Z ciemnosci wylonil sie zarys wiejskiej chaty. W klatce nagle sie zakotlowalo i wielkie cielsko otarlo sie o krate tuz obok Trenta. Ten lupnal napastnika kijem, a wystraszone zwierze runelo w przeciwlegly kat. Nagly halas obudzil wioskowe psy. Zaszczekal najpierw jeden, a po chwili zawtorowaly mu nastepne. Trent zamarl w bezruchu. Ktos zaklal glosno i slychac bylo, jak rzuca kamien w kierunku sfory. Pies trafiony celnym pociskiem zaskowyczal bolesnie. Minelo dobre piec minut, nim znow zapadla cisza i Trent zdecydowal sie na nastepny krok. W miejscu gdzie konczyla sie klatka z krokodylami, zaczynal sie drewniany pomost. Uwiazano do niego cztery basligi. Wsrod nich Trent rozpoznal lodke, ktora widzial poprzedniego dnia, gdy z ukrycia obserwowal ujscie rzeki. Trent wspial sie na brzeg. Przylgnal plasko do ziemi i staral sie przebic wzrokiem ciemnosc. Rozwazal szanse. Myslal teraz nie o kobiecie, ktora ma ratowac, ale o "zadaniu", jakie jest do wykonania. Jesli kobiety nie odeslano i nadal jest w obozie, to przed jej chata powinna stac straz. Uznal, ze musi podejsc nieco wyzej, na wzgorze, skad rozciaga sie widok na caly teren. Stamtad zorientuje sie, ktora chate zamieniono na wiezienie. Pelzl ostroznie i wolno. Centymetr po centymetrze, by nagly ruch nie wzbudzil niczyjej uwagi. Namokla ziemia dawala niewielkie tylko oparcie. Wbijal palce gleboko w grunt, by nie stoczyc sie po pochylosci. Na wyznaczony sobie punkt obserwacyjny powinien dotrzec przed brzaskiem. Mial wiec wszystkiego trzydziesci minut. Warunkiem sukcesu jest zaskoczenie. Stara zasade najwiekszych strategow Trent przelozyl na warunki swojej operacji. Jeszcze wtedy, gdy wsrod galezi ukrywal nadajnik i deske, zrzucil z siebie cale odzienie. Czolgal sie teraz skrajem pirackiego obozowiska zupelnie nagi. Nauczyl sie tego od pewnego Jugoslowianina, z ktorym sluzyl w oddzialach specjalnych. -Rzecz w tym - tlumaczyl mu on - ze zawsze nagi czlowiek wywoluje rodzaj szoku i kazdy, chce czy nie chce, zerka najpierw, no wiesz gdzie. Zyskujesz sekunde, czasami dwie, a to oznacza przewage. Jesli nie potrafisz jej wykorzystac, to znaczy, ze nie nadajesz sie do tej roboty. Wioske pobudowano bez ladu i skladu na polanie w cieniu dwoch wielkich drzew mangowych. Chaty, jak zwykle w tym rejonie swiata, wzniesiono na palach - metr, moze poltora nad ziemia. Kilka pokryto blacha, wiekszosc jednak miala strzechy z lisci palmowych, a zamiast scian plecione maty wzmocnione bambusem. Trent czolgal sie pod zabudowaniami uwazajac na straze i wioskowe psy. Pelzl wolno i ostroznie, rekami omiatal grunt przed soba w obawie, by nie nastapic na jakis przypadkowy patyk czy porzucona puszke. Halas moglby zaalarmowac straze. Uslyszal szmer odsuwanej maty. Migotliwy plomien lampy naftowej przez krotka chwile rozwial ciemnosc. Czlowiek, ktory przysiadl na przyzbie, mial wyrazne chinskie rysy, a chata, z ktorej wlasnie wyszedl, roznila sie od reszty tym, ze wzniesiono ja na glinianym fundamencie, a nie na palach. Byla solidniejsza od reszty. To, a takze obecnosc straznika, swiadczylo, ze moze sluzyc za wiezienie albo zbrojownie, lub stanowi siedzibe szefa bandy. Trudno powiedziec. Jednak jedna sprawa budzila watpliwosci. Tu, na archipelagu, licza sie wiezy krwi, straznik zas byl Chinczykiem. Ismael Muhammad nic jednak nie wspominal o Chinczykach wsrod piratow. Wartownik stal jakies szesc, moze siedem metrow od niego i Trent wiedzial, ze ma go w reku. Mogl go zabic lub oszczedzic. Jeszcze nie zdecydowal. W kazdym zadaniu, ktore przyszlo mu wykonac, zawsze nastepowal taki moment, kiedy jakies ludzkie istnienie zalezalo wylacznie od niego, gdy stawal wobec koniecznosci, tak wlasnie - koniecznosci - wyeliminowania przeciwnika. "Eliminacja" - takim to eufemizmem poslugiwali sie zleceniodawcy. Niektorzy, jak na przyklad Amerykanie, uzywali takze innych okreslen: "zalatwic" czy tez "wykonac mokra robote". W czasie bezsennych nocy, gdy nawiedzaly go zmory przeszlosci, Trent zastanawial sie nad tymi slownymi manipulacjami. "Eliminacja" czy tez "mokra robota" oznaczaly zawsze to samo - zwyczajne zabojstwo, a jednak preferowano to pierwsze okreslenie, jakby w ten sposob mozna bylo zrzucic z siebie odpowiedzialnosc za ludzka smierc. Tylko pulkownik nie uciekal sie do slownych sztuczek. Mowil jasno i zwyczajnie: "Chce, zebys zabil! Wycisnij z przeciwnika co trzeba, a potem skoncz z nim, raz na zawsze". Trent nie znal innego swiata. Zawsze otaczala go smierc-On zabijal i zabijano wokol niego. Znacznie okrutniej, brutalniej, nie liczac sie z niczym i nikim. Jego przeciwnicy - terrorysci - podkladali bomby w samolotach pasazerskich i ladunki wybuchowe w pociagach. Strzelali na oslep z automatow w zatloczonych barach w Belfascie. Zabijali ojcow na oczach dzieci i dzieci na oczach matek. Pozniej zas telewizja wyswietla dramatyczne zdjecia nieszczesnych wdow i sierot. Tak, smierc zawsze towarzyszyla jego zyciu. Przypomnial sobie ofiary morderstwa na Ts'ai Yen, dwoch mechanikow z twarzami spalonymi kwasem. Wytarl palce o czupryne, wyjal noz z pochwy na karku i przewrocil sie na plecy, caly czas nie spuszczajac wzroku z wartownika. Patrzyl nan jak jastrzab na zdobycz. Za chwile straznik skonczy papierosa, cisnie niedopalek na ziemie i automatycznie - bo tak dzieje sie zawsze - rzuci wzrokiem za zarzacym sie petem. Prawdopodobnie niedopalek potoczy sie zboczem w strone Trenta. Dalszy ciag latwo przewidziec: straznik chwyci za bron, a jednoczesnie krzyknie na alarm. Niedopalek spadl na ziemie, tam gdzie Trent przewidzial, ale on tymczasem doczolgal sie juz do chaty. Wykonano ja z mat palmowych wzmocnionych bambusowymi pretami. Z wnetrza dobieglo stekniecie, a w sekunde pozniej chrapliwy smiech. Trent przesunal sie wzdluz sciany do miejsca, gdzie dwie maty niezbyt dokladnie nachodzily na siebie i przez szpare saczyl sie promien swiatla. Podniosl sie na kolana i zerknal do srodka. Zobaczyl muskularnego mezczyzne, Chinczyka sadzac z rysow, ktory wlasnie podciagal i dopinal spodnie. Czynil to dosc niezdarnie, podskakiwal w miejscu, chwial sie, az musial oprzec sie o sciane, co wywolalo wybuch smiechu drugiego mezczyzny, tez Chinczyka. Obaj byli podobni do siebie - mocno zbudowani, o nalanych twarzach. Wygladali na komandosow, a w kazdym razie na zawodowcow sluzb specjalnych. Lampe, ktora oswietlala wnetrze, powieszono na belce pod sufitem. Na ziemi zas lezaly dwa zniszczone sienniki, na nich nieruchoma naga kobieta, tez Chinka. Uda miala rozwarte, a lewa noge omotana lancuchem, ktorego drugi koniec przytwierdzono klodka do slupa podtrzymujacego dach posrodku chaty. Uzyla calej sily woli. Uznala, ze nie ma i nie moze miec nic wspolnego z ludzkim strzepem, ktory przykuto do pala. Nawet nie dzielila z nim bolu, choc byl przejmujacy. Bol nalezal do tego swiata, ona tymczasem znalazla schronienie w innym, tym co istnial naprawde, gleboko w zakamarkach jej duszy, gdzie oprawcy nie dotra. W tym zas prawdziwym swiecie nie byla ani kobieta, ani nawet ludzka istota. Byla pajakiem! Wielki, grozny pajak czyhal nad zelaznym pudlem, w ktorym kolatal smiertelny wrog jej dziadka, Wong Fu. Pajak snul jedwabna nitke i z wolna opuszczal sie w dol. W pokrywe zelaznej skrzynki wbito od wewnatrz stalowe kolce i w miare jak pajak naciskal na wieko, ostrza zaglebialy sie w cialo Wong Fu. Bolesnie i wolno, milimetr po milimetrze. Wyobraznia podsunela jej takze wizerunek dziadka. Stal niewzruszony, dostojny, ubrany w swoj szary, flanelowy garnitur i patrzyl na nia. Syknela i stalo sie cos dziwnego. Dziadek nagle zszarzal, zmalal, zmarszczyl sie i zamiast niego miala przed oczami jakby wyschniety wloski orzech. Babka uderzyla w lament i zalamala rece. A Jay? Jay zachichotala z zadowolenia. Kobieta wydala z siebie jakis nieokreslony dzwiek, co spotkalo sie z natychmiastowa reakcja jednego z mezczyzn - kopnal ja w brzuch i smagnal pare razy pasem przez plecy. Widac bylo, ze bolesnie i ze nie po raz pierwszy. Plecy miala poranione, cale w strupach. Jednak nawet nie jeknela ani nie probowala sie bronic. Trent nieraz juz widzial ofiary brutalnych tortur i wiedzial, ze czasami jedyna reakcja na cierpienie i bol jest otepienie. Bity i maltretowany czlowiek szuka ratunku zamykajac sie w sobie. Patrzyl przerazony i wsciekly zarazem. Zawsze tak reagowal na zwierzeca brutalnosc. Zapominal o wszystkim. Tak tez sie stalo tym razem. Siegnal po noz, a gdy sie obrocil, bylo juz za pozno. Straznik, ktorego oszczedzil, poszedl za rog za potrzeba i teraz stal nad Trentem. Zaalarmowal swoich kompanow i trojka Chinczykow zawlokla Trenta na polane pod mangowce. Dnialo juz i w swietle wschodzacego slonca oczom Trenta ukazal sie nowy, przerazajacy obraz. Oto na ziemi miedzy drzewami lezal spetany czlowiek. Tez Chinczyk, o mlodych jednak rysach. Do brzucha przywiazano mu spory plastikowy pojemnik pelen najzarloczniejszych mrowek. Torture zadano jakis czas temu, bo owady wyzarly juz skore i pod plastikiem jak pod szklem bylo widac zywe mieso ofiary. Mlodzieniec lezal bez zmyslow. Kopniakiem przywrocono go do przytomnosci. Herszt piratow stanal nad nim okrakiem i plunal mu w twarz. Trent dalby wszystko, by zabic bandyte. Niczego innego nie pragnal, o niczym innym nie myslal. Nie mial jednak zadnych szans. Zdawal sobie sprawe, ze nim uczyni jakikolwiek ruch, sam padnie martwy. Nalezalo wiec poczekac, az nadarzy sie sposobnosc. A nadarzy sie na pewno. Co do tego Trent nie mial zadnych watpliwosci. Wiedzial, ze ten czlowiek zginie z jego reki. Tymczasem zas przybral poze bezbronnej ofiary. W pewnym sensie zycie zawdzieczal... goliznie. Nagi mezczyzna bowiem wzbudzil ciekawosc. Mieszkancy wioski, glownie kobiety i dzieci, zaczeli sie tloczyc, by obejrzec golego wieznia. Zgromadzil sie caly tlum, szydzono i drwiono z nagosci i bialej skory cudzoziemca. Ktos rzucil pierwszy kamien, ktos inny szturchnal kijem i nie wiadomo, jak by sie to skonczylo, gdyby nie herszt. Zjawil sie i ciagnac Trenta za ucho postawil go na nogi, rozpedzil tlum, a wieznia pognal do chaty, tej samej, przy ktorej go schwytano. Kopniakiem "zaproszono" go do wnetrza, a jedno uderzenie kolby w nogi wystarczylo, zeby Trent padl na twarz, tuz obok skutej lancuchem kobiety. -Lady Li - zawolal Chinczyk - lady Li, niech pani tylko popatrzy. Co za wspanialy prezent od dziadka! - zadrwil. Wymierzyl Trentowi cios kolba w plecy. - Okaz szacunek wielkiej, wspanialej lady Li - krzyknal chrapliwym glosem, kazac mu ucalowac stopy nieszczesnej kobiety. - Ruszaj sie, zloz hold swojej pani. Kobieta lezala bez ruchu, jakby bez zycia. Zapewne nie dotarlo do niej, ze Trent wykonal rozkaz - wycisnal pocalunek na brudnych nogach, czujac na karku ostry jak brzytwa i ciezki jak olow malajski miecz. Spodziewal sie, ze za moment uniesie sie on w gore, by w sekunde pozniej spasc z impetem w dol. Kat zwlekal jednak z wyrokiem, czerpiac przyjemnosc z samego oczekiwania na chwile, w ktorej glowa ofiary oddzieli sie od korpusu. Tymczasem zas cos innego zwrocilo jego uwage. Odgarnal ostrzem grzywe wlosow i oto jego oczom ukazala sie pochwa, a w niej noz. Chinczyk zaklal. Reakcja kompanow byla automatyczna. Kopniakami przewrocili wieznia, aby uniemozliwic mu siegniecie po bron. Nagle rozpetalo sie pieklo. Chata zadrzala od huku silnikow odrzutowych. Padly pierwsze bomby. Rozlegly sie krzyki, wybuchla panika. Wszystko to nastapilo w jednej sekundzie. Herszt, ktory mial wykonac egzekucje, na sekunde odwrocil wzrok od Trenta i to wystarczylo, by celnie rzucony noz wbil sie mu gleboko w gardlo. Chinczyk wypuscil bron z reki i zlapal sie za szyje, patrzac na Trenta z wyrazem najwyzszego zaskoczenia w oczach. Trent uznal ten rachunek za wyrownany. Teraz musi zalatwic nastepne. Przetoczyl sie blyskawicznie w kat, gdzie zostawiono kalasznikowa i nim nadlecial nastepny odrzutowiec, wypuscil serie w kierunku pozostalej dwojki oprawcow. Zgineli na miejscu. Pierwsze bomby spadly na urwisko. Ulamek sekundy pozniej rozlegl sie swist rakiet, ktore w chwile potem eksplodowaly w poblizu. Trent rejestrowal te fakty, ale nie poswiecal im zadnej uwagi. Mial wazniejsze sprawy. Nie zdejmujac palca ze spustu automatu, przetoczyl sie w lewo i wymierzyl serie prosto w slup podtrzymujacy dach. Posypaly sie drzazgi. Brutalnie zsunal kobiete z siennikow na ziemie i przykryl ja nimi. Wtedy naparl z calej sily na slup. Drewno puscilo. Trent zdazyl jeszcze odczepic lancuch od pala, gdy pozbawiony podpory dach runal do srodka jak przekluty balon. Posypaly sie bambusowe krokwie i wysuszone galezie palmowe ze strzechy. Trent zarzucil lancuch na plecy, wzial dziewczyne na rece i puscil sie w strone chaty stojacej najblizej urwiska. Nie bylo czasu szukac drzwi. Staranowal sciane i wpadl do srodka dokladnie wtedy, gdy od strony morza nadlecial kolejny klucz bojowych maszyn. Wszystko dzialo sie blyskawicznie, choc w pamieci Trenta zapisalo sie jak obrazy w zwolnionym filmie. Zobaczyl, ze od urwiska oddziela sie potezny kawal skaly i toczy zboczem w strone wioski. Rozlegly sie krzyki przerazonych ludzi. Kto mogl, szukal ratunku w dzungli. Nie na dlugo jednak, bo oto nadlecialy helikoptery, zawisly nad wioska i slaly serie za seria, celujac we wszystko, co sie jeszcze ruszalo. Tasmowa robota - pomyslal Trent i przeklal Ortege za skutecznosc. Zaslanial dziewczyne wlasnym cialem. Lezeli wcisnieci w bloto i ruiny domu. Tymczasem kolejny klucz samolotow zrzucil bomby na kamienne urwisko. I znow jak w zwolnionym filmie od zbocza oddzielil sie potezny skalny zlom i z hukiem spadl na wioske siejac zniszczenie. Wtedy to Trent dostrzegl bambusowa drabine przytwierdzona do urwiska. Tam, gdzie skala przetrwala bombardowanie, widac bylo niewielka jaskinie. Wejscie mialo okolo metra srednicy. Znad dzungli, od strony morza nadlecial klucz trzech smiglowcow, otwierajac ogien z dzialek pokladowych. Celowano w resztki chalup, jakby posrod belek i poszarpanych strzech moglo sie jeszcze tlic zycie. Po lewej stronie, na polanie zebrala sie gromadka kobiet i dzieci. Wszyscy padli na kolana wznoszac rece ku gorze i wyraznie proszac o litosc. Maszyny zachybotaly, jakby zalogi nie byly pewne, czy rzeczywiscie rozkaz jest tak bezwzgledny, ale wahanie trwalo najwyzej sekunde i caly klucz helikopterow natarl na bezbronnych ludzi. Pociski zapalajace zrobily swoje. Czesc zabudowan juz sie dopalala, reszta stala w plomieniach. Tu i owdzie slychac bylo wybuchy, gdy ogien ogarnial ukryta w chatach amunicje. Trent przycisnal dziewczyne do ziemi i krzyknal, zeby sie nie ruszala. Nie wiedzial, czy zrozumiala polecenie, ale i tak nic innego nie mogl zrobic. Sam tymczasem wslizgnal sie jak waz pod zapadniety dach chaty, ktora jeszcze przed paroma minutami sluzyla za wiezienie. Wyrwal swoj noz z ciala martwego Chinczyka, a z kieszeni ubrania drugiego oprawcy wyjal pudelko zapalek. Wzniecil plomien, podpalil zwalona strzeche i wyczolgal sie na zewnatrz. Klucz smiglowcow atakowal cele na skraju wioski. Wybuchaly pociski, slychac bylo krzyki przerazonych ludzi. Z podpalonej strzechy zaczal unosic sie gesty dym. Korzystajac z tej oslony, Trent wzial dziewczyne na rece i pognal w kierunku urwiska. Skryl sie w ruinach kolejnej chaty. Powtorzyl manewr - podpalil resztki scian splecionych z lisci palmowych i gdy tylko ogien rozgorzal i zaczal sie unosic dym, przeniosl dziewczyne do nastepnej chaty, jeszcze blizej urwiska. Tymczasem na skraju wsi, od strony rzeki wysadzono desant z helikopterow. Podkomendni Ortegi z oddzialow specjalnych ruszyli tyraliera przez wioske. Trent podpalil nastepna chate. Do drabiny mial jeszcze jakies piecdziesiat metrow. Dopiero teraz zauwazyl, ze wejscie do jaskini przyslaniala metalowa siatka. Za nia zas kotlowala sie przerazona hukiem gromada kurczat. Gdy dymy z palacych sie strzech strzelily w gore, Trent zlapal dziewczyne na rece i rzucil sie w strone drabiny. W tej wlasnie chwili zza ruin chaty wyskoczyl jakis zolnierz. Usta mial skrzywione jakby w usmiechu. Wymierzyl bron. Trent rzucil dziewczyne na ziemie i podniosl rece do gory, na kark, jakby dawal znak, ze kapituluje. Zolnierz nie zareagowal, nadal usmiechal sie ni to z ironia, ni z pogarda. Nie bylo wiec wyjscia. Jeden ruch i celnie rzucony noz rozerwal tetnice na szyi zolnierza. Ten zdazyl jeszcze nacisnac spust swego automatu M-16, nim padl bez zycia. Seria poszla w powietrze, ale zaalarmowala innych. Z prawej strony wyskoczyl nastepny zolnierz. Trent byl jednak szybszy. W mgnieniu oka poderwal automat zabitego i puscil serie w strone napastnika. Nastepnie wyjal swoj noz z szyi martwego zolnierza i strzelil trzykrotnie w rane, aby ktos, kto bedzie badal cialo, nie domyslil sie, ze smierc zadano nozem. Wzial dziewczyne na rece i podbiegl do drabiny. Obejrzal sie jeszcze. W zasiegu wzroku nie bylo nikogo, a od przeczesujacych wioske zolnierzy oddzielala go dymna zaslona. Zarzucil sobie kobiete na plecy, lancuch owinal na ramieniu i zaczal wspinac sie w gore. Od wysilku rana na nodze znowu krwawila. Wiedzial, ze za chwile sily go opuszcza. Mial do pokonania pietnascie metrow, czterdziesci piec szczebli. Kazdy kolejny bedzie wymagac wiecej wysilku. Tyraliera zolnierzy byla juz blisko. Szli jak nagonka na polowaniu. Trent przeklal Ortege. Wtedy to padl strzal i kula trafila w skale o centymetr, moze dwa od miejsca, gdzie Trent z dziewczyna wisieli na drabinie. 14 Unieruchomieni na zboczu, w swietle wschodzacego slonca stanowili doskonaly cel. Trent spojrzal w dol. U stop urwiska kleczal jeden z porywaczy. Starannie mierzyl z karabinu. Nie trafil za pierwszym razem tylko dlatego, ze nie skoncentrowal sie dostatecznie. Ciezko dyszal po biegu. Twarz mial wykrzywiona z wscieklosci i nienawisci. Moze dlatego, ze wlasnie stracil kogos bliskiego w walce z zolnierzami - przemknelo Trentowi przez mysl, gdy patrzyl, jak pirat naprowadza muszke na cel. Mierzyl starannie, wstrzymal oddech, aby tym razem nie chybic.Trent obrocil sie na drabinie, wlasnym cialem oslaniajac dziewczyne, choc nie mialo to juz zadnego sensu. Nie bylo odwolania od wyroku - dziewczyna zginie od kuli lub zlamie sobie kark spadajac z urwiska. Zaskoczylo go, gdy poczul lzy splywajace po policzkach. Nigdy przeciez nie plakal. Nawet gdy zginal ojciec... Wtedy to od strony dzungli padla krotka seria. Trzy kule trafily tuz obok pirata, wznoszac w gore fontanne blota. Obrocil sie on gwaltownie w kierunku, skad strzelano. Przykucniety pod palma mlodziutki zolnierz piechoty morskiej walczyl z magazynkiem swego M-16. Pirat wystrzelil. Zolnierz upuscil bron i oburacz zlapal sie za piers. Oczy mial rozwarte szeroko, jakby pytal, czy to juz naprawde koniec. Pirat obrocil sie w strone Trenta i dziewczyny. Na jego koszuli wykwitla szkarlatna plama. Czwarta kula widac trafila cel. Wolno, jakby z namyslem podniosl bron. Zmruzyl lewe oko. Nacisnal spust. Pocisk uderzyl w skale tuz nad glowa Trenta, ktory stal sie jakby swiadkiem wlasnej smierci. Zawieszony wysoko na drabinie nie mogl nic zrobic. Patrzyl tylko, jak Filipinczyk stara sie skoncentrowac, jak znow unosi bron, mierzy i jak karabin wypada mu z rak, gdy sily wreszcie go opuscily. Z gluchym jekiem przewrocil sie na plecy i potoczyl po zboczu. Trent pokonal dwa pozostale szczeble dzielace go od wejscia do jaskini. Podniosl siatke i przerzucil dziewczyne do srodka. Kury i kurczeta rozpierzchly sie w poplochu. Jaskinia miala trzy metry dlugosci. Ktos, kto ja odkryl, wspomogl nature powiekszajac ja kilofem i mlotem do prawie dwoch metrow wysokosci. Kamienna podloga splywala woda saczaca sie ze scian i kurzymi odchodami, ktorych nigdy nie usuwano. Niosla sie od nich ostra won amoniaku. Trent wciagnal dziewczyne w glab, a sam - choc oczy lzawily mu od dymu - polozyl sie na plask przy wejsciu i obserwowal, co dzieje sie w wiosce. Ognie przygasly, ale z nasiaklych od deszczu strzech unosily sie chmury dymow. Zolnierze podzielili sie na dwie grupy: jedni zajeli pozycje na skraju dzungli, aby odciac wszelka ucieczke, reszta przeczesywala wies szukajac niedobitkow. Jeden z zolnierzy dostrzegl miedzy drzewami nieszczesnika z pojemnikiem mrowek na brzuchu. Nie zastanawiajac sie oddal dwa strzaly prosto w skron bezbronnego czlowieka i poszedl dalej. Na droge wyszla kobieta z dzieckiem na reku. Stanela w miejscu jak zaszczute zwierze. Nie widzac ucieczki, rzucila sie na kolana. Dolaczyla do niej nastepna kobieta i trojka mezczyzn. Nie mieli broni. Gromadka rosla w oczach. Przybiegl jeszcze chlopiec. Nie mogl miec wiecej niz piec, szesc lat. Nie oszczedzono nikogo. Gdy juz bylo po wszystkim, rozlegl sie gwizdek na zbiorke. Oddzial stanal w szeregu nad rzeka. W zasiegu wzroku nie bylo Manola Ortegi. Akcja dowodzil mlody oficer z dystynkcjami porucznika. Trent z bolem zdal sobie sprawe, ze przynajmniej czesc odpowiedzialnosci za masakre spada na niego. To on przeciez dal sygnal Ortedze... Won amoniaku z kurzych odchodow podzialala jak sole trzezwiace. Dziewczyna oprzytomniala, zanosila sie kaszlem i przecierala zalzawione oczy. Trent uciszyl ja gestem i przywolal do siebie, dajac znak, aby spojrzala na zewnatrz. Tuz za mierzeja zamykajaca ujscie rzeki zakotwiczyl tralowiec. Spuszczano wlasnie szalupe. Wkrotce potem lodz zjawila sie na przystani, przywozac Manola Ortege. Z porucznikiem wymienili honory wojskowe, po czym Ortega zszedl na lad, za nim zas widac bylo potezna sylwetke nie kogo innego jak Tanaki Kazuko. Tym razem mial na sobie kremowy tropikalny garnitur, a wlosy na karku przewiazal czerwona wstazka. Nie zszedl na lad. Stal oparty nonszalancko o dach kabiny na lodzi, manifestujac calkowita obojetnosc wobec krajobrazu po bitwie. Za Ortega z kabiny wyszedl mocno zbudowany Chinczyk po cywilnemu, ale z rewolwerem przy pasie. Pilnie rozejrzal sie dookola i widac bylo, ze notuje w pamieci kazdy najdrobniejszy nawet szczegol. Skonczyl lustracje i stanal na brzegu w pozie wyrazajacej najwiekszy szacunek. Trent mial wrazenie, ze wszystko i wszyscy poderwali sie na bacznosc, gdy w drzwiach kabiny pojawil sie sir Philip Li. Mial na sobie nieskazitelny szary garnitur, a w jego wzroku nie bylo nawet cienia skrepowania cala sytuacja. Porucznik zasalutowal uroczyscie, jak na paradzie. Trent juz mial zamiar krzyknac, dac znac, ze sa tu, ze zyja, gdy dziewczyna zadygotala z przerazenia i z wyrazem strachu w oczach wcisnela sie w najdalszy kat jaskini. Trent tlumaczyl sobie, ze tortury i cierpienia sprawily, iz nic do niej nie dociera, i ze trzeba bedzie wiele cierpliwosci i wysilku, aby odzyskala spokoj. Poglaskal ja i przemowil szeptem, jakby uspokajal wystraszone zwierzatko. Spojrzal w dol i ku swemu zaskoczeniu zobaczyl, jak Manolo Ortega czubkiem buta odwraca zwloki kobiety, a sir Philip przeczaco kreci glowa. Przez chwile nie dawal wiary wlasnym oczom i nie dopuszczal do swiadomosci calej prawdy, ale po chwili ogarnela go dzika wscieklosc. Ortega tymczasem wydal rozkazy porucznikowi. Ten z kolei przywolal sierzanta, ktory mial dopilnowac, aby zolnierze zniesli zwloki na polane i ulozyli je szeregiem. Ortega kazal przyniesc skladany fotel z szalupy i ustawic go w cieniu dla sir Philipa. Magnat sklonil sie lekko dziekujac za uprzejmosc i usiadl, starannie wyrownujac kanty flanelowych spodni. Pozniej zas pelnym godnosci gestem zlozyl rece na kolanach i cierpliwie czekal. Goryl sir Philipa zajal miejsce za fotelem. Sprawa sie przedluzala i nawet Tanaka zdecydowal sie wyjsc na lad. Godzine trwalo, nim zolnierze zebrali wszystkie ciala i ulozyli je rzedem na polanie obok zwlok Lu. Rowno, starannie, twarzami do gory, aby sir Li nie musial sie zbytnio fatygowac, gdy zacznie sie identyfikacja. Philip Li z Ortega i calym orszakiem kroczyli wlasnie posrod zgliszcz na miejsce ogledzin. Slowem nie wspomniano o wnuczce. Jesli o nia chodzi, to przestala istniec. Tymczasem ogledziny zwlok dobiegly konca i caly orszak ruszyl na przystan. Wtedy to sir Philip zwrocil uwage na drabine. Powiedzial kilka slow do Ortegi, ale Tanaka byl szybszy. Skoczyl w strone urwiska i zaczal sie wspinac w gore. Trent odczekal chwile, po czym pchnal dziewczyne w glab jaskini, sam zas zaczail sie przy wejsciu. W rece trzymal noz, byl gotow na wszystko. Owszem, ani on, ani dziewczyna nie wyjda z tego calo, ale zdrajca tez zaplaci zyciem. Japonczyk wyjal pistolet z kabury pod ramieniem, podniosl siatke skrywajaca wejscie i kilkanascie sztuk drobiu z wrzaskiem i lopotem wyskoczylo na zewnatrz. Chwilowe zamieszanie, a moze usmiech, jakim zareagowal na widok Trenta, uratowaly mu zycie. Trent zawahal sie, a Tanaka oddal dwa strzaly w sciane jaskini. Huk odbil sie echem w glebi pieczary, a gdy nastala cisza, Tanaka wyszeptal uwage w swoim stylu. -No, no, nie wiedzialem, ze Brytyjczycy tak przepadaja za drobiem. Strzelil jeszcze raz, po czym wczolgal sie do jaskini, by upewnic sie, czy jest tam dziewczyna. -O Boze, co za smrod - jeknal. - Maja zamiar zablokowac wszystkie przejscia na poludnie - dodal szeptem - i nie zartuja. Masz tylko jedna droge, zboczem wulkanu. Daj mi czterdziesci osiem godzin. Wycofal sie z jaskini. Do oczekujacych na dole krzyknal, ze nic tu nie ma poza kurzym lajnem. Trent nie do konca mu wierzyl. Nie rozumial motywow Tanaki, ale nie mial innego wyjscia, wiec musial mu zaufac. -Potrzebujemy wody - szepnal. -Arabowie na pustyni takze - odparl Tanaka ironicznie jak to lezalo w jego zwyczaju - z tym ze oni placa ropa - dodal i nie zwlekajac zsunal sie po drabinie w dol. Ortega powital go zlosliwa uwaga na temat upstrzonego kurzymi odchodami garnituru, marynarze przyjeli ze smiechem zart przelozonego. Helikoptery patrolowaly okolice z powietrza, a zolnierzy wyslano tyraliera przez dzungle. Dal sie slyszec wybuch, co oznaczalo, ze jakis nieszczesnik nastapil na mine. Slonce swiecilo teraz prosto w jaskinie, a w nagrzanym powietrzu kurze odchody rozkladaly sie jeszcze szybciej, przepelniajac cale wnetrze odorem amoniaku. Trent obserwowal dziewczyne. Zastanawial sie, czy po tym, co przeszla, wytrzyma jeszcze to, co ich czeka. Pot skleil jej wlosy na czole. Brudne kosmyki draznily oczy. Pragnal ja objac, pocieszyc, ale nie zdobyl sie na taki gest. Wyobraznia podsuwala mu rozne obrazy z przeszlosci. Myslal o kobietach w swoim zyciu. Zawsze zarzucaly mu, ze jest zimny. Pewnie chodzilo im o to, ze nie potrafi okazac uczuc, otoczyc serdecznoscia i miloscia. Sluzba w Wydziale narzucala rygory znacznie scislejsze niz te, ktore obowiazuja mnichow w zakonach kontemplacyjnych. Ci przynajmniej modla sie wspolnie. On zas zawsze byl sam, nie wolno mu bylo niczego z nikim dzielic. Patrzyl teraz na dziewczyne i zdawal sobie sprawe, ze jesli maja oboje wyjsc z tego calo, musi zdobyc jej zaufanie. Najpierw jednak powinien ja uspokoic, upewnic, ze nic jej nie grozi. Znalazl sie kiedys w podobnej sytuacji, gdy przyszlo mu ratowac pewnego dyplomate z rak porywaczy w Libanie. Byl to czlowiek o wielkiej inteligencji, znany intelektualista. Byl, bo przezycia zmienily go nie do poznania. Bal sie wszystkiego, krzyczal przy najmniejszej probie zblizenia. Zadanie Trenta polegalo na tym, aby wyprowadzic tego czlowieka z kryjowki porywaczy. Przemoca zmusil go do milczenia, co tylko spotegowalo przerazenie ofiary. Wyniosl dyplomate na rekach. Potem dzwigal na plecach, az wreszcie dotarli na miejsce, gdzie czekali na nich swoi. Trent do konca zycia bedzie pamietal wyraz twarzy porucznika, kiedy spojrzal na uratowanego czlowieka - malowala sie na niej odraza, no bo jakze mozna tak calkowicie stracic poczucie godnosci. Byla to zreszta wyjatkowa operacja. Nikt nie wierzyl, ze uda sie wyrwac dyplomate z rak oprawcow. Trent wymogl zgode kierownictwa. Uratowal go, ale czlowiek ten nigdy juz nie wrocil do rownowagi. Nie pomoglo leczenie, nie pomogly zabiegi terapeutyczne najlepszych psychologow. Zamknal sie w sobie, odgrodzil od swiata niewidzialna bariera. Nigdy juz nie zamienili z Trentem ani slowa. A koniec byl taki, ze ow czlowiek utopil sie ktoregos ranka w rzece Hamble, niedaleko domu Trenta. Cialo niesione pradem przeplynelo obok dworku. Trent niczego nie widzial, ale zrozumial poslanie, gdy opowiedziano mu o sprawie. Jak wiec zdobyc zaufanie, jak natchnac ja nadzieja, jak przywrocic zyciu? Miala na rece bransoletke, pamiatkowa widac, bo po wewnetrznej stronie Trent znalazl wygrawerowana dedykacje: "Dla Jay od kochajacego ojca". Tak odkryl jej imie. -Jay - szepnal. Nie zareagowala. Oczy miala zamkniete. - Jay, obiecuje ci, ze wszystko bedzie dobrze. Wyjdziemy z tego. Zobaczysz. Daje ci na to moje slowo. Delikatnym gestem odsunal kosmyk wlosow z czola. -Jay - powtorzyl - wszystko bedzie dobrze. Jak sie tylko sciemni, przyniose wody do picia. Widac juz bylo pierwsze oznaki odwodnienia organizmu. Wargi miala wysuszone, opuchle i spekane. Trent przeczolgal sie w glab jaskini, tam gdzie woda saczyla sie po scianie. Nie probowal nawet zmyc brudu z rak. Nadstawil dlonie i lapal cenne krople. Podal dziewczynie, aby choc troche ulzyc jej cierpieniom. Zaciagnal ja pod wilgotna sciane, ulozyl sobie na kolanach jak dziecko, tak aby krople zyciodajnego plynu trafialy prosto w spieczone usta. Mial wrazenie, ze mija cala wiecznosc, nim kropla nabrzmieje na skale i spadnie pod wlasnym ciezarem. Gdy jednak dziewczyna poczula wilgoc na wysuszonych ustach, wysunela jezyk i chciwie zlizywala wode. Trent modlil sie, aby nie otwierala oczu. Nie mial pewnosci, czy wytrzymalby wyraz cierpienia w jej wzroku. Trwali tak pod sciana cale popoludnie. Krople splywaly ospale. Bylo ich za malo, aby zdarzyl sie cud, ale wystarczylo, aby zapobiec katastrofie. O zmierzchu ktos w wiosce zaczal pogwizdywac znana melodie rockowa - znak, ze tak jak zapowiedzial Tanaka, wojsko strzeglo wszystkich przejsc w strone morza. Trent odczekal jeszcze dwie godziny i gdy wreszcie mrok zgestnial, wyslizgnal sie z jaskini. Wiedzial, ze w zbombardowanej wiosce rozstawiono straze. Zadrzal wiec, gdy sfatygowana drabina zachrobotala pod ciezarem. W nocnej ciszy, ktora zaklocal tylko rechot zab niosacy sie od rzeki i brzeczenie moskitow, trzask drewna brzmial donosnie jak bicie na alarm. Won dopalajacych sie domostw mieszala sie z odorem siarki wydobywajacym sie przy kazdym wybuchu wulkanu. Od krateru bila zolta poswiata. Trent przylgnal do ziemi pilnie obserwujac, czy w poblizu nie ma wartownika. Pod stopami wyczul jakis patyk, jakby specjalnie wetkniety w mokra ziemie. Zbadal dokladniej. Do patyka ktos przywiazal kawalek sznurka. Pociagnal delikatnie. Na drugim koncu byla uwiazana butelka z woda, ktora ukryto w krzakach. Wrocil do jaskini. Przycisnal pojemnik z zyciodajnym plynem do ust Jay. Tak wlasnie do niej mowil, Jay. W mroku nie widzial twarzy i moze dlatego latwiej mu przyszlo mowic po imieniu. -Jay - powtorzyl - nazywam sie Trent i daje ci slowo, ze wyjdziemy z tego. Wiem, co ci zrobili, ale to juz przeszlosc. Nikt ci juz nie zrobi krzywdy. Jestem z toba, Jay. Nie wiedzial, czy dziewczyna rozumie, czy nie, ale powtarzal jej imie liczac, ze moze jednak obudzi w niej iskre zycia i nadzieje. -Jestem z toba, Jay - powtarzal - chce byc z toba i bede z toba - zapewnial szeptem. - Nie musisz sie juz niczego bac, nawet dziadka. Jestem z toba i wyjdziemy z tego. Nie reagowala. Nie powiedziala ani slowa, chciwie tylko pila plyn z butelki. -Musze cie teraz zostawic, ale nie na dlugo. Wroce rano, a najpozniej jutro wieczorem. To zalezy od tego, czego sie dowiem i jaka jest sytuacja. Musze wszystko dokladnie zbadac, aby zdecydowac, co powinnismy zrobic. Odwrot to najtrudniejsza faza kazdej operacji. Amerykanie zawsze staraja sie zabezpieczyc odwrot swoich agentow. Nie ludzie z Waszyngtonu, lecz stara gwardia z ery przedkomputerowej. Czasami nawet wbrew poleceniom "z gory". Uwazaja, ze jesli poslalo sie czlowieka z niebezpieczna misja, to proste poczucie przyzwoitosci wymaga, aby go pozniej z tego wyciagnac. Trent zas nie mial zadnego oparcia, jesli nie liczyc Tanaki. Japonczyk dal slowo, ze zjawi sie za czterdziesci osiem godzin. Problem polegal tylko na tym, czy mozna ufac zapewnieniu bylego policjanta z Kioto, ktory zdobyl majatek sluzac bogaczom. Nie bylo jednak innego wyjscia. Trent zdawal sobie sprawe, ze jedyna droga odwrotu wiedzie trawersem wulkanu i wlasnie tamtedy zamierzal ruszyc. Wybral takie rozwiazanie, bo klocilo sie ono z wszelka logika. Droga zboczem wulkanu byla po pierwsze dluzsza, po wtore niebezpieczna. Ale wlasnie dlatego, ze wybor byl bezsensowny, zakladal, ze nikt nie bedzie ich tam szukal. Dalszy plan byl prosty: gdy dotra na wybrzeze, postaraja sie o jakas lodz, a nastepnie zaszyja sie wsrod wysp i wysepek archipelagu. Ortega i Li musieliby byc jasnowidzami, by ich tam znalezc. A pozniej? Pozniej poczekaja gdzies w poblizu uczeszczanego szlaku zeglugowego i zabiora sie na poklad jakiegos statku, najlepiej amerykanskiego lub nalezacego do ktoregos z krajow europejskich. -Trzeba ich zwiesc, naprowadzic na falszywy trop - wyjasnial Jay, nie wiedzac, czy rozumie. - Chodzi o to, by wojsko doszlo do przekonania, ze wymknelismy sie rzeka. Musze wiec zostawic im jakis slad, my zas ruszymy w gore, nad urwisko, a tam nie beda nas szukac. Dal jej jeszcze troche wody z butelki. Jeden lyk, nie wiecej. Wode trzeba oszczedzac. -Zostan tutaj - powiedzial - nie ruszaj sie, ja niedlugo wroce. I nie wypij calej wody naraz - ostrzegl. Zakorkowal butelke i postawil pod sciana. Zsunal sie po drabinie i przekradl na przystan. Szalupy nie bylo. Ortega i Li albo zostali na noc na pokladzie tralowca, albo odlecieli smiglowcami na Mindanao, gdzie czekaly na nich apartamenty w jakims pieciogwiazdkowym hotelu. Teraz zapewne racza sie wykwintnymi potrawami przy suto zastawionym stole. Zyczyl im, aby udlawili sie tym calym bogatym zarciem, a jeszcze lepiej niech dostana biegunki z przejedzenia. Alez byloby smiesznie, gdyby ten dumny bogacz nie zdazyl zdjac spodni. Takie dziecinne wyobrazenia byly oznaka skrajnego wyczerpania. Powinien byl przespac sie w ciagu dnia, zamiast czuwac przy dziewczynie. Powinien tez przestac myslec o niej jako o "dziewczynie" czy "kobiecie". Miala imie i nazwisko - Jay Li. On, Trent, nie zawaha sie przed niczym, aby ja uratowac. Ale dlaczego? I co zrobi pozniej, gdy juz bedzie bezpieczna? Dawniej odpowiedz na takie pytanie byla prosta - po wykonaniu zadania pisalo sie sprawozdanie. 15 Noc byla bezchmurna i rozgwiezdzone niebo odbijalo sie w rzece. Roztrzaskana klatka na krokodyle wygladala w mroku jak szkielet przedpotopowego dinozaura. Gady rozpelzly sie i czyhaja teraz wsrod korzeni nadbrzeznych palm. Tym lepiej - uznal Trent - zolnierze nie zbliza sie noca do brzegu. Postanowil wiec, ze dalej bedzie sie posuwal wlasnie sciezka tuz nad rzeka.Czolgal sie bezszelestnie jak waz. Ostroznie badal rekami teren, aby nie wpasc na mine czy w pulapke zastawiona przez piratow. Pot splywal mu strumieniem po plecach i klatce piersiowej. Dziesiatki kleszczy i pijawek paslo sie na jego golej skorze. Przeklinal dzungle, tropik i smrod padliny, ktory szedl od rzeki. Zwlaszcza zloscilo go to ostatnie, bo trudno mu bedzie wyczuc dym palacego sie papierosa czy ostry zapach ludzkiego potu. Wiedzial z doswiadczenia, ze w ciemnosci najlepiej polegac na zmysle powonienia. Takze na sluchu. Wsluchiwal sie wiec pilnie, by wsrod dobiegajacych z dzungli dzwiekow wylowic falszywa nute - trzask lamanej galezi, przytlumiony odglos ludzkich krokow czy wreszcie swist wydychanego powietrza - znak, ze w poblizu jest czlowiek. Sluchal tez, czy w mroku nie zasyczy waz lub nie rozlegnie sie ciezkie stapanie krokodyla. Pohukiwaly sowy, bezglosnie przemykaly nietoperze, popiskiwaly malpy. Wyczuly widac drapieznika i dawaly sobie znak zeby miec sie na bacznosci. Nagle doszedl go ostry zapach przetrawionego czosnku. Byly tylko dwie mozliwosci: albo w poblizu skrada sie ktos z wioski, kogo nie dosiegli zolnierze, albo ktorys z zolnierzy Manola Ortegi wraca z patrolu. Ciemna sylwetka czlowieka pokazala sie na sciezce. Nie mial gdzie uciekac. Od rzeki oddzielala go klatka z krokodylami, w ktorej zostalo jeszcze kilka bestii, a od strony dzungli sciezke okalala gestwina nie do przebycia. Trent przykucnal, gotujac sie do skoku i gdy sylwetka czlowieka w mundurze przyslonila rozgwiezdzone niebo, skoczyl jakby pchniety sprezyna. Prawa reka uderzyl z calej sily w podbrodek, a jednoczesnie wyprowadzil straszny cios kolanem w krocze ofiary. Zolnierz jeknal glucho, nie zdazyl jednak osunac sie na ziemie. Trent zlapal go pod ramiona i zlozyl pod drzewem. Wiedzial, ze minie co najmniej pol godziny, nim ofiara odzyska przytomnosc. Filipinczyk byl rosly, ale mimo to Trent ledwo dopial na sobie jego mundur w barwach ochronnych. Zabral tez automat M-16 i pistolet marki Colt. Ruszyl dalej, idac sladem zolnierza. Zakladal, ze sciezka zostala przetarta i na tym przynajmniej odcinku nie natknie sie na mine. Tak doszedl do drzewa z konarem zwieszajacym sie nad nurtem wody. Wspial sie tam, gdzie wsrod galezi ukryl deske. W torbie znalazl cztery puszki z racji zywnosciowych z katamarana. Wzial takze troche lekarstw z podrecznej apteczki i line, deske zas puscil z biegiem rzeki. Zdawal sobie sprawe, ze deska nie musi wprowadzic w blad Manola Ortege i jego doswiadczonych zolnierzy, ze na tej jednej jedynej podstawie moga nie podejrzewac, ze zbiegowie wymkneli sie z okrazenia droga na poludnie. Najpierw jednak postanowil wypoczac, nabrac sil, a dopiero potem cos wymysli. Wyjadl wiec zawartosc jednej puszki, wzial trzy pastylki przeciwko dyzenterii i jedna przeciwko malarii. Rane na udzie posmarowal mascia z antybiotykiem i ruszyl w kierunku wsi. Nie dochodzac do wioski skrecil w zarosla, tam gdzie rosla kepa wysokich drzew. Otarl stopy, aby nie zostawic na pniu sladow blota i zaczal sie po nim wspinac. Pomagal sobie lina. Spetal nia nogi, tak jak to czynia tubylcy, gdy wdrapuja sie na palmy kokosowe. Szlo mu ciezko. Rana na udzie znow sie otworzyla. Ciezko dyszal z wysilku i czul, jak drzewo drzy, gdy wulkan wyrzuca z siebie strumien lawy. W koncu dotarl na szczyt, gdzie - jakies trzydziesci metrow nad ziemia - osloniety gestym listowiem, ulozyl sie na konarach, opierajac sie plecami o pien. Owszem, nie po raz pierwszy w zyciu przyszlo mu spedzac noc na drzewie, z tym jednak ze poprzednie takie doswiadczenia zdobywal, gdy byl duzo mlodszy. A zreszta wtedy odpowiadal wylacznie za siebie. Teraz byla jeszcze dziewczyna - Jay Li... Ocknela sie, gdy ziemia zadrzala. Z krateru wydostal sie nowy potok lawy. Oczy ja palily, a lzy splywaly nieprzerwanie po policzkach, jak niemal stale od czasu, gdy zabrano ja z pokladu Ts'ai Yen. Nawykla do lez, tak jak nawykla do bicia. Teraz jednak nie czula zadnych nowych ognisk bolu - znak, ze jest sama. Gdyby w poblizu byl ktos jeszcze, to pewnie spadlyby na nia ciosy, bo stale ja bito. Zwinela sie w klebek i wcisnela w najdalszy kat. W mroku widniala jakby jasniejsza plama. Wydalo jej sie, ze stamtad wlasnie przyjdzie cios, ktory sprawi bol. Tak bylo zawsze. Nic jednak nie nastapilo. Wolno, bardzo wolno, aby nie alarmowac oprawcow, ktorzy pewnie czyhaja w poblizu, zaczela czolgac sie w strone, gdzie mrok wydawal sie mniej gesty. Spodziewala sie, ze przemierzy metr, moze dwa, tyle ile starczy lancucha. Stalo sie jednak cos dziwnego. Lancuch jakby sie wydluzyl. Udalo jej sie dotrzec do owej jasniejszej plamy. Spojrzala uwaznie. Byla to dziura, a na zewnatrz panowala noc. Nie czuc tez bylo amoniaku jak w srodku, ale zapach byl rownie dokuczliwy. Amoniak! Zaskoczylo ja to slowo i to, ze rozumie jego tresc. Amoniak, zapach, ktory ja otacza. Wszystko, co ja otacza, jest grozne i niebezpieczne. Znow skulila sie i wcisnela w najdalszy kat, aby nikt jej nie dostrzegl i nie znalazl. Zaglebila sie w siebie, w swoj intymny, wlasny swiat, bo tylko w nim mogla zaznac spokoju. Tymczasem w mroku bylo cos jeszcze. Nie umiala tego nazwac. Wolno jak slimak z muszli zaczela znow wynurzac sie ze swojego wnetrza, gotowa w kazdej chwili cofnac sie z powrotem, gdyby tylko cos ja zaalarmowalo. Nic sie jednak nie stalo. Nie spadl na nia zaden cios, nie doznala bolu. Natezyla uwage. Tak, to cos, co wypelnialo mrok, to byl glos. Glos mezczyzny. Byl lagodny, cichy, inny niz slyszala do tej pory. Ale wyobraznia podsunela jej nowy obraz. Obok mezczyzny, do ktorego nalezal glos, stanal sir Philip. To bylo niebezpieczne, wiec znow skulila sie w sobie. Jednak po chwili przestala sie bac, choc dalej widziala dziadka. Ochranial ja przeciez mezczyzna. Przyrzekl, ze bedzie ja ochranial. Obiecal jeszcze wiecej. Powiedzial, ze zlapie Wong Fu i ze zamknie go w zelaznej skrzyni. Dopilnuje, zeby nie zbiegl, gdy ona tymczasem snuc bedzie swoja pajecza siec. Tak powiedzial i na jej oczach zaczal zamykac zelazne wieko. Byl jednak za slaby, rownie slaby jak jego glos. Potezny Wong Fu zasmial sie szyderczo i chwycil mezczyzne za gardlo, a ten zaczal blagac o litosc. Jay nienawidzila mezczyzny. Nienawidzila rownie mocno jak tego strasznego Wong Fu, jak dziadka i wszystkich jego ludzi. Nienawidzila go za to, ze jest slaby, ze obiecuje, ale obietnice spelni tylko wtedy, gdy ona, Jay, zmusi go do tego. Nienawidzila go takze dlatego, ze byl mezczyzna. Mezczyzni sa zli. Wszyscy sa zli. Mezczyzni sprawiaja bol. Powoli z zakamarkow pamieci wylonilo sie nazwisko - Trent. Wsluchiwala sie w jego brzmienie i nagle przypomniala sobie o wodzie. Woda? A po coz jej woda? Nie potrzebuje tez jedzenia. Jest silna. Silniejsza niz Trent. Duzo silniejsza. Sile czerpie z nienawisci, a tej ma w sobie wiele. Nienawisc przepelniala jej wnetrze jak rozpalona lawa, a ona, Jay, grzala sie w jej cieple. Obudzil sie na odglos serii wypuszczonej z automatu. Strzelano nad rzeka. Domyslil sie, ze ktos zauwazyl deske niesiona nurtem. Takze ze wschodu dobiegl huk strzalu karabinowego. Byc moze natrafiono na slad niedobitkow z wioski albo po prostu komus wydawalo sie, ze widzi cos w mroku. Uslyszal tez warkot zapuszczanego silnika motorowki. Zapewne ruszono, by wylowic deske. Pod drzewem przebiegl patrol, kierujac sie w strone plazy. Trent domyslil sie, ze jednoczesnie inny oddzial zaczal przeczesywac dzungle od drugiej strony, od ujscia rzeki. Zwykly manewr okrazajacy. Jesli nie znajda niczego wiecej, domysla sie, ze deska to tylko kamuflaz. Do plazy bylo okolo trzech kilometrow. Uznal, ze lepiej bedzie plynac rzeka, niz skradac sie sciezka. Na sciezce kryje sie wiele pulapek. Zeslizgnal sie na ziemie. W rzece jak w gigantycznym zwierciadle odbijaly sie ognie wulkanu i woda polyskiwala zlotem. Prad byl bystry, bo zaczal sie odplyw. Mial nadzieje, ze nie natrafi na krokodyle. Bestie wola ciche zatoczki i stojaca wode przy brzegu, gdzie kryja sie miedzy korzeniami. Bron, ktora zabral zolnierzowi, bylaby tylko przeszkoda, wiec zwiazal automat i pistolet kawalkiem koszuli i zatopil w rzece. Wreszcie skoczyl i puscil sie z pradem. Woda byla az gesta od szlamu i mulu, cuchnela zbutwialymi liscmi. Trent mocno pracowal rekami. Na brzegu polyskiwaly ni to slepia dzikich zwierzat, ni ognie wulkanu. Za zakretem, gdzie zaczynal sie prosty odcinek rzeki, Trent przyczail sie. Plynal z pradem, nadsluchujac nawolywan zolnierzy. Przeczesywali oba brzegi, posuwali sie wolno, dlugimi kijami badali grunt, sprawdzajac, czy nie ma min. Sploszony krokodyl opuscil kryjowke przy brzegu i z pluskiem zanurzyl sie w rzece. Trent obejrzal sie. Sadzac z pecherzykow powietrza na powierzchni, zwierz plynal w slad za nim. Po chwili jednak zboczyl, tam gdzie rozciagala sie blotnista plycizna. Prad zaczal spychac Trenta pod brzeg. Wybronil sie kilkoma silnymi ruchami. Za zakolem zaczynal sie ostatni prosty odcinek. W dali, miedzy drzewami, w bladej poswiacie ksiezyca widac bylo piaszczysta lache oslaniajaca ujscie. Woda rozlewala sie tu szeroko. Trent az zaklal, karcac siebie za brak wyobrazni, gdy na tle jasniejacej w dali plazy dostrzegl zlowroga pletwe grzbietowa rekina. Mogl przeciez przewidziec, ze unoszone pradem resztki krokodyli zwabia zarlacze. Zamarl, liczac, ze zajety padlina potwor nie dostrzeze nowej zdobyczy. Fale zawirowaly, gdy bestia rzucila sie na unoszacy sie obok korpus krokodyla. Trent mial wrazenie, ze rekin wrecz otarl sie o niego. Wyobraznia podsuwala najgorsze obrazy: jeszcze chwila, a potezne szczeki rekina zamkna sie na udzie plywaka. Krew zwabi cala gromade bestii, ktore zaczna szarpac bezbronne cialo. Czul niemal fizyczny bol i ogarnelo go obrzydzenie az do mdlosci. Lezal jednak bez ruchu przerazony i zafascynowany widokiem prujacych fale pletw, ktore obudzily w nim wspomnienia z odleglych dziecinnych lat, gdy latem w Hyde Parku puszczal na stawie modele zaglowcow. Sila woli zatrzymal przed oczami wyobrazni ow sielski obraz z dziecinstwa, jakby ucieczka w przeszlosc mogla odwrocic niebezpieczenstwo. Uspokoil sie i opanowal. Obliczal, ze za jakies pol godziny zacznie sie przyplyw i wtedy wreszcie morski prad wyrzuci go na brzeg. Myslal teraz o dziewczynie, o sir Philipie i zbrodni, ktorej byl swiadkiem. To zas przywiodlo mu na mysl rownie niechlubne czyny, jakich on sam dopuszczal sie w imie obowiazkow, w czasach gdy byl jeszcze w Wydziale i pozniej, gdy sluzyl Amerykanom. I znow wyobraznia podsunela mu obraz dziewczyny kulacej sie w zakamarkach jaskini. Zza grubej warstwy swiezej farby na murze wyzieraly brunatne plamy, a wglebienia, o ktore nikt nie zadbal, wyraznie wskazywaly, gdzie utkwily kule. I oto przed plutonem egzekucyjnym stala teraz cala jej rodzina. Szesc pokolen. Twarze jak na starych fotografiach. Znala ich wlasnie z rodzinnych albumow, olejnych portretow, z opowiesci dziadkow i ksiazek, w ktorych historia Hongkongu przeplatala sie z kronika wielkich rodzin. Gluchy odglos podkutych butow byl sygnalem, ze pluton egzekucyjny juz nadchodzi. Tylko od niej zalezalo, kto uniknie smierci. Patrzyla uwaznie, ale twarze zaczely sie rozmywac w blasku slonca. Poczula sie znuzona. Polozyla sie na ziemi. Przyjemny cien dawal wytchnienie. Wyciagnela ramiona usmiechajac sie leniwie. -Trent - zawolala. Byl obok, na szczescie pamietala jego imie. - Trent, zajmij sie tym - polecila. Odglos salwy zaswiadczyl, ze Trent poslusznie wykonal polecenie. Wyobraznia podsunela jej teraz widok pokreconych cial lezacych w bezladzie pod murem. Musialaby podniesc glowe, aby zobaczyc dokladniej. Byl to jednak za duzy wysilek. Przewrocila sie na bok, wspierajac policzek o zlozone na ziemi dlonie. Wtedy zjawila sie niania. Objela ja i szeptem przypomniala, ze przeciez dzis sa jej urodziny i koniecznie trzeba rozpakowac prezenty. Najpierw zajela sie kokarda na wielkim pudle. Niecierpliwie zerwala blyszczacy papier, skrywajacy ogromna zelazna skrzynie. Probowala podniesc wieko, ale nie dala rady. Wezwala Trenta. Patrzyla, jak pod smagla skora nateza miesnie, mocujac sie z ciezkim wiekiem. W skrzyni lezal Wong Fu. Dotknela go palcem, ale ani drgnal. Znow szturchnela i znow nic. Niania powiedziala, ze pewnie trzeba zmienic baterie. Zawsze tak mowila, ale ona, Jay, wiedziala swoje. Zabawka jest zepsuta i juz. Zrobilo jej sie zal, az lzy naplynely jej do oczu. Niania wziela ja w ramiona, przycisnela do piersi, probujac pocieszyc. Jay poczula ostra won spoconego ciala. Gdy ziemia zadudnila, zapach amoniaku zastapil odor roztopionej siarki. Morze jakby zadrzalo. Z daleka widac bylo buchajace z krateru ogniste jezyki, a zboczem poplynela lawa. Trent z calej sily staral sie dotrzec do mierzei, ale prad ciagle jeszcze byl za silny. Dopiero gdy zaczal sie przyplyw, fale poniosly go na piaszczysty brzeg. Kierowal sie nieco na wschod, w bok od stanowisk przesladowcow, w poblize miejsca, gdzie ukryl sprzet do nurkowania. Maska i aparat byly teraz niezbedne. Plynac na powierzchni nie przedostalby sie juz przez ciesnine. Ksiezyc wisial nisko nad horyzontem, a na wschodzie niebo zaczelo szarzec z pierwszym brzaskiem. Wyraznie widac bylo rzad palm za wydma. Trent byl pewien, iz ludzie Ortegi sa rozstawieni wsrod drzew. Wiedzial tez, ze musi sie przespac i cos zjesc. Byl wyczerpany. W tym stanie nie mial zadnych szans. Tymczasem lezal bez ruchu na wodzie, aby nie zwrocic uwagi zolnierzy. Poczul wreszcie grunt pod nogami. Poczekal, az fala wyrzuci go na piasek. Legl jak martwy. Pierwsze promienie slonca oblaly zlotem horyzont. Wulkan znow zadudnil. W przepelnionym siarka powietrzu Trent wyczul ulotna won dymu z papierosa. Nie mylil sie. Nie uplynela nawet chwila, gdy uslyszal kroki. Wstrzymal oddech i czekal. Minela sekunda, dwie. Cisza. Zaczal liczyc. Uznal, ze dwie minuty wystarcza. Slona woda wdarla sie gleboko w rane na udzie. Gluchy bol przenikal cale cialo. Trent byl skrajnie wyczerpany. Wyobrazil sobie osilka w mundurze piechoty morskiej, ktory stoi na wydmie. Wypoczety, najedzony, silny, obserwuje pewnie brzeg i dzungle. Gdyby odwrocil sie w strone morza, musialby dostrzec rozbitka. Patrzyl jednak na wyspe. Pilnowal, czy w gestwinie nie kryja sie niedobitki z wioski. Nade wszystko zas obserwowal, czy w zasiegu wzroku nie pojawi sie dziewczyna. Sir Philip obiecal przeciez nagrode. Trent nadal liczyl. To pozwalalo skupic mysli, skoncentrowac sie. Obrocil sie na bok. Przypuszczal, ze z tej perspektywy zobaczy przynajmniej stopy swego przesladowcy. Ale wydma w tym miejscu wznosila sie wyzej i przed oczami mial tylko gore piasku. Siegnal po noz i wolno zaczal sie piac po piaszczystym zboczu. Wyliczyl, gdzie stoi przeciwnik, orientujac sie, skad plynie dym papierosowy. Slonce stalo juz wyzej. Trent zmruzyl zmeczone i podraznione sola oczy. Mniej wiecej w polowie zbocza zapach dymu przestal dochodzic. Zolnierz zapewne skonczyl palic. Nieco z prawej, liczac od miejsca, gdzie jak Trent przypuszczal, znajdowal sie przeciwnik, rozlegl sie trzask wlaczanego radia. Byly dwie mozliwosci: albo zle ocenil pozycje straznika, albo mial przed soba dwoch dobrze wyszkolonych zolnierzy. Musi dzialac szybko i zalatwic pierwszego, nim drugi w ogole sie zorientuje. Przypomnial sobie wczorajsza rzez w wiosce. Kazdy z zolnierzy moglby powiedziec, ze tylko wykonywal rozkaz. Jesli on, Trent, ma teraz zabic, to dlatego, ze w ten sposob ratuje dziewczyne. I znow mial przed oczami obraz zmaltretowanej kobiety rzuconej na ziemie w nedznej chacie. Gdyby tylko nie byl tak zmeczony! Sil moglaby mu dodac nienawisc. 16 Martwa fala delikatnie obmywala piaszczysty brzeg. Slonce wznioslo sie wyzej i zaczelo nagrzewac piasek. Cisze poranka przerwal trzask zapalki, gdy zolnierz zapalal nowego papierosa. Zrodlo dzwieku znajdowalo sie nieco w gore i na prawo od Trenta.Noz trzymal w pogotowiu. Nie potrafil jednak tego zrobic. Jakby nagle opuscila go cala energia. Wiedzial, ze musi. Takie byly reguly tej gry. Radio zatrzeszczalo. Ktos zaczal mowic po tagalsku. Odpowiedz padla w tym samym jezyku. Nie bylo juz watpliwosci. Trent mial przeciwko sobie dwoch zolnierzy. Ten, ktory palil papierosa, rzucil jakas uwage. Jego towarzysz zasmial sie chrapliwie. Glosy pozwolily na dokladne ustalenie pozycji obu przeciwnikow. Z pewnoscia lezeli pod palma i wsparci o kolby automatow M-16 pilnie obserwowali skraj dzungli przez lornetki. Tak wlasnie wyobrazil to sobie Trent. Najwazniejsze w tym byly wielkie lornetki polowe, z gumowa oslona od strony okularu. Ograniczaja one pole widzenia obserwujacego i to byla szansa! Ryzyko polegalo na tym, ze trzeba wyczekac na ten jeden moment, gdy obaj beda jednoczesnie obserwowac dzungle. Trent umial czekac. Przesunal sie nieco w lewo, na wysokosc tego z zolnierzy, ktory obslugiwal radio. Czas jakby stanal w miejscu. Minuty trwaly jak wiecznosc. Zolnierz rzucil niedopalek za siebie. Wiatr rozwial resztke dymu. Drugi powiedzial cos, podniosl sie i zaczal manipulowac przy pasku. Za ulamek sekundy odwroci sie i pojdzie za potrzeba za wydme. To bedzie koniec. Zobaczy Trenta i podniesie alarm. Trent goraczkowo analizowal sytuacje, przywolujac wszystko, czego go kiedys uczono. W tym momencie znow odezwalo sie radio. Zolnierz odpowiedzial cos niecierpliwie. Odlozyl aparat, wzial M-16 i ruszyl ku wydmie, gdzie byl ukryty Trent. Zostaly sekundy, gdy nagle znow odezwal sie wulkan. Zolnierz odruchowo spojrzal w jego strone. Z krateru strzelily plomienie, wsrod ktorych widac bylo rozpalone do bialosci glazy. Wybuch wyrzucil je wysoko w gore. Zolnierz wsparl automat o kolana i podniosl lornetke do oczu. Trent poderwal sie na nogi. Mial do przebycia osiem krokow. Szedl na palcach. Instynkt chroni zawodowca jak tarcza. Zolnierze piechoty morskiej byli zawodowcami. Jeden z nich odwrocil sie nagle. Odruchowo siegnal po bron odslaniajac kark. Tam wlasnie spadl piorunujacy cios. Automat znalazl sie w reku Trenta. Mierzyl w strone drugiego przeciwnika. We wzroku Filipinczyka wiecej bylo nienawisci niz strachu. Tez mial bron w reku, ale potrzebowalby jeszcze ulamka sekundy, by wymierzyc. -Zostaw - ostrzegl Trent - nawet nie probuj. Rzuc bron i podnies rece do gory. To twoja jedyna szansa. Filipinczyk splunal z nienawiscia. Trent obalil go ciosem kolby pod zebra. Przygwozdzil kolanem do ziemi i przede wszystkim odrzucil daleko bron oraz radio. Zolnierz, ktoremu Trent wymierzyl cios w kark, jeknal odzyskujac przytomnosc. Trent kazal mu kleknac i zlozyc rece jak do modlitwy. Szeroki nos i blizna nad lukiem brwiowym wskazywaly, ze Filipinczyk probowal swych sil na ringu bokserskim. Chyba jednak bez wiekszego powodzenia. W jego wzroku mniej bylo nienawisci. Nawet nie zaklal. Na nocna sluzbe ubral sie cieplo. Mial kurtke, pod nia koszule i trykotowa bielizne. Na pasie wisial sluzbowy kolt i maczeta. Trent polecil mu odpiac pas lewa reka i rzucic daleko od siebie, za wydme. Kazal takze zdjac kurtke i caly mundur. -Kladz sie na brzuchu - polecil. - Rece na kark. Nie mial pomyslu, co zrobic z drugim zolnierzem. Bez wiekszego zastanowienia przycisnal mu kark kolba do ziemi, blokujac doplyw krwi do mozgu. Mezczyzna stracil przytomnosc. Trent dzialal systematycznie. Pocial mundur na waskie pasy i zwiazal "boksera". Nastepnie zdarl ubranie z nieprzytomnego zolnierza i tez go skrepowal. Zaciagnal obu pod palme. Przywiazal do pnia tak, aby obaj - gdy oprzytomnieja - widzieli tylko morze. Okazalo sie, ze zolnierze znalezli kryjowke ze sprzetem do nurkowania. Butla i maska staly pod drzewem. Trent wyjal papierosy z kieszeni munduru palacza. Zapalil i wetknal jencowi miedzy wargi. -To bardzo niezdrowe - mruknal z troska. Odpowiedzia bylo przeklenstwo. Trent zasmial sie z ironia, ale pozwolil mu palic. Pomyslal, ze nienawisc tego czlowieka bierze sie nie tyle z przegranej, ile z utraty twarzy, co na Dalekim Wschodzie ma tak wielkie znaczenie. -A czy Ortega ostrzegl was, ze bylem instruktorem w oddzialach specjalnych? - spytal. Trafil w samo sedno. Obaj zolnierze ozywili sie natychmiast. -Mowia, ze jestem niezly. Ortega powinien was ostrzec - ciagnal. -Komandor powiedzial tylko, ze masz lodz - odezwal sie "bokser". -Katamaran - poprawil go Trent. - Widze, ze znalezliscie sprzet do nurkowania. A ponton? - skrzywil sie. - Przegapiliscie! Obaj jency spojrzeli po sobie. -A wlasnie - rzekl dobitnie Trent - trzeba bylo poszukac. Gdybyscie znalezli i zniszczyli, mielibysmy odcieta droge na jacht. A tak to mamy szczescie, czego o was nie mozna powiedziec - dorzucil, wyjmujac noz z pochwy na karku. Bawil sie nim przez chwile. Slonce odbilo sie w wypolerowanym ostrzu. Zolnierz z lewej jeknal z przerazenia, gdy noz wbil sie w pien o centymetry od jego glowy. - I o tym tez Ortega nie powiedzial? - ni to zapytal, ni stwierdzil Trent. Wyrwal noz z pnia i przykucnal przy "bokserze". -Ilu was jest? Mow, gdzie sa, a moze ocalisz im zycie. Jesli sam znajde, bede musial ich zabic. Jesli sklamiesz, nie przezyjesz dnia. Wypruje ci bebechy. Filipinczyk spojrzal niepewnie na swego towarzysza. -Licze do pieciu - ostrzegl Trent. Drugi zolnierz zaklal i zdecydowal sie mowic. -Jest jeszcze dwoch oprocz nas. Pilnuja obu krancow lachy. -Dwoch? Na pewno? Mow prawde, jesli chcesz jeszcze troche pozyc. -On nie klamie - wtracil "bokser". - Jest jeszcze dwoch. Reszta przeczesuje dzungle. Szukaja ciebie i kobiety. A wiec tak brzmial rozkaz Ortegi. -A dlaczego? - spytal Trent. - Po co az tyle wysilku, zeby nas znalezc? Zalatwiliscie piratow. Wykurzyliscie ich z kryjowki, to nie wystarczy? -Za piratow placa po stowie od lebka. Za ciebie i za kobiete - piec tysiecy. -Razem, czy za kazde z nas z osobna? -I jeszcze dziesiec patykow dodatkowo dla tego, kto was znajdzie. Z tym ze jesli nie zalatwimy wszystkich, to znaczy piratow i was, to nie zobaczymy ani grosza. -Nie macie szczescia, chlopcy - zachichotal Trent - a moze jednak macie - dodal - bedziecie zyc, a to chyba wazne, prawda? Choc posterunki na obu krancach mierzei byly poza zasiegiem glosu, na wszelki wypadek zakneblowal obu jencow. W plecaku znalazl troche sucharow, puszke sardynek i wode. Posilil sie, a pozniej poszedl na plaze. Tam, gdzie wyrzucily go fale, podreptal w kolko kilka razy, wytarzal sie w piasku, tak zeby nawet slepy nie przeoczyl sladow. Nie opodal zas wygrzebal spora dziure, wystarczajaco pojemna, aby zmiescila sie w niej zlozona gumowa lodz. Wrocil do swoich wiezniow. Napoil ich woda i ponownie zakneblowal. Wzial lornetke i pozornie bez wiekszego zainteresowania zaczal obserwowac wybrzeze. -Szukaja nie tam, gdzie trzeba - powiedzial do siebie. Zarzucil sprzet do nurkowania na ramie, zabral kurtke polowa i spodnie roslejszego Filipinczyka i gestem jakby uchylal kapelusza pozegnal obu jencow. -Powodzenia, chlopcy! Ruszyl w strone plazy. Szedl po wlasnych sladach przez jakies dwadziescia metrow, a nastepnie skrecil ostro w gore, na wydme, na wschod od zwiazanych zolnierzy. Kurtka mundurowa starannie zacieral slady na piasku. Z gory raz jeszcze uwaznie zbadal brzeg wyspy, upewniajac sie, gdzie wystawiono posterunki. O godzinie 8.15 nadlecial helikopter. Ortega i sir Philip wracali na miejsce akcji. Bedac na miejscu Ortegi Trent zaczalby poszukiwania od wioski. Ustawilby ludzi w tyraliere i metr po metrze przeczesalby dzungle az do morza. Z Ortega przeszli podobna szkole, wiec nie watpil, ze komandor wyda takie wlasnie rozkazy. Tymczasem brak odpowiedzi na wezwania radiowe ze strony dwojki zolnierzy, ktorych zalatwil na wydmach, moze wzbudzic pewne podejrzenia. Niewykluczone, ze Ortega wysle patrol, choc bardziej prawdopodobne jest, ze zazada od posterunkow na mierzei, aby zbadaly sprawe. Dalszy ciag latwo przewidziec. Zwiadowcy uwolnia obu zolnierzy i zamelduja o sladach na plazy. Ortega wezwie smiglowiec i osobiscie zajmie sie nowym tropem. Jesli da wiare rzekomym dowodom, nakaze poszukiwania pontonu i Zlotej Dziewczyny. Najblizszy atol znajduje sie dosc blisko, o poltora kilometra ledwie od mierzei. Tam Ortega wysle pierwszy oddzial. Pozniej zas wojsko zacznie przeczesywac dalsze wyspy. Nim jednak odnajda zwiazanych zolnierzy i podniosa alarm, minie kwadrans, a moze dwadziescia minut. W tym czasie Trent musi pokonac przesmyk dzielacy go od wyspy. Grozniejsze niz wojsko byly rekiny, ale Trent staral sie nie myslec o nich, gdy po zatarciu sladow przykucnal na brzegu. Zarzucil butle ze sprezonym powietrzem na plecy, sprawdzil regulator powietrza, nalozyl pletwy i wslizgnal sie do wody. Odplynal kawalek, tam gdzie zaczynala sie glebia. Starym sposobem pletwonurkow plunal i roztarl sline na masce - nie ma lepszej metody, by zapobiec poceniu sie szkla. Lewe ramie owinal szczelnie kurtka i spodniami od munduru. W prawej rece trzymal maczete. Do pokonania mial czterysta metrow. Niewiele, gdyby nie rekiny. Fala przyplywu oczyscila nieco wode z mulu, ale widocznosc byla slaba, zaledwie okolo metra. Trent trzymal sie dna. Tylko na niewielkim odcinku od plazy bylo ono piaszczyste, dalej zaczynal sie grzaski mul, wznoszacy sie w gore z kazdym ruchem pletw i jeszcze bardziej ograniczajacy widocznosc. Podnoszac wzrok ku gorze, Trent zobaczyl wysmukly jak cygaro ksztalt. Barakuda miala moze poltora metra. Tkwila bez ruchu tuz pod powierzchnia czyhajac na zdobycz. Rekinow nie widzial, ale czul ich obecnosc i nie mylil sie. Cztery bestie majaczyly w oddali. W przeciwienstwie do barakudy nie staly w miejscu. Instynkt nakazywal im pracowac bez przerwy pletwami. Gdy tkwia bez ruchu, ich skrzela nie filtruja wystarczajacej ilosci tlenu. Jeden z zarlaczy ruszyl w strone Trenta. Przemknal jak cien. Smukly, ponaddwumetrowy, szybki jak torpeda. Szykowal sie do ataku, ale na razie lypal tylko na ofiare szeroko rozstawionymi, tepymi slepiami. Zatoczyl krag, polyskujac biela podbrzusza. Trent sledzil go wzrokiem. Maczete trzymal w pogotowiu. Instynkt podpowiadal mu, ze powinien pierwszy rozpoczac atak, ale musial oszczedzac powietrze. Im wiecej wysilku, im glebiej, tym szybciej wyczerpuje sie zapas tlenu w butli. W najlepszym razie moze liczyc, ze powietrza wystarczy na trzy kwadranse. Do pokonania mial czterysta metrow. Mial wiec rezerwe, chyba ze zdarzy sie cos nieprzewidzianego. Nie przestawal pracowac pletwami. Rekin zataczal kola. Z kazdym kregiem byl coraz blizej celu. Ktos, kto patrzylby z boku, moglby odniesc wrazenie, ze czlowiek i bestia tancza jakis skomplikowany taniec. Zwyczajny strach napedzil adrenaline do krwi. Trent poczul ucisk w dolku i znajomy kwasny smak w ustach. Choc to nieprawdopodobne w wodzie, poczul pot na ciele. Plynal nieprzerwanie. Rekin towarzyszyl mu jak zlowrogi cien. Kiedys, gdy z ojcem mieszkali w Emiratach, widzial, jak zarlacz porwal czlowieka z rafy. Mial wtedy osiem lat, a ow czlowiek wydawal mu sie okropnie stary. Gdy ma sie osiem lat, wszyscy poza rowiesnikami wydaja sie starzy. Czlowiek stal po kolana w wodzie i rzucal siec. Trwalo to moze sekunde. Woda nagle sie zagotowala. W sloncu blysnelo bialawe podbrzusze bestii - rekin musi odwrocic sie na grzbiet, by chwycic szczekami zdobycz. Jeszcze przez chwile trwala walka. Czlowiek przylgnal do skaly. Cos krzyczal, probowal wspiac sie wyzej, gdy szczeki nastepnej bestii zacisnely sie na jego brzuchu. Ocean poczerwienial od krwi. Nad powierzchnia pojawilo sie jeszcze ludzkie ramie, jak na ilustracji z opowiadan o krolu Arturze i rycerzach Okraglego Stolu, z tym jednak ze ramie plywalo samo. Trent krzyknal wtedy smiertelnie przerazony i puscil sie pedem szukajac schronienia u boku stajennego, z ktorym wyslano go na przechadzke po plazy. Od tego czasu rekiny budzily w nim paniczny przestrach i obrzydzenie zarazem. W kwestii zarlaczy nie szedl na zaden kompromis z propagatorami idei ochrony srodowiska naturalnego. Zerknal na kompas. Sprawdzil tez czas. Minal kwadrans od chwili, gdy wlozyl maske. Rekin przyspieszyl nagle i znikl z pola widzenia. Mrok zgestnial, jakby ktos poteznym wioslem macil wode, unoszac z dna cale zwaly szlamu. Za plynna kurtyna kotlowalo sie kilka, a moze kilkanascie bestii: rekiny i barakudy szarpaly resztki krokodyla i siebie nawzajem. Jeszcze jeden ruch pletwami i Trent znalazlby sie w samym srodku koszmaru, z ktorego zapewne nie wyszedlby zywy. Skrecil i zanurzyl sie glebiej. Plynal tuz nad dnem, ocierajac brzuchem o sliski mul. Tuz nad nim znow przemknal zlowrogi cien. Korcilo go, aby przyspieszyc. Ale kazdy gwaltowniejszy ruch mogl zwabic bestie. Im glebiej sie zanurzal, tym szybciej wyczerpywal sie zapas powietrza. Jesli zas bedzie musial wyjsc na powierzchnie, to bez watpienia dostrzega go straze na brzegu. Cala operacja z pozostawieniem falszywego tropu spelznie na niczym. Staral sie wiec plynac spokojnie, co jednak przychodzilo mu z coraz wiekszym trudem. Bal sie. Zwyczajnie i po prostu ogarnal go strach. Mrok gestnial, w miare jak zblizal sie do ujscia rzeki. Widocznosc wynosila teraz nie wiecej niz poltora metra. Trent mial wrazenie, ze tkwi jakby w srodku jaskini, ktorej scian nie byl w stanie ani dotknac, ani zobaczyc. Wreszcie stalo sie to, co musialo sie stac. Na tej glebokosci zapas powietrza wyczerpywal sie znacznie szybciej. Coraz mniej tlenu docieralo do pluc. Wyjscie bylo jedno: trzeba plynac blizej powierzchni, gdzie cisnienie wody jest znacznie nizsze. Problem tylko w tym, ze tam wlasnie krazylo stado rekinow. Zlowieszczy cien wylonil sie nagle z mroku i przemknal tuz obok Trenta, ocierajac sie niemal o jego lewy bok. Po sekundzie rekin zawrocil. Tym razem natarl z prawej. Jeszcze nie atakowal, szykowal sie dopiero. Trent dostrzegl biale podbrzusze i grozna paszcze. Pozniej zas jak na zwolnionym filmie paszcza rozwarla sie, ukazujac rzedy ostrych jak brzytwa trojkatnych zebow. Trent bez namyslu cial maczeta. Celowal w gardlo zarlacza. Zdawal sobie sprawe, ze w tej walce nie jest faworytem. Wcisnal miedzy szczeki bestii lewe ramie, owiniete filipinskim mundurem. Rekin szarpnal sie najpierw do tylu, a nastepnie natarl na czlowieka. Trent zostawil maczete i chwycil noz. Raz po raz cial leb bestii. Woda wokol zaczerwienila sie od krwi i Trent mial swiadomosc, ze lada moment zwabi to inne rekiny. Musial wiec jak najszybciej zakonczyc walke. Takze dlatego, ze ze zbiornika coraz mniej powietrza doplywalo do przeciazonych pluc. Na skutek szamotaniny z dna uniosly sie cale tumany mulu, mrok zamienil sie w ciemnosc. Trent cial nozem na oslep, caly czas z reka w paszczy potwora. Gdyby wyrwal ramie, bestia rzucilaby sie znow do ataku. Jeszcze chwila, a sily go opuszcza z braku tlenu. Wtedy zdal sobie sprawe, ze jednak zwyciestwo nalezy do niego. Rekin juz nie napieral, wyraznie slabl. Trent wyrwal reke z paszczy, chwycil maczete i odepchnal potwora. Teraz za wszelka cene nalezy jak najszybciej opuscic pole walki, nim zjawia sie zwabione krwia i szamotanina kolejne bestie. Mocnym pchnieciem pletw Trent skierowal sie ku powierzchni. Zrzucil aparat tlenowy, siegnal po chrapy umocowane przy masce. Tuz pod powierzchnia wody wyrownal. Na zewnatrz wystawala tylko rurka do oddychania. Pierwszy haust swiezego powietrza naplynal do zmeczonych pluc. 17 Fala przyplywu spietrzyla wody rzeki, ktora wylala, zatapiajac skraj dzungli po obu stronach ujscia.Prad zepchnal Trenta nieco na wschod od nurtu. Nie wynurzajac sie, wplynal miedzy mangrowe. Trzy zlowieszcze pletwy pruly wode tam, gdzie przed chwila rozegrala sie smiertelna walka. Strach i obrzydzenie podpowiadaly Trentowi, by wynurzyl sie na powierzchnie i jak najszybciej wyszedl z wody. Rozsadek nakazywal spokoj. Na brzegu grozilo nowe smiertelne niebezpieczenstwo - Ortega gesto wystawil czujki. Trent pamietal o tym, plynal wiec ostroznie. Wulkan pomrukiwal groznie i nawet pod warstwa wody slychac bylo stekniecia i dudnienia. Juz dzisiejszej nocy Trent poprowadzi dziewczyne ku zboczu gory. Zastanawial sie, jak daleko siegaja strumienie lawy. Los sprawilby okrutna niespodzianke, gdyby okazalo sie, ze mimo wysilkow i poswiecenia nie uda sie im uciec droga przez zbocze wulkanu. Mangrowce staly nie tyle w wodzie ile w blotnistej mazi. Trent natrafil na platanine korzeni, podciagnal sie w gore. Najpierw wytarzal sie dokladnie w blocie, aby jak najbardziej wtopic sie w otoczenie, po czym bardzo ostroznie zaczal sie zaglebiac w dzungle. Z doswiadczenia wiedzial, ze uwage obserwatora zwraca po pierwsze ruch. Pilnie sie rozgladal i nadsluchiwal. Spodziewal sie, ze Ortega rozstawil straze na skraju dzungli. W Ameryce Poludniowej czy na Karaibach bylby juz zgubiony. Chmary ptactwa podnioslyby sie z wrzaskiem, zdradzajac obecnosc intruza. Na Filipinach na szczescie ptakow jest niewiele. Na blotnistej mazi wyraznie odbijaly sie krokodyle slady. Gady, wygladajace jak przerosniete jaszczurki, lezaly bez ruchu w kaluzach. Gromada krabow spiesznie ustapila Trentowi z drogi. Tylko moskity nie objawialy strachu przed czlowiekiem. Miliony tych owadow wisialy w powietrzu, zaklocajac cisze jednostajnym brzeczeniem. Warstwa blota dosc skutecznie chronila go przed ukaszeniami, niosla jednak inne niebezpieczenstwo. Dziesiatki pijawek przyssaly sie do ciala. Trent byl jednak zbyt zmeczony, by walczyc z robactwem. Parl do przodu, pocieszajac sie, ze gdy tylko znajdzie odpowiednia kryjowke, to pelne piec godzin poswieci na sen. O godzinie 10.30 uslyszal warkot smiglowca. Maszyna leciala nisko, kierujac sie na lache u ujscia rzeki. Trent wyobrazal sobie, jak Ortega bedzie weszyl wokol sladow, ktore mu zostawil na plazy. Filipinczyk pomaca piasek, badajac wilgotnosc, aby na tej podstawie ocenic, kiedy uciekinierzy opuscili wysepke, a pozniej dlugo bedzie obserwowal horyzont probujac ustalic, w ktora strone poplyneli. Minela juz dobra godzina od czasu, gdy Trent zwiazal obu zolnierzy, a wiec przesladowcy mogli przypuszczac, ze wraz z dziewczyna zdazyl dotrzec do najblizszego atolu. Jakby na potwierdzenie tych mysli helikopter wystartowal z lachy i wzial kurs na poludnie. Trent zakladal jednak, ze Ortega nie da sie zwiesc do konca. Owszem, zarzadzil przeszukanie okolicznych wysepek z powietrza, ale zapewne obmysliwal juz nastepny ruch. Tak przynajmniej zrobilby on sam, gdyby byl na miejscu Filipinczyka. Na skraju dzungli Trent starl z siebie bloto. Slady na drzewach moglyby wiele powiedziec Ortedze. Pijawek nie ruszal. Gdy probuje sie je oderwac, w ciele pozostaja ssawki i rana zaczyna ropiec. Lepiej wiec poczekac, az same odpadna, chyba ze sie ma zapalniczke lub zapalki. Wystarczy wtedy przytknac plomien, a pijawka natychmiast sie odrywa. Lewa reka spuchla od wysilku podczas walki z rekinem, a tam gdzie szczeki potwora scisnely najsilniej, pokazaly sie krwawe wybroczyny. Trent przezyl wiele kontuzji, wiedzial wiec, ze wkrotce ramie zesztywnieje i minie sporo czasu, nim odzyska pelna sprawnosc. Tymczasem zas zaczal sie wspinac na drzewo. Szlo mu ciezko, ale z uporem, jak pajak, posuwal sie w gore, az skryl sie wsrod listowia. Znalazl odpowiedni konar jakies dwadziescia metrow nad ziemia, usadowil sie wygodnie, opierajac plecami o pien. Przywiazal sie dla pewnosci pocietymi na pasy spodniami zolnierza i zasnal. Doswiadczenie i instynkt czlowieka sciganego nauczyly go wsluchiwania sie w dzwieki otoczenia i wylawiania tych, ktore sygnalizuja niebezpieczenstwo. Nie zwracal wiec uwagi na wrzaski malp i brzeczenie cykad ani nawet na gluche dudnienie wulkanu, gdyby jednak wsrod tych glosow rozlegly sie ludzkie kroki, na pewno ocknalby sie z najglebszego nawet snu. Erupcja byla tak silna, ze jaskinia zdawala sie trzasc w posadach. Jay zadrzala. Oczy miala otwarte, umysl ciagle jeszcze bladzil w sobie tylko znanym swiecie. Przez pelne trzy dni zyla mysla o zemscie. Wyobrazajac sobie cierpienia, jakie zada wrogom, przetrwala najgorsze tortury. Teraz zas, gdy nikt nie zadawal jej bolu, poczula sie zagubiona. Wyobraznia stracila ten jeden jedyny bodziec, ktory pozwalal trwac. Nie bito jej, nie meczono - nie pojmowala dlaczego. Odczuwala spokoj, ale spokoj byl niebezpieczny. Spokoj bowiem pozbawial ja woli przetrwania. Lezala bez ruchu. Jej oddech stawal sie coraz wolniejszy... Wulkan znow zadudnil, ziemia zadrzala, w pieczarze posypaly sie kamienie. Strzaly rozdarly cisze. Trent obudzil sie natychmiast. Zolnierze przeczesywali las. Byli okolo kilometra na polnoc. Szli gesta tyraliera, rozciagajaca sie od rzeki az po pola kasawy na skraju wioski rybackiej. Trent przypuszczal, ze gdy zolnierze dojda do wioski, tyraliera zmieni kierunek, skreci ku rzece, zamykajac siec, a on znajdzie sie w samym srodku. Jesli uda mu sie wymknac, to Ortega bedzie musial uwierzyc, ze istotnie razem z dziewczyna zbiegl pontonem. Czekalo go trudne zadanie. Zbadal ramie. Opuchlizna sie powiekszyla. Obejrzal rane na udzie. Bywalo gorzej - pocieszyl sie. Opuscil sie na rekach na nizsza galaz. Poszlo niezle. Uznal, ze jesli nie bedzie forsowal ramienia, to wszystko bedzie w porzadku. Kontuzja, choc bolesna, ominela na szczescie kosc. Zeslizgnal sie na ziemie. Jeszcze raz wsluchal sie w glosy dobiegajace z oddali. Ocenil, ze ma mniej wiecej pol godziny, zeby cos postanowic. Najpierw skierowal sie miedzy mangrowce, w miejsce gdzie ladowal po przeprawie. Z ulga stwierdzil, ze fale zatarly wszelkie slady. Przykucnal miedzy drzewami i starannie odsunal zbutwiale liscie. Pod nimi zalegala warstwa ciemnego blota. Nabral pelna garsc i zaczal nacierac cale cialo: twarz, piersi, ramiona. Gdy skonczyl nakladanie "barw ochronnych", starannie zatarl slady. Wyprostowal sie i wzial gleboki oddech przez nos. Zapamietywal won dzungli - mdly zapach butwiejacych lisci, slodkawy zywicy, gorzkawy aromat paproci i przenikajacy wszystko ostry odor siarki wydobywajacy sie z krateru. Najlzejszy nawet slad obcej w tym otoczeniu woni bedzie sygnalem ostrzegawczym. Lesne sciezki byly pelne pulapek zastawionych przez piratow. Zolnierze przeczesujacy dzungle uzbroili sie w dlugie kije i dokladnie badali grunt. Trent musial zastosowac inna taktyke - stapal po korzeniach, tam gdzie nie sposob ukryc mine czy pulapke. Uwaznie badal wzrokiem grunt, zanim zrobil nastepny krok. Caly czas pilnie obserwowal gestwine, nadsluchiwal i wietrzyl jak zwierz szukajacy luki w nagonce. Owszem, w tyralierze byly slabe ogniwa. Nie wszyscy zolnierze mieli jednakowe doswiadczenie i znali dzungle. Jesli trafi na slaby punkt - przejdzie, jesli nie - zwyciestwo nalezec bedzie do Ortegi. Tam jednak, gdzie rzadzi przypadek, doswiadczenie nie ma znaczenia. Trent musial sie zdac na szczesliwy traf. Tymczasem kanonada trwala nieprzerwanie. Wystarczylo, by wiatr zaszelescil listowiem i natychmiast w tym kierunku szla cala seria. Nikomu nie zalezalo, by wziac go zywcem. Chodzilo o to, by wyeliminowac go raz na zawsze. Tego oczekiwal sir Philip i za to obiecal sowita nagrode. Nagle Trent stanal przed przeszkoda nie do przebycia - wielki sprochnialy pien, krolestwo jadowitych mrowek, ktorych gromady strzegly swego terytorium. Nie mogl go przesadzic jednym skokiem ani przejsc po nim, poniewaz zostawilby slady, po ktorych wojsko wytropiloby go natychmiast. Mrowki zas wykluczaly ukrycie sie pod obalonym drzewem. Nawolywania zolnierzy slychac bylo juz calkiem wyraznie. Nie mogli byc dalej niz jakies sto metrow. Trent uznal, ze przeszkoda nie do przebycia to zarazem szansa. W tym bowiem miejscu gesta tyraliera musi sie rozstapic. A wiec znalazl luke w nagonce. Obszedl pien i skryl sie w gestwinie paproci. Postanowil, ze gdy nadejdzie pora, odwroci uwage przeciwnika celnie rzuconym kamieniem i wtedy przeslizgnie sie przez kordon. Obejrzal sie upewniajac, czy gestwina daje wystarczajace schronienie przed wzrokiem przesladowcow i wtedy dostrzegl inne niebezpieczenstwo. Krolewska kobra sykiem oznajmiala niezadowolenie z obecnosci intruza, ktory smial zaklocic jej wypoczynek po nocnej wyprawie na zer. Szykowala sie do ataku, unoszac leb pokryty luskami, ktore w gornej czesci przypominaly okulary krotkowidza. Trent odskoczyl i nagle ziemia zapadla mu sie pod stopami. Zsuwal sie do dolu, ktorego dno bylo najezone ostrymi jak kolce kolkami z bambusa. Trafil na piracka pulapke, jakich wiele urzadzono w dzungli, by zapobiec nieproszonym wizytom. Trent staral sie powstrzymac smiertelny zjazd. Chwytal sie traw, wbijal palce w grunt. Na prozno. Osuwal sie w przepasc pelna ostrych kolkow, ktore za chwile rozoraja cialo. Bedzie mial szczescie, jesli zginie na miejscu. W przeciwnym razie przelezy na dnie dlugie godziny, a moze dni, cierpiac katusze oczekiwania na smierc, od ktorej nic go nie uratuje. Ostatnim wysilkiem wyciagnal noz z pochwy na karku i wbil w ziemie. Wsparl sie na nim jak alpinista na haku umocowanym w skalnej szczelinie. Sypka ziemia nie dawala jednak zadnego oparcia. Noz cial grunt jak maslo i Trent mogl tylko miec do siebie pretensje, ze zawsze dbal o to, by ostrze bylo gladkie. Dol mial prawie cztery metry glebokosci. Kolki wystawaly na pol metra i to wystarczalo, by przebily cialo. Umieszczono je gesto, jeden przy drugim. Krag zolnierzy zaciesnial sie. Z trzydziestu, a moze mniej metrow od pulapki dobiegal szelest rozgarnianych chaszczy. Ogarniety panika Trent chcial wolac o pomoc. Opanowal sie jednak. Zolnierz, ktorego zwabilby krzykiem, wytracilby mu noz z dloni, a potem patrzyl spokojnie, jak pozbawiony oparcia zbieg osuwa sie w jame. Dziewczyna pewnie umarlaby z pragnienia i glodu albo zginela lamiac kark przy pierwszej probie opuszczenia pieczary. Wnuczka wielkiego sir Philipa! Trent nienawidzil go jak nikogo w zyciu. Nowy dzwiek rozlegl sie w poblizu. Trzasnela galaz pod wojskowym butem. Trent zrozumial, ze zostaly mu tylko sekundy. Noz nie dawal juz zadnego oparcia, a ciezar ciala spychal go na zaostrzone bambusy. Spojrzal w dol i nagle dostrzegl szanse ratunku. Ten, kto wbijal kolki w ziemie na dnie jamy, a pozniej ociosywal je maczeta, zostawil sobie do pracy niewielka, bo zaledwie poltorametrowa wolna przestrzen. Byla ona jednak oddalona od sciany, po ktorej sie Trent osuwal. Nie mial wiec zadnej pewnosci, ze akurat tam trafi. Musial zaryzykowac. Oburacz wsparl sie na nozu. Stal wysunela sie z ziemi i nie bylo juz odwrotu. Upadek trwal mniej niz mgnienie oka. Trent wyladowal na lewej stopie, o centymetry od pierwszego rzedu bambusow. Zachwial sie pod wlasnym ciezarem. Sila upadku przygiela go ku ziemi i przez ulamek sekundy widzial, jak bambusowe ostrze z predkoscia ekspresu zbliza sie prosto do jego oka. Pomogl mu instynkt, bo gdy wydarzenia nastepuja blyskawicznie, nie moze byc mowy o swiadomym dzialaniu. Rzucil sie do tylu, a jednoczesnie chwycil reka bambus, ktory wlasnie mial przebic mu oko. Wytrzymal. Podparl sie druga reka i wreszcie stanal na obu nogach. Upadek, strach, a moze znow instynkt sprawily, ze wstrzymal oddech. Przez chwile trwal nieruchomo. Szmer rozgarnianych lisci pobudzil go jednak do dzialania. Podniosl noz, ktory wypuscil przy upadku, wytarl kciuk i palec wskazujacy prawej dloni, by ostrze, gdy trzeba bedzie nim cisnac, nie wyslizgnelo sie z reki, zrobil krok do tylu, by miec wiecej miejsca na zamach, i czekal. Nad krawedzia pokazala sie najpierw kolba automatu M- 16, a po chwili zajrzal do dolu Filipinczyk. Ciekawosc na jego twarzy ustapila miejsca zadowoleniu, gdy zobaczyl nagiego czlowieka w pulapce. Wiezien byl bezbronny, bo niewielki noz, ktory trzymal w dloni, nie stanowil zadnej grozby. Zolnierz obliczal juz w myslach, ze za nagrode, ktora oto przyznal mu szczesliwy los, kupi kawal ziemi w rodzinnej wiosce na Luzonie, najmie ludzi do pracy, a sam, otoczony dostatkiem, zajmie sie plodzeniem potomstwa. Nie wiadomo, czy zdazyl zauwazyc nagly blysk noza, ktory cisniety z jamy pokonal cztery metry w gore i przebil mu gardlo. Odruchowo jeszcze siegnal do szyi, jakby chcial wyrwac smiertelne zadlo, zachwial sie nad krawedzia przepasci i zwalil w dol. Trent ogladal upadek jak zdjecia w zwolnionym filmie. Widzial, jak cialo zolnierza nadziewa sie na bambusowe ostrza i jak pod wplywem smiertelnego skurczu z ust nieszczesnika tryska tresc zoladkowa. Opanowal obrzydzenie i zbadal puls ofiary. Zadnego sladu zycia. Wyciagnal noz. Poczul nagle mdlosci. Uspokoil sie. Zmienil nieco polozenie ciala, tak aby bambusowy kolek utkwil dokladnie w otwartej ranie po uderzeniu nozem, i zaczal sie modlic. Samego go zaskoczylo, gdy w zakamarkach pamieci zaczal szukac slow pacierza, ktorego nie mowil od dziecinnych lat. Znow siegnal po noz i wprawnym ruchem cisnal bron w gore, mierzac jakis metr ponizej krawedzi jamy. Nastepnie wyciagnal z pochwy maczete swojej ofiary i wbil gleboko w sciane na wysokosci piersi. Wystajaca rekojesc owinal kawalkami spodni, ktore wczesniej sluzyly mu za line. Karabin ustawil pod sciana, kolba do gory. To byl pierwszy stopien prowizorycznej drabiny. Zlapal sie oburacz maczety i stanal na kolbie. Wyprostowany mogl z tego miejsca siegnac noza. Przytrzymal sie go jedna reka, oparl stope na maczecie i znow podciagnal w gore, pamietajac, aby kopniakiem odrzucic karabin na dno jamy. Ostroznie wychylil glowe na zewnatrz. Jedno bylo pewne. Zostalo piekielnie malo czasu. Zolnierzom nakazano, aby nie tracili kontaktu ze soba, wiec lada chwila zwroca uwage na luke w tyralierze. Wyrwal noz, znow wbil w ziemie, podciagnal sie. Byl wreszcie na twardym gruncie. Siegnal jeszcze po maczete. Oczyscil ja z wilgotnej ziemi i rzucil na galezie maskujace dol. -Tony - dobieglo z lewej strony i jeszcze kilka slow w lokalnym dialekcie. - Tony - powtorzono po chwili, a w glosie wolajacego zabrzmiala nuta niepokoju. Trent ukryl sie za obalonym pniem. Zdazyl jeszcze zamaskowac zeschlymi liscmi slad po nozu. Znow zawolano. Tym razem z drugiej strony. Nastala chwila ciszy, gdy zolnierze nadsluchiwali odpowiedzi. Po chwili rozlegl sie trzask wlaczanego radia. Skladano regulaminowy meldunek o zaginieciu. Dalszy ciag byl prosty do przewidzenia. Za chwile obaj zolnierze - ten z lewej i ten z prawej - odkryja jame. Jesli Trent nie zniknie, gra bedzie skonczona. Ruszyl przed siebie na czworakach. Gdyby wstal i zaczal biec, natychmiast by go dostrzezono, gdyby sie czolgal, odkryto by slady, posuwal sie wiec jak zwierze na czterech lapach, pilnie uwazajac, by nie zostawic sladow. Za pierwszym drzewem przylgnal do ziemi. W sama pore. Pierwszy z zolnierzy wylonil sie z gestwiny, okrazyl obalony pien, zobaczyl dol i krzykiem ostrzegl towarzysza, ktory przedzieral sie z drugiej strony. Zaklal na widok zwlok. Drugi nerwowo wlaczyl radio i pospiesznie przekazal wiadomosc. Trent znajdowal sie piec, najwyzej szesc metrow dalej. Wstrzymal oddech i trwal bez ruchu czekajac na wlasciwy moment. Gdy obaj zolnierze pochylili sie nad jama, rzucil sie miedzy drzewa. Strach dodal mu sil i w pare sekund byl juz poza zasiegiem wzroku. Wtopil sie w gaszcz. To, co nastapilo potem, rozegralo sie w ulamku sekundy. Padl strzal. Kula przeszla o centymetry od prawego ramienia Trenta. Przeklal wlasna glupote. Bylo niemal oczywiste, ze chytry Ortega ustawi swoich zolnierzy w dwa rzuty, aby w razie czego uzupelnic luki w tyralierze. Trent padl na ziemie, przekoziolkowal, a gdy podniosl wzrok, zobaczyl przed soba uzbrojonego po zeby Filipinczyka. W tej sytuacji sprobowal swych talentow aktorskich i odegral mala teatralna etiude. Najpierw opuscil glowe w glebokim poklonie, potem wzniosl rece do gory w blagalnym gescie, nastepnie opuscil ramiona, uderzyl czolobitnie nosem w blotnista ziemie i zlozyl dlonie na plask miedzy stopami zolnierza. Caly czas pojekiwal z cicha, jakby prosil o litosc. Filipinczyk zasmial sie pogardliwie i podniosl bron. Nagle Trent z calej sily szarpnal przeciwnika za stopy, zwalajac go na plecy. Zaskoczony zolnierz wypuscil bron z reki. Trent skoczyl, ale tamten zdazyl juz odkrecic sie na bok, wiec gdy zwarli sie w smiertelnym uscisku, Trent znalazl sie pod Filipinczykiem i poczul na gardle zelazny uscisk. Przeciwnik byl silny, wypoczety, syty i mlodszy o co najmniej pietnascie lat. Trent mial swieza rane na udzie i kontuzjowane ramie. Jednak Filipinczyk walczyl tylko o nagrode, Trent zas o zycie, i chyba to przewazylo szale. Udalo mu sie wsunac rece miedzy ramiona przeciwnika i rozerwac stalowy uscisk. Zlapal oddech. Zamierzyl sie piescia w twarz Filipinczyka, ten jednak zrobil unik i trafil Trenta lokciem w szczeke. Cios byl mocny. Trent stracil ostrosc widzenia. W szamotaninie przewrocili sie na bok i wtedy Filipinczyk zobaczyl noz za plecami Trenta. Chwycil go i podniosl, by uderzyc z rozmachem. Trent znow urzadzil teatr. Udal, ze stracil sily i opadl na ziemie. Filipinczyk skrzywil sie z pogarda i przykleknal, aby zadac cios z calej sily. Gdy zamachnal sie nozem, prawe kolano Trenta trafilo go w krocze. Zwinal sie w bolu, Trent zas skoczyl mu na kark i z calej sily zaczal cisnac tetnice szyjna. Po chwili zwalil sie ciezko obok ciala zolnierza. Patrzyl nie widzacymi oczami na gestwine lisci. Byl skrajnie wyczerpany. Oprzytomnial, gdy wulkan zadudnil raptem ze zdwojona sila. Powodzenie planu, ktory z uporem realizowal, zalezalo ostatecznie od tego, czy Ortega uwierzy, ze razem z dziewczyna zbiegli w strone morza. Wlasnie dlatego musial tak starannie zacierac slady walk. W jamie bylo to stosunkowo latwe. Wystarczylo ulozyc martwe cialo tak, aby wydawalo sie, ze smierc nastapila, gdy zolnierz spadl na zaostrzone bambusowe kolki. Teraz bedzie trudniej. Mial tylko nadzieje, ze nikt nie zwrocil uwagi na strzal, bo w dzungli bylo je slychac raz po raz. Drzacymi rekami Trent przeszukal mundur Filipinczyka. W tylnej kieszeni znalazl scyzoryk z dwoma ostrzami, wyposazony dodatkowo w rodzaj srubokretu, otwieracz do butelek, pilnik, miniaturowa pile i rodzaj ostrego szydla. Tym ostatnim naklul lydke trupa w dwoch miejscach. Otworzyl nastepnie ostrze i zdecydowanym ruchem rozdarl nogawke odslaniajac miejsca uklucia. W obu przecial skore na ksztalt krzyza i nacisnal mocno palcami, by trysnela krew. Za malo. Jeszcze raz zrewidowal kieszenie, szukajac tym razem zapalniczki. Znalazl. Zapalil i zblizyl plomien do pijawki, ktora przypiela mu sie do piersi. Oderwal ja i wycisnal krew na naciecia na martwym ciele. Rozsmarowal jeszcze nieco krwi na wargach i rekach trupa. Sprawdzil uwaznie. Wystarczy. Starannie zatarl slady walki. Calosc robila teraz dosc przekonywajace wrazenie. Problem polegal tylko na tym, czy do takiego samego wniosku dojdzie Manolo Ortega. 18 Ciala czterech Chinczykow i drugiego oficera z Ts'ai Yen poddano szczegolowym ogledzinom. Zdjeto odciski palcow, pobrano probki krwi i zrobiono zdjecia. Kazuko Tanaka oswiadczyl, ze osobiscie odwiezie to do laboratorium policyjnego w Madrasie. Macki Wong Fu siegaja wszedzie - wyjasnil - a jest to przeciez niezwykle wazna dokumentacja dla dalszego sledztwa.Ortega wrocil do wioski o zmierzchu. Przylecial smiglowcem. Sir Philip czekal na przystani. Wygladal tak, jakby nie odczuwal ani zaru lejacego sie z nieba, ani tropikalnej wilgoci. Na szarym garniturze nie widac bylo jednej zmarszczki, na koszuli sladu potu, a buty blyszczaly tak, jakby dzien spedzil w klimatyzowanym biurze, a nie na skraju dzungli. -Jeden z moich ludzi wpadl do dolu - rzekl ponuro Ortega. -Zginal? -Wlasnie. Sir Philip wyjal notes i zlocony olowek. Starannie, jakby szykowal probke na konkurs kaligrafii, dopisal nazwisko do listy ofiar, ktorych rodziny otrzymaja odszkodowanie. Byly tam juz nazwiska dwoch zolnierzy, ktorzy zgineli przy ataku na wioske, i kaprala, ktory wszedl na mine przy przeczesywaniu dzungli. Cztery ofiary smiertelne liczac z ostatnim nieszczesnikiem. Osobno zapisywal rannych. Na razie jedno nazwisko - zolnierza, ktoremu pocisk urwal noge. -Jak to sie stalo? - spytal sir Philip obojetnym tonem. -Moze ten czlowiek go popchnal. -Tak pan mysli? -Musze brac pod uwage kazda mozliwosc - Ortega wzruszyl ramionami. Machnal dlonia, by odpedzic szczegolnie natretnego moskita. - Czytal pan przeciez zyciorys Trenta. Wie pan, co on potrafi. Zawsze i ze wszystkiego wychodzi calo. Niezniszczalny. -Nie ma ludzi niezniszczalnych, komandorze. -To tylko teoria. Wielu chcialo go wykonczyc. Nikomu sie nie udalo, a wiekszosc pozegnala sie z zyciem. Tymczasem melduja mi, ze jeden z moich zolnierzy z drugiego rzutu nie odpowiada na wezwania przez radio. Niech pan popatrzy... - Ortega wyjal mape i nakreslil prosta linie od dolu do wioski. - Moj czlowiek stal dokladnie na tej linii - pokazal punkt mniej wiecej w polowie drogi. - Nakazalem przeszukanie, ale na wyniki trzeba bedzie poczekac do rana. Wulkan steknal i w ciemniejace niebo strzelil ognisty plomien. Sir Philip odruchowo podniosl wzrok, ale wydawalo sie, ze nie dostrzega potegi zywiolu. Jego mysli byly zajete analizowaniem sytuacji. Zakladal, ze sprawa Trenta i wnuczki zostanie ostatecznie zalatwiona podczas ataku na oboz piratow. Tymczasem minelo juz trzydziesci szesc godzin od zdobycia wioski, a sprawa nadal byla otwarta. Likwidacja gniazda piratow stanowila pewien sukces. Odzyskal twarz, ale nie do konca. Rzecz bedzie mozna uznac za zamknieta dopiero wtedy, gdy zostana usuniete wszelkie slady porwania, krotko mowiac, gdy Jay i Trent znikna z powierzchni ziemi. -Tak pan mysli, komandorze? - spytal obojetnym tonem. - Uwaza pan, ze Trent posuwa sie w tym kierunku? -Wlasnie. Wulkan nagle zamilkl. Cisza, jaka zapanowala, wydawala sie wrecz nienaturalna. -A dlaczego mialby isc w tym kierunku? - spytal wreszcie sir Philip i spojrzal na oficera. Ortega stal bez ruchu wpatrujac sie w milczacy wulkan. - Dlaczego? - powtorzyl pytanie sir Philip, zmuszajac Ortege do uwagi. - Trent to Anglik. Dlaczego mialby wracac ta wlasnie droga? -Jego ojciec pochodzil z Irlandii. Byl katolikiem - odparl Filipinczyk. -Niezwykly powod - skomentowal sir Philip z usmiechem. -Pozornie - odparl Ortega. - Powiedzial pan, Anglik, bo o tym napisano w informacji, ktora dostal pan z Londynu, ja jednak moge panu powiedziec wiecej. Otoz jego ojciec zastrzelil sie, gdy wyszly na jaw pewne naduzycia finansowe. Matka zginela w wypadku samochodowym kilka miesiecy pozniej i nie byl to przypadek. Ortege zawsze interesowala psychologia. Zastanawial sie, jakie skazy w psychice powoduja, ze ktos staje sie terrorysta, a ktos inny z narazeniem zycia potrafi walczyc o wolnosc. Przywiazywal wage do analizy psychologicznej przeciwnika. Dzieki temu nieraz udawalo mu sie przechytrzyc muzulmanskich powstancow na Mindanao i komunistycznych rebeliantow na polnocy. Rozumial ich motywy i potrafil wyciagac wnioski. Teraz staral sie znalezc klucz do postepowania Trenta. Wiedzial, ze od tego zalezy zwyciestwo i nagroda - sto tysiecy dolarow od sir Philipa. Taka suma to na Filipinach caly majatek, wobec ktorego sympatia, jaka darzyl Trenta, przestawala miec jakiekolwiek znaczenie. Scigal go juz trzydziesci szesc godzin. Trent musi byc zmeczony. Zmeczony czlowiek popelnia bledy. Rozlegl sie sygnal radiotelefonu. Ortega podniosl aparat do ucha. Sluchal uwaznie. -Sierzant melduje - powiedzial po zakonczonym polaczeniu - ze znalezli tego zolnierza, o ktorym panu mowilem. Wyglada na to, ze zmarl od ukaszenia zmii. Kazalem niczego nie ruszac. Sam chce sprawdzic na miejscu. Stal jeszcze przez chwile patrzac na dzungle. O zmierzchu wydawala sie bardziej nieprzenikniona i tajemnicza. -Tylko ci, ktorzy kochaja dzungle, sa ekologami - stwierdzil. Skinal na jednego z zolnierzy i ruszyl ledwie widoczna sciezka. Trent ukryl sie w kepie paproci na skraju wioski. Pogorzelisko jeszcze dymilo i won spalonego drewna mieszala sie z odorem siarki. Wiatr ustal, nic wiec nie zaklocalo przedwieczornej ciszy. Z daleka zobaczyl, jak Ortega okraza rumy domu tuz przy rzece i zaglebia sie w las. Za oficerem szedl zolnierz. Trzej inni oraz pilot stali przy helikopterze. Nieco dalej widac bylo ochroniarza sir Philipa. Trent domyslil sie, ze musi on byc na przystani. Z lewej strony mial urwisko, ktore z tej perspektywy przypominalo gigantyczna twarz z jednym tylko oczodolem - wejsciem do jaskini. Nie zauwazyl, aby z tej strony wioski postawiono straze. Byl spiacy i zmeczony. Ale przejscie w swietle dnia byloby zwyczajnym samobojstwem. Postanowil wiec poczekac, az zapadnie noc, a dudnienie wulkanu zagluszy kroki. Wulkan tymczasem milczal. Z daleka dobiegaly strzepy rozmow ludzi w mundurach. Trent zorientowal sie, ze znaleziono ostatnia ofiare, i domyslil sie, ze Ortega postanowil osobiscie sprawdzic wszystko na miejscu. Wprawdzie bez badan laboratoryjnych niczego nie bedzie wiedzial na pewno, moze jednak nabrac podejrzen. Trent zastanawial sie, czy Li wtajemniczyl Ortege w szczegoly, czy przyznal sie, ze dziewczyna to jego wnuczka. Po drodze zabral ze skrytki na brzegu rzeki trzy puszki konserw i line. Mial nadzieje, ze po posilku Jay nabierze dosc sily, by rozpoczac wedrowke wokol wulkanu. Jay tymczasem wedrowala wyobraznia zupelnie gdzie indziej. Nie zauwazyla nawet, ze zaczelo zmierzchac. Lezala bez ruchu na lewym boku, skulona jak dziecko i jak dziecko niczego nieswiadoma. W pewien sposob upodobnila sie do wulkanu. On tez jakby przygasl. Z tym jednak ze wulkan gromadzil teraz sily, by wybuchnac z nowa moca, podczas gdy ona nie miala w ogole energii. Snop swiatla z latarki zasygnalizowal powrot Ortegi. Sir Philip nadal siedzial nieruchomo jak posag. Jak on to robi - pomyslal mlody oficer - ze nawet moskity traktuja go z respektem. Brzeczacych owadow jakby przybylo wraz z nastaniem nocy. Wylegly ich cale chmary i trudno bylo sie opedzic. Pilot zamknal sie w kabinie smiglowca i klal jak szewc. Trzej zolnierze, ktorych Ortega zostawil dla ochrony sir Philipa, nie wytrzymali i odeszli daleko od brzegu rzeki, szukajac nieco spokojniejszego miejsca. Goryl sir Philipa drapal sie bez przerwy i bez skutku probowal odganiac owady. Tylko sir Philip stal spokojnie, jakby miedzy nim a cala nawiedzona przez moskity reszta swiata wznosila sie niewidzialna kurtyna. -I czego sie pan dowiedzial? - spytal takim tonem, jakby odpowiedz wcale go nie interesowala. -Niewiele. W obecnosci magnata Ortega czul sie nieswojo. Od samego poczatku sir Philip go oniesmielal. Teraz tez Ortega odwrocil wzrok i spojrzal z nadzieja na wulkan, jakby liczyl, ze z krateru zaraz buchnie plomien i poleje sie lawa, co wybawiloby go z klopotu. Wulkan jednak milczal. Ortega przykucnal na brzegu rzeki, wzial pare kamykow i zaczal rzucac bez celu przed siebie. Sledzil wzrokiem pociski, az przypadkiem spojrzal na obuwie finansisty. Recznie szyte pantofle byly tak wyczyszczone, ze az blyszczaly w mroku. Przyszlo mu do glowy, zeby wziac garsc szlamu i zrobic porzadek z ta elegancja. Opanowal sie jednak. Zart bylby nie na miejscu i zbyt niebezpieczny. -No coz - odparl wreszcie na pytanie - wyglada to na ukaszenie zmii. Wyraznie dwa uklucia klow i glebokie naciecia skory na ksztalt krzyza. Chlopak probowal sie ratowac. Mial takze krew na wargach, co swiadczyloby o tym, ze chcial wyssac jad. Widac jednak, ze chyba za pozno sie zorientowal. -Mam wrazenie, ze pan nie wierzy, iz byl to wypadek. Ortega obserwowal nadal milczacy wulkan. -Nie moge wykluczyc, ze tak rzeczywiscie bylo, ale pewnosci nie mam. Tylko jedno nie ulega watpliwosci - ten chlopak nie zyje. A jak zginal? Ostateczna odpowiedz na to pytanie moze dac tylko analiza krwi, a do tego potrzebne jest laboratorium. Trent, jesli to jego dzielo, tez o tym wie. Trent jest przebiegly. Niech pan wezmie tego w dole. Wszystko wskazuje na to, ze wpadl do niego przypadkiem i ze zginal, bo bambusowy kolek przebil mu gardlo. Niby logiczne, ale Trent jest mistrzem w poslugiwaniu sie nozem. Rzuca nim celnie na kilka metrow. Niemal zawsze mierzy w gardlo. Nie mozna wiec wykluczyc, ze najpierw zabil tego faceta, a pozniej upozorowal wypadek. Rzucil kamyk do wody i przez chwile patrzyl na rozchodzace sie kola. -Pytan jest wiecej niz odpowiedzi - ciagnal - moze rano dowiem sie czegos nowego. Teraz juz za ciemno, by dokladnie wszystko zbadac. Po wschodzie slonca jeszcze raz obejrze i dol, i miejsce, gdzie znaleziono tego drugiego nieszczesnika. Jedno moge tylko powiedziec: Trent jest zawodowcem. Najlepszy z najlepszych. -Zabrzmialo to tak, jakby zamierzal sie pan poddac, komandorze. -Zle mnie pan zrozumial, a moze jestem zbyt zmeczony. Ale jeszcze jedno - jesli pan pozwoli - sir Philipie. Szczerze panu powiem, ze do konca nie rozumiem, co jest grane. O co panu wlasciwie chodzi? Sir Philip zbyl natarczywosc oficera. Wyjal notes i olowek w zloconej oprawie. -A wiec jak sie nazywa ten czlowiek? - zapytal. -Pieniadze to nie wszystko - rzekl Ortega niby bez zwiazku. -To prawda, ale ulatwiaja wiele spraw - dorzucil sir Philip z usmiechem. - Boi sie pan, ze Trent sie wymknie? W tym pytaniu byla ukryta grozba. Sukces Trenta to kleska Ortegi. Potrojna kleska. Po pierwsze ambicjonalna, po drugie finansowa - nie dostanie swoich stu tysiecy, a po trzecie wreszcie - i to bylo najgrozniejsze - stary Chinczyk pewnie nie puscilby tego plazem. Kariera Ortegi bylaby skonczona. Za polowe, a nawet cwierc sumy, jaka sir Philip wyznaczyl na nagrode, moglby kupic wszystkich w Manili, od ktorych zaleza dalsze losy komandora Manola Ortegi. Majac sto tysiecy moglby myslec o odpowiednim malzenstwie, ktore zapewniloby mu wlasciwe koneksje. Na Filipinach prawdziwa wladze sprawuje dwadziescia rodzin i one dziela wszystko miedzy siebie: wplywy, stanowiska, urzedy i pieniadze. Wlasnie, wszystko zaczyna sie i konczy na pieniadzach. -Wulkan pewnie niebawem wybuchnie - rzekl, zmieniajac temat. - Trzeba odeslac smiglowiec, bo potem nie wystartuje. Niech pan leci, sir Philipie. Tak bedzie najrozsadniej. -Wiem, ze pan dolozy wszelkich staran rzekl Chinczyk. Gdyby zapytal Ortege, skad ta pewnosc, ze szykuje sie erupcja wulkanu, nie otrzymalby logicznej odpowiedzi. Ortega po prostu czul, ze wulkan lada moment wybuchnie. Ufal swojemu instynktowi, dlatego tez mimo "dowodow" nie wierzyl ani w tragiczny wypadek w pulapce, ani w zmije. Czul przez skore, ze za tym wszystkim stoi Trent. Wiecej nawet, ze jest gdzies tu, w zasiegu reki. I on, Ortega, dopadlby go, gdyby tylko znal motywy dzialania przekletego Anglika i gdyby wiedzial, o co wlasciwie gra sir Philip. Ten ostatni milczal jednak, a tego pierwszego nie ma jak zapytac. Bledne kolo. Na polanie, posrodku wioski, zolnierze rozniecili ognisko. Zostalo ich ze dwudziestu. Garneli sie do ognia, bo dym odstraszal komary, a jasne plomienie dawaly poczucie bezpieczenstwa. Smiglowiec wystartowal, zatoczyl krag i wzial kurs na Mindanao. Trent zastanawial sie, czy nie powinien skorzystac ze zwyklego w takich sytuacjach zamieszania, gdy wszyscy odruchowo kieruja wzrok ku maszynie, i przedrzec sie do jaskini. Uznal jednak, ze ryzyko byloby zbyt duze. Lepiej bedzie poczekac, az odezwie sie wulkan. Obserwowal stozek gory, jakby wzrok mogl cokolwiek zdzialac. Jednak wulkan milczal. Ortega tez podszedl do ogniska. Powiedzial cos do dwoch zolnierzy, ktorzy wzieli bron i znikneli w dzungli. Trent byl ciekawy, czy Ortega uwierzyl w historie ze zmija. Ze swojego miejsca nie widzial ani urwiska, ani tym bardziej wejscia do jaskini. Ciekawilo go, ile sir Philip obiecal Ortedze. Sadzil, ze sporo. Chodzilo przeciez o zamordowanie wnuczki. Tego ostatniego faktu Ortega zapewne nie znal. Jesli zas idzie o ekstra wynagrodzenie za zlikwidowanie siedliska piratow, to zapewne nie mial zadnych obiekcji ani wyrzutow sumienia. Taki byl jego zawod - dowodzenie akcjami przeciwko powstancom, rebeliantom i terrorystom. Trent nie liczyl sie w tym rachunku. Fakt, ze obaj z Ortega przeszli podobna szkole, nie mial zadnego znaczenia, podobnie jak dwukrotna wymiana zdan. Rozmawiali przeciez w interesach, a nie z przyjazni czy sympatii. A zreszta Trent to cudzoziemiec, a za obcymi nikt na Filipinach nie przepada. Obcy oznaczaja nieszczescie. Pierwsi byli Hiszpanie. Lupili wyspy przez trzysta piecdziesiat lat. Potem przez osiemdziesiat szarogesili sie Amerykanie. Pozniej zas, choc niby odeszli, ale wiadomo bylo, ze stary Marcos rzadzil Filipinami, poniewaz mial poparcie Waszyngtonu. Trwalo to kolejne dwadziescia lat, nim wreszcie Bush uznal, ze czas skonczyc komedie. Marcos z zona Imelda znalezli azyl na Hawajach. Po Amerykanach zostala hamburgerowa kultura i korupcja. Ta ostatnia rozwija sie jak plesn wszedzie tam, gdzie kupuje sie i sprzedaje wladze. Byli jeszcze Japonczycy, ktorzy w czasie wojny okupowali wyspy. Mordowali dla czystej przyjemnosci zabijania, a tysiace filipinskich dziewczat wysylali do przyfrontowych burdeli dla wojska. Dzis zas rozwinela sie seksturystyka. Seksturysci! Trent patrzyl na wulkan i przyszlo mu do glowy, ze stosowny transparent na zboczu stanowilby wspaniala reklame. CIERPIACYM NA PRZEDWCZESNY WYTRYSK UDZIELAMY RABATU. Wlasnie, im szybciej tym lepiej. A moze napisac cos takiego, jak: ULGI DLA ZBOCZENCOW alboODWIEDZAJCIE FILIPINY - SEKSLAND DLA PRAWDZIWYCH SAMCOW. To wscieklosc sprawiala, ze zmeczony umysl snul takie mysli. Wscieklosc jest niebezpieczna. Jesli chce wyjsc z tego calo, musi zachowac spokoj, myslec precyzyjnie i nie dac sie poniesc nerwom. Ostatni zolnierze Ortegi wyszli z dzungli. Do ogniska dorzucono wilgotnych galezi, aby dym odpedzil moskity. W goracym popiele podgrzewano konserwy. Gdy tak patrzyl na krzatanine przy ogniu, przypomnialy mu sie podobne obrazy z przeszlosci - kryjowki bojownikow o wolnosc, obozy terrorystow, bazy lajdakow najprzerozniejszej masci, ktorych sledzil, z ktorymi walczyl nie dopuszczajac nigdy mysli o porazce. Trent raz jeszcze spojrzal na ciemna sylwete milczacego wulkanu. 19 Komunikaty o grozacej erupcji nadawano na wszystkich falach radiowych. Ostrzegano i apelowano do mieszkancow, by natychmiast opuscili zagrozone tereny i ewakuowali sie na wschodnia strone wyspy. Odnosilo to mierny skutek. Miejscowi nie ufali wladzom w Manili.Geofizycy sledzacy rozwoj wydarzen wyjasniali, ze przez minione dwa tygodnie sytuacja byla stosunkowo malo grozna, poniewaz nagromadzone we wnetrzu wulkanu gazy znajdowaly ujscie przez szczeline. Stanowila ona jakby zawor bezpieczenstwa. Gdy jednak lawa wypelnila szczeline, ow wentyl przestal funkcjonowac. Wtedy wulkan zamilkl, ale cisnienie wewnatrz gorotworu zaczelo rosnac. Oceniano, ze gdy osiagnie ono wartosc odpowiadajaca mniej wiecej stu tonom trotylu, nastapi wybuch. Jak wskazywaly instrumenty pomiarowe, wielkosc ta juz zostala przekroczona. Wybuch nastapi wiec lada chwila. Bez przerwy nadawano ostrzezenia przez radio. Poniewaz jednak wulkan milczal, ludnosc uznala komunikaty za jeszcze jedna probe manipulacji ze strony wladz w Manili. Ortega byl prawie pewien, ze Trent ukryl Zlota Dziewczyne gdzies na Samalach i ze sam kreci sie w poblizu pirackiej wioski. Zakladal tez, ze dzisiejszej nocy bedzie probowal przedrzec sie przez kordon. Kierujac sie prosta logika uznal, ze Trent z dziewczyna beda przekradac sie na poludnie, bo tak nakazywal rozsadek. W tej sytuacji o 19.56 wydal rozkaz, aby wojsko opuscilo wioske i obsadzilo plaze. Na wszelki jednak wypadek zostawil na miejscu, w wiosce, dwoch zolnierzy. Zajeli wyznaczone posterunki: jeden u stop urwiska, drugi, uzbrojony w karabin maszynowy, na szczycie skaly. Sam Ortega z czterema ludzmi odplynal lodzia w dol rzeki. Trent widzial motorowke. Reflektor na dziobie poblyskiwal miedzy drzewami rosnacymi wzdluz rzeki. Orientowal sie tez, gdzie znajduja sie glowne sily przeciwnika, wyraznie bowiem slychac bylo odglos maszerujacego przez dzungle oddzialu. Uznal, ze sytuacja mu sprzyja, ale postanowil zachowac ostroznosc, gdy zaczal przekradac sie w strone wejscia do jaskini. Ortega wydal wyrazny rozkaz, ze na sluzbie nie wolno palic, wiec zolnierz, ktory stal na strazy u stop urwiska, starannie oslanial papierosa. Nazywal sie Vincente Ramada. Koledzy wolali nan Ram. Gwiazdy i rozpalona lawa na szczycie krateru ledwo rozswietlaly ciemnosci i Ram nie byl pewien, czy istotnie w krzakach poruszyl sie jakis cien. Gdy jednak znow mignela ciemniejsza niz otoczenie plama, uznal, ze to z pewnoscia bezpanski pies. Ram wychowal sie na wsi i mial kiedys kundla, ktory zdechl z tesknoty, gdy jego pan zaciagnal sie do wojska. Chcial juz gwizdnac, aby przywolac zablakane zwierze, gdy dostrzegl, ze cien jest zbyt duzy jak na psa. Spocil sie z wrazenia, gdy pomyslal, ze los wreszcie sie do niego usmiechnal. W myslach zaczal juz liczyc, co zrobi z obiecana nagroda. Rece drzaly mu z podniecenia, kiedy szykowal sie do strzalu. Wstrzymal oddech, staral sie mierzyc jak najdokladniej, ale w ciemnosci nie widzial muszki na lufie. Opuscil bron. Postanowil strzelic z biodra, jak go uczono i jak widzial na roznych filmach. Stanal w rozkroku, pociagnal za spust i w tym samym momencie gora eksplodowala. Trent padl na ziemie po pierwszym strzale i blyskawicznie potoczyl sie w bok. Byl wsciekly na siebie, ze nie pomyslal, iz chytry Ortega zostawi zapewne straze w wiosce, choc latwo bylo to przewidziec. Przeciez zaraz po starcie helikoptera wyslal dwoch zolnierzy na patrol i ta wlasnie dwojka zostala w wiosce. Jesli chodzi o tego, ktory strzelil, to Trent wiedzial juz, ze stoi on jakies dwadziescia metrow od drabiny wiodacej do jaskini. Na ulamek sekundy przed erupcja wulkanu ziemia zadrzala. Pod cisnieniem gazow powstaly dwie wyrwy na szczycie: jedna tam, skad wczesniej dobywaly sie gazy, a druga po wschodniej stronie krateru. Plomienie strzelily w gore na dwiescie metrow. Cisnienie wyrzucilo strumien lawy i mase glazow. Niektore musialy wazyc co najmniej tone. Spadaly teraz z impetem na zbocze, wyzwalajac cala lawine kamieni pedzaca w strone poletek, ktore u stop wulkanu uprawiali okoliczni wiesniacy. Goracy popiol pochlonal nedzne chaty wraz z ich mieszkancami. W huku slychac bylo krzyki palonych zywcem ludzi. Ktos szukajacy barwnych porownan moglby powiedziec, ze szczelina po wschodniej stronie otworzyla sie jak zamek blyskawiczny sciskajacy spodnice na otylych ksztaltach wlascicielki, ktora obzerala sie bez opamietania. Lawa plynela wolno, ale nieprzerwanie. Najpierw jednym gestym potokiem, ktory nizej podzielil sie na szesc poteznych, ognistych jezorow. Z urwiska, ktore juz wczesniej naruszyly rakiety, zaczely odpadac wielkie kawaly skal. Wystraszony Ram rzucil sie do ucieczki. Dopiero po jakichs stu metrach opanowal sie i obejrzal za siebie, szukajac wzrokiem czlowieka, do ktorego strzelal, i sprawdzajac, co sie dzieje. W migotliwym swietle rozpalonej lawy i ogni buchajacych z rozdartego krateru wulkanu wszystko dookola zdawalo sie ruszac, plasac i tanczyc jakis piekielny taniec. Przyszlo mu do glowy, ze to prawdziwy koniec swiata, a on musi teraz zaplacic za rzez kobiet i niewinnych dzieci, w ktorej tez mial swoj udzial. Pochodzil z gleboko religijnej rodziny i wiedzial, ze zasluzyl na kare. Rodzice modlili sie za jego dusze, gdy postanowil zaciagnac sie do wojska. Teraz sam takze zaczal sie modlic, a z przerazenia poslal serie w miejsce, gdzie przed chwila widzial podejrzany cien. Serce walilo mu jak mlotem i juz nie wiedzial, co robi, gdy wyczerpawszy magazynek siegnal do pasa po nastepny. Przestal sie modlic i tylko wolal "moj Boze, Boze". Trent posuwal sie tak wolno, ze trudno bylo dostrzec ruch. Huk wulkanu tlumil wszelkie odglosy, wiec nie zauwazony zblizyl sie do zolnierza. Zaczail sie w cieniu za spalona chata i rozejrzal uwaznie, szukajac wzrokiem drugiego wartownika. Ziemia drzala jak wstrzasana konwulsjami i wszystko wokol zdawalo sie tanczyc pod dyktando wulkanu. Plomienie odbily sie od lufy M-16, gdy zolnierz puscil serie w strone urwiska. Kiedy zas Filipinczyk zaczal nerwowo zmieniac magazynek, Trent skorzystal z okazji. Wyskoczyl z ciemnosci. Brodaty, nagi - jesli nie liczyc zwoju liny - wygladal jak demon. Zolnierz padl na kolana drzac z przerazenia. Trent wymierzyl tylko jeden cios - kantem dloni w kark i zaciagnal cialo w cien za zgliszczami chaty. Zwiazal jenca, zalozyl knebel. Ram byl niewielkiej postury. Trent zdjal mu buty i zabral kurtke z mysla o Jay. Wreszcie wsunal ofiare miedzy ruiny domu. Walka sprawila, ze odeszlo gdzies zmeczenie i wrocila jasnosc umyslu. Rozejrzal sie za drugim zolnierzem, gdy przez huk wulkanu uslyszal przerazliwe wolanie. Wybuch sprawil, ze Jay oprzytomniala. Odruchowo zaslonila oczy, gdy ziemia zadrzala, a z gory posypaly sie kamienie. Wystraszona naglym blaskiem, ktory rozswietlil cala okolice, instynktownie cofnela sie w glab jaskini. W sama pore, bo na skutek wstrzasu kamienna lawina zasypala wejscie. Jay poczula ulge, gdy zapadla ciemnosc. Byla oslabiona, a udreczone cialo zaczelo domagac sie swoich praw. Poczula pragnienie. Powoli wracala swiadomosc, Przypomniala sobie, ze znalazla sie w tym miejscu za sprawa tego dziwnego czlowieka, Trenta. To on otworzyl zelazna skrzynie, w ktorej wiezila Wong Fu. Trent byl slaby i Wong Fu zaraz go udusil. Na jej oczach. Ziemia znow zadrzala i znow posypaly sie skalne odlamki. Niektore spadly tuz przy niej. Zrozumiala nagle, ze stalowa skrzynia to sen, natomiast ciemnosc, ktora ja ogarnia, to jej wlasny grobowiec. Jeszcze raz wspomniala Trenta, ale wszystko, co pamiec zachowala, to czarna, kedzierzawa broda i czarne oczy. Przeklinala go za to, ze ja zostawil, ze byl taki slaby i za to jeszcze, ze byl mezczyzna. To przez niego rozstrzelano cala jej rodzine i to wtedy, gdy ona, Jay, chciala wymierzyc im nalezyta kare. Ale to tez byl sen. Wymierzyla sobie policzek, aby odpedzic zmory, i nagle poczula pod reka butelke z woda. Przypomniala sobie, ze przyniosl ja ten czlowiek, Trent. Napila sie chciwie i wyciagajac rece "obejrzala" jaskinie. Wrocil strach, ze zginie tu, zywcem pogrzebana. Krzyknela ze strachu, przerazenia i zlosci na Trenta, ktory nie pozwolil jej rozkoszowac sie smakiem zemsty. Z nienawiscia wykrzykiwala jego imie, tupiac i bijac rekami o ziemie. W swietle strzelajacych w niebo plomieni Trent widzial, jak wejscie do jaskini sie zapada. Nie mogl jednak od razu pospieszyc na ratunek, bo byl przeciez jeszcze drugi zolnierz. Nie widzac go nigdzie u stop urwiska, Trent wydedukowal, ze musi siedziec gdzies na gorze. Ortega lubil sie zabezpieczac. Piraci wykuli w skale stopnie wiodace mniej wiecej do polowy urwiska. Dalej umocowali kilka drabin. Jednak na skutek wstrzasu ulegly one zniszczeniu i nie bylo mowy, aby ta droga dostac sie na gore. Poprzedniego rana Trent odkryl inny sposob - skalny komin, pionowa szczeline szeroka na metr, gleboka na poltora. Mozna bylo probowac wspinaczki zapierajac sie nogami i plecami. Z dziewczyna jednak bedzie niezwykle trudno. Co gorsza - zolnierz na gorze ma sie na bacznosci. Strzaly na dole z pewnoscia go zaalarmowaly. Nie wiadomo, czy porozumial sie przez radio z Ortega. Erupcja wulkanu mogla zaklocic lacznosc. Jesli jednak udalo mu sie przekazac meldunek, to Ortega przysle posilki, a wtedy Trent z dziewczyna znajda sie w sytuacji bez wyjscia. Wyobrazal sobie, jak to sie odbedzie. Przyplynie motorowka. Wojsko zajmie pozycje u stop urwiska. Zapala sie reflektory, ktore oswietla dwojke zbiegow na skale i snajperzy wystrzelaja ich jak kaczki. Ortega odetchnie z ulga, gdy dwa trupy spadna z urwiska. Dosc! Nie wolno ulegac panice. Trzeba znalezc inne rozwiazanie. Najpierw zalatwic zolnierza na gorze, a pozniej probowac wspinaczki z dziewczyna. Latwo powiedziec! Zolnierz zdaje sobie zapewne sprawe, ze poza kominem nie ma innej drogi na gore. Z drugiej jednak strony moze zakladac, ze nad tym przejsciem czuwa straznik na dole, wiec nie bedzie ryzykowal i nie podejdzie na skraj przepasci. Wlasnie. To byla szansa. Watla, niepewna, ale jedyna. Uda sie, jesli straznik na gorze nie sprawdzi komina. Lawina ustala. Trent wyciagnal Rama z ukrycia i zawlokl pod urwisko, tuz obok skalnego komina. Nalozyl nowe wiezy na jenca, w taki sposob, ze jedna reke zwiazal mu za plecami, a druga na piersi. Ram drzal ze strachu i patrzyl blagalnie na Trenta. -Nie boj sie - uspokajal go Trent - wyjdziesz z tego. Wszystko bedzie w porzadku. Gdyby Trent byl w pelni sprawny, wspinaczka nie nastreczalaby wiekszych trudnosci. Dokuczalo mu jednak ramie i rana na udzie. Mial pelna jasnosc, co i jak powinien zrobic. Dawniej, gdy byl jeszcze w Wydziale, tego typu zadania wykonywal bez wysilku. Na tym polegal jego zawod. Teraz jednak wszystko sie zmienilo. Nikt mu nie rozkazywal. Dzialal z wlasnej woli. Uswiadomil sobie, ile ofiar padlo od chwili, gdy uruchomil nadajnik. Nie chodzi o piratow. Ci zasluzyli na swoj los. Ale kobiety i dzieci w wiosce? To juz inna sprawa. Z zolnierzem na gorze tez bedzie inaczej niz z tymi dwoma, z ktorymi walczyl w dzungli. Tamte starcia byly jakby przypadkowe. Teraz zas swiadomie i z rozmyslem osacza czlowieka, szykuje sie, aby zadac mu smierc. Trent poczul ucisk w piersi. Ognie buchajace z wulkanu oswietlaly droge i Trent bez trudu znajdowal szczeliny w skale, dzieki ktorym mogl sie posuwac w gore. Huk towarzyszacy erupcji przywiodl mu na mysl kanonade artyleryjska. Bywalo, ze musial sie kryc przed ogniem wrogich baterii, ale bywalo tez, ze artyleria oslaniala go - na przyklad wtedy, gdy chodzilo o odwrocenie uwagi przeciwnika, kiedy mial dostac sie niepostrzezenie na jego tyly albo przedrzec sie przez linie frontu do swoich. Drzewo, wciskajace sie korzeniami w skalna szczeline jakies piec metrow ponizej gornej krawedzi, moglo stanowic dosc solidny punkt oparcia, ktorego wlasnie szukal, bo za wszelka cene powinien teraz wydostac sie z komina. Zrobil petle z liny i przywiazal do pnia. Stanal na niej i po omacku zaczal szukac szczeliny na gladkiej skale w lewo od komina. Byla! Niewielka, ale wystarczajaco gleboka, by wcisnac w nia ostrze maczety. Sprobowal podwazyc skalny odlam i udalo sie. Ryzykujac, ze stal nie wytrzyma nacisku, ruszyl z miejsca spory glaz, ktory wypadl i z hukiem roztrzaskal sie dwadziescia metrow nizej, u stop urwiska. Ale to byla tylko czesc planu. Teraz trzeba bylo dzialac blyskawicznie. Znalazl nastepna szczeline i znow wcisnal maczete. Tym razem miala sluzyc wlasnie jako hak. Chwytajac sie jedna reka za drzewo, zwolnil line i zahaczyl ja drugim koncem o rekojesc maczety w taki sposob, ze lina rozciagala sie teraz na skale. Mial wiec punkt oparcia na zewnatrz komina. Dosc niepewny, ale nie bylo innego wyboru. Serce podeszlo mu do gardla i az krzyknal ze strachu, gdy drzewo zachwialo sie niebezpiecznie. Podniosl glowe do gory. Nie bylo sensu patrzec w dol. Tam i tak bedzie musial spojrzec, jesli pusci lina albo korzenie nie wytrzymaja ciezaru, lub tez maczeta wyslizgnie sie ze szczeliny. Co wtedy zrobi zolnierz na gorze? Wlaczy pewnie radio i zamelduje Ortedze, ze ktos wspinal sie na skale, ale spadl. Ortega pewnie kaze mu to sprawdzic. Nazywal sie Ernesto Louis, mial dwadziescia trzy lata, a w wojsku znalazl sie dlatego, ze nie bylo innego wyjscia. Mial siedmioro rodzenstwa, wiec nie moglo byc mowy o dalszej nauce. Siedzac wysoko na skale, Ernesto myslal o nagrodzie. Dostanie ja, tylko musi rozwalic leb zbiegowi, ktory lada chwila wypelznie z komina. Tymczasem uslyszal, ze cos spada w przepasc, a w chwile pozniej okrzyk przerazenia. A wiec odpadl od skaly - pomyslal Ernesto, ale nie do konca uwierzyl w swoje szczescie. Postanowil nie podawac zadnych meldunkow przez radio, bo wtedy przysla tu kogos i trzeba bedzie nagrode dzielic z innymi, a tego Ernesto nie chcial. Teraz powinien spojrzec w dol i sprawdzic, co sie naprawde stalo. Mial latarke i line. Postaral sie o kawalek patyka, przymocowal don latarke, zapalil i wysunal swiatlo nad krawedz komina. Policzyl do dziesieciu... i nic. Nic sie nie stalo. Nikt nie strzelil, nikt nie krzyknal. Moze wiec bezpiecznie wychylic glowe. Na dole ktos lezal. Ubrany w spodenki i trykotowy podkoszulek spoczywal u stop skaly w dziwnej pozycji, z jedna reka za plecami, druga na piersi. Wygladalo to, jakby polamal konczyny na skutek upadku. Dobrze! Ale oto lezaca postac zaczela sie wiercic, ruszac glowa, przewracac na bok. W swietle latarki Ernesto zobaczyl, ze lezacy zostal spetany w taki dziwny sposob z jedna reka na piersi, druga na plecach. A wiec chodzilo o to, aby uwierzyl, ze lezacy spadl ze skaly. Ale on nie da sie wyprowadzic w pole. Ktokolwiek podrzucil tu rzekoma ofiare upadku, przekona sie, ze Ernesto Louis nie da sie przechytrzyc. Sprawca kryje sie pewnie w zalomach komina i Ernesto znajdzie sposob, zeby go stamtad wykurzyc, zwlaszcza ze wcale nie musi go brac zywcem. Nagroda nalezy sie za zywego lub martwego. Ernesto rozejrzal sie, znalazl calkiem spory kamien i rzucil do komina. Glaz spadl z hukiem. Rzucil nastepny i jeszcze jeden... Pierwszy glaz przelecial przez komin jak zelazna kula w automacie, ktorych pelno w przykoszarowych barach. Gdzies w polowie wysokosci odbil sie od skalnej polki i rykoszetem spadl na ziemie. Trent mial nadzieje, ze nie ugodzil nieszczesnika, ktory spetany lezal na dole. Nim spadl drugi glaz, Trent uslyszal, jak zolnierz dyszy z wysilku - znak, ze kolejny pocisk jest znacznie wiekszego kalibru. Nie mylil sie. Spory skalny blok z trudem miescil sie w kominie. Odbijajac sie od scian, trafil w drzewo i przez ulamek sekundy wygladalo na to, ze wyrwie je z korzeniami. Drzewo jednak wytrzymalo. Glaz spadl na skalna polke wybijajac z niej cala lawine kamieni, sam zas odbil sie rykoszetem i spadl jakies trzydziesci metrow dalej. Trent poczul, ze lina lekko sie opuscila. Zadrzal z przerazenia. Drzewo wprawdzie wytrzymalo uderzenie, ale przechylilo sie niebezpiecznie, opierajac korona o przeciwlegla sciane komina. Nastepny glaz dokonczy dziela zniszczenia, a nastapi to juz za sekunde. Slychac bylo, jak zolnierz na gorze mocuje sie z kolejnym pociskiem. Trent myslal goraczkowo, co moze zrobic. Owszem - mial dwa wyjscia, ale oba rownie idiotyczne. Mogl wiec wslizgnac sie do komina i wystawic glowe na nieuniknione uderzenie glazu, mogl tez puscic line i odbyc blyskawiczna podroz w dol. W jednym i drugim wypadku rezultat bedzie taki sam: znajdzie sie zmasakrowany u podnoza skaly. Zrezygnowal wiec z wyboru i przylgnal do skaly jak jaszczurka. Byl wsciekly. Nie dlatego, ze sam wmanewrowal sie w sytuacje bez wyjscia, a nawet nie dlatego, ze zaraz przyjdzie mu pozegnac sie z zyciem, ale dlatego, ze zostawi dziewczyne na pastwe losu. Zolnierz na gorze steknal z wysilku. Znalazl rzeczywiscie spory glaz. Przetoczyl go na skraj komina i puscil, Glaz uderzyl w drzewo. Trent polecial w dol. Zagrzmial wulkan. Ernesto ciezko dyszal ze zmeczenia. Glaz byl ciezki jak diabli. Jedno bylo pewne. Jesli zbiega nie wykonczyly dwa poprzednie pociski, to od tego nic go juz nie uratuje. Ernesto odprezyl sie myslac o nagrodzie. Powinien oczywiscie zameldowac o wszystkim przez radio, ale nie uczynil tego. Nikomu nie ufal, a zwlaszcza Chinczykom i Zydom. Ci sa najgorsi. Maja wszystko i wszystko zgarniaja do siebie, a dla takich ludzi jak Ernesto czy ci biedacy, ktorych chaty zalewa teraz lawa, nie zostaje nic. Wiec Ernesto nie wlaczyl radia. Najpierw zejdzie na dol i zabezpieczy zwloki tego czlowieka, ktorego wszyscy tropili, a on, Ernesto, dopadl. Jak pokaze trupa, to ten przeklety Chinczyk juz sie nie wywinie i bedzie musial wyplacic nagrode. Wszyscy slyszeli, jak obiecywal. Byl jednak pewien problem. Co powie Ram? Ram tez chcialby cos dostac, wiec jak przyjdzie co do czego, to moze zaczac opowiadac Bog wie co, a jesli Chinczyk uslyszy dwie rozne historie, Rama i jego, skorzysta z okazji i zacznie zwlekac albo powie, zeby pieniadze podzielic. A niby dlaczego? Kto w koncu zalatwil tego czlowieka? On, Ernesto, podczas gdy Ram lezy na dole spetany jak swinia. Nie! Nie ma mowy, zeby sie z nim dzielic. Ram to ani brat, ani swat - myslal Ernesto rozgladajac sie za jeszcze jednym glazem. Znalazl. Przetoczyl na skraj urwiska i zepchnal mierzac tam, gdzie lezal zwiazany Ram. Na wszelki wypadek powtorzyl wszystko od poczatku. Razem zepchnal szesc solidnych odlamkow skalnych. Dopiero wtedy zaswiecil latarke i sprawdzil, czy wszystko jest tak, jak sobie umyslil. W porzadku. Teraz trzeba bedzie zejsc na dol, zdjac wiezy, zeby nikt niczego nie podejrzewal, i wtedy nada meldunek przez radio. Na dol zas zejdzie kominem. Tak bedzie najlepiej. A tym, jak mu tam - Trentem - nie ma sie co przejmowac. Na pewno lezy bez zycia pod skala. 20 Ostatni glaz, ten co kosztowal zolnierza na gorze tak wiele wysilku, byl rzeczywiscie potezny. Za potezny. Wyrwal drzewo z korzeniami, ale razem z pniem zaklinowal sie w kominie jakies poltora metra nizej. O tyle tez opuscila sie lina. Trent szykowal sie na smierc, ale los w ostatniej chwili zmienil wyrok. Gdy Trent pojal, ze szczesliwy traf skazuje go na zycie, przerazil sie. Ile tego zycia mu przeznaczono? Sekunde, dwie, a moze mniej? Bal sie ruszyc, nie wiedzac, czy lina wytrzyma, czy glaz bedzie tkwil w miejscu, czy zdruzgotane drzewo utrzyma obciazenie, czy wreszcie wszystko to razem nie runie, gdy wulkan znow wyrzuci z siebie strumien lawy. Minela dobra chwila, nim sie opanowal.Wulkan jakby sie uspokoil. Z gory znow dobiegl charakterystyczny loskot toczonych z wysilkiem kamieni. Trent ponownie zdretwial ze strachu. Niech juz raz nastapi koniec. Byl wyczerpany, obolaly, bliski rezygnacji. Tak bylo wtedy, gdy zobaczyl ojca i rewolwer. I co z tego, ze mial tylko osiem lat? Faktem jest, ze nie sprostal. Teraz tez tak bedzie. W rozgoraczkowanym umysle pojawil sie obraz dziewczyny i Trent poczul piekacy wstyd. Opanuj sie! Zacznij myslec. Na litosc boska, mysl! - jakby uslyszal czyjes wolanie i zdal sobie sprawe, ze to on sam karci sie za chwile slabosci. Czlowiek na gorze steknal z wysilkiem i olbrzymi glaz stoczyl sie w dol. Po chwili jeszcze jeden i jeszcze. Szesc, nim nastala cisza. Trent zdal sobie sprawe, ze tym razem celem byl nie on, ale zolnierz, ktorego zwiazal i zostawil na dole. Wielka jest moc pieniedzy i ludzka pazernosc, skoro czlowiek czlowieka kamienuje tylko dlatego, ze w chciwej wyobrazni nosi obraz ilus tam banknotow. Strach znow scisnal go za gardlo, gdy glaz, ktory zaklinowal sie w kominie, obruszyl sie, kiedy Trent sprobowal nieco zmienic polozenie. Na szczescie osiadl glebiej. Juz smielej i pewniej, szukajac nowych punktow oparcia, Trent w koncu wpelzl na skalny odlam, na ktorym mial znalezc smierc, a ktory przyniosl wybawienie. Usmiechnal sie do siebie, z sarkazmem raczej niz z radoscia wyjal noz. Kroki na gorze swiadczyly, ze zolnierz jest juz pewny swego. Ciemnosci rozproszyl promien latarki. Zabojca wychylil sie zza skaly i spogladal tam, gdzie lezal skrepowany czlowiek. Trent rzucil nozem. Nie trafil w gardlo. Chybil o milimetry. Wspial sie na gore i poszukal wzrokiem przeciwnika. Wiedzial, ze Filipinczyk musi jeszcze zyc, bo ostrze minelo cel. Noz utkwil wyzej, pod szczeka, tam gdzie zaczyna sie tchawica. Smierc przyjdzie za pare chwil. Nie ma od niej ratunku, wiec to, co zrobil teraz Trent, nie mialo zadnego sensu. Wyjal mianowicie opatrunek z chlebaka zolnierza i przylozyl do otwartej rany, jakby to moglo jeszcze pomoc. Ernesto Louis dobrze wiedzial, ze nic nie zatrzyma uciekajacego zycia, ale w tych ostatnich sekundach chcial powiedziec, wyjasnic, wytlumaczyc, jak to bylo z Ramem, z kamieniami i w ogole. Bo przeciez nie on jest winien, ale Chinczyk. Wszystkiemu sa winni Chinczycy, Chinczycy i Zydzi. No bo kto ukrzyzowal Pana Jezusa, ktory siedzi po prawicy swego Ojca, Pana Najwyzszego? Tak bardzo chcial o tym powiedziec, ale nie mogl. Usmiechnal sie jednak, bo przeciez nie chodzi o to, aby usprawiedliwic sie wobec tego czlowieka, ktory zadal mu smierc. Wazniejsze, aby Bog go wysluchal. Na pewno wyslucha. Zrozumie i wybaczy, gdy Ernesto stanie tam, przed sadem i wszystko opowie. Najszczerzej, jak tylko mozna. Usmiech zamarl jednak, gdy gasnaca wyobraznia roztoczyla mu przed oczami inny obraz - ciemny i przerazajacy. Chcial krzyknac, ale bylo juz za pozno. Trent zobaczyl usmiech. Poczul, jak dreszcz przeszywa cialo umierajacego, jak otwiera usta, jakby chcial cos powiedziec, i jak w zamglonych oczach pojawia sie wyraz przerazenia. To byl koniec. Wyjal latarke z martwej dloni. Zapalil. Znalazl M-16, pistolet i zwoj liny. Zepchnal kilka kamieni w dol komina. Piaty glaz przyniosl oczekiwany skutek: wybil zaklinowany odlam skalny i droga na dol stanela otworem. Trent zszedl i najpierw zdjal wiezy z martwego ciala, ktore lezalo u podnoza skaly. Nie mialo to wiekszego sensu, ale w ten symboliczny sposob Trent odcinal sie od morderstwa, ktorego dopuszczono sie tylko dlatego, ze ktos obiecal tym biedakom troche pieniedzy. Wsunal cialo miedzy zgliszcza chaty, tam gdzie juz raz je ukryl. Zrobil to, by oszczedzic dziewczynie przykrego widoku. Zolta poswiata nad wulkanem, odor siarki, smrod zgliszcz i slodkawa won spalonych cial - wszystko to przywiodlo mu na mysl obraz piekla, jaki zapamietal z rycin w dziecinnych ksiazkach. Zemdlilo go i bylby zwymiotowal, gdyby w zoladku mial chocby odrobine pokarmu. Otarl usta wierzchem dloni. Zabral maczete nieboszczyka, zarzucil line na ramie i ruszyl w strone drabiny. Zdarla paznokcie do skory starajac sie odsunac kamienie, ktore zamknely droge na zewnatrz. Bol byl nie do zniesienia i nie miala juz sily, a co gorsza, po drugiej stronie barykady rozlegly sie podejrzane dzwieki. Oprawcy przypomnieli sobie o jej istnieniu i oto nadchodza. Wtulila sie w najdalszy kat jaskini. Dygotala z przerazenia nie wiedzac, co ja czeka. Trent przebijal sie przez zwalowisko. Podwazal glazy maczeta i spychal w dol, starajac sie nie zniszczyc drabiny. -Zaraz pania stamtad wyciagne, panno Li - powtarzal. - Jeszcze chwila cierpliwosci. Wszystko bedzie dobrze, panno Li. Pracowal z uporem i z rownym uporem powtarzal te slowa nie wiedzac, czy cokolwiek dociera do dziewczyny. Nie wiedzial nawet, czy zyje. Mogla zginac pod kamieniami, umrzec z glodu, z pragnienia czy po prostu dlatego, ze nie miala juz sily ani checi zyc. Wbil maczete miedzy kamienie i omal nie stracil rownowagi, gdy ostrze zaglebilo sie po rekojesc, nie napotykajac oporu. A wiec juz niewiele. Podwazyl kamien, przesunal najpierw w bok, potem za siebie. Warstwa kurzego lajna ulatwiala zadanie. Nie zapalil latarki, aby nagly blysk nie przerazil dziewczyny. Musi najpierw ja uspokoic, natchnac otucha. -Juz dobrze, zaraz bede przy pani - powtarzal. - To ja, Trent. Pamieta pani, to ja pania tu ukrylem i to ja przyrzeklem, ze pania stad wyciagne. Wszystko bedzie dobrze, naprawde, niech mi pani wierzy. Jeszcze pare glazow i bedzie w srodku. Przyslonil latarke palcami i oswietlil gore, aby rozproszyc swiatlo i nie oslepic ani jej, ani siebie. Wreszcie ja ujrzal. Brudna, unurzana w kurzym lajnie, kulila sie w kacie. Wygladala jak dziecko w azylu dla psychicznie chorych. -To ja, Trent - powtorzyl. - Pamieta pani? A teraz musimy stad wyjsc. Musimy sie pospieszyc. Zadnej reakcji. Spodziewal sie strachu, agresji, histerii, tymczasem dziewczyna kulila sie jak osaczone zwierze, ktore nie widzac innego wyjscia rezygnuje z wszelkiej walki. Nie wiedzial, bo nie mogl wiedziec, ze Jay po prostu ma go za slabeusza, na ktorego nie ma co liczyc. Tak odczytala lagodne nuty w jego glosie. Trent to czlowiek, ktory nie potrafil pokonac podlego, ale sprytnego jak lis Wong Fu. Podal jej kurtke, ktora zdarl z zolnierza. Nie zareagowala. Zblizyl sie wiec i ubral ja jak dziecko. Siegnal po wode. Nie wziela. Dalej lezala obojetnie. Podsunal butelke do jej ust, przechylil. Krople sciekly dziewczynie po brodzie. Lancuch, co zrobic z lancuchem? Owinal koniec wokol ramienia. Gestem poprosil, by ruszyla za nim. Zadnej odpowiedzi. Zlapal ja za ramiona, chcial potrzasnac, aby oprzytomniala, ocknela sie... Zmienil jednak zamiar. -Panno Li - powiedzial cicho - niech mi pani pomoze. Prosze. Nie odpowiedziala. Zaklal pod nosem i stanowczym tonem ostrzegl: -Wiec bede cie musial wyciagnac, moja panno, a przedtem bede ci musial zwiazac rece, bo nie ma innej rady. Tak tez zrobil. Wyciagnal ja do wyjscia. Zarzucil zwiazane rece sobie na szyje i powoli, ostroznie zaczal schodzic po drabinie, dzwigajac bezwolne cialo jak worek na plecach. Mial do przebycia polowe tego, co musial pokonac wspinajac sie kominem, ale wysilek byl znacznie wiekszy. Nieprzytomna, a przynajmniej nieswiadoma niczego dziewczyna nie ulatwiala zadania. Spetane dlonie uciskaly szyje, nie pozwalajac oddychac, bolaly go ramiona i doskwierala rana na nodze. Watpil, czy w tej sytuacji da rade wdrapac sie na urwisko. Bardzo chcial, zeby Ortega poniosl kleske. Przypuszczal, ze minie jakis czas, nim Ortega zorientuje sie, ze lacznosc z dwojka zostawiona w wiosce zostala przerwana. Najpierw pomysli, ze to tylko kwestia zaklocen na skutek erupcji wulkanu, pozniej jednak wysle patrol, zeby sprawdzic, co sie stalo. Zolnierze przyplyna pewnie rzeka. Znajda zabitego w zgliszczach chaty. Wdrapia sie na skale. Znajda drugiego trupa i co potem? Potem zacznie sie poscig. Pieszo, bo smiglowce trzeba raczej wykluczyc. Nie dadza rady w poblizu wulkanu. Ilu zolnierzy wyznaczy Ortega do poscigu? Chyba kilkunastu. Kilku to za malo, by wziac Trenta. A wiec kilkunastu. Kiedy? Policzmy. Dwadziescia minut na zebranie ludzi. Drugie dwadziescia, nim motorowka doplynie do przystani na rzece i jeszcze dwadziescia, nim wszyscy wdrapia sie na urwisko. A wiec za godzine. Posadzil Jay na ziemi i jak dziecku nalozyl buty Rama. Podsunal jej otwarta konserwe, ale nie chciala jesc. Nie bylo czasu na spory. Nie chciala isc, wiec zaciagnal ja w strone skalnego komina. Tu znow wzial ja na plecy. Jedna z zasad sztuki przezycia mowi, ze nie wolno wyznaczac sobie celow ponad sily i mozliwosci. Trent nie zastanawial sie co dalej. Skupial sie tylko na nastepnym kroku. Wyszukiwal szczeliny i skalne polki. Pamietal o "trzech punktach". To podstawowa zasada wspinaczki - miec trzy punkty podparcia. Obie nogi, jedna reka. Dwie rece, jedna noga. Nie zwracal uwagi na przebyte metry. Liczyl w myslach do stu. Sto i chwila wypoczynku, i znow sto. Liczenie pomagalo regulowac oddech. Staral sie nie pamietac o bolu ani o wulkanie, ani o siarce. To prawda, ze ciezkie od siarki powietrze zatykalo pluca, prawda, ze wulkan mogl znow wyrzucic z siebie tony skal i lawy, i prawda, ze bol byl coraz silniejszy. Zadanie polegalo na tym, aby na przekor temu wszystkiemu wspiac sie na gore. Takze na przekor sobie. Liczyl wolniej, odsuwajac "setke". Zrobisz to - rozkazywal sobie w myslach - dasz rade. Musisz dac rade. Do przodu. Jeszcze. Przeciez mielismy odpoczac - klocil sie sam ze soba. Odpoczniemy, za chwile - pocieszal sie. Pochylil sie, aby przerzucic ciezar z szyi bardziej na plecy. Reka - chwyt, noga - skalna szczelina i znow: reka - chwyt... Podniosl wzrok. Poznal drzewo. To samo, ktoremu zawdzieczal zycie. Teraz jednak zbawcze korzenie byly poza zasiegiem rak. Z dziewczyna na plecach nie da rady. Miedzy nim a drzewem sciana byla gladka jak wypolerowana. A wiec to jest kres. Koniec. Slepy zaulek. Daj spokoj - podpowiadalo mu jedno ja - nie dasz rady. Zostaw to wszystko. Ona i tak nie przezyje. Do jasnej cholery, ocknij sie - dopingowalo drugie ja - rozejrzyj sie, nie stoj jak baran. Raz jeszcze zbadal wzrokiem skale. O kilkanascie centymetrow nad miejscem, gdzie oparl prawa stope, zauwazyl niewielki wystep. Gdyby tylko zdolal postawic tam druga noge, moglby posunac sie odrobine do gory, a stamtad siegnalby juz drzewa. Latwo powiedziec - caly ciezar ciala wspieral na lewej nodze i nie bylo mowy, zeby zmienic jej polozenie. A wiec nie tedy. Znalazl inny wystep. Nieco nizej. Zaryzykowal. Udalo sie, choc niezupelnie. W nowej pozycji dziewczyna osunela sie z plecow i wisiala teraz na rekach duszac go do utraty tchu. Gdyby ktos popatrzyl z boku, pomyslal Trent sarkastycznie, moglby powiedziec, ze wygladamy, jak dwie zaby w okresie godowym. Delikatnie, centymetr po centymetrze przesunal ciezar na plecach na tyle, zeby moc zlapac powietrze. Jednoczesnie wspial sie na wystep, z ktorego wczesniej musial zrezygnowac. Wyprostowal sie. Z tego miejsca mogl juz chwycic za korzenie. Ale zwyciestwo bylo jeszcze daleko. Jeszcze troche - zachecil go glos - ruszaj. Nie ma czasu - ponaglil. Istotnie, czasu juz nie bylo. Wsrod pohukiwan i dudnienia wulkanu uslyszal warkot silnika. Motorowka byla blisko. To nie jest uczciwe - poskarzyl sie glos. - Mialo byc inaczej. A kto mowil, ze ma byc inaczej? Kto niby gwarantowal, ze bedzie uczciwie? - argumentowal drugi glos. Pot zalewal mu wzrok. Wilgotne dlonie z coraz wiekszym trudem trzymaly sie sciany skalnej. Chcial spojrzec w gore, sprawdzic, ile jeszcze, ale nie zrobil tego. Takie spojrzenia niczego nie przyspiesza i nie zmienia. Za siebie tez nie patrzyl, bo i co z tego, ze zobaczy lodke dobijajaca do przystani? Jeszcze krok. Juz blisko. Kilka chwytow i juz - ponaglil go glos. Dotarl do przewezenia, gdzie utknal glaz, ktory mial go wykonczyc. A wiec jeszcze piec metrow. Ale najpierw wypoczynek. Chocby przez chwile. Musi zmienic nieco pozycje, zeby zlapac oddech. Przeniesc ciezar ciala na druga noge, bo rana na udzie znow sie otworzyla. Dziesiec sekund, nie wiecej - obiecal sobie, jakby wydzielal najcenniejszy skarb. Obrocil sie plecami do sciany i odruchowo spojrzal w kierunku rzeki. Reflektor mignal miedzy drzewami. Ile im jeszcze zostalo? Kilkaset metrow, nie wiecej. Jak tylko tu sie zjawia, to pierwsza rzecz - spojrza na urwisko i oczywiscie na komin, bo wszyscy wiedza, ze to jedyna droga. No wlasnie - spojrza w gore i... Niech ich diabli wezma. Zabral sie znow do wspinaczki. Noga - podporka, reka - chwyt. Jak to sie dzieje, ze za pierwszym razem wszedl tu bez odpoczynku, a teraz szczeliny sa tak odlegle od siebie, ze trudno je znalezc? Ruszaj, do cholery - karcil go glos natarczywie. A obu glosom, ktore wiodly spor, towarzyszyl trzeci. Minela chwila, nim Trent uswiadomil sobie, ze to on sam klnie glosno, bluzni i zlorzeczy. A niech tam, i tak wulkan wszystko zagluszy. Naprzod - zachecal go glos - przynajmniej jeden krok. Jak sie nie uda, to damy spokoj. Udalo sie. Wyraznie juz widzial krawedz komina. Jeszcze trzy chwyty rekami i koniec - przekonywal sam siebie. - Im blizej szczytu, tym latwiej - stwierdzil z zaskoczeniem. Spokojnie - karcil sie - nie za wczesnie, Patrick, powoli. I przestan klac. Lepiej sie pomodl. Slyszysz, modl sie, ty tchorzliwy draniu. Ojcze nasz, ktorys jest w Niebie... Silnik zawyl, a w chwile pozniej przycichl, gdy sternik zredukowal obroty przed zakretem. Trent wychylil glowe ponad krawedz komina, ale musial sie cofnac. Nie mial czego sie uchwycic, wiec trzeba troche inaczej. Znalazl niewielka polke. Ot tyle, zeby postawic stope pol metra wyzej. Wspial sie. Wyprostowal. Teraz mogl siegnac dalej za krawedz, gdzie juz bylo na czym wesprzec dlonie. W tym momencie wylowilo ich z ciemnosci swiatlo latarki. Ktos krzyknal. Swiatlo zgaslo, co oznaczalo tylko jedno: ow ktos odlozyl latarke, zeby chwycic za karabin. Strzal pod ostrym katem w stosunku do celu nie jest latwy. Seria chybila. Kule odbily sie rykoszetem od skal i na dol posypal sie grad kamieni. Trent przerzucil dziewczyne przez krawedz, po czym odciagnal ja poza pole ostrzalu. Podczolgal sie tam, gdzie - jak pamietal - lezal automat zolnierza. Chwilowo nie musial przejmowac sie nacierajacymi u podnoza urwiska. Wazniejsze bylo, aby uszkodzic lodz. W ten sposob moze uda sie opoznic nadejscie posilkow. Ognie wulkanu kladly sie zolcia na rzece. Ciemna sylweta lodzi wyraznie odbijala sie od polyskujacego w ciemnosci lustra wody. Trent puscil dluga serie mierzac w burte. Zolnierze na dole to pewnie zwiadowcy, ktorych Ortega wyslal przodem. Zasadniczy oddzial plynie lodzia i trzeba tez zakladac, ze Ortega, domysliwszy sie wreszcie kierunku ucieczki, wezwie posilki, by odciac zbiegom droge od polnocy. Dawalo to niewielki wybor: Trent z dziewczyna zgina albo na miejscu, na skale, albo dalej, pod ogniem idacych z polnocy. Tak czy owak, ich los jest przesadzony. Trent postanowil jednak przedzierac sie na polnoc. Moze jest cos, czego nie wzial pod uwage. Cos sie wydarzy. Moze zjawi sie Tanaka z odsiecza, choc diabli wiedza, z kim Japonczyk naprawde trzyma. W kazdym razie lepiej ruszyc z miejsca. Jesli nawet nie nastapi cud, to przynajmniej zyskaja na czasie. Tymczasem rozejrzal sie, znalazl spory glaz i zrzucil go do skalnego komina. Kamien zaklinowal sie w przewezeniu. Trent wzmocnil jeszcze barykade liczac, ze w ten sposob opozni poscig. Wypuscil serie z automatu, aby ci na dole wiedzieli, ze nie tak latwo zdobeda szmal przyrzeczony przez Chinczyka. Zabral maczete, ograbil trupa z zapalek i papierosow, wzial takze line i oczywiscie M-16. Dziewczyne przerzucil przez ramie jak wor. Byl gotow. Najpierw musial pokonac spory kawalek otwartej przestrzeni, za ktora dopiero wyrastal dosc gesty bambusowy gaj, w ktorym wycieto sciezke wiodaca prosto na polnoc. Przejscie bylo waskie. Szlo sie jakby tunelem posrod wysokich na dziesiec metrow bambusowych tyk. Wzial dziewczyne na plecy. Gaj szumial kolysany nocna bryza. Pod nogami chrzescily opadle liscie i wyschniete bambusowe odrosty. Wystarczy iskra - pomyslal Trent - i wszystko to zamieni sie w plonaca pulapke. Zaczal biec. Liczyl, ze maja pol godziny przewagi nad poscigiem. Wczesniej niz w pol godziny ludzie Ortegi nie pokonaja barykady w skalnym kominie. Co dziesiec minut dawal sobie szescdziesiat sekund wypoczynku. Za bambusowym gajem wyszli na otwarte, pokryte stezala lawa i popiolem zbocze. Zatrzymal sie. Posadzil dziewczyne na ziemi. Nie odezwala sie ani slowem. Siedziala skulona, jakby nieobecna, naga - jesli nie liczyc kurtki i wojskowych butow. Wycial maczeta cztery spore bambusowe kije i z pol tuzina krotszych. Polozyl je na ziemi obok niej. Jeszcze raz wrocil na skraj gaju. Ulozyl stosik wyschnietych lisci i drobnych galazek. Zostalo najwyzej dwadziescia minut. Z bambusowych kijow sporzadzil rodzaj indianskich sani, na ktorych polozyl dziewczyne. Powietrze gestnialo od pylow i popiolow wyrzuconych z krateru. Z trykotowego podkoszulka udarl dwa kawalki, zmoczyl woda z butelki. Jednym oslonil usta Jay, drugi zawiazal sobie. -Wszystko bedzie dobrze - pocieszal ja - zobaczysz. Naprawde nie ma sie czym martwic - zapewnial. Mial swiadomosc, ze mowi bez sensu, i wyobrazal sobie szyderczy komentarz Tanaki, ktorego Japonczyk na pewno by nie darowal, gdyby uslyszal te glupie zapewnienia. Ale zdarzalo sie, ze mowil jeszcze wieksze glupstwa, a poza tym najwieksze glupstwo polegalo na tym, ze w tej dramatycznej sytuacji pomyslal o Tanace. Az sie zasmial, przypominajac sobie liverpoolski akcent skosnookiego detektywa. -A teraz sprawimy niespodzianke naszym kochanym przyjaciolom - rzucil, adresujac te uwage ni to do siebie, ni do dziewczyny, ni do Tanaki. Kucnal przy stosie suchych lisci i galezi i zapalil zapalke. W sekunde plomien ogarnal cala sciane bambusowego gaju. Trent puscil jeszcze krotka serie z automatu, aby przypomniec scigajacym, ze nie jest bezbronny. -A teraz w droge - powiedzial, zaprzegajac sie do bambusowych sani. Sciezka wiodla teraz w dol. Trent czul goraco bijace od rozpalonej lawy. Kilka takich plonacych potokow plynelo z gory. Na szczescie zaden nie stanowil bezposredniego zagrozenia, a co wazniejsze - zaden jeszcze nie siegnal tak daleko, aby zupelnie odciac mozliwosc ucieczki. Przez ostatnie pol godziny wulkan byl jakby spokojniejszy. Ustalo dudnienie wewnatrz gory, slychac bylo natomiast gluche pomruki. Przesycone pylem i popiolami powietrze ograniczalo widocznosc. Wszystko zas bylo rozjasnione niesamowitym swiatlem o odcieniach zolci i oranzu. Na pokrytym stezala po poprzednich wybuchach lawa zboczu nie bylo najmniejszej kepy traw. Nawet porosty nie mialy sie gdzie zaczepic na jalowym gruncie, pokrytym teraz strumieniami swiezej lawy. Z kazdym steknieciem wulkanu z krateru jak z tygla trzymanego przez olbrzyma ulewala sie nowa porcja plonacej cieczy, a w gore strzelaly jezory ognia. Bambusowy gaj plonal jak jedna wielka zagiew. Poscig bedzie musial pojsc okrezna droga, przez co zbiegowie zyskaja troche czasu. Sanie sunely bez oporu po pylistym zboczu. Jedyny klopot polegal na tym, ze wszedzie wciskaly sie drobiny popiolu. Ciezko bylo oddychac, a jeszcze trudniej isc. Popiol dostawal sie do butow, bolesnie ocierajac skore. Szli teraz waska dolina wcisnieta w zbocze, gdy na drodze wyrosla nowa przeszkoda. Pod ciezarem tezejacej lawy i na skutek podziemnych wstrzasow od zbocza oderwal sie gigantyczny zwal ziemi, odcinajac przejscie. Wspinaczka bedzie prawie niemozliwa i Trent odsuwal od siebie mysl o tym, jaki wysilek go jeszcze czeka. Znow bezsensownie, pomyslal o Tanace. W przeszlosci czesto musial polegac na innych. Nigdy jednak w czasie wykonywania zadania. Wtedy wolal dzialac sam. Takie mial usposobienie. Gdy jednak dochodzilo do ewakuacji, opuszczenia terenu operacji, wtedy - bywalo - szukal pomocy i polegal na innych. A owi inni to najczesciej Amerykanie, chlopcy z Teksasu, Oklahomy i Arizony, ktorzy czesto nie czekajac na polecenie "z gory", sadzali helikoptery w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i wyciagali go z matni- Tak, na nich mogl liczyc, na swoich, Brytyjczykow, znacznie rzadziej. Swoi zwolywali najpierw konferencje, potem toczyli nie konczace sie dyskusje, dbajac przede wszystkim o wlasne interesy, a gdy wreszcie cos juz tam postanowili, to na ogol za pozno. Kto nie wierzy, niech popatrzy, co dzieje sie na przyklad w takiej Bosni. Nie czas na wspomnienia - skarcil sie w myslach. Musi sie opanowac, zebrac sily, a przede wszystkim myslec logicznie, choc z polozenia, w jakim sie znalazl, nie bylo zadnego sensownego wyjscia. Juz nie strumien, ale rzeka plynnej lawy wyznaczala kres wedrowki. Potok, szeroki na przeszlo szesc metrow, plynal w poprzek drogi i nie moglo byc mowy o tym, aby obejsc go z gory czy z dolu. Z tylu nastepowali ludzie Ortegi. 21 Wulkan znow zagrzmial. Nad kraterem rozkwitl plomienny kwiat. Zboczem splynela lawa. Nizej, gdzie skalne wystepy przegradzaly droge, plonaca rzeka podzielila sie na szescioramienna delte. Odnogi rywalizowaly o pierwszenstwo, ktora poplynie najszybciej i dotrze najdalej. W dolinie rozlewaly sie, tworzac jeziora.Trent zatrzymal sie nad brzegiem gorejacego potoku. Oddychal z trudem, Reszta wilgoci wyparowala z przepaski na ustach i nic juz nie oslanialo zmeczonych pluc ani wyschnietego gardla. Spojrzal za siebie, na dziewczyne. Chcial sie usmiechnac, by ja pocieszyc, dodac otuchy, ale spieczona twarz pozostala nieruchoma. Wyschnieta na pergamin skora nie reagowala na gre miesni. Los zakpil z niego z calym okrucienstwem. Przeszkoda byla na tyle waska, ze moglby ja przesadzic jednym skokiem, na tyle jednak szeroka, ze z dziewczyna na plecach nie da rady. Usiadl przy saniach, wsparl glowe na kolanach i patrzyl ponuro na plonacy potok, zolty i pomaranczowy srodkiem nurtu, szarzejacy przy brzegach, gdzie lawa powoli stygla. Za rzeka lawy teren w znosil sie ostro w gore. Trzeba bedzie wiele wysilku, by wciagnac sanie na zbocze. Poscig byl juz pewnie blisko. Zolnierze zjawia sie za godzine, a moze mniej. Gdyby wspial sie w gore, widzialby zapewne wojsko podazajace ich sladem. Nic juz nie mialo sensu. Nie pozwoli, by dziewczyna wpadla w rece zoldakow. Sam ja zastrzeli, gdy juz naprawde nie bedzie innego wyjscia. Zajdzie od tylu, zeby sie nie spostrzegla, i wpakuje kule w glowe. Celnie, by oszczedzic cierpien. A dalej co? Sprobuje jednak uciec? Zmylic pogon? Bez sensu. Ucieczka bylaby aktem rownie odrazajacym jak zabojstwo dziewczyny. Usmiechnal sie sam do siebie, zaskoczony, ze potrafi jeszcze zrezygnowac z czegos tylko dlatego, ze uznaje czyn za odrazajacy. Jesli nadzieja jest cnota, to rezygnacja musi byc grzechem. Nie wolno rezygnowac, jesli jeszcze mozna zywic nadzieje. Zerwal sie z miejsca i zaczal dzialac. Po pierwsze kurtka owinal jej noge. Na wszelki wypadek posypal jeszcze stope gruba warstwa wystyglego popiolu wulkanicznego. Nastepnie za pomoca maczety zsunal do strumienia lawy lancuch, ktory ciagle byl przykuty do pierscienia na kostce. Poruszal nim, mieszal jak w kuzni, a gdy zelazo rozpalilo sie do bialosci, wzial karabin i odpalil kilka razy celujac w ogniwo. Udalo sie. Na metalu pokazala sie rysa, wiec znow wsunal lancuch do ognia i manipulujac maczeta rozwarl ogniwo tak, ze mogl teraz odlaczyc wieksza czesc lancucha. Przy nodze Jay zostalo tylko szesc ogniw. Nie kryjac dumy z wlasnej pomyslowosci pokazal Jay rozkuty lancuch. -Widzi pani, panno Li, jeszcze nie wszystko skonczone - usmiechnal sie i rzucil zelastwo do strumienia lawy. Przyszli archeologowie beda zaskoczeni, gdy na pustkowiu odkryja slady kuzni. Nastepnie zaczal rozbierac sanie. Wybral solidny dlugi kawalek bambusa, wetknal jeden koniec w sam srodek strumienia i wspierajac sie jak skoczek na tyczce, dal susa na druga strone gorejacego potoku. Znow sie odbil i wrocil na miejsce, skad zaczal powietrzna wedrowke. Tyczka zapalila sie zywym plomieniem. Zdusil ogien wtykajac zerdz gleboko w popiol. -Prosze spojrzec - zawolal przykucajac na brzegu strumienia - to zupelnie proste. Musi pani to zrobic - dodal powazniejszym tonem - albo pani skoczy, albo wpadnie pani w rece mordercow naslanych przez dziadka. Nie damy im tej satysfakcji, prawda? Jay usmiechnela sie. W mroku nie mogl jednak tego widziec. Usmiechnela sie zreszta do siebie, nie do niego. Byl za glupi i za slaby, by zasluzyc na jej usmiech. Sluchala, jak prosil. -Blagam pania, panno Li. -Prosze, prosze... - powtorzyla udawanym brytyjskim akcentem, przedrzezniajac mezczyzne. Nie slyszal. Poszukala wzrokiem jego oczu. Patrzyl jak pies laszacy sie do wlasciciela. -Dobry, dobry psiunio - poklepala go po glowie. Nie zareagowal, wiec przyszlo jej na mysl, zeby uderzyc z calej sily, ale wstrzymala sie. Bedzie jeszcze potrzebny. Spowije go pajecza nitka jak siecia, zeby sie nie wymknal. Uwolni go, gdy przyjdzie pora, albo zostawi na pastwe losu, gdy okaze sie, ze nie jest juz potrzebny. -Dobry pies - powtorzyla wolno i wyraznie, aby na pewno uslyszal, i nagle z calej sily plunela w te slaba, spsiala twarz. Nie wie, ze go nienawidzi, jak wszystkich mezczyzn. Plunelaby jeszcze raz, gdyby nie stara dobra niania, ktora opiekowala sie nia w dziecinstwie. Niania powiedziala, zeby tego nie robic, bo ten czlowiek jeszcze sie przyda. Niania zawsze miala racje. Wyciagnela wiec reke i poglaskala po ramieniu. -Nie mamy czasu, panno Li - powiedzial - wiec prosze, niech pani sprobuje. Tak, ten czlowiek nalezal do niej, ale musi go jeszcze bardziej przywiazac do siebie, bo bedzie potrzebny, gdy wreszcie zaczna sie porachunki z Wong Fu, z dziadkiem i tymi ludzmi w chacie... Nie - z tymi nie. Ci juz nie zyja. -Obiecaj - rozkazala. Wydawalo mu sie, ze cos zmienilo sie w jej spojrzeniu. Opaska na ustach wyschla na wior, wiec zdjal ja i skropil woda z butelki. Zwilzyl jej wargi. Nie opuszczal butelki, poki nie przelknela. Poruszyla ustami, jakby chciala cos powiedziec. Przysunal sie blizej. Zrozumial - chciala, zeby cos obiecal. Nie wiedzial co, ale przyrzekl. -Przyrzekam, panno Li, daje pani slowo - powtorzyl obietnice - a teraz, prosze, niech pani sprobuje. Wzial ja pod ramiona i postawil na nogi. Byla drobnej budowy, ale chyba silna. -Niech pani sprobuje stanac. Prosze, niech pani porusza nogami. Trzeba rozgrzac miesnie. Kucnal, pomasowal jej lydki. -Musi pani to zrobic szybko - pouczal - prosze sie oprzec na tyczce i od razu skoczyc, bo inaczej bambus splonie. I prosze sie nie bac. Wstal, podal jej zerdz. Nawet nie spojrzala. Nie wiedzial, co myslec. Nie mial pojecia, co sie dzieje w jej umysle. Z ulga jednak zauwazyl, ze mocno zacisnela rece na bambusie. Bal sie o nia, ale wierzyl, chcial wierzyc, ze wszystko bedzie dobrze. Dal jej te sama tyczke, ktora sam wyprobowal. Miala upalony koniec, przez co byla nieco lzejsza i troche krotsza od innych. Manewr nie byl skomplikowany, nie trzeba bylo sie rozpedzac, wystarczylo pare krokow, zeby zlapac rytm, oprzec sie na tyczce i skoczyc. Nie wiedzial, czy Jay rozumie, co do niej mowi, czy nie. Jej wzrok nie wyrazal niczego. Podniosla tyczke, Trent zaczal sie modlic... Lawa byla piekna. Blyszczala biela, gdzie temperatura byla najwyzsza. Biel przechodzila najpierw w oranz, a pozniej, tam gdzie lawa zaczynala tezec - w gleboka czerwien i wreszcie w szarosc. Jay chlonela goraco. Wbila bambusowy kij gleboko w piers Wong Fu i z calej sily wpychala go w rozpalony potok. Z radoscia patrzyla, jak uchodzi z niego zycie. Wepchnela go glebiej w gorejacy nurt. Zasmiala sie radosnie, gdy wreszcie lawa pochlonela cialo. Zadowolona spojrzala na mezczyzne, Trenta, rozkazujac, aby przyprowadzil dziadka. On tymczasem wcisnal jej w rece bambusowa tyczke. Wolno i ostroznie zblizyla zerdz do lawy. Bambus zaplonal zywym ogniem, nim jeszcze zdolala oprzec koniec kija o twardszy grunt. Trent mial wrazenie, ze Jay bawi sie, jakby popychala cos, co stawia opor. -Nie, panno Li - pouczyl - to trzeba zrobic szybko. Wzial nowa zerdz i pokazal jej caly manewr od poczatku. Lawa plynela teraz znacznie szerszym strumieniem niz przedtem. -Niech pani sie nie zastanawia, prosze po prostu skoczyc - nalegal. - To naprawde nic trudnego i nic pani nie grozi. Zrobimy to razem - dobrze? Skoczyl. Jay zostala. Stala bez ruchu. Trent zaklal ze zlosci i wrocil na jej strone. Zgasil plonaca zerdz. -Panno Li - powiedzial ostrym tonem - mordercy naslani przez pani dziadka sa juz blisko. Albo pani skoczy, albo... I znow poruszyla wargami, jakby chciala cos powiedziec. Nachylil sie, aby uslyszec szept. -Obiecaj. -Przyrzekam - rzekl solennie. Nie wiedzial, co przyrzeka, ale nie dbal o to. Zalezalo mu tylko na jednym, aby jak najszybciej znalezc sie z nia na drugiej stronie, zanim nadejdzie wojsko. -Przyrzekam - powtorzyl - daje pani moje slowo. Z tym, ze niewiele ono bedzie warte, jesli zgine siedzac tu po tej stronie. Wiec ruszajmy. Naprawde - niech sie pani niczego nie boi, to calkiem proste. Idziemy? Raz, dwa, trzy. Juz - krzyknal, choc nie bylo to potrzebne. Jay zrobila krok do przodu, odbila sie zgrabnie i przeskoczyla na druga strone. Trent wrocil jeszcze po bron i butelke z woda. Wrzucil do plonacego strumienia bambusowe zerdzie, aby nie zostawiac niepotrzebnych sladow. Zwilzyl obie przepaski, zawiazal najpierw jej, potem sobie. Wulkan znow sie odezwal plujac ogniem i lawa. Zolnierzy czeka ciezka przeprawa, gdy dojda na to miejsce. Wzial ja za reke i pociagnal za soba. W tym momencie padly strzaly. Odbily sie rykoszetem od skal dajac poczatek kamiennej lawinie. Trent rzucil Jay na ziemie. Czworka przesladowcow byla blisko, za skalna krawedzia po drugiej stronie plonacego rozlewiska. Mierzyli niedokladnie i strzaly przeszly gora. Gdyby zadzialali rozsadnie - pomyslal Trent - to podzieliliby sie na dwie grupy. Jedna para zeszlaby na dol, druga - zostalaby na gorze, zeby zabezpieczac akcje. Moglby oczywiscie zabic tych dwoch, ktorzy zejda dolem, ale nie siegnalby tych, ktorzy zostana na gorze. W tej sytuacji zabijanie nie mialoby sensu. Trent zawsze staral sie dzialac rozsadnie. Strumien lawy pecznial z kazda chwila. Jeszcze troche, a zolnierze nie dadza rady pokonac przeszkody. Musi wiec opoznic poscig. Wystarczy naprawde kilka chwil, a rozlewisko calkowicie zagrodzi droge. Wyjal z magazynka kilka naboi. Podczolgal sie do strumienia lawy i wcisnal naboje w popiol przy brzegu. Powtorzyl manewr kilka metrow dalej. Nie skonczyl nawet, gdy pierwsza kula eksplodowala z hukiem. W chwile pozniej nastepna i jeszcze jedna. Wrocil do dziewczyny. Objasnil jej caly plan, choc nie wiedzial, czy Jay cokolwiek z tego pojmie. Jednoczesnie oproznil trzy zapasowe magazynki M-16. Na brzegu lawy ulozyl caly rzad naboi. Nie minela minuta, gdy zaczela sie kanonada. Stosy naboi wybuchaly jeden po drugim i w powietrzu az gesto bylo od kul. Trent z Jay mieli do pokonania sto piecdziesiat metrow stromego zbocza. Za grania beda bezpieczni. Pociagnal dziewczyne, ona jednak nie ulatwila mu zadania. Zaparla sie jak mul i nie chciala ruszyc z miejsca. Podniosl ja i przerzucil przez ramie. Zolnierze odpowiedzieli ogniem. Trent zastanawial sie, na jak dlugo starczy im amunicji. W armii filipinskiej obowiazuja amerykanskie regulaminy, a w US Army wojsko otrzymuje na akcje siedem magazynkow i dwie zapasowe tasmy. Duzo. Nie ma co liczyc, ze zabraknie im amunicji. Zbocze bylo strome, a gruba warstwa popiolu jeszcze bardziej utrudniala wspinaczke. Nie doszedl nawet do polowy wzgorza, gdy opuscily go sily. Przystanal, polozyl dziewczyne na ziemi, sam tez padl obok, ciezko dyszac. Wybuchl kolejny stos naboi na brzegu plonacego strumienia. Z drugiej strony znow odpowiedziano ogniem. Podniosl sie z najwyzszym trudem. Wzial dziewczyne na plecy. Ruszyl. Przeszedl zaledwie trzydziesci krokow, gdy znow padl bez sil. -Nie dam rady - rzekl dyszac ciezko - musi mi pani pomoc. Nie zareagowala. Patrzyla pustym wzrokiem, lezac bez ruchu. Chcial nia potrzasnac, uderzyc, zeby wreszcie oprzytomniala. W podrecznikach mowia, ze gdy wszystko inne zawodzi, warto uciec sie do przemocy. Mozliwe, ale uczeni autorzy pewnie nigdy nie mieli do czynienia z takim przypadkiem, jak Jay. -Jeszcze troche i bedziemy bezpieczni - pocieszal i siebie, i ja. - Jeszcze sto metrow - przekonywal. Natezyl cala wole, zeby wstac. Wzial dziewczyne na plecy. Na dole eksplodowal kolejny stos amunicji i zolnierze znow odpowiedzieli ogniem. Liczyl kroki, oklamujac siebie, ze zostalo ich naprawde niewiele, a moze po to, by stlumic w sobie strach. Czul, ze ogarnia go panika, ze caly ten nieludzki wysilek i tak nie ma sensu. Jesli nawet nie zgina z rak zolnierzy Ortegi, to pochlonie ich lawa. Wulkaniczny popiol oblepial cale cialo. Mieszal sie z potem i pokrywal skore warstwa twarda jak cement. Szescdziesiat - liczyl - szescdziesiat jeden, dwa... Strumien lawy rozlewal sie coraz szerzej. Ognista rzeka peczniala, wystepowala z brzegow, jakby zywiol nie znal granic. Wybuchly kolejne naboje. Zolnierze za chwile sie zorientuja, ze to tylko naiwna pulapka, i przestana strzelac na oslep, wypatrza zbiegow na zboczu i... wlasnie. Siedemdziesiat, siedemdziesiat jeden... - liczyl w myslach. - Jeszcze troche, juz niedaleko - przekonywal siebie, nie dajac wiary wlasnym slowom. Osiemdziesiat, jeden, dwa... Tuz pod szczytem strome zbocze jakby zlagodnialo, jakby obiecywalo, ze rzeczywiscie jeszcze troche, a wysilek zostanie nagrodzony. W tej chwili rozlegl sie strzal. Kula rykoszetem odbila sie od skaly tuz obok Trenta. Padl na ziemie, oslaniajac dziewczyne wlasnym cialem. Zolnierze mierzyli coraz staranniej i wiedzieli, gdzie jest cel. Zdarl z siebie kurtke i oslonil lufe M-16, tak aby nie widac bylo blyskow, gdy zacznie strzelac. Przestawil bezpiecznik na ogien ciagly, wcisnal kawalek kamienia miedzy spust i oslone i rzucil ziejacy ogniem karabin w dol. Chwycil dziewczyne za reke i pociagnal za soba. Jeszcze pare krokow i znajda sie po drugiej stronie, bezpieczni za skalna krawedzia. Automat odwrocil uwage przesladowcow. Odruchowo przeniesli ogien tam, gdzie - jak im sie wydawalo - ostrzeliwuje sie Trent. Magazynek M-16 wyczerpal sie i zolnierze tez przerwali ogien. Nastala chwila ciszy. Trent nie ogladal sie, i tak wiedzial, co sie dzieje. Zolnierze wypatruja teraz przez lornetki, szukajac jego i dziewczyny na zboczu. Mieli jeszcze piecdziesiat, szescdziesiat metrow do pokonania. Strzelec, ktory usadowi sie na przeciwleglym zboczu, bedzie mial latwe zadanie. Cel, jak na dloni. Nie moze chybic, a Trent wyczerpal juz wszystkie pomysly. Nie wiedzial, jak wydostac sie z matni. Jego ojciec zastrzelil sie we wlasnym gabinecie, matka odebrala sobie zycie pedzac jaguarem prosto w mur. Dziewczyne gwalcono i torturowano, a teraz jej wlasny dziadek nastaje na jej zycie. Jesli sie zastanowic, zawsze mozna znalezc przyklad znacznie okrutniejszego losu. Argument, ze ktos, ze gdzies, ze kiedys doznal wiekszych cierpien i stal wobec jeszcze wiekszych problemow nie zmienia oczywiscie naszego polozenia - myslal Trent - ale pozwala spojrzec na sprawe z innej perspektywy. Nie, nie zamierzal rezygnowac. Nie podda sie, nie skapituluje. Przetrwa. Wyjdzie z tego i wyprowadzi dziewczyne. -Jeszcze dziesiec krokow - krzyknal. - Musi sie udac. Na dole, tam gdzie plynela rzeka lawy, ktos wrzasnal przerazliwie. Pewnie ktorys z zolnierzy probowal przeskoczyc i nie dal rady. Rozlegl sie strzal i nagle rozpaczliwe wolanie ucichlo. Wulkan znow zadudnil, a z krateru strzelil plomien rozswietlajac upiorny krajobraz. Byli juz na szczycie stromizny. Los zgotowal im kolejna niespodzianke. Za grania rozciagal sie plaskowyz - pusta przestrzen, wielka jak boisko, bez niczego, co dawaloby chocby najmniejsze schronienie. Znow uslyszeli strzal. Tym razem celny. Trent z trudem utrzymal rownowage. Parl do przodu, bo i tak nie bylo innego wyboru. Wszystko - zywiol i ludzie sprzysiegli sie przeciwko nim. Rzucil okiem przed siebie. W swietle buchajacych z krateru plomieni widac bylo, ze plaskowyz przechodzi w lagodne zbocze. Posrod szarosci wulkanicznego pylu wila sie waska sciezka. Rzeka lawy jeszcze jej nie ogarnela. Dalej zas, na horyzoncie, sciezka wplatala sie miedzy uprawne pola, za ktorymi rozciagal sie rzad drzew. 22 Ognie z wulkanu rozswietlily krajobraz. Z krateru znow poplynela rzeka lawy. Do sciezki mieli nie wiecej niz kilkaset metrow. Wedrowka w dol zbocza byla znacznie latwiejsza. Trent nie mial pojecia, czy tam beda bezpieczniejsi. Nie o to chodzilo i nie o tym myslal. Parl do sciezki, bo taki wyznaczyl sobie cel. Nawet w beznadziejnej sytuacji trzeba do czegos dazyc.W butach mial pelno wulkanicznego pylu. Drobiny pumeksu wzeraly sie w cialo. Kazdy krok sprawial niewyslowiony bol. Z kazdym tez krokiem coraz trudniej bylo dzwigac dziewczyne. Wreszcie nogi nie wytrzymaly. Padl na kolana. Polozyl Jay na ziemi. Kula trafila ja w ramie. Zalozyl opatrunek z kawalka kurtki i unieruchomil reke na zaimprowizowanym temblaku. Nie czula bolu. Bol nalezal do innego swiata, a ona znow zamknela sie w swoim. Jakze smiesznie wygladal ten slaby mezczyzna, ktory kleczal obok niej. Szeptal jakies slowa, jakby slowa mialy znaczenie. Gdyby chciala, moglaby go zniszczyc jak Wong Fu, ktorego wepchnela do gorejacej lawy. Nie, tego jeszcze nie zrobila, ale zrobi. Na mysl o cierpieniu, jakie zada smiertelnemu wrogowi, przeszedl ja dreszcz. A ten czlowiek, ktory bez przerwy o cos blagal i za cos przepraszal, nalezal do niej. Istnial wylacznie po to, by spelniac jej wole. Przyjrzala mu sie uwaznie. Wiedziala juz, ze jest slaby. Zmartwila sie jednak widzac, ze jest bliski zalamania. Bedzie musiala mu pomoc. Nie dlatego, ze mu wspolczula, ale dlatego, ze jeszcze bedzie jej potrzebny. Trzeba go wiec oszczedzic. Przeniosla wzrok dalej, gdzie za plecami Trenta zamajaczyl jakis cien. Czlowiek. Mezczyzna. Uzbrojony. Skradal sie jak kot. Zabij go - rozkazala Trentowi, a ten, glupi, nawet nie uslyszal. Bedzie wiec musiala zstapic do jego swiata, do tego furiata, gdzie istnieje bol, cierpienie i rozpacz. Nienawidzila tego swiata i oczywiscie ukarze Trenta za to, ze zmusza ja do wejscia w ten wlasnie swiat. Kare wymierzy, gdy przyjdzie pora. Tymczasem zas musi objawic sie w tym swiecie, bo czlowiek z bronia byl coraz blizej. Byl niebezpieczny. -Zabij go - powtorzyla rozkaz, a ten glupi sluga znow niczego nie uslyszal. Mamrotal cos pod nosem, przepraszal, manipulowal przy jej ramieniu, choc przeciez niczego takiego mu nie kazala. Kretyn. Bawi sie reka, podczas gdy zagraza im wielkie niebezpieczenstwo. Glupota Trenta obudzila w niej zlosc i nienawisc. -Zabij go! - krzyknela. Spojrzenie miala puste, a jednak czul, ze go obserwuje. Wydalo mu sie, ze nagle sie ozywila, jakby wyzwolila sie drzemiaca w niej energia. -Tak mi przykro, panno Li. To wszystko moja wina - powiedzial cicho. Wyprostowal zmeczone ramiona, przeciagnal sie, jakby chcial zrzucic dokuczliwy bol. Siegnal reka za kark. - Przeszlismy trudna droge, panno Li. Wygladala tak krucho i tak bezbronnie, ze przysunal sie do niej, jakby chcial ja oslonic i ukoic. -Kilometr, a moze nawet wiecej - dodal patrzac w strone, skad przyszli. Zolnierz stal jakies trzydziesci metrow dalej. Ciemna sylwetka na tle gorejacego wulkanu. -O moj Boze - westchnal Trent. - Bardzo pania przepraszam, panno Li - dodal, jakby chcial ja o czyms uprzedzic. Podniosl lewa reke dajac znak zolnierzowi. - Jestesmy ranni, potrzebujemy pomocy - zawolal - pomocy - powtorzyl, w myslach modlil sie i blagal na wszystkie swietosci, by tylko zolnierz podszedl troche blizej. Zwyczajna ciekawosc, a moze pewnosc siebie sprawila, ze Filipinczyk zrobil kilka krokow do przodu. Automat gotowy do strzalu trzymal w prawej rece. Lewa siegal do radia przy pasie. Dwadziescia metrow. -Zabij go! - zawolala dziewczyna. Wystarczyl ten ulamek sekundy, kiedy zolnierz przeniosl wzrok na dziewczyne, by dosiegnal go noz Trenta. Trent nigdy nie chybial. Z dziesieciu metrow trafial bezblednie w gardlo. Teraz, majac do celu dwa razy wiecej, na wszelki wypadek mierzyl nizej, w brzuch. Rana nie byla smiertelna, ale zaskoczenie calkowite. Zolnierz wypuscil bron z reki i odruchowo chwycil sie za brzuch. Trent skoczyl i zwalil Filipinczyka na ziemie twarza w dol. Zolnierz zawyl z bolu, gdy noz pod ciezarem ciala wbil sie jeszcze glebiej. -Obroc sie - rozkazal Trent - i zadnych podejrzanych ruchow - ostrzegl, choc nie bylo juz takiej potrzeby. Zaskoczenie i bol sprawily, ze Filipinczyk poddal sie bez walki. Nie drgnal nawet, gdy Trent odpial mu pas z pistoletem, maczete i granaty. Z chlebaka wyjal opatrunek. -A teraz chcialbym zabrac swoj noz - powiedzial rzeczowo, jak chirurg objasniajacy istote zabiegu. Filipinczyk zbladl. Kiwnal glowa na znak, ze rozumie. Trent wymierzyl mu mocny policzek, co na ulamek sekundy oszolomilo nieszczesnika, i wyrwal noz z rany, przykladajac jednoczesnie opatrunek. Wzial Filipinczyka za reke i polozyl ja na bandazu. Zolnierz chcial cos powiedziec, ale Trent nakazal mu milczenie. -Lepiej nic nie mow, nie trac sil. Rozwiazal sznurowadla w jednym bucie rannego, wzial granat, wyciagnal zawleczke i zabezpieczyl dzwignie kawalkiem sznurowadla. Filipinczyk bedzie potrzebowal kilku minut, aby uporac sie z wezlem. W tym czasie on z dziewczyna beda juz daleko. -Jak zobaczysz swoich - poinstruowal rannego - rzuc granat, tak daleko, jak tylko mozesz. W ten sposob zwrocisz uwage na siebie i unikniesz przypadkowego strzalu. Taka byla teoria. Obaj z Filipinczykiem wiedzieli jednak, ze rownie dobrze granat moze posluzyc w zupelnie innym celu. -No, no - rzekl Trent z nieklamanym uznaniem - ze tez odwazyles sie przeskoczyc przez lawe. Filipinczyk skrzywil usta w usmiechu, a Trent zaklal i zupelnie innym tonem dodal: -Li i jego przeklete pieniadze! Przelal polowe manierki Filipinczyka do swojej butelki. Skropil mu opaske na ustach. Manierke z reszta wody wcisnal rannemu w reke. -Przykro mi, ale to wszystko, co moge dla ciebie zrobic. Filipinczyk znow skrzywil usta w usmiechu. Trent zajal sie dziewczyna. Cierpiala bardzo. Bol sprawial, ze nie byla juz w stanie zaglebic sie w swoim intymnym swiecie. Znalazla sie w tym obcym jak w pulapce. Patrzyla na Trenta, jak przykleka nad obcym czlowiekiem - morderca przeciez - i niczego nie rozumiala. Trent powinien byc tu, przy niej, a nie opatrywac i pocieszac wroga. No jasne - myslala - meska solidarnosc. Wszyscy sa jednakowi. Szepcza cos sobie na ucho udajac, ze chodzi o wazne sprawy, gdy tak naprawde, to zawsze mowia o tym samym - o kobietach, ktore wykorzystuja i niszcza. Mezczyznom nie wolno ufac. Zadnemu. Juz ona dobrze o tym wie. Zapamietala lekcje. Podczolgala sie pare metrow, chwycila karabin. Z palcem na cynglu czekala na Trenta. Nie zwracala uwagi na Filipinczyka. Ten sie nie liczyl, ale Trent to zdrajca, a dla zdrajcow nie moze byc litosci. Czekala, zeby sie odwrocil, zeby wyczytal w jej wzroku wyrok, jaki nan wydala. Nacisnela spust. Poczula, jak lzy naplywaja jej do oczu. Nie mogla powstrzymac placzu. -Najpierw trzeba by odciagnac bezpiecznik - zauwazyl Trent obojetnym tonem. Tak - moglaby to zrobic, zdazylaby, ale juz nie chciala. Nie bedzie zabijac. Zabijanie to sprawa przesladowcow. Zabral jej bron i odrzucil na bok. Automat potoczyl sie po zboczu. Kucnal, spojrzal gleboko w oczy pelne bolu, rozpaczy i wstydu. Wierzchem dloni otarl jej lzy na policzkach. Najwazniejsze, ze Jay oprzytomniala, ze wrocila jej swiadomosc. Mozna wiec zywic nadzieje, jesli w ogole mozna miec jakakolwiek nadzieje siedzac na czynnym wulkanie. -Wstajemy - ponaglil - zobaczymy, czy dasz rade isc. Pomogl jej, wsparl ja ramieniem. -Powoli - uprzedzil - ostroznie. Filipinczyk podniosl reke na pozegnanie, jakby chcial dac znak, ze nie ma zalu. Trent odpowiedzial takim samym gestem, bo nie bylo sensu cokolwiek mowic. Wszystko bylo jasne. Ruszyl z dziewczyna w dol. Spodziewal sie, ze lada chwila uslyszy huk eksplodujacego granatu. Nic takiego jednak nie nastapilo. Cisze przerywalo tylko dudnienie wulkanu. Filipinczyk widac zebral odwage i sily i postanowil czekac. Zbocze nie bylo strome, a lawa nie siegnela jeszcze sciezki. Ale do wybrzeza, ktore bylo celem, mieli jeszcze pietnascie kilometrow, a po drodze cztery rzeki lawy, bo potok lejacy sie z krateru podzielil sie na szesc odnog, a przechodzili dopiero obok drugiego. Od pierwszej erupcji minely juz dobre trzy godziny, nadal jednak rozpalone kamienie, ktore wybuch wyrzucil z wnetrza ziemi, byly czerwone jak wegle w palenisku. Nie probowal nawet przyspieszac marszu. Dostosowal sie do jej tempa. Nie chcial ryzykowac, bal sie, ze nadmierny wysilek znow moze pograzyc te nieszczesna, zmaltretowana istote w jej wlasnym swiecie. Kazdy krok wzniecal tumany wulkanicznego pylu, ktory gruba warstwa pokrywal wszystko dookola. Zapach siarki mieszal sie z odorem palonego miesa, tam gdzie pod zwalami rozpalonych kamieni padly zwierzeta, i zapachem drewna, gdzie lawa dotarla do palm. Doszli wreszcie do sciezki. Trent przystanal. A wiec skoro udalo sie do tej pory, to pewnie uda sie do konca. Nie wiedzial wprawdzie, co ich jeszcze czeka. W kazdej przeciez chwili zboczem moze runac lawina rozpalonych kamieni, z wulkanu moze splynac nowa rzeka lawy niszczac resztke zycia, a kolejny podziemny wstrzas moze sprawic, ze pochlonie ich pieklo. Wreszcie ludzie Ortegi zaciesniali krag. Jedni podazali ich sladem, inni zajmowali juz pozycje odcinajac droge na polnoc, gdzie mial czekac Tanaka Kazuko, jesli wierzyc, ze nie zmienil zdania. Senatorium na Mindanao wyglada jak na pocztowce. Starannie przystrzyzone trawniki okalaja klomby bajecznych kwiatow. Rzedy palm rzucaja przyjemny cien na bungalowy, stylizowane na wiejskie chaty, ale wyposazone we wszystko, co potrzeba: klimatyzacje, sterylne lazienki, wygodne lozka, bogate lodowki pelne najszlachetniejszych trunkow. Z niklowanych kranow saczy sie specjalnie filtrowana woda. Wszystko oczywiscie sprowadzone z zagranicy. Majac juz pewnosc, ze Trent wedruje zboczem wulkanu, Manolo Ortega polecial smiglowcem na Mindanao, aby zlozyc sir Philipowi meldunek. W polowym mundurze, z bronia i granatami przy pasie wzbudzil nieklamany zachwyt dwoch gwiazdeczek z Diisseldorfu, ktore sprowadzono tu, by w odpowiednich plenerach nakrecic reklamowke kostiumow kapielowych. Sluzacy sir Philipa, w blyszczacej biela, wykrochmalonej kurtce, czekal przed wejsciem. Poprowadzil Ortege do jadalni W specjalnym apartamencie. Chinczyk siedzial przy stole skubiac owoce. Cukiernik wyczarowal z kawalkow mango, ananasa, melona i papai apetyczny, artystycznie wrecz ulozony stos. Mialo sie ku wieczorowi, wiec sir Philip przebral sie w odpowiedni do pory granatowy garnitur z delikatnej welny. Krawat swiadczyl, ze jego wlasciciel nalezy do elity absolwentow Eton. Obuwie polyskiwalo gleboka Czernia. W stroju i postawie sir Philipa nie bylo niczego ostentacyjnego, jak przystoi prawdziwie eleganckiemu dzentelmenowi. Goryl zajal strategiczne miejsce, z ktorego mogl kontrolowac Jednoczesnie drzwi i okna, wychodzace na prywatna plaze. Oto zycie, o jakim Ortega zawsze marzyl i jakie stanie sie Jego udzialem, gdy tylko zdobedzie obiecana nagrode. A nie watpil, ze tak sie stanie. -Mamy ich - powiedzial glosem wyrazajacym absolutna pewnosc siebie. Rozlozyl mape i pokazal waski przesmyk miedzy gorskim szczytem a urwiskiem, ktore pionowa sciana opadalo ku morzu. -Wyslalem samolot - ciagnal - i mamy caly zestaw zdjec. Tu - pokazal miejsce tuz pod szczytem wulkanu - powstala szczelina i tedy wyplywa lawa. Nieco nizej jej potok dzieli sie na szesc odrebnych strumieni. Podal jeszcze kilka szczegolow, nie pomijajac faktu, ze od poludniowej strony ognisty strumien zamienil sie w rozlewisko nie do przebycia, co oznacza, ze zbiegowie maja odcieta droge powrotna, gdyby jednak chcieli zawrocic. Dodal tez, ze w tej sytuacji przegrupowal swoich ludzi, nakazujac zajecie stanowisk na polnocy. Sciaga takze posilki w sile stu zolnierzy, aby ostatecznie zamknac wszystkie wyjscia z waskiego przesmyku, ktorym podaza Trent i jego towarzyszka. -Mamy ich w garsci - zakonczyl - nie moga skierowac sie w gore, bo caly teren stoi w ogniu. Nie zejda w dol, bo musieliby fruwac. Skaly maja tu co najmniej sto metrow wysokosci i opadaja pionowo do morza. Moga isc tylko do przodu, a tam sa moi ludzie. Mapa przypadkowo dotknela owocow na stole. Sir Philip bez slowa odsunal talerz. Ortega myslal o nieszczesnych wiesniakach, ktorzy nie dali wiary ostrzezeniom przez radio i znalezli sie w takiej samej matni co Trent. Ten ostatni dawal sobie calkiem niezle rade. Teraz jednak nie ma juz wyjscia, jak nie maja go biedacy z wiosek, ktorzy w pore nie opuscili swoich nedznych domostw. -Ale musze powiedziec, ze ten Trent rzeczywiscie duzo potrafi - powiedzial glosno. Nie mial zamiaru szukac wymowek, ze jeszcze nie wypelnil zlecenia sir Philipa, chcial jednak, zeby magnat docenil, ze zadanie wcale nie jest latwe. Trent wymyka sie z pulapek jakby wiedziony tygrysim sprytem. Na Dalekim Wschodzie tygrys jest symbolem odwagi i przebieglosci, dlatego wlasnie takie porownanie przyszlo Ortedze do glowy. -Juz go prawie mielismy - dodal - ale zalatwil trzech moich ludzi, a czwarty nie odpowiada na wezwania przez radio. Sir Philip wyjal notes ze zloconymi brzegami i pioro. Ortega podyktowal nazwiska. Chinczyk zapisal, starannie kaligrafujac litery. Zamknal notes. -Miejmy nadzieje, ze tym razem wszystko pojdzie jak nalezy - rzekl pozornie obojetnym tonem. Ortega zrozumial grozbe i az spurpurowial ze zdenerwowania. Odwrocil wzrok. Spojrzal za okno. Przyszlo mu na mysl, ze znacznie przyjemniej byloby wziac sila caly ten kurort z banda bogatych do obrzydliwosci lokatorow, niz zmagac sie z Trentem na wulkanie. -Jedno jest pewne - przybedzie nazwisk w panskim notesie - mruknal na odchodnym. Mlody zolnierz mial na imie Rodriguez. Koledzy nazywali go Rocco. Nie mial sily, zeby sie ruszyc, i lezal tam, gdzie zostawil go Trent. Bol w brzuchu jakby ustapil. Pojawilo sie odretwienie. Myslal o kolegach. Z Kipem na przyklad byli w jednej druzynie od samego poczatku. Razem przyszli do wojska. Kip chcial przeskoczyc przez potok lawy. Nie udalo sie. Boze! Jak on przerazliwie krzyknal, gdy ogarnal go ogien, a on, Rocco, zrobil te jedna jedyna rzecz, jaka jeszcze mozna bylo zrobic, aby polozyc kres cierpieniu. A inni kumple? Tez ich nie ma. Najpierw tych dwoch w dzungli. Potem jeszcze jeden u stop urwiska i ten na skale, z rozoranym gardlem. Na koniec Kip, a teraz on, Rocco. Tyle ludzkich istnien w imie czego? Co tez ta dziwna para - cudzoziemiec i mloda Chinka - mogla zrobic, ze za ich glowy wyznaczono wielka nagrode? On nie zobaczy tych pieniedzy, jego czas dobiegl konca, ale Chinczyk z Hongkongu obiecal, ze w razie czego rodziny dostana odszkodowanie, mala to pociecha, ale dobre i to. Moze wystarczy, zeby poslac siostre na studia. Dziwny byl ten Chinczyk. Rocco widzial go dwa razy z bliska. Raz - gdy zbierano ciala zabitych w wiosce, a pozniej na przystani, nad rzeka. Wygladal inaczej niz wszyscy ludzie, ktorych Rocco znal. Taki czysty, nieskazitelny, jakby z innego swiata. Tak naprawde to Rocco wolal tego cudzoziemca, ktorego scigali. Ten przynajmniej nie zadzieral nosa. Byl jak kumpel. To znaczy - bylby kumplem, gdyby nie byl sciganym, a on scigajacym. Rocco czul, ze moglby polubic tego czlowieka. Wiecej nawet, zyczyl mu, zeby sie udalo, nawet pomoglby, gdyby mial taka mozliwosc. Teraz jednak jest juz za pozno. Moze tylko lezec i czekac. Wlasnie nadchodzi wojsko. Caly oddzial. Kosztowalo go to wiele wysilku, ale podniosl sie i usiadl. Nie widzial zblizajacych sie zolnierzy, bo nie mial sily sie odwrocic, ale slyszal wyraznie, jak popiol chrzesci pod dziesiatkiem wojskowych butow. Rozplatal wezel na granacie i zaczal sie modlic. Rzucil granat za siebie, tam gdzie nadchodzilo wojsko. Reszta byla juz kwestia sekund. Nikt nie wie, czy Rocco uslyszal jeszcze wybuch granatu, czy tez kula, ktora ostatecznie przekreslila jego istnienie, byla szybsza. Slyszac granat i strzaly Trent ocenil, ze maja pol godziny, a najwyzej czterdziesci piec minut przewagi nad scigajacym ich oddzialem. Modlil sie w duchu. Za mlodego Filipinczyka, ktoremu zostawil granat, za siebie, a nade wszystko za dziewczyne. Przeszli juz trzeci strumien lawy, waski jeszcze, wiec nie nastreczyl trudnosci. Ale oto mieli przed soba kolejna przeszkode. Na skutek wstrzasu obsunela sie ziemia ze zbocza gory. Zniosla sciezke na sporym, dwustumetrowym odcinku, a spadajac nizej przykryla gruba warstwa skal i popiolu poletka, z ktorych jeszcze niedawno zyli mieszkancy okolicznych wsi. Wsi tez juz nie bylo. Tu i owdzie sterczaly jeszcze resztki chat i wiejskich zabudowan. Wiekszosc jednak po prostu zniknela z powierzchni ziemi, gdy zywiol stracil wszystko - chaty, ludzi, zwierzeta i drzewa - do morza. Tych zas wiesniakow, ktorzy uratowali sie od katastrofy - myslal Trent - czeka nedzny los w obozach dla uchodzcow, gdzie brak bedzie i wody, i jadla, i w ogole wszystkiego poza obietnicami. Obietnice sa tanie. Zwlaszcza te, ktorych i tak nikt nie spelnia. Tam gdzie konczyla sie sciezka i zaczynalo grozne zwalowisko, Trent przystanal. Wzial dziewczyne na rece. Zdrowa reka objela go za szyje. Nic nie powiedziala. Milczala tez, kiedy ostroznie postawil ja na ziemi, gdy mineli juz niebezpieczny odcinek. Kolejny strumien lawy zatrzymal sie jakies piecdziesiat metrow wyzej. Na jak dlugo? Cisnienie pewnie wyrzuci z krateru nowa rzeke, a wtedy takze i tu ognisty potok splynie dalej. Wulkan tymczasem milczal. Szli ostroznie. Trent wyszukiwal droge miedzy zarzacymi sie odlamkami skalnymi. Staral sie nie tracic nadziei i czynil wszystko, aby i Jay nie stracila wiary. Mowil, ze jest bardzo dzielna i ze juz niedlugo beda na miejscu. Na miejscu - to znaczy gdzie? 23 Wulkan milczal, bo na skutek erupcji spadlo cisnienie wewnatrz gorotworu, ale caly czas z glebi ziemi parly w gore nowe potoki rozpalonego bazaltu. Lada moment zywiol znow wyleje sie na powierzchnie.Trent z dziewczyna byli mniej wiecej w polowie wyrwy, ktora powstala na zboczu wskutek obsuniecia sie wierzchniej warstwy skal i gruntu. Mieli jeszcze dziesiec metrow do pokonania, by znow wyjsc na sciezke. Wulkan zdawal sie drzemac, wiec Trent bardziej niepokoil sie poscigiem, niz lawa. Wybuch nastapil nagle. Ziemia steknela jak olbrzym, ktoremu zaklocono wypoczynek. Zaraz potem wulkan zadudnil, wyrzucajac z wnetrza ognista fontanne. Plomien strzelil na trzysta metrow w gore. Sypnelo rozpalonymi do bialosci skalami i poplynela rzeka lawy. Najpierw szeroko, rozlewiskiem, a nieco nizej nurt znow podzielil sie na szescioramienna delte. Pierwsza i czwarta z odnog splywaly najbardziej stromymi korytami, wiec pedzily najszybciej. -Uciekajmy - krzyknal Trent. Zlapal dziewczyne wpol i rzucil sie do przodu, tam gdzie konczyla sie wyrwa, a teren wznosil nieco wyzej. Ognisty strumien wylewal sie ze starego koryta i jak powodz pochlanial wszystko, co stalo na drodze. Dziewczyna patrzyla jak zahipnotyzowana na gorejaca rzeke. Stapnela nieostroznie i noga utknela jej w skalnej szczelinie. Krzyknela z bolu. Trent przykucnal, chcial jej pomoc, ale nie bylo czasu na odgarnianie kamieni. Wsunal sie miedzy jej nogi i podniosl na ramionach. Znow krzyknela, gdy skala rozorala jej cialo. Ale najgorsza byla lawa. Rozpalona do bialosci, splywala zboczem potezna, metrowa fala, ktora jak wezbrana powodzia rzeka zalewala wszystko. Otaczala ich sciana zywego ognia. Trent wyprostowal sie unoszac dziewczyne do gory. Nie siegnela jeszcze krawedzi wyrwy. Krzyknal, by stanela mu na ramionach. Starala sie, uniosla noge, ale zwichnieta kostka nie wytrzymala obciazenia. Zar palil go z boku. Sila woli powstrzymal sie, by nie ogladac sie za siebie. Jeszcze raz przykucnal, podparl rekami jej stopy i podrzucil ja do gory. Przetoczyla sie przez gran. Byla bezpieczna. Trent cofnal sie pare krokow i z rozbiegu skoczyl na zbocze. Udalo sie. Siegnal krawedzi skal. Przerzucil nogi i przetoczyl sie na druga strone. Przed nimi byl nowy potok lawy. Zar oslepil go. Po omacku zlapal dziewczyne za reke i pociagnal w bezpieczniejsze miejsce. Bezpieczniejsze tylko chwilowo. Z trudem lapal oddech. Byl smiertelnie wyczerpany. Spojrzal na nia. W przyduzej kurtce i wielkich wojskowych butach, posiniaczona wygladala jak klown w pelnej charakteryzacji. Zarazem jednak przedstawiala tragiczny obraz skrajnie umeczonej istoty ludzkiej. Chcial natchnac ja otucha, przysiac, ze jednak wyciagnie ja z tego, uratuje, ale slowa wiezly mu w gardle. Zdal sobie zreszta sprawe, ze slowa niczego nie zmienia. Sam nie wygladal lepiej. Pot i pyl pokryly gruba warstwa cale cialo. Oczy mial czerwone i opuchniete z wyczerpania. Byl slaby - wiedziala o tym - ale wiedziala tez, ze z tego umeczonego ciala da sie jeszcze wykrzesac troche sily. Musi sie dac, jesli chce jeszcze myslec o zemscie. Wiedziala rowniez, ze nie wolno jej juz zamykac sie w swoim wlasnym swiecie, ze musi stawic czolo temu swiatu, ktory ja otaczal, pelnemu bolu. Wyciagnela reke i delikatnie dotknela ust Trenta. Za soba mieli wielkie rozlewisko lawy. Plonaca rzeka splywala zboczem, grzebiac resztki wiejskich chat w dolinie, pokrywajac pola, az wreszcie siegnela morza. W miejscu gdzie dwa zywioly scieraly sie ze soba, unosila sie gesta chmura pary. Powietrze przepelnil zapach jodu i morskiej soli, mieszajac sie z odorem plonacej siarki. Trent liczyl, ze poscig zatrzyma sie przed rozlewiskiem, ze plonace jezioro bedzie przeszkoda nie do pokonania. Przepatrujac okolice dostrzegl jednak, ze wyzej, tam gdzie lawa wciskala sie w zleb miedzy skalami, strumien zwezal sie na tyle, ze wojsko da rade przedostac sie na druga strone. Jednak troche to potrwa. Trent obliczal, ze maja teraz poltorej godziny przewagi nad scigajacym ich oddzialem. Dziewczyna wyciagnela reke i poglaskala go po policzku. -Ruszajmy w droge - rzekl probujac ukryc zazenowanie. Wzial ja na rece i ruszyl sciezka w dol. Ocenial, ze ma do przejscia okolo dziesieciu kilometrow. Droga nie byla trudna, ale rana na udzie i nadwerezone ramie doskwieraly. Postanowil, ze co piecset krokow bedzie odpoczywal. Po pierwszym odcinku uznal jednak, ze jesli przystanie chocby na chwile, to nie zmusi juz wyczerpanego organizmu do nowego wysilku. Zrezygnowal wiec z odpoczynku i szedl dalej, nie liczac nawet krokow. Wulkan zamilkl jak pijak, ktory po przepiciu zapadl w ciezki, niespokojny sen. Trent mial wrazenie, ze sciezka prowadzi teraz lekko w gore, ale w mroku rozswietlanym tylko zarem lawy wzrok nie znajdowal zadnych punktow odniesienia. Dziewczyna pojekiwala z cicha, gdy tylko wzial ja na ramie. Pozniej zamilkla nie dajac znakow zycia. Moze stracila przytomnosc z wyczerpania. Doszedl do grani i az przystanal na widok tego, co teraz roztaczalo sie przed oczami. Niemal cale zbocze gory osunelo sie w dol. Lawina wulkanicznych pylow i skal pokryla wszystko, jak okiem siegnac. Wokol roztaczal sie ksiezycowy krajobraz. Pyl chrzescil pod stopami jak piasek na wydmach. Wciskal sie we wszystkie zakamarki, tamowal oddech. Ostre kawalki pumeksu ranily stopy do krwi. Kazdy kolejny krok sprawial Trentowi niewyslowiony bol. Parl jednak do przodu uparcie, bez wytchnienia, z podniesiona glowa, by dziewczynie nie przyszlo do glowy, ze to juz koniec. Myslal o ludziach Ortegi, ktorzy zajeli pozycje u wylotu sciezki i tych, ktorzy scigali ich od poludnia. Byli to biedacy z odleglych wysp archipelagu, dla ktorych wojsko stanowilo jedyna szanse wyrwania sie z kregu nedzy i upodlenia. Najemnicy kupieni za grosze, przed ktorymi teraz roztoczono wizje zdobycia fortuny, o jakiej nawet nie marzyli. Rozumial to j nie mial zalu. Potepiac trzeba tych, ktorzy za pieniadze kupili sobie ich lojalnosc. Wspomnial Tanake Kazuko. Japonczyk powiedzial, zeby dac mu czterdziesci osiem godzin. Jesli rzeczywiscie stawi sie na miejscu, jak obiecal, to widzac zolnierzy, zorientuje sie, ze Trentowi nie udalo sie wyprowadzic Ortegi w pole. Ale obecnosc wojska bedzie takze dowodem, ze Trent zyje i ze jeszcze go nie pojmano. Coz jednak bedzie mogl zrobic wobec przewazajacych sil? Jesli zachowa choc troche rozsadku, to po prostu da spokoj. Wycofa sie, zrezygnuje i wroci do swoich interesow, nie narazajac sie poteznemu sir Philipowi Li. Nie mozna jednak wykluczyc innego obrotu spraw. Tanaka to Japonczyk, a Japonczycy cenia honor i dane slowo. On takze nie rzucal slow na wiatr, wiec choc nie mialo to sensu, choc wyczerpal sily, choc ogarnialo go zwatpienie, parl do przodu na przekor wszystkiemu. Pograzony w myslach, otepialy z wysilku, szedl nie zwracajac uwagi na otoczenie. W mroku nie widzial nawet przeszkody, jaka wyrosla na drodze. Stanal dopiero, gdy ktos zlapal go za rekaw. Oprzytomnial. Znajdowal sie daleko poza pylistym zwalowiskiem. Sciezka w tym miejscu byla znacznie szersza. Zatrzymal go zas starzec, ktory prosil o pomoc, gestem wskazujac reczny wozek na skraju drogi z jednym tylko kolem. Obok lezala kobieta, rownie wiekowa. Wiesniak nie puszczal Trenta jakby w obawie, ze wraz z nim odejdzie wszelka nadzieja. Kobieta patrzyla szeroko rozwartymi oczami. Byla przytomna. Trent przykucnal, a starzec pomogl mu ulozyc Jay na ziemi. Nie sluchal, co stary czlowiek mowil, wskazujac na wozek. Jego sprawy musza poczekac. Najpierw musi sie zajac Jay. Odwiazal jej opaske i do spieczonych ust przytknal butelke z woda. Ocknela sie, wypila kilka lykow. Trent zwilzyl szmate, podsunal butelke staruszce na wozku. Nie zareagowala. Nie drgnela nawet. Starzec wzial butelke i wlal kilka kropel w jej usta. Chcial oddac wode Trentowi, ten jednak gestem dal znak, zeby stary tez sie napil. Nie bylo potrzeby powtarzac zaproszenia. Starzec wypil chciwie kilka lykow. W butelce zostalo niewiele. Trent zrezygnowal ze swojej porcji. Zajal sie wozkiem. Kolo odpadlo, bo wysunal sie zabezpieczajacy je trzpien. Starzec byl za slaby, by samemu uniesc i nalozyc kolo na miejsce. Trent byl wybawieniem. Wsunal sie pod wozek, uniosl pojazd i nasunal kolo na os. Wyszukal odpowiedni kawalek skaly i wbil trzpien na miejsce. Bambusowa dwukolka miala ponad dwa metry dlugosci i metr szerokosci. Byla rownie stara jak jej wlasciciel. Z przodu i z tylu miala skladane wsporniki, ktore wysuwalo sie, aby pojazd stal prosto, gdy umieszczano na nim ladunek. Tak wlasnie zrobil starzec, a nastepnie podniosl z ziemi swoja towarzyszke i troskliwie ulozyl na wozku. Usmiechnela sie do Trenta, jakby dajac znak, ze ma go za dobrego czlowieka. Trent wsadzil do wozka takze Jay. Chwycil dyszel. Byli gotowi do drogi. Trent widzial, ze Jay go obserwuje, ale unikal jej wzroku. Mysl o tym, co jej zrobiono i przez co musiala przejsc, byla zbyt bolesna, wywolywala w nim uczucie gluchej nienawisci do swiata, ktory pozwalal na takie okrucienstwa. Czlowiek zas, ktory kieruje sie nienawiscia, traci ostrosc widzenia otaczajacej go rzeczywistosci, a na to Trent nie mogl sobie pozwolic. Ruszyli. Droga byla dosc szeroka, ale musieli wymijac porzucony dobytek mieszkancow wiosek, ktorzy tedy uciekali przed kataklizmem. Obok potluczonych glinianych garnkow walaly sie blaszane puszki. Porzucono koce, sienniki, kosze. Ktos rozstal sie z lustrem, ktore zapewne bylo jedynym luksusowym przedmiotem w calym dobytku. Ktos inny zostawil na drodze krzeslo. Wielu porzucilo narzedzia pracy: lopaty, motyki i widly - znak, ze nikt juz nie wierzyl, iz na wyspe wroci zycie. Dalej zas przy drodze siedziala nieprzytomna ze strachu, przerazenia i bolu kobieta w zaawansowanej ciazy, Za nia przykucnelo dwoje malych dzieci, ktore ledwie potrafily same chodzic. Nie wiadomo, czy nalezaly do niej, czy tylko matkowala sierotom z wioski. Trent ze starcem zabrali cala trojke na wozek. Poltora kilometra dalej napotkali caly tlum nieszczesnikow, ktorym zywiol zabral domy, pola i wszelka wiare. W tym tez miejscu kamienie i ziemia, ktore zsunely sie ze zbocza po pierwszym wybuchu, utworzyly wielka tame, zagradzajaca droge lawie. Wiesniacy probowali najpierw ratowac sie przed zywiolem uciekajac przez pola nad urwiskiem, ale tam stal kordon zolnierzy i wszystkich odpedzano z powrotem na droge. Szli wiec ze zwieszonymi glowami, niepewni losu, przerazeni. Wulkan stekal i dudnil. Na szczescie erupcja ustala. Trent spojrzal za siebie. Daleko, zboczem szla tyraliera ludzi w mundurach. Psy goncze Manola Ortegi. Po rozmowie z sir Philipem Ortega powrocil na wyspe. Smiglowiec wyladowal na plazy, dwanascie kilometrow na polnoc od wulkanu. Blizej nie dalo sie posadzic maszyny. Ortega przesiadl sie do dzipa i najpierw przez nadmorskie mokradla, a pozniej waska droga wcisnieta miedzy urwisko a zbocze wulkanu dotarl na miejsce, gdzie urzadzono blokade. Silny oddzial pilnowal sciezki, a reszta zolnierzy zajela pozycje wyzej - na zboczu i nizej - na polach uprawnych miedzy droga a urwiskiem. Siec byla zbyt gesta, aby ktokolwiek mogl sie przeslizgnac. U stop ziemnego zwalowiska, ktore zagrodzilo droge splywajacej z gory lawie, lezaly zwloki kilkunastu tubylcow. -Nie bylo innego wyjscia - zameldowal porucznik. - Ci ludzie probowali obejsc kordon, wiec musielismy otworzyc ogien. Ogarnieci panika wyspiarze z wiosek uciekali przed zywiolem ktoredy kto mogl. Rozkaz Ortegi byl wyrazny: wszystkich spedzac na sciezke, bo tylko w ten sposob bedzie mozna pochwycic Trenta i dziewczyne. W razie czego Ortega wyjasni, ze brutalna akcja byla uzasadniona, poniewaz podejrzewal, iz w tlumie tubylcow moze sie kryc herszt piratow, ktorego nie zdolano schwytac. -Ile czasu minelo od ostatniego wybuchu wulkanu? - spytal porucznika, zastanawiajac sie w myslach, jak dlugo jeszcze tama wytrzyma napor lawy splywajacej z krateru. -Poltorej godziny. Ortega zostawil porucznika i podszedl tam, gdzie na drodze ustawiono pare stolikow, przy ktorych w swietle lamp naftowych kontrolowano wszystkich przechodzacych. Od uciekinierow domagano sie dokumentow. Podoficerowie porownywali posepne oblicza tubylcow z policyjnymi zdjeciami herszta piratow. Ortega zadbal o szczegoly, aby w razie czego byc krytym. Tlum napieral w obawie, ze wulkan znow wybuchnie, a wtedy tama pusci i nikt juz sie nie uratuje. Ortega wszedl miedzy ludzi, aby wlasna obecnoscia zaswiadczyc, ze nie ma takich obaw. Ludzie stali pokornie. Byli zmeczeni, brudni i przerazeni. Ortega unikal ich wzroku. Zastanawial sie, czy o tej porze sir Philip udal sie juz na spoczynek. Na skraju drogi stala polciezarowka, ktora nie wiadomo skad sie wziela. Byla tak stara i zuzyta, ze az dziwne, jak tu dojechala. Kierowca grzebal pod maska, nie tyle naprawiajac, ile zaklinajac silnik, zeby dal sie uruchomic. Caly ladunek pojazdu stanowily dwie blaszane beczki po nafcie. Ortega raz jeszcze rzucil wzrokiem na tame. Gora zaczynala juz sciekac lawa. Z daleka slychac bylo nawolywania zolnierzy, ktorzy scigali zbiegow od poludnia. Widzac blokade i bojac sie, ze nagroda za schwytanie Trenta i dziewczyny moze im sie wymknac z rak i przypasc w udziale zolnierzom z blokady na drodze, scigajacy napierali na tlum w nadziei, ze w ostatniej chwili uda im sie jednak zidentyfikowac i zatrzymac zbiegow. Starzec pierwszy zobaczyl kordon wojska. Zerknal na Trenta i zaczal cos szeptac, czego ten i tak nie rozumial. Tlum rozstapil sie i orszak z wozkiem znalazl sie na czele kolumny uchodzcow. Trent widzial posterunek sprawdzajacy wszystkich przechodzacych i polciezarowke, ktora stala na skraju drogi. Byl spokojny. Zdawal sobie sprawe, ze zrobil wszystko, co bylo w jego mocy, a mimo to poniosl kleske. Nie mial sobie nic do wyrzucenia, jednak nie potrafil spojrzec dziewczynie w oczy. Nie bylo wyjscia. -Jay - powiedzial to, co musial powiedziec - Jay, trzeba, zebys zeszla z wozka. Nie wiadomo, czy zrozumiala slowa, czy zareagowala na wymowny gest, dosc, ze podala mu reke i zsunela sie na ziemie. Objal ja wpol. -Dasz rade? Tylko pare krokow. Starzec mruknal gniewnie, ze nie wolno slabej kobiety skazywac na niepotrzebny wysilek, ale Trent nie sluchal. Widzial Ortege. Oficer stal oparty o polciezarowke obserwujac przechodzacy tlum. Kierowca dlubal cos w silniku. Ortega skrzywil sie w usmiechu na widok Trenta, jakby wital starego znajomego. Przez jedna jedyna chwile, ulamek sekundy, Trent zastanawial sie, czy nie zabic Filipinczyka. Mial przeciez noz... Zrobil jednak cos zupelnie innego. -Komandor Manolo Ortega, panno Jay Li... - rzekl popychajac dziewczyne do przodu. - Pan komandor jest na uslugach pani dziadka, panno Jay - ciagnal takim tonem, jakby dokonywal prezentacji w salonie, a nie na zboczu plonacego wulkanu. - Mysle, ze pan Ortega ma powody do dumy, panno Jay. Ismael Muhammad, dawny kolega szkolny pana Ortegi, ktory wybral inna droge, uwaza, ze pan Ortega jest czlowiekiem honoru, cokolwiek to znaczy - dodal sarkastycznie patrzac wymownie na trupy lezace obok tamy. - Wlasnie - ciagnal - za pieniadze ludzie gotowi sa poswiecic wiele. Mysle jednak, ze teraz, gdy pan komandor ma nas w swojej mocy, nie bedzie juz wiecej niewinnych ofiar. Ortega inaczej wyobrazal sobie spotkanie z Trentem. Na taka tyrade nie byl przygotowany. Siegnal po pistolet, a jednoczesnie poczul dziwny ucisk w sercu. Spurpurowial ze zlosci, choc moze to urazona duma wywolala rumieniec na jego twarzy. Spojrzal na dziewczyne. Przeniosl wzrok nizej. Zobaczyl lancuch, ktorym ja zakuto. Cos w nim drgnelo, gdy znow spojrzal w jej oczy. Nie odwzajemnila spojrzenia. Patrzyla pustym wzrokiem. W oczach Trenta zas Ortega znalazl to, co chcial w sobie stlumic i co nie dawalo mu spokoju. W tym konflikcie sila byla po stronie Ortegi, ale racja nalezala do Trenta. Ortega wiedzial o tym. Odpychal od siebie te mysl, ale tez od samego poczatku, od chwili gdy w czasie nadmorskiego spaceru przyjal oferte i warunki sir Philipa, nie dawala mu spokoju. Przeniosl wzrok dalej, tam gdzie tlum rozstapil sie, patrzac w milczeniu, jak jeden z jego zolnierzy oklada palka jakas kobiete, ktora naruszyla porzadek. Z rewolwerem w rece ruszyl do przodu krzyczac, zeby natychmiast wszystkich przepuscic. Dosc juz ofiar! Z drugiej strony biegl porucznik. Ten nie mial ani oporow, ani wyrzutow sumienia. Krzyczal z daleka, aby nie sluchac Ortegi, zaciesnic blokade i nikogo nie przepuszczac. Bylo oczywiste, ze za chwile dojdzie do konfrontacji, z ktorej wyjdzie zwyciesko porucznik. Jego bowiem rozkazy gwarantowaly zolnierzom obiecana nagrode. Tam gdzie scieraja sie racje moralne i pieniadze, niemal zawsze wygrywaja te ostatnie. Ortega strzelil. Porucznik padl na ziemie. Trent widzial wszystko: jak Ortega wdziera sie w tlum, jak wykrzykuje rozkazy i jak pada smiertelny strzal. Stalby tak oslupialy, nie wiedzac, co ma zrobic, gdyby nie kierowca polciezarowki, ktory wlasnie z trzaskiem zamknal maske i rzucil tylko jedno zdanie: -Wlaz do beczki, glupcze, chyba ze dalej chcesz isc piechota. W zamieszaniu niewiele osob mogloby zaswiadczyc, ze widzialo, jak brodaty cudzoziemiec i Chinka wdrapuja sie na ciezarowke, a jeszcze mniej widzialo, ze jakies pomocne rece pomogly im ukryc sie we wnetrzu beczek po ropie. Tlum rozstapil sie i zawyl z uciechy, gdy Tanaka Kazuko ruszyl rozwalajac po drodze bariery, ktore zagradzaly przejscie. Ciezarowka popedzila ku morzu. 24 Dziesiec dni po wybuchu wulkanu Wong Fu otrzymal sprawozdanie o przebiegu wydarzen na wyspie. Po stronie strat odnotowano czterech wybitnych specjalistow zatrudnionych w firmie, ktorzy zgineli w czasie ataku na kryjowke piratow. Przyznano, nie bez obawy, ze stracono wszelki slad po wnuczce Li i ze nie wiadomo takze, co sie dzieje z Anglikiem i jego katamaranem.Obawiano sie, ze Wong Fu bedzie wsciekly. Szef sztabu, ktory przedkladal mu dokument, pocil sie ze strachu. Czekal pokornie, az Wong Fu skonczy czytac. Spodziewal sie najgorszego. Tymczasem nic takiego nie nastapilo. Wong Fu nie okazal zlosci, ale tez z jego punktu widzenia operacja mimo strat przyniosla jednak pewne korzysci. Polegaly one na tym, ze pod nieobecnosc starego Li, w krytycznym tygodniu, do obozu Wong Fu przeszlo dwoch najblizszych wspolpracownikow sir Philipa: siostrzenica, Ching, i Niemiec, Rudi Beckenberg. Ching kupiono za sto tysiecy dolarow. Tylez otrzymala tytulem "zwrotu kosztow przeniesienia" do Singapuru, gdzie miala objac stanowisko szefa wydzialu transportu morskiego w firmie Wong Fu. Trick polegal na tym, ze posada bedzie aktualna po ostatecznym upadku Domu Li. Niemca nie trzeba bylo kusic. Sam zglosil swoje uslugi. Wong Fu gratulowal sobie decyzji, zgodnie z ktora nie ujawniono prawdziwych powiazan Timmy'ego Browna. Czlowiek Wong Fu nadal dzialal w firmie Li, a co wazniejsze tak ustawil komputery Ching i Beckenberga, ze wszystkie dane o stanie finansow Li automatycznie pokazywaly sie na monitorach w gabinecie Wong Fu. Jeszcze bardziej ceniono sobie doniesienia obojga "tajnych wspolpracownikow" o tresci rozmow z sir Philipem. Wong Fu mial wiec pelna informacje o stanie spraw w obozie swego rywala i wszelkie powody, by wierzyc, ze ostateczne zwyciestwo jest juz blisko. Irytowala go oczywiscie sprawa wnuczki i Anglika, zeglarza. Lubil wszystko zalatwiac do konca, zapinac sprawy na ostatni guzik. Przeczytawszy wiec sprawozdanie, napisal: "odszukac ich". Szef sztabu przeczytal polecenie, sklonil sie z calym szacunkiem na znak, ze zrozumial i ze oczywiscie natychmiast sie tym zajmie. Wong Fu zniszczyl papier, jak to mial w zwyczaju. Nigdy nie zostawial niepotrzebnych sladow. Zawsze marzyl o takim zyciu, zeby choc czastka tego wszystkiego nalezala do niego. Jechal wolno ocieniona aleja i chlonal wspanialy widok, jaki roztaczal sie przed oczami. Hacjenda sir Philipa na Luzonie byla imponujaca, a jednoczesnie urzadzona ze smakiem. Manolo Ortega nie spieszyl sie. Od wybuchu wulkanu minelo szesc tygodni. Dwukrotnie juz z otoczenia sir Philipa slano zaproszenia na rozmowe, komandor odmawial, zaslaniajac sie nawalem pracy. Za trzecim razem nie mogl sie wykrecic, zwlaszcza ze sam admiral byl za tym, zeby zlozyl te wizyte. -Sir Philip - powiedzial - chce osobiscie podziekowac. Tak wiec tego ranka Manolo wybral sie dzipem do hacjendy. Zatrzymal woz przed glownym wejsciem i podziwial elegancki dziedziniec otoczony kamiennym murem pokrytym kwitnacymi pnaczami. Stado golebi harcowalo wsrod arkad, ptasi szczebiot mieszal sie z delikatnym szumem wody splywajacej z paszczy kamiennego lwa. Stalby tak jeszcze w niemym podziwie, gdyby nie sluzacy sir Philipa, ktory chrzaknal dyskretnie i poprosil o kluczyki do dzipa, aby odprowadzic woz na parking. Pokojowiec, do ktorego zadan nalezalo witanie gosci na progu, zaprosil Ortege do wnetrza. Przeszli przez wielki hol z rzedem waskich okien, przez ktore dyskretnie saczyly sie promienie slonca. Ksztalt okien swiadczyl o tym, ze historyczna budowla pelnila ongis funkcje zamku obronnego. Z tamtych czasow pochodzily takze plotna na scianach i meble, ktore wprawilyby w zachwyt kazdego znawce sztuki uzytkowej. Wielki salon z galeria dla muzykantow kontrastowal z holem - nie byl mroczny, lsnil kolorami, a cztery kryte jedwabiem sofy zapraszaly do wypoczynku. Sluzacy prowadzil dalej, do patio, gdzie sir Philip czekal na goscia przy sadzawce pelnej lilii wodnych. Mial na sobie szary garnitur. Usmiechnal sie na widok goscia. Ortega mial wrazenie, ze sir Philip zestarzal sie przez te szesc tygodni, jakby zmalal, skurczyl sie w sobie, nawet mowil ciszej i Ortega musial pochylic sie w strone rozmowcy, by uslyszec. -Jak rozumiem, byl pan ostatnio bardzo zajety, komandorze. Ciesze sie, ze jednak znalazl pan troche czasu dla starego znajomego. Jestem panu bardzo wdzieczny za wizyte. Czy moge zaproponowac filizanke herbaty? - zaczal uprzejmie. Przysunal sie do goscia i szeptem, aby pokojowiec nie uslyszal, zadal najwazniejsze pytanie: - A wiec uciekli? -Nie sadze - odparl Ortega i na poparcie swojej tezy pokazal sir Philipowi kilka zdjec lotniczych terenu objetego poszukiwaniami. - Jak pan widzi, lawa splywala z wulkanu czterema wielkimi potokami i wlasnie tu widziano ich po raz ostatni. Z tylu napierali moi ludzie i nasi przyjaciele nie mieli zadnej szansy. Zgineli, musieli zginac przy pierwszej probie przekroczenia strumienia lawy. Ich szczatki leza gdzies tam pod warstwa popiolu i nikt ich nie znajdzie. Li przymknal oczy i mialo sie wrazenie, ze wyobraza sobie, jak wygladaly ostatnie chwile Trenta i Jay. Westchnal gleboko, poprawil mankiet u koszuli, aby wystawal dokladnie tyle, ile powinien, zgodnie z zasadami elegancji. Dlonie mial zadbane, paznokcie starannie opilowane i tylko starcze plamy watrobiane psuly efekt. W jego wzroku niczego nie mozna bylo odczytac. -Chcialbym - powiedzial - zeby nie bylo miedzy nami zadnych watpliwosci. Mowia mi, ze panscy ludzie rozpowszechniaja inna wersje wydarzen. Podobno kazal pan zdjac blokade na drodze. Rzeczywiscie? -Owszem, bo bylo to zgodne z moja ocena sytuacji. -Ocena? -Dowodzilem ta akcja. Operacje prowadzila jednostka filipinskich sil zbrojnych - odparl Ortega pompatycznie, co sir Philip skwitowal niewyraznym usmiechem. -No tak, rozumiem, choc to raczej trudne - rzekl - ale niektorzy utrzymuja, ze wystrychnal mnie pan na dudka. Osmieszyl mnie pan, komandorze. W tym momencie, jakby na dany znak, zjawil sie pokojowiec z herbata. Na tacy mial tylko jedna filizanke, z najcienszej, chinskiej porcelany. -Prosze, niech pan skosztuje - zaprosil sir Philip. Ortega jednak mial dosc tej komedii. -Wolalbym juz pojsc. Sir Philip gestem odeslal pokojowca. -Skoro takie jest panskie zyczenie, komandorze, to pozwoli pan, ze go odprowadze - rzekl podnoszac sie z miejsca. Przy dzipie krecilo sie czterech ludzi. Ortega poznal ich natychmiast. Osobiscie wysylal za nimi listy goncze. Byli to szefowie lewicowych grup powstanczych - Nowej Armii Ludowej, organizacji kontrolowanej i firmowanej przez komunistow. Uzbrojeni po zeby, mieli kalasznikowy AK-47, pistolety i noze. Nagle zjawil sie goryl sir Philipa i z bronia gotowa do strzalu stanal za swoim chlebodawca. -Jest mi bardzo przykro, panie komandorze - rzekl cicho sir Philip - ale rozumie pan, ze... - zawiesil glos nie konczac zdania. Ortega plunal mu w twarz. Doktor Imai zbiegl truchtem po drewnianych schodach, przemierzyl trawnik i skierowal sie na plaze. Niewysoki, okolo szescdziesiatki, z kruczoczarna czupryna nie wygladal na swoje lata. Schowal okulary do kieszeni kimona, rozebral sie, recznik i kimono powiesil na kolku wbitym w pien nadmorskiej palmy. Byl juz po porannej gimnastyce, a teraz szykowal sie, by dopelnic codziennego rytualu - bez wzgledu na pogode codziennie przeplywal sto piecdziesiat metrow w jedna i tylez w druga strone. Wyszedl z wody i z satysfakcja patrzyl na swoje filipinskie miniimperium. Osrodek, ktory pobudowal, byl niewielki, ale niczego w nim nie brakowalo. Posrodku stal glowny pawilon, a wokol osiem wygodnych bungalowow. Doktor Imai byl dumny ze swego dziela. Zrobil kariere jako wziety kardiolog w Tokio. Kilka lat temu jednak, gdy sam doznal zawalu, zalozyl ten wlasnie osrodek rehabilitacyjny - pustelnie, jak mawiali pacjenci, przeciwko czemu zreszta stanowczo protestowal. Nazwa byla o tyle trafna, ze rzeczywiscie w poblizu nie bylo niczego, ani miasta, ani nawet tubylczych wiosek. Doktor Imai wierzyl, ze calkowita izolacja i radykalna zmiana trybu zycia to najlepsza recepta dla zawalowcow, a ci najczesciej korzystali z jego wiedzy i uslug. Wybieral dlugo, ale miejsce, ktore wreszcie znalazl, spelnialo wszystkie oczekiwania. Bylo tu cicho, spokojnie i bezpiecznie pod oslona sporej gory, ktora chronila osrodek przed silniejszymi porywami wiatru. Senatorium dysponowalo wlasna elektrownia wiatrowa, a dodatkowa moc pochodzila z baterii slonecznych. Wode czerpano z gorskich zrodel, postawiono nawet wlasna oczyszczalnie sciekow. Przy budowie korzystano z miejscowych materialow, a zdrowa dieta, jaka doktor Imai przepisywal swoim pacjentom, obfitowala w ryby i jarzyny, ktore lowiono w okolicy. Nie wycierajac sie po kapieli, doktor Imai puscil sie biegiem wokol trawnika, co tez nalezalo do codziennego rytualu. Trzy okrazenia w umiarkowanym tempie. Zakonczywszy poranna gimnastyke, udal sie na taras. Wzial z bufetu dwie patery z owocami i dwie filizanki zielonej herbaty i ruszyl do bungalowu numer piec. Usiadl na werandzie i z satysfakcja obserwowal, jak Sam pilnie wykonuje swoje poranne cwiczenia. Sam byl Anglikiem, a to, co potrafil wyczyniac nozem, wrecz fascynowalo doktora Imai. Otoz Sam rozmieszczal na palmach wokol swojego bungalowu tuzin zwyklych kart do gry i rzucal w nie nozem. Przyklekal, kladl sie na ziemi, koziolkowal, podskakiwal, a celnie rzucony noz nieodmiennie trafial w karte. Cwiczyl codziennie. Moze takze dzieki temu Sam niezwykle szybko odzyskiwal sily i forme. Po szesciu tygodniach kuracji rana na udzie zabliznila sie calkowicie, nie bylo juz sladu po postrzale na lewym ramieniu i w ogole pacjent byl w dobrej formie. Wlasnie cisnal nozem po raz setny i zakonczyl cwiczenia. Sto rzutow nozem z roznych pozycji to byla jego norma. Zebral karty, schowal sztylet i zajal miejsce na werandzie obok doktora. -Minal sie pan z powolaniem, Sam - rzekl doktor Imai. - Moglby pan pokazywac te sztuczki na scenie, a na panskie wystepy przychodzilyby tlumy. I byloby to znacznie bezpieczniejsze zajecie, niz to, co pan robil do tej pory. A tymczasem - doktor rzucil fachowym spojrzeniem na blizne na ramieniu Trenta, ktory tu ukrywal sie pod imieniem "Sam" - mozemy uznac kuracje za zakonczona. Zawiadomie panskiego chlebodawce, a zreszta spodziewam sie go lada chwila. -Bardzo panu dziekuje, doktorze - rzekl Trent. Pil herbate i myslal o Tanace. -Bida z nedza - Tanaka nie szczedzil Trentowi zlosliwosci, gdy szesc tygodni temu Trent wyladowal na stole operacyjnym w gabinecie doktora Imai - nikt by cie nie kupil, nawet z rabatem. Nadajesz sie tylko na zlom. I to ma byc wspolnik! Zaden moj wspolnik nie doprowadza sie do takiego stanu. Koniec ze spolka. Moglbym cie zatrudnic dopiero po remoncie - oznajmil laskawie. Trent nie mial ani sily, ani ochoty na slowny pojedynek. Nie protestowal nawet, kiedy Tanaka wymyslil mu pseudonim - Sam. -No wiec co zagrasz, Sam? - zartowal Tanaka nasladujac akcent Humphreya Bogarta. W filmie "Casablanca" Bogart stale sie dopomina, zeby Sam, pianista, gral mu pewna melodie. - Chyba ze wolisz, abym cie nazywal "Jane", tylko wtedy doktor Imai bedzie musial zrobic jeszcze jedna operacje, zeby ci zmienic plec - Tanaka nie szczedzil uszczypliwosci. Trent spojrzal na plaze. Do prywatnej przystani dobijal wlasnie baslig nalezacy do osrodka. Lodka miala kadlub pomalowany na bialo, a plywak na niebiesko. Plocienny daszek nad miejscem dla pasazerow byl w bialo-blekitne pasy. Rzucono cume. Z lodzi wysiadl, ktoz by inny, Tanaka. Wolno szedl w kierunku bungalowu. Mial na sobie bajecznie kolorowa hawajska koszule w kwiaty, bialo-czerwone, pasiaste szorty i dzwigal walizke. -I jak nasz pacjent? - rzucil na powitanie. -Jak ryba. Wlasnie go wypisuje - odparl doktor Imai. -Wspaniale - Tanaka zatarl rece. - Odszukalismy juz katamaran. Trzej moi ludzie z klubu sportowego w Kioto z porucznikiem Cesarskiej Marynarki Wojennej przeprowadza jacht do Japonii. -Dzieki - odparl Trent i zapadla cisza. -Bez zmian? - spytal po chwili Tanaka. -Niestety - odparl doktor. Pytanie dotyczylo oczywiscie pacjentki, ktora Tanaka przywiozl razem z Trentem. Owszem, rany sie zagoily, pod wzgledem fizycznym wszystko bylo w porzadku, czego niestety nie mozna bylo powiedziec o psychice pacjentki. Milczala. Od szesciu tygodni nie wypowiedziala ani slowa. -Nie sadze, aby to byl po prostu szok - rzekl doktor Imai - mysle, ze sprawa ma glebsze podloze - zamyslil sie. Zlozyl rece jak do modlitwy, palcami wskazujacymi delikatnie gladzil sie po ustach. Tak wlasnie zachowywal sie doktor Kildare w slynnym serialu amerykanskim i doktor Imai, wtedy jeszcze student medycyny, swiadomie przejal ow gest, bo mu sie szalenie podobal. Pozniej zas weszlo mu to w nawyk, z ktorym bezskutecznie walczyl. Teraz tez skarcil sie w duchu, ze pozwala sobie na takie teatralne gierki. - Nie mam doswiadczenia w tych sprawach - powiedzial. Zastanawial sie, czy powinien cos jeszcze dodac, cos co odkryl obserwujac pacjentke fachowym okiem lekarza. Z jednej strony nie chcial nikogo dotknac - jak kazdy Japonczyk byl nieslychanie wstrzemiezliwy - z drugiej, jako lekarz, uznal, ze jednak sprawa moze miec znaczenie dla dalszego leczenia. -Wydaje mi sie, ze jest ona bardzo do ciebie przywiazana, Sam - powiedzial i znow zaczal sie zastanawiac, czy dokladnie o to wlasnie chodzi. - To znaczy, ma do ciebie ogromne zaufanie. Polega na tobie... - wyjasnil, nadal zreszta majac watpliwosci. Chinka, owszem, polegala na Samie, jednoczesnie jednak bylo w niej tyle nienawisci i ogromna zlosc. Nie okazywala jej, nie manifestowala, ale doktor Imai czul to instynktownie. - ...jakby na cos ciagle czekala - ciagnal po chwili. - Nie wiem na co, nie wiem na kogo i dlaczego, ale tak wlasnie to widze - dokonczyl i przepraszajac obu rozmowcow odszedl do swoich zajec. -No, no - rzekl Tanaka - na stare lata nasz przyjaciel staje sie elokwentny. - Imai byl starym kolega jego ojca i znali sie od lat. - Mysle, ze powinienes stad wyjechac - rzekl calkiem powaznie, zmieniajac temat - niekoniecznie zaraz, ale przeciez nie bedziesz tu siedzial do konca zycia. Uratowales ja, co samo w sobie bylo zwariowanym pomyslem, i niech to wystarczy. Reszta to juz nie twoja sprawa. Masz zreszta inne zajecia. Powinienes przynajmniej zobaczyc swoje nowe biuro. -Biuro? - Trent spojrzal na Japonczyka, a ten tylko sie usmiechnal. -A tak - powiedzial - na Abbey Road w Nassau. Myslales, ze z nami koniec? O nie, moj drogi! Cale zycie marzyl mi sie ktos taki jak ty: wystarczajaco silny, dostatecznie sprytny i na tyle glupi, zeby dac sie posiekac, kiedy zajdzie potrzeba. A zreszta co innego masz do roboty? Wloczyc sie jachtem po swiecie? Wczesniej czy pozniej zaczniesz pic z nudow albo jeszcze gorzej - rzucil na stol paszport, prawo jazdy i trzy karty kredytowe na nazwisko Sammi Samuelson. - A wiec - ciagnal - jestes teraz bylym policjantem z Argentyny. Musiales odejsc ze sluzby, bo nie zmiesciles sie w nowych ukladach politycznych. Poznalismy sie za posrednictwem Ricarda Acciapattiego z argentynskiej bezpieki. Spodobales mi sie i dalem ci robote, bo wlasnie otwieralismy nowe biuro i potrzebowalismy faceta z doswiadczeniem. W walizce masz ubrania i papiery na poparcie legendy. Nie bedzie wiec zadnych klopotow na granicy. Od strony trawnika dobiegl terkot kosiarki. Byla to czynnosc, ktorej doktor Imai nie powierzal nikomu. Sam dbal o wyglad klombow i rabatek. Lubil kwiaty. -W porzadku - powiedzial Trent - a teraz zle wiadomosci? - spojrzal pytajaco na Tanake. Japonczyk wyjal koperte, a z niej kilka wycinkow prasowych. Komandor Manuelo "Manolo" Ortega nie zyje. Zostal zamordowany przez komunistycznych terrorystow z tzw. Nowej Armii Ludowej. Cialo komandora ze sladami tortur znaleziono przybite na przydroznym drzewie. Wybitny dowodca, zasluzony w walkach z bandami, byl bliskim przyjacielem sir Philipa Li, znanego finansisty i filantropa z Hongkongu. Wpadl w pulapke zastawiona przez terrorystow, gdy wracal do Manili po wizycie u sir Philipa w jego posiadlosci na Luzonie. Rzecznik sir Philipa wyrazil ogromny zal w zwiazku ze smiercia komandora Ortegi. -Wlasnie - rzekl Tanaka - ale to nie wszystko. Wyznaczono dwie nagrody za twoja glowe. Kazda po sto piecdziesiat tysiecy dolarow, co oznacza, ze Li i Wong Fu zgadzaja sie co do ceny, jaka warto za ciebie zaplacic. O ile wiem, kilka chinskich gangow, triad, podjelo sie zadania. Na twoim miejscu unikalbym Hongkongu, chyba ze chcesz ryzykowac - przerwal na widok Jay. Stala na werandzie bungalowu numer dwa. Mimo upalu miala na sobie gruby szlafrok kapielowy, zapiety wysoko pod szyje. Popatrzyla na obu mezczyzn i ruszyla w strone plazy. Usiadla na brzegu, zanurzyla stopy w wodzie i wpatrywala sie w morze. Imai powiedzial, ze Jay "czeka". Trent zastanawial sie, czy Tanaka pojal, co lekarz chcial przez to powiedziec. -Wyjezdzasz dzisiaj? - spytal Japonczyka. -Jutro rano. -Jade z toba - rzekl Trent. Wstal, poszedl do glownego pawilonu, nalal dwie filizanki herbaty i ruszyl na plaze. Usiadl na piasku obok dziewczyny. Podsunal jej napoj. Pila malymi lykami. Czekal, az skonczy. Wokol panowala cisza, tylko gromada ptakow swiergotala wsrod palm. -Jay, jutro wyjezdzam. Spojrzala na niego z nienawiscia. On zas pomyslal o torturach i cierpieniach, jakie jej zadano. Pamiec o tych strasznych przezyciach bedzie jej towarzyszyc do konca zycia, nawiedzac nocami, niepokoic dniem. Ta rana nigdy sie nie zablizni. Wiedzial o tym. I znow stanal mu przed oczami ow dyplomata, ktorego kiedys wydostal z Libanu. Pamietal wszystko: zapach pol, szmer rzeki, blask slonca. Byl piekny poranek, gdy siedzial na ganku w swoim domu, nie wiedzac, ze tuz obok rzeka niesie zwloki czlowieka, ktory nie potrafil juz zyc. -Twoj dziadek kazal zabic Ortege. Pamietasz Ortege? To dzieki niemu zdolalismy sie uratowac. Mysle, ze powinnas zostac tu jeszcze kilka tygodni. Ja tymczasem zorientuje sie, co mozna zrobic. Jay wpatrywala sie w fale i Trent nie wiedzial, czy podziwia blyski slonca w morskiej toni, czy tez wspomina noc, gdy przedzierali sie zboczem wulkanu. Zdawal sobie natomiast sprawe, ze Jay wlasciwie marzy tylko o jednym, zeby on - Trent - zginal. Niech zniknie. Pragnela tego. Chcialaby, zeby wszyscy swiadkowie jej nedzy i upadku przestali istniec. Fala wyrzucila na brzeg kolorowa muszelke. Trent podniosl klejnot zrodzony przez nature. Gdyby tylko potrafil znalezc wlasciwe slowa, gdyby potrafil wyrazic to, co naprawde czuje, gdyby... Cale zycie uczono go jednak, ze powinien milczec i ukrywac emocje. Odwrocila sie od niego. Cala jej postawa wyrazala potepienie. Trent doskonale wiedzial, co Jay zapamietala z ich wspolnej odysei. Nie mial watpliwosci, ze diagnoza postawiona przez doktora Imai byla trafna. Zablakany krab przekradal sie do wody. Od glownego pawilonu niosl sie aromat swiezych ananasow. W kuchni widac szykowano juz deser na lunch. Wstala i spojrzala nan z gory. W obszernym szlafroku wygladala na znacznie drobniejsza, niz byla w rzeczywistosci. Ogarniala poly okrycia, jakby zamykala sie w kokonie. Na krotka chwile przesunela czubkami palcow po jego ustach, jak wtedy, gdy opuszczaly go sily, kiedy wulkan wybuchl po raz drugi. -Nie trzeba - powiedzial. Nie uslyszala. Wszystko to bylo upiorne i nie powinna o tym myslec. Przynajmniej na razie. Ale pozniej, gdy doprowadzi sprawy do konca, gdy sie oczysci, wtedy bedzie mogla sobie pozwolic na wspomnienia. Uporzadkuje wszystko jak fotografie w albumie. Album? Wklejala do niego zdjecia rodzicow. Starczylo tylko na trzy strony. A zreszta to niewazne. Stary album nie budzil wspomnien takich, jakie moze budzic nowy, wiec najpierw trzeba wszystko oczyscic, zrobic porzadek jak nalezy. Trent obiecal, ze sie tym zajmie. Przyrzekl. Milczala tak dlugo, az przypomnial sobie o danym slowie. Wlasnie, wystarczy, zeby pamietal, a wszystko bedzie jak trzeba. Trent wszystko zalatwi, oczysci teren. Gdy tak patrzyla na niego z gory, wygladal jak stary, zbity pies. Smiesznie. Dala mu palce do polizania. Zachichotala w duchu, widzac wyraz bolu w jego brazowych, psich oczach. Glosno zas powiedziala, po raz pierwszy od kiedy byli w tym dziwnym miejscu: -Chce przy tym byc. Zobaczyc na wlasne oczy. Trent wrocil do siebie. Tanaka czekal na werandzie. Trent wzial paszport i uwaznie obejrzal fotografie. Maly retusz i wszystko bedzie w porzadku. 25 Byl tajnym agentem przez pelne osiemnascie lat. Uzywal wielu nazwisk i podawal sie za rozne osoby. Z doswiadczenia wiedzial, ze liczy sie nie tyle charakteryzacja, co ruchy, gesty, postawa i sylwetka. Krotko mowiac, trzeba umiec sie wcielic w okreslona postac.Wiek, kolor oczu, wlasnie postawa i sposob noszenia sie, wreszcie uczesanie to sprawy podstawowe. Nie wolno przy tym zapominac o szczegolach, niby drobnych, ale nieslychanie waznych: jak wiazac krawat, jak sznurowac buty, czy pieniadze chowac w portmonetce, czy luzem, w kieszeni. Trzeba przemyslec, jaki typ samochodu bedzie najodpowiedniejszy dla osoby, za ktora chce sie uchodzic, w jakim hotelu rezerwowac pokoj, jakie kupowac gazety, jakie tygodniki, na co chodzic do kina i co ogladac w telewizji, nie mowiac juz o tym, ze nalezy zadbac o odpowiedni adres. Z Sammim Samuelsonem poszlo stosunkowo latwo. Argentynczyk zamieszkaly na stale w Dominikanie uzyskal wize brytyjska w biurze Wysokiego Komisarza w Nassau na Bahamach. Spedzil dobra godzine w miejscowym banku, pozniej zas przez Miami na Florydzie, gdzie przesiadl sie na samolot American Airlines, odlecial do Londynu. Wygladal na piecdziesiat pare lat. Czarne, siwiejace na skroniach wlosy zaczesywal gladko do tylu. Nosil szkla, dwuogniskowe zreszta, jak wiele osob w jego wieku. Trzymal sie prosto, ruszal energicznie, dbal o kondycje. Mial na sobie tweedowe ubranie, widac, ze szyte na miare, przez ramie przerzucil kaszmirowy plaszcz, kupiony chyba w ostatniej chwili i wylacznie na podroz, bo nie najwyzszej jakosci. Na obuwiu tez chyba oszczedzal, bo nosil buty - owszem - w angielskim stylu, ale zrobione w Meksyku, jakich dzentelmen nigdy by nie wlozyl. Krawat w paski wskazywal, ze nalezy do jakiegos klubu. Jakiego? Trudno powiedziec. Stewardesa pomyslala, ze ma do czynienia z pijakiem, jakich wielu trafia sie na liniach miedzynarodowych. Zdziwila sie wiec, ze poprosil wylacznie o kawe i wode sodowa. Nie zmienila jednak zdania, uznala tylko, ze pewnie jest na odwyku. Zauwazyla, ze nie palil. Na lotnisku w Londynie potraktowano Sammiego Samuelsona zwyczajnie. Wojna o Falklandy nalezala juz do historii, Wielka Brytania wznowila stosunki dyplomatyczne z Argentyna, wiec po paru rutynowych pytaniach o cel podrozy urzednik imigracyjny wbil pieczec do paszportu. Na cle nie pytano o nic. Nie zainteresowano sie nawet zawartoscia walizki ze sztucznej skory. Do hotelu "Post", gdzie mial zarezerwowany pokoj na caly tydzien, senor Samuelson udal sie autobusem. Zameldowal sie w recepcji, wzial klucz i poszedl do numeru, ale nie zabawil tam dlugo. Nawet sie nie rozpakowal. Wyszedl na miasto i metrem pojechal do centrum. Wysiadl na stacji Green Park. Okrazyl palac Buckingham, wmieszal sie w tlum przechodniow na Mallu, potem skrecil przy palacu Sw. Jakuba i tam przystanal pod sciana. Walczac przez dluzsza chwile z oporna zapalniczka, zapalil wreszcie papierosa. Nikt go nie sledzil. Wyrzucil ledwo co zapalonego papierosa i ruszyl dalej w strone Jermyn Street. Szedl wolno, ogladal wystawy, za piec pierwsza skrecil w strone Hunt Club, ktory slynie z tego, ze naleza don bogaci katolicy. Nie doszedl do wejscia, gdy cos wpadlo mu w oko. Zatrzymal sie, zdjal okulary i chusteczka probowal wyciagnac obce cialo. Bez okularow niewiele widzial, wiec nie ze swojej winy potracil przechodzacego obok dzentelmena w eleganckim flanelowym ubraniu, ktory wlasnie zmierzal do klubu. Chodzil tam zreszta codziennie na lunch. Pracowal w poblizu. Sammi Samuelson przeprosil po hiszpansku, po angielsku zas szepnal: -Za kwadrans w Criterionie. Criterion to taka sobie restauracja przy Piccadilly Circus. Swoje najlepsze dni przezyla dawno, ale ciagle jeszcze cieszyla sie pewna popularnoscia z racji wystroju w stylu art nouveau. Sammi wzial stolik w pierwszej sali, tuz za kolumna podtrzymujaca sufit ozdobiony mozaika z luster. Byl tu kiedys na lunchu z pewna mloda dama i pamietal, ze aksamitne zaslony i miekkie dywany skutecznie tlumily wszelkie dzwieki, przez co mozna tu bylo calkiem swobodnie porozmawiac, bez obawy, ze slowa trafia takze do niepozadanych uszu. Anglik przyszedl punktualnie. Nie byl specjalnie zachwycony wyborem miejsca. Czulby sie lepiej w nieco wytworniejszym lokalu i z lepsza obsluga. Masywna kelnerka wyraznie go peszyla. Nazywal sie Charles Benson. Byl mezczyzna sredniego wzrostu, o piwnych oczach, brazowych wlosach, twarzy pociaglej i szczuplej budowie ciala. Niesforny kosmyk wlosow na czole nadawal mu chlopiecy wyglad, co klocilo sie z jego wiekiem. Byl cywilem, ale pobieral pensje wedlug stawek wojskowych, nalezna generalowi brygady. Kiedy Trent widzial go po raz ostatni, Benson z zapalem grywal w polo. Jednak od tamtego czasu stracil sporo na gieldzie, musial zrezygnowac z konia i przerzucil sie na bieganie. Gdyby Trent byl jeszcze w Wydziale, Benson bylby jego oficerem prowadzacym. -Sammi Samuelson - przedstawil sie wyciagajac reke na powitanie. -Co panom podac, piwo, wino? - przerwala kelnerka. -Wode mineralna - rzekl Benson nie podnoszac glowy. Siedzieli blisko siebie, moze zbyt blisko jak na obyczaje angielskie, ale coz - Sammi to cudzoziemiec i nie musi znac miejscowej etykiety. -Milo cie zobaczyc, Charles, i dziekuje, zes zechcial przyjsc. -Wbrew regulaminowi - rzekl Benson, co wcale nie znaczylo, ze zywi jakies szczegolne obawy, ale mialo sugerowac, ze obaj powinni sie miec na bacznosci. Przynajmniej on. Wobec bessy na gieldzie nie mogl sobie pozwolic na zwolnienie ze sluzby. Z czegos przeciez trzeba zyc. Co zas naprawde chcial powiedziec - Bog jeden raczy wiedziec. Benson zawsze byl tajemniczy. -Slyszalem, ze miales klopoty - usmiechnal sie lekko - cos powaznego? -I tak, i nie - odparl Sammi enigmatycznie, ale opowiedzial o nagrodzie, jaka wyznaczono za jego glowe. -Triady sa szczegolnie niebezpieczne - skwitowal opowiesc Benson. Zamowil dania nie patrzac na kelnerke i bez dalszych wstepow przeszedl do sedna. - A wiec, czego oczekujesz ode mnie? -Jest ktos, kto rozpowiada o mnie wszystko na calym Dalekim Wschodzie. Nie wyglada na to, aby byl to ktos aktualnie zatrudniony w Wydziale, raczej emeryt czy cos w tym rodzaju, ale ma niezle wejscia. Moge sobie wyobrazic, ze ow ktos zrobil wam nawet przysluge: przekazal ciekawe informacje z dziedziny handlu, zeglugi i tego typu spraw zwiazanych z Chinami... -...a drugiej stronie sprzedaje informacje o tobie - dokonczyl Benson. - Nieprzyjemna kwestia. -Chodzi mi tylko o nazwisko. Nie musze wiedziec, co wam przekazywal. Byla to rozsadna propozycja. Wiadomosci, ktore trafialy do Wydzialu, stanowily tajemnice i gdyby Trent domagal sie ich ujawnienia, postawilby Bensona w trudnej sytuacji, a tak sprawa byla jasna i miescila sie w kategoriach kolezenskiej przyslugi. -Niech mi pan da czas do konca tygodnia, panie Samuelson. A w ogole to powinien pan zaczac biegac. To bardzo dobrze wplywa na zdrowie. Namawiam pana na Richmond Park. W sobote rano, przy bramie Robin Hooda. Kelnerka przyniosla zamowienie. Benson dziubal widelcem kawalek calkiem przyzwoicie usmazonej watrobki. -Wyglada na to, ze facet ma kontakty na dosc wysokim szczeblu w Wydziale - powiedzial. -Wysokim? -Tak sadze. Ktos na samej gorze puszcza farbe. Mysle, ze tobie byloby latwiej go namierzyc niz nam. Wiesz, jak to jest: paragrafy, przepisy. Gdybys wiec zdobyl jakis dowod... -Na przyklad list? Benson zamyslil sie, wazyl za i przeciw. -Wlasnie - powiedzial po chwili - list. To byloby dobre rozwiazanie, panie Samuelson. Wial zimny gorski wiatr, ktory burzyl wody Jeziora Genewskiego. Sammi Samuelson szedl brzegiem. Rece wcisnal w kieszenie plaszcza, postawil kolnierz i gratulowal sobie, ze zaraz po przylocie, na lotnisku, kupil czapke z daszkiem, dzieki czemu nie odczuwal zimna. Spacerowal juz dwie godziny i przez ten czas najmniejszy nawet promien slonca nie przedarl sie przez olowiane chmury. Dwie godziny wystarczyly, by upewnic sie, czy nie wlecze sie za nim zaden ogon. Spokojnie ruszyl w strone genewskiego srodmiescia. Idac do banku skorzystal z bocznego wejscia. Straznik zapytal, czy jest umowiony, i wskazal winde na czwarte pietro. Pelna godnosci sekretarka w srednim wieku, w szarym kostiumie, uchylila obite drzwi i Trent znalazl sie w gabinecie, gdzie juz na niego czekano. Wszystko w tym pokoju bylo szare lub popielate lacznie z gospodarzem, ubranym w mysi garnitur z perlowym krawatem. Czupryne mial w takiej samej tonacji siwizny, nawet oprawke okularow zamowil w odcieniu szarosci. W tym otoczeniu i stroju wygladal staro jak na swoj wiek. Aure szarosci potegowalo swiatlo pochmurnego dnia wciskajace sie przez grube szyby zabezpieczone przed podsluchem. Na tym pietrze obracano naprawde powaznymi pieniedzmi. Bankier widzial w zyciu niejedno, wiec nie zaskoczyl go skromny stroj klienta. A zreszta pan Samuelson zostal zapowiedziany przez godne najwyzszego zaufania osoby z Nassau. -Filizanke kawy, senor Samuelson - zaoferowal uprzejmie. - Wlasnie sprawilismy sobie nowy ekspres. Wspanialy. Byla to jedna z tych maszyn, ktore bulgocza, sycza, imponuja wygladem, ale parza podla kawe. -A wiec czym moge sluzyc? - spytal przechodzac do rzeczy. -Chodzi o przejecie konosamentu zlota wartosci pietnastu milionow frankow szwajcarskich. Bankier zmruzyl oczy. -Sporo - powiedzial - tona z okladem, a dokladnie jedna tona trzynascie i trzy czwarte uncji, wedlug dzisiejszych notowan w Zurychu - zasmial sie. - Arytmetyka, senor Samuelson. Zawsze robi dobre wrazenie na starych, bogatych damach i na gangsterach. To nie byl zart, ale subtelne ostrzezenie. -Wszystko legalne - zapewnil Sammi - jest tylko jedna kwestia: moi klienci nie maja nic przeciwko temu, aby transakcje ujawnic, chcieliby jednak uzyskac dosc powazny kredyt pod to wlasnie zabezpieczenie. Rozmawiano rzeczowo, bez emocji. Tylko ekspres do kawy syczal niespokojnie, jakby wizja tony zlota pobudzila jego elektryczna wyobraznie. -Jak rozumiem, sprawa jest pilna? - upewnil sie bankier. -Wlasnie - odparl Sammi - bank, z ktorego odbiora panowie zloto, wystawi certyfikat poswiadczajacy wage kruszcu. Rozumiem, ze mimo to chcieliby panowie osobiscie sprawdzic calosc depozytu. Nie ma przeszkod. Mysle, ze najlepiej bedzie przeprowadzic kontrole podczas zaladunku. Anonimowo. Nikt nie bedzie wiedzial, ze reprezentuje pan bank przyjmujacy depozyt. Kierowca otrzyma instrukcje co do trasy i miejsca przeznaczenia dopiero po wyruszeniu. Przejazd zajmie dwadziescia minut i w tym czasie mozna bedzie podac szczegoly transakcji do wiadomosci publicznej. Bankier zastanowil sie. Potarl czolo koniuszkami palcow. Mial poczucie humoru, a tacy ludzie potrafia docenic inteligentny plan doskonalego rabunku. Zachichotal wiec i pogratulowal swemu rozmowcy. -Podoba mi sie - powiedzial - rzeczywiscie oryginalna koncepcja. Sadze, ze dziesiec procent od obrotu nie jest wygorowana stawka za nasze uslugi. Zgadza sie pan? A zreszta niech pan przekona swoich klientow, by nie mysleli w kategoriach kosztow, ale zyskow. -Moi klienci beda na pewno zadowoleni - rzekl Sammi. Bankier osobiscie odprowadzil Trenta do windy. Czynil to rzadko. Tylko wobec najbardziej godnych szacunku klientow. -Zimno dzis - zauwazyl na pozegnanie. -W Moskwie jeszcze zimniej - odrzekl Trent. Celowo zostawil slad, na uzytek wilkow, ktore laknac krwi moga weszyc za nim. -Robienie z panem interesow to przyjemnosc, panie Samuelson - pozegnal bankier goscia. Ci, ktorzy kiedys kryli sie za murem tajemnicy panstwowej, partyjnej i sluzbowej, dzis reklamuja swoje uslugi, jak - nie przymierzajac - przekupki. Urzedowa ksiazka telefoniczna podaje az cztery numery doktora Dymitra Ignosiewa: numer jego biura w siedzibie KGB, numer kliniki, rezydencji w osiedlu dla wysokich funkcjonariuszy panstwowych w Moskwie i oczywiscie numer daczy w Melniszewie. Dzwoniac Sammi przedstawil sie jako dziennikarz i powolal sie na wspolnego znajomego - majora KGB operujacego w Ameryce Lacinskiej, ktoremu Sammi - naprawde, czy rzekomo - zawdzieczal zycie. Nazwisko, ktore wymienil, stanowilo tez gwarancje, ze Trent oczywiscie przywiezie ze soba odpowiednie honorarium za konsultacje. W twardej walucie, rzecz jasna. W ten to sposob umowil sie z doktorem w jego daczy. Przed hotelem zlapal "lebka", jakich setki oferuja swoje uslugi w Moskwie dolarowym pasazerom, i ruszyli. Kierowca przez caly czas narzekal na stan drog publicznych, zwlaszcza w podmoskiewskich miejscowosciach. Zatrzymal sie zreszta jakies kilkaset metrow przed dacza i powiedzial, ze dalej nie pojedzie za zadne skarby. Dolary dolarami, ale nawet za dolary nie kupi nowych resorow. Muchy i komary stanowily cala faune brzozowego lasu, przez ktory Trent zmierzal do celu. Postawil kolnierz, obciagnal rekawy i glebiej nacisnal czapke. Na ramieniu dzwigal ortalionowa torbe. Dacze zbudowano z bali. Na trawniku pasly sie trzy owce, pod drzewem stala lada nieokreslonego rocznika i koloru. Spod otwartej maski wystawal damski tylek opiety blekitna minispodniczka. Kobieta mruczala cos gniewnie, a sadzac z intonacji - zwyczajnie klela. Po chwili wyprostowala sie i odwrocila. Byla mloda i miala blyszczace, niebieskie oczy. -A to pan - powiedziala - zagraniczniak do tatusia? -Dziennikarz. -Jak pan chce - krzyknela cos po rosyjsku, zeby uprzedzic gospodarza, i dala nurka pod samochod po upuszczony klucz. Wysoki, szczuply, piecdziesiecioletni na oko doktor Ignosiew wygladal krzepko. Byl swego czasu mistrzem akademickim w skoku wzwyz i nadal dbal o forme. Zaraz na wstepie Sammi wreczyl koperte, zeby nie bylo watpliwosci. -Jesli naprawi mi pan ten cholerny gaznik, to moze pan u nas przenocowac - krzyknela dziewczyna, gdy Trent z doktorem wchodzili do srodka. Doktor zaprowadzil goscia do gabinetu. Sciany wypelnialy polki z ksiazkami. Umeblowania dopelnialy dwa fotele, biurko z krzeslem i wielki turkmenski dywan oraz - nieodzowny w daczy - kominek. Przez okno widac bylo kilka kwitnacych krzakow roz, kepe brzoz i samotna sosne. Gaza na oknach stanowila skuteczna ochrone przed komarami. Nic w tym wnetrzu i tym otoczeniu nie wskazywalo na zwiazki doktora z KGB. Dymitr Ignosiew byl swiatowym autorytetem w dziedzinie urazow po torturach. -Jak na Argentynczyka mowi pan wyjatkowo dobrze po rosyjsku - zauwazyl zajmujac miejsce w fotelu naprzeciwko goscia. Robil wrazenie zdenerwowanego, zeby nie powiedziec przestraszonego. - Z wygladu powiedzialbym, ze jest pan Gruzinem. Kim pan jest, panie Samuelson? -Mam do opowiedzenia pewna historie. O mlodej dziewczynie. Chcialbym, zeby pan wysluchal, a jesli pojawia sie jakies pytania, to chetnie na nie odpowiem. Potem, gdy zajmie sie pan stawianiem diagnozy, zajrze do gaznika panskiej corki. Jesli mi sie uda, to poprosze ja, aby po wizycie odwiozla mnie do miasta. Tymczasem napijemy sie, jesli pan pozwoli. Trent mial w torbie butelke pietnastoletniej "malt" whisky. Jak wiadomo - ten gatunek pije sie bez lodu i wody, podobnie jak koniak, czerpiac cala przyjemnosc z bukietu. Przy alkoholu Trent opowiedzial, najdokladniej jak tylko potrafil, cala historie Jay. Doktor sluchal uwaznie. Konczac Trent powtorzyl zdanie, ktore Jay wypowiedziala na pozegnanie: "Chce przy tym byc. Zobaczyc na wlasne oczy". -Na wlasne oczy - powtorzyl doktor - to jasne - dodal, choc uwaga ta niczego Trentowi nie wyjasniala. - Niech mi pan powie cos o sobie, panie Samuelson. Sadze, ze nie jest pan dziennikarzem. Domyslam sie, czym pan sie zajmowal w przeszlosci. Bardziej jednak interesuje mnie terazniejszosc. Pana - jak sadze - tez. Niech pan sie zastanowi nad odpowiedzia, a tymczasem niech pan idzie pomoc corce. Nie darzy mnie ona wielka sympatia, co zrozumiale, jesli wziac pod uwage moje miejsce pracy. Ma mnie tez za nic, jesli chodzi o rozne drobne prace domowe. Moja zona umarla w zeszlym roku i corka najchetniej chcialaby sie mnie pozbyc, tylko nie bardzo majak, przeciez mnie nie zastrzeli. Mowie o tym, zeby pana ostrzec. Prosze nie zwracac na nia uwagi. Siedziala na trawie przy samochodzie. Zdazyla usmarowac juz nie tylko rece, ale i twarz. Miala wystajace policzki, maly nosek i pelne wargi. Wygladala swiezo jak otaczajaca zielen i nie miala w sobie nic z ojca. Tak wyglada nowa Rosja - pomyslal Sammi. Jeszcze tylko usmiech. -Udalo sie? - spytal. -Nie moge zlozyc, brak chyba jakiejs czesci. Odpowiedz przywiodla mu na mysl odlegle juz lata, gdy jako dziecko uwielbial majsterkowanie. Rozkladal, skladal i zawsze bylo tak, ze albo czegos brakowalo, albo czegos bylo za duzo. Siegnal do kieszeni, odliczyl dwadziescia dolarow. -Sprobuje cos zrobic, a pani niech w tym czasie zaplaci taksowkarzowi. Tak, tak - wiem, ze dwadziescia zielonych to zdzierstwo, ale na calym swiecie taksowkarze zdzieraja z klientow. Takie jest prawo natury, jak to, ze ziemia sie kreci, a rodzice glupieja, gdy czlowiek ma osiemnascie lat. Znalazl brakujaca czesc. Lezala w trawie. Wyjal gaznik, wyregulowal. Wiedzial, jak sobie radzic z lada. Nauczyl sie tego w Wydziale. Taka byla koniecznosc. Kazdy agent wysylany na Wschod musial znac sie na ladach, bo wtedy innych aut tam nie bylo. Dzis jest inaczej. W takiej Moskwie na przyklad na ulicach pelno najdrozszych mercedesow i BMW. Jezdza nimi grube ryby z podziemia gospodarczego i nie tylko. Dziewczyna zdazyla juz wrocic i uwaznie mu sie przygladala. Wygladal chyba posepnie, bo w pewnej chwili rzucila: -Jesli ma pan zamiar popelnic samobojstwo, to bron Boze tutaj. -Wcale o tym nie myslalem. Umyl sie pod kranem w kuchni i wrocil do gabinetu. Doktor byl juz przy drugiej szklaneczce whisky. -Za zdrowie dzielnego pana Samuelsona - wzniosl toast - dzielnego i wcale nie naiwnego. Zaden z nas nie byl naiwny, co nie znaczy, ze wszyscy jestesmy jednakowo winni. Ja, na przyklad, nikogo w zyciu nie usmiercilem i w ogole nie sprzeciwilem sie etyce zawodu lekarza. - Pociagnal lyk, chlonal bukiet. - Doskonala - powiedzial - znakomita. Niech pan powie, panie Samuelson, czy uprzedzono pana, ze nie zajmuje sie i nie zajmowalem brudna robota? Nie szukal u Trenta zrozumienia. Mowil do siebie, a moze do corki za oknem. -Wlasnie, panie Samuelson, zaden z nas nie byl naiwna dziewica. Pytanie, co teraz mamy robic? Krazyc po swiecie jak bledni rycerze, czy przenosic sie z kwiatka na kwiatek jak motyle. Znow pociagnal lyk i spojrzal uwaznie na Trenta. -Widzi pan, zostalo we mnie sporo goryczy. Wiec jak to bedzie z panem: bledny rycerz czy motyl? Ale dosc tego gadania, przyszedl pan do mnie po porade w sprawie mlodej damy, a nie po opinie o wlasnej osobie. Niech pan pomysli o setkach zgwalconych kobiet w Bosni - ciagnal - niech pan pomysli, jakiego doznaja one ponizenia widzac w telewizji tych, ktorzy sa odpowiedzialni za gwalty - politykow, ktorzy w imie jakichs tam racji dopuszczaja do gwaltow. Tak samo jest z panska mloda dama. Doznala strasznych cierpien, i tak jak w Bosni, nie dlatego, ze na to zasluzyla, ale dlatego, ze stala sie pionkiem w znacznie wiekszej grze, statysta w widowisku, chcialoby sie powiedziec. Nie wiem, jaka byla panska rola w tej grze. Jedno jednak moge powiedziec: bez wzgledu na role, byl pan tez swiadkiem tego widowiska. Swiadkowie sa niepotrzebni, panie Samuelson. Rycerz czy motyl, powinien pan zniknac z jej zycia. Taki jest panski obowiazek. Przerwal i napelnil szklanki. Komar brzeczal za oknem. Na werandzie rozlegly sie kroki. Dziewczyna przestawila krzeslo na slonce. Zazdroscil jej mlodosci, a zwlaszcza tego, ze nie byla niewolnikiem zadnej przeszlosci. Doktor zastukal palcami w oparcie swego fotela, aby przyciagnac uwage Trenta. Wyprostowal sie i przybral profesjonalny wyraz twarzy. -Opierajac sie na wieloletnim doswiadczeniu klinicznym - mowil dobitnie - moge powiedziec jedno. To mianowicie, ze tylko publiczne upokorzenie tego, ktory zadal cierpienie, pozwala wyzwolic sie od urazow. I jeszcze jedno, panie Samuelson, urazy tego typu nie podlegaja dzialaniu czasu. Moga trwac latami. W tym wypadku czas wcale nie jest najlepszym lekarzem. Tak, moj panie, ich wszystkich - pinochetow, stroessnerow, galtierisow - lajdakow wszelkiego autoramentu, nie wylaczajac nas samych, trzeba wyploszyc z kryjowek, wyciagnac na swiatlo dzienne. Nawet nie chodzi o to, aby im wymierzyc sprawiedliwosc, tylko obnazyc przed swiatem. Pokazac cala ich podlosc. To, panie Samuelson, jest jedyne lekarstwo na glebokie urazy. Zerwal sie z fotela i nie ogladajac sie za siebie wypadl z gabinetu i znikl wsrod brzoz. Sammi wyszedl na ganek. -Co sie stalo temu staremu wieprzowi? - spytala dziewczyna. -Nic takiego. Powiedzial prawde i to go zdenerwowalo - odparl Sammi. - Wolalbym nie zostawac na noc. Czy moglaby mnie pani odwiezc do Moskwy? 26 Dwadziescia cztery kilometry od West Endu - eleganckiej dzielnicy w zachodniej czesci Londynu - na trzystu akrach rozciaga sie Richmond Park. Kiedys byl to krolewski teren lowiecki, o czym przypomina liczne stado saren i jeleni, ktore pasie sie na polanach miedzy kepami. Poza debami niewiele zostalo z dawnej puszczy. Wiazy, ktorych rosly tu tysiace, padly ofiara szkodnikow. Byl piekny, sobotni poranek. Pelnia slonecznego lata. Krotko mowiac zapowiadal sie jeden z tych dni, o ktorych marzy sie siedzac przez caly tydzien za biurkiem.Charles Benson jeszcze w czasach szkolnych, a i pozniej, na uniwersytecie, z zapalem trenowal biegi przelajowe, wiec Samuelson niezle sie nameczyl, zeby nie stracic go z oczu. Wreszcie Benson skrecil ku kepie drzew na skraju boiska do gry w polo, zatrzymal sie na sekunde, poprawil sznurowadla i pobiegl dalej. Pod drzewem, wsrod korzeni ukryl zwitek papieru. Bylo na nim nazwisko - George Ross i kilka szczegolow z biografii oraz pare uwag na temat trybu zycia zwyczajow G.R. George Ross przez pelne trzydziesci lat sluzyl w oddziale zabezpieczenia wywiadu wojskowego. Ktos nie znajacy struktury i mechanizmow Military Intelligence moglby powiedziec, ze G.R. byl zaledwie archiwista. Tak tez bylo. Trzeba jednak pamietac, ze archiwum wywiadu to cos bardzo specjalnego i niewiele osob, nawet sposrod funkcjonariuszy, ma tam dostep. Wystarczy wspomniec, ze odchodzac na emeryture jako kierownik archiwum, George Ross otrzymal odprawe i rente nalezna pulkownikowi. Zalatwil sobie wtedy oficjalna zgode na zatrudnienie w prywatnej firmie zajmujacej sie ochrona, co oznacza, ze zostal w branzy. W nowym miejscu pracy bardzo ceniono jego zrodla i kontakty. Stara firma tez byla zadowolona. Tym pierwszym Ross przekazywal informacje dotyczace - nazwijmy to - szeroko pojetych spraw bezpieczenstwa, ktore czerpal od tych drugich. Im zas w ramach rewanzu przekazywal wiadomosci ze swiata finansow i biznesu. Krotko mowiac, funkcjonowal niezle. Szybko przywykl do nowej sytuacji. Cenil sobie dobre cygara, eleganckie garnitury, na ktore wczesniej nie bylo go stac. Wynajal pied-e-terre w centrum Londynu i kupil wiejska posiadlosc w modnej miejscowosci. Zapisal sie do Royal Automobile Club, co bylo posunieciem praktycznym, poniewaz klub ten cieszy sie co prawda mniejszym prestizem, ale daje lepsze kontakty w sferach finansowych. Rzadko kiedy wyjezdzal na weekendy. Wolal Londyn, bo w soboty i niedziele ulice pustoszaly, nie bylo korkow, a i w restauracjach obsluga bywala lepsza. Niedzielny obiad spozywal w klubie, a wieczorem zasiadal do brydza. Tego zas wieczoru wygral osiemdziesiat szesc funtow i uznal, ze wystarczy. Z szatni wzial swoj oficerski plaszcz, na szyje zarzucil jedwabny szal. Od kiedy zaczelo mu sie lepiej powodzic, utyl, tusza zas sprawiala, ze latwo sie pocil. Plaszcz wojskowy kupil z proznosci. Staral sie trzymac prosto i na pozdrowienia odpowiadal nonszalanckim uklonem. Skinal glowa portierowi przy drzwiach, nalozyl kapelusz i rekawiczki i zadowolony ruszyl przed siebie. Daimlera - a jezdzil teraz eleganckim modelem - zaparkowal za rogiem. Wsiadajac rozpial plaszcz i zdjal kapelusz. Lubil swoj woz, lubil zapach dobrej skory - tapicerke zamowil skorzana - lubil cygara i dobra wode kolonska, ktorej zapach unosil sie w aucie. Silnik zapalil od razu. Ross ruszyl. -Jedz na Heathrow - uslyszal nagle z tylu - parking przy terminalu numer trzy. - Ross poczul cos cienkiego i chlodnego na gardle. - To sie nazywa garota - poinformowal go glos. Sammi nie zyczyl sobie, by Ross nagle wszczal alarm, wiec gdy dojechali na parking, zacisnal petle, aby wiedzial, ze to nie przelewki. Kiedy zas wzial juz bilet z automatu, kazal mu zaparkowac w takim miejscu, skad mogl obserwowac cale otoczenie. -Znasz mnie? - zapytal. George Ross pokrecil tylko glowa na znak, ze nie. Pocil sie jak mysz. -Jestem Trent. Musisz mnie pamietac, bo przeciez mnie sprzedales. A teraz opowiesz mi grzecznie, komu, a takze zdradzisz, od kogo dostales informacje, i podasz mi wszystkie nazwiska, jakich wedlug twojego informatora moge uzywac. Zrozumiales? Oczywiscie, jak nie chcesz, mozesz nic nie mowic, George. Zyjemy w wolnym kraju. Z tym jednak, ze jak nie zaczniesz spiewac, to koniec z toba. Na poparcie tej grozby zlapal George'a za kark, wbil palce w miejsce, gdzie znajduje sie tetnica, przytrzymal minute, co wystarczylo, by Ross opadl z sil i pojal, ze nie ma zartow. -Zrozumiales? George kiwnal glowa, ze tak. -Znakomicie. Zaczynamy. A wiec, komu sprzedales moje nazwisko? George Ross opowiedzial wszystko ze szczegolami. Przerywal od czasu do czasu, aby otrzec pot. Powiedzial, ze ma umowy z kilkudziesieciu klientami na Dalekim Wschodzie, ktorym dostarcza poufnych informacji, i ze dwie firmy: Cairns i Oliver i jeszcze jedna nalezaca do grupy przedsiebiorstw Wong Fu zazadaly informacji o brytyjskim zeglarzu nazwiskiem Trent. George zalatwil sprawe rutynowo, to znaczy uruchomil kontakty w Wydziale i dowiedzial sie wszystkiego. Co sie tyczy innych nazwisk, to nie pytal i zadne nie padlo. Poza dwiema firmami z Hongkongu nikt wiecej nie zwracal sie do niego w sprawie Trenta. -Przysiegam - powiedzial na zakonczenie. Zrazu nie chcial ujawnic "zrodla" w Wydziale, ale gdy Sammi pociagnal go za ucho, ustapil. Moze nawet nie tyle z bolu, ile na wspomnienie faktu, ze podobny chwyt stosowal wobec niego nauczyciel-sadysta w szkole podstawowej. Tez pomagalo. Sammi dal mu papier oraz pioro i kazal napisac szczegolowy meldunek o wszystkim, czego George dowiedzial sie od informatora w Wydziale w ciagu ostatnich dziesieciu lat. Kazal mu takze napisac podobny list w sprawie kontaktow w Waszyngtonie. Gdy George skonczyl, Sammi sprawdzil oba listy, starannie zlozyl i schowal do kieszeni. Nastepnie wyjasnil mu krotko, co zamierza zrobic. Po pierwsze, chodzi o to, aby dziewczyna byla bezpieczna, po wtore, sir Philip musi wysuplac zadana ilosc zlota. Trent opisal tez, jak transakcja ma przebiegac. -Li zrobi to, co mowie. Musi zrobic, w przeciwnym bowiem wypadku wszystkie gazety napisza, jak to wynajal platnych mordercow, aby zabic wlasna wnuczke, i bedzie skonczony. Ja zas chce tylko, aby Jay byla bezpieczna. Jesli ma byc bezpieczna, musi przestac istniec. W tym miejscu Trent zarysowal szczegolowy plan pogrzebu. -Tak wiec masz powiedziec sir Philipowi, aby postaral sie o zwloki jakiejs mlodej dziewczyny. Pogrzeb ma sie odbyc w przyszly piatek, w poludnie. W uroczystosci musi wziac udzial Wong Fu. Gdyby Wong Fu odmawial, to powiedz mu dokladnie to samo, co sir Philipowi, ze zalezy mi wylacznie na bezpieczenstwie dziewczyny i ze jesli nie przybedzie on na pogrzeb, to dam znac do gazet, kto stal za napadem na Ts'ai Yen. Trent nie ominal zadnego szczegolu. Dla pewnosci kazal George'owi wszystko dokladnie zapisac. -Zabija mnie - skarzyl sie spocony i przerazony Ross. -Niekoniecznie, nie jestes az tak wazny - uspokoil go Sammi. - Zostaw kluczyki w stacyjce i wylaz. George z trudem stanal na nogi. -Przestan sie trzasc. Nic ci sie nie stanie, jestes mi potrzebny. A teraz dawaj plaszcz i kapelusz i wlaz do bagaznika. Poloz sie mozliwie wygodnie, bo spedzisz tam troche czasu. Z Rossem w bagazniku Trent wrocil do miasta. Zaparkowal przed eleganckim domem przy Regency nie opodal Holland Park Avenue i Ladbroke Grove. W sklad scislego kierownictwa Wydzialu wchodza: dyrektor generalny, jego zastepca i osmiu kierownikow sekcji. Dom przy Regency nalezal do Marcusa Richwortha - jednego z owej osemki. Trent nacisnal dzwonek i nie zwalnial przycisku, az ktos wyjrzal z okna na pietrze. Kapelusz i plaszcz Rossa nie budzily watpliwosci, takze daimler pod latarnia byl znany, wiec w chwile pozniej rozleglo sie czlapanie i szczek otwieranego zamka. Drzwi otworzyla Jean Richworth. Nawet w szlafroku, a moze zwlaszcza w szlafroku, wygladala calkiem atrakcyjnie, choc miala juz swoje lata. Wychowala sie na wsi i nigdy nie przywykla do zycia w wielkim miescie. -Ach, to ty - powiedziala zaskoczona - stary myslal, ze to George Ross. -George tez jest. W aucie - rzekl Sammi - w bagazniku, ale nic mu nie jest. -Wydalo sie? -Wlasnie. -Mowilam im, ze wczesniej czy pozniej tak sie stanie. Trent zawsze ja lubil. Miala w sobie duzo ciepla, a przynajmniej robila takie wrazenie. Wszystkie kobiety, ktore natura obdarza obfitym biustem, robia takie wrazenie. -Bardzo cie przepraszam za najscie, ale musze porozmawiac z twoim mezem. To nie potrwa dlugo. -Rozumiem - powiedziala z rezygnacja. - Zaraz go zawiadomie. Napijesz sie czegos - kawy, herbaty, a moze drinka? -Kawy, jesli jestes taka mila. Zaprosila go do salonu. Na stole staly swieze roze. Lukowate okna wychodzily na taras, za ktorym znajdowal sie niewielki ogrodek. Wymarzony dom dla licznej rodziny z mnostwem dzieci. Richworthowie nie mieli dzieci. Nie kupili sobie nawet psa. Dopiero teraz Trent zdal sobie sprawe, dlaczego Jean nie zdecydowala sie na dziecko. Bala sie, ze brudne interesy meza wyjda kiedys na jaw, i nie chciala, aby dzieci wyrastaly w atmosferze skandalu. Dala znac na gore i po chwili zjawil sie Richworth. Byl starszy od malzonki. W jedwabnej pizamie, brokatowym szlafroku, wygladal jak prawdziwy dzentelmen. Trent wyczul zapach pasty do zebow, co wskazywalo, ze Richworth wlasnie wlozyl proteze, ktora na noc zostawial w szklance. Tak jak oficer prowadzacy Trenta, Richworth byl wielkim zwolennikiem tzw. specjalnych stosunkow z Amerykanami - "kuzynami" z CIA. Przeciwnicy takiej polityki powiadali, ze "specjalne stosunki" to nic innego jak serwilizm. -Gdzie George? - warknal. - A pan, u diabla, kto? -Nie wyglupiaj sie - wtracila Jean - nie pamietasz Pata Mahoneya? -Mahoney? Nonsens. Mahoney nie zyje. Zmarl w Irlandii wiele lat temu. -Sammi Samuelson - przedstawil sie Sammi nie podajac reki. - Chcialbym porozmawiac - spojrzal wymownie na Jean. -To ja zaparze kawe - powiedziala - z mlekiem i cukrem? - spytala Trenta. -Z mlekiem. -A ty, moj drogi, badz dzielny - poglaskala meza po ramieniu i wyszla, Richworth byl wyraznie zaniepokojony, co objawilo sie agresja. -O co wlasciwie chodzi? - krzyknal. - Co to za najscie w srodku nocy? Jak pan smie denerwowac moja zone? -Sprzedales mnie Rossowi, Richworth - Trent pominal "pana" - nie wymigasz sie. Charles Benson wie o wszystkim, a tu jest list od Rossa adresowany do dyrektora generalnego. Ja zas chcialbym wiedziec, komu jeszcze sprzedales moje nazwiska i ktore? -Podalem tylko nazwisko Trent i tylko George'owi. I nie ma mowy o "sprzedazy". W zamian uzyskalem bardzo wazne dla nas informacje. -Lepiej to przeczytaj - rzekl Trent podajac mu list. Dokument byl obszerny. Ponad dziesiec stron. Richworth zdjal okulary w rogowej oprawie i siegnal do kieszeni szlafroka po szkla do czytania. -Niech to diabli, zostawilem na gorze, ale mam drugie w gabinecie. -Benson zjawi sie tu za pol godziny z chlopcami z Sekcji Specjalnej - rzekl Trent. Richworth poszedl do gabinetu. Trentowi wydawalo sie, ze slyszy szczek przekrecanego w zamku klucza. Pomyslal, ze powinien cos zrobic, tylko co? Jean niosla kawe z kuchni i zatrzymala sie przed drzwiami gabinetu. -Nic ci nie jest, kochanie? - zawolala. -Nic, nic, nie martw sie - padla odpowiedz. Jean postawila tace z kawa na stoliku w salonie i usiadla obok Trenta. -Czy mozesz mnie wziac za reke? - poprosila. Lzy jak groch splywaly jej po policzkach. -W porzadku - Trent probowal dodac jej otuchy. Byl zmeczony, chcial juz wyjsc, a nade wszystko nie chcial przypomniec sobie ojca, jak stal za biurkiem z rewolwerem w reku, a taki wlasnie obraz podsuwala mu wyobraznia. -Wiem, ze nie jest ci latwo - szepnal do Jean. W tej chwili padl strzal, a jednoczesnie zabrzmial dzwonek u drzwi. -Ja otworze - powiedzial Trent. O siodmej rano byl juz na Paddington Station. Nad filizanka kawy i croissantem czekal w umowionej kafejce. Bilet lotniczy mial w kieszeni marynarki. Amerykanin spoznil sie piec minut. Najpierw podszedl do bufetu, wzial kawe i ciastko. -Sammi Samuelson - przedstawil sie Trent. -Domyslilem sie - rzekl Amerykanin zerkajac na bilet. Mial czterdziesci pare lat, szare oczy, mocne rece. Niewielki wzrostem ubral sie jak na wycieczke za miasto: w sztruksowe spodnie, flanelowa koszule i tweedowa marynarke. Robil wrazenie zamoznego czlowieka, nie takiego, co po prostu dobrze zarabia, ale dziedzica rodowej fortuny. Milczal przez chwile. -Musze pana uprzedzic, Sammi - rzekl po chwili - ze nie ma pan dobrej opinii w Waszyngtonie. Z jednej strony, owszem, pamieta sie to, co pan zrobil w czasie zimnej wojny, z drugiej - podobno pomogl pan Fidelowi na Kubie. Co sie z panem dzieje, na glowe pan upadl, czy co? Przerwal. Siegnal po filizanke, ale dworcowy zapach zniechecil go do plynu, ktory udawal kawe. -Mowie o tym - ciagnal - zeby sprawa byla jasna. Sprawdzilem wszystko i jesli zdecydowalem sie na spotkanie, to tylko dlatego, ze jest paru ludzi, ktorzy maja inne zdanie. Twierdza, ze mozna panu zaufac. Do pewnego stopnia, oczywiscie - zasmial sie. - No wiec jestem - zakonczyl. Trent wyjal list pisany reka George'a Rossa, zawierajacy szczegoly jego wspolpracy z "kuzynami", i dal swemu rozmowcy dwie pierwsze strony. Amerykanin przeczytal, wzial gleboki oddech. -Niech to diabli - powiedzial - czego pan chce w zamian, panie Samuelson? Trent opowiedzial o Jay Li. -Dziewczyna ma amerykanskie obywatelstwo - podkreslil. - Zalezy mi na jej bezpieczenstwie i spokoju. Chcialbym, zeby zaczela nowe zycie. -Pieniadze? -Ma. -No to uprzedze urzad skarbowy - zasmial sie Amerykanin, a juz calkiem powaznie dodal: - wiec potrzebna jest nowa tozsamosc? -Wlasnie. -To trzeba zalatwic na miejscu. Gdzie nastapi zamiana? -W Tokio. Mam w poblizu swoj jacht. -Tokio? To dobrze, jest stamtad bezposrednie polaczenie do Dallas. Odbiore ja na lotnisku. -Dzieki - rzekl Trent i podal reszte rekopisu George'a Rossa. Amerykanin przeczytal, zlozyl i schowal do kieszeni. -Wolalbym zalatwic nowa tozsamosc dla tej panskiej damy za darmo. -Prosze sie tym nie przejmowac - uspokoil go Trent. Na razie nie bylo powodu, zeby zmieniac nazwisko, wiec w Sydney Trent w dalszym ciagu byl Sammim Samuelsonem. Wynajal forda na lotnisku i telefonicznie zapowiedzial sie w agencji teatralnej. Po drodze do miasta kupil pare adidasow, dwie koszule sportowe, spodnie i skarpetki oraz pare wysokich butow do konnej jazdy. Recepcjonistka w agencji potraktowala go uprzejmie. Argentynska elegancja nie budzila tu takiego zdziwienia jak w Londynie czy Genewie. Dyrektorka agencji, czterdziestoletnia dama o inteligentnym spojrzeniu, w kremowej bluzce i bezowej spodnicy wygladala tak, jak powinna wygladac kobieta w jej wieku, ktora ma czas i pieniadze, by korzystac z kosmetyczki, masazysty, trenera, dietetyka i niezlej firmy krawieckiej. -A wiec - powiedzial Trent - dziewczyna musi byc mloda, raczej drobna - metr szescdziesiat i koniecznie Chinka. Rodowita. Zadna Wietnamka czy Tajka, ktora tylko udaje Chinke, panno Isaacs. Nie kryje, ze nie chodzi o wystep na scenie, ale sprawa jest calkiem czysta, a honorarium przyzwoite. Wyjal karte wizytowa. Na odwrocie zapisal numer telefonu inspektora australijskiej Policji Federalnej. Ponizej dodal nazwisko - Cefyn Evans. -Jesli ma pani watpliwosci, prosze zadzwonic pod ten numer. -Cefyn Evans to tez pan, panie Samuelson? -Owszem. -Rozumiem, a wiec... -Zawod, jak kazdy inny - uspokoil ja Sammi. -Mam na imie Chloe - powiedziala. -Tak jest, Chloe. Trent pojechal droga na wybrzeze. Zanocowal w motelu. Nastepnego ranka wstal o piatej i tym razem skierowal sie w glab ladu. Piecdziesiat kilometrow pokonal w niewiele ponad pol godziny. Za napisem obwieszczajacym, ze tu wlasnie miesci sie stadnina Glengar skrecil z glownej drogi. Jechal teraz miedzy pastwiskami z kepami drzew, pod ktorymi konie moga wypoczac w upalny dzien. Naliczyl cos ze dwadziescia klaczy i cala gromade zrebakow, nim dojechal do domu i stajni na wzgorzu. Kryty blacha budynek jasnial bielonymi scianami. Byl spory, w sam raz dla czteroosobowej rodziny. Za domem rozciagalo sie pole koniczyny. Z kilkunastu urzadzen do podlewania tryskaly fontanny wody. Od pola szedl chlod i zapach swiezej trawy. Sammi wzial walizke, torbe z zakupami i zapukal do drzwi. Otworzyla wysoka, przystojna kobieta. -Jasna cholera - powiedziala na powitanie, calujac Trenta w policzek. - Charley jest na torze - dodala, jakby to wszystko wyjasnialo. -W porzadku - odparl Trent. - Najpierw chcialbym pogadac z toba, Marce. Znali sie od pietnastu lat i Trentowi zalezalo na jej przyjazni. Przy filizance kawy w kuchni opowiedzial jej o Jay. Sluchala uwaznie. Trent lubil te silna, dbala o rodzine kobiete, ktora samodzielnie wychowala dwojke wspanialych dzieci, podczas gdy Charley podobnie jak Trent zajmowal sie wcielaniem w zycie roznych pomyslow kolejnych ministrow, premierow, dyrektorow generalnych. W tym czasie caly dom i rodzina byla na jej glowie. Nie oszczedzala sie, ale tez miala z czego czerpac. Natura obdarzyla ja mocnym cialem i jeszcze mocniejszym duchem. -O Jezu, co za dranie - powiedziala, gdy skonczyl opowiesc. Poklepala go po rece, jakby chciala dac mu do zrozumienia, ze jest po jego stronie. - Idz juz do Charleya. Powiedz, ze sie zgadzam - dodala z usmiechem. Sammi przebral sie, wlozyl buty do konnej jazdy i poszedl poszukac przyjaciela. Charley pilnie obserwowal klacz biegnaca po torze, z czarnoskora amazonka w siodle. Przekroczyl juz szescdziesiatke, byl niewielkiego wzrostu i chudy jak tyczka. Obracal w zebach kawalek slomy i nie odwracal wzroku od klaczy. Od stajni nioslo konskim potem i mazidlem do konserwacji uprzezy. Trent mial wrazenie, ze czas stanal w miejscu. -Zad jest cos nie w porzadku - powiedzial, majac na mysli klacz. -A wlasnie - rzekl Charley nie patrzac na rozmowce - w zeszlym tygodniu otarla sie o polciezarowke. A o co chodzi, Paddy, jesli o robote, to mow od razu. -O robote - potwierdzil. Wolal to imie niz Sammi. -Jestem juz na emeryturze. -Ja tez odszedlem z Wydzialu. Chodzi o calkiem prywatna operacje. Mozna trafic dwiescie... Charley dal znak amazonce, zeby sie zatrzymala. Rzucil kilka uwag i kazal odprowadzic klacz do stajni. -Gdzie? - zapytal, gdy zostali sami. -W Hongkongu. -Marce bedzie wsciekla. -Juz z nia rozmawialem. Zgadza sie. Charley dal mu do dyspozycji kasztanke. Klacz klusowala znakomicie i nie reagowala na poludniowy upal, od ktorego zielen jakby szarzala. Nawet ptaki gdzies sie pochowaly. Po szesciu kilometrach Paddy zatrzymal wierzchowca w kepie drzew. Lopata zaczal kopac w sobie wiadomym miejscu. Po paru minutach cos glucho stuknelo. Solidna skrzynia z kevlaru - najtwardszego plastiku. Stalowy pojemnik mozna by namierzyc za pomoca wykrywacza metali, plastikowy byl znacznie pewniejszy. Wewnatrz znajdowalo sie szesc pakietow starannie zabezpieczonych przed wilgocia, opatrzonych nazwiskiem Richard O'Neill. Pan O'Neill byl Australijczykiem na stale zamieszkalym w Normandii. Paral sie doradztwem podatkowym, mial biuro w Lichtensteinie, a wszystkie transakcje finansowe zalatwial przez Szwajcarie. Kontrast miedzy Sammim Samuelsonem a Richardem O'Neillem byl uderzajacy. Jesli ten pierwszy kojarzyl sie raczej z motelami i hotelami sredniej kategorii, mialo sie wrazenie, ze ten drugi rezerwuje pokoje wylacznie w pieciogwiazdkowych, wytwornych hotelach. Richard O'Neill mial krotko obciete, siwe wlosy i uderzajaco niebieskie oczy. Nosil szkla w zlotej oprawie, doskonale skrojony jasnogranatowy garnitur, krawat w barwach klubu krykietowego i dobrana ze smakiem koszule z najcienszej bawelny. Konserwatywna elegancja O'Neilla, dzentelmena w kazdym calu, budzila zaufanie. -Moglabym cie obsadzic w niezlym serialu w calkiem sporej roli - stwierdzila Chloe Isaacs z nieklamanym podziwem. Panienka, Chinka urodzona w Australii, czekala juz w sasiednim pokoju. Po dyplomie w szkole aktorskiej zagrala kilka rol tu i owdzie, ale jak na razie nie zostala "odkryta", wiec kariera artystyczna byla jeszcze przed nia. -Problem polega na tym - powiedziala rzeczowo - ze nie jestem fotogeniczna. Wypadam niezle na scenie, gorzej na ekranie, a bez wielkiej roli w filmie nie ma mowy o tym, zeby sie przebic. -Laura Sing - dopelnila prezentacji Chloe Isaacs. -Czy mozemy wyjsc na zewnatrz? - zaproponowal mezczyzna. - Przejdziemy sie po plazy. -Az tak - zdziwila sie Chloe - nie wystarczy zamknac sie w lazience i puscic wode, zeby nikt niczego nie uslyszal? -Na powietrzu bedzie znacznie przyjemniej - odparl. Pojechali na plaze. Spacerowali ponad godzine. Richard O'Neill wyjasnial, na czym polega zadanie, jakie jest ryzyko, scharakteryzowal Jay, nie wspomnial tylko o Charleyu. Laura sluchala uwaznie, a na zakonczenie zapytala otwarcie, czy Richard kocha sie w Jay. -Nie. -A wiec robi pan to wszystko, poniewaz uwaza, ze po prostu tak trzeba? Nie odpowiedzial. Wrocili do miasta. Richard wstapil jeszcze do agencji, aby uregulowac rachunek. Placil gotowka i choc nie zadal tego, Chloe wypisala pokwitowanie. Kolejny rozdzial zostal zamkniety, a do rozpoczecia nastepnego bylo jeszcze troche czasu. -Nie poszlabys na kolacje? - zaproponowal. Chloe odpowiedziala cieplym usmiechem. -A wiec? -Poszlabym - odparla - gdyby nie to, ze w moim wieku nie robi sie juz glupstw. Miala absolutna racje. Richard przestal nalegac. 27 Na lotnisku w Manili Richard O'Neill wynajal nissana i pol godziny pozniej mozna bylo zobaczyc, jak parkuje woz na szostym poziomie wielokondygnacyjnego parkingu tuz obok pasazu de Roxas w dzielnicy Makati. Zgodnie z umowa Tanaka mial czekac dwa pietra nizej w toyocie landcruiser z ciemnymi szybami. W miescie znow wylaczono prad, wiec minelo pare minut, nim Richard wreszcie dotarl na miejsce. Tanaka otworzyl drzwi. O'Neill wsiadl, rzucajac bagaz na tylne siedzenie.Japonczyk postaral sie juz o filipinski paszport wystawiony na nazwisko panny Angeliki Chu z fotografia Jay Li. Zdjecie zrobiono przy uzyciu lampy blyskowej, bez kontry, wiec rysy ulegly pewnemu splaszczeniu. Jest to blad, jaki czesto popelniaja fotoamatorzy, i trick, z ktorego korzystaja zawodowcy chcac uzyskac pewien szczegolny efekt. Dosc powiedziec, ze Jay wygladala na zdjeciu bez wyrazu i trudno byloby ja odroznic od setek innych mlodych, skosnookich dziewczyn. Richard uznal, ze fotografia jest doskonala. Niewiele rozmawiali po drodze. Jechali na poludnie, w strone Sorsogonu, miasta odleglego o jedenascie godzin jazdy od Manili, na drugim krancu wyspy Luzon, najwiekszej w Archipelagu Filipinskim. Byla pozna noc, gdy nie dojezdzajac do miasta, skrecili w boczna droge, ku plazy, gdzie czekal juz baslig doktora Imai. Richard O'Neill zostawil w aucie okulary i niebieskie szkla kontaktowe. Morze bylo gladkie jak jezioro, a rozgwiezdzone niebo bez jednej chmury. Baslig prul wode ze stala predkoscia pietnastu wezlow. Rano dotarli na miejsce. Wyspa wylonila sie z porannej mgly, a gdy slonce wznioslo sie nieco wyzej, ich oczom ukazal sie osrodek doktora Imai w calej swojej okazalosci. Sternik wylaczyl motor i ostatnie sto metrow lodz pokonala w kompletnej ciszy, sila rozpedu. Krazacy nad zatoczka albatros zerkal ciekawie z gory. Lawica rybek pierzchla przerazona, gdy baslig z szumem otarl sie o piaszczyste dno na plyciznie. Doktor Imai stal na werandzie oczekujac gosci. Tanaka z doktorem zaczeli odprawiac ceremonial powitania, przescigajac sie w uprzejmosciach - jak to Japonczycy. Jay wyszla na ganek. Brala prysznic, bo czarne wlosy lsnily kroplami wody. Ubrana byla w jedwabny sarong i biala bawelniana bluzke z dlugimi rekawami. -Dzien dobry, panno Li - rzekl Richard - jak sie pani czuje? Lepiej, mam nadzieje. Zadnej reakcji. Ani slowa, ani usmiechu, ani nawet spojrzenia, nie mowiac juz o podaniu reki. Richard usiadl na schodkach prowadzacych na ganek. Japonczycy zakonczyli konkurs uprzejmosci i znikneli w drzwiach glownego pawilonu. Na trawniku dokazywal krolik - ulubieniec doktora Imai. Obrozka i smycz skutecznie ograniczaly jego pole dzialania, chroniac kwiaty na klombie. Obserwacje zwierzatka przerwal doktor Imai, ktory zjawil sie z trzema filizankami herbaty. Spytal, czy podroz byla owocna. -Owszem, bardzo - odparl Richard. Wypili herbate i doktor z Richardem, do ktorego nawiasem mowiac zwracal sie per "Sam" - udali sie na spacer nad morze, aby na osobnosci porozmawiac o Jay. -No coz - powiedzial doktor - jest w niezlej formie i nie widze przeciwwskazan, jesli chodzi o podroz. Mowie oczywiscie o kondycji fizycznej pacjentki - zastrzegl sie. Richard wrocil na ganek. Usiadl na starym miejscu, na schodkach. -Musimy porozmawiac o przyszlosci, panno Li - zaczal. - W najblizszy piatek w Hongkongu odbedzie sie pani pogrzeb. Wszystko zalatwione, ale - tak czy owak - musze tam jechac. Z chwila kiedy zostanie pani oficjalnie uznana za zmarla, bedzie pani mogla swobodnie podrozowac i urzadzic sobie zycie, jak pani zechce. Podjalem takze pewne kroki, aby zabezpieczyc dla pani srodki utrzymania. Zeszla z ganku na trawnik. Milczac, spojrzala mu gleboko w oczy. Minela dluzsza chwila, nim wreszcie Trent powiedzial: -Wszystko zalatwione, tak jak pani chciala. Nie zareagowala. -Nazywam sie teraz Richard O'Neill - ciagnal - prosze to zapamietac, bo przynajmniej czesc podrozy odbedziemy wspolnie. Oto pani paszport - podal jej dokument. - Do Hongkongu poleci pani jako Angelica Chu. Na dalsza czesc podrozy, do Dallas, co nastapi po pogrzebie, dostanie pani inne dokumenty. W Dallas odbierze pania moj przyjaciel. Dostanie pani nowy paszport, amerykanski, odpocznie pare dni i uda sie do Nassau na Bahamach. Tam tez ktos bedzie czekal. Zaprowadzi pania do banku i to wlasciwie wszystko. Dalej moze pani robic, co pani chce. Osobiscie sadze, ze powinna pani wrocic na studia. Ogladala paszport. Przez jedna, krotka chwile Trent mial wrazenie, ze cos powie. W Hongkongu pan Richard O'Neill i panna Angelica Chu zamieszkali oczywiscie w hotelu "Mandarin" w osobnych, ale sasiadujacych ze soba pokojach. Wieczorem, o siodmej, Richard zadzwonil do Braemar Lodge. Przedstawil sie i poprosil o rozmowe z sir Euanem Wileyem. Odpowiedziano mu, ze sir Euan jest zajety, wiec natychmiast podal date i miejsce wspolnego spotkania na Filipinach. Skutek byl natychmiastowy. Sir Euan podniosl sluchawke pytajac, czego sobie zyczy i kim wlasciwie jest pan Richard O'Neill. W odpowiedzi uslyszal, ze pan O'Neill jest prawnikiem, specjalista w zakresie prawa ubezpieczeniowego, a zwlaszcza w kwestiach dotyczacych likwidacji szkod zwiazanych z napadami pirackimi, szczegolnie zas na obszarze Filipin. Pan O'Neill prosi o osobiste spotkanie, najchetniej jeszcze dzis, o - powiedzmy - jedenastej wieczorem, jesli sir Euan nie ma innych planow. -O jedenastej? - prezydent firmy Cairns Oliver z trudem ukryl zaskoczenie i, co zrozumiale w takiej sytuacji, zdenerwowanie. -O jedenastej. -Gdzie? Richard odparl, ze chetnie stawi sie w Braemar Lodge, dodajac, ze im mniej osob bedzie wiedzialo o spotkaniu, tym lepiej. Jeszcze na lotnisku wynajal nie rzucajaca sie w oczy honde i telefon komorkowy. Z hotelu wyjechal o dziewiatej. Zaparkowal pod latarnia, piecdziesiat metrow od Braemar Lodge, dokladnie miedzy roverem striling a wielkim BMW. Przez godzine obserwowal rezydencje, po czym zatelefonowal do sir Euana, przepraszajac, ze spozni sie czterdziesci minut, ale nie ma innego wyjscia, bo wczesniejsze spotkania znacznie sie przedluzaja. Rezultat byl zgodny z przewidywaniami. Posrod wieczornej ciszy wyraznie bylo slychac dzwonek telefonu w aucie zaparkowanym nieco dalej. W chwile pozniej z samochodu wysiadl jakis mezczyzna. Przeciagal sie, podskakiwal, jakby chcial sie rozruszac po dluzszym siedzeniu za kierownica. Zapalil papierosa. Zaciagnal sie chciwie pare razy, po czym wyrzucil niedopalek i wsiadl z powrotem. Richard pomyslal, ze wspolnik w aucie pewnie nie pali. Spodziewal sie, ze telefon sir Euana jest na podsluchu, nie wiedzial tylko z czyjego polecenia - sir Philipa, Wong Fu czy ktorejs z triad weszacych jego tropem. Zdjal okulary i szkla kontaktowe. Wysunal sie z samochodu i podczolgal do podejrzanego auta. W srodku bylo dwoch mezczyzn, sadzac z rysow - Chinczykow. Ubrani byli na czarno, jeden siedzial skulony z przodu i pilnie obserwowal Braemar Lodge, drugi drzemal na tylnym siedzeniu - dyzurowali widac na zmiane. Drzwi nie byly zablokowane. Sytuacja sprzyjala Richardowi. Ryzyko polegalo tylko na tym, ze "dyzurny" mogl miec bron gotowa do strzalu. Richard szarpnal za drzwi i mezczyzna wylecial na chodnik, raniac sobie glowe. Drugi ocknal sie i probowal cos zrobic, ale Richard chwycil go za wlosy, pociagnal do przodu, a druga reka wymierzyl obezwladniajacy cios w kark. Pierwszy, z zakrwawiona glowa, zwijal sie z bolu na trotuarze. Richard przycisnal go do tylnego kola i przede wszystkim rozbroil - wyrwal zza pasa browninga kaliber 9 mm. Pas tez mu zdjal, nalozyl na szyje i przywiazal do klamki u tylnych drzwi. Zabezpieczywszy sobie w ten sposob jeden front, Richard wsiadl do auta i zajal sie drugim przeciwnikiem, eliminujac go na dluzej celnym uderzeniem kolby pistoletu w szczeke. Rozejrzal sie za bronia. Znalazl pistolet na podlodze miedzy pedalami, a przy okazji odkryl cos jeszcze: zwoj wyjatkowo mocnej tasmy klejacej. Znalezisko dalo mu do myslenia. Ktos, kto naslal tych dwoch, zyczyl sobie, aby Richarda dostarczono zywego, co swiadczyloby, ze wiazano z nim pewne plany. Nie bylo czasu na analizy. Po pierwsze zrewidowal obu osobnikow, nie dziwiac sie specjalnie, ze nie mieli zadnych papierow. Nastepnie zwiazal obu tasma klejaca i zakneblowal. Jednego zamknal w bagazniku ich auta, zdejmujac mu uprzednio spodnie. Wcisnal je Chinczykowi pod glowe, w trosce o wygode zemdlonego. Drugiego zawlokl do bagaznika swojego samochodu. Do umowionej godziny zostalo piecdziesiat minut. W tym czasie przejechalo kilka aut, Richard nie zauwazyl, aby jakiekolwiek pojawilo sie wiecej niz raz i zadne tez nie zatrzymalo sie w poblizu. Dokladnie o jedenastej trzydziesci wslizgnal sie do Braemar Lodge bocznym wejsciem. Mial ze soba plastikowa aktowke. Sir Euan Wiley osobiscie otworzyl drzwi. Ubrany byl po domowemu: w koszule w paski, granatowe bawelniane spodnie i pantofle ranne z monogramem. Takie obuwie otrzymuje sie w prezencie. Wiley byl lekko zmieszany, jakby niezbyt pewny siebie, zachowywal sie inaczej niz w czasie spotkania w hacjendzie sir Philipa. -O'Neill? -To wlasnie ja. - Przywitali sie bez podawania rak. Obszerny, mroczny hol urzadzono w stylu starych szkockich zamkow: z obowiazkowa kamienna podloga, zbrojami rycerskimi pod sciana i wypchanym niedzwiedziem przy schodach prowadzacych na gore. Tuz obok znajdowal sie pokoj sniadaniowy o scianach wylozonych boazeria ze szlachetnego drewna, z mahoniowymi meblami i staroswieckim zyrandolem z krysztalu. Wiley zamknal drzwi. -A wiec jest pan prawnikiem? Sadzac z akcentu Australijczykiem. Co to za sprawa ze spotkaniem na Filipinach? -Jestem pelnomocnikiem panny Mai'sin Jasmine Li, sir Euan. Tu zas - wskazal na aktowke - mam kompletne dossier dotyczace wydarzen, jakie nastapily po napadzie na Ts'ai Yen. Wiley wahal sie przez chwile, wzial jednak teczke i zaczal przegladac papiery. Dokument liczyl dwanascie stron. W miare jak zaglebial sie w lekturze, twarz mu coraz bardziej posepniala. Doczytal wreszcie do konca, gdzie widnialy trzy podpisy: Johna Patricka Trenta, Tanaki Kazuko i M. Jay Li, a nizej - podpis i pieczec sedziego w Manili, ktory poswiadczal, ze dokument sporzadzono w jego obecnosci. -M. Jay Li -, wyjakal sir Euan. -Moja klientka. Wiley zaczal czytac jeszcze raz, jakby nie ufal wlasnym oczom. -A dziewczyna, ktora mamy jutro pogrzebac? -Czy to wazne? -Panie... - Wiley spojrzal na Richarda, jakby chcial go oskarzyc o najciezsza zbrodnie. - Panie - powtorzyl - oczywiscie, ze to wazne, bo niby skad zwloki? Musiano kogos zamordowac w imie tej calej maskarady. -Nie sadze - rzekl Richard rzeczowym tonem. - Po pierwsze sprawa jest w rekach specjalistow, a po wtore po co mordowac, skoro taniej kupuje sie zwloki w byle jakiej kostnicy. Wiley nadal mial watpliwosci. -W rekach specjalistow powiada pan. Ma pan na mysli George'a Rossa? -Wlasnie. Zreszta dziala on wedlug moich wskazowek. Wiley spojrzal na Richarda, jakby wreszcie poznal, z kim ma do czynienia. -Czego pan chce? -Zebyscie dali spokoj mojej klientce - odparl Richard. Wiley otworzyl szeroko oczy. Czekal, co jeszcze uslyszy. -Nie wierze wam, nie wierze nikomu z was - bogaczom, ktorym wydaje sie, ze wszystko moga - powiedzial stanowczo Richard czy raczej Trent albo Patrick Mahoney. - Czlowieku, rob, co ci mowie - prawie ze krzyknal. Widac zmeczylo go juz to ciagle udawanie kogos innego. Wiley milczal. Spojrzal przez okno na wielka, kuta brame rezydencji. Zdawal sobie sprawe z wlasnej roli w tej calej operacji, nad ktorej przebiegiem nie panowal, i intryg, w ktore go wplatano. Wtedy, w hacjendzie, sir Philip wzial go za lokiec i zwyczajnie wyprosil. Wiley zastanawial sie, czy stawilby opor, protestowal, gdyby znal rzeczywiste zamiary Philipa Li. Trent zapowiedzial, ze wroci okolo polnocy. Jay wlaczyla telewizor, ale nie potrafila sie skupic. Liczyla uplywajace minuty. Do apartamentu Trenta weszla pokojowa, zeby poslac lozko i zasunac zaslony. Przeszla nastepnie do jej pokoju, dygnela i zajela sie lozkiem. Poprawila poduszki, odgarnela koc. Wychodzac usmiechnela sie do Jay, jakby dawala do zrozumienia, ze oczywiscie wie, ze Jay i Trent... Jay chcialo sie krzyczec. Nogi jej drzaly i nie byla w stanie ruszyc sie z miejsca. Opanowala sie z najwiekszym trudem. Gdy pokojowka wyszla, Jay natychmiast przekrecila klucz w zamku. Pobiegla do pokoju Trenta i zabarykadowala drzwi fotelem. Wrocila do siebie, usiadla tak, zeby nie patrzec na lozko. Wiedziala, ze drzwi sa zamkniete. Sama przeciez zamykala. Klucz, z wielka mosiezna wywieszka, jak to w hotelach, lezal na nocnym stoliku. Starala sie go nie widziec, ale nie wytrzymala, chwycila za klucz i raz jeszcze nerwowo zaczela zamykac drzwi. Klucz spadl na podloge. Kucnela, zeby go podniesc, i wtedy uslyszala, ze ktos jest na korytarzu i najwidoczniej podsluchuje, co dzieje sie u niej w pokoju. Na kolanach, tak cicho jak tylko mozna, dowlokla sie do telefonu. Zadzwonila do recepcji. Meski glos odpowiedzial po chinsku. Ta panienka w uniformie, co tu byla przed chwila, tez byla Chinka. Jay rzucila sluchawke. To wszystko za sprawa tego Trenta. To on ja tu przywiozl, Jak bardzo go nienawidzila. Tak bardzo, ze nagle przestala sie bac. Sprawdzila jego bagaz szukajac broni. Nie znalazla. Oczywiscie, Trent przewidzial i to. Bron zabral ze soba. Chytry! Ale nie ma co panikowac. Musi sie cos znalezc. Przypomniala sobie, ze na biurku widziala noz do papieru. Sprawdzila. Czubek byl calkiem ostry. Trent jest bardzo chytry. Wzial sobie wuja Euana za pomocnika. Dziadek mial zaufanie do wuja, jak wszyscy zreszta. Zastanawiala sie, ilez to dziadek zaoferuje Trentowi. Nie miala ucieczki. Sledzono kazdy jej ruch, bo na przyklad po co przychodzila tu ta podejrzana Chinka? Tylko po to, zeby ja obserwowac. Nie bala sie smierci. Smierc to wybawienie. Od bolu, wstydu, strachu. Ale jeszcze im pokaze. Najpierw zabije Trenta. To nie bedzie trudne. Trent niczego sie nie spodziewa, wiec zaskoczy go i... Ale - wlasnie - trzeba najpierw wszystko uporzadkowac, zeby wygladalo, jak gdyby nigdy nic, wtedy zaskoczenie bedzie calkowite. Odsunela fotel, ktorym zabarykadowala drzwi w pokoju Trenta. W przejsciu miedzy obu apartamentami ustawila krzeslo. Uklula sie w palec, zeby sprawdzic, czy czubek noza jest wystarczajaco ostry, a potem zaczela ukladac sobie w myslach, co powie, gdy tylko Trent wroci. Trent to Anglik, trzeba wiec wymyslic cos bardzo brytyjskiego, zeby uspic jego czujnosc. Do miasta wrocil "zdobycznym" samochodem, honde z jednym z lotrow w bagazniku zostawil tam, gdzie stala - pod latarnia przy rezydencji Wileya. Za trzecim rogiem z zaparkowanego na poboczu auta dano znak swiatlami. Odpowiedzial tak samo. Domyslil sie, ze to rezerwowa para obserwatorow. Skrecil w pierwsza przecznice. Przyspieszyl. Jakis czas krazyl po ulicach, aby sie upewnic, czy nikt za nim nie jedzie, i dopiero wtedy zajechal pod miejski szpital. Zaparkowal w miejscu zastrzezonym dla specjalnych pojazdow i z budki telefonicznej zadzwonil do izby przyjec. Panienka, ktora podniosla sluchawke, zaczela wypytywac, kto dzwoni, wiec ja zwymyslal i kazal sluchac. Podal numer auta, marke oraz kolor, powiedzial, gdzie stoi i ze w bagazniku jest nieprzytomny czlowiek, po czym odwiesil sluchawke. Poczekal minute, zeby sprawdzic, czy telefon odniosl skutek, i gdy zobaczyl, ze ze szpitala wybiega dwoch sanitariuszy z noszami, spokojnie wyszedl na ulice i zatrzymal taksowke. Wysiadl dwie przecznice przed hotelem i reszte drogi przeszedl piechota. Obiecywal Jay, ze wroci okolo polnocy, tymczasem zblizala sie juz pierwsza. Jeszcze w windzie wyjal klucz, zeby nie tracic czasu, niemal pedem przeszedl korytarz, otworzyl drzwi. Jay powitala go promiennym usmiechem. Siedziala na krzesle w przejsciu, wstala na jego widok i zachwiala sie, jakby byla w dlugiej sukni i niechcacy nastapila na rabek. -Tak mi ciebie brakowalo - powiedziala spiewnie - tak dlugo kazales mi czekac - w jej glosie zabrzmiala nuta pretensji. - Myslalam, ze umre z tesknoty, kochanie. Trent byl pewien, ze kiedys juz slyszal cos podobnego albo przynajmniej czytal. Wytezyl pamiec - oczywiscie - styl jak ze sztuki Noela Cowarda! Jay zamachnela sie, Trent zrobil unik i wyjal jej noz z reki. Zaczela plakac. -Przepraszam za spoznienie - powiedzial spokojnie. Miala rane na palcu. Zaprowadzil ja do lazienki i przytrzymal palec pod kranem. Rosjanin uprzedzal, ze nie wolno dopuscic do zadnego zblizenia emocjonalnego. -Rozmowa z Wileyem przebiegla tak, jak powinna - rzekl Richard sucho - jeszcze tylko pogrzeb i zacznie pani nowe zycie, panno Li. Nie spodziewal sie zadnej reakcji, gdy tymczasem Jay poprosila o chusteczke. Uzyla dokladnie tych samych slow - "daj mi chusteczke" - co pewna mloda dziewczyna, ktora spotkal, gdy byl jeszcze w Wydziale. Wlasciwie byla to jego ostatnia operacja. Siedzieli razem na Zlotej Dziewczynie. Szczesliwie skonczyl sie huragan. Tuz przedtem musial zabic dwoch nekajacych ich bandytow i wlasnie wtedy, gdy staral sie jakos pocieszyc przerazona kobiete, poprosila o chusteczke. Byl kompletnie zaskoczony. Zaczal szukac w kieszeniach, ale nic w nich nie bylo, jesli nie liczyc noza, pistoletu i sporej garsci amunicji. Dziewczyna zasmiala sie i powiedziala, ze nie szkodzi. Zaraz potem wpadli w zasadzke i znow lala sie krew. W koncu przylecialo paru chlopakow z oddzialow specjalnych i wszystko dobrze sie skonczylo. Trent pamietal, jak pod sam koniec siedzial na stopniu ciezarowki, a dziewczyna stala obok niego. Tak bardzo chcial jej dotknac, ale rece mial cale we krwi, a potem oficer dal znak, ze czas juz jechac. Czul sie okropnie skrepowany, wiec nie powiedzial nawet do widzenia. Dziewczyna napisala pozniej do niego na poste restante. W odpowiedzi wysmazyl dluga epistole starajac sie wszystko wytlumaczyc, na co ona odpowiedziala jednym tylko zdaniem: "Dlaczego jestes takim strasznym tchorzem, Trent?" Nigdy wiecej jej nie widzial. Pamietal, ze nazywala sie Mariana i miala niemal dokladnie tyle lat co Jay. Wyjal plaster z walizki i opatrzyl jej palec. -Dziekuje, Trent. -Richard - poprawil ja - Richard O'Neill. Jutro czeka nas ciezki dzien, wiec lepiej bedzie, jesli pojdzie pani do lozka, panno Li. A ja tu jeszcze troche posiedze. Sir Euan Wiley nie spal oczywiscie i podniosl sluchawke za drugim dzwonkiem. Philip prosil, zeby zaraz przyjechal. Sprawa jest pilna. Przez cala poprzednia godzine Wiley zastanawial sie, co powinien zrobic w sprawie dokumentu, ktory mu przedstawiono, i nie powzial zadnego postanowienia. Zastanawialby sie dalej, gdyby nie wezwanie do sir Philipa. Pora byla co prawda dziwna, ale tez sprawy nie byly zwyczajne. Wlozyl spodnie, koszule polo, mokasyny i zszedl do garazu. Wybor samochodu nie nastreczal trudnosci. Spotkanie - jak rozumial - nie mialo charakteru oficjalnego, przeto najlepiej bedzie jesli pojedzie nie rzucajacym sie w oczy mini morrisem, z ktorego zwykle korzystala opiekunka dziecka. Mial juz wsiasc, gdy nagle zmienil zamiar. Wrocil do biblioteki i wykrecil numer sir Philipa, ten zastrzezony dla najblizszych wspolpracownikow. -Philip? Bardzo cie przepraszam, ale byl tu u mnie przed chwila pewien prawnik z Australii i w ogole jestem tak zmeczony, ze chyba nie przyjade. Wiesz, latka leca. Spotkamy sie jutro, w kosciele. Odlozyl sluchawke i ze zdziwieniem zobaczyl, ze malzonka nie spi. Stala w drzwiach i patrzyla pytajaco. -Philip chcial sie ze mna widziec, ale powiedzialem, ze jestem zmeczony. -A to cos nowego - zauwazyla ironicznie - do tej pory tylko dla mnie nie miales sily. Przedtem jakby nie zauwazal jej zlosliwosci. Teraz tez postanowil zmilczec. Nie ma co wywolywac awantury i narazac sie na rozwod. Trzeba myslec o dzieciach. Dzieci sa najwazniejsze. -Wiesz - staral sie zalagodzic sytuacje - ta sprawa z piratami podzialala nam na nerwy. Ale po pogrzebie wszystko sie ulozy. -Gorzej byc nie moze -Masz racje - zgodzil sie z zona. 28 Wiele wplywowych osobistosci z kregow finansjery uwazalo, ze sir Euan Wiley jest tylko figurantem lub - jak dosadniej stwierdzano - sluga i podnozkiem sir Philipa Li. Ten jednak mial swoje zdanie i zupelnie inaczej ocenial Wileya. Lubil go, cenil jego poczucie humoru i inteligencje, ktorej inni nie dostrzegali. Moze dlatego, ze Szkot byl z natury dosc niesmialy. Sir Philip znal go jednak lepiej, widzial zalety, zwlaszcza upor i poczucie honoru, a takze lojalnosc, choc ta ostatnia byla niejako wymuszona sytuacja. Euan Wiley byl zawsze "ubogim krewnym".Robert przybyl z Londynu, aby wziac udzial w pogrzebie, i wlasnie razem mieli sie spotkac z Timothym Brownem w siedzibie firmy o pierwszej w nocy. Philip chcial, zeby Euan byl obecny, ale bez niego tez dadza sobie rade. Zastanawial sie, co to za prawnik mogl skladac wizyte Wileyowi o tak poznej porze. Zlozyl to jednak na karb balaganiarstwa Euana, ktory nigdy nie potrafil nalezycie zorganizowac sobie czasu. Potem pomyslal o zbiorach szkla, dywanow i malarstwa. -Na szczescie - rzekl do syna - mamy nie tylko firme. Stali przy oknie patrzac na port, ktory nawet o tej porze tetnil zyciem. Przy nabrzezach cumowaly dziesiatki statkow, inne migotaly swiatlami na redzie. Miedzy kolosami ze stali krecily sie setki dzonek, barek, motorowek i zwyczajnych lodek. Tak, ten port nigdy nie zasypial. Robertowi, ktory nawykl do innego klimatu i otoczenia, dokuczalo przesycone sola i wilgocia powietrze, a portowe opary draznily nos. Zaslanial go wiec perfumowana chusteczka. Sir Philip zauwazyl gest i zasmial sie ze zrozumieniem. On tez tak sie zachowywal, gdy wiele lat temu wracal do Hongkongu po studiach w Europie. -Przywykniesz, nawet nie zauwazysz kiedy - powiedzial sir Philip i ruszyl wraz z synem do starej siedziby firmy na nabrzezu portowym. Ktokolwiek by chcial wejsc o tej porze, musial najpierw uprzedzic straznikow. Dotyczylo to wszystkich, nawet dyrektorow, ale nie sir Philipa, ktory jako jedyny dysponowal wlasnymi kluczami. Straznik zasalutowal sluzbiscie i przepuscil chlebodawce. Sir Philip lubil stare biuro. Znal tu kazdy kat. Jeszcze kilka lat temu powitalby go o tej porze stukot teleksow i dalekopisow, ale czasy sie zmienily, drukarki laserowe pracowaly bezszmerowo. Przy monitorach pracownicy dzialu obrotow kapitalowych sledzili kursy gieldowe w odleglych stolicach. Teraz jednak siedzieli bez marynarek, w swobodnych pozach, a jeden polozyl nawet nogi na biurku. Niewiele brakowalo, a spadlby z krzesla na widok pryncypala. Sir Philip rozdzielal usmiechy, wymienial spojrzenia z tymi, ktorych znal najdluzej. Zdawal sobie sprawe, ze wszyscy wiedza, jak wazna jest ta noc, i ze dlugo beda ja wspominac, nawet wtedy, gdy on, taipan Li, odejdzie juz z tego swiata. Winda udali sie na pietro. W prywatnym gabinecie sir Philip wskazal Robertowi kapitanski fotel. -Trzeba, zebys sie zaczal przyzwyczajac, Robercie. Robert wlaczyl osobisty laptop sir Philipa. Ojciec wtajemniczyl go w zawilosci szyfrowanego zapisu. -Ale najpierw trzeba zalatwic sprawe tego padalca, Browna - powiedzial. Timmy Brown jechal taksowka. Tak wiec nadchodzi wreszcie kres tego wszystkiego. Pamietal, do konca zycia tego nie zapomni, jak to sie zaczelo. Chinczyk byl taki delikatny, taki wrazliwy i czuly. Timmy zadrzal na wspomnienie subtelnej pieszczoty i goracych slow. I znow lzy naplynely mu do oczu, jak zawsze gdy wspominal te okrutna milosc, namietnosc i zdrade, piekne slowa i brutalna rzeczywistosc. Oczy mial polprzymkniete, czul na sobie ciezar jego ciala, poddawal sie pieszczocie tych cudownych rak, gdy otwarto drzwi, gdy blysnely flesze i zapalily sie telewizyjne reflektory. Jakby nie dosc bylo tego, po chwili kazano mu jeszcze obejrzec na ekranie monitora cala scene. Timmy i ten mezczyzna. Cudowny, wspanialy... zdrajca. -Chodzi tylko o drobna przysluge - powiedziano mu. Wystarczylo, ze kiwnal glowa na znak, ze sie zgadza. A coz innego mial powiedziec? Ludzie Wong Fu osaczyli go ze wszystkich stron. Czy bal sie? Wierzyl w siebie. Gdy jednak, pod koniec, zakladal podsluch w gabinecie samego sir Philipa, poczul strach. Zrobil wszystko, co mu kazano. Zalozyl podsluch na niemal wszystkie telefony w firmie, zainstalowal mikrofony w sali konferencyjnej i mial swiadomosc, ze "pluskwa" w gabinecie sir Philipa to ostatni akt. Wong Fu nie bedzie go juz potrzebowal, a skoro tak, to wybila ostatnia godzina. I tak by sie stalo, gdyby nie zdrada Beckenberga i Chinki. To go uratowalo. Wong Fu zazadal, aby stworzyc bezposrednie polaczenie miedzy ich komputerami a jego biurem. Taka rzecz wymaga ciaglego nadzoru, wiec wyrok zostal zawieszony. Timmy Brown byl znow uzyteczny. Znal sie na swojej robocie. Byl dobry, nawet bardzo dobry. Z technicznego punktu widzenia spisal sie znakomicie, a teraz przyjdzie mu za to zaplacic. Wezwanie do sir Philipa o tej porze moglo oznaczac tylko jedno i Timmy mial tego gorzka swiadomosc. Dal zreszta znac ludziom Wong Fu, ze otrzymal pilne wezwanie. Zaraz potem wyszedl z domu i wmieszal sie w tlum na ulicy. Kazal taksowkarzowi jechac przez Connaught Road. Wyjal z kieszeni miniaturowy nadajnik - sam go oczywiscie skonstruowal - i gdy mijali wiezowiec Wong Fu, otworzyl okno i zrobil to, co do niego nalezalo. Wyobrazal sobie, jak to Chinczyk pochyla sie nad monitorami siedzac w swojej fortecy na szczycie drapacza chmur. Usmiechnal sie do siebie uruchamiajac nadajnik. Pozniej zas, gdy wchodzil do biura Li, uswiadomil sobie nie bez goryczy, ze zapewne przekracza ten prog po raz ostatni. Pojechal winda na drugie pietro. Zapukal do gabinetu sir Philipa i wchodzac myslal o tym, ze Wong Fu poprawia sluchawki, aby nie uronic ani jednego slowa. Sir Philip dlugo sciskal rece Timmy'emu. Patrzyl na niego z troska i pytal o zdrowie. Timmy odparl, ze nic mu nie jest. -To dobrze, bardzo sie ciesze - rzekl sir Philip, a zwracajac sie do syna, powiedzial: - Robercie, poznaj Timothy'ego Browna. Pan Brown polozyl wielkie zaslugi dla nas. Wzial Timmy'ego pod reke i zaprosil do stolika obok biurka. Stal tam srebrny kubelek z lodem, a w nim butelka najlepszego szampana. -To twoja zasluga i twoje zwyciestwo, Timothy, wiec w twoje rece. Wong Fu wydal oczywiscie polecenie, aby natychmiast schwytac tajemniczego adwokata z Australii, ktory zamowil sie do Euana Wileya na wieczorna rozmowe. Rozkazu jednak nie wykonano. Jednego z ludzi, ktorzy mieli sie tym zajac, znaleziono w szpitalu z urazem czaszki. Lekarze wykluczali jakiekolwiek zeznania, przynajmniej przez najblizsze dwadziescia cztery godziny. Drugi czlowiek zniknal bez sladu. Nikt nie wiedzial, co sie z nim dzieje. Wong Fu byl wsciekly. Miotal sie ze zlosci, od kiedy George Ross przylecial z Londynu i przedstawil "propozycje nie do odrzucenia", zeby on, Wong Fu, wzial udzial w pogrzebie rzekomej Jay Li. Tak wiec wszystko w nim sie gotowalo, gdy sluchal, jak w gabinecie Philipa Li, Timmy Brown mocuje sie z korkiem od szampana. Ale - myslal sobie - sa to w istocie drobne klopoty, przegrane potyczki, ktore nie wplyna na ostateczne zwyciestwo. Zwyciestwo w wojnie z Li bedzie nalezec do niego, do Wong Fu, co do tego nie mial najmniejszych watpliwosci. Zaraz po pogrzebie przystapi do decydujacej ofensywy, ktora doprowadzi do ostatecznego upadku Domu Li. Natezyl sluch. Nie przewidywal zadnego niebezpieczenstwa, ale byl po prostu ciekaw, co dzieje sie w obozie wroga. Kazde zreszta slowo wypowiadane w gabinecie Philipa Li brzmialo w sluchawkach glosno i wyraznie. Trzeba przyznac, ze ten Amerykanin, Brown, rzeczywiscie zna sie na rzeczy. -Veuve Cliquot, dobry rocznik, 1982 - rzekl sir Philip smakujac trunek. - A teraz, Timothy, opowiedz Robertowi, jak to bylo naprawde. Wong Fu spurpurowial ze zlosci. Zaciskal rece i zeby sluchajac, jak ten przeklety Amerykanin spokojnie relacjonuje wszystkie szczegoly operacji, jak zakladal podsluch, przekazniki, mikrofony, slowem - cala siec, dzieki ktorej Wong Fu mial dostep do wszystkich tajemnic Li. -A teraz opowiedz o ostatniej sprawie - zachecil Timmy'ego sir Philip, chichoczac jak dziecko, ktoremu udalo sie splatac komus figla. Zegar wskazywal 2.25. Chichotowi Philipa Li zawtorowal smiech Timothy'ego Browna. -Wlasnie - powiedzial - zrobilem jeszcze cos. Znalazlem dojscie do jego komputerow. Wystarczy teraz, zeby pan Wong Fu nacisnal jakikolwiek klawisz na klawiaturze, a zacznie dzialac wirus, ktory zainstalowalem. Efekt bedzie taki, ze z pamieci komputerow i ze wszystkich twardych dyskow znikna dane. Oczywiscie Wong Fu ma zapasowe kopie, ale naprawa calego systemu zajmie na pewno kilka dni, jesli rzecz jasna znajdzie odpowiednich fachowcow. Wong Fu zamarl. Serce podeszlo mu do gardla i dusil sie sluchajac, jak stary Li opowiada synowi, ze korzystajac z uslug Timothy'ego Browna, przekazywano do Wong Fu cale tomy falszywych informacji. -Tak, moj Robercie - mowil sir Philip - nawciskalismy mu kitu, ze pozwole sobie zacytowac powiedzenie naszego nieocenionego Timothy'ego Browna. Wong Fu byl bliski apopleksji, gdy okazalo sie, ze najwiecej falszywych informacji przekazano za posrednictwem Beckenberga i Shirley Ching, na ich bowiem doniesieniach opieral cala strategie i szykowal decydujaca ofensywe. Zrozpaczony i przerazony zarazem rzucil sie do komputera, ale reka zawisla w powietrzu. Pamietal o grozbie Timothy'ego Browna. Bez komputerow Wong Fu byl bezsilny. Nigdy niczego nie zapisywal. Nie chcial zostawiac sladow i wszystkie papiery natychmiast niszczyl. Cala jego wiedza, wszystkie tajemnice miescily sie w komputerze. Chwycil za olowek, zaczal goraczkowo odtwarzac z pamieci szczegoly operacji. Pisal z trudem, pamiec tez go zawodzila. Z bezsilnej wscieklosci rzucil sie na swoje cudowne komputery. Roztrzaskal jedna klawiature, potem druga. Zerwal sie z krzesla, jak osaczone zwierze. Stanal przy oknie i ciezko dyszac patrzyl ponad dachami tam, gdzie wznosila sie glowna kwatera najwiekszego wroga. Wlasnie, trzeba bylo go po prostu zabic. Dlaczego wlasciwie nie kazal zamordowac starego? - pytal sam siebie i z gorycza odpowiedzial: by przedluzyc rozkosz zemsty, by agonia byla bolesna, by wrog zaznal najwiekszych cierpien. -A oto drugi milion - rzekl sir Philip wreczajac Timmy'emu potwierdzony czek. Pierwszy milion zostal zdeponowany w banku Li na nazwisko rodzicow i siostry Timmy'ego. W ten sposob Timmy zabezpieczyl ich przyszlosc. O wlasnej nie chcial myslec. On jeden wiedzial, ze nosi w sobie zarazki strasznej choroby, na ktora nie ma jeszcze lekarstwa, ale milion od sir Philipa pozwoli, ze razem z przyjacielem w San Francisco zazyja spokoju, nim stanie sie to, co musi sie stac. -Przekazalem instrukcje do zaprzyjaznionego z nami banku na Bermudach - rzekl sir Philip. - Jestem panu ogromnie wdzieczny, Timothy. Czy moglbym jeszcze cos dla pana zrobic? Timothy wzruszyl ramionami. -Milo bylo z panem pracowac, sir Philip - powiedzial z niewyraznym usmiechem. - A czy moge teraz zdemontowac urzadzenia? W ciszy, jaka zapadla na ostatnim pietrze wiezowca Wong Fu, dzwonek telefonu zabrzmial jak syrena wyjaca na alarm. Wong Fu zaklal i siegnal po sluchawke. Dzwonil Robert. -Od jutra przejmuje kontrole nad firma - powiedzial lagodnym jak ojciec glosem. - Jest pare spraw do omowienia. Czy nie zechcialby pan wpasc do nas jutro po pogrzebie? - poprosil uprzejmie. Sir Philip byl dumny z syna. Ostateczna eliminacja Wong Fu stanowic bedzie dobry poczatek kadencji nowego szefa firmy. Tak tez planowali od samego poczatku. Wygrana Wong Fu umocni opinie o talentach Roberta Li w swiecie wielkiej finansjery. Pozostawala tylko jedna nie zalatwiona sprawa: Trent i dziecko, ale do czasu. Gdy skonczy sie ta cala farsa z rzekomym pogrzebem, jego ludzie znajda i jego, i ja. Te sprawe Philip Li zalatwi osobiscie, nie powierzy jej Robertowi. Robert musi miec spokojna glowe. Wiec on, Philip Li, sam zajmie sie Trentem i Jay, a takze rozliczy sie z tym glupcem, George'em Rossem. A zreszta, te ostatnia sprawe lepiej bedzie zalatwic w Anglii, a nie w Hongkongu. Zaaranzuje sie jakis wypadek i nikt nawet nie bedzie pamietal, ze byl ktos o nazwisku Ross. Spojrzal na zegarek. Obliczyl w myslach, ktora jest teraz godzina w Europie. Juz niedlugo zacznie sie zaladunek zlota. Jego czlowiek bedzie eskortowal transport na miejsce, do banku, ktory ma przejac depozyt. Trent i Jay - jacy oni sa naiwni! Jak mozna nie doceniac potegi Domu Li! Opancerzona ciezarowka stanela przy rampie zaladowczej, Czterech pracownikow banku ladowalo zloto, czterech agentow ochrony z firmy transportowej liczylo sztaby. Wsrod nich, ubrany dla niepoznaki w taki sam zielony kombinezon jak pozostali, byl takze bankier, z ktorym Sammi Samuelson uzgodnil szczegoly transferu. Z zadowoleniem myslal, ze dziesiec procent od pietnastu milionow frankow szwajcarskich to calkiem godziwa stawka za dwie godziny pracy polegajacej na starannym ukladaniu zlotych sztab. Pietnascie milionow to nie bagatelka, wiec jeszcze jakis czas trwalo, nim sprawdzono i podpisano niezbedne papiery. Wreszcie otwarto stalowa brame i pancerny furgon ruszyl ulicami Genewy. W tym tez momencie bankier uruchomil telefon komorkowy i dal znac, ze wszystko przebiega zgodnie z planem. Dalej wypadki potoczyly sie w blyskawicznym tempie. Po pierwsze dokonano elektronicznego transferu odpowiedniej sumy na konto banku w Nassau. Przekaz wraz z potwierdzeniem zlecenia trwal jedna minute i czterdziesci sekund. Jeszcze krocej trwal dalszy etap transferu pieniedzy. Z Nassau, rowniez za pomoca laczy komputerowych, przekazano odpowiednie sumy na zaszyfrowane konta w kilkunastu bankach w pieciu roznych krajach. Kazda kolejna transakcja trwala czterdziesci dwie sekundy i w kilka minut pozniej nikt nie doszedlby, gdzie znajduja sie pieniadze uzyskane - formalnie rzecz biorac - z tytulu kredytu pod zastaw tony z okladem zlotego kruszcu. Dopiero wtedy kierowcy opancerzonego furgonu podano przez radio adres banku, do ktorego ma dostarczyc ladunek. Wkrotce potem pancerny furgon zajechal pod rampe zaladowcza banku przejmujacego depozyt. Podroz ulicami Genewy trwala dwadziescia dwie minuty. W tym czasie dokonano dwudziestu pieciu operacji bankowych, w wyniku ktorych pietnascie milionow frankow - minus dziesiec procent prowizji dla banku - zniknelo w gaszczu szyfrowanych kont. Osiem minut pozniej pelnomocnik Domu Li wkroczyl do gabinetu prezesa banku depozytariusza w Genewie, zadajac informacji na temat transferu pietnastu milionow frankow w zlocie. Domagal sie natychmiastowej odpowiedzi. Prezes wezwal zastepce, ktory nadzorowal operacje. Ten wyrazil ubolewanie i wyjasnil, ze jego rola ograniczyla sie do sprawdzenia ladunku, co uczynil z cala skrupulatnoscia. Dodal, ze zgodnie z otrzymanym zleceniem uruchomil linie kredytowa w wysokosci odpowiadajacej wartosci kruszcu. Pelna suma kredytu zostala juz przekazana do Nassau na Bahamach. Przykro mu, ale nie wiedzial, ze sprawa dotyczy tak cenionej firmy jak Dom Li. Gdyby wiedzial, byc moze dzialalby inaczej, choc z drugiej strony pan Sammi Samuelson, ktory aranzowal transakcje, dysponowal wszelkimi niezbednymi pelnomocnictwami. -Kto? -Pan Sammi Samuelson z Ameryki Poludniowej - wedlug paszportu, ktorym sie legitymowal. Poniewaz bank w Genewie bardzo szanuje firme Li, wiec wiceprezes moze dodac - zastrzegajac sobie dyskrecje - ze pan Samuelson ma pewne kontakty w Moskwie. A w ogole, choc to wbrew zasadom, gotow jest okazac pelna dokumentacje, jesli tylko szanowny przedstawiciel Domu Li zechce przejsc do jego gabinetu... Inny wyslannik Domu Li zlozyl wizyte w banku Nassau. Znal sie na rzeczy, wiec wystarczylo mu dziesiec minut, by uznac, ze operacja zostala zaplanowana w najdrobniejszych szczegolach i nie ma mowy, by udalo sie dotrzec do pieniedzy, ktore obecnie spoczywaja na szyfrowanych kontach w kilkudziesieciu bankach w roznych krajach. Miejsce wiecznego spoczynku panny Jasmine Li odpowiadalo randze i wplywom nieutulonej w zalu rodziny. Grobowiec widoczny jest jak na dloni, na malowniczym wzgorzu hongkongijskiego cmentarza. W ceremonii zalobnej wziela udzial cala miejscowa elita. Porzadku strzegla policja, a bezpieczenstwa dostojnych zalobnikow, ktorzy przybyli, by zlozyc hold tragicznie zmarlej wnuczce sir Philipa Li - cala armia osobistych ochroniarzy. Obecny byl rowniez Richard O'Neill, prawnik z Australii. Jeszcze przed rozpoczeciem ceremonii zdazyl szepnac pannie James, prywatnej sekretarce sir Philipa, ze zmarla byla jego klientka i ze na zlecenie pana Trenta zajmuje sie wykonaniem ostatniej woli panny Jasmine. Wreczyl sekretarce karte wizytowa na czerpanym papierze i prosil o umozliwienie krotkiej rozmowy z sir Philipem. Rozumie, ze chwila nie jest wlasciwa, ale ma do przekazania sprawy niezwyklej wagi. Choc pan O'Neill od lat mieszkal w Europie, mowil wyraznym, australijskim akcentem, co zywo kontrastowalo z wyszukana angielszczyzna sir Philipa. Na wstepie Richard O'Neill wyrazil ubolewanie, ze zakloca smutna uroczystosc, ale naprawde nie ma innego wyjscia, w gre wchodza bowiem skomplikowane sprawy rodzinne. Otoz z Ameryki przybyla wiekowa ciotka matki panny Li i rowniez chcialaby zlozyc nalezny hold zmarlej, ale wolalaby uniknac spotkania z sir Philipem. Pan O'Neill przeprasza i jest mu przykro, ze wystepuje w tak delikatnej sprawie, ale ma nadzieje, ze sir Philip okaze zrozumienie dla uczuc wiekowej damy ze Stanow Zjednoczonych. Przy okazji zas pan O'Neill chcialby jeszcze zwrocic uwage sir Philipa, ze jacys osobnicy, dzialajacy rzekomo w jego, Philipa Li, imieniu interweniuja w bankach w kwestiach dotyczacych osobistego majatku, jaki pozostawila zmarla Jasmine i ze sa to sprawy niedopuszczalne. Jako egzekutor ostatniej woli zmarlej i pelnomocnik jej rodziny ze strony matki Richard O'Neill ma nadzieje, ze sir Li polozy temu kres. Gdyby bowiem sprawa przedostala sie do opinii publicznej, powstalaby bardzo nieprzyjemna i ze wszech miar niepozadana sytuacja. Sir Philip wysluchal tego wszystkiego z kamienna twarza i tylko ktos, kto go dobrze znal - a takich bylo niewielu - zauwazylby, ze jest po prostu wsciekly i gotuje sie ze zlosci. -Jestem panu ogromnie wdzieczny za zrozumienie, sir Philip - rzekl z uklonem Richard O'Neill. Wyprawa z Ameryki do Hongkongu musiala byc dla starszej damy nie lada wysilkiem. Ubrana byla odpowiednio do okolicznosci w czarna suknie i takiz kapelusz z welonem. Richard O'Neill podal jej ramie i z szacunkiem poprowadzil na miejsce uroczystosci, dbajac o zachowanie odpowiedniej odleglosci od sir Philipa i reszty rodziny. Robert stal u boku ojca. Panna James i sir Euan Wiley zajeli miejsce w drugim rzedzie. Richard O'Neill, ktorego uwagi nic nie umykalo, zauwazyl stary karawan, najwidoczniej uszkodzony, ktory stal na trawniku na wzgorzu. W pewnej odleglosci od karawanu jakas Chinka modlila sie przy grobie. Nie opodal stal skuter, ktory sluzyl jej za srodek transportu. Wong Fu wysiadl z cadillaca. Towarzyszylo mu trzech ochroniarzy. Szmer przeszedl wsrod zalobnikow. Wszyscy byli ciekawi, jak zachowaja sie obaj przeciwnicy. Wahanie trwalo chwile, sir Philip i Wong Fu podali sobie rece nie zamieniajac ani slowa. Trumne opuszczono do grobu i tylko drobna niezrecznosc celebransa - biskupa Kosciola episkopalnego, ktory odprawial egzekwie - zaklocila te czesc uroczystosci. Biskup byl krotkowidzem i przez dluzsza chwile grzebal srebrna szufelka wsrod plastikowej trawy, szukajac ziemi, aby zgodnie z rytualem sypnac symboliczna grudke na wieko trumny. Szukalby jeszcze dluzej, gdyby nie pomocna dlon fachowca z przedsiebiorstwa pogrzebowego, ktory podsunal mu pod nos kubelek starannie przesianej ziemi specjalnie przygotowany na te okolicznosc. Charley Smith obserwowal zmagania biskupa. Patrzyl, jak po biskupie sypie ziemie sir Philip i jak przekazuje srebrna szufelke Wong Fu. Wysoki Chinczyk pochylil sie nad kublem z przesiana ziemia. Charley uznal, ze jest jeszcze czas. Tak przynajmniej wnosil z tego, co powiedzial mu Paddy, a Paddy z Chinka naprawde precyzyjnie nakreslili cale zadanie. Chyba nikt z zalobnikow nie mial najmniejszej watpliwosci, ze Wong Fu maczal palce w napadzie na Ts'ai Yen i we wszystkim, co nastapilo potem. Gdy wiec Wong Fu z szufelka ziemi zrobil krok do przodu i pochylil sie nad otwarta mogila, w tlumie znow rozlegly sie szepty i nawet nie znajac jezyka, mozna bylo sie domyslic tresci uwag i komentarzy. W tym wlasnie momencie Charley pociagnal za spust manlichera. Kula, ktora pomknela w kierunku Wong Fu, byla wydrazona, a jej wnetrze napelniono rtecia. Taki pocisk gwarantuje rezultat. Charley nawet nie spojrzal, czy trafil. Byl pewien, ze tak. Nigdy nie chybial i wlasnie dlatego zyskal przydomek Sin, od hiszpanskiego sin error - bezbledny, bo wszyscy uwazali, ze pochodzi z Hiszpanii lub Ameryki Lacinskiej. Choc w "zawodzie" dzialal od cwierc wieku, to niewiele osob, nie wiecej niz palcow u jednej reki, znalo jego prawdziwa tozsamosc. Kilka wydarzen nastapilo jednoczesnie. Chinka, ktora modlila sie przy grobie nie opodal, uruchomila skuter. Charley bez trudu wysunal sie z trumny i zaslaniany od strony zalobnikow rzez karawan wskoczyl na siodelko dla pasazera. Byl - jak wiemy - niski, mial na sobie mundur skautowski i kazdy, kto zwrocilby uwage na pare na skuterze, pomyslalby, ze matka wiezie syna na zbiorke druzyny skautow. Bez specjalnego pospiechu mineli brame cmentarza. Pocisk, ktory polozyl kres istnieniu Wong Fu, trafil dokladnie w czolo. Chinczyk zachwial sie i wpadl do otwartego grobu Jasmine Li. Rozlegly sie okrzyki zgrozy i przerazenia, tlum pierzchnal w panice na wszystkie strony, policja probowala opanowac sytuacje. Dostojna cisze cmentarza zaklocily wycia syren policyjnych. Nawet sir Philip stracil glowe. Trwalo to jednak ulamek sekundy. Opanowal sie. Spojrzal na martwe cialo rywala, po czym podniosl oczy i poszukal wzrokiem wsrod zalobnikow prawnika z Australii i wiekowej damy, ktorej O'Neill towarzyszyl. Staruszka uniosla welon, aby sir Philip nie mial naprawde zadnych watpliwosci. Zobaczyl usmiechnieta twarz wlasnej wnuczki. Co gorsza, Jay smiala sie nie do, ale z niego. Nie potrafil oderwac od niej wzroku. Patrzyl jak zahipnotyzowany i prawdopodobnie rozesmiana twarz Jay byla ostatnim obrazem, jaki zanotowal jego mozg, nim trafila go apopleksja. -Mozemy juz isc - szepnela Jay. Wsparta na ramieniu O'Neilla starsza dama podreptala do czekajacej nie opodal limuzyny. -Do hotelu - polecil Richard kierowcy. Do Tokio odlatywali dopiero o 19.46, wiec mieli sporo czasu. Pare minut po drugiej Charley Smith spojrzal na zegarek. Jazda skuterem przez zatloczone ulice Hongkongu byla dosc emocjonujaca, lecz Charley liczyl na znacznie wieksze emocje. O trzeciej zaczynala sie gonitwa, w ktorej wystawil swoje wierzchowce. Za chwile zasiadzie w hotelu przed telewizorem i bedzie sciskal palce, gdy na torze wazyc sie bedzie jego reputacja jako hodowcy wyscigowych koni. EPILOG Jesli pominac wyraznie orientalne rysy, Laura Sing nie miala w sobie nic z Chinki. Urodzila sie i wychowala w Australii, podobnie jak jej rodzice. Z Chin pochodzili dziadkowie, ktorzy osiedlili sie w Australii wiele lat temu. Hongkong byl dla Laury miejscem bardzo egzotycznym i przez pelne trzy dni chlonela atmosfere wielkiego miasta, korzystajac z wszelkich atrakcji dostepnych turystom. Sporo myslala o Richardzie O'Neillu. Nie ma co mowic, imponowal jej ten mezczyzna, tak bardzo rozny od tych, ktorych znala do tej pory. Obracala sie glownie w srodowisku teatralno-filmowym, wsrod artystow czekajacych na swoj wielki dzien. Konkurencja jest wielka i tylko nieliczni zrobia kariere. Rywalizacja sprawia, ze lojalnosc wobec przyjaciol jest w tym srodowisku rzadko spotykana, natomiast czesta wada jest zapatrzenie w siebie graniczace z narcyzmem.Richard O'Neill byl zupelnie inny. Laura nie zdecydowalaby sie na te prace, gdyby nie to, ze w cichosci ducha liczyla, ze moze zdarzy sie cos jeszcze. Okolicznosci byly sprzyjajace, wiec kto wie... Bilet lotniczy opiewal na lot przez Tokio, do Dallas, oczywiscie pierwsza klasa, ktorej pasazerowie korzystaja ze specjalnego salonu na lotnisku. Laura usiadla wiec w fotelu, wziela najnowszy numer "Vanity Fair" i dyskretnie, jak na scenie, obserwowala wspolpasazerow. Richard O'Neill zjawil sie w towarzystwie mlodej Chinki, bardzo podobnej do Laury. Dziewczyna miala na sobie bezowy kostium podrozny. Kapelusz z szerokim rondem przyslanial twarz, wiec Laura nie mogla widziec jej rysow. Zwrocila natomiast uwage, jak chyba kazdy z czekajacych w salonie, na oryginalna torbe na ramieniu i kuferek na kosmetyki firmy Gladstone, w tonacji blekitu z wyraznym wzorem. Wsrod oczekujacych w salonie pasazerek Jay dostrzegla co najmniej kilkanascie mlodych kobiet o orientalnych rysach. Zastanawiala sie, ktora z nich znalazla sie w tym miejscu, aby odegrac jej role. Byla nawet nieco zdziwiona, ze sprawa ta v ogole ja zajela. Dala Trentowi znak. Spojrzal na nia pytajaco. Obrocila sie na piecie i zniknela w drzwiach damskiej toalety. Zamiana strojow trwala krotka chwile. Jay z Laura obejrzaly siebie dokladnie, sprawdzajac szczegoly. Obie byly nieco skrepowane miejscem i sytuacja i nie bardzo wiedzialy, co i czy w ogole nalezy w tych okolicznosciach powiedziec. Wymienily zdawkowe uprzejmosci. Jay powiedziala, ze dziekuje, Laura odparla, ze przyjemnosc jest po jej stronie. Richard polecil, aby z toalety wyszly razem. Laura zarzucila na ramie blekitna torbe, na ktora juz wszyscy zwrocili uwage, poszla do baru. Poprosila o sok pomaranczowy. -Zamow dla mnie kawe, Jay - zawolal Richard od stolika. Robert Li, Euan Wiley i panna James zgromadzili sie w klinice, w prywatnej poczekalni. Robert dyktowal oswiadczenie, ktore wkrotce otrzymaja wszystkie wspolpracujace z firma banki. Mowil cicho, wyraznie i lagodnym tonem, zupelnie jak ojciec. -Pogloski, jakie niedawno obiegly sfery bankowe, powstaly na tle konfliktu miedzy sir Philipem Li a panem Wong Fu. Aby ostatecznie polozyc kres wszelkim nieporozumieniom, nowe kierownictwo Domu Li w osobie pana Roberta Li, zrywajac z dotychczasowa tradycja, postanowilo podac do wiadomosci publicznej dane dotyczace stanu posiadania firmy. Zainwestowany kapital Domu Li przedstawia wartosc jedenastu miliardow dolarow. Zainteresowane instytucje moga otrzymac szczegolowe informacje na temat lokat. Depozyty gotowkowe Domu Li na kontach bankowych wynosza jedenascie milionow dolarow. Wdrazajac nowa strategie rozwojowa firmy, pan Robert Li postanowil, ze w przyszlosci Dom Li nie bedzie zaciagal kredytow bankowych. Wszystkie nowe inwestycje beda finansowane ze srodkow wlasnych firmy. Zaciagniete pozyczki bankowe zostana splacone w terminie trzydziestu dni. W celu ustabilizowania sytuacji rynkowej pan Robert Li postanowil takze przejac bezposrednia kontrole nad przedsiebiorstwami zwiazanymi z grupa Wong Fu, ktore sa zadluzone wobec Domu Li. Zjawil sie lekarz. Robert przerwal dyktowanie i z uwaga wysluchal informacji o stanie zdrowia ojca. Euan Wiley wytezal sluch, ale obaj panowie rozmawiali szeptem, wiec niczego sie nie dowiedzial. Po skonczonej konferencji doktor wyszedl, a Robert zaczal przekazywac pannie James nastepne polecenia: -Gabinety Beckenberga i Shirley Ching prosze zaplombowac i zabezpieczyc. Prosze rowniez wyslac ludzi, aby zabezpieczyli papiery i dokumentacje, jaka oboje moga miec u siebie w domu. Prosze wydac dyspozycje, aby ich komputery przeniesiono na nasze pietro. Prosze takze dac do zrozumienia naszym partnerom - bankom, domom maklerskim i w ogole wszystkim, ze ewentualne ich zatrudnienie traktowac bedziemy jako akt nieprzyjazny wobec naszej firmy. I jeszcze jedno, panno James, prosze natychmiast zablokowac konta Beckenberga i Shirley, a takze uniewaznic ich karty kredytowe. A teraz sprawa tego prawnika, O'Neilla... -O'Neill nie istnieje - wtracil pospiesznie Euan Wiley. Z wielkim zdziwieniem stwierdzal, ze Robert - wbrew temu, co powszechnie sadzono - szalenie przypomina ojca. W kazdym razie decyzje podejmowal bez wahania, byl stanowczy i budzil respekt. - Jesli zas chodzi o list do bankow - dodal Euan - to sadze, ze to raczej ja powinienem go podpisac. Prosze mi go przyniesc, gdy bedzie gotowy. Panna James wyszla. Wiley z Robertem zostali sami. -Zabojstwo, proba zabojstwa, spisek, wymuszenie i jeszcze pare innych artykulow kodeksu karnego, Robercie, oto, co Trent wymienia w dokumencie, ktory mi wczoraj dostarczyl. Obawiam sie, ze bede to musial przekazac odpowiednim wladzom, jesli mnie nie posluchasz. Chcialbym, zebys mnie dobrze zrozumial. Uwazam, ze caly majatek nalezy rozdysponowac na cele charytatywne... Samolot wyladowal w Tokio. Trent z Laura przebrana za Jay skierowali sie do wyjscia, a Jay w przebraniu Laury udala sie do sali tranzytowej, skad za chwile stewardesa zaprowadzi ja na poklad odrzutowca American Airlines, odlatujacego do Dallas. Patrzac, jak Jay niknie w tlumie pasazerow, Trent zalowal, ze nie zamienil z nia kilku slow na pozegnanie, ze nie ostrzegl, nie natchnal otucha. Ale coz, rozmowy tego typu nie byly jego mocna strona. Zajal sie wlasnymi sprawami. Na lotnisku czekali juz ludzie Tanaki z informacja, ze Zlota Dziewczyna stoi gotowa do wyjscia w morze w jachtklubie w Kioto. Radzili, ktoredy najlepiej plynac do Sydney, zapewniali, ze katamaran jest zaopatrzony we wszystko co trzeba. Trent zaplanowal podroz na szesc tygodni. Mial nadzieje, ze w tym czasie Jay przystosuje sie do nowych warunkow i nowej tozsamosci. Laura wziela go pod reke i spojrzala wymownie. Odwzajemnil spojrzenie, ale zaraz przeniosl wzrok dalej, na schody ruchome i Jay, ktora znikala w sali tranzytowej. W ostatniej chwili odwrocila sie jeszcze i z usmiechem pokiwala reka na pozegnanie. Zaklal pod nosem. Po co ten gest - niepotrzebne ryzyko. Mowil jej przeciez, zeby sie nie odwracala. ALISTAIR MACLEAN Niezyjacy autor - szkoda - niezwykle popularnych powiesci przygodowych i wojennych, ktore weszly juz do kanonu literatury tego gatunku. Urodzil sie w 1923 roku; w wieku osiemnastu lat wstapil do Marynarki Krolewskiej; ponad dwa lata sluzyl na pokladzie krazownika. Po wojnie, po ukonczeniu z wyroznieniem Glasgow University, pracowal jako nauczyciel w gimnazjum dla chlopcow.Powiesc wojenna "H.M.S. Ulisses" (1955) ukazujaca bardzo realistycznie przejscia zalogi krazownika uczestniczacego w konwoju przewozacym bron i wyposazenie do radzieckiego Murmanska przyniosla pisarzowi uznanie krytykow, niezaleznosc finansowa oraz popularnosc w Wielkiej Brytanii. Druga ksiazka "Dziala Nawarony" (1957) uczynila z MacLeana autora swiatowej slawy; doczekala sie tez nie mniej slawnej ekranizacji z aktorami tej miary co Gregory Peck i David Niven. W nastepnych latach MacLean wyspecjalizowal sie w pisaniu ksiazek przygodowych i thrillerow, stajac sie szybko najchetniej czytanym autorem tego gatunku na swiecie. Jego utwory przetlumaczono na kilkadziesiat jezykow, a wiele z wydanych przez niego dwudziestu osmiu powiesci zostalo sfilmowanych. Oprocz "Dzial Nawarony" do najglosniejszych ekranizacji nalezaly "Tylko dla orlow" z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem, "Komandosi z Nawarony" z Harrisonem Fordem, "Stacja arktyczna Zebra" z Rockiem Hudsonem, "Czterdziesci osiem godzin" z Anthonym Hopkinsem, "Przelecz Zlamanego Serca" z Charlesem Bronsonem. Przez kilkanascie lat MacLean mieszkal w jugoslowianskim Dubrowniku. Tam powstaly jego pozniejsze, slabsze powiesci, min. "Partyzanci" (1982), "San Andreas" (1984) i ostatnia, "Santorini" (1986). Pisarz zmarl w Szwajcarii na atak serca w lutym 1987 roku. SIMON GANDOLFI Pisarz angielski, wnuk znanego historyka i filozofa Fredericka Scotta Olivera. Urodzil sie w Londynie, ale dziecinstwo spedzil w Afryce Poludniowej. W 1991 roku, na zlecenie spadkobiercow MacLeana, wydawnictwo Chapmans powierzylo mu zadanie dokonczenia nie wydanej wczesniej powiesci "Zlota Dziewczyna" (tytul pochodzi od nazwy jachtu, ktorym w mlodosci plywal MacLean). Ksiazka ukazala sie rok pozniej; spod piora Gandolfiego wyszly nastepnie "Zlota siec" (1993) i "Zlota zemsta" (1994) stanowiace kontynuacje serii.Autor mieszka w Worcester z zona i dwojka dzieci. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-12 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/