Graham Masterton Zjawa Popularny pisarz angielski. Urodzil sie w 1946 roku w Edynburgu. Po ukonczeniu studiow pracowal jako redaktor w miesiecznikach, m.in. "Mayfair" i angielskim oddziale "Penthouse'a". Jest autorem blisko 60 horrorow, romansow, powiesci obyczajowych, thrillerow, poradnikow seksuologicznych.Pierwsza powiesc z gatunku horroru, "Manitou", wydal na poczatku lat siedemdziesiatych. Lacznie napisal ich ponad 20; calkowity naklad tych ksiazek przekroczyl 20 milionow, z czego prawie dwa miliony sprzedano w Polsce. Wielka popularnosc autora w naszym kraju ugruntowal tez, oprocz horrorow, cykl poradnikow seksuologicznych, m.in. "Magia seksu", "Potega seksu". Kilka powiesci Mastertona, "Tengu", "Kostnica",,family Portrait", otrzymalo wyroznienia literackie w USA i Europie; do dwoch tytulow sprzedano prawa filmowe. Najnowsze bestsellery to "Duch zaglady" (1992), kontynuacja cyklu o Manitou, "Bezsenni" (1993) oraz "Cialo i krew" (l 994) i "Zjawa". W przygotowaniu znajduje sie The House That Jack Built. Graham Masterton mieszka w pieknym domu w Epsom, 10 mil od Londynu, niedaleko slawnego toru wyscigow konnych. Jego zona, Wiescka, urodzila sie w Polsce. Maja trzech synow. Przelozyl ANDRZEJ SZULC PRIMA Tytul oryginalu: SPIRITCopyright (c) 1994 by Graham Masterton Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1995 Copyright (c) for the Polish translation by Andrzej Szulc 1995 Cover illustration (c) Larry Rostant/Artists Partners Ltd. Ilustracja na okladce: Larry Rostant Opracowanie graficzne serii: Adam Olchowik Redakcja: Lucyna Lewandowska Redakcja techniczna: Janusz Festur ISBN 83-85855-72-6 Wydawnictwo PRIMA Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax: (22)-406184 Warszawa 1995. Wydanie I Objetosc: 22 ark. wyd., 23 ark. druk. Sklad: Zaklad Poligraficzny "KoloneT Druk: Wojskowa Drukarnia w Lodzi Wysoko w malym pokoiku na poddaszu stoi na pol ubrana mala tancerka, stoi to na jednej nodze, to na dwoch, depcze nogami caly swiat i tyle ze wszystkich olsniewa. Z imbryczka do herbaty nalewa wody na gorsecik, ktory trzyma w reku. Czystosc jest piekna rzecza! Biala suknia wisi na wieszadle, i ona tez zostanie uprana w imbryczku, i wisi, schnie na dachu. Kladzie ja na siebie, szafranowym szalem owiazuje szyje, wtedy suknia polyskuje jeszcze sniezniejsza biela. Noga podniesiona. Patrz, jak ona krazy na jednej nodze! Widze samego siebie. Widze samego siebie! Hans Christian Andersen, "Krolowa Sniegu" przelozyla Stefania Beylin Czelny jej wzrok, a zlota cud Jej wlos, na ustach spieka, Skora jak bialy tradu wrzod - To Upiorzyca, ta, co w lod Przemienia krew czlowieka. S. T. Coleridge, "Piesn o Starym Zeglarzu" przelozyl Jan Kasprowicz ROZDZIAL I Elizabeth zobaczyla, jak Peggy znika za domem - drobna, mysioszara, odziana w futerko postac, ledwie widoczna przez nurkujace w dol platki sniegu - i przez krotka chwile miala przeczucie, ze stanie sie cos strasznego.W oddali uslyszala plaski ton wybijajacego godzine szkolnego zegara. Dongg. Zatrzymala sie zasapana, ze szkarlatnymi policzkami i cieknacym nosem i przez chwile obserwowala pusty ogrod i bialy, obity deskami wegiel domu, za ktorym Peggy zniknela tak zdecydowanie, jakby przebiegla z jednego do drugiego zycia. Wydawalo sie, ze ogrod wstrzymal oddech, cichy, ze swymi ciemnymi, pokrytymi czapami sniegu jodlami i rzezbionymi wiatrem krzywymi zaspami. Elizabeth slyszala tylko szelest bialych platkow i drzenie galezi, skladajacych co jakis czas swa mala danine sniegu. Poza tym nic wiecej. Potezny, gluchy dzwiek niczego wiecej. Niebo, ogrod, dom - to bylo wszystko. Dziewiecioletnia Elizabeth odwrocila sie niepewnie i otarla nos wierzchem czerwonej welnianej rekawiczki. Zastanawiala sie, czy nie powinna pobiec za siostra. Ale Peggy przecisnela sie pewnie tymczasem przez zywoplot za szklarnia, minela patio i kuchenny ogrod i siedzi teraz w kucki w szopie, chichoczac i pociagajac nosem, przekonana, ze nikt jej nie znajdzie. Elizabeth wciaz jednak nie dawalo spokoju to wczesniejsze przeczucie. Glebokie, nie wyjasnione przeczucie, ktore przemknelo przez jej umysl niczym wielki czarny rekin przemykajacy przez chlodna zimna ton, bez jednej zmarszczki na powierzchni wody. Wiedziala z cala pewnoscia, ze Peggy schowala sie w szopie. Gdzie indziej mogla pojsc? Ale czula jednoczesnie, ze Peggy odeszla - ze zniknela i ze nigdy juz jej nie zobaczy. Zrobila piec albo szesc krokow po sniegu. -Peggy! Gdzie jestes, Peggy? - zawolala. Ale ogrod pozostal niemy i okutany biela. Elizabeth zawahala sie i zatrzymala. -Gdzie jestes, Peggy?! - zawolala ponownie. Zadnej odpowiedzi. Elizabeth nie mogla zniesc dzwieku wlasnego glosu. -Peggy! - zawolala. A potem: -Laura! W koncu pojawila sie Laura, brnac przez snieg w swoim land-rynkowoczerwonym sztruksowym plaszczyku. Miala siedem lat i wszyscy mowili, ze jest najladniejsza. Jej blond wlosy ukladaly sie w loki (jak u matki), podczas gdy wlosy Elizabeth byly ciemne i proste (jak u ojca). Peggy takze miala blond loki, ale zniknela teraz za obitym deskami weglem domu i Elizabeth nie wiedziala, czy kiedykolwiek ja jeszcze zobaczy. -Co takiego? Co sie stalo? - zapytala zasapana Laura. -Peggy zniknela. Laura wytrzeszczyla oczy. -Jak to zniknela? -Nie wiem. - Elizabeth miala wrazenie, jakby zamykalo sie nad nia niebo - zamykalo niczym skladany rog do rogu arkusz ciemnej bibulki. - Po prostu zniknela. -Na pewno sie schowala - odparla Laura. - Tato na-krzyczal na nia, bo bawila sie zaczarowanymi kieliszkami. Elizabeth przygryzla warge. "Zaczarowanymi kieliszkami do jajek" dziewczynki nazywaly podstawki pod golfowe pilki. Wszystkie trzy byly nimi zafascynowane i wszystkie trzy przy tej lub innej okazji dostawaly bure za ich wykradanie. Elizabeth byla zmartwiona. Wlasnie zmartwiona, podobnie jak zmartwiona byla mama, kiedy zapadala noc, sypal gesty snieg, a tato nie wracal jeszcze z New Milford. -Lepiej jej poszukajmy - powiedziala. Brnac przez zaspy ruszyly wokol domu. Minelo wpol do czwartej i powoli nadchodzil zmierzch. Korty tenisowe byly opuszczone, siatki obwisle i oblepione sniegiem. Na sniegu widac bylo tylko widelcowate odciski lapek drozdow i slady pozostawione przez ich kota. -Peggy! - zawolaly razem. - Zaraz cie zlapiemy, Peggy! Cisza. Podmuch wiatru podniosl z ziemi snieznego demona. -Tedy na pewno nie szla - stwierdzila Laura. -Musiala, widzialam ja. -Ale tu nie ma zadnych sladow. -Nie ma, bo zasypal je snieg. Ruszyly dalej przez patio i wokol oranzerii. Z dachu zwisaly jeden przy drugim liczne sople, a przy samym koncu szklarni, tam gdzie znajdowal sie otwor odplywowy, sterczala przyczepiona do rynny groteskowa postac lodowej wiedzmy z haczykowatym nosem. Za kazdym razem, kiedy zza drzew przeswiecaly promienie slonca, z nosa wiedzmy kapala woda i dziewczynki tanczyly wokol niej w trwoznym upojeniu, spiewajac: "Wiedzmie kapie z nosa! Wiedzmie kapie z nosa!" Ale teraz wiedzma miala barwe olowiu i blyszczala, a jej nos zakrzywiony byl pod niewiarygodnie ostrym katem. Elizabeth i Laura obeszly ja zdjete prawdziwym przerazeniem. Co bedzie, jesli sie odezwie? Co bedzie, jesli rzuci na nie urok i zamrozi na smierc tam, gdzie stoja? Twarz wiedzmy zlobily cieknace lodowe krople, a na brwiach zatrzymaly sie krzaczaste platki sniegu. Na jej ustach widnial tajemniczy usmiech, lecz nie ruszala sie z miejsca; nie probowala odczepic sie od rynny. Nie probowala nawet szeptac, ale wyraznie trzeszczala. Stawiajac szybkie, sztywne kroki, ciezko przerazone dziewczynki zdolaly dotrzec cale i zdrowe do schodkow prowadzacych do ogrodka rozanego. -Peggy - szepnela Elizabeth tak cicho, ze Laura ledwo ja uslyszala. -To na nic - stwierdzila. - Musisz krzyczec, ile masz sil w gardle. Peggy! Peggy! Peggy-Peggy-Peggy-Peggy! Glos Laury przeszedl w rozdzierajacy krzyk, ktory rozbrzmial w calym Sherman, odbil sie echem od niewidocznych w sniezycy Green Pond Mountain i Wanzer Hill, a potem potoczyl po Lake Candlewood, az stlumil go wreszcie padajacy snieg. Dziewczynki czekaly, nasluchujac. Zadnej odpowiedzi. Wylacznie cichy szelest sniegu. Elizabeth obrocila sie i przyjrzala Wiedzmie z Cieknacym Nosem, ale ta tkwila na swoim miejscu przy rynnie. Wydawala sie jakas smutna. Moze zdawala sobie sprawe, ze wkrotce nadejdzie wiosna i cala sie roztopi. Podeszly do stojacej pod wysoka jodla szopy. Byla mala i ciemna, ale jej dach pokrywala teraz ekstrawagancka, wysoka czapa sniegu i wygladala jak mrozone owocowe ciastko. Nie otaczaly jej zadne slady stop i Elizabeth z trudem zdolala otworzyc zasypane sniegiem drzwi. Wewnatrz bylo ciemno i wokol unosil sie zapach kreozotu i suchej trawy. Elizabeth zdolala dostrzec raczki kosiarki i lopaty, szufle i rzedy glinianych doniczek. Okna zasnute byly gesta siatka pajeczyn, w ktorych kolysaly sie i tanczyly najrozniejsze bezbarwne szkielety. -Peggy? - szepnela. -Gdzie jestes, Peggy?! - krzyknela cienko Laura i Elizabeth az podskoczyla na dzwiek jej glosu. Nasluchiwaly. Z domu dochodzily niewyrazne dzwieki muzyki. You Must Have Been A Beautiful Baby. W kuchni palilo sie jasne swiatlo; za zaslonami w czerwone pasy widzialy krzatajaca sie miedzy stolem, piecem i zlewem, piekaca ciastka i babeczki mame. Dalej widac bylo oswietlone znacznie slabiej okna biblioteki. -Powinnysmy chyba powiedziec mamie - stwierdzila Elizabeth. -Nie mogla daleko zajsc - odparla Laura. Obie wiedzialy, ze dostanie sie im po glowie za to, ze nie upilnowaly siostry. - Niech ja licho. Tyle z nia klopotu. -Tak, niech ja licho! Zasunely razem drzwi szopy i zalozyly skobel, a potem ruszyly w dalszy obchod dookola domu - duzej, zbudowanej bez jakiegokolwiek planu rezydencji, najwiekszej po tej stronie Sherman, z jedenastoma sypialniami, czterema lazienkami i trzema wielkimi salonami. Ojciec dziewczynek narzekal zawsze, ze noszenie drzewa do licznych kominkow zajmuje mu wiecej czasu niz pisanie i przegladanie manuskryptow. "W moim dowodzie powinien widniec wpis "palacz", a nie "wydawca", powtarzal. Ale ich matka zakochala sie w tym domu od pierwszego wejrzenia, bo mial olbrzymia, otoczona galeryjka bawialnie, gdzie mogli postawic pieciometrowa choinke, zupelnie tak jak na filmach, w ktorych wszyscy przyjezdzaja do domu na swieta i dzieci obwieszaja drzewko swiecidelkami i wstazkami, a potem nastepuje jakies romantyczne nieporozumienie, ale w koncu wszyscy maja wilgotne oczy, spelniaja toast ponczem i spiewaja Hark The Herald Angels Sing. Ich matka pochodzila z rozbitego domu, tylko tyle wiedzialy. Az do osmego roku zycia Elizabeth myslala, ze "rozbity dom" jest domem, przez ktorego srodek przebiega jakies olbrzymie pekniecie. Teraz zrozumiala juz, ze znaczy to cos innego, gorszego, 10 i dlatego wlasnie mialy tylko jednego dziadka, podczas gdy wiekszosc ich przyjaciolek miala dwoch.Elizabeth i Laura dotarly do poludniowego skraju domu. Nie bylo tu nic poza basenem i waskim trojkatnym trawnikiem, za ktorym ciagnal sie las. Zaczal padac jeszcze gestszy snieg i Elizabeth rozbolaly z zimna palce stop, mimo ze miala podbite kozuszkiem buty. -Nie mam pojecia, gdzie ona sie podziala - powiedziala Laura. -Zaloze sie, ze wrocila do domu - odparla Elizabeth. - Na pewno zobaczyla, ze mama piecze babeczki. Zaloze sie, ze wylizuje teraz makutre i probuje surowego ciasta. Ruszyly z powrotem do domu. Podmuch wiatru otulil je gryzacym oblokiem drzewnego dymu. -Zaloze sie, ze wyjadla caly lukier - oswiadczyla niemal wscieklym tonem Laura. -Zaloze sie, ze byl truskawkowy i zaloze sie, ze wylizala wszystko, nawet lyzke. Elizabeth nie odezwala sie ani slowem. Nie chciala byc zlosliwa, ale wiedziala, ze Peggy jest ukochana coreczka mamusi, i widzac czasami, jak doskonale obie sie bawia i zasmiewaja, miala wrazenie, ze jest stara, duza i malo ciekawa - i choc nie czula sie nie chcianym dzieckiem, zalowala, ze ma juz dziewiec lat. Dotarly do zasniezonych stopni, prowadzacych do frontowych drzwi, i wtedy dopiero dostrzegly slady. - Slady stop - powiedziala Laura. -To nasze - stwierdzila Elizabeth. Pamietala, jak Puchatek i Prosiaczek chodzili w kolko po lesie, coraz bardziej zaniepokojeni odkrywanymi po raz kolejny wlasnymi sladami. -Nie, to nie nasze - zaprotestowala Laura, marszczac czolo. - Zobacz, sa za male i zostawila je tylko jedna osoba. Slady zasypal juz prawie padajacy snieg i nie byly wieksze od dolkow w policzkach. Kiedy im sie jednak uwazniej przyjrzaly, dostrzegly, ze prowadza od frontowych drzwi w dol schodow. Po zniknieciu za rogiem Peggy musiala schowac sie za krzakami, a potem ruszyc sladem szukajacych jej siostr. Ale gdzie sie teraz podziewala? Stojac u szczytu schodow dziewczynki usilowaly zorientowac sie, ktoredy biegnie przecinajaca lsniacy biela ogrod linia. Slady byly nierowne - pozostawione przez male biegnace dziecko - a snieg sypal tak wsciekle, ze ledwie bylo je widac. Ale nie bylo zadnych watpliwosci, dokad prowadza. Ukosem przez ogrod, prosto do basenu. 11 Warstwa sniegu byla tak gruba, ze gdyby nie dwie pomalowane na bialo, oddalone od siebie o dwadziescia jardow metalowe drabinki i podstawa trampoliny, nie sposob byloby zgadnac, ze w ogole znajduje sie tam basen. Ojciec mial zamiar wypompowac wode przed zima, ale najpierw zepsuly sie pompy, potem bez przerwy padaly deszcze i w koncu po pierwszych przymrozkach bylo juz za pozno. Tak przynajmniej powiedzial: ze jest juz za pozno - ale pracowal wowczas jak szalony nad nowa seria ksiazek zatytulowana "Okolice Litchfield" i niewiele czasu poswiecal domowi - donosil tylko stale drzewo do kominkow.Dziewczynki puszczaly kamyki po zamarznietej powierzchni basenu, a raz wyslaly nawet w arktyczna ekspedycje lalke Eliza-beth, Shirley Tempie. To wlasnie po tym, jak Elizabeth zeszla na lod, zeby ratowac Shirley, ojciec zabronil im pod grozba klapsa podchodzic w zimie blisko basenu. Ale Peggy najwyrazniej naruszyla ten zakaz. Jej szybko znikajace slady prowadzily prosto w strone basenu; a na jego powierzchni, mniej wiecej dwa jardy od najblizszej drabinki, widac bylo niewyrazne szare zaglebienie, ktore szybko wypelnial padajacy snieg. Elizabeth otworzyla usta w niemym przerazeniu. Zimne platki sniegu wirowaly wokol jej warg i topily sie na jezyku. -Idz po ojca - szepnela do siostry. -Co? - zapytala Laura, ktora wciaz jeszcze nic nie rozumiala. -Idz po ojca! Idz po ojca! Laura spojrzala na nia swymi wielkimi blekitnymi oczyma. Elizabeth zbiegla po schodkach i popedzila przez trawnik, przedzierajac sie przez wysoki do kolan snieg. Nie ogladala sie nawet, zeby zobaczyc, czy Laura poszla do domu. W krtani palilo ja tak, jakby wrocily wszystkie bole gardla, ktore dreczyly ja w dziecinstwie, wszystkie jednoczesnie. -Peggy! - wolala. - Peggy! Dotarla do skraju basenu i o malo nie stracila rownowagi. Tylko leciutkie zalamanie sniegu wskazywalo, gdzie znajduje sie krawedz. Zatrzymala sie, lapiac kurczowo powietrze. Nie bylo zadnych watpliwosci: slady Peggy prowadzily nieomylnie po zasniezonej powierzchni, a potem nagle sie urywaly. Elizabeth obrocila sie, probujac przelknac sline, zeby zlagodzic bol w gardle. Laura zniknela, niedlugo wiec powinien nadejsc ojciec. W powietrzu wisiala martwa cisza. Miala wrazenie, ze jest jedyna zywa istota na calym swiecie. -Prosze Cie, Boze, prosze, Boze, pomoz mi - powiedziala 12 najcichszym i najcienszym z szeptow, spogladajac z powrotem na niewyrazne zaglebienie w sniegu. Zlapala sie poreczy metalowej drabinki i ostroznie opuscila stope w dol. Podeszwa jej buta zetknela sie z lodem o wiele nizej, niz sie spodziewala. Wziela gleboki oddech i nie puszczajac poreczy przeniosla ciezar na te noge. Lod byl chyba dosc gruby; nie zalamal sie ani nie zatrzeszczal. Postawila na nim druga stope i podskoczyla ostroznie w miejscu.Lod wciaz wydawal sie pewny. Spojrzala w strone domu. Ojciec nadal sie nie pojawial. Musiala odnalezc Peggy sama, choc wcale tego nie chciala. Byla pewna, ze Peggy utonela, i bala sie, ze lod zalamie sie pod nia i ona takze utonie na dlugo przedtem, zanim zdola tu dotrzec ojciec. Ale wiedziala, ze musi sprobowac. Peggy mogla trzymac sie skraju lodu, schowana pod sniegiem. Jak ona, Elizabeth, bedzie sie czula do konca zycia, jesli nie sprobuje jej teraz ratowac? Trzymajac sie kurczowo drabinki zaczela, nie podnoszac stop, sunac po powierzchni basenu. Wysoka prawie na trzydziesci centymetrow zaspa siegala jej do kolan i snieg sypal sie do butow. W koncu puscila porecz i slizgajac sie ruszyla w strone zaglebienia, przy ktorym urywaly sie slady Peggy. Zorientowala sie, ze nuci pod nosem piosenke Kubusia Puchatka: "Im bardziej PADA SNIEG, bim-bom, im bardziej PROSZY SNIEG, bim-bom, tym bardziej SYPIE SNIEG, bim-bom"*. Uslyszala trzask pekajacego lodu - dziwny zgrzytliwy odglos, jakby ktos pocieral o siebie dwa kawalki stluczonego szkla. Dotarla prawie do zaglebienia, ale skoro lod juz raz pekl w tym miejscu, mogl latwo zalamac sie ponownie. Odsunela snieg stopa, a potem przyklekla i zaczela odgarniac go rekawiczkami. Tuz pod bialymi platkami zobaczyla lodowata ton, bardziej podobna do szarego puddingu z tapioki niz do wody. Ostroznie uprzatnela snieg wokol calej dziury, ktora nie miala wiecej niz pol metra srednicy. -Lizzie! Elizabeth! Zejdz z basenu! Zejdz z basenu! - uslyszala za soba krzyk ojca. Nawet sie nie obejrzala. Zobaczyla, jak cos porusza sie tuz pod powierzchnia lodu. Cos bladego i szarawego. Cos, co drgnelo, zanurzylo sie glebiej i powoli odwrocilo. -Lizzie! - Wolanie ojca dochodzilo teraz z blizszej odleglosci. W jego glosie brzmialy nutki histerii. - Lizzie, nie ruszaj sie! * A. A. Milne, "Chatka Puchatka", przelozyla Irena Tuwim. 13 Ale ona nadal zgarniala snieg z powierzchni basenu, szorujac lod odzianymi w rekawiczki dlonmi, niczym usilujacy zobaczyc cos przez zaparowana szybe kierowca rozpedzonego samochodu.Potem pochylila sie i spojrzala w dol. Miala przed soba okno - okno, przez ktore mogla zobaczyc inny swiat, ciemny i przerazliwie zimny. Okno, przez ktore widziala swoja utopiona siostre Peggy, jej skore biala jak mleko, szeroko otwarte oczy i bladosine wargi. Loki Peggy unosily sie w wodzie i tak samo unosilo sie jej futerko z kapturem, powoli i ospale, jak wodorosty albo arktyczne morskie anemony. Najwyrazniej widoczne byly jej male raczki w rozowych welnianych rekawiczkach, splecione razem przy piersi, jakby odmawiala modlitwe. Im bardziej pada snieg, bim-bom... Ojciec dobiegl do skraju basenu. Elizabeth slyszala go, ale nie odwrocila sie. Gdyby sie odwrocila, musialaby go posluchac. -Lizzie! - zawolal. - Czy tam jest Peggy? Gdzie jest Peggy? Elizabeth nie wiedziala, co ma odpowiedziec. -Lizzie, kochanie, czy tam jest Peggy? -Tak - odpowiedziala. Jej glos tlumily platki sniegu. -Jezu -jeknal ojciec. Zszedl do basenu i balansujac rekoma ruszyl w jej strone. Jego okragle okulary byly zaparowane, a szary rybacki sweter blyszczal od sniegu. Szczuply, dobiegajacy czterdziestki mezczyzna z broda, usilujacy ratowac tonaca corke. -Gdzie ona jest, Lizzie? - krzyknal. - Na litosc boska, Lizzie! Pod lodem Peggy usmiechnela sie i wolno odwrocila. Elizabeth wiedziala ponad wszelka watpliwosc, ze jej siostra nie zyje. Poczula intensywne uklucie zalu - tak bolesne, ze zgiela sie prawie wpol. Peggy znajdowala sie bardzo blisko, zaledwie kilka cali pod tafla lodu, lecz jednoczesnie tak daleko. Dla Peggy czas na zawsze zatrzymal sie w miejscu piec minut po trzeciej w piatek, dwudziestego trzeciego lutego 1940 roku, i nie mial posunac sie dalej. Twarz Peggy znajdowala sie dokladnie pod nia. Elizabeth zawahala sie i przesunela palcami po lodzie, a potem pochylila sie i dotknela go wargami, dokladnie tam, gdzie znajdowaly sie usta jej siostry. Peggy wpatrywala sie w nia bez jednego mrugniecia. Snieg padal wokol niej, jakby chcial otulic ja kocem, jakby chcial ja cala zakryc. 14 -Lizzie!Ojciec zlapal ja za reke i obrocil. Poczula, ze wywichnal jej ramie. -Uciekaj z tego cholernego basenu, Lizzie. Wracaj do domu! Cofnela sie, kiedy ojciec zaczai walic w lod obcasem, ale nie zeszla z powierzchni basenu. Stala tuz za nim, patrzac w bezsilnej udrece, jak kopie dalej lod i nie przestaje krzyczec: -Peggy! Peggy! Wstrzymaj oddech, kochanie! Wstrzymaj oddech! Tatus jest tutaj! Rozbicie lodu zajelo mu tylko kilka sekund. Zlapal coreczke za mokre futerko i powlokl ja w strone gestniejacej wody, tam, gdzie lod zalamal sie wczesniej. Cialo Peggy zakrecilo sie i zanurzylo i jednoczesnie rozwarly sie zlozone jak do modlitwy rece. -Chodz, Peggy, chodz, moj kwiatuszku - szeptal. Zdolal wyciagnac ja do polowy z wody i polozyc na lod. -Koce! - ryknal. - Niech ktos da koce! Wzial Peggy w ramiona i slizgajac sie dobrnal jakos do skraju basenu. -O Boze! - jeknal, lapiac za porecz drabinki. Rece Peggy lataly bezwladnie w powietrzu, z palcow kapaly blyszczace krople wody. Twarz miala schowana w ojcowskim swetrze, jakby nie chciala, zeby ktos ja ogladal, nie chciala, bo byla martwa. W ich strone biegla od strony domu w trzepoczacym bialym fartuchu mama. -Peggy! - krzyczala. - Peggy! Elizabeth wdrapala sie na gore. Bolalo ja nadszarpniete przez ojca ramie. Ojciec brnal juz po sniegu do domu, trzymajac Peggy w ramionach. Mama biegla tuz za nim, placzac i powtarzajac bez konca jej imie. Elizabeth plakala rowniez. Przemarznieta, drzaca i zszokowana, powlokla sie, rozmazujac lzy po twarzy, z powrotem do domu. Kiedy tam dotarla, ojciec owinal juz Peggy w koce i kladl ja na tylnym siedzeniu samochodu. Podjazd wypelnily kleby spalin, zabarwione piekielnym czerwonym kolorem przez zapalone tylne swiatla. Z domu wybiegla w zarzuconym na ramiona czarnym zimowym palcie mama Elizabeth. Jej twarz przypominala twarz kogos obcego, kogos, kto tylko udaje, ze jest ich mama. -Kochanie... musimy zawiezc Peggy do szpitala... a wami zaopiekuje sie pani Patrick. Zadzwonimy pozniej - powiedziala. Potem rodzice odjechali, uwozac ze soba ich najmlodsza siostre. Elizabeth stala przez chwile na podjezdzie, patrzac, jak snieg 15 osiada na sladach opon, po czym weszla do domu - cieplego domu, w ktorym zapadla nagla cisza i w ktorym unosil sie zapach swiatecznych wypiekow. Zamknela za soba frontowe drzwi i poszla do garderoby zdjac buty, skarpetki i przemoczony od sniegu plaszczyk.Po chwili pojawila sie Laura z rozmazanymi po policzkach lzami. -Peggy umarla! - jeknela. - Powiedzialam "niech ja licho", i umarla! Dwie siostry usiadly obok siebie na schodach i plakaly tak dlugo, az rozbolalo je w piersiach. Wciaz nie mogly sie uspokoic, nawet kiedy otworzyly sie drzwi i weszla pani Patrick z Green Pond Farm, ich najblizsza sasiadka. Znala dziewczynki od urodzenia. Byla to postawna Irlandka o plomiennej cerze, plomiennych wlosach i przypominajacym staroswiecki gwizdek nosie. Zdjela plaszcz, wziela dziewczynki w ramiona i uciszala je tak dlugo, az w koncu poczuly, ze jej zrobiony na drutach sweter zalatuje naftalina i ze jej broszka drapie je po twarzy. Po wielu latach Elizabeth zapisala w swoim dzienniku, ze uswiadomienie sobie drobnej niewygody jest pierwszym krokiem na drodze do pogodzenia sie ze smutkiem, i notujac to, miala na mysli wlasnie sweter pani Patrick i jej broszke. W nocy, kiedy dziewczynki lezaly w lozku, zadzwonil telefon. Zakradly sie w nocnych koszulach na galeryjke na pietrze i sluchaly stojacej w hallu pani Patrick. W domu bylo teraz o wiele chlodniej; ogien w kominkach wygasl i nie bylo ojca, ktory dorzucilby do nich drzewa. Gdzies stukaly uparcie drzwi. -Tak mi przykro, Margaret, naprawde mi przykro - uslyszaly glos pani Patrick. Spojrzaly na siebie wilgotnymi oczyma, ale nie zaplakaly. W tym momencie uprzytomnily sobie, ze Peggy opuscila je na zawsze, ze Peggy jest teraz aniolem, i poczuly sie w dziwny sposob osamotnione, poniewaz teraz musialy radzic sobie same. ROZDZIAL II W nastepny wtorek mama zabrala je do Macy'ego w White Plains. Niebo pokrywaly zapowiadajace dalsze opady brunatne chmury, a Mamaroneck Avenue tonela w brazowej sniegowej brei. Jezdnia sunely pokryte sniegiem samochody, ciche i niesamowite, niczym ruchome domki igloo. Mama kupila im czarne plaszcze, czarne kapelusiki i obszyte czarnymi lamowkami szare sukienki. W sklepie bylo zdecydowanie za goraco i przymierzajac swoj plaszczyk Elizabeth myslala, ze sie udusi. Ale ponury rytual zakupu zalobnych strojow byl w pewnym sensie pierwsza normalna i zrozumiala rzecza, ktora wydarzyla sie w tym koszmarnym tygodniu, i kiedy wyszly ze sklepu niosac pakunki, Elizabeth poczula sie o wiele lepiej, jakby przeszla jej goraczka.Kazdy z dni, ktore minely od smierci Peggy, byl inny, przerazajacy i nienormalny. W sobote i niedziele nikt sie nie odzywal. W poniedzialek wieczor mama przytulila je do siebie i kolysala w milczeniu w przod i w tyl, gladzac po wlosach - zachowujac sie i wygladajac po prostu jak mama. Ale potem postawila je nagle na podlodze, wyszla nie odwracajac sie z pokoju dziecinnego i przekrecila glosno klucz w swojej sypialni. Po kilku chwilach, podczas ktorych patrzyly zaskoczone na siebie, uslyszaly, ze zawodzi niczym zlapana w potrzask dzika norka. Rozpacz ich matki byla czyms, czego nie mogly po prostu zniesc, wiec takze zaczely plakac, a ojciec stal pod drzwiami sypialni, powtarzajac na prozno: -Margaret... Margaret... na litosc boska, wpusc mnie do srodka! We wtorek wieczorem ojciec wrocil do domu kompletnie pijany Zjawa 17 i zaczal tluc sie po domu, trzaskajac drzwiami i krzyczac na mame, ze o wszystko go wini: ze rzucil prace u Scribnera, ze przeprowadzil sie do Sherman, ze kupil ten dom i zapomnial wypompowac wode z tego przekletego basenu. Dlaczego nie powie mu wyraznie, o co jej chodzi? Dlaczego nie oskarzy go wprost o morderstwo wlasnej corki? Jezu Chryste, przeciez rownie dobrze moglby wepchnac ja wlasnymi rekoma pod wode i trzymac tak dlugo, az utonie.Potem nagle wszystko ucichlo. Elizabeth i Laura lezaly obok siebie w swoich lozkach, nadstawiajac uszu i nie majac odwagi nawet szepnac. W koncu uslyszaly stlumiony szloch, ktory trwal prawie przez pol godziny. To mogla byc mama, to mogl byc tato. Albo oboje. Dziewczynki zmowily modlitwe za Peggy, ale ich modlitwa bardziej przypominala rozmowe. Trudno im bylo uwierzyc, ze siostrzyczka rzeczywiscie odeszla na zawsze. "Najdrozsza Peggy, jak to jest, kiedy sie nie zyje? Daj jakis znak, nawet jesli to ma byc tylko szept albo napisanie palcem imienia na oszronionej szybie. Myslimy o tobie przez cale dni i wciaz tak bardzo cie kochamy. Nie pozwolimy wyrzucic nikomu Pana Bunzuma, obiecujemy. Bez przerwy cie oplakujemy, ale wiemy, ze musisz byc szczesliwa". Do domu przychodzilo wielu obcych ludzi. Dorosli, ktorzy mamrotali cos niezrozumiale, wydmuchiwali nosy i uciekali w bok spojrzeniem. Prawie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki caly dom wypelnil sie kwiatami: zonkilami, irysami i rozami. Bylo ich tak duzo, ze mama musiala pozyczac wazony od sasiadow, a mimo to wciaz zakwitalo ich coraz wiecej. Pod koniec lutego, kiedy snieg nadal sypal w okna, wszystkie te jasne pachnace kwiaty sprawialy, ze swiat wydawal sie jeszcze dziwniejszy, niczym w basniach braci Grimm. Przez caly tydzien przychodzila codziennie pani Patrick, przynoszac im obiad, ktory zjadaly w kuchni. Dziewczynki lubily obiady pani Patrick, bo przygotowywala duszone kurczaki, geste jarzynowe zupy, szwedzkie mielone kotleciki i boczek z fasola; dobre wiejskie jedzenie, pachnace i proste. Ich mama piekla czesto sliczne male ciasteczka i ciasta, bo nauczyla ja tego babcia, gdy byla mloda dziewczyna, ale kiedy trzeba bylo zrobic gulasz albo zapiekanke, tracila zapal w polowie drogi i wszystkie jej potrawy mialy dziwny smak i byly jakby nie dokonczone: za slone, za bardzo przyprawione ziolami albo zbyt maczne, tak jakby wy18 probowywala jakis nowy przepis i nagle zaczelo ja to nudzic. Jej pieczenie byly zawsze szare, wygotowane i zalosne, a przyrzadzane przez nia salatki jarzynowe dziewczynki przez dlugi czas uwazaly za cos w rodzaju wymierzanej im kary, podobnie jak klapsy albo odebranie kieszonkowego. Czasami, kiedy jadly, mama zagladala do kuchni i zamieniala kilka slow z pania Patrick. -Pani tez stracila mala Deborah, prawda? O Boze, nigdy az do dzisiaj nie rozumialam, co to jest, kiedy traci sie dziecko. To tak, jakby wydarto ci serce. Dymek z jej papierosa snul sie dluga smuzka az do pieca, gdzie drzal przez chwile pod wplywem goraca i nagle umykal w bok. W obecnosci mamy dziewczynki czuly sie zawsze nieswojo, wiedzialy bowiem, ze teraz, kiedy utonela Peggy, nie powinny przejawiac zbyt wiele zdrowego apetytu. -Nie halasujcie tak sztuccami - mowila czasem. Dziobaly wtedy po woli. jedzenie, czujac glod, bojac sie jednak jesc. Pani Patrick posylala im smutne spojrzenie, ale wcale nie krzyczala. -Przepraszam... jak pani wlasciwie sie nazywa, pani Patrick? - zapytala w srode rano Elizabeth, troche z potrzeby zaznania serca, ale i z czystej wdziecznosci. -A jak mam sie nazywac, gasko? Jasne, ze pani Patrick. Pozniej Elizabeth napisala w swoim dzienniku, ze w zyciu tak jak w filmie niektorzy ludzie otrzymuja glowne role, a inni sa tylko drugoplanowymi postaciami. Zycie tez ma swoich statystow: pani Patrick nalezala do nich i dobrze o tym wiedziala. "Byc moze Bog odwdzieczy jej sie kiedys za to, ze sie nami opiekowala". Mama byla najpiekniejsza kobieta, jaka Elizabeth i Laura kiedykolwiek widzialy na oczy. Dopiero pozniej Elizabeth zorientowala sie, ze miala niezbyt dobrze poukladane w glowie. Drobna, o waskiej talii i delikatnych rysach twarzy, rozchylala czesto usta w lekkim usmiechu, ktory kazdy przyjaciel domu wydawal sie traktowac jako osobista zachete, a kazda przyjaciolka domu jako osobiste zagrozenie. Ojciec zawsze powtarzal, ze mama wyglada jak Paulette God-dard w peruce z kreconymi blond lokami, tyle ze jest ladniejsza. Jej oczy byly blekitne jak pierwsze skrawki nieba, ktore pokazuja 19 sie po przejsciu burzy; ubierala sie zawsze w sztywno wykroch-malone bawelniane bluzki i pastelowe jedwabne swetry. Miala bezposredni, nieco zalotny sposob bycia - nawet wobec Duncana Purvesa, ponurego mruka, wlasciciela miejscowego warsztatu samochodowego, i wobec wielebnego Earwakera, pastora kosciola episkopalnego w Sherman, ktory wierzyl, ze przez radio przemawia Szatan we wlasnej osobie i odprawil raz egzorcyzmy nad programem Jell-O (ku nieklamanej wscieklosci swojej zony, wielbicielki Jacka Benny'ego).Dziewczynki zawsze uwielbialy sluchac o tym, jak mama i tato spotkali sie po raz pierwszy. On pracowal w wydawnictwie Charles Scribner and Sons jako redaktor dziani beletrystyki, ona sprzedawala papierosy w El Morocco - oczywiscie tymczasowo, starajac sie jednoczesnie o role w jednym z broadwayowskich musicali. Ojciec jadl wlasnie kolacje z Louisem Sobolem z New York Journal, ktory przymierzal sie do napisania ksiazki o Cafe Society - roman a clef, powiesci z kluczem, ktora miala przycmic "Wielkiego Gatsby'ego". Louis Sobol potrafil tydzien w tydzien wypelniac plotkami liczaca dwa tysiace slow rubryke towarzyska, jednak w ciagu siedmiu miesiecy udalo mu sie napisac niespelna dwa akapity powiesci i blagal o wiecej czasu. -Polizalem juz clef; nie moge sobie tylko poradzic z roman - mowil. Ojciec poprosil mame o paczke papierosow, ktora ona otworzyla, zeby mogl wyjac pierwszego, a potem zapalila zapalke. Niestety plonaca zapalka spadla na jej tace z papierosami i zanim zdazyla ja podniesc, cala taca stanela w ogniu. Dziewczynki bardzo lubily ten kawalek, poniewaz ojciec i mama zawsze odgrywali go wspolnie, skaczac po salonie, zeby pokazac, jak ojciec zlapal z sasiedniego stolika poltoralitrowa butelke Kruga '21, gwaltownie nia potrzasnal i spryskal plonaca tace mamy spienionym szampanem. Louis Sobol napisal o tym nazajutrz w swojej rubryce, okreslajac cale wydarzenie mianem "najbardziej kosztownej akcji strazackiej w historii Manhattanu". Zdjecie mamy ukazalo sie w gazecie; i wpadlo w oko Mon-ty'emu Woolleyowi, slynnemu producentowi teatralnemu, ktory podpisal z nia kontrakt na malenka rolke w "Piecdziesieciu milionach Francuzow". Jesli ktos akurat kichnal, kiedy mama wychodzila na scene, mogl w ogole nie zauwazyc jej wystepu. Ale nastepnego dnia mama odwiedzila ojca w jego wydawnictwie z butelka szampana, chcac mu podziekowac. Poruszony, niemal 20 oczarowany, zaprosil ja na jeden albo dwa koktajle, a potem na kolacje. Cala reszta byla uslana rozami.-To byla moja jedyna rola na Broadwayu - mowila mama, puszczajac w charakterze znaku przestankowego dym z papierosa - ale oczywiscie (puff) gdybym nie zakochala sie w waszym ojcu (puff) moglabym miec wiele, wiele innych rol (puff). Monty Woolley powtarzal kilka razy, ze mam w sobie material na wielka sceniczna aktorke. Mowil, ze moja twarz wydaje sie zawsze idealnie oswietlona (puff). Ale ja dokonalam wyboru i postanowilam wyjsc za maz i urodzic dzieci. (Puff, po ktorym nastepowalo demonstracyjne zgniecenie papierosa.) Mama wyglaszala ten komentarz lekkim, starannie wycwiczonym tonem, ktory z poczatku wydawal sie Elizabeth romantyczny, pozniej jednak zaczal ja troche niepokoic. Moglo z niego wynikac, ze ona, Laura i Peggy byly bezposrednio odpowiedzialne za to, ze mama musiala zrezygnowac ze swojej aktorskiej kariery. Ze ona, Laura i Peggy uknuly razem spisek, zeby uwiezic ja w Sherman, w stanie Connecticut, gdzie do konca zycia miala piec ciasteczka, sluchac radia i redukowac pieczone zeberka do sterty spalonych gnatow. Laury nigdy jednak nie nudzily opowiesci o "scenicznej karierze" mamy i mogla lezec godzinami przy kominku, kiwajac nogami i przegladajac jej fotografie z agencji i gazetowe wycinki. "Panna Eloise Foster, niegdysiejsza sprzedawczyni papierosow, ktora zyskala slawe podpalajac El Morocco, byla jedna z najjasniejszych iskierek w calym chorze". Elizabeth czesto przylapywala Laure przed duzym lustrem w sypialni, z nocna lampka w reku. -Czy moja twarz jest dobrze oswietlona? - pytala. Elizabeth nigdy nie odpowiadala, ale siadala na swojej wyszywanej koldrze i otwierala pamietnik, "Lorne Doone" albo "Basnie" Hansa Christiana Andersenav Jej ulubiona basnia byla "Krolowa Sniegu". Podobnie jak jej bohaterowie, Kay i Gerda, w zimowe ranki ogrzewala monety przy ogniu i przytykala je do szyby, zeby zrobic w szronie dziurke do patrzenia. I zawsze wyobrazala siebie w roli samej Krolowej Sniegu: "Byla piekna i zgrabna, ale cala z lodu, z olsniewajacego blyszczacego lodu; a jednak zyla: oczy patrzaly jak dwie jasne gwiazdy, ale nie bylo w nich spokoju ani wytchnienia"*. -Hans Christian Andersen, "Krolowa Sniegu", przelozyla Stefania Beylin. 21 W czwartek wieczorem, po powrocie ze sklepu Macy'ego, gdzie kupily zalobne stroje, Laura usiadla przed lustrem i zaczela stroic miny, a Elizabeth zabrala sie ponownie do lektury "Krolowej Sniegu".Czytala kilkakrotnie te basn Peggy i byl tam jeden akapit, ktory szczegolnie ja niepokoil. W gruncie rzeczy niepokoil ja tak bardzo, ze az do dzisiaj nie miala odwagi do niego zajrzec. Teraz przeczytala go ponownie i czytajac czula, jak przytlacza ja coraz wiekszy ciezar winy. Kiedy skonczyla, zamknela ksiazke i przycisnela ja do piersi, z policzkami zaczerwienionymi z rozpaczy. "Pewnego razu byly trzy siostry, przezroczyste i delikatne; jedna miala suknie czerwona, druga niebieska, a trzecia - biala; tanczyly, trzymajac sie za rece, nad jeziorem przy blasku ksiezyca. Nie byly to elfy, ale dzieci. Pachnialo tak slodko i dziewczynki zniknely w lesie - zapach stawal sie coraz silniejszy - trzy trumny, w ktorych lezaly trzy piekne dziewczynki, wysunely sie z gestwiny na brzeg jeziora; swietojanskie robaczki krazyly, blyszczac jak male, kolyszace sie swiatelka. Czy te tanczace dziewczynki zasnely, czy tez umarly?" A moze Peggy przypomniala sobie te czesc historii, kiedy bawila sie na dworze w wirujacym sniegu? Moze probowala zatanczyc na powierzchni basenu, podobnie jak trzy delikatne siostry przy brzegu jeziora? Moze - i to bylo najgorsze - to ona, Elizabeth, winna jest smierci Peggy? Spojrzala ukradkiem na Laure - po prostu zeby sie upewnic, ze ta niczego nie podejrzewa - ale siostra zbyt byla zajeta udawaniem przed lustrem gwiazdy filmowej. Tej nocy Elizabeth dlugo przewracala sie w lozku. W koncu uslyszala, jak zegar wybija polnoc. Z pokoju ojca i mamy dobiegal pomruk cichej i smutnej rozmowy. Nie bylo dzisiaj, dzieki Bogu, zadnych szlochow i zadnych krzykow ani trzaskania drzwiami. Ojciec i mama byli zbyt zmeczeni. Pani Patrick stwierdzila, ze wygladaja jak upiory; nie powiedziala jednak, czy widziala kiedys prawdziwe upiory, zeby moc ich z nimi porownac. Prowadzona szeptem rozmowa ucichla. Elizabeth policzyla do tysiaca i jednego, a potem wstala z lozka. Trzymajac pod nocna koszula "Basnie" Andersena, wyszla na palcach na korytarz i ruszyla w dol schodow. Musiala stapac bardzo ostroznie, bo skrzypialy wszystkie stopnie. Przeczytala kiedys w pewnej ksiazce, ze wlamywacze zawsze stawiaja stopy na samym skraju schodka, blisko sciany albo blisko poreczy, 22 i jesli sa uwazni, moga poruszac sie w ten sposob prawie bezszelestnie. Faktem jest, ze doswiadczeni wlamywacze potrafia wbiec na gore w absolutnej ciszy, jesli tylko potrafia szeroko rozstawiac nogi.W kominku w salonie zarzyly sie wciaz resztki glowni, spopie-lale i pomaranczowe. Elizabeth przeszla po czerwonym wytartym dywanie i stanela na chwile przed paleniskiem, zastanawiajac sie, czy nie powinna spalic w nim ksiazki. W koncu jednak uznala, ze zajmie to prawdopodobnie zbyt wiele czasu - poza tym bala sie, ze na dol zejdzie ojciec i przylapie ja, zanim uda jej sie spalic wszystkie kartki. Ojciec byl wsciekly, kiedy uslyszal, ze nazisci pala ksiazki. Powiedzial, ze palenie ksiazek mozna przyrownac do palenia malych dzieci. Przez chwile zaczela sie zastanawiac, czy oprocz bibliotek z ksiazkami nie istnieja przypadkiem biblioteki z malymi dziecmi. Mozna by wypozyczyc sobie tam dziecko na tydzien i gdyby sie nie spodobalo, oddac je z powrotem. Przeszla do kuchni. Chociaz na podlodze lezala terakota, a okna pokrywal szron, bylo tu calkiem cieplo, ojciec napalil bowiem na noc w piecu. Kot Ampersand drzemal w koszyku obok kuchni, ale kiedy Elizabeth weszla do srodka, otworzyl jedno oko i obserwowal, jak omijajac stol zmierza ku tylnym drzwiom. Tak cicho, jak tylko mogla, odsunela zasuwke i przekrecila klucz w zamku. A potem wyszla w cicha sniezna noc i przecinajac na ukos trawnik skierowala sie w strone szopy. Snieg pod jej stopami wydawal filcowy skrzypiacy odglos, ksiezyc schowal sie za chmura, ale w ogrodzie bylo wystarczajaco jasno, zeby widziala droge przed soba. Niebieskie welwetowe kapcie szybko przemokly i Elizabeth zaczela drzec z zimna. Przytlaczajacy ja ciezar winy byl jednak tak wielki, ze musiala ukryc ksiazke, podobnie jak morderca musi ukryc narzedzie zbrodni. Gdyby jej rodzice kiedykolwiek odkryli, ze czytala Peggy "Krolowa Sniegu"... Nie potrafila sobie wyobrazic konsekwencji, ale na pewno bylyby okropne. Cala sprawa moglaby sie nawet skonczyc rozbitym domem. Uklekla obok szopy i uprzatnela gola dlonia snieg. Jesienia odkryla tu mala pusta przestrzen pod podloga i ukrywala w niej niektore ze swych milosnych listow. Nie byly to oczywiscie prawdziwe milosne listy, pisala je wszystkie sama, ale zabilaby sie chyba, gdyby ktos je znalazl - zwlaszcza ten od Clarka Gable'a, ktory konczyl sie zdaniem: "Obiecuje, ze bede czekal z zapartym tchem, az skonczysz dwadziescia jeden lat". 23 Wetknela ksiazke do schowka i wepchnela ja tak daleko, jak tylko mogla siegnac, a potem zgarnela z powrotem snieg i przyklepala go, zeby wygladal na nie naruszony.W "Krolowej Sniegu" byla pewna modlitwa, ktorej dawno temu nauczyla sie na pamiec, poniewaz przy pierwszej lekturze wydala jej sie taka slodka i sliczna. Tej nocy jednak wydawala sie tragiczna; Elizabeth stala w sniegu w swojej nocnej koszuli, czujac, jak po policzkach plyna jej lzy, niezdolna wymowic ani slowa, tak mocno sciskalo ja w gardle. "Rozyczek krasa minie, Pojdzmy poklonic sie Dziecinie!" Drzac cala odczekala jakas minute, a potem pospieszyla z powrotem do domu. Ampersand otworzyl ponownie jedno oko i popatrzyl, jak stapajac na palcach idzie do salonu. Ludzie... Nie wiadomo, skad czerpia tyle energii. Weszla po schodach, trzymajac sie blisko sciany, jak wlamywacz. Dopiero kiedy znalazla sie na podescie, zorientowala sie, ze z mrocznego progu sypialni obserwuje ja ojciec. -Ach! - jeknela i o rnalo nie zmoczyla sie ze strachu. -Lizzie? - zapytal. - Co tutaj robisz? - Jego glos byl lagodny i zorientowala sie, ze nie bedzie na nia krzyczal. -Wydawalo mi sie, ze cos slyszalam - wyjakala, szczekajac zebami z zimna. Ojciec wyszedl z cienia. Nie mial na nosie okularow, a jego oczy byly spuchniete i podkrazone ze zmeczenia. -Co to bylo? - zapytal. - Co slyszalas? -Nie wiem. Moze sowe. Polozyl reke na jej ramieniu. -Moze rzeczywiscie to byla sowa. Wiesz, co o nich mowia? Potrzasnela glowa. -Mowia, ze sowy przynosza wiadomosci od zmarlych - powiedzial. - Potrafia w ciagu jednej nocy przelatywac ze swiata zywych do swiata zmarlych i z powrotem. Elizabeth popatrzyla mu prosto w oczy, zastanawiajac sie, czy mowi serio. -To nie byla sowa. To nie bylo nic takiego. Ojciec wahal sie przez chwile, trzymajac reke na jej ramieniu. -Ide do biblioteki - powiedzial w koncu. - Masz ochote ze mna posiedziec? Nie moge zasnac. Jesli chcesz, mozesz sie napic coca-coli. -Dobrze, oczywiscie - odparla tak slodko, jak umiala, zeby 24 nie zmienil przypadkiem zdania. Nagle poczula satysfakcje, ze ma juz dziewiec lat i jest raczej dorosla. Mogla sie zalozyc, ze Laurze ojciec nigdy nie zaproponowalby w srodku nocy, zeby napila sie coca-coli i posiedziala z nim w bibliotece.Zeszli oboje na dol i tym razem skrzypienie schodow nie mialo zadnego znaczenia. Elizabeth otworzyla lodowke marki Frigidaire, wypelniona pozostalosciami tego, co przyniosla pani Patrick, i znalazla oszroniona butelke coca-coli. Wrociwszy do biblioteki, zauwazyla, ze ojciec przysunal sobie wielki skorzany fotel blisko kominka, nalal whiskey do duzej krysztalowej szklanki i postawil ja na brazowej kracie przed paleniskiem. -Usiadz - powiedzial. Elizabeth przysunela sobie jego stary taboret od fortepianu, ten z postrzepionym siedzeniem i schowanymi w srodku nutami, dziwnymi pozolklymi zbutwialymi nutami, ktorych nikt nigdy nie chcial grac, w rodzaju Climbing Up The Golden Stairs i Break The News To Mother. Lyknela coca-coli z butelki i popatrzyla na gasnace glownie. Zastanawiala sie, czy ojciec w ogole sie odezwie, czy bedzie tylko siedzial w milczeniu, popijajac whiskey i wpatrujac sie przed siebie. -Chyba bardzo brakuje ci Peggy - powiedzial w koncu. Elizabeth pokiwala glowa. -Wielebny Earwaker powtarza mi ciagle, ze Pan daje i Pan odbiera, tak jakby mialo mi to poprawic samopoczucie. Sam nie wiem. Nie mialbym nic przeciwko, gdyby Pan zabral cos, co nalezy do mnie: moje rece, moje nogi, moje oczy... Ale nie mala Peggy, nie mojego malego Baczka. Nie musial jej zabierac. -Mysle, ze jest szczesliwa - odwazyla sie wtracic Elizabeth. Ojciec zerknal na nia i poslal jej krzywy usmiech. -Tak - odparl. - Chyba jest szczesliwa. -Laura i ja modlimy sie za nia kazdej nocy. Czasami z nia nawet rozmawiamy. -To dobrze - stwierdzil ojciec. - Bardzo mnie to cieszy. -Nie zalujesz, ze ja miales, prawda? - zapytala Elizabeth. Zapadlo dlugie milczenie. Jedno z ostatnich polan przechylilo sie w palenisku i sypnal z niego w glab komina snop iskier. -To bardzo dojrzale pytanie - powiedzial ojciec. - Nie wiem, czy znam na nie odpowiedz. -Czasami wydaje mi sie, ze mama troche zaluje, ze nas urodzila. 25 -Mama? Wasza mama w zadnym wypadku nie zaluje, ze was urodzila!-Ale gdyby nas nie miala, moglaby zostac aktorka filmowa, prawda? Ojciec zakryl na chwile dlonia usta, jakby chcial sie upewnic, ze dopoki nie bedzie wiedzial dokladnie, co chce powiedziec, nie wyjdzie z nich zadne pochopne slowo. -Wasza mama - wyjasnil w koncu - nalezy do ludzi, ktorzy zawsze uwazaja, ze ich zycie moglo potoczyc sie inaczej. -Ale- przeciez moglo potoczyc sie inaczej? Wystepowala na Broadwayu. -Tak - przytaknal ojciec. - Wystepowala na Broadwayu. -I mogla zostac slynna gwiazda filmowa? Widziala po wyrazie twarzy ojca, ze ma ochote powiedziec "nie". Kusilo ja nawet, zeby powiedziec to za niego. Uciekal przed nia wzrokiem, nie chcial na nia spojrzec, w podobny sposob, w jaki odwracal oczy za kazdym razem, kiedy mama zaczynala mowic o El Morocco, Montym Woolleyu i "Piecdziesieciu milionach Francuzow". Elizabeth uswiadomila sobie nagle, ze juz od dluzszego czasu doskonale zdaje sobie sprawe, ze mama nigdy nie miala w sobie tego, czego potrzeba, zeby zostac wielka gwiazda filmowa: wlasnego stylu, temperamentu, glosu, typu twarzy, w ktorej zakochuja sie kamery. Ale poswiecona na rzecz wyzszych celow kariera filmowa mamy byla jednym z artykulow wiary w zyciu rodzinnym Buchananow i oboje rozumieli, ze kwestionowanie go stanowi herezje. -Cokolwiek bedziesz robic, Lizzie - powiedzial ojciec, wpatrujac sie w swoja szklanke - nigdy nie zaluj tego, czego nie robilas. Nigdy za niczym nie wzdychaj. Za mezczyznami, za pieniedzmi i za rzeczami, ktore twoim zdaniem powinnas miec. Elizabeth lyknela jeszcze troche coca-coli i pokiwala madrze glowa. Czula sie coraz lepiej. To byla powazna dorosla rozmowa, w samym srodku nocy. -Nie wzdychaj rowniez za Peggy. Odeszla od nas i zadne wzdychanie nie zdola przywrocic jej zycia. Nie martw sie: nie bedzie sama. Wlozymy jej do trumny Pana Bunzuma, dla towarzystwa. Elizabeth wlepila w niego przerazony wzrok i coca-cola odbila jej sie glosno. -Nie mozecie tego zrobic! - wyjakala. Ojciec zmarszczyl brwi. 26 -Dlaczego, Lizzie? Pan Bunzum byl jej ulubiona zabawka.-Ale on sie udusi! I nigdy nie lubil ciemnosci. Wiesz, ze nigdy nie lubil ciemnosci. -Lizzie, kochanie, przeciez to tylko wypchany krolik. -Nie mozecie tego zrobic! Peggy nie chcialaby tego. Pan Bunzum jest prawdziwy! Pan Bunzum nawet jeszcze nie umarl! Przezyl prawdziwe przygody, potrafie to udowodnic! Ojciec odstawil szklanke z whiskey. -Potrafisz to udowodnic? - zapytal. -Poczekaj. Elizabeth pobiegla na gore, rozstawiajac szeroko nogi, zeby nie zaskrzypialy schody. Przeszla na palcach przez sypialnie, nie chcac obudzic Laury, otworzyla swoje biurko, wyjela z niego trzy podniszczone zeszyty i pospieszyla na dol. Ojciec siedzial w tym samym miejscu, wzial tylko ponownie do reki szklanke z whiskey. -Masz - powiedziala, wreczajac mu zeszyty. Zmeczony i bez okularow, nie mogl z poczatku odczytac jej pisma. Ale potem odsunal zeszyt na odleglosc ramienia i zdolal przeczytac tytul. -"Pan Bunzum jedzie do Hollywood". Ty napisalas to opowiadanie? - zapytal. -Napisalam wszystkie. Ojciec odstawil szklanke, polizal palec i otworzyl zeszyt na pierwszej stronie. Przygladal jej sie bardzo dlugo, przelykajac sline. Gasnacy blask kominka odbijal sie w lzach, ktore gromadzily sie w kacikach jego oczu. -"Rozdzial pierwszy - przeczytal na glos. - Pan Bunzum oglada film. - Przerwal na chwile, a potem kontynuowal. - Pan Bunzum mieszkal w wielkim bialym domu w Connecticut razem ze swoja przyjaciolka Peggy i jej dwiema siostrami Elizabeth i Laura. Problem pana Bunzuma polegal na tym, ze byl krolikiem. Bardzo utrudnialo mu to zycie. Byl na przyklad dumnym wlascicielem wspanialego czerwonego packarda, ale nie mogl nim jezdzic, poniewaz za kazdym razem, kiedy nim jechal, gliniarze zatrzymywali go i mowili: "Naruszasz prawo, wasaczu!" Nie mogl takze jadac w restauracjach, poniewaz zawsze, gdy wchodzil na sale i pytal: "Czy jest cos na obiad?", wszyscy mysleli, ze to on jest obiadem. Ale Peggy kochala Pana Bunzuma tak bardzo, ze ubierala go, karmila i zabierala, gdzie tylko chcial pojechac, za co byl jej gleboko wdzieczny. Pan Bunzum rowniez kochal Peggy i oboje byli najlepszymi przyjaciolmi, o jakich kiedykolwiek 27 slyszano. Pan Bunzum..." - ojciec przerwal w polowie zdania i zaniosl sie strasznym szlochem. Pochylil sie w fotelu, jakby zlapal go najgorszy na swiecie atak zoladka, i na jego ustach pojawil sie grymas bolu.Siedzial tak, trzesac sie, placzac i w zaden sposob nie mogac sie opanowac i Elizabeth nie pozostalo w koncu nic innego, jak wrocic na palcach do sypialni. Wslizgnela sie pod zimna koldre i lezala z bijacym sercem w ciemnosci, modlac sie do Pana Jezusa, zeby to, co zrobila, okazalo sie dobrym uczynkiem. Zobaczyla wschodzacy ksiezyc i przyszla jej na mysl Krolowa Sniegu i tanczace przy jeziorze dziewczynki. Czula zapach kwiatow, ktore lezaly na ich marach; byly to kwiaty przyslane na pogrzeb Peggy. Slyszala oddychajaca przez zapchany nos Laure i zegar, ktory wybil godzine druga. A potem sama nie wiedzac kiedy, zapadla nagle w sen. Rano znalazla swoje zeszyty z powrotem na biurku, z siedzacym na nich Panem Bunzumem. Obok lezal liscik na firmowym papierze Candlewood Press. "Przeczytalem wszystkie opowiesci o Panu Bunzumie - pisal ojciec - i zgadzam sie z toba, ze to prawdziwa postac, postac, ktora wciaz zyje i nie mozna jej pogrzebac. Jestes pisarka obdarzona wspanialym talentem i wyobraznia i ktoregos dnia o wiele ode mnie wieksi wydawcy beda dumni, mogac opublikowac twoje ksiazki. Z wyrazami milosci i... ojciec". ROZDZIAL III Kiedy rano w dzien pogrzebu ojciec odsunal zaslony w ich sypialni, dziewczynki zobaczyly padajacy za oknami gesty snieg. Ojciec wlozyl juz swoje czarne spodnie, czarna kamizelke i wy-krochmalona biala koszule. W bladej snieznej poswiacie sprawial wrazenie bardzo zmeczonego i starego, jakby postarzal sie w ciagu tego tygodnia o sto lat. Elizabeth pomyslala, ze jego twarz wyglada jak zrobiona z papieru.Przystrzygl co prawda brode i pachnial ta mocna woda kolon-ska, ktora dala mu na Boze Narodzenie mama, ale przypominal raczej dziwacznego starca niz ojca. - Sniadanie gotowe - powiedzial. - Postarajcie sie je zjesc jak najszybciej. Goscie zaczna sie schodzic kwadrans po dziesiatej. Po jego wyjsciu Laura wyskoczyla z lozka w swojej dlugiej rozowej nocnej koszuli i podeszla do okna. -Spadlo mnostwo sniegu - zawolala. - Mozemy zrobic snieznego aniola! -Jakiego snieznego aniola? - zapytala Elizabeth. Laura zlozyla razem rece, jakby sie modlila, i zamknela oczy. -No wiesz, takiego jak te anioly na cmentarzu, tyle ze ze sniegu. Elizabeth wstala z lozka i stanela obok niej. Platki sniegu wirowaly tak wsciekle, ze ledwie mogly dojrzec ogrod. -Tak, moglybysmy - przytaknela. - I moglybysmy ulepic go tak, zeby wygladal jak Peggy. Laura popatrzyla na nia. Miala potargane loki i pozlepiane od snu powieki. -Myslisz, ze Peggy zostanie aniolem? 29 -Oczywiscie - odparla Elizabeth, chociaz nie byla wcale taka pewna. - Nigdy nie zrobila niczego brzydkiego ani podlego. I miala tylko piec lat. Wiesz, co powiedzial Pan Jezus: pozwolcie cierpiacym dziateczkom przyjsc do Mnie.-Dlaczego cierpiacym? - zapytala Laura. - Myslalam, ze Pan Jezus jest dobry. -Kazdy musi czasem pocierpiec - poinformowala ja Elizabeth. - Tak powiedziala pani Dunning w szkolce niedzielnej. -Sukotasz* tez musi cierpiec - stwierdzila Laura. -Co takiego? -Tak pisza w komiksach: "Cierpiacy sukotasz!" Wlozyly kapcie i miekkie welniane szlafroki, Elizabeth niebieski, a Laura rozowy, i zeszly na dol, zeby zjesc sniadanie. W kuchni bylo tak ciemno, ze pani Patrick zapalila swiatlo. Zjadly po talerzu Post Toasties z goracym mlekiem i cieple jagodzianki, z ktorych skrupulatnie wydlubaly i polozyly na skraju talerza wszystkie jagody. Ale nigdy nie prosily o zwyczajne bulki. Zwyczajne bulki to nie to samo. Nie dane im bylo jednak zjesc w spokoju. Na stypie mialo sie zjawic piecdziesiat osob i pani Patrick zwijala sie jak w ukropie, wyrabiajac ciasto, podczas gdy na kuchni perkotala cicho w brazowym kociolku zupa z kurczaka, a obok gotowala sie zaszyta w muslin szynka - rytmicznie wynurzajac sie i opadajac na dno garnka, niczym czyjas gotujaca sie glowa. Krzatajac sie przy stole pani Patrick sluchala radia. Nadawano wlasnie wiadomosci z Finlandii, gdzie Rosjanie napotykali powazne przeszkody w marszu naprzod. Leland Stowe z chicagowskich Daily News relacjonowal to, co widzial na wlasne oczy. -"Na tym smutnym pustkowiu leza trupy... niezliczone tysiace martwych Rosjan. Leza tak, jak padli: powykrecani i udreczeni... leza przykryci litosciwa koldra dwoch cali swiezo spadlego sniegu". Pani Patrick zorientowala sie nagle, ze dziewczynki sluchaja, i zgasila radio. -O co chodzi? - syknela Laura. -To wojna - odparla Elizabeth. Wiedzialy obie, ze w Europie toczy sie wojna, ale Elizabeth nie bardzo mogla sobie wyobrazic, jak w ogole wyglada ta Europa. W szkole powiedziano im, ze sa tam krolowie, krolowe i palace. Dowiedzialy sie rowniez, ze Europa jest o wiele mniejsza od Ameryki i o wiele gesciej zaludPuree z kukurydzy i fasoli. 30 niona. Elizabeth wyobrazala sobie rozswietlona sale balowa, wypelniona tysiacami ludzi w zlotych koronach i gronostajowych szatach, gniewnie przepychajacych sie i depczacych sobie nawzajem po odciskach. Nic dziwnego, ze toczyli wojny.-Nie powinnyscie zawracac sobie glowy wojna - powiedziala pani Patrick, sypiac make na blat. - To sa ich klotnie: Anglikow, Francuzow i Niemcow, i nas nie powinno to w ogole obchodzic. Jesli pan Roosevelt ma choc troche zdrowego rozsadku, bedzie nas od tego trzymal z daleka. Ale nie wiem, czy jakis polityk ma choc troche oleju w glowie. Ojcu Coughlinowi brakuje piatej klepki, co do tego nie ma dwoch zdan. Do kuchni wszedl ojciec. Prawie natychmiast zaparowaly mu okulary i musial je zdjac. -No, dziewczynki, pospieszcie sie. Nie macie calego dnia. -Gdzie jest mama? - zapytala Laura. - Nie powiedzialam jej jeszcze dzien dobry. -Mama czuje sie dobrze, za chwile ja zobaczycie. Skonczcie po prostu sniadanie i ubierzcie sie. Wchodzac z powrotem na gore, czuly panujaca w domu chlodna, nieprzyjemna atmosfere. Padalo jeszcze obficiej, ale wiatr ucichl i ogien w kominkach w ogole nie chcial sie rozpalic. Caly dom wypelnialy opary gryzacego dymu, od ktorego zanosily sie kaszlem, a poniewaz mialy dziewiec i siedem lat, zrobily z tego prawdziwe przedstawienie, turlajac sie po lozkach w swojej dlugiej welnianej bieliznie, charczac, plujac i rzezac niczym smiertelnie chore gruzliczki, az w koncu ojciec zawolal, ze moze by sie zamknely i zaczely ubierac. -Ale tyle tu dymu... Ojciec mial juz zamiar powiedziec im cos do sluchu - nie cierpial palic w tych wszystkich przekletych kominkach - ale powstrzymal sie. Zaslonil oczy dlonia w bardzo dziwny sposob, a potem opuscil ja w dol. -Posluchajcie... - powiedzial - to bedzie bardzo trudny dzien. To bedzie trudny dzien dla mnie i to bedzie trudny dzien dla mamy. Wiem, jak blisko bylyscie zwiazane z Peggy i ze wciaz z nia rozmawiacie. Ale kiedy ktos jest dorosly, tak jak mama i ja, nie moze tego robic i nie pytajcie mnie nawet, dlaczego. Dla mnie i dla mamy Peggy odeszla, odeszla na dobre. Stracilismy ja. Dziewczynki lezaly na lozkach w bieliznie, wpatrujac sie w niego z powaznymi minami. Ojciec oblizal szybko spierzchniete wargi i dodal: 31 -Dzisiaj mama i ja musimy zlozyc do grobu nasza najmniejsza coreczke. To nie bedzie dla nas latwe. Mam nadzieje, ze potraficie zrozumiec, jak sie czujemy, i postaracie sie byc cierpliwe i pomocne.-Pozwolcie dziateczkom przyjsc do Mnie - powiedziala Laura. -Tak - przytaknal z blyszczacymi oczyma ojciec. -I pozwolcie sukotaszowi przyjsc do Mnie. -Co takiego? - zapytal ojciec. -Nic, nic - wtracila sie Elizabeth. - Postaramy sie byc pomocne, obiecujemy. Elizabeth wyszczotkowala wlosy Laurze, zabieg, ktoremu zawsze towarzyszyly monotonne popiskiwania "au", "au" i "AU", kiedy rozdzielala splatane kosmyki. A potem ubraly sie obie w zalobne stroje i stanely jedna obok drugiej przed wielkim lustrem. Elizabeth przeszlo przez glowe, ze one takze wygladaja, jakby byly niezywe. Mialy woskowe twarze i wielkie oczy; blada sniezna poswiata otaczala je niewyrazna, prawie nieziemska aura. Wtedy wlasnie cos mignelo w lustrze i obie podskoczyly w miejscu ze strachu. W progu sypialni stala mama. Ubrana byla w surowa bezksztaltna suknie z czarnej jedwabnej mory i czarny, odsuniety do tylu kapelusik z gesta woalka, ktora kompletnie zaslaniala jej twarz. Przez ulamek sekundy ogarnal je strach. Mama byla taka czarna, taka milczaca i nie widzialy w ogole jej twarzy. -Mamo? - zapytala drzacym glosem Laura. Mama poruszyla sie i kiedy sie poruszyla, stala sie z powrotem normalna mama. Pachniala papierosami, perfumami i czyms jeszcze. Gdyby byly starsze, poznalyby zapach dzinu. -Nie przejmuj sie, Lauro, kochanie. Czuje sie calkiem dobrze. Obie wygladacie przepieknie. Czy mozecie juz zejsc na dol? Przyjechali wlasnie dziadek i babcia, a takze ciocia Beverley. -Nie umylam jeszcze zebow - powiedziala Laura. -Ubralas sie cala na czarno i nie umylas jeszcze zebow? Zabrudzisz sobie proszkiem kolnierzyk. -Musze umyc zeby, bo inaczej umre na prochnice. Mama nie spierala sie z nia. Elizabeth nie widziala jej twarzy, bo woalka byla zbyt ciemna, ale mogla sobie wyobrazic, co mysli. Kiedy mama zeszla na dol, a Laura zaczela pracowicie szorowac zeby swoja szczoteczka z Kaczorem Donaldem, Elizabeth zajrzala do lazienki i powiedziala do siostry: 32 -Nie mow juz nic o umieraniu. Mamie sie to wcale nie podoba. Wystarczy, ze utonela Peggy.-Ale tak nas uczyli w szkole. I ze mozna umrzec, jesli nie umyje sie rak po wyjsciu z ubikacji. -Oczywiscie. Mozesz takze umrzec, jesli ktos rzuci ci na glowe krowe. Zeszly w slad za mama po schodach. Frontowe drzwi byly szeroko otwarte i wlecialo przez nie do srodka kilka figlarnych snieznych wrozek, ktore tanczyly na pomaranczowo-zoltym kwa-kierskim dywaniku. Lodowaty podmuch szarpal fredzlami abazurow i zrzucil na podloge obramowane czarnymi obwodkami karty kondolencyjne, ale przerzedzil sie przynajmniej troche dym i rozchmurzyly nadasane kominki ojca. Ciotka Beverley zdejmowala swoje lsniace futro z brazowych norek i jak zwykle nie zamykaly sie jej usta. Byla dobiegajaca czterdziestki wysoka kobieta z niebezpiecznie dluga szyja, blada twarza, duza koscista glowa i meskimi rysami twarzy. Mama zawsze powtarzala, ze ciotka Beverley uwaza sie za o wiele wieksza pieknosc, niz jest w rzeczywistosci. Musiala splakac sie jak bobr, wyskubujac sobie brwi, tak zeby utworzyly idealnie symetryczne luki. Wlosy ulozone miala w blyszczaca czarna fale. Ale miala za duze i za grube uszy, zbyt skomplikowany nos, a zalobna suknia, nawet jesli kupila ja u Pauline Trigere, wisiala na niej (zdaniem Elizabeth) jak czarna plachta na ustawionym na trojnogu aparacie. -Drogi byly tak zasypane, ze o malo nie zawrocilismy w Can-nondale. Mowie ci, Margaret, to byl prawdziwy odwrot Napoleona spod Moskwy. Humphrey powtarzal bez przerwy, ze nie chce umrzec w Connecticut. Mowil, ze jego dziadkowie umarli we wlasnych lozkach w Braggadocio w Missouri, jego rodzice umarli we wlasnych lozkach w Braggadocio w Missouri i on z cala pewnoscia nie zamierza zamarznac na smierc w srodku zimy w wynajetym samochodzie, w jakiejs zabitej deskami dziurze w Connecticut. Ach, Boze! Patrzcie, kogo tutaj mamy! Moja urocza mala Lizzie; moja urocza mala Laura! Ciotka Beverley pochylila sie i ucalowala je obie lepkimi od szminki szkarlatnymi ustami. Pachniala papierosami i kremem przeciwko piegom. Miala na szyi cztery rzedy korali i wysadzana rubinami i szmaragdami broszke w ksztalcie drzewa jabloni. Mama^znala ciotke Beverley od zawsze - od czasow "Piecdziesieciu milionow Francuzow", kiedy ciotka byla garderobiana. Zjawa 33 Elizabeth wyczuwala, ze ciotka Beverley jest jakas inna. Nie przypominala zupelnie mamy ani zadnej kobiety, ktora mieszkala w Sherman. Lubila o wszystkim decydowac, bez przerwy plotkowala i pila whiskey. Bali sie jej nawet mezczyzni.Nie byla oczywiscie ich prawdziwa ciotka - lubila po prostu, jak ja tak nazywaja. Nigdy nie wyszla za maz; wciaz byla "panna Lowen-stein", ale nie narzekala na brak meskiego towarzystwa. Hum-phrey byl jej najnowszym narzeczonym - wygladajacy na czterdziesci pare lat facet z wylupiastymi oczyma, przerzedzajacymi sie wlosami i niewielkim przystrzyzonym wasikiem. -Bardzo mi przykro z powodu panstwa straty - powiedzial, zwracajac sie do mamy. -Wspanialy dom - dodal po sekundzie. -Dziekuje - odparla mama. -Ciesze sie, ze udalo wam sie do nas dotrzec - oznajmil ojciec, podchodzac do nich. -Wspanialy dom - powtorzyl Humphrey. -Siedemset szescdziesiat jeden - poinformowal go ojciec. -Az tyle? Myslalem, ze ceny w Connecticut spadaja. -Slucham? - zdziwil sie ojciec. Przed dom, w padajacym sniegu, zajezdzaly cicho, dymiac spalinami, kolejne samochody. Wielkie czarne buicki eighty, chry-slery imperiale i sedany packarda, zderzak przy zderzaku. Co jakis czas rozlegalo sie trzasniecie drzwiczek i goscie ruszali w strone domu. Elizabeth i Laura musialy stac w hallu, zeby wszystkich powitac, a syn pani Patrick, Seamus, odbieral plaszcze. Seamus mial siedemnascie lat, marchewkowe wlosy i twarz, ktora przypominala jeden z wypiekow jego matki. Mama powiedziala, ze w wieku szesciu lat Seamus zachorowal na zapalenie opon mozgowych i od tego czasu stal sie kaprysny i dziwny; pani Patrick twierdzila jednak, ze porwaly go po prostu na kilka miesiecy krasnoludki i bedac z nimi, widzial rzeczy i tanczyl tance, ktorych nie widzial przedtem ani nie tanczyl zaden czlowiek, i to wlasnie sprawilo, ze byl taki, jaki byl. Elizabeth lubila go, a jednoczesnie troche sie bala. Potrafil powtarzac bez konca jeden zwrot w rodzaju "Uroczy parasol, prosze pana" albo "Do przodu ploty, tak wlasnie powiadam, do przodu ploty". Laura uwielbiala go i uwazala, ze mowi tak samo do rzeczy jak inni. Seamus kladl wszystkie plaszcze na zgietej lewej rece, nucac pod nosem Gathering In The Sheaves. 34 Za kwadrans jedenasta ojciec poprosil Elizabeth, zeby zamknela drzwi, wszyscy bowiem skarzyli sie na przeciag. Salon wypelniony byl goscmi, w kominkach trzaskal ogien, a Seamus zaczal roznosic tace z kieliszkami sherry i koreczkami z sera.Przymykajac drzwi Elizabeth zobaczyla nagle wynurzajacy sie z zawiei wielorybi ksztalt szarego cadillaca. Samochod zaparkowal w pewnej odleglosci od innych i przez dwie albo trzy minuty nikt z niego nie wysiadal. -Lizzie! - zawolal ojciec. - Zamkniesz w koncu te drzwi, na litosc boska? -Ktos przyjechal - powiedziala Elizabeth. Ojciec podszedl do niej i wyjrzal przez szpare w drzwiach. Snieg walil tak zawziecie, ze prawie nie sposob bylo cos zobaczyc. Wiekszosc samochodow byla juz przysypana, a dwie latarnie przy koncu sciezki zwienczone kopulastymi bialymi helmami. Nagle zobaczyli, ze drzwiczki szarego cadillaca otwieraja sie i po chwili wysiada z niego i rusza w strone domu duzy barczysty mezczyzna w kapeluszu z szerokim rondem. -No nie, niech mnie diabli - mruknal ojciec, ktory nigdy jeszcze, przynajmniej w obecnosci Elizabeth, nie powiedzial "niech mnie diabli". - To Johnson Ward. -Kim jest Johnson Ward? - zapytala. Ojciec polozyl jej reke na ramieniu. -To pisarz, kochanie. Spotkalas go juz przedtem, ale pewnie nie pamietasz. Moim zdaniem jest jednym z najwiekszych pisarzy, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi. Napisal slynna ksiazke pod tytulem "Gorzki owoc". Elizabeth nie wiedziala, co ma odpowiedziec. Spotkala juz kilku pisarzy - nerwowego mlodzienca o nazwisku Ashley Tibbett, ktory odpalal jednego papierosa od drugiego i napisal kilka esejow na temat wiejskiego zycia w Litchfield Hills - tak cienkich, ze mozna bylo pomyslec, ze nie maja kartek miedzy okladkami. A takze Mary Kenneth Randall, ubrana na szaro powazna kobiete z ochryplym glosem, grubymi lydkami i wlosami jak szczotka, ktora napisala dwie wielkie powiesci o obiektywizmie, cokolwiek to mialo oznaczac. Z tego co wiedziala Elizabeth, dzieci raczej nie obchodzily pisarzy. Pisarze mowili wylacznie o sobie i wydawali sie traktowac dzieci jako konkurencje. Ashley Tibbett nie potrafil sie nawet zmusic, zeby na nie spojrzec, a Mary Kenneth Randall dala im 35 wyjatkowo wstretne cukierki na kaszel i poklepala po glowach tak mocno, ze obraczka zadzwonila o ich czaszki.Johnson Ward dotarl na ganek. Wielki i usmiechniety, z wesolymi iskierkami w oczach, tupnal pare razy nogami i zatarl rece w skorzanych rekawiczkach. -Witaj, Johnson! - zawolal ojciec. W porownaniu z Wardem wydawal sie calkiem maly, prawie tak jakby sie skurczyl w praniu. Johnson zdjal jedna rekawiczke, uscisnal ojcu mocno dlon i klepnal go po plecach. -Czesc, David. Mam nadzieje, ze nie masz nic przeciwko temu, ze przyjechalem. Michael Farkas powiedzial mi, co sie stalo. Naprawde bardzo mi przykro. Twoja mala Peggy byla spelnionym snem. -Tak, byla - odparl ojciec. - Tak. Bedzie nam jej bardzo brakowalo. -A to musi byc Lizzie - stwierdzil Johnson Ward. Zdjal kapelusz i kiedy to zrobil, Elizabeth zobaczyla, ze nie jest wcale taki stary. Mial rozdzielone eleganckim przedzialkiem blyszczace wlosy barwy orzechowego cukierka, takie same jasnobrazowe wasy i szeroka dobroduszna twarz czlowieka, ktory lubi sie smiac, z kurzymi lapkami przy oczach. Przypominal jej troche Clarka Gable'a, z ta roznica, ze byl wyzszy i ciezszy, a uszy nie odstawaly mu na boki niczym otwarte na osciez drzwi kredensu, jak mawiala zawsze Laura. -Dzien dobry panu - szepnela. Johnson Ward przykucnal na ganku, tak ze poly jego plaszcza opadly na snieg. Byl bardzo czysty. Gladko ogolony, w wykroch-malonym bialym kolnierzyku i z elegancko przystrzyzonym wasikiem, pachnial cygarami i kuchennymi przyprawami. -Nie musisz mowic do mnie "prosze pana" - powiedzial, ujmujac w dlonie jej obie rece. - Ty i ja jestesmy przyjaciolmi, nawet jesli o tym nie wiesz. Ostatnim razem widzielismy sie, kiedy urodzila ci sie siostrzyczka i mialas cztery lata. Wiesz, co wtedy robilismy? -Nie, prosze pana - odparla Elizabeth. -Dobrze, wiec ci powiem. Spedzilismy cale popoludnie w ogrodzie, dziurawiac balony. Skakalismy na nie. Siadalismy na nich. Klulismy je szpilkami. Nawet je gryzlismy, wiesz? Zeby ugryzc balon, trzeba niemalej odwagi. Ale jednej rzeczy nigdy nie zapomne: ze bylas prawdziwa dama. Nawet jako czteroletni berbec bylas dama i widze, ze dzisiaj nadal nia jestes i ze zawsze nia pozostaniesz. 36 Elizabeth nie wiedziala, co ma odpowiedziec. Pamietala pekajace balony, nie przypominala sobie jednak wcale Johnsona War-da. Ale trzymal teraz w mocnym cieplym uscisku jej dlonie i doszla do wniosku, ze go lubi.-Podziekuj panu Wardowi, Lizzie - nakazal dosc ostrym tonem ojciec. -Dziekuje, panie Ward - szepnela Elizabeth. -Nie, powiedz: dziekuje, Bronco - nalegal Johnson Ward. Elizabeth zawahala sie. Jak dorosly pisarz z cadillakiem i z wasami mogl nazywac siebie "Bronco"? To imie bylo dobre dla kowboja; mogli go uzywac chlopcy podczas zabawy na boisku. -No, smialo - ponaglal ja Johnson Ward. Elizabeth przelknela sline. Od chlodnego przeciagu wyschlo jej w gardle. -Dziekuje, Bronco - wykrztusila. Ojciec zamknal drzwi, a Johnson Ward zdjal swoj ciezki plaszcz. -Chyba bardzo tesknisz za swoja mala siostrzyczka - powiedzial. Elizabeth kiwnela glowa. Myslenie o tym, ze Peggy nie zyje, nie sprawialo jej na ogol wiekszej trudnosci. Ale co jakis czas, bez zadnej okreslonej przyczyny, jej oczy wypelnialy sie lzami, gardlo zaciskalo, a glos brzmial, jakby w krtani utkwil jej oset - jezeli byla w ogole w stanie mowic. W takich momentach ogarnialo ja chlodne i bluzniercze podejrzenie, ze Peggy nie poszla wcale do nieba; ze nie siedzi w bialej koszuli, z bialymi skrzydlami i ze zlota aureola wokol glowy na jakiejs skapanej w promieniach slonca chmurce. W takich momentach podejrzewala, ze Peggy opuscila ich na zawsze, ze lezy po prostu w zimnej trumnie i na tym koniec. W takich chwilach przypominala sobie ukryte pod podloga SZOPY "Basnie" Hansa Christiana Andersena. Kiedy przecinali hali, kierujac sie w strone zatloczonego salonu, Johnson Ward polozyl jej krzepiacym gestem dlon na ramieniu. -Kiedy umarl moj starszy brat, Billy, bylem taki zalamany, ze nie moglem jesc, nie moglem pisac i nie moglem nawet myslec. Wiesz, jak to jest, kiedy nie potrafi sie nawet myslec. Twoja glowa nie jest wtedy lepsza od pustego garnka. Mozesz z calej sily walic sie w czaszke klykciami, ale ze srodka odpowiada tylko echo. To byly dla mnie bardzo zle czasy. Przystanal i spojrzal na nia. 37 -Ale wiesz, co sie stalo? Wkrotce potem pojechalem do Hawany, przede wszystkim po to, zeby sie upic. Gralem w kasynie, palilem cygara wielkosci slupow telegraficznych i pilem whiskey. I pewnego razu, kiedy siedzialem na Plaza de Armas, z glowa, ktora bolala mnie tak, jakbym wlozyl o pol numeru za maly zelazny melonik, podszedl do mnie mlody kubanski chlopak i zaczai sie we mnie wpatrywac. Ubrany byl w biala koszule i spodnie khaki, a na nogach mial sandaly.Stal i gapil sie na mnie, a ja gapilem sie na niego. I wiesz, co w koncu powiedzial? Powiedzial: "Poznajesz mnie, Bronco?" Wtedy ja przyjrzalem mu sie jeszcze dokladniej i zobaczylem chyba cos znajomego w jego oczach, ale to bylo wszystko. A wtedy on dodal: "Jestem Billy, twoj brat". Mozesz sobie wyobrazic, ze caly zadrzalem, jakby ktos wylal mi na plecy wiadro lodowatej wody. "To niemozliwe - odparlem. - Billy nie zyje". Ale on podszedl troche blizej, spojrzal na mnie tak, jak ja teraz na ciebie patrze, i powiedzial: "To ja, Billy. Chcialem ci tylko powiedziec, ze wszystko jest w porzadku". "W porzadku? - zapytalem. - Zamieniles sie w Kubanczyka i wszystko jest w porzadku?" "Nie moze byc lepiej" - odparl. A potem odwrocil sie, odszedl przez plac i to byl ostatni raz, kiedy go widzialem. -Czy to byl duch? - zapytala przejeta groza Elizabeth. -Nie sadze. Wydaje mi sie, ze to byl po prostu Billy. Elizabeth chciala zapytac Johnsona Warda, czy w ten sam sposob nie mozna byloby odnalezc gdzies Peggy: w tlumie na Plaza de Armas albo w ogole w jakims innym miejscu. Ale zanim zdazyla to zrobic, zblizyla sie do nich mama, kolyszac sie lekko. -Johnson! - zawolala, zarzucajac Wardowi ramiona na szyje. -Czesc, Margaret. Bardzo mi przykro z powodu Peggy. Naprawde bardzo wam wspolczuje. Prosze, przyjmij kondolencje ode mnie i od Vity. Mama obrocila glowe w prawo i w lewo. -Nie przywiozles Vity? -Vita nie czuje sie zbyt dobrze. Nic powaznego, ale nie znioslaby trudow podrozy. -Och, jak mi przykro - stwierdzila mama tonem, ktory wskazywal, ze nie jest jej nawet w najmniejszym stopniu przykro. - Jak idzie pisanie? - zapytala udajac, ze szuka dwoma odzianymi w czarne rekawiczki palcami wlasciwych liter na klawiaturze maszyny do pisania. 38 -Pomalutku - odparl Johnson Ward. - Znasz mnie. Mam szczescie, jesli uda mi sie napisac trzy slowa dziennie.-Dziwie sie, ze po "Gorzkim owocu" wciaz jeszcze masz o czym pisac... -No coz... w "Gorzkim owocu" wszystkiego bylo po trochu, prawda? - usmiechnal sie Johnson Ward. Mama Elizabeth przechylila sie na bok, jakby starala sie zlapac rownowage na rozkolysanym pokladzie statku. -Wiesz, na czym polega problem z wami, pisarzami? - zapytala. -Jestem pewien, ze niezaleznie od tego, czy o tym wiem, czy nie, zamierzasz mi to powiedziec, Margaret. -Problem z wami, pisarzami, polega na tym, ze uwazacie sie za bardziej realnych od nas. -Naprawde? -Oczywiscie, tak wlasnie uwazacie. Ale robiac tak, popelniacie duzy blad. Ja jestem realna, wszyscy ci ludzie sa realni, David jest realny i realne sa Elizabeth i Laura. Jedyna fikscyjna... jedyna fikcyjna postacia w tym salonie jestes ty. Nie jestes realny. Nie jestes! Ale nigdy sie do tego nie przyznasz. Johnson Ward ujal mame pod schowany w czarnej rekawiczce lokiec, czesciowo w gescie wspolczucia, a czesciowo, zeby pomoc jej zachowac rownowage. -Najlepiej bedzie, jesli zmieszam sie z tlumem - powiedzial. - Moze ocierajac sie o tych dobrych ludzi stane sie troche bardziej realny. -Nie jestes prawdziwy, Johnsonie - oznajmila mama. - Jestes stuprocentowym falsyfikatem. Johnson Ward pozostawil mame wpatrujaca sie w sciane, tak jakby widziala ja po raz pierwszy w zyciu. Krazyl po salonie, wymieniajac uscisk dloni z ludzmi, ktorych znal, i usmiechajac sie do tych, ktorych widzial po raz pierwszy. Podal reke wielebnemu Earwakerowi i szepnal mu cos do ucha, a wielebny Ear-waker pokiwal glowa. Elizabeth byla zdania, ze Johnson Ward jest wspanialy, i nie mogla oderwac od niego oczu. Mama zachowala sie wobec niego bardzo niegrzecznie, ale on najwyrazniej wcale sie tym nie przejal. I nie tylko powiedzial, ze uwaza Elizabeth za dame, ale jak dame ja traktowal. Po drugiej stronie pokoju Laura gawedzila z ciotka Beverley, opowiadajac, jak bardzo nadal chce zostac gwiazda filmowa, slawniejsza nawet od Shirley Tempie. 39 -Oczywiscie, cukiereczku. Jestes dwa razy ladniejsza od Shir-ley - zapewniala ja ciotka. - Jesli twoja mama sie zgodzi, zabiore cie, zebys spotkala sie z Solem Warbergiem. To bardzo, bardzo slawny producent.Minute po jedenastej rozlegl sie dzwonek do drzwi. Wszyscy wiedzieli, kto przyszedl, i umilkly prowadzone przyciszonym tonem rozmowy. Goscie popatrzyli po sobie zmieszani. Ojciec Eli-zabeth ruszyl ku drzwiom sztywnym nozycowym krokiem czlowieka, ktory chce miec to wszystko jak najpredzej za soba. Na zasniezonym ganku stali ramie przy ramieniu przedsiebiorca pogrzebowy, pan Ede, i jego wysoki i chudy pomocnik Benny, obaj czarni i wygladajacy jak dwie na pol zaglodzone wrony. Zdjeli z glow czarne kapelusze i zaczesane starannie w poprzek waskiej czaszki, zakrywajace lysine wlosy pana Ede'a uniosly sie w gore i zafalowaly na wietrze. -Czy przybyli juz wszyscy panscy goscie? - zapytal, przechylajac glowe i zagladajac do srodka hallu. Elizabeth slyszala, jak ojciec rozmawial z nim przez telefon o "odpowiedniej trumnie i kwiatach". Ojciec odwrocil sie ku zgromadzonym przyjaciolom i krewnym i w jego spojrzeniu bylo cos, co graniczylo z panika. Nawet Elizabeth zrozumiala, co naprawde mial na mysli pan Ede. Czy jest pan gotow? Czas juz zlozyc panska corke do grobu. Przez otwarte drzwi Elizabeth widziala stojacy w bialym widmowym ogrodzie wielki czarny karawan, z oknami tak pelnymi kwiatow, ze zdolala dostrzec tylko jeden lsniacy srebrny uchwyt przy trumnie Peggy. "Rozyczek krasa minie, pojdzmy poklonic sie Dziecinie", powtorzyla krotka modlitwe z "Krolowej Sniegu". Po powrocie z pogrzebu goscie byli milczacy i zziebnieci. Gdy zaopatrzona w srebrne uchwyty mala biala trumne Peggy spuszczono do grobu, a mama rzucila na nia piec bialych roz, kazda za jeden blogoslawiony rok jej zycia, rozleglo sie kilka bolesnych szlochow. Po odslonietym zboczu cmentarza hulal ostry polnocno-wschodni wiatr i sypal im w oczy snieg niczym kawalki stluczonego szkla. Kiedy tylko pani Patrick otworzyla frontowe drzwi, mama minela ja i niczym niespokojny czarny duch pognala na gore. Dziewczynki uslyszaly, jak zamyka sie w sypialni. Zaklopotani 40 goscie zgromadzili sie w salonie. W jadalni, do ktorej otwarto podwojne drzwi, stol uginal sie pod jedzeniem i piciem: podano zupe z kurczakow, szynke, udziec wolowy i pikantny pasztet, a takze pieczonego indyka i ugotowanego w calosci lososia z nadziewanymi pimentem oliwkami w miejscach, gdzie powinny byc oczy.Dziewczynkom przypominal lososia z komiksow, wygladal, jakby mogl sie nagle do nich odezwac. W wielkiej srebrnej wazie, pozyczonej z Sherman Country Club, pani Patrick przygotowala goracy poncz z mnostwem cukru, soku z cytryn, gozdzikow i wina Sauternes. Seamus nalewal go kazdemu z gosci, "zeby odtajal". Poncz byl bardzo mocny i wkrotce policzki wszystkich ogrzaly sie i zaczerwienily, a rozmowa stala sie glosniejsza i nie tak powsciagliwa. Tu i tam rozlegly sie nawet wybuchy smiechu. Rozmawiano duzo o wojnie w Europie. W Wielkiej Brytanii ogloszono wlasnie racjonowanie masla i miesa. Wiekszosc mezczyzn uwazala, ze Stany nie powinny sie angazowac. -To, co sie tam dzieje, to sprawa Europejczykow. I kto wie, byc moze Adolf Hitler okaze sie odpowiednim lekarstwem dla Europy? -A co z wolnoscia? - zapytal z wypelnionymi salatka ziemniaczana ustami Johnson Ward. - Chyba o tym tutaj mowimy? Co z wolnoscia slowa, wolnoscia sumienia? Ci nazisci sa przeciwko wolnosci, a jesli sa przeciwko wolnosci, ja jestem przeciwko nim. -No tak, wolnosc slowa - odezwala sie pani Gosling z Sherman Women's Club. - Slyszalam o panskiej ksiazce, panie Ward, i z tego, co slyszalam, jedynym rodzajem wolnosci, ktory pana interesuje, jest wolnosc picia, tanczenia do upadlego, szybkiej jazdy i cudzolozenia. Johnson Ward wzruszyl ramionami. -Ja natomiast potepiam brydz, domowej roboty pierniki i hafciarstwo - odparl. - Ale niech mi pani wierzy, bede ich bronil do ostatniej kropli krwi. Kiedy wszyscy goscie zostali obsluzeni, pani Patrick zawolala Elizabeth i Laure, zeby przyniosly swoje talerze, i nalozyla im po plastrze indyka i goracych tluczonych ziemniakow z gestym brazowym sosem i zurawinami. Powiedziala, ze jesli sa spragnione, moga pojsc do kuchni napic sie mleka albo lemoniady, ale Laura poprosila bardzo ladnie Seamusa, ktory zawsze ja lubil, zeby nalal im po pol szklaneczki ponczu. 41 Usiadly, kiwajac nogami, na obitym tapicerka parapecie okna, z ktorego widac bylo kort tenisowy. Elizabeth doszla do* wniosku, ze indyk byl dosc dobry, ale nie smakowal tak samo jak na Swieto Dziekczynienia. Wkrotce poczula sie rozdrazniona, przejedzona i znudzona. Laura byla w podobnie podlym nastroju.Skarzyla sie, ze jej indyk jest dziurawy, i pani Patrick, ktora wyjasniala jej cierpliwie, ze to dziury od widelca, musiala je w koncu wykroic i zalac sosem, zeby nic nie bylo widac. Obie uznaly, ze poncz jest paskudny. Smakowal jeszcze gorzej niz cukierek od kaszlu, ktorym poczestowala je Mary Kenneth Randall. Zaczely kaszlec i krztusic sie, udajac, ze zbiera im sie na wymioty, az pani Patrick kazala im przestac. A potem - kiedy nikt nie patrzyl - wlaly z powrotem zawartosc swoich szklanek do wazy. Przez chwile plataly sie po salonie, ale nie mozna tu bylo prawie oddychac z powodu papierosowego dymu, a rozmowa okazala sie jeszcze nudniejsza niz w jadalni. Ciotka Beverley zachwycala sie przeslicznymi, ale to przeslicznymi strojami w "Przeminelo z wiatrem", a wielebny Earwaker ssal nie zapalona fajke i utyskiwal na Tego Czlowieka w Bialym Domu i jego zgubny wplyw na moralna postawe Ameryki ("tak jak ja to widze, zwrocenie sie Ameryki przeciwko Niemcom jest postawieniem jej w jednym szeregu z syjonistami; i chcialbym wiedziec, odkad to Brytyjczycy sa naszymi przyjaciolmi?"). Duncan Purves z warsztatu samochodowego gledzil na temat szans Redskinow w tegorocznych dogrywkach Narodowej Ligi Futbolu. Siedzacy obok niego Hum-phrey najwyrazniej konal z nudow, zapalajac co chwila nowego papierosa od niedopalka poprzedniego. W koncu Elizabeth i Laura zablakaly sie do biblioteki, gdzie dziadek rozmawial z ojcem. Dziadek wygladal dokladnie jak ojciec, z ta roznica, ze byl bardziej zoltawy - tak jakby ktos wzial gazetowa fotografie ojca i zostawil ja na dluzszy czas na parapecie. -Jak sie miewacie, moje piekne panie? - zapytal dziadek, sadzajac Laure na swoim koscistym kolanie i podrzucajac ja w gore i w dol. - Zaloze sie, ze czujecie sie dzisiaj pod psem. Elizabeth cieszyla sie, ze jest juz za duza, zeby usiasc na kolanie dziadka. Pachnial tytoniem, smiercia i mascia kamforowa, ktora smarowal swoja podrazniona, luszczaca sie skore. Dziewczynki od dawna wiedzialy, jaki jest zapach smierci. Wystarczylo, ze pomyslaly o dziadku. 42 -Cos wam powiem - oznajmil dziadek. - Za kazdym razem, kiedy jakies dziecko idzie do nieba, pojawia sie nowa gwiazda. Wyjdzcie na dwor ktorejs bezchmurnej nocy i zobaczcie same. Ujrzycie naszego malego Baczka, ktory swieci jasno na niebosklonie.-Bronco powiedzial, ze moge ja spotkac w Hawanie - oswiadczyla Elizabeth. Dziadek poslal pytajace spojrzenie ojcu. -O czym mowi to dziecko? O Hawanie? - zapytal, marszczac brwi. Ojciec usmiechnal sie zmieszany. -Bronco to ten pisarz, Johnson Ward. Pamietasz "Gorzki owoc"? -Z tego, co sobie przypominam, dosc plugawa ksiazka - zauwazyl dziadek. -Idzcie gdzie indziej, dziewczynki - powiedzial ojciec. - Mamy z dziadkiem sprawy do omowienia. W koncu wlozyly plaszcze, welniane czapki, rekawiczki, dodatkowe skarpetki i wielkie skrzypiace czarne kalosze i wyszly przez kuchenne drzwi w snieg. Kot Ampersand spojrzal na nie z tlumiona furia, kiedy lodowaty przeciag potargal mu futro. Laura niosla przewieszona przez szyje niczym chlebak torbe ze sklepu Macy'ego, jedna z tych, w ktorych przywiozly do domu zalobne stroje. Maszerujac w strone kortu tenisowego spiewaly piosenke Kubusia Puchatka o marznacych paluszkach. Wiatr nagle ucichl i przestalo padac, ale niebo bylo nadal szare jak granitowy nagrobek. W uszach dzwonila cisza. Elizabeth czula, ze gdyby krzyknela na caly glos, uslyszeliby ja az na Quaker Hill. Kiedy dotarly na srodek kortu, Elizabeth rozejrzala sie. -Wystarczy - powiedziala i zaczely zgarniac snieg dlonmi w rekawiczkach. Laura wziela ze soba dziecinna tabliczke, ktora ojciec zarekwirowal w lecie do zapisywania kreda wynikow meczu, i zaczela jej teraz uzywac jako szufli. -Musi byc dokladnie tej samej wielkosci co Peggy i musi wygladac jak ona. W przeciwnym razie Pan Bog nie bedzie wiedzial, kto to jest, prawda? -Pan Bog wie wszystko - odparla Laura. Miala plomiennie czerwone policzki, a z nosa zwisala jej jasna kropla. 43 -Wiem, ze On wie, ale ma teraz przeciez tyle innych spraw na glowie. No wiesz, na przyklad pogode i Rosjan.Ulepienie snieznego aniola zajelo im prawie pol godziny. Eli-zabeth wiedziala, ze jest odpowiedniej wielkosci, poniewaz Peggy siegala jej do drugiego guzika plaszcza; do tego samego miejsca siegal jej aniol. Laura poszperala w torbie od Macy'ego i wyciagnela z niej brazowy beret Peggy, jej jasnoczerwona spodniczke i brazowy tweedowy plaszczyk - wszystko pozyczone z szafy Peggy. Ubraly snieznego aniola i odsunely sie troche do tylu, zeby mu sie przyjrzec. -Jej twarz jest zbyt biala - stwierdzila Laura. - I nie ma zadnych wlosow. -Posagi zawsze maja biale twarze - poinformowala ja Eli-zabeth. - Wszystkie posagi na cmentarzu mialy biale twarze. -Wygladalaby o wiele lepiej z rozowa twarza i wlosami - upierala sie Laura. -Dobrze... zajrzyjmy do szopy. Ruszyly przez ogrod do szopy, odsunely drzwi i wslizgnely sie do obwieszonego pajeczynami wnetrza. W srodku bylo tak ciemno, ze nie widzialy prawie nic poza blyszczacymi w slabej snieznej poswiacie pajeczymi nitkami. Chichoczac, macaly po omacku wokol siebie. Laura wydobyla z kata stary plocienny worek, w ktory zawiniete byly kiedys korzenie sadzonek wisni. Znalazly takze troche tlustej waty, uzywanej przez ogrodnika do czyszczenia kosiarki. -To bedzie dobre, to bedzie dobre - zamruczala Elizabeth. -Aach! - pisnela Laura z reka pelna pajeczyn. Spiewajac wysokim falsetem "Jak marzna mi paluszki, bim-bom", wrocily na kort. Elizabeth zdjela snieznemu aniolowi beret i ostroznie wlozyla mu na glowe plocienny worek. Potem Laura starannie ulozyla na gorze kawalki postrzepionej waty, a Elizabeth wlozyla z powrotem beret. Teraz ich sniezny aniol wygladal bardziej realistycznie. -A co z oczyma? - zapytala, marszczac czolo, Laura. -Moglybysmy przyszyc guziki. -Jest zbyt zimno, zeby szyc. Moglybysmy uzyc kamykow. -Mam lepszy pomysl - oswiadczyla Elizabeth. - Moglybysmy rozgrzac do czerwonosci pogrzebacz w kuchni i wypalic w worku dwie dziury. -Tak - zgodzila sie podekscytowana Laura. - Rozgrzanym do czerwonosci pogrzebaczem! 44 Ku wielkiemu rozdraznieniu Ampersanda wrocily ponownie do kuchni. Elizabeth rozgrzala pogrzebacz, podczas gdy Laura stala na strazy, a potem pobiegly z nim na kort i Elizabeth przytknela rozzarzone zelazo do plociennej twarzy snieznego aniola. Zaskwierczalo, w powietrzu rozszedl sie gryzacy swad i na plotnie pojawilo sie dwoje otoczonych czarnymi obwodkami oczu.-I usta! - zawolala, podskakujac w miejscu, Laura. - Szybko! Zrob jej takze usta! -Skonczywszy, staly przez chwile, podziwiajac snieznego aniola, a potem Elizabeth stwierdzila: -Powinnysmy sie pomodlic. Uklekly w zimnym, mokrym sniegu i Elizabeth zacisnela mocno oczy. -Panie Boze - powiedziala - to jest pomnik, ktory wystawilysmy naszej najdrozszej siostrze, ktora tak kochalysmy. Prosze, spojrz na niego, poblogoslaw i uczyn z Peggy aniolka. -Amen - dodala, pociagajac nosem, Laura. Zanim siostry sciagnely jedna drugiej z nog kalosze i powiesily na wieszaku zasniezone plaszczyki i czapki, goscie zaczeli zbierac sie do wyjscia. Po raz ktorys z rzedu calowano i obejmowano ojca i mame. Poklepywano sie po plecach, ukazywano przygnebione twarze i lzy w oczach; slychac bylo takze glosne westchnienia, do ktorych mogl przyczynic sie poncz pani Patrick. Chwila rozstania byla smutna i podniosla. Stojac u stop schodow, grzeczne i blade w swoich zalobnych strojach, Elizabeth i Laura czuly, ze ogarnia je ulga. Peggy zostala szczesliwie pochowana, a jej dusza powierzona Bogu - niezaleznie od tego, czy pojawi sie ponownie jako mrugajaca gwiazda, kubanska dziewczynka na Plaza de Armas, czy tez jako gasnace wspomnienie, coraz mniej wyrazne w miare uplywu lat. Droga Peggy, myslala Elizabeth, mam nadzieje, ze mnie slyszysz. Mam nadzieje, ze Bog zobaczyl naszego snieznego aniola i wzial cie do nieba. Wrocili wszyscy do salonu. -Dzieki Bogu, juz po wszystkim - powiedzial ojciec. Przez otwarte drzwi widzieli pania Patrick, sprzatajaca halasliwie talerze w jadalni. Mama uniosla woalke; jej twarz byla spuchnieta i po-bruzdzona, jakby ktos ja uderzyl. 45 -Musze sie czegos napic - oznajmila ojcu, ktory podszedl bez slowa do barku i nalal jej dzinu. Chcial zamknac drzwiczki barku, ale potem odwrocil sie do Elizabeth i Laury, usmiechnal sie i nalal kazdej z nich toniku, syropu i maraschino cherry.-Koktajle w waszym wieku? - powiedzial, mrugajac. - Ciekawe, czym to sie skonczy? -Nie wiem, czy jestem, czy nie jestem zadowolona, ze to sie skonczylo - stwierdzila mama. - Czuje sie, jakby wyrwano ja z moich ramion, po prostu wydarto. Moja najpiekniejsza slodka dziecina. Nie starala sie wcale otrzec plynacych po policzkach lez. Elizabeth wyjela z rekawa chusteczke i ostroznie podala jej do reki. Mama wpatrywala sie w nia przez chwile, jakby nie bardzo pojmowala, co to jest, a potem przytknela ja do oczu. -Nie rozumiem, jak zycie moze byc takie okrutne - powiedziala. - Poswiecilam przeciez wszystko! Poswiecilam swoja mlodosc! Poswiecilam kariere! Na litosc boska, czyzby to bylo za malo? Ojciec nie odpowiedzial. Stal po drugiej stronie pokoju, ostroznie ja obserwujac. Mama chodzila przez chwile po salonie, pijana i wytracona z rownowagi, dotykajac scian, zeby sie podeprzec, a takze zeby upewnic sie, ze wciaz tu jest. W koncu przeszla do jadalni i usiadla naprzeciwko pani Patrick. -Tak bardzo nam pani pomogla, pani Patrick - powiedziala. - Naprawde Bog nam pania zeslal. Nie wiem, co bym bez pani zrobila. Nie! Naprawde! Nie wiem, co bysmy wszyscy zrobili bez pani. -Trzeba pomagac sobie w biedzie - zauwazyla pani Patrick, zgarniajac resztki z talerzy. Do jadalni wszedl Seamus, balansujac niepewnie taca, na ktorej staly szklaneczki po ponczu. -Ty tez, Seamus - wybelkotala mama. - Byles wspanialy. -Czasy grozy - odparl chlopak. - Panskie oko konia tuczy. Mama wyjela papierosa z jednego z lezacych na stole pudelek, ale nie zapalila go. Przez dluzszy czas siedziala ze zwieszona glowa, nie palac i nie pijac. -Moze lepiej pojdziecie sie wykapac - powiedzial cicho ojciec do Elizabeth i Laury. Dziewczynki czuly nadciagajace niebezpieczenstwo; nie sposob bylo przewidziec, co zrobia dorosli. Nagle mama uniosla glowe. Przez chwile stala nieruchomo, 46 a potem podeszla do parapetu i zaczela wpatrywac sie we wlasne odbicie w czarnej szybie.-David - odezwala sie nagle dziwnym glosem. -O co chodzi? - zapytal ojciec. -David, tam ktos jest, w sniegu. Ojciec zajrzal do jadalni. -To tylko twoje odbicie, kochanie. -Nie, nieprawda. Tam ktos jest! David, tam w sniegu stoi jakies dziecko! -Jakim cudem? W promieniu mili nie ma tutaj zadnych innych dzieci. -Owszem, David, tam jest dziecko! Bez zadnego ostrzezenia glos mamy przeszedl nagle w histeryczny krzyk. Obrocila sie, wlepiajac w nich wszystkich szeroko otwarte oczy, i cala krew odplynela jej z twarzy. -Co ty mowisz? - wykrztusil ojciec. Probowal podejsc do okna, ale mama odepchnela go na bok i ruszyla sztywnym krokiem z powrotem do salonu. - Co ty mowisz? - powtorzyl. Byl zupelnie skonsternowany. Mama dotarla juz do drzwi w kuchni. -To Peggy! - krzyknela do niego. - Nie rozumiesz? To Peggy! Wrocila do mnie! Elizabeth ogarnelo skrajne przerazenie. Zakryla dlonmi usta i z trudem lapala powietrze. -Mamo! Mamo! - pisnela Laura. Ale mama walczyla juz z kluczem w tylnych drzwiach i zanim ktokolwiek zdazyl cos powiedziec, wyskoczyla na zewnatrz. Pobiegli za nia i przez kuchenne okno zobaczyli, jak pedzi przez pograzony w mroku ogrod w strone kortu, z powiewajaca z tylu czarna woalka. Przypominalo to obraz z mrozacego krew w zylach filmu. -Mamo! - jeknela, lapiac kurczowo oddech, Elizabeth. - Mamo, nie! -Co to jest? - zapytal ojciec. - Co to jest, Lizzie? Wybiegli na dwor. -Mamo, nie! - wolala w potwornej udrece Elizabeth, ale bylo juz za pozno. -Peggy! Peggy! - krzyczala mama, biegnac przez kort w strone malej milczacej postaci w berecie i tweedowym plaszczu. -To my go zrobilysmy - szlochala zalosnie Elizabeth. - Ulepilysmy go z Laura. -O Boze - jeknal ojciec i puscil sie biegiem w strone kortu. 47 Mama podbiegla do snieznego aniola, a potem nagle przystanela i przyjrzala mu sie przejeta groza. Musiala zobaczyc jego twarz, jego zrobiona z worka twarz z pustymi wypalonymi dziurami zamiast oczu i wykrzywionymi w usmiechu czarnymi postrzepionymi ustami. Zatoczyla sie w miejscu, a potem padla na kolana i wydala z siebie krzyk, ktory byl prawie nieludzki.-Peggy! Peggy! Och, moje dziecko! Aaaaaaa! Zanim ojciec zdolal do niej dobiec, przewrocila sie na snieg, a potem dzwignela na kolana i ogarnieta wsciekloscia i rozpacza rzucila sie na snieznego aniola. Zdarla z niego beret, odrzucila wlosy z waty, rozerwala twarz z worka i krzyczac glosno zaczela rozdrapywac cala postac, tak jakby chciala wydrzec z niej serce. A potem upadla z powrotem na snieg i lezala wyprostowana jak struna na plecach, dygoczac w ataku konwulsji. Elizabeth zobaczyla, ze oczy stanely jej w slup i spuchla szyja. Stopy uderzaly tak mocno w ziemie, ze spadl jej z nogi jeden but na wysokim obcasie. Nikt nie musial mowic Elizabeth, co ma robic. Zawrocila na piecie i pobiegla, tak szybko jak mogla, z powrotem do domu. -Pani Patrick! - wolala. - Pani Patrick! Cos sie stalo mamie! Kiedy pani Patrick wyskoczyla na zewnatrz, wycierajac rece w fartuch, Elizabeth pobiegla do biblioteki i podniosla sluchawke telefonu. Cisza. Telefon nie dzialal. -Halo! Halo! Pomozcie nam! Przyslijcie ambulans! Halo! halo! - powtarzala, wciskajac goraczkowo widelki, ale w sluchawce nadal panowala glucha cisza. Za duzo spadlo sniegu. Linia miedzy Sherman i Boardman's Bridge musiala zostac uszkodzona, podobnie jak w zeszlym i poprzednim roku. Wbiegla z powrotem do kuchni i w tej samej chwili pojawili sie w niej, niosac wspolnie mame, ojciec i pani Patrick. -Czy nic jej nie bedzie? - zapytala Elizabeth, kiedy polozyli mame przed kominkiem, na kanapie w salonie. - Probowalam zadzwonic po doktora, ale telefon nie dziala. -Niech pani jej pilnuje, trzyma w cieple i sprawdza, czy oddycha - powiedzial ojciec do pani Patrick, calkowicie ignorujac Elizabeth. - Sam sprobuje przywiezc doktora Ferrisa. -Dobrze, prosze pana - odparla zalosnym glosem pani Patrick, masujac rece mamy, zeby je ogrzac. - Och, panie Bu-chanan, to prawdziwa tragedia, nie ma co do tego dwoch zdan. Co za tragedia, niech Bog ma nas w swojej opiece. Elizabeth nie pozostalo nic innego, jak sterczec przy kanapie 48 i przygladac sie mamroczacej i wstrzasanej konwulsjami mamie, ktorej oczy chodzily pod zamknietymi powiekami niczym dwa uwiezione w klatce niedzwiedzie.Laura weszla do salonu i wziela ja za reke. -Matko Boska, ulituj sie nad nami, teraz, kiedy Cie potrzebujemy - powiedziala pani Patrick. - Ty takze bylas matka, pamietaj, blogoslawiona Panienko. Ty takze bylas matka. Elizabeth scisnela mocno dlon Laury. -Nie martw sie. Wszystko bedzie dobrze - szepnela, chociaz miala straszliwe przeczucie, ze to najwieksze klamstwo, jakie zdarzylo jej sie powiedziec w calym zyciu. ROZDZIAL IV W dniu, w ktorym przypadaly osme urodziny Peggy, pietnastego czerwca 1943 roku, Elizabeth i Laura wybraly sie na cmentarz razem ze swoja najlepsza przyjaciolka, Molly Albee. Zlozyly na grobie siostry swiezo sciete biale gozdziki, a potem staly przez chwile z pochylonymi glowami i zacisnietymi mocno powiekami, modlac sie za jej dusze i starajac sie z calej sily przypomniec sobie, jak naprawde wygladala.Popoludnie bylo parne i duszne. Stojac z zamknietymi oczyma Elizabeth slyszala ochryply spiew dzwoncow i szelest lisci w koronach wysokich klonow, ktore ocienialy poludniowa czesc cmentarza. Slyszala gwizd towarowego pociagu jadacego linia, ktora laczyla New Milford i Danbury. Uslyszala rowniez, jak ktos szepnal jej wprost do ucha "Liz-zie". Otworzyla oczy i odwrocila sie. Laura i Molly staly obie po drugiej stronie grobu, a oprocz nich w zasiegu wzroku nie bylo nikogo, kto mogl jej szepnac cos do ucha z tak bliskiej odleglosci. Elizabeth zmarszczyla brwi i oslonila dlonia oczy przed sloncem. Wysypana zwirem sciezka byla pusta, jesli nie liczyc ogrodnika, ktory cierpliwie scinal trawe, ale i on byl oddalony o prawie sto jardow. Po drugiej stronie cmentarza, tam gdzie rosl maly zagajnik, zdawalo sie jej, ze widzi migajacy miedzy drzewami jakis maly szary ksztalt, ale byl to prawdopodobnie krolik albo turkawka. Nad grobem Peggy stal bialy aniol ze slodka smutna twarza, spogladajacy w dol - tam, gdzie lezala. Na jego glowie przysia50 daly ptaki i policzki mial upstrzone czarnymi lzami. Elizabeth nie mogla sie nigdy zdecydowac, czy ten widok jest niesmaczny, mistyczny, czy tez i taki, i taki. Ruszyly z powrotem i wyszly przez skrzypiaca brame z cmentarza. Na koscielnej tablicy ogloszen mlody okularnik ze zmierzwiona kasztanowata czupryna zmienial wlasnie napis. -Dzien dobry paniom! - zawolal, machajac do nich reka. Nazywal sie Dick Bracewaite i wszystkie sie w nim kochaly. Wielebny Earwaker chorowal ostatnio na prostate, ktora okazala sie odporna w rownym stopniu na modlitwy jak i na zimne kompresy. Dick Bracewaite przyjechal z St Eugene's w Hartford, zeby go zastapic, i od tej pory w kosciele zaczely gromadzic sie tlumy wiernych, wsrod ktorych przewazaly trzepocace rzesami dorastajace panienki. Trzy dziewczynki przez dluzszy czas odwracaly sie za siebie, pozdrawiajac Dicka Bracewaite'a dyskretnie uniesionymi palcami, a potem skrecily w Oak Street, gdzie zaczely zwijac sie ze smiechu. -Och, jak ja go kocham! - zawolala Molly, tanczac w kolko i wymachujac tornistrem. Molly byla duza i piegowata, jej wlosy przypominaly wybuch bomby w fabryce miedzianego drutu i kochala sie na zaboj we wszystkich, zwlaszcza w Dicku Bracewaicie i we Franku Sinatrze. Oak Street byla zadbana, goraca i pusta, jesli nie liczyc pomalowanej na zielono ciezarowki dostawczej pana Stillwella, zaparkowanej przed nalezacym do niego sklepem z artykulami zelaznymi oraz samochodu kombi pani Miller, stojacego w cieniu duzego debu, ktory rosl przed sklepem spozywczym i od ktorego wziela nazwe cala ulica. Czekoladowy cocker-spaniel pani Miller siedzial na tylnym siedzeniu z wiszacym z pyska, przypominajacym krawat sprzedawcy szczotek sinaworozowym jezykiem. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze czas zatrzymal sie w miejscu; ze to lato nigdy sie nie skonczy, a Oak Street na zawsze pozostanie taka sama, "zwyczajna i znajoma jak moj oddech", jak ujal to Thomas Wolfe. Ale Elizabeth zdala sobie ostatnio sprawe, ze zmienia sie ona sama. Czula wewnatrz dziwny rodzaj peczniejacego niczym nadmuchiwany balon napiecia i dziwne zniecierpliwienie - tak jakby powinna sie czegos dowiedziec, powinna cos zrozumiec, ale nie mogla sobie uswiadomic, co to mialoby byc. Za niespelna miesiac konczyla trzynascie lat. Ku swemu wlasnemu zaskoczeniu przestala sie zupelnie interesowac lalkami. 51 Probowala oczywiscie bawic sie nimi dalej, ale nawet te, ktore najbardziej kiedys uwielbiala i ktorym powierzala wszystkie swoje sekrety, teraz wydawaly sie jej pozbawione zycia, toporne i niewypowiedzianie glupie. Nawet mala wyimaginowana rodzina, ktora mieszkala kiedys w jej domku dla lalek, najwyrazniej wyprowadzila sie, nie zostawiajac zadnego adresu.Obecnie Elizabeth interesowala sie wylacznie miloscia i romansami. A dokladniej miloscia, romansami i konmi. Czytala kazda powiesc, jaka wpadla jej w rece, od Emily Bronte po Sinclaira Lewisa. Im bardziej byly romantyczne i tragiczne, tym bardziej sie nimi zachwycala. Ulubiona jej ksiazka byla "Anna Karenina", ktora doprowadzala ja do lez, zwlaszcza kiedy Anna ginela pod kolami pociagu. Uwielbiala takze Esther Sum-merson z "Samotni", bo byla taka ladna i dobra dla wszystkich, a jednoczesnie obdarzona takim silnym charakterem. Ciarki chodzily jej po plecach, kiedy Esther spotykala starego siwego szmaciarza, pana Krooka, a jeszcze bardziej bala sie, kiedy pan Krook ginal w wyniku samozaplonu, pozostawiajac "duszacy dym w calym pokoju i warstwe ciemnej tlustej sadzy na scianach i suficie", a takze cos, co wygladalo jak "zweglona i polamana kloda drzewa, przyproszona bialym popiolem". Uwielbiala takze pisac. Kiedy tylko odrobila lekcje, otwierala swoj ciemnoniebieski gruby zeszyt opatrzony napisem: "Scisle Tajne i Calkowicie Osobiste" i zapisywala w nim kolejne opowiadanie o milosci i koniach. Ich bohaterkami byly dzielne jasnookie dziewczyny, ktorych zycie bylo udane i piekne z jednym jedynym wyjatkiem: ich matki znikaly w tajemniczy sposob, kiedy byly male. Dzielne jasnookie dziewczyny mialy nieodmiennie hysia na punkcie koni, a ich nieobecne matki okazywaly sie swiatowej klasy amazonkami, dotknietymi trwalym kalectwem w wyniku tragicznego wypadku na torze przeszkod, ktory spotykal je u szczytu kariery. Nie mogac stawic czola swiatu, zamykaly sie w "ponurych, gotyckich klinikach". Elizabeth dawala swoim opowiadaniom tytuly w rodzaju "Godzina jej zycia" albo "Janet wygrywa konkurs". Piszac czula sie elegancka, szczesliwa i atrakcyjna. Krazyla po parcoursach calego swiata, pozdrawiajac uniesiona reka wiwatujace tlumy. A kiedy zsiadala z konia, obok czekal on. Wysoki, silny i delikatny, "z ciemnymi hiacyntowymi lokami i oczyma jak wzburzone fale oceanu". 52 Nikt jeszcze nie czytal jej opowiadan; i nikt nie wiedzial, jak bardzo ich potrzebowala. Po smierci Peggy w domu rzadko zdarzala sie spokojna chwila - wygladalo to tak, jakby ktos jednoczesnie puscil na pelen regulator cztery rozne radia. Ojciec mowil jedno; potem rozmawial z mama i ta mowila zupelnie cos innego; a potem Laura rozpetywala pieklo i w koncu kazdy zaprzeczal temu, co mowil drugi.Co gorsza, ona sama tak bardzo sie zmieniala. Jej twarz robila sie z kazdym dniem coraz brzydsza: z dlugim jak u ojca nosem, odstajacymi uszami i szyja, ktora stawala sie podobna do szyi zyrafy. Bardzo tez urosla. Byla o tyle wyzsza od Laury i od jakiejkolwiek osoby w swojej klasie, ze chodzac przyciskala ksiazki do piersi i garbila ramiona, zeby nikt nie zwrocil uwagi na jej wzrost. Zacze-sywala do tylu i wiazala opaska dlugie proste wlosy, majac nadzieje, ze ukryje w ten sposob swoja zyrafia szyje; prawie codziennie nosila tez swoja ulubiona letnia sukienke. Ojciec kupil ja troche za duza, spodziewajac sie, ze "do niej dorosnie" i kiedy ja po raz pierwszy przymierzala, lzy stanely jej w oczach, czula sie bowiem jak stara panna. Ale teraz calkiem ja polubila. Szwy nie cisnely ja przynajmniej w ramionach, a dlonie nie wystawaly na pol mili z mankietow, jak to sie dzialo w przypadku innych sukienek. Stanik byl wystarczajaco luzny, aby ukryc peczniejace piersi, ktorych sie okropnie wstydzila. Sukienka byla w male niebiesko-zolte kwiaty, a podwojny kolnierzyk miala obszyty niebiesko-zolta la-mowka. Elizabeth zawsze przypinala do niej swoja niebieska odznake klubu jezdzieckiego. Byla zalozycielka, prezesem i jedynym czlonkiem tajnego i szalenie ekskluzywnego Klubu Jezdzieckiego Lake Candlewood, lecz nie miala nawet jednego kucyka. Idac po rozgrzanym chodniku przez cala Oak Street, dziewczeta nie musialy rozwazac, dokad maja sie zamiar wybrac. Laura obejmowala kazdy slup telegraficzny i obracala sie dookola, spiewajac "nie siadaj pod jablonia... z nikim oprocz mnie... z nikim oprocz mnie..." Skonczyla w kwietniu jedenascie lat i byla ladniejsza niz kiedykolwiek. Slonce rozjasnilo jej blond loki, tak ze wydawaly sie jeszcze bardziej lsniace; drobna i schludna, cieszyla sie z pewnoscia najwieksza popularnoscia sposrod uczennic trzeciej klasy. Ubrana byla teraz w biala letnia bluzke i spodniczke w czerwone grochy, we wlosy wplotla wstazke w takie same grochy. Wszystkie dziewczeta mialy naturalnie na nogach biale letnie skarpetki. 53 -Sadzisz, ze Dick Bracewaite mysli kiedys o dziewczynach? - zapytala Molly.-Oczywiscie, glupia - odparla Laura. - Jest chyba mezczyzna, a mezczyzni zawsze mysla o dziewczynach. Tak mowi ciocia Beverley, a ona wie chyba najlepiej. -Jasne. Ta twoja ciocia Beverley wlasciwie sama jest mezczyzna - odciela sie Molly. -Nieprawda! -A wlasnie, ze jest! Moj ojciec mowi, ze gdyby obciela krotko wlosy, nikt nie odroznilby jej od Roberta Taylora! Laura zamachnela sie tornistrem, ktory trafil Molly w ramie. Przy uderzeniu rozpial sie pasek i ksiazki wypadly na chodnik. Molly zaczela gonic Laure naokolo slupa, a Elizabeth usilowala ratowac podreczniki i zeszyty. Wszedzie fruwaly luzne kartki. Molly dopadla po chwili Laure, sciagnela jej z wlosow wstazke i uciekla. Elizabeth nadal gonila ostatnia kartke; w koncu zdolala ja zlapac, zanim wpadla przez zelazna krate do niedostepnej piwnicy przy biurze nieruchomosci Baxtera, gdzie lezaly juz sterty lisci, opakowania po gumie do zucia i niedopalki papierosow. Zebrala razem luzne kartki, ale kiedy to robila, zobaczyla, ze nie jest to bynajmniej praca domowa z geografii. "Wzial mnie w ramiona i pocalowal", napisala na jednej z nich Laura. "Byl przystojniejszy od Jezusa. W jego oczach blyszczalo prawie boskie swiatlo. Rozebral sie caly i powiedzial, ze mozemy byc czysci jak apostolowie. Ja takze zdjelam ubranie. Tak wlasnie robia prawdziwi kochankowie, najdrozsza, powiedzial. Pocalowal mnie ponownie raz i drugi i powiedzial, ze nikt tak bardzo jak ja nie przypomina mu aniola". Laura dogonila Molly, odebrala jej wstazke i w ten sposob rachunki zostaly wyrownane. Wracajac chodnikiem spostrzegla, ze Elizabeth czyta jej opowiadanie. -Lizzie! - krzyknela. - To sa moje osobiste rzeczy! Probowala wyrwac jej kartki, ale Elizabeth trzymala je poza jej zasiegiem. -To sa moje osobiste rzeczy! Absolutnie prywatne! Jak smiesz to czytac! Oganiajac sie od niej Elizabeth przeczytala na glos kilka nastepnych zdan: -"Polozylismy sie w jego lozku. Jego ptak byl twardy. Frank powiedzial, ze kiedy ptak jest twardy, to znaczy, ze mezczyzna 54 i kobieta naprawde sie kochaja. Nie ma w tym nic zlego. To prawie boskie.Powiedzial, ze powinnam go dotknac i przez chwile potrzymac. Powiedzial, ze jesli chce, moge go pocalowac, ale nie moglam sie zdecydowac". Molly skrecala sie ze smiechu, a Laura wsciekle tanczyla i podskakiwala wokol siostry. -Oddaj to! Oddaj z powrotem! Nienawidze cie! Nigdy ci tego nie wybacze! -Wiecej! - blagala Molly. - Przeczytaj troche wiecej! -"Powiedzial, zebym zamknela oczy. Zrobilam to, a on pogladzil mnie po wlosach, a potem pogladzil po mufce". -Ach! - jeknela z uciechy Molly. -Oddaj to! - krzyknela Laura - Bo inaczej podre wszystkie twoje opowiadania o koniach! -Wiecej! - prosila Molly. -"To bylo niebianskie uczucie. Kocham cie, najdrozszy, szepnelam. Ja ciebie tez, najslodsza, odparl. Przez chwile przesuwal sie w gore i w dol, podziwiajac moje piekne cialo. Nagle krzyknal. Otworzylam oczy i zobaczylam prawdziwa fontanne tryskajaca z jego ptaka. Moj Boze, ktora to godzina, powiedzial i szybko sie ubral. To byla najprawdziwsza milosc. Wiedzialam, ze nastepnym razem bede gotowa zrobic to jak trzeba. Frank pocalowal mnie i przyrzekl, ze bedzie delikatny". Elizabeth przestala czytac. Zaczerwieniona ze wstydu i kompletnie zaskoczona, wpatrywala sie z otwartymi ustami w Laure. Molly dostala ataku smiechu i tupala wsciekle sandalami o plyty chodnika. -To takie nieprzyzwoite - piszczala. - Laura, to takie nieprzyzwoite! -Bede musiala powiedziec ojcu - oswiadczyla Elizabeth. Czula, jak przytlacza ja straszliwy niepokoj i brzmie odpowiedzialnosci. Ogarnelo ja rowniez zmieszanie. W szkole mieli juz lekcje na temat rozmnazania sie czlowieka. Nauczycielka biologii, pani Westerhuiven, byla stosunkowo mloda i postepowa, i pokazala im nawet, jak wyglada erekcja meskiego czlonka (poslugujac sie fotografia "Dawida" Michala Aniola i wlasnym dyskretnie uniesionym palcem wskazujacym). Wszystkie dziewczeta w szkole rozmawialy podczas przerwy o seksie. Przedtem rzadko mowily o czyms innym oprocz muzyki, makijazu i "jak to bedzie wygladac". Elizabeth nigdy jeszcze nie przeczytala czegos tak 55 plastycznego i tak lubieznego. Wydawalo sie to zupelnie niepodobne do Laury.:-Ptak - piszczala Molly. - Ptak! Nie moge w to uwierzyc! To takie nieprzyzwoite! Laura prawie nic nie widziala przez lzy. -Nie mozesz powiedziec ojcu. Prosze, nie mow nic ojcu. To tylko opowiadanie, nic wiecej. Wyrzuce je. Spale. Tylko nic mu nie mow, dobrze? -Ptak! - skrzeczala uradowana Molly. - Mufka! Elizabeth odwrocila kartke i zobaczyla, ze po drugiej stronie jest napisane znacznie wiecej. -Nic z tego nie jest prawda? - zapytala. Laura zdolala wydrzec jej kartke i natychmiast ja zgniotla. -Oczywiscie, ze nie! To tylko opowiadanie. Nie powinnas tego czytac! To nie nalezalo do ciebie! To sa moje osobiste rzeczy. Ty piszesz opowiadania i nikomu ich nie pokazujesz, wiec dlaczego ja nie mialabym robic tego samego? -Jesli to nieprawda - wtracila Molly - w takim razie kim jest ten Frank? Chcialabym to wiedziec. Laura otarla oczy wierzchem dloni. -Po prostu Frank Sinatra. -Frank Sinatra! - pisnela Molly. - Frank Sinatra jest dla ciebie o wiele za stary! -To tylko opowiadanie i nie wtracaj sie w nie swoje sprawy! - krzyknela Laura, po czym podniosla swoje ksiazki i przebiegla na ukos ulice, kierujac sie w strone Candlewood Road i domu. Jej blond loki zalsnily w popoludniowym sloncu. Elizabeth i Molly popatrzyly po sobie. Molly wzruszyla ramionami, a potem obie poszly dalej Oak Street. -Jak sie miewacie, mlode damy? - zapytal, mijajac je, pan Pedersen ze sklepu spozywczego. -Dziekuje, bajecznie - odparla Molly. -Bajecznie? - zdziwil sie. - A co sie stalo z "fajnie"? -Musi pan isc naprzod z duchem czasu, panie Pedersen - powiedziala Elizabeth. Pan Pedersen mial na sobie brazowy kupiecki fartuch, jego twarz byla pomarszczona niczym miekka irchowa sciereczka. -Zostalem w tyle juz wiele lat temu, Lizzie - usmiechnal sie. - Nie sadze, zebym mial szanse nadrobic straty. Elizabeth i Molly dotarly juz prawie do skrzyzowania, gdzie 56 lsnila zaokraglona, sporzadzona z nierdzewnej stali fasada drug-store'u Endicotta. Wewnatrz zobaczyly kilka swoich szkolnych kolezanek, ktore rozmawialy, smiejac sie i popijajac oranzade. U Endicotta przesiadywali po lekcjach wszyscy uczniowie mieszkajacy w poblizu Sherman. Na parkingu obok staly stare poobijane gruchoty ze zwinietymi brezentowymi dachami: fordy i chevrolety, a takze jeden zielony hudson terraplane z wymalowanym z boku napisem "Marcia". Przy ograniczeniu zakupow benzyny do trzech galonow na tydzien (przynajmniej oficjalnie), mlodzi nie mogli zajechac zbyt daleko, ale samochody stanowily symbol ich pozycji spolecznej; zreszta gdzie indziej mogliby sie calowac?-Nie myslisz chyba, ze to prawda? - zapytala Molly, zwracajac sie do Elizabeth. -To przeciez zupelnie niemozliwe... Elizabeth potrzasnela glowa. -W okolicy nie ma nikogo, kto by sie nazywal Frank. Chyba ze zmienila imie. Chodzi o to, ze nie moge uwierzyc w te wszystkie slowa, ktorych uzyla. W caly ten opis. Kiedy mialam jedenascie lat, nic o tych rzeczach nie wiedzialam. -A ta "prawdziwa fontanna"? Co miala na mysli? To brzmi tak niesmacznie. -To spermatozoa - oswiadczyla stanowczym tonem Elizabeth. -Spermatozoa? Pani Westerhuiven mowila chyba, ze spermatozoa wyglada jak kijanki. -No nie wiem - odparla Elizabeth. - Porozmawiam o tym jeszcze z Laura. -Pani Westerhuiven na pewno powiedziala, ze wyglada jak kijanki. Wewnatrz drugstore'u, wzdluz tylnej i jednej z bocznych scian biegl przypominajacy ksztaltem litere L kontuar z nierdzewnej stali. Siedzieli przy nim, kiwajac nogami, popijajac oranzade i koktajle i objadajac sie lodami, chlopcy i dziewczeta z miejscowego liceum. Stojace obok cztery stoliki byly zajete, ale Elizabeth i Molly zdolaly przycupnac na koncu jednej z przystawionych do sciany lawek. Wewnatrz panowal normalny gwar. Przy sasiednim stoliku zanosily sie smiechem trzy dziewczyny z piatej klasy; siedzacy przy koncu kontuaru dwaj chlopcy strzelali palcami, probujac 57 nucic grubymi nierownymi glosami They're Either Too Young Or Too Old. Trzeci akompaniowal im, stukajac widelcem w porcelanowy sloj ze slodowym mlekiem w proszku Bordena i jezdzac lyzeczka od lodow po chromowanym koszu, w ktorym lezaly przeznaczone na sok pomarancze.Za kontuarem stala wielka krysztalowa piramida odwroconych do gory nogami salaterek do lodow, dzbanek ze szklana rurka, pokazujaca poziom kawy, szklane sloje z batonami Baby Ruths i Planters, a takze lsniacy komplet do koktajli i czerpakow do lodow. Po prawej stronie Elizabeth siedziala na taborecie Judy McGui-ness. Elizabeth poslala jej nerwowy usmiech. Judy byla przodowniczka druzyny klakierek, zeszloroczna Krolowa Balu i po prostu ulubienica wszystkich. Miala okragla twarz i byla bardzo ladna, w egzotyczny, przypominajacy Ave Gardner sposob: miala krecone czarne wlosy, fiolkowe oczy oraz - czego zazdroscily jej wszystkie rowiesniczki - naturalny pieprzy k na czole. Rodzice pozwalali jej uzywac szminki poza szkola i zawsze to robila, malujac usta na jaskrawoczerwony odcien Stadium Girl. Ubrana byla w niebieska bluzke w paski i eleganckie biale spodnie z zawinietymi w polowie lydek nogawkami, tak zeby wszyscy mogli zobaczyc jej zabojczo modne, nie pasujace do siebie skarpetki: jedna purpurowa i jedna niebieska. -Czesc, Buchanan - wycedzila. - Jak sie miewa ostatnio twoja mama? Troche lepiej? -Czuje sie bardzo dobrze, dziekuje - odparla Elizabeth. Nie znosila, kiedy ludzie wypytywali ja o mame. -Zostanie w domu do konca lata? -Zostanie w domu na dobre. -No coz, to wspaniale. Nic o tym nie wiedzialam. Musisz jej mnie przypomniec. Pamieta przeciez roznych ludzi, prawda? -Oczywiscie - odparla czerwieniac sie Elizabeth. - Pamieta wszystko. -Naprawde? Myslalam... -Nie jest chora psychicznie ani nic w tym rodzaju, jesli to chcialas powiedziec. Obok Judy siedzial opalony i obdarzony wspanialym uzebieniem szkolny mistrz w plywaniu, Dan Marshall, trzymajac lekko, lecz zaborczo reke na jej ramieniu. Puscil do Elizabeth oko i klasnal jezykiem. 58 -Zasuwasz, dzieciaku - stwierdzil.W lustrze za lada, pomiedzy bialymi napisami reklamujacymi Popsicles i Banana Splits, Elizabeth zobaczyla swoja pokryta szkarlatnym rumiencem twarz. Nie znosila sie czerwienic, ale ostatnio zdarzalo jej sie to niestety prawie bez przerwy. W tej samej chwili za lada pojawil sie Staruszek Hauser, w czapeczce lodziarza, czerwonym krawacie i bialym, podwojnie obwiazanym w pasie fartuchu. Chociaz drugstore nazywal sie "U Endicotta", jego wlascicielem, odkad ktokolwiek siegal pamiecia, byl Staruszek Hauser. Mial siedemdziesiat trzy lata, szeleszczacy glos i twarz, ktora zawsze przypominala Elizabeth wyschnieta rzepe. Nikt nie wiedzial, jak ma na imie. Upieral sie, zeby nazywano go Staruszkiem Hauserem. Laura byla nawet gotowa uwierzyc, ze rzeczywiscie dano mu na chrzcie imie "Staruszek", ale Elizabeth nie sadzila, by jakakolwiek matka nazwala tak swoje dziecko. -Dzien dobry, Lizzie - powiedzial. - Co mam podac? -Dwa razy mleko slodowe - odparla Elizabeth. Nigdy jeszcze nie widziala go w czapeczce lodziarza i nie mogla powstrzymac usmiechu. - Gdzie jest dzisiaj Lenny? Chyba nie jest chory? - zapytala. -Lenny? Chory? Skadze znowu. Ale pewnie chetnie by sie teraz na cos rozchorowal. -Nie rozumiem. Byl tutaj wczoraj. -Pewnie, ze byl. Nic ci nie mowil? Dostal powolanie. W sobote wysylaja go do Fort Dix, na szkolenie. -Lenny zostal powolany? - Elizabeth nie kryla przerazenia. - Dlaczego nic mi nie powiedzial? Staruszek Hauser wzruszyl ramionami. -Myslal, ze go nie wezma ze wzgledu na jego uszy. Byl pewien, ze dostanie kategorie F-4, taka sama, jaka dali Sinatrze. To byl dla niego prawdziwy cios, kiedy stwierdzili, ze ma kategorie l-A i jest wystarczajaco silny, zeby w pojedynke popedzic kota calej niemieckiej armii. -Och, nie - jeknela Elizabeth. -O co sie martwisz, dzieciaku? - zapytal szczerzac zeby Dan Marshall. - Lenny'emu nic nie bedzie. Wiesz, jak nazywali go w szkole? Magiczny Miller. Nigdy nie musial siedziec po godzinach. Nigdy nie dostal linijek do przepisywania. Jesli ktos powinien sie martwic, to Hitler. 59 -Nie zapominaj, ze to wielka milosc Buchanan, kochanie - zauwazyla Judy.-Jesli chcesz go zobaczyc, to jest teraz w domu - powiedzial Staruszek Hauser. -Dalem mu dzien wolnego, zeby mogl sie pozegnac z rodzicami. -Dziekuje, panie Hauser - odparla Elizabeth, wstajac i kierujac sie ku wyjsciu. -Nie chcesz swojego mleka? - zawolal za nia Staruszek Hauser. - Masz tutaj podwojnego rozka na droge. To na koszt firmy. -Hej! - zawolal Dan Marshall. - Szkoda, ze to nie ja kocham sie w Lennym. Moze tez dostalbym darmowe lody. -Ty kochasz tylko siebie i nikogo wiecej - stwierdzila Judy. -Oooch - jeknal w odpowiedzi. Molly zostala u Endicotta, poniewaz gdyby nie wypila w drodze ze szkoly codziennej porcji mleka, ugielyby sie pod nia kolana i moglaby nawet umrzec z niedozywienia. Elizabeth ruszyla sama roztapiajaca sie w goracych promieniach slonca ulica, starajac sie zjesc swojego czekoladowo-truskawkowego loda, zanim splynie jej caly po nadgarstku. Lenny mieszkal na Putnam Street.- spokojnej wysadzanej wiazami alei, wzdluz ktorej staly domy w stylu krolowej Anny, z wiezyczkami i drewnianymi gankami. Pierwotnie zbudowano je dla najzamozniejszych obywateli Sherman, lekarzy i adwokatow, a takze wlasciciela miejscowego tartaku. Ale teraz tartak byl nieczynny, w okolicy nie mieszkalo dosc osob, zeby utrzymac prawnika, a ostatni zyjacy doktor byl tak stary, ze sam potrzebowal lekarza. Kilka domow stalo pustych, a wiekszosc byla okropnie obskurna i straszyla obdrapana farba. Dom Lenny'ego, polozony w samym srodku Putnam Street, znajdowal sie w lepszym stanie niz inne, ale ojciec Lenny'ego byl wlascicielem miejscowego sklepu z artykulami przemyslowymi i mogl kupic farbe i szpachlowke po cenach hurtowych. Elizabeth ruszyla ukosem w strone frontowych drzwi. Trawnik byl zaniedbany i zarosniety, ale w wypielenie grzadek z rozami pod weranda wlozono troche wysilku, a z boku domu znajdowal sie dobrze utrzymany ogrodek warzywny, w ktorym trzepotaly jasnozielone liscie fasoli i lsnily zolte jak chinskie lampiony kabaczki. Na porosnietym trawa podjezdzie stal samochod kombi z cykajacym jeszcze stygnacym silnikiem. 60 Z wnetrza domu slyszala radio, nastawione na ostatnie wiadomosci z frontu:"...po dlugich bombardowaniach, ktore-mialy na celu zniszczenie pasow startowych i podziemnych hangarow, wloska wyspa Pantellaria zajeta zostala wczoraj przez aliantow w ataku, ktory okazal sie..." Weszla po schodkach, zastukala ciezka kolatka i czekala. W powietrzu unosil sie cieply slodki zapach pieczonych bulek i gruboziarnistego chleba. Po krotkiej chwili drzwi otworzyly sie i stanal w nich pan Miller, chudy jak patyk w swoich workowatych szarych spodniach, koszuli z krotkimi rekawami i zoltych szelkach. W jego okularach odbijala sie zalana sloncem ulica. -Lizzie! - usmiechnal sie. - Wejdz. Zdazylas akurat na czas, zeby powiedziec Lenny'emu do widzenia! -Juz wyjezdza? - zapytala Elizabeth. -Dzwonili rano, ma sie zglosic dzis po poludniu, o piatej. -Ale ja nie mialam nawet czasu kupic mu prezentu! -Nie martw sie o takie rzeczy. Jesli chcesz, mozesz mu zawsze cos wyslac, kiedy bedzie w Fort Dix. Wtedy prawdopodobnie lepiej to doceni. Wiem, ze mnie prezenty cieszyly bardziej, kiedy bylem na sluzbie. Zaprosil ja do srodka. Lubila zawsze dom Millerow, poniewaz wszedzie pelno tu bylo najdziwaczniejszych przedmiotow i drobiazgow. Sporzadzona tylko z muszelek kompozycja, przedstawiajaca plaze w Quonochontaug. Staroswiecki kolowrotek, polowka pluga, pulapka na kraby, zaopatrzona w gwarancje Curtisa wyzymaczka "King of Wringers" z dwoma walkami; i dziwne malowidlo przedstawiajace trzy male dziewczynki w lesie. Dwie z nich ubrane byly na czarno, ale jedna odwracala sie w bok, tak ze nie sposob bylo zobaczyc jej twarzy. Elizabeth zawsze zastanawiala sie, czy to nie jest przypadkiem alegoryczny obraz jej samej oraz Laury i Peggy. Ale bylo to przeciez niemozliwe. Artysta podpisal sie "Jonathan Watts, 1893". Obraz fascynowal ja i jednoczesnie niepokoil: "Czy te tanczace dziewczynki zasnely, czy umarly?" Pani Miller stala przy stole w kuchni, zdejmujac buleczki z blachy, i gdy Elizabeth weszla do srodka, na jej ustach pojawil sie usmiech - usmiech kobiety, ktora poznaje, kiedy ktos dobry wkracza do jej domu. Usmiechajac sie kiwnela glowa w strone lekko uchylonych tylnych drzwi, ktore prowadzily na drewniana werande. Lenny karmil tam kanarki; w szarej koszuli i krawacie wydawal sie Elizabeth bardziej elegancki niz kiedykolwiek. Byl 61 przystojnym, lecz raczej malomownym chlopcem, z urody podobnym do Jimmy'ego Stewarta. Opalony i szczuply, mial myszke na lewym policzku i krotko obciete lsniace wlosy z niewielkim loczkiem z przodu.-Idz, Lizzie, pogadaj z nim - powiedziala pani Miller. - Spragniony jest przyjaznej rozmowy. Elizabeth wyszla na werande. Lenny na pewno zdawal sobie sprawe z jej obecnosci, ale nadal przemawial czule do swoich kanarkow, wsuwajac przez prety klatki biala skorupe matwy. -Lenny? - odezwala sie w koncu Elizabeth. Spojrzal na nia. Oczy mial otoczone czerwonymi obwodkami, byc moze z powodu kataru. Zawsze cierpial na katar sienny. -Nie wiedzialam, ze zostales powolany - powiedziala. Wzruszyl ramionami i zrobil obojetna mine. -Pewnie, ze zostalem. W dzisiejszych czasach musisz byc trzepniety, kulawy albo martwy, zeby zostawili cie w spokoju. -Nic mi nie powiedziales. Lenny wsunal ostatni kawalek skorupy do klatki. -Wczesniej czy pozniej i tak bys sie dowiedziala, Lizzie - stwierdzil. -Ale ty bys juz wyjechal. A ja chcialam dac ci prezent, i w ogole. -Daj spokoj, mala - powiedzial, usmiechajac sie i krzyzujac rece na piersi. - Nie potrzebuje zadnych prezentow. Nie od ciebie. Elizabeth poczula, jak cos sciska ja w gardle. -Chcialam ci po prostu cos dac, zebys o mnie pamietal. Pochylil sie i pocalowal ja w czolo. -Nie musze miec niczego, zeby o tobie pamietac. Jak moglbym cie zapomniec? Spojrzala na niego szeroko otwartymi oczyma. -Mowisz serio? -Uwazasz mnie za jakiegos palanta? -Lenny! - zawolala nagle z kuchni pani Miller. - Moze zabierzesz Lizzie do sadu i przyniesiesz mi troche jablek do szarlotki? -Dobrze, mamo! - odkrzyknal Lenny. Elizabeth nigdy nie widziala go tak chetnego do pomocy. Zawsze narzekal, ze ojciec i matka wykorzystuja jego dobry charakter i wysylaja w roznych sprawach, kiedy w radiu leci jego ulu62 biony program, albo chca, zeby pozmywal, kiedy on akurat ma ochote wybrac sie na ryby. Zeszli z werandy w gesty goracy blask ogrodu. Slonce swiecilo tak mocno, ze Lenny bez przerwy mruzyl jedno oko. Ich kroki szelescily w trawie; ptaki spiewaly natretna koloraturowa piesn. -Nie boisz sie? - zapytala Elizabeth. Nie mieli przed soba prawie zadnych sekretow. Mimo roznicy wieku (ktora, gdyby byli troche starsi, nie mialaby zadnego znaczenia) oboje wierzyli w tajemnice, oboje wierzyli w magie. Stali kiedys oparci o balustrade drewnianego mostka, w miejscu gdzie w ciemne wody Lake Candlewood wpadal zarosniety bujnie strumien, i Lenny powiedzial: -Moze o tym nie wiesz... moze nikt o tym nie wie... ale pod tym mostkiem zyja trolle, to pewne jak amen w pacierzu. -Trolle? - spytala zaskoczona, wpatrujac sie w bulgoczaca ciemna ton. - Co to sa trolle? -Nie wiesz, co to sa trolle? Trolle to jest to, czego sie boisz. -Co masz na mysli? - spytala znowu. -Dokladnie to, gluptasie. Trolle sa tym, czego sie boisz. Cokolwiek to bedzie. Ze cie ktos zawstydzi, ze bedziesz ostatnia w rachunkach, ze skompromitujesz sie przed rodzicami. Ze wypijesz swoje pierwsze piwo i zwymiotujesz. Ze rozbijesz samochod ojca. Ze umrzesz. Sa wszystkimi tymi rzeczami. - Ze umrzesz? - zapytala go wtedy. O to samo pytala go teraz. Tylko ze tym razem smierc nie byla tematem luznej rozmowy na mostku. Tym razem niebezpieczenstwo, ze umrze, bylo realne i bliskie. Widziala na kronikach filmowych wyskakujacych z amfi-bii do glebokiej na dziesiec stop wody zolnierzy w pelnym ekwipunku bojowym, zolnierzy, ktorzy nigdy nie wynurzali sie z powrotem. Widziala ludzi lezacych na drogach, jakby spali. Ale kto spalby na srodku drogi w letnie popoludnie, kiedy trzeba wygrywac wojne? Lenny zerwal jablko z drzewa, obracajac je lekko, zeby ukrecic ogonek. Latajace wokol owady kreslily w powietrzu rozswietlone sloncem przypadkowe wzory. -Nie boje sie. To znaczy nie tak bardzo. Sadzac z tempa, w jakim toczy sie ta wojna, prawdopodobnie nie zdaze nawet wyjechac do Europy, nie mowiac juz o wzieciu udzialu w walce. Elizabeth patrzyla, jak zbiera jablka, i przez dluzszy czas sie nie odzywala. 63 -Sam nie wiem - podjal po chwili. - Wlasciwie to chyba nie moge sie tego doczekac. Wiem, ze bede musial sluchac rozkazow, i w ogole. Ale nie beda to przynajmniej polecenia ojca, gledzenie Staruszka Hausera albo glupie odzywki Dana Marshal-la, zamawiajacego Ekstaze Kretyna.-Fuj - skrzywila sie Elizabeth. Ekstaza Kretyna, najwspanialszy deser lodowy u Endicotta, skladal sie z osmiu galek lodow, kazdej w innym smaku, brzoskwini, malin, mielonych orzechow, tuttifrutti, ananasa i bitej smietany. Kosztowal calego dolara i cieszyl sie wielkim wzieciem u starszych uczniow, ktorzy chcieli udowodnic, ze maja stalowe zoladki. -Mack Pearson powiedzial, ze oboz dla rekrutow nie jest wcale taki zly - dodal po chwili Lenny. - Najgorsze bylo sciecie wlosow. -Napiszesz do mnie? - zapytala Elizabeth. Miala przedziwne uczucie - uczucie, ktorego nie doswiadczyla nigdy przedtem. Wiedziala, ze lubi Lenny'ego. Zawsze lubila Len-ny'ego, a Lenny lubil ja, nawet kiedy kumple smieli sie z niego, ze chodzi z mala dziewczynka. Ale nie mogla po prostu oderwac oczu od widoku jego opalonej uniesionej reki, przeswiecajacego przez wlosy slonca i oczu, ktore przypominaly dwa kregi jasnego agatu. Byl prawie boski i w dodatku niedlugo mial zostac zolnierzem. Przypominal jej odzianego w pancerz condottiero - najemnego zolnierza w szesnastowiecznych Wloszech. Zakochala sie w tym condottiero, kiedy po raz pierwszy zobaczyla przedstawiajaca go ilustracje w jednym ze swoich albumow. Byl taki piekny i dzielny. A teraz zaczynalo do niej docierac, ze zakochala sie w Lennym. W gruncie rzeczy musiala durzyc sie w nim od dluzszego czasu, jesli milosc oznaczala, ze byl wedlug niej nieskazitelny i wspanialy i nie mogla zniesc mysli o jego wyjezdzie. -O co chodzi? - zapytal. - Masz taka glupia mine. Poczula, jak pala ja policzki. Miala nadzieje, ze nie potrafi czytac w jej myslach. -Po prostu sie zamyslilam - odparla speszona. - Zastanawialam sie, jak dlugo cie nie bedzie. Lenny wzruszyl ramionami. -Szesc tygodni trwa szkolenie wstepne w Fort Dix... a potem, kto wie? Wszystko to jest scisle tajne. Nie wolno nam nikomu o tym mowic. Wiesz... "nawet sciany maja uszy". Zawrocili do domu. W galeziach pobliskiego klonu zaczal swiergotac zaniepokojony dzwoniec. -Co powiesz na ciastka z mlekiem, Lizzie? - zapytala pani Miller, kiedy weszli do kuchni. -Nie, dziekuje bardzo. Powinnam juz wracac do domu. -Pozdrow ode mnie rodzicow. Lenny odprowadzil ja na ulice. -Chyba sie na jakis czas pozegnamy - powiedzial sciskajac jej reke. -Uwazaj na siebie, dobrze? - poprosila go. - Nie bedziesz pil za duzo piwa i rzygal? - Przerwala na chwile, a potem dodala: - Nie umrzesz? Pochylil sie i pocalowal ja, nie w czolo ani w policzek, ale prosto w usta. -Bede na siebie uwazal - obiecal. - I napisze. -Lenny! - zawolala przez okno pani Miller. - Jakie ci wyprasowac spodnie? -Zaraz wracam, mamo! - odkrzyknal. -Mozesz sie zalozyc o swoje bawelniane skarpetki, ze napisze - powiedzial do Elizabeth, po czym odwrocil sie i pomaszerowal do domu, pozostawiajac ja stojaca na chodniku z szeroko otwartymi oczyma i ustami, na ktorych wciaz musowal sorbetowy smak jego pocalunku. Pocalowal ja prosto w usta! Musial kochac sie w niej na zaboj! Albo byl przynajmniej troche zakochany. Ona tez go kochala - z calego swego stroskanego serca. Wracala rozmarzona Putnam Street, kroczac w aromatycznym mrocznym cieniu wiazow. Idac ukladala w glowie nastepne opowiadanie o mlodej amazonce, ktora zakochuje sie w zolnierzu. Zolnierz zostaje ranny na Pacyfiku i wysyla jej wiadomosc, ze zginal, nie chce bowiem, aby musiala wychodzic za maz za kogos tak okaleczonego. Ktoregos dnia dziewczyna wygrywa miedzynarodowy konkurs hipiczny i wyglasza mowe, w ktorej dedykuje swoj puchar wszystkim chlopcom, ktorzy nie wrocili z wojny, a w szczegolnosci swej straconej milosci. Z lzami plynacymi po policzkach oswiadcza, ze nigdy nie pokocha juz innego mezczyzny, nigdy. W tym momencie jej okaleczony narzeczony wybiega utykajac z tlumu, z ktorego z ukrycia ja obserwowal. Oboje rzucaja sie sobie w objecia. Dziewczyna obiecuje, ze przeznaczy pieniadze z nagrody na operacje, ktora przywroci mu jego fizyczna spraw64 65 nosc, po czym maja szescioro dzieci, czternascie koni i zyja dlugo i szczesliwie.Elizabeth postanowila, ze da opowiadaniu tytul "Ofiary wojny". Zblizala sie do konca Putnam Street, kiedy zobaczyla zmierzajaca w jej strone mala dziewczynke ubrana w biala bawelniana sukienke. Elizabeth wyszla juz z cienia wiazow w oslepiajacy blask slonca - tak silny, ze dziewczynka zdawala sie stapac w mgielce odbitego swiatla, a cala jej postac byla lekko rozmazana. Miala bardzo blada twarz i intensywnie jasne warkocze - wydawaly sie niemal srebrzyste. Wygladala w nich jak mieszkanka Skandynawii: Finka albo Laponka. Elizabeth zbytnio sie nia z poczatku nie interesowala, poniewaz glowe miala zajeta "Ofiarami wojny". Ale cos w chodzie tej malej przykulo nagle jej uwage. Wydawala sie raczej sunac niz isc, zupelnie jakby zalany sloncem chodnik pokrywala cienka warstwa lodu. Kiedy sie zblizyla, Elizabeth zwolnila i zmierzyla ja wzrokiem. Poczula, ze ogarnia ja niepokoj. Znala prawie wszystkie dzieci w okolicy Sherman i Boardman's Bridge, nawet o wiele mlodsze od siebie, ale tej dziewczynki nigdy nie widziala na oczy. Moze przyjechala z wizyta razem z rodzicami. Moze sie zgubila. Mala sunela w jej strone w bialych sandalach, az w koncu znalazly sie naprzeciwko siebie. Slonce bylo tak jaskrawe, ze Elizabeth musiala zmruzyc oczy. Nawet wtedy jednak nie mogla zobaczyc wyraznie jej twarzy. Dziewczynka wpatrywala sie w nia z absolutnym spokojem. -Czesc, Elizabeth - powiedziala. Jej glos mial dziwne metaliczne brzmienie, jakby mowila przez radio. -Czy ja cie znam? - zapytala Elizabeth. Dziewczynka poslala jej niewyrazny usmiech. Bylo w niej cos znajomego - cos do tego stopnia znajomego, ze Elizabeth zaczela sie nie na zarty bac. Jak mogla ja znac, skoro nigdy przedtem nie widziala jej na oczy? -Zgubilas sie? - zapytala. Dziewczynka potrzasnela glowa. W jakis przedziwny sposob udalo jej sie minac Elizabeth nie odwracajac glowy i nie spusz66 czajac jednoczesnie z niej wzroku. Z nieba kapal zar, a jednak z dziewczynki wydawal sie emanowac leciutki chlod. -Czy ja cie znam? - powtorzyla Elizabeth. Dziewczynka juz sie oddalala. Polknely ja cienie nisko wiszacych galezi wiazow, i po chwili Elizabeth widziala tylko biala sukienke i sunace po chodniku biale sandaly. Jak ona chodzila? To bylo takie dziwne, niczym sen na jawie, tutaj na Putnam Street, w zwyczajne popoludnie. Gleboko schowana w cieniu dziewczynka odwrocila sie na moment. Jej blada twarz byla kompletnie pozbawiona wyrazu, a jednak w oczywisty sposob starala sie cos Elizabeth zakomunikowac. Ale co? Skonsternowana Elizabeth ruszyla wolno w strone Main Street. Dlaczego dziewczynka wydawala jej sie taka znajoma? Nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze zna ja od urodzenia; wiedziala jednak, ze to absolutnie wykluczone. Dopiero gdy dotarla do Main Street i zobaczyla szyld z napisem "Walter K. Ede i Syn, Przedsiebiorcy Pogrzebowi", uderzyla ja nagle zupelnie niesamowita mysl. Obrocila sie i spojrzala w glab ulicy, tak przerazona, ze wydawalo jej sie, iz miedzy wlosami pelzaja jej stonogi. -Peggy? - szepnela. A potem zawolala na caly glos: - Peggy! ROZDZIAL V Kiedy Elizabeth wrocila do domu, Laura lezala na sofie w pokoju bilardowym, zajadajac posypanego pudrem paczka i przerzucajac niedbale kartki Glamour. Nie podniosla wzroku, gdy siostra weszla do pokoju i rzucila podreczniki na skraj stolika.-No i co? - zapytala Elizabeth. -Co "no i co"? -Co twoim zdaniem mam teraz zrobic? -Co moim zdaniem masz zrobic w jakiej sprawie? -W sprawie twojego opowiadania. Laura poslala jej posepne wyzywajace spojrzenie. -Badz kapusiem. Idz poskarz. Nic mnie to nie obchodzi. -Alez Lauro, to bylo takie wulgarne. Gdzie ty sie nauczylas tych wszystkich slow? -Podsluchalam po prostu, jak rozmawiaja chlopcy - odparla Laura, wpychajac do ust prawie polowe paczka. - Zawsze powtarzaja takie rzeczy jak ptak i mufka. -To okropne. -Co jest w tym takiego okropnego? - zaprotestowala z pelnymi ustami Laura. - Ptak to bardzo ladne slowo. A kobiety nosza zima mufki na rekach i nikt sie tym nie przejmuje. -To co innego. Nie powinnas pisac takich opowiadan. -Kto to powiedzial? Elizabeth miala wlasnie zamiar udzielic jej odpowiedzi, kiedy drzwi otworzyly sie i do pokoju wszedl ojciec. Byl chudy jak patyk i caly szary - jakby przez godzine stal pod sypiacym z nieba drobnym popiolem. Dziewczynki przyzwyczaily sie juz, ze jest taki wymizerowany i przedwczesnie sie postarzal, ale jego 68 wyglad stale przypominal im o smierci Peggy, tak jakby na zawsze padl na niego jej cien. Wciaz liczono sie z jego zdaniem i wydawnictwo Candlewood Press radzilo sobie nie najgorzej, przynoszac umiarkowane zyski, jednak strata Peggy odebrala prawie caly sens jego zyciu.-Czesc, Elizabeth - powiedzial. Podeszla i objela go reka w pasie. Jego spodnie koloru piasku opadaly w dol, taki byl chudy. Ostatnio prawie nie jadl i w ogole nie pil alkoholu, poniewaz dreczyly go po nim koszmary. Koszmary, w ktorych widzial snieg, lod i Peggy wynurzajaca sie z basenu. - Co bylo w szkole? Masz duzo zadane? -Tylko z geografii, o Gorach Skalistych. Nic trudnego. -Mialem dzisiaj telefon - oswiadczyl ojciec. - Dziadek jest chory i musze pojechac jutro do Nowego Jorku. Naprawde musze. Czy moglybyscie zostac obie w domu i zaopiekowac sie mama? -Czy dziadek umrze? - zapytala Laura. Ojciec potrzasnal glowa. -To tylko serce. Jest slabe. Dziadek ma zle cisnienie krwi i musi sie poddac badaniom. -Nie ma sprawy - odparla Elizabeth. - Zaopiekujemy sie mama. Ojciec zmierzwil jej wlosy. -Dziekuje, Lizzie. Przed wyjazdem zadzwonie do szkoly i powiem im, dlaczego bierzesz wolny dzien. -Dobrze, jasne - powiedziala Elizabeth. -Mama powinna sie opiekowac pielegniarka - stwierdzila Laura. -Lauro... - zaczela ostrym tonem Elizabeth, ale ojciec przerwal jej. -Csss, twoja siostra ma prawdopodobnie racje. Tylko ze w tej chwili nie stac mnie po prostu na pielegniarke. Poza tym wiecie, jak trudna potrafi byc wasza mama. Zbyt trudna dla wiekszosci pielegniarek. Wychodzil juz, kiedy Elizabeth zebrala sie na odwage. -Tatusiu... - zaczela. Laura wyprostowala sie na sofie i poslala jej wsciekle spojrzenie. -O co chodzi, Elizabeth? Nie musicie sie martwic o kolacje, zajrzy do was pani Patrick. Jutro tez tu bedzie. -Nie, nie o to mi chodzi... 69 Oczy Laury przeszywaly ja jak dwa sztylety. Dwa dlugie sztylety z rzezbionymi bogato rekojesciami, dokladnie takimi jak w komiksach.Ale Elizabeth nie miala wcale zamiaru mowic ojcu o jej opowiadaniu. Nie byla donosicielka, a poza tym za bardzo ja to krepowalo. Chciala mu powiedziec cos innego: ze na Putnam Street, wracajac z domu Lenny'ego, spotkala Peggy - a wlasciwie dziewczynke, ktora nie wygladala dokladnie tak jak Peggy, ale na pewno nia byla. Czyz zmarly brat Bronca nie wygladal w koncu jak Kubanczyk? To, jak wygladali ludzie, wcale sie nie liczylo, jezeli w rzeczywistosci byli kims innym. Cialo jest po prostu odzieniem duszy, tak wlasnie mowil w ostatnia niedziele w kosciele Dick Bracewaite. Moze gdyby ojciec dowiedzial sie, ze Peggy wciaz chodzi po okolicy, przywrociloby mu to spokoj ducha - dalo nadzieje i wytchnienie. Moze usuneloby cale to spopielale poczucie winy, ktore nadawalo mu taki szary wyglad. -Lizzie, naprawde musze juz isc. -Przepraszam - powiedziala Elizabeth. - To nic takiego. - Bo rzeczywiscie nie bylo to nic takiego, co moglaby wyartykulowac. Byla wystarczajaco dorosla, zeby zdac sobie sprawe, ze jesli ojciec nie uwierzy w to, co chciala mu teraz powiedziec, jego bol bedzie jeszcze trudniejszy do zniesienia. A w tym momencie nie byla wcale pewna, czy jej uwierzy. Do kolacji zostaly jeszcze dwie godziny. Laura wybrala sie do swojej kolezanki Bindy na Sycamore Street, a Elizabeth usiadla w kuchni z pania Patrick, ktora przyrzadzala kurczaka de vol-laile. Byl z nimi takze Seamus. Siedzial na swoim ulubionym stolku przy piecu, opierajac glowe o kafle i nucac nonsensowna piesn: -Smutny czlek, patrz, jak siedzi, dzien po dniu, kwiaty i obloki, kwiaty i obloki... Kuchnie wypelnialo cieple marmoladowe slonce; w jego promieniach lsnily drobiny pary i macznego pylu. Elizabeth rysowala palcem wzory na mace. -Twoj ojciec ma prawdziwy krzyz panski - powiedziala pani Patrick. -Wiem - odparla Elizabeth. Przyjrzala sie Seamusowi, ktory 70 wciaz spiewal, kiwajac monotonnie glowa. Mial cienki, pozbawiony barwy glos. - Czy z nim gorzej? - zapytala.Pani Patrick kiwnela glowa i poslala Elizabeth smutny melancholijny usmiech. -Doktor Ferris mowi, ze ataki beda sie nasilac. Chcialabym wierzyc, ze to wrozki, ktore kochaja go tak bardzo, ze chca, aby wrocil i pobawil sie z nimi troche dluzej. Elizabeth przysluchiwala sie jeszcze przez chwile spiewajacemu Seamusowi. -Czy pani zdaniem jest mozliwe, aby ludzie, ktorzy umarli, wcielili sie w kogos innego i chodzili po ziemi, spotykajac sie ze swymi starymi przyjaciolmi? - zapytala w koncu. Pani Patrick miala wlasnie zamiar wlozyc garnek do pieca. Obrocila sie i przez chwile wpatrywala w Elizabeth z osobliwym wyrazem twarzy. Otwarty piec byl tak goracy, ze na jej czole pojawily sie kropelki potu. -Dlaczego o to pytasz, dziecko? -Nie wiem. Cos widzialam. -Co takiego? -Mala dziewczynke, to wszystko. Nie wygladala wcale jak Peggy, a jednak tak jakby nia byla. I patrzyla na mnie tak dziwnie. -Gdzie to bylo? -Na Putnam Street. Poszlam odwiedzic Lenny'ego. Dostal powolanie i ma sie jutro zameldowac w Fort Dix. Pani Patrick wlozyla garnek do pieca i zamknela drzwiczki. -Zatem niech Bog ma go w swojej opiece. -A ta mala dziewczynka? Pani Patrick polozyla dlon na ramieniu Seamusa, ktory wciaz spiewal, kiwal glowa, usmiechal sie i spiewal. -Umarli ida do nieba, dziecko, zeby zasiasc u boku Najswietszej Panienki i Naszego Pana, Jezusa Chrystusa. -Ale powiedziala pani przeciez, ze Seamus moze wrocic do wrozek. -Wrozki sa w niebie. W niebie jest wszystko, co ktokolwiek moze sobie wymarzyc. Elizabeth czula, ze ta rozmowa do niczego nie doprowadzi. Pani Patrick byla katoliczka i choc mogla byc zarazem bardzo przesadna i wierzyc w elfy, krasnoludki i wszelkiego rodzaju nadprzyrodzone figle-migle, kryjace sie w galeziach zywoplotow 71 i pod kapeluszami muchomorow, nic nie moglo zachwiac jej wiary w Zbawiciela, Najswietsza Panienke i w to, ze to wlasnie za Ich sprawa pojawiamy sie na ziemi, rodzac sie, i odchodzimy z powrotem, umierajac.W teologii pani Patrick na ziemi nie bylo miejsca dla Peggy, ktora umarla, choc nie byla jednoczesnie zupelnie martwa. -Smutny czlek, patrz, jak siedzi, dzien po dniu - zawodzil Seamus. - Kwiaty i obloki, kwiaty i obloki... Nagle przestal spiewac i usiadl prosto, zaciskajac palce na siedzeniu krzesla. Jego twarz rozjasnil blask inspiracji. - Zywe platki sniegu! - zawolal i na jego pelnych wargach zalsnila slina. - Wysuszony dorsz! -Co za niedorzecznosci - powiedziala, potrzasajac glowa, pani Patrick. Ale Elizabeth otworzyla usta i wlepila wzrok w Seamusa, czujac, jak po plecach chodza jej ciarki strachu i zaskoczenia. Poniewaz to wlasnie na wysuszonym dorszu Laponka z "Krolowej Sniegu" napisala list do madrej Finki ("nie miala papieru"); a zywe platki sniegu stanowily przednia straz Krolowej ("mialy najdziwaczniejsze ksztalty; niektore wygladaly jak szkaradne, wielkie jezozwierze, inne jak sploty wezow, wysuwajacych glowy, a znowu inne - jak male, grube niedzwiedzie o nastroszonej siersci, wszystkie byly olsniewajaco biale, wszystkie byly zywymi platkami sniegu"). -Seamus... Kto ci to powiedzial, Seamus? - zapytala. Ale chlopak oparl sie z powrotem o piec i zaczal znowu spiewac. -Biedne dziecko - mruknela pani Patrick, obierajac marchew. Elizabeth znalazla mame w sypialni. Plocienne zaluzje byly zasuniete, zeby nie wpuszczac promieni slonca, i przycmione swiatlo upodabnialo pokoj do starej sepiowej fotografii. Lozko bylo zaslane, ale koldra wygniotla sie w miejscu, gdzie spala mama. Czasami potrafila spac przez caly dzien; innym razem mozna bylo zagladajac wczesnym rankiem do jej sypialni zobaczyc, jak stoi w nocnej koszuli przy oknie i wpatruje sie w ogrod. Dzisiaj mama spiela wlosy i wlozyla jasnoniebieska spodnice i kremowa bluzke z krotkimi rekawami. Siedziala, palac papiero72 sa, w swoim wiklinowym fotelu, z glowa w klebach dymu, ktore przypominaly ulotna cierniowa korone. Wziela Elizabeth za reke. Wygladala dzisiaj lepiej; jej oczy byly mniej zamglone. -Co robilas, kochanie? - zapytala. -Poszlysmy na cmentarz odwiedzic Peggy, a potem na lody do Endicotta. Ale Lenny'ego tam nie bylo. Powolali go do wojska. -Lubisz Lenny'ego, prawda? Elizabeth zaczerwienila sie i kiwnela glowa. Czy go lubi? Do licha, ona go uwielbia! -Jest zawsze taki rozsadny. -Pamietaj, zeby wyjsc za maz za rozsadnego mezczyzne - powiedziala mama. Zaciagnela sie po raz ostatni papierosem, zgniotla go, po czym natychmiast siegnela po paczke philip mor-risow, wyciagnela nastepnego i zapalila go rozbieganymi, drzacymi dlonmi. - Do diabla z przystojnymi - podjela. - Wiesz, co mam na mysli? Potrzebujesz mezczyzny, ktory nie bedzie cie krepowal. Mezczyzny, ktory pozwoli ci byc soba. Nie takiego, ktory... bez przerwy cie rozczarowuje. Ktory nie serwuje ci niczego poza tragedia. Ktory wpedza cie w pulapke, z dziecmi po drugiej stronie nicosci. Elizabeth nie odpowiedziala. Przywykla juz do bezustannych narzekan na temat zmarnowanej kariery mamy, a poza tym podobalo jej sie okreslenie "druga strona nicosci". Brzmialo jak nazwa jakiegos bardzo tajemniczego i dziwnego miejsca, w ktorym moga sie zdarzyc najbardziej niezwykle rzeczy. Moze tak wlasnie powinna podpisywac swoje listy. "Elizabeth Buchanan, White Gables, Sherman, Druga Strona Nicosci"? -Zaczynani czuc sie coraz lepiej - oswiadczyla mama, odwracajac sie z uniesionym papierosem w strone zaslonietego zaluzjami okna. - Jest lato, prawda? Zaczynam czuc sie coraz zdrowsza. Moze wybiore sie na spacer. Posiedze na werandzie. Peggy zawsze lubila lato. Nigdy nie znosila zimna. -Mam chyba dla ciebie dobre wiadomosci - powiedziala Elizabeth. -Dobre wiadomosci? Jakie dobre wiadomosci? -Na temat Peggy, oczywiscie. Wydaje mi sie, ze w pewnym sensie Peggy jest wciaz wsrod nas. Mama odwrocila sie powoli od okna i wlepila w nia wzrok. 73 -Co ty mowisz, Lizzie?Elizabeth zrobilo sie goraco i poczula, ze sie czerwieni. Myslala, ze to bedzie latwe - latwe i radosne - ze uda sie polozyc kres rozpaczy mamy. Nie byla przygotowana na ten intensywny wyraz wrogosci w jej oczach, na drzenie dezaprobaty w jej glosie. -Wracalam do domu od Lenny'ego i zobaczylam po drodze dziewczynke, ktora byla Peggy, choc nia nie byla. -Co ty opowiadasz? Co ty do diabla... Co ty mowisz? Elizabeth czula, ze wpadla w pulapke; dym z papierosa mamy gryzl ja w gardle. Wiedziala, ze ma racje, wiedziala na pewno, ze minela Peggy na Putnam Street, a jednak strasznie zalowala, iz nie zachowala tego dla siebie. -Widzialam mala dziewczynke... byla cala ubrana na bialo... i jakby sie swiecila. -To nonsens... Dlaczego mi to opowiadasz? Chcesz doprowadzic mnie do kolejnego zalamania? Wiesz, ile czasu zajelo, zanim... -Mamo, wiem. I nie chcialam cie wcale denerwowac. Ale ona tak bardzo przypominala Peggy. Nie potrafie powiedziec dlaczego. A potem Seamus zaczal mowic rzeczy z "Krolowej Sniegu". "Krolowa Sniegu" byla ulubiona basnia Peggy. Mama zaciagnela sie wsciekle papierosem. -Na litosc boska, Elizabeth! - wybuchnela. - Jestes tak samo szalona jak on. Albo moze nie jestes! Moze to ja jestem wciaz szalona! Ha! Dobrze mi tak za to, ze poslubilam twojego ojca, ze przyjechalam tutaj, ze urodzilam dzieci! I pogrzebalam swoja kariere! Moja kariera legla w gruzach! -Mamo, nie jestes szalona, Seamus nie jest szalony i ja tez nie. Nawet jesli mi nie wierzysz, nawet jesli myslisz, ze jestem dla ciebie niedobra, mowie prawde. Widzialam dzisiaj na Putnam Street dziewczynke i to byla Peggy, chociaz nia nie byla. Mama popatrzyla na nia, jakby chciala powiedziec cos w zlosci, ale potem - calkiem niespodziewanie - pochylila glowe, opuscila ramiona i skurczyla sie w swoim fotelu, zupelnie jak te kobiety, ktore widuje sie w domach starcow, pozbawione wigoru i energii, skazane na nude, nieznosne dziury w pamieci i coraz rzadsze odwiedziny krewnych, z ktorych oczu wyziera poczucie winy albo chciwosc. -Mamo? - zapytala z troska Elizabeth. Margaret Buchanan podniosla wzrok i usmiechnela sie. 74 -Och, Lizzie... gdyby to mogla byc prawda. Gdybym tylko mogla wziac ja w ramiona, chociaz raz...Elizabeth wyciagnela reke i dotknela dloni mamy. Jej skora byla sucha i krucha jak szkielet liscia. Gdyby tylko istnial jakis sposob, zeby wyjasnic, co widziala i co czula, kiedy minela ja ta dziewczynka w bieli. Ale mogla sie tylko pochylic i pocalowac mame w czolo. Poczula zapach nikotyny i perfum Isabey, zapach, ktory tak bardzo przypominal jej Peggy i czasy, kiedy byly razem, wszystkie trzy, i poczula jeszcze wieksza pewnosc, ze to prawda - ze Peggy wciaz im towarzyszy, w jakis niewytlumaczalny sposob i w jakims niewyobrazalnym celu. Dick Bracewaite siedzial w swoim malym gabinecie, piszac niedzielne kazanie, kiedy w otwartych drzwiach tarasu jak wyczarowana pojawila sie Laura. Dick odlozyl szylkretowe wieczne pioro, odchylil sie do tylu i usmiechnal. A potem podniosl z powrotem pioro i zakrecil obsadke. -Lauro! O malo nie podskoczylem na twoj widok! Dziewczynka weszla do srodka przez oszklone drzwi; jej jasne loki przeswietlalo popoludniowe slonce. Za plecami Laury lsnil swiezo podlany trawnik parafii swietego Michala, a na rabatkach widac bylo zwarzone upalem gesto rosnace kremowe roze. Obeszla dookola fotel i kiedy mijala Dicka, wzial gleboki oddech, zeby moc poczuc jej zapach. Zapach dziewczynki, lata i lodow. Usiadla w drewnianym, obitym wytarta tapicerka fotelu obok jego biurka i zerknela na pokryte odchylonym do tylu pismem kartki. Rzesy splowialy jej na sloncu, ale nadal byly dlugie i lekko drzaly, kiedy czytala to, co napisal. -Co to za jezyk? - zapytala. - Lacina. Aut tace, aut loauere meliora silentio. Uzyje tego zwrotu w moim niedzielnym kazaniu. -Co to znaczy? Jej waska opalona dlon spoczela niedbale na skraju biurka i Dick poczul nagla pokuse, zeby wyciagnac reke i ja pogladzic, a potem objac palcami, tak jak to robil kilka razy przedtem. Popatrz, powiedzial wtedy, masz tak cienki przegub, ze moge objac go kciukiem i palcem wskazujacym, niczym bransoletka. 75 Albo kajdankami, odparla na to, wpatrujac sie w niego tymi swoimi zamglonymi oczyma.-To oznacza: milcz. Milcz albo powiedz cos, co jest lepsze od milczenia. -Co moze byc lepsze od milczenia? - zapytala. Uwielbiala Dicka z calego serca i duszy. Wiedzial wszystko i jeszcze pare rzeczy poza tym. Byl taki silny i dorosly. Pachnial jak prawdziwy mezczyzna, prostym mydlem, tytoniem i pizmem. Nie przypominal zupelnie ojca, calych tych jego ksiazek, nerwowosci i drzewnego popiolu. Mowil, co myslal. Mial pelna przystojna twarz, zielone jak morze oczy, rumiane policzki i rudawe wloski na piegowatych opalonych ramionach. Nosil brazowe szylkretowe okulary z okraglymi szklami, nie nadawaly mu jednak wygladu slabeusza, przeciwnie, sprawialy, ze wydawal sie jeszcze bardziej meski - zawodowy bokser, ktory zalozyl akurat okulary do czytania. Jego blond wlosy skropione byly blyszczacym tonikiem i zaczesane do tylu. -Osobiscie nie moge sobie wyobrazic niczego bardziej wymownego od milczenia - powiedzial. - Czasami mozna lepiej wyrazic komus swoja milosc, zachowujac milczenie, niz probujac ubrac ja w slowa. Wyznaje Bogu, ze go kocham, w kompletnym milczeniu. Pozwolil, zeby nastepne zdanie pozostalo nie wypowiedziane. Laura byla prawie pewna, ze powie: "mowie, ze cie kocham, w kompletnym milczeniu" - ale nie zrobil tego. Jego palce wisialy nad jej przegubem i wiedziala, ze chce jej dotknac, czula to na swojej skorze, tak jakby skierowal na nia skupione w soczewce gorace promienie slonca. Spojrzala mu w oczy, a on odpowiedzial tym samym i w jego wzroku zobaczyla wszystko, co sprawialo, ze czula sie dobra i madra: calkowite oddanie, glebokie urzeczenie i ogromny strach przed jej utrata. Taki strach! To bylo wprost niewiarygodne. To sprawialo, ze byl jeszcze bardziej meski; jeszcze bardziej boski. Napiecie miedzy nimi stalo sie nie do wytrzymania. -Cos sie dzisiaj wydarzylo - oznajmila. - Pomyslalam, ze powinnam ci o tym powiedziec. Dick przelknal glosno sline. -Cos sie wydarzylo? Cos zlego? -To naprawde takie glupie. Napisalam o nas opowiadanie i kiedy wracalam ze szkoly, kartki wypadly mi z tornistra. Eliza-beth podniosla je i przeczytala. 76 Dick nie odpowiedzial. Na zewnatrz w ogrodzie nie przestawal gruchac golab i szumialy zniecierpliwione drzewa.Laura poczula naplywajace do oczu lzy; dzialo sie tak zawsze, kiedy wiedziala, ze zrobila cos okrutnego albo zlego. Plakala nie dlatego, ze bylo jej przykro, ale poniewaz frustrowalo ja to, ze zostala zlapana na goracym uczynku, i byla wsciekla na ludzi, ktorzy ja strofowali. Czy oni nigdy nie klamali ani nie flirtowali, nigdy nie podkradali cukierkow, szminki albo drobnych monet z torebki mamy? Czasami miala wrazenie, jakby wszyscy naokolo sprzysiegli sie, zeby ja przekonac, ze sa chodzacymi po ziemi swietymi, a ona grzesznica. To bylo jedna z przyczyn, dla ktorych tak bardzo uwielbiala Dicka. Byl pastorem, sluga Bozym, a jesli sluga Bozy uwazal, ze jest doskonala (tak wlasnie powiedzial: "Lauro, jestes doskonala"), w takim razie musiala byc w porzadku, a ci wszyscy, ktorzy mysleli o niej zle, nie mieli racji. Dick objal w koncu jej nadgarstek. -Mowisz, ze napisalas o nas opowiadanie. O czym dokladnie? -O tym, co robilismy. -O tym, jak sie calowalismy? Jak lezelismy razem? O tym? Laura kiwnela glowa. Z jakiegos powodu, im bardziej zmieszany robil sie Dick, tym bardziej czula sie podekscytowana. Dick sie martwil! Dick tak strasznie sie martwil! Na jego gornej wardze pojawily sie kropelki potu! Wciaz trzymal w dloni jej nadgarstek, zaciskal uchwyt i rozluznial. Probowal cos powiedziec, ale najwyrazniej nie potrafil znalezc wlasciwych slow. -Czy... co dokladnie napisalas? Czy wymienilas nasze imiona? Laura potrzasnela glowa. Wciaz plakala, ale tak naprawde nie bylo jej wcale smutno. -Napisalam, ze nazywasz sie Frank, nie Dick, bo takie masz srodkowe imie, i w ogole. -Napisalas, ze zdejmowalismy ubrania? Laura ponownie kiwnela glowa. -Napisalam "ptak" i "mufka". Laura powiedziala, ze to nieprzyzwoite. Dick wzial gleboki oddech, jakby nurkowal po perly. -Myslisz, ze domyslila sie, o kim mowa? Nie wspomnialas chyba nic o kosciele? O Boze, kochanie, to przeciez mial byc sekret, to wszystko mialo pozostac miedzy nami, czyz nie tak? 77 -Dick... nie upuscilam tego opowiadania specjalnie. Eliza-beth nie powinna byla go czytac. Krzyczalam, zeby nie czytala, ale ona wcale mnie nie sluchala.-Tak... - odparl. - Nie chcialem sie na ciebie gniewac. Przepraszam. Ale wiesz przeciez, ze to, co robilismy, bylo czyste. To bylo niewinne, calkiem niewinne uczucie, ktore polaczylo dobrego poboznego mezczyzne i piekne dziecko, oboje zrodzonych w Bogu. Laura przechylila glowe i przyjrzala mu sie z ukosa. -Czy tak wlasnie mam powiedziec, jesli mnie zapytaja? -Jesli kto zapyta? Kto jeszcze moze sie o tym dowiedziec oprocz twojej siostry Elizabeth? -Wszyscy, jesli nie bedziemy ostrozni. Wiesz, jacy sa ludzie w Sherman. Mowia, ze jesli powiesz komus jakis sekret po jednej stronie miasteczka, ludzie po drugiej stronie beda go znali, zanim tam dojdziesz. -O Boze - jeknal Dick, puszczajac jej dlon. Ale to nie bylo to, czego chciala Laura. Nie chciala, zeby Dick upadl na duchu. Nie chciala, zeby skurczyl sie w sobie i wypalil uczucie, jakie do niej zywil. Chciala, zeby byl odwazny i meski: bokser w okularach do czytania. Chciala, zeby mowil, ze bedzie ja kochal zawsze, bez wzgledu na konsekwencje. Mimo ze miala dopiero jedenascie lat, odkryla juz, jak slabi potrafia byc mezczyzni, jak latwo ich wodzic za nos, i chociaz lubila wladze, jaka to jej dawalo, pogardzala jednoczesnie nimi za to, ze nie sa odwaz-niejsi. -Bedziemy musieli poczekac - powiedzial Dick. - Uwazam, ze dopoki sie nie upewnimy, rozsadniej bedzie sie przez jakis czas nie spotykac. -Ale ja myslalam, ze mnie kochasz. Mowiles, ze mnie kochasz. Dick poderwal sie z fotela. Ujal w obie dlonie otoczona jasnymi lokami glowe Laury i obsypal namietnymi chaotycznymi pocalunkami jej czolo, policzki, oczy i podbrodek. -Lauro, Lauro, Lauro! Oczywiscie, ze cie kocham, najdrozsza! Jestes moim aniolem! Jestes moim skarbem! Nie mamy przed soba zadnych sekretow, niczym Adam i Ewa. Pamietasz to popoludnie, kiedy bylismy nadzy, a potem zaslonilismy sie liscmi, poniewaz zjedlismy owoc z Drzewa Wiadomosci? Pamietasz to popoludnie? I czy nie bylo to niewinne uczucie: dwoje ludzi 78 rozkoszujacych sie cialami, ktore dal im Bog, piekno obok piekna?Dotknal wargami jej ust, powoli i czule, i nagle uswiadomil sobie, ze moze jej juz nigdy nie pocalowac. Dotknal jej sukienki; dotknal jej golego kolana. Jego dlon wslizgnela sie pod jej sukienke i musnela nagie opalone udo. Laura nie mrugnela nawet okiem; lubila to, co jej robil. Ale jeszcze bardziej lubila korzystac z wladzy, jaka nad nim miala, i dlatego spojrzala na niego zamglonymi oczyma, ktore mowily: przestan, pedofilu, nawet jesli nie wiedziala, co oznacza to slowo, nawet jesli nigdy dotad nie slyszala go na uszy. -Ja... - zaczal Dick, a potem przypomnial sobie slowa wlasnego kazania. Aut tace, aut loauere meliora silentio. Laura odchylila glowe lekko do tylu, jakby chciala mu okazac swoja wyzszosc. Dick usiadl z powrotem w fotelu. Na scianie nad biurkiem wisiala obok kalendarza ekumenicznego jego wlasna fotografia z seminarium swietego Lukasza - lekko nieostra, z zatrzymanym w kadrze niewyraznym usmiechem: portret Doskonalej Obludy. Tuz obok wisiala wyblakla reprodukcja "Zuzanny i starcow" Thomasa Harta Bentona, przedstawiajaca kragla naga pieknosc z lat trzydziestych z nieskazitelnie wyskubanymi brwiami, podgladana zza drzewa przez starcow o pokrytych krostami twarzach. Zawsze powtarzal sobie, ze obraz podoba mu sie, poniewaz odwoluje sie do tradycyjnych wartosci i przenosi mysl chrzescijanska w czasy bardziej wspolczesne. W gruncie rzeczy jednak podniecala go sama postac Zuzanny; przygladajac sie blizej malowidlu, mogl dostrzec rozchylajaca sie posrod wlosow lonowych cienista i tajemnicza szpare. Laura cofnela noge i poslala mu wyzywajace spojrzenie. -Powiedziales, ze mnie kochasz. Dick byl zatroskany i zdekoncentrowany. Kto oprocz Elizabeth mogl przeczytac opowiadanie Laury i komu mogla je opowiedziec Elizabeth? Koniec swiata nie tylko sie zbliza, Bracewaite; koniec swiata wlasciwie juz sie dla ciebie zaczai. -Kocham cie - powiedzial. - Ale mimo to musimy przestac sie widywac. Laura wstala i wziela w dlonie obie jego rece, tak jakby udzielala mu blogoslawienstwa. Wspaniale bylo czuc w nozdrzach jego strach, jego meskosc i stechly zapach kosciola. Ogladala na wlasne 79 oczy jego ptaka, czerwonego i otoczonego wianuszkiem wlosow, z purpurowa podobna do sliwki zoledzia i z jakiegos powodu dawalo to jej nad nim wladze, jakiej nie miala jeszcze nad nikim. A sam fakt, ze nie do konca rozumiala jej nature, nie oznaczal, ze nie zamierza z niej skorzystac.-Bedziesz mial jakies klopoty? - zapytala. - 7- Tylko jesli dowiedza sie o nas ludzie. Ale nawet wtedy... nawet kiedy sie dowiedza... tylko jezeli nas zle zrozumieja. -Nie wiem, co masz na mysli. Wyjasnienie przychodzilo Dickowi z duza trudnoscia. -Bede mial klopoty, jesli ludzie pomysla, ze robilem ci krzywde albo probowalem odbyc z toba stosunek. -A co z prawdziwa fontanna? Zaczerwienil sie. Spojrz na to, namawial ja wtedy. Prawdziwa fontanna. -Powinnismy zapomniec o prawdziwej fontannie. Laura dotknela pochlapanymi atramentem palcami jego czola. Nie wiedziala, czy ma Dicka zalowac. Bedac z nim nauczyla sie wielu rzeczy o mezczyznach. Najwazniejsza z nich bylo to, ze niezaleznie od tego, kim sa, mozna zawsze zwrocic na siebie ich uwage, przesuwajac czubkiem jezyka po wargach albo zakladajac noge na noge tak, zeby podsunela sie w gore sukienka. Wiedziala juz, jak zostac gwiazda filmowa, poniewaz jesli potrafila robic te rzeczy z Dickiem, mogla to zrobic z kazdym - mogla sprawic, ze beda za nia wzdychali wszyscy - tysiace i miliony mezczyzn na calym swiecie. Spojrzala na ogrod. Przy krzakach stala, uwaznie ja obserwujac, mala dziewczynka w bialej sukience. Slonce bylo tak jasne, ze mala wydawala sie prawie utkana z krysztalkow. Laura nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze juz ja kiedys widziala, kiedys dawno temu. -Czy jest dzis tutaj twoj ogrodnik? - zapytala. Dick zamrugal zaskoczony oczyma. -Moj ogrodnik? -Na dworze stoi jego mala coreczka. Dick obrocil sie w fotelu. Ale zanim to zrobil, dziewczynka zniknela i zobaczyl tylko trawnik, krzaki i leniwie bzykajace pszczoly. -Tak naprawde wcale mnie nie kochasz, prawda? - zapytala Laura glosem, ktory zdradzal o wiele wieksze doswiadczenie niz to, na jakie moglby wskazywac jej wiek. 80 Dick spojrzal na nia, a potem zerknal z powrotem na ogrod. Slonce zaszlo i nagle poszarzala trawa, poszarzaly roze i zerwal sie suchy niespokojny wiatr.-Oczywiscie, ze cie kocham - powiedzial biorac ja za reke i sciskajac tak mocno, ze o malo jej nie zmiazdzyl. - Dlatego wlasnie tak sie boje. -Boisz sie? Czego? -Sam nie wiem. Szatana albo Boga. A moze swojej wlasnej niegodziwosci. Laura pocalowala go w czolo, mimo ze bylo teraz zmarszczone i lsniace od potu. Kiedy to robila, dziewczynka w bieli w dziwny sposob pojawila sie ponownie i uwaznie ja obserwowala. -Nikomu nie powiem - obiecala Laura. - Nie powiem, nawet jesli bede miala klopoty. Mowiac to przycisnela palec do ust. Ale jednoczesnie w jej oczach migotaly figlarne ogniki i Dick nie wiedzial, czy ma sie skrecac z goraca, ze strachu czy z uwielbienia. ROZDZIAL VI Elizabeth zadzwonila do drzwi Bindy i stojac na ocienionej werandzie czekala, az ktos jej otworzy. Ulica przejechal swoim wielkim zielonym oldsmobile'em piekarz, pan Theopakis, i pomachala mu reka. W koncu drzwi uchylily sie i w progu stanela Bindy, pulchna, zacinajaca sie, brazowowlosa dziewczynka w okularach.-Czesc, Elizabeth. Szukasz Laury? -Czekamy na nia z kolacja. Powinna wrocic dwadziescia minut temu. Bindy potrzasnela glowa. -Nie bylo jej tutaj. -W ogole? Bindy ponownie potrzasnela glowa. -Nie widzialam jej od wyjscia ze szkoly. Elizabeth rozstala sie z Bindy naprawde zaniepokojona. Skoro Laura nie poszla bawic sie z Bindy, gdzie sie w takim razie, do licha, podziewala? Czyzby sie gdzies ukryla? Moze bala sie, ze Elizabeth powie ojcu o jej erotycznym opowiadaniu, i postanowila uciec z domu? Doszla najszybciej, jak tylko mogla, do konca Mapie i skrecila w Oak Street. Chociaz na kolacje byla zapiekanka z kurczaka i mozna ja bylo trzymac, zeby nie ostygla, w piekarniku, pani Patrick bedzie na pewno wsciekla, jesli sie spoznia. Pani Patrick uwazala bowiem, ze kucharka ma prawo oczekiwac od swoich stolownikow przynajmniej jednego: powinni mianowicie stawic sie punktualnie, z wymytymi rekoma przy stole i nie wymykac sie w ostatniej chwili do lazienki. 82 Skrecila z powrotem w strone parafii swietego Michala i cmentarza. Widziala stad cala ulice az do posiadlosci Ledgerow i Upper Sauantz Road, ale nigdzie nie bylo zywego ducha. Dzien dobiegal konca i wial coraz wiekszy wiatr. Elizabeth miala przeczucie, ze stalo sie cos bardzo zlego - ze znalazla sie w swiecie, ktory wyglada co prawda tak samo jak jej wlasny, ale sie od niego rozni.Gdzies daleko na mchu usiadl motyl ze zlamanym skrzydlem i wszystko uleglo zmianie. Obok niej przejechali trabiac Judy McGuiness i Dan Marshall. -Dokad tak pedzisz, Lizzie? - zawolal Dan. Elizabeth odwrocila sie i jeszcze raz zlustrowala wzrokiem Oak Street, a potem zmruzyla oczy i przyjrzala sie Central Street. Sherman stopniowo sie wyludnialo, zamykano kolejne sklepy. Dokad mogla pojsc Laura? Miala nadzieje, ze "Frank" z jej opowiadania nie byl prawdziwym mezczyzna i ze nie poszla mu sie zwierzyc. Albo, co gorsza, robic z nim te rzeczy z ptakiem i mufka. Na sama mysl o tym Elizabeth oblewala sie rumiencem. W koncu postanowila, ze wroci do domu i powie pani Patrick, ze Laura sie zgubila. Odwracala sie juz, kiedy nagle mignela jej przed oczyma mala dziewczynka w bieli, biegnaca wzdluz pomalowanego na bialo koscielnego ogrodzenia. Elizabeth przyslonila obiema dlonmi oczy, probujac przyjrzec sie jej dokladniej, ale dziewczynka w ulamku sekundy zniknela miedzy drzewami. Nie wiedziala, co robic. Dreczylo ja straszne podejrzenie, ze to ta sama dziewczynka, ktora widziala wczesniej po poludniu, kiedy wracala do domu od Lenny'ego. Dziewczynka, ktora wziela za Peggy. Ruszyla stara ceglana sciezka i wspiela sie po schodkach, ktore prowadzily do lsniacych, pomalowanych na bialo drzwi kosciola. Wygladalo na to, ze dziewczynka wybiegla wlasnie stad. W takim wypadku musial ja widziec Dick Bracewaite. Moze nawet z nia rozmawial i wie, kim jest. Otworzyla drzwi. W kosciele panowal polmrok i unosil sie zapach starego drzewa i kurzu. Przy drzwiach stal na piedestale wysoki posag Jezusa, a u jego stop duzy wazon swiezo scietych kwiatow: lilii, roz i bladoczerwonych dalii. Jezus spogladal ze smutkiem na Elizabeth, jakby mowil, ze chetnie by jej pomogl, gdyby nie mial na glowie zbyt wielu wlasnych zmartwien. -Panie Bracewaite! - zawolala. Wpadajace przez witraze swiatlo polerowalo lawki i wielkie mosiezne lichtarze. - Jest pan tutaj, panie Bracewaite? 83 Przeszla przez nawe i ostroznie otworzyla drzwi zakrystii. W srodku wisialy wszystkie sutanny i komze Dicka Bracewaite'a. Pod nimi zobaczyla pare czarnych butow ze zdartymi podeszwami, lezacych na boku, tak jakby ktos zrzucil je w pospiechu. Na stole lezaly okulary z urwanym ramiaczkiem i egzemplarz National Geographic z Murzynami z plemienia Ibo na okladce.-Panie Bracewaite? Elizabeth otworzyla drzwi wychodzace do ogrodu. Na pochylosci stal bialy drewniany dom, ktory Dick Bracewaite odziedziczyl po wielebnym Earwakerze. W gasnacym swietle dnia wydawal sie nienaturalnie jasny. Spryskany woda trawnik wciaz lsnil. Elizabeth przeszla miedzy rabatkami roz na tyly domu. Oszklone drzwi na taras kolysaly sie w zawiasach, otwierajac sie i zamykajac, otwierajac sie i zamykajac, niczym w jakiejs kuglarskiej sztuczce. W ich szybkach co jakis czas blyskalo zachodzace slonce. Elizabeth weszla przez oszklone drzwi do gabinetu. Wiatr probowal porwac kartki niedzielnego kazania Dicka Bracewaite'a. Aut tace, aut loauere meliora silentio. Gdyby nie lezace na nich szylkretowe pioro, dawno pofrunelyby w glab pokoju. -Panie Bracewaite, to ja, Elizabeth Buchanan. Czy ktos tu jest? Rozejrzala sie po gabinecie. Chociaz nie dalaby sobie za to uciac reki, czula, ze ktos stad niedawno wyszedl - zaledwie przed kilkoma chwilami, zaledwie przed kilkoma sekundami. Opuszczajac jakies pomieszczenie ludzie pozostawiaja w nim rezonans, wir poruszonych molekul, cos w rodzaju echa. Ktos stad niedawno wyszedl; miala tez wrazenie, ze stalo sie cos jeszcze. Ktos tutaj krzyczal. Slyszala prawie ten krzyk, przyklejony do scian niczym mokra tapeta. Krazyla nasluchujac po pokoju i byla pewna, ze wciaz go czuje. Oszklone drzwi zatoczyly krag i uderzyly we framuge. -Panie Bracewaite? - zapytala tak cicho, ze ledwie ja bylo slychac. Nasluchiwala, ale i tym razem nie doczekala sie zadnej odpowiedzi. Chciala juz wyjsc, kiedy nagle doszedl ja cichy stlumiony lament, tak jakby ktos usilowal spiewac Swing Low, Sweet Char-riot do pustego sloika po galaretce. -Panie Bracewaite? Wyszla z gabinetu i ruszyla waskim korytarzem. Podloga wylozona byla jasna debowa klepka; na scianie wisial duzy staloryt przedstawiajacy Chrystusa, stojacego w lodzi z uniesiona reka 84 i rozwianymi na wietrze wlosami i przemawiajacego do pieciu tysiecy. "Ja jestem chlebem zywota; kto do mnie przychodzi, nigdy laknac nie bedzie"*.Uslyszala ponowny jek i zawahala sie. Dochodzil z kuchni. Jej drzwi byly do polowy uchylone i widziala trojkatny fragment wylozonej bialymi i czarnymi kaflami podlogi oraz kawalek solidnego sosnowego stolu. Widziala rowniez przypominajacy jakby pletwe pingwina nakrapiany cetkowany ksztalt, ktory kolysal sie miarowo z boku na bok. Dopiero po chwili zorientowala sie, ze to ludzka stopa. Teraz dopiero nie na zarty sie wystraszyla. Ktos lezal na podlodze; ktos, kto jeczal i czyja stopa byla pokryta pecherzami i czarna, jakby sie poparzyl. Byla tak przerazona, ze przez jeden dlawiacy w gardle moment kusilo ja, zeby nie zwazajac na nic wybiec z domu, popedzic przez trawnik i uciekac, gdzie pieprz rosnie. Ale widok tej stopy byl tak straszny, ze wiedziala, iz nie moze uciec. Musiala to zobaczyc. To jest doswiadczenie, powiedziala sobie. Zadnemu pisarzowi nie wolno odwrocic sie plecami od doswiadczenia. Pisanie nie oparte na doswiadczeniu nie ma zadnego sensu. Weszla powoli do kuchni w stanie absolutnego przerazenia. W pozniejszych latach nigdy nie mogla sobie przypomniec, jak sie tam znalazla. To bylo tak, jakby slizgala sie, nieodparcie przyciagana magnetyzmem tego, co miala zobaczyc. Na podlodze kuchni lezal, jeczac i dygoczac, mezczyzna bez ubrania, otoczony porozrzucanymi serdelkami. W pierwszej chwili Elizabeth wziela go za Murzyna, poniewaz jego twarz i gorna czesc tulowia byly kompletnie czarne, zupelnie jakby zanurzyl je w atramencie. Mezczyzna nie tylko poruszal stopa, ale wymachiwal wsciekle w powietrzu rekoma - niczym mechaniczny dobosz, ktory zgubil gdzies swoj beben. Jego ramiona byly takze czarne, az do lokci, a dlonie pozbawione palcow - zostaly po nich tylko sekate kikuty. Przerazona Elizabeth zdala sobie nagle sprawe, ze walajace sie po podlodze serdelki sa wlasnie jego poczernialymi i spuchnietymi palcami. Przelknela kilka razy sline. Twarz mezczyzny byla czarna, ale jego brzuch, choc pokrywaly go plamy tej samej atramentowej Ewangelia sw. Jana VI, 35. 85 barwy co twarz, stopy i ramiona, byl jednak pulchny i bialy, i wygladal zdecydowanie na brzuch bialego mezczyzny. Jego uda tez byly biale i porosniete gesto rudawymi wloskami. Elizabeth podeszla blizej, a potem jeszcze blizej, az czubki jej sandalow dotknely jego biodra. Rowniez miedzy nogami mial geste rudawe wlosy, ale najwyrazniej brakowalo mu tej rzeczy, ktora pani Westerhuiven nazywala meskim organem plciowym, a Laura ptakiem. Zamiast niej zobaczyla tylko zoltawoczarny kikut.Mezczyzna roztaczal wokol siebie silny odor. Cuchnal gazem, martwymi ptakami, kwasnym mlekiem i wszystkim, co wywoluje silne mdlosci. Elizabeth nie przygladala mu sie za dokladnie. Byla zbyt wstrzasnieta i zbyt sie wstydzila. Bala sie tak bardzo, ze z jej ust wydarlo sie ciche kwilenie, podobne do tego, jakie wydaje zamkniety w komorce kociak. Mezczyzna przestal pedalowac rekoma i obrocil glowe w jej strone. Jego twarz byla tak spuchnieta, ze z trudem udalo mu sie otworzyc nabiegle krwia male swinskie oczka. Spod popekanych warg wyzieralo zywe czerwone mieso. -Jezu Chryste - szepnal. -Co? - zapytala zdjeta trwoga Elizabeth. -O Jezu Chryste, wybacz mi, wybacz. -Co sie panu stalo? - zapytala. - Gdzie jest pan Brace-waite? Co sie tu stalo? Mezczyzna zaczal ponownie pedalowac rekoma i Elizabeth zorientowala sie, ze robi to, bo nie moze wytrzymac bolu. -Wybacz mi, Jezu, wybacz wszystkie moje grzechy, wybacz. Probowal zlapac swoja straszna pozbawiona palcow dlonia rabek jej sukienki, ale Elizabeth dala krok do tylu. Przestala kwilic, nadal jednak nie mogla opanowac drzenia. -Zadzwonie po doktora! - zawolala. - Wszystko bedzie dobrze! Zadzwonie po doktora. Wyciagnal do niej reke, czarny, z nabrzmiala jak balon twarza, zmora z najgorszego dziecinnego koszmaru. -Jezu Chryste, wybacz mi to, co zrobilem, i oszczedz mi wiecznego potepienia. W imie Ojca i Syna, i Ducha Swietego... nigdy nie chcialem jej dotknac, to byla tylko milosc, nic wiecej. Elizabeth nie mogla wymowic ani slowa. Cofnela sie ku drzwiom, nie potrafiac oderwac oczu od tego poczernialego, spuchnietego potwora, miotajacego sie, modlacego i blagajacego Jezusa o wybaczenie. 86 -Jezu, wybacz mi - jeknal. - Panie, wybacz mi... moja piekna Laura, moja piekna Laura...Laura? Elizabeth nie mogla zrozumiec, o czym on belkoce. Co miala wspolnego Laura z tym spuchnietym, odrazajacym mezczyzna, ktory turlal sie po kuchennej podlodze? Elizabeth nigdy przedtem go nie widziala i modlila sie z calej duszy, zeby nigdy go ponownie nie zobaczyc. Moze ujrzal kiedys jej siostre przypadkiem, uslyszal, jak ktos wola ja po imieniu, i domyslil sie, ze tak wlasnie sie nazywa. Moze wydaly mu sie obie tak podobne, ze je ze soba pomylil: dzielily je w koncu tylko dwa lata roznicy. Mezczyzna zakaslal raz, a potem zaniosl sie gwaltownym, duszacym kaszlem i zamknal spuchniete oczy. -Wybacz mi - powtorzyl. Z jego ust wyplynela na podloge struzka krwawej sliny. Elizabeth dotarla do drzwi i kiedy tylko dotknela klamki, wybiegla, machajac rekoma, na korytarz. Jej sandaly zastukaly o parkiet. Minela gabinet, odsunela firanki przy oszklonych drzwiach i wyskoczyla do ogrodu. Nie mogla krzyczec. Byla zbyt zdyszana, zeby krzyczec. Miala wrazenie, jakby ktos zmiazdzyl jej cala klatke piersiowa, podobnie jak wtedy, gdy przymierzala maminy stroj sprzedawczyni papierosow. Mogla tylko stac na trawniku i wpatrywac sie w oszklone drzwi, majac goraca nadzieje, ze ten czlowiek o czarnej, spuchnietej jak balon twarzy nie znajdzie w sobie dosc sil, zeby ja scigac. Ten spuchniety jak balon, pozbawiony palcow czlowiek. O matko! Przez dlugi, bardzo dlugi czas nic sie jednak nie dzialo. Nic nie dzialo sie prawie przez minute. Ptaki cwierkaly, roze kiwaly glowami, a ich geste kremowe platki opadaly na ziemie. Elizabeth slyszala jadace Oak Street samochody i smiejaca sie kobiete. Musiala komus o wszystkim powiedziec. Ten czlowiek umieral. Wlasciwie mogl juz do tej pory umrzec, a wtedy bedzie go miala na sumieniu. Jego straszliwie spuchnieta twarz bedzie odwiedzac ja w koszmarach, blagajac Jezusa, zeby mu wybaczyl, i pytajac ja oskarzycielskim tonem, dlaczego nie zadzwonila po pomoc. W koncu ruszyla z powrotem krok po kroku w strone oszklonych drzwi. Odsunela powiewajace firanki i weszla do srodka. -Halo? - zawolala. - Jest pan tam jeszcze? Cisza. A potem nagly huk. Az podskoczyla w miejscu, zanim zdala sobie sprawe, ze dobiegl z zewnatrz. Ktos zatrzasnal furtke. 87 Podeszla do biurka Dicka Bracewaite'a i podniosla sluchawke telefonu. Prawie natychmiast odezwal sie w niej nosowy glos miejscowej telefonistki, Lucy.-Centrala Sherman, dobry wieczor, pastorze. Jaki pan chce numer? -Lucy, to nie pan Bracewaite, to ja, Elizabeth Buchanan. -No coz, czesc, Lizzie. Co u ciebie slychac? Widzialam wczesniej twoja mame. Dobrze wiedziec, ze wraca do zdrowia. -Lucy... pana Bracewaite'a tu nie ma, ale stalo sie cos strasznego. W kuchni pastora lezy jakis mezczyzna. Nie ma ubrania i wyglada, jakby sie poparzyl czy cos w tym rodzaju. -To nie jest jeden z tych waszych figli? - zapytala ostro Lucy. Elizabeth i Laura zabawialy sie dosc czesto tego lata, dzwoniac do Lucy i pytajac: "Czy linia jest zajeta? Prosze szybko zejsc z torow, bo nadjezdza pociag!" - Nie, Lucy, to nie zart, jak Boga kocham. -Dobrze, w takim razie nic sie nie martw. Wyjdz po prostu na zewnatrz, stan przy kosciele i poczekaj na szeryfa i ambulans. -Czy szybko przyjada? On wyglada, jakby umieral. Pood-padaly mu wszystkie palce, to okropne! -Nie denerwuj sie, Lizzie. Odloz sluchawke i poczekaj na zewnatrz. Nie probuj robic nic na wlasna reke, bo mozesz tylko zaszkodzic. Elizabeth poslusznie odlozyla sluchawke. Stala przez dluga chwile w gabinecie, nasluchujac, czy z kuchni nie dochodza kolejne jeki i krzyki spuchnietego jak balon mezczyzny, a potem wyszla z domu i ruszyla szybkim krokiem w strone ulicy. Stanela przy pomalowanej na bialo balustradzie, czujac sie z poczatku bardzo odwazna - prawdziwa bohaterka. Wysoko nad nia szumialy galezie debow, po chodniku przesuwaly sie sennie cienie chmur i w miare jak mijaly kolejne minuty, krecilo jej sie coraz bardziej w glowie. Kiedy na skrzyzowaniu z Oak Street pojawil sie wreszcie wielki czarny hudson six szeryfa Griersona z wlaczona syrena i obracajacym sie na dachu czerwonym swiatlem, widziala wszystko w negatywie, a czern usiana byla gwiazdami. Doktor Ferris wyszedl z izolatki i bardzo cicho zamknal za soba drzwi. Szczuply i siwowlosy, zblizal sie do szescdziesiatki i przypominal raczej skrzypka niz wiejskiego doktora; mial osadzone troche zbyt blisko siebie, niezwykle chlodne oczy i wielki, pokryty glebokimi porami nos, na ktorym tkwily polyskujace czerwono okulary. Ubrany byl w workowaty plocienny garnitur z kieszeniami wypchanymi wszystkim, czego moze kiedykolwiek potrzebowac wiejski doktor, fajczarz, zamilowany rzezbiarz w drewnie i or-nitolog-amator. W rzeczywistosci wcale nie gral na skrzypcach; sprawial tylko takie wrazenie. Szeryf Grierson prowadzil przyjazna pogawedke z siostra Baker, ktora lubila wyobrazac sobie, ze do zludzenia przypomina Lane Turner, chociaz w jej wykrochmalonym uniformie moglo sie zmiescic co najmniej poltorej tej aktorki. Nie wiedziala, ze to wlasnie szeryf Grierson lubi w niej najbardziej. Sam rowniez byl wielkim mezczyzna, nosil wszystko w rozmiarze XXL i lubil dobra kuchnie oraz kobiety, ktore zajmowaly troche miejsca, a nie male zaglodzone chudziny. -To wielebny pastor, nie ma co do tego zadnych watpliwosci - stwierdzil doktor Ferris, skladajac okulary. - Widzialem znamie na jego plecach, kiedy odwiedzil mnie ostatnio, skarzac sie na bole nerek. -Niech mnie kule bija - powiedzial szeryf Grierson. - Mysli pan, ze przezyje? -Mysle, ze to watpliwe. Bardzo, bardzo watpliwe. Caly ten czarny obszar jest martwy. Objety gangrena. Bedziemy musieli operowac, zeby zobaczyc, jak gleboko siega, ale widziales, co sie stalo z palcami rak i nog. -Masz na mysli, ze... -Zgadza sie, Wally. Palce poodpadaly same i to samo moze stac sie ze skora twarzy. Dziwie sie, ze jeszcze zyje. -Widac taka wola boska - stwierdzil szeryf Grierson. - Co twoim zdaniem mu sie przydarzylo? W jaki sposob dostal tej calej gangreny? -Ja wiem, co mu sie przydarzylo, Wally. Klopot polega na tym, ze nie rozumiem, jak to jest mozliwe. -Co chcesz przez to powiedziec? Nie zostal zamordowany? Otruty czy cos w tym rodzaju? Doktor Ferris potrzasnal glowa. -Wielebny Dick Bracewaite doznal bardzo ciezkich odmrozen. Najgorszy przypadek, na jaki trafilem w swojej praktyce. Szeryf wlepil w niego oczy. -Odmrozenia? 89 -Wiem - odparl wzruszajac ramionami doktor Ferris - ze brzmi to smiesznie, odmrozenie w jednym z najgoretszych dni w roku. Ale taka jest prawda. Nie lekkie odmrozenie, ktore powoduje, ze skora robi sie kredowobiala. To bardzo ciezkie odmrozenie, od ktorego czlowiek caly czernieje.-Jak to w ogole mozliwe? - zapytal szeryf Grierson. -Odmrozenie? - zdziwila sie siostra Baker. - Jakim cudem ktos mogl sie nabawic odmrozen w samym srodku lata? -Nie mam najmniejszego pojecia - odparl doktor Ferris. - Jedyne, co przychodzi mi do glowy, to to, ze ktos porwal go, zamknal w chlodni, a potem przywiozl z powrotem. Ale prawdopodobienstwo czegos takiego rowna sie zeru. Widzialem Bracewaite'a dzisiaj po poludniu, kolo czwartej, a najblizsza chlodnia, w ktorej mozna by go do tego stopnia zamrozic, znajduje sie w New Milford. Ktos mogl rowniez rozebrac go do naga i polac plynnym tlenem albo azotem, ale Bog jeden wie, ile by tego potrzebowal, zeby spowodowac takie odmrozenia. -To tez nie ma zadnego sensu - wtracil szeryf Grierson. - Dlaczego ktos mialby sie trudzic, zabijajac faceta za pomoca plynnego gazu, skoro mogl go po prostu zastrzelic, udusic albo walnac w leb? -Nie wiem - powiedzial doktor Ferris. - Musze przyznac, ze nie potrafie tego w zaden sensowny sposob wytlumaczyc. -Czy on w ogole cos do pana mowil? -Powiedzial moze ze dwa razy "wybacz mi", i to wszystko. -To wlasnie powtarzal, kiedy niesli go do ambulansu. -Aha... jeszcze jedno - przypomnial sobie doktor Ferris. - Powiedzial "order". Z poczatku myslalem, ze chce powiedziec "morderca", ale on powtorzyl to slowo jeszcze raz i brzmialo zdecydowanie "order". Grierson potarl sie w zamysleniu po szyi. -Order, powiada pan. To nie jest cos, na czym mozna by sie oprzec. -Moze sprawca mial na piersi order - zasugerowal doktor Ferris. - Albo sam pastor liczyl, ze go dostanie. -Duchowni na ogol nie otrzymuja orderow - zauwazyla siostra Baker. -Nic z tego wszystkiego nie rozumiem... - zadumal sie szeryf Grierson. - Ta sprawa budzi we mnie niedobre przeczucia. Wyglada na to, ze przysporzy nam niezlego bolu glowy i niestrawnosci i nie wystarczy zwykly Speedy Alka-Seltzer, zeby sie z nich wyleczyc. 90 -Chce pan go teraz zobaczyc? - zapytal doktor Ferris.Szeryf Grierson kiwnal glowa. Doktor otworzyl drzwi i wszedl razem z szeryfem do izolatki. Okna byly zamkniete, zeby utrzymac wysoka temperature; w nozdrza uderzyl ich od razu smrod tajacego ciala. Pastorem zajmowaly sie dwie pielegniarki: jedna owijala jego rece i nogi nagrzanymi szpitalnymi recznikami, druga obmywala spuchnieta, poczerniala twarz. Obie mialy czerwone gumowe fartuchy i maski na twarzach. Grierson przycisnal dlon do ust. -Boze Wszechmogacy - powiedzial i glosno odkaszlnal. -Oczywiscie nie smierdzial tak bardzo, kiedy byl zimny - wyjasnil doktor Ferris. - Jesli bedzie jeszcze zyl, gdy skonczymy go odmrazac, natrzemy go mascia z kwasu bornego zmieszanego z olejkiem eukaliptusowym. To stlumi ten zapach. Szeryf Grierson podszedl do lozka. Dick Bracewaite mial zamkniete oczy i urywany, nieregularny oddech. Szeryf stal przez chwile, obserwujac go i wciaz przyciskajac dlon do ust i nosa. W ciagu siedemnastu lat, jakie przepracowal na stanowisku szeryfa hrabstwa Litchfield, widzial bardzo wiele zwlok. Widzial ludzi, ktorzy sie spalili, ludzi, ktorzy utoneli, i ludzi, ktorzy odstrzelili sobie dolna szczeke. Widzial rowniez ludzi, ktorzy zmarli z zimna: dzieci i wloczegow, ktorych zlapala sniezyca. Ale nigdy nie widzial kogos tak spuchnietego i poczernialego, kto wygladalby jak oprozniajacy sie powoli swinski pecherz. Niezaleznie od tego, w jaki sposob wielebny Dick Bracewaite doznal swych obrazen - w wyniku nieszczesliwego wypadku, samookaleczenia czy z reki kogos, kto chcial go zabic - jego cialo bylo juz martwe, choc wciaz jeszcze kolataly w nim resztki zycia. Martwa byla twarz, martwe rece i nogi - a jednak jakims cudem nadal oddychal. Szeryf zerknal na jedna, potem na druga siostre. Pierwsza miala porcelanowoblekitne oczy. -Moge z nim porozmawiac? - zapytal. -Prosze bardzo, jesli ma pan ochote. Ale on prawdopodobnie i tak nie odpowie. Szeryf z wahaniem odsunal dlon od twarzy. -Wielebny panie Bracewaite! - zawolal, jakby przywolywal niesmialego kota. - Wielebny panie Bracewaite! To ja, szeryf Grierson, Wally Grierson. Chcialbym z panem porozmawiac, jesli jest pan w pelni wladz umyslowych. 91 Dick Bracewaite otworzyl swoje male spuchniete oczka i przez chwile wpatrywal sie w szeryfa.-Order... - szepnal. -Co takiego? - zapytal szeryf. - Co pan powiedzial? Powiedzial pan "morderca", czy powiedzial pan "order"? Musze to wiedziec, panie Bracewaite! Ale Dick Bracewaite tracil juz przytomnosc. Jego piers unosila sie i opadala w spazmatycznym oddechu, ktory brzmial tak, jakby ktos skrobal galezia po tekturze. Odkaszlnal, pryskajac drobnymi kropelkami sliny. Odkaszlnal ponownie. A potem odkaszlnal po raz trzeci i umarl. Szeryf Grierson wyprostowal sie i spojrzal na siostry w chirurgicznych maskach. Ta z szeroko otwartymi porcelano woblekit-nymi oczyma zatrzepotala rzesami. -Na tym chyba koniec - powiedzial szeryf, podciagajac pasek. - Domyslam sie, ze przez tydzien albo dwa nie bedziemy mieli niedzielnych kazan. Nazajutrz rano, kiedy ulice Sherman wciaz wypelniala zlotawa sloneczna mgielka, szeryf Grierson zajechal z powrotem na plebanie swietego Michala. Zaparkowal przy pomalowanym na bialo ogrodzeniu, zadzwonil do frontowych drzwi i poczekal, az otworzy mu gospodyni wielebnego Bracewaite'a, drobna kobieta ze sztuczna szczeka i w czarnej peruce, wygladajacej, jakby zrobiono ja dla kogos znacznie wiekszego. Ubrana byla w szlafrok w kwiatki, a na jej pomarszczonej suchej twarzy malowala sie niechec. -Wally Grierson - powiedziala. - Czego chcesz? Dosyc juz mielismy klopotow. -Czesc, May - odparl szeryf Grierson. - Przyszedlem sie po prostu troche rozejrzec. Po gabinecie, kuchni. Niczego nie dotykalas, prawda? -Ten twoj bezczelny zastepca, ten z pryszczami na gebie, powiedzial, zebym nic nie ruszala, wiec nie ruszalam. -Dziekuje, May. Wszedl do przedpokoju, zdjal kapelusz i rozejrzal sie dookola. -Kuchnia jest tam - powiedziala opryskliwie May i szurajac nogami ruszyla przodem. - Rozgosc sie - mruknela, otwierajac drzwi. -Jestes pewna, ze niczego nie dotykalas? - zapytal ponownie szeryf. 92 -Dotknac czegos? Chyba zartujesz. Sadzisz, ze narazalabym sie na gniew Wally'ego Griersona, rocznik dwadziescia piec? Mistrza w jedzeniu pierozkow przez dwa lata z rzedu?-Dosyc tego, May - upomnial ja szeryf. - Jestesmy w domu Bozym. -Masz chyba na mysli, ze jestesmy w domu Bog wie czego. Odeszla, szurajac nogami i zostawiajac go samego w kuchni, gdzie Elizabeth Buchanan znalazla dogorywajacego Dicka Bracewaite^. Grierson stal przez chwile, wpatrujac sie w sosnowy stol i kredens, na ktorym staly sloje z cukrem, sola i kawa Sanka oraz opakowania platkow Nunso Dehydrated i Flako Pie Crust. W powietrzu krazyla mucha. Elektryczny zegar na scianie zatrzymal sie na godzinie piatej zero siedem. Szeryf obejrzal kuchnie juz wczoraj, kiedy dostal wezwanie, ale nie znalazl niczego, co wyjasnialoby, w jaki sposob Dick Bracewaite nabawil sie swoich odmrozen. Niczego z wyjatkiem samego Dicka Bracewaite'a - poczernialego i rozdygotanego, na przemian tracacego i odzyskujacego przytomnosc. Przeszedl sie po kuchni, marszczac brwi, rozgladajac sie i dotykajac roznych przedmiotow. Na gornych polkach kredensu staly ustawione w rzedach porcelanowe kubeczki, filizanki, spodeczki i talerzyki, a pod nimi miedziane rondle. Ale wszystkie rondle byly zepchniete na jedna strone, podobnie jak metalowa cukiernica i cynowa puszka na herbate na polce nizej. Szeryf Grierson podszedl do kredensu i pootwieral kolejno wszystkie szuflady. W kazdej z nich wszystkie sztucce i przybory kuchenne byly po lewej stronie. Przygladal im sie przez dluzsza chwile, a potem ponownie spojrzal na zegar. Ostatnim razem widzial cos podobnego, kiedy w dom Dixonow w Gaylordsville uderzyl piorun. Wszystkie metalowe przedmioty lezaly w salonie, w ktory trafil piorun, stanely tez wszystkie zegary. Przyczyna tego byla potezna fala energii magnetycznej. Ale tam jej zrodlem byl piorun. Co moglo spowodowac potezne wyladowanie energii magnetycznej w kuchni Dicka Bracewaite'a? Wyszedl z kuchni i skierowal sie do gabinetu. Robilo sie coraz cieplej i slyszal cwierkajace w galeziach dzwonce. Podniosl plik kartek z niedzielnym kazaniem Dicka Bracewaite'a i przeczytal pare linijek. Milcz albo powiedz cos, co jest lepsze od milczenia. Wielebny Bracewaite z pewnoscia nie powie juz teraz ani slowa, 93 pomyslal. Przyjrzal sie zdjeciu Dicka jako studenta teologii i reprodukcji "Zuzanny i starcow". Troche smiale jak na pastora, ale duchowny nie moze sobie przeciez zawiesic na scianie obrazka Betty Grabie.Otworzyl srodkowa szuflade biurka. Normalna zawartosc: piora, atrament, spinacze do papieru, maly srebrny krucyfiks na lancuszku i oprozniona do polowy rolka mietowych dropsow. Sprawdzil jedna po drugiej boczne szuflady, ale nie znalazl niczego poza starannie poukladanymi kopertami, papierem do notatek i kalendarzem ekumenicznym na rok 1942. Najnizsza szuflada byla zamknieta. Przez chwile probowal ja bezskutecznie wysunac, a potem rozejrzal sie za kluczem. Jedna z tajemnic, ktore otaczaly smierc Dicka Bracewaite'a (oprocz pytania, w jaki sposob nabawil sie odmrozen), byl fakt znikniecia calej jego odziezy i rzeczy osobistych, takich jak kluczyki czy portfel. Znaleziono go kompletnie nagiego, nawet bez zegarka. To moglo potwierdzac teorie doktora Ferrisa o porwaniu i swiadczyc, ze Dicka Bracewaite'a zawieziono do New Milford albo innej miejscowosci, gdzie znajdowala sie chlodnia. Sprawcy mogli go rozebrac, zamrozic, a potem odwiezc z powrotem i pozostawic na podlodze jego wlasnej kuchni. Dobra teoria, tyle tylko, ze nie zgadzal sie czas. Zbyt wiele osob widzialo Dicka Bracewaite'a niedlugo przedtem, zanim Lizzie Buchanan go znalazla. Inna teoria: w jakis sposob udalo im sie zamrozic wielebnego na plebanii, a potem zabrali ze soba jego ubranie. Tutaj jedynym klopotem byl brak widocznego motywu i mozliwosci przeprowadzenia calej operacji. Szeryf Grierson przeszukal caly gabinet, probujac odszukac klucz do szuflady. W koncu wyjal swoj scyzoryk i otworzyl najwieksze ostrze. Nasluchiwal przez chwile, zeby upewnic sie, czy gospodyni nie kreci sie w poblizu, a potem przykucnal przy biurku i wbil ostrze w biurko, tuz nad szuflada. Nie byl ekspertem od wylamywania zamkow, ale brak doswiadczenia nadrabial sila. Ostrze podwazylo zasuwke, rozlegl sie ostry trzask i szuflada byla otwarta. Wewnatrz znalazl zaopatrzona w mosiezny zatrzask czarna teczke z cielecej skory. Ona rowniez byla zamknieta, jednak wylamanie zamku wymagalo tylko jednego obrotu scyzoryka. Grierson wprostowal sie i wysypal zawartosc teczki na biurko Dicka Bracewaite'a. -Rany boskie... - szepnal, rozkladajac papiery. 94 Rzadko kiedy przeklinal i az po dzis dzien nigdy nie bluznil. Nigdy jednak nie zdarzylo mu sie ogladac czegos podobnego - czegos, co tak by nim wstrzasnelo i jednoczesnie tak zafascynowalo. Z obrzydzenia zaburczalo mu glosno w brzuchu.Teczka zawierala liczne czarno-biale fotografie i rysunki. Bylo tam kilka wiejskich pejzazy z Connecticut oraz rysunek stojacego w centrum New Milford kosciola Chrystusa Krola, pozostale ilustracje przedstawialy jednak wylacznie nagie i polnagie dzieci - w wiekszosci dziewczynki, ale takze kilku ladnych chlopcow. Na bladych i perlowoszarych fotografiach dzieci wygladaly jak widziane przez mgle - piekne, lecz ustawione w wyuzdanych pozach. Rysunki wykonane byly w wiekszosci ochrowymi pastelami i bardzo miekkim olowkiem, ze starannie i lubieznie dopracowanymi szczegolami. Dzieci mialy na pol przymkniete, rozmarzone oczy i usmiechaly sie uwodzicielsko, jakby podobalo im sie to, co robil z nimi Dick Bracewaite. Najbardziej szokujace bylo jednak to, ze szeryf Grierson poznal na zdjeciach co najmniej piecioro z nich: Janie McReady, Jim-my'ego Phillipsa, Sue-Ann Messenger, Poily Womack i Laure Buchanan. Przygladal sie zdjeciom przez bardzo dluga chwile. Wstret i szok ustapily i na ich miejscu pojawila sie dlawiaca w gardle wscieklosc - wscieklosc na Dicka Bracewaite'a, ktory uzywal dzieci do zaspokajania swoich odrazajacych zadzy - i wscieklosc na samego siebie, ze on, szeryf Grierson, wczesniej tego nie odkryl, ze go nie powstrzymal i nie ochronil mieszkancow Sherman przed tym, przed czym mial obowiazek ich chronic. Wzial gleboki oddech, zeby sie uspokoic, a potem zlozyl zdjecia i wsunal je z powrotem do czarnej teczki. Dowod rzeczowy numer jeden. Ale czul sie niemal tak, jakby pozwolil uciec sprawcy. Niezaleznie od tego, kto zabil Dicka Bracewaite'a i jak udalo mu sie to zrobic, zabojca wyswiadczyl spolecznosci Sherman wielka przysluge. W progu pojawila sie May. -Co z toba, Wally? - zapytala, wlepiajac w niego oczy. - Chcesz lemoniady? Wygladasz, jakby zrobilo ci sie niedobrze. -Zgadza sie, chce mi sie rzygac, ale watpie, czy pomoze mi lemoniada. -W takim razie powinienes zglosic sie do doktora Ferrisa. Szeryf zignorowal te dobra rade. 95 -Powiedz mi, May, jak odnosil sie wielebny Bracewaite do dzieci? - zapytal.-Do dzieci? Uwielbial je. Wiesz, co mi zawsze powtarzal? Czlowiek, ktory ma dzieci, nie potrzebuje aniolow. Szeryf Grierson wetknal czarna teczke pod pache. -Teraz bedzie musial sie obyc bez jednych i drugich - stwierdzil. May zrobila zdziwiona mine. Grierson polozyl jej dlon na ramieniu i usmiechnal sie niewesolo. -Tam, dokad poszedl wielebny Bracewaite, z cala pewnoscia nie bedzie aniolow - powiedzial. ROZDZIAL VII Ciotka Beverley przyjechala w sobote rano w letnim deszczu, ktory zamienil w roztopione zloto podjazd przed domem. Z Nowego Jorku przywiozl ja facet z wielkim nosem, ubrany w krzykliwy garnitur w brazowa krate i zolte kamasze.Powiedzial, ze nazywa sie Moe i organizuje mecze baseballu dla zolnierzy. Przez caly czas przesuwal w ustach nie zapalone cygaro i prawie nie sposob bylo zrozumiec, co mowil. Ciotka Beverley twierdzila, ze Moe ma pieniedzy jak lodu. Atmosfera w domu byla napieta i dziwna, pod pewnymi wzgledami gorsza nawet niz po smierci Peggy. Odkad szeryf Grierson przyszedl we wtorek wieczor pomowic z ojcem, a potem z Laura i Elizabeth, trudno im bylo ze soba rozmawiac, tak okropne bylo to, co sie zdarzylo. Jak mozna gawedzic beztrosko o koniach, lunchu albo o spotkaniu z kolezankami u Endicotta, kiedy mysli sie tylko o jednym: o wlasnej siostrze lub wlasnej corce, rozebranej do naga, obmacywanej i fotografowanej albo nawet robiacej to z wielebnym Bracewaite'em? Twarz ojca byla sciagnieta bolem. Wrocil wczesniej z Nowego Jorku i krazyl przez caly dzien wokol biurka, czekajac na telefon w sprawie dziadka. Rozmawial z Laura bardzo dlugo, ponad godzine, za zamknietymi drzwiami, i kiedy Laura wyszla w koncu z gabinetu, jej oczy byly czerwone i mokre od lez. Na gorze, w sypialni, powiedziala Elizabeth, ze ojciec wcale na nia nie krzyczal. Mowil tylko, ze czuje sie gleboko zraniony tym, ze nie znalazla w sobie dosc sily, zeby powiedziec mu, co robil z nia Dick Bracewaite. Dlaczego mu nie zaufala? Czy kiedykolwiek 7 - Zjawa 97 przedtem ja zawiodl? I dlaczego, na Boga, ktos inny zdolal dopasc Dicka Bracewaite'a, zanim on sam mial szanse sie na nim zemscic?Kazal im obu przysiac, ze nie powiedza ani slowa mamie. Mama z kazdym dniem czula sie coraz lepiej: nie chcieli, zeby znowu cos wytracilo ja z rownowagi, nie teraz. Elizabeth stala przy lozku i obserwowala Laure, ktora opowiadala o rozmowie z ojcem, pociagajac nosem i obracajac w palcach fredzle narzuty. -Nie jest ci wcale przykro, prawda? - zapytala po chwili. Laura poslala je zadziorne spojrzenie. -O czym ty mowisz? Dlaczego ma mi byc przykro? -Nie jest ci przykro z powodu tego, co sie stalo. Podobalo ci sie to. -Nie badz taka okropna - zaprotestowala Laura, po czym uniosla narzute, schowala w niej twarz i przez chwile usilowala udawac szlochanie. Zaraz potem jednak odchylila troche narzute, pokazujac jedno blekitne oko i rabek usmiechu. -Podobalo ci sie to - szepnela ogarnieta groza Elizabeth. - Naprawde ci sie to podobalo! Ale teraz przyjechala ciotka Beverley, zeby na jakis czas zabrac Laure, wywiezc ja jak najdalej z Sherman, gdzie otaczala ja atmosfera skandalu i dezaprobaty, a przede wszystkim jak najdalej od mezczyzn. Seamus otworzyl frontowe drzwi i odebral od niej parasolke, a ciotka weszla do hallu, sciagajac z dloni bezowe letnie rekawiczki i rozgladajac sie wladczym wzrokiem dookola. Ubrana byla w bezowy zakiet, bezowa bluzke w grochy i bezowy kapelusz, ktory wygladal jak pokrywka wazy na zupe. Elizabeth nie widziala jej od czasu pogrzebu Peggy. Ciotka Beverley wydala jej sie jeszcze bardziej woskowa i stara, mimo ze jej wlosy mialy teraz kolor ognistej czerwieni. Seamus sumiennie strzasnal parasolke, opryskujac jej nogi. -Dziekuje ci bardzo - oznajmila z przekasem. -Mankiety i plaszcze - odparl usmiechajac sie. Moe strzepnal deszcz z rekawow. -To alpaka, kurczy sie od wilgoci - wyjasnil. -Czy to nie najbardziej krzykliwy garnitur, jaki kiedykolwiek widzieliscie? - zauwazyla ciotka, przechodzac przez hali i wyjmujac papierosnice. - Jest tak krzykliwy, ze nie daje ludziom spac po nocach. -Jak sie miewasz, Beverley? - zapytal ojciec, podajac jej reke. 98 -Przypuszczam, ze lepiej niz ty - odparla ciotka.-Zostaniecie na lunch? Pani Patrick udalo sie zdobyc korn-walijskie kurczaki. -To bardzo milo z waszej strony, ale w drodze powrotnej zatrzymamy sie jeszcze prawdopodobnie w Danbury, a Moe musi zdazyc na swoj mecz. -Giganci graja dzisiaj z Phillisami - powiedzial Moe - i obie druzyny sa tak zle, ze watpie, czy wygra ktorakolwiek z nich. -Phillisi Fujary - wtracila Laura. Moe przyjrzal sie jej, przerzucajac szybko cygaro z jednego kacika ust w drugi. -Oto dziewczyna, ktora zna sie na rzeczy - oznajmil. - Phillisi Fujary, zgadza sie. Sciagneli z emerytury tego dupka, Jimmiego Foxa, i jaki mamy rezultat? Totalna kleska. Ojciec polozyl Laurze dlon na ramieniu. -Kochanie... juz sie spakowalas? Ciocia Beverley musi niedlugo wracac do Nowego Jorku. -Wydaje mi sie, ze mamy wystarczajaco duzo czasu na jakiegos drinka - powiedziala ciotka. - Gdzie jest twoja urocza zona? Myslalam, ze juz wraca do zdrowia. -Margaret odpoczywa - odparl ojciec. - Dochodzi oczywiscie do zdrowia, ale nie odbywa sie to tak latwo. Dlatego nie chce, zeby sie o czymkolwiek dowiedziala. Powiedzialem jej po prostu, ze Laurze zaproponowano zdjecia probne do jakiejs malej rolki. I jest tym naturalnie bardzo podekscytowana. Moe podal ognia ciotce Beverley i przytknal zapalke do wlasnego cygara, ale potem jakby sie rozmyslil. -Dokladnie rzecz biorac - powiedziala ciotka - mamy szanse na prawdziwe zdjecia probne. Robert Lowenstein robi akurat film o froncie wewnetrznym. Jaki jest jego tytul, Moe? -Stare plotki na temat szarlotki... cos w tym rodzaju. -O, wlasnie. "Szarlotkowy patrol". To film o wypelniajacych swoj patriotyczny obowiazek zonach i corkach. Potrzebuja malych ladnych blondyneczek, takich jak ty, Lauro. Ojciec skrzywil sie. -Beverley... wiesz chyba, dlaczego chcemy, zebys zaopiekowala sie Laura, prawda? Chce, zeby trzymala sie od tego wszystkiego z daleka. Chce, zeby dojrzewala w spokojnej, normalnej atmosferze i o scisle wyznaczonej porze kladla sie do lozka. -Ma pan racje - oswiadczyl z entuzjazmem Moe. - To jest 99 dokladnie to, czego mi trzeba. O scisle wyznaczonej porze klasc sie do lozka.Odwrocil sie do ciotki i poruszyl brwiami jak Groucho Mara. -Zamknij sie, Moe, na litosc boska - skarcila go Beverley. Kiedy przeszli do salonu,- Moe przez dluzsza chwile krazyl po pokoju, podziwiajac stary kominek i wychodzace na ogrod wysokie kolonialne okna. Ciotka zajela najwiekszy, najwazniejszy fotel i zazadala whiskey. Moe oznajmil, ze ma wrzod zoladka i prowadzi, w zwiazku z czym zadowoli sie dzinem. Czystym, bez lodu i oliwki. Ojciec pozwolil Elizabeth wypic maly kieliszek wisniowki. Na stole stal talerzyk z orzechami i Moe zaczal je wrzucac do ust, jakby nie jadl od trzech dni. Laura usiadla z dala od doroslych na parapecie wyscielonym splowialym brokatem. Zalozyla dzis swoja najskromniejsza sukienke: z prostej niebieskiej bawelny, z marynarskim kolnierzem. Ze zlotymi lokami, rozswietlonymi przeswitujacym przez deszcz sloncem, wydawala sie wcieleniem czystej niewinnosci. Dlatego oczywiscie tak bardzo pociagala Dicka Bracewaite'a. Elizabeth probowala wlaczyc sie w rozmowe doroslych, ale oprocz jednego momentu, kiedy ciotka Beverley zapytala, czy wciaz tak bardzo pasjonuje sie konmi i czy nie myslala przypadkiem, zeby napisac na ten temat scenariusz, nie miala wiele okazji, zeby sie odezwac. Wyczuwala rowniez, ze ojciec chce porozmawiac z ciotka na osobnosci. -Moze poszukacie mamy, dziewczynki - powiedzial w koncu. - Zobaczcie, czy nie potrzebuje jakiejs pomocy. Pobiegly na gore, do sypialni mamy. Ale mamy wcale tam nie bylo. Lozko nie bylo poslane, jakby dopiero co wstala, a na toaletce lezaly grzebienie, szminki i otwarty puder. Poduszeczka od pudru spadla na dywan, ale mama najwyrazniej nie troszczyla sie, zeby ja podniesc. Zostawila takze w popielniczce zapalonego papierosa. -Moze musiala pojsc szybko do lazienki? - zasugerowala Laura. -Moze. Mnie tez popedzilo po tym gulaszu wczoraj wieczorem. Ale kiedy odwracaly sie, zeby wyjsc z sypialni, Elizabeth zobaczyla na trawniku przed domem cos bialego, co natychmiast zniknelo jej z oczu. Podbiegla do okna i zdazyla zobaczyc matke, ktora maszerowala szybko podjazdem, w dlugiej bialej nocnej koszuli, z biala parasolka w reku. -To mama! - krzyknela Laura. - I nie jest nawet ubrana! 100 Dziewczynki popedzily na dol do salonu. Ojciec i ciotka Bever-ley szeptali cos, pochylajac ku sobie glowy, a Moe spacerowal po pokoju bilardowym, smarujac kreda kij.-Tato! Mama wybiegla z domu w nocnej koszuli! -O Boze - jeknal ojciec. Zdjal okulary i pobiegl za nimi. Do salonu wchodzil wlasnie Seamus, niosac tace z mrozona herbata. Na ich widok o malo jej nie upuscil. -Gdzie jest przyjaciel? - zapytal spanikowany. - Ze co? - zdziwil sie Moe. Wybiegli na dwor. Deszcz prawie natychmiast przemoczyl ich do suchej nitki. Slonce swiecilo tak jasno, ze z poczatku nie mogli sie zorientowac, dokad poszla mama. Ale potem Elizabeth zobaczyla migajacy cien na rogu Oak Street. -Popatrzcie! Tam jest! - zawolala i wszyscy puscili sie w pogon. Elizabeth w pospiechu ocierala z oczu krople deszczu, modlac sie, zeby udalo im sie dogonic mame, zanim ktokolwiek zauwazy jej eskapade. Dosc juz miala wypowiadanych protekcjonalnym tonem wyrazow wspolczucia i choc udawala glucha, slyszala wszystkie rozlegajace sie wokol niej szepty. "Widzicie ja? Jej matka ma wariackie papiery". Nie musieli jednak biec az do Oak Street. Po lewej stronie, tuz przed skrzyzowaniem, grunt opadal lekko w dol. Bieglo tedy koryto potoku, ktorym zima plynela waska blotnista struga i ktore w lecie zupelnie wysychalo. Tam wlasnie posrod zarosli i ostow stala Margaret Buchanan, obok lezacej na ziemi parasolki, z wlosami w straczkach i w przemoczonej nocnej koszuli, ktora przylepila sie do jej klatki piersiowej i wychudlych ud. Na jej twarzy malowal sie wyraz takiej udreki i rozpaczy, ze Elizabeth uciekla spojrzeniem w bok. Ojciec zeslizgnal sie na dol i objal mame ramieniem. -Chodz, kochanie, wracajmy do domu. Co cie u licha sklonilo, zeby tu przybiec? Mama zlapala ojca za rekaw i popatrzyla na niego, jakby to on byl umyslowo niezrownowazony. -Widzialam ja. To bylo zupelnie tak, jak powiedziala Lizzie. Widzialam ja na wlasne oczy. -Daj spokoj, kochanie. Przemarzniesz na smierc. -Nie mow do mnie "daj spokoj". Widzialam ja na wlasne oczy. Musi tu gdzies byc, gdzies niedaleko, skoro widziala ja Lizzie i ja. To byla ona, nie ma co do tego dwoch zdan. 101 -Ona, to znaczy kto? - zapytal ojciec.-Nie wiesz? To byla Peggy, moj Baczek. Peggy wrocila! Ojciec pochylil glowe i z czubka nosa kapnela mu kropla deszczu. -Przykro mi, kochanie. -Dlaczego ci jest przykro? - zapytala mama, zaciskajac w podnieceniu piesci. - Powinienes sie cieszyc, ze wrocila! Podobny do pokrywki kapelusz ciotki Beverley zaczal puchnac z jednej strony i wyraznie tracil fason. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli zabierzemy ja do domu - powiedziala. Ojciec spojrzal w gore i kiwnal glowa. -Zadzwonie po doktora. Moze nie sluza jej te nowe srodki uspokajajace. Mama zacisnela palce na jego rekawie i oderwala guzik. -Przestan mowic o mnie, jakby mnie tu wcale nie bylo! To nie ma nic wspolnego z moimi lekarstwami! Ona jest tutaj! Widzialam ja! Widzialam ja na wlasne oczy! Ojciec spojrzal na nia nic nie mowiac, z twarza wykrzywiona smutkiem, ale mama odwrocila sie gwaltownie i wskazala koryto potoku. -Ona tu jest! - krzyknela. - Widzialam ja! Dlaczego nie potrafisz mi uwierzyc? Elizabeth natezyla wzrok, wpatrujac sie w lsniace strugi deszczu. Przez ulamek sekundy wydawalo jej sie, ze widzi biala zamazana postac, biegnaca na tle teczy, ale to mogl byc tylko blysk rozszczepionego swiatla albo cos, co chciala zobaczyc, choc nie istnialo w rzeczywistosci. Potem jednak przyjrzala sie twarzy matki i nabrala przekonania, ze mama naprawde widziala mala dziewczynke, cala ubrana na bialo. Nie bylo co do tego zadnych watpliwosci. Mama odwzajemnila ze spokojem jej spojrzenie; wyraz jej twarzy nie mowil wcale: uwierzcie, ze nie jestem wariatka - nie musiala bowiem nikomu udowadniac, ze nia nie jest. Elizabeth zeszla na dol i wziela mame za reke. Jej dlon byla bardzo zimna. -Chodz, mamo - powiedziala. - Wracajmy do domu. Wszyscy wdrapali sie z powrotem na chodnik. Deszcz zaczai slabnac, jakby ktos zakrecal powoli ogrodowy zraszacz. Skrzypiac podeszwami ruszyli ulica, z ktorej zaczynala sie juz unosic para. -Twoj kapelusz zrobil sie bardzo dziwny - poinformowala Laura ciotke Beverley. 102 -Masz jeszcze cos do powiedzenia? - zapytala wscieklym tonem ciotka.Kiedy wracali ulica, Elizabeth zauwazyla, ze niektore z krzakow dziwnie blyszcza. Z poczatku myslala, ze to krople deszczu, ale kiedy dotknela dlonia jednego z nich, zorientowala sie, ze to lod. Spojrzala z niedowierzaniem na swoje palce, na ktorych rozpuszczaly sie niczym platki sniegu male krysztalki. Przesunela dlonia po kolejnym krzaku, a potem nastepnym i cala ja obsypaly malutkie drobiny lodu. Blyszczaly na jej rekawie i lsnily jak plewy w letnim sloncu. Lod w czerwcu. To jakies czary. Mama spojrzala na nia i Elizabeth dotknela dlonia kolejnego krzaka. -To lod, mamo. To lod. Mama poslala jej zmeczony czuly usmiech. Elizabeth byla przekonana, ze rozumie jego znaczenie. Wziela mame za reke i ruszyly obie do domu polaczone wspolna tajemnica i swiadomoscia, ze swiat nie sklada sie tylko z deszczu i slonecznego blasku: ze sklada sie rowniez z luster. Elizabeth usciskala Laure na pozegnanie. Ciotka Beverley czekala juz w samochodzie, a Moe spogladal co chwila na zegarek z niespokojnym wyrazem twarzy. -Bede do ciebie codziennie pisala - obiecala Elizabeth. - Nie szkodzi, jesli nie bedziesz codziennie odpisywac, ale przyslij troche pocztowek. Laura ki\\iiv'la glowa. Plakala tak mocno, ze nie mogla sie odezwac. W koncu ojciec polozyl jej reke na ramieniu. -Chodz, kochanie - powiedzial. - Pora jechac. - On tez wybieral sie w podroz, zeby odwiedzic dziadka w Nowym Jorku. Laura wsiadla do samochodu. -Poczekajcie! Prosze! - zawolala nagle Elizabeth. - Za sekunde wracam! Wbiegla do domu i wspiela sie po schodach. Wpadla do swojej sypialni, zabrala to, co chciala, spod poduszki i przeskakujac po dwa schodki zbiegla z powrotem na dol. Laura siedziala na tylnym siedzeniu z blada twarza i zaczerwienionymi oczyma. -Masz... - wysapala Elizabeth, podajac jej przez okno Pana Bunzuma. - On zawsze chcial pojechac do Hollywood. Mozesz go zabrac. 103 Laura wziela krolika i przytulila go do piersi.-Bedziesz sie nim opiekowac? - zapytala Elizabeth. -To krolik - powiedziala ciotka Beverley, odwracajac sie do tylu i wydmuchujac nozdrzami papierosowy dym. - Zabawi sie tam za wszystkie czasy. W Hollywood roi sie od kroliczkow. Moe zachichotal wulgarnie i Elizabeth uswiadomila sobie, ze po raz pierwszy w zyciu zrozumiala zart doroslych. Dala krok do tylu, czujac sie niesamowicie dorosla. Stala razem z mama i machala reka, kiedy samochod wyjezdzal na ulice. Slonce odbilo sie raz od jego tylnej szyby, a potem zniknal za drzewami. -No coz, Elizabeth - powiedziala mama. - Teraz zostalysmy same: tylko ty i ja. Elizabeth spojrzala na nia. Mama puscila do niej oko. Niedziela byla wilgotna, bezwietrzna i bardzo upalna. Koscielne dzwony brzmialy jak stukajace o siebie powoli wiadra z melasa. Mama i Elizabeth weszly do kosciola i uklekly w swojej lawce. Drzwi pozostawiono otwarte w daremnej probie ochlodzenia wnetrza, ale wszystkie panie wachlowaly sie rekawiczkami, a wszyscy panowie gotowali sie milczeniu w swoich niedzielnych garniturach. Nabozenstwo prowadzil wielebny Skinner, siwowlosy emerytowany pastor z Danbury z pomarszczona, malpia twarza. Poprosil, zeby cale zgromadzenie pomodlilo sie za dusze Dicka Bracewaite'a, i wyrazil nadzieje, ze Bog w swojej nieskonczonej lasce wybaczy mu jego grzechy. Niewiele osob powiedzialo na to "amen", a rodzice Janie McReady wstali i demonstracyjnie wyszli z kosciola. Odspiewali Lead Kindly Light i Nearer My God To Thee, a potem wielebny Skinner wyglosil dluzsze kazanie o balwochwalstwie. -"Sa jak straszak na polu ogorkowym, nie mowia, trzeba je nosic, bo nie moga chodzic! Pozarly Jakuba, zniszczyly go i zniszczyly jego niwe".* Elizabeth, ubrana w swoja bawelniana sukienke w zolte i biale paski, tak sztywno wykrochmalona, ze skrzypiala przy siadaniu, ssala dyskretnie landrynke i rozmyslala o stojacym na ogorkowym polu strachu na wroble. Wyobrazala sobie, jak drzemie w letnim Ksiega Jeremiasza 10,5; 10,25. 104 sloncu, a cale pole faluje w upale. Prawdopodobnie nie przeszkadza mu wcale, ze nie potrafi chodzic, przyjemnie jest bowiem drzemac na polu.A potem wyobrazila sobie wrone - wielka czarna wrone, trzepoczaca leniwie skrzydlami w cieplych pradach powietrza i krazaca bez przerwy nad ogorkowym polem. Wrona czeka, az strach zamknie oczy, ale on nie moze tego nigdy uczynic. Sama zapadala juz prawie w drzemke, kiedy zobaczyla nagle mijajaca otwarte drzwi kosciola drobna biala postac, tak jasna, ze jej ksztalt wydawal sie rozplywac w powietrzu. Przeszedl ja dreszcz podniecenia. Przez ulamek sekundy korcilo ja, zeby dotknac ramienia mamy i szepnac: Patrz! Ona tam jest! Ale nie miala pewnosci, ze to ta sama dziewczynka, i nie chciala niepotrzebnie ekscytowac mamy. Z drugiej strony, kto oprocz katolikow i zydow mogl spacerowac po ulicach podczas podniesienia? Nie sadzila, zeby w Sherman mieszkali jacys katolicy, a jedyni zydzi, ktorych znala, byli w srednim wieku. Obserwowala drzwi przez bardzo dlugi czas, ale dziewczynka juz sie nie pojawila. Elizabeth zacisnela w koncu mocno oczy i odmowila modlitwe za dusze Peggy, za zdrowie mamy i za siebie sama, cala ta historia z mufkami i ptakami nie miala bowiem dla niej zadnego znaczenia. Chciala tylko jednego: zeby jej siostra wrocila do domu. Po nabozenstwie ludzie wyszli z kosciola i zatrzymali sie na chwile, zeby poplotkowac. Prym wiodla jak zwykle pani Bro-gan - duza krzykliwa kobieta w obszernej krzykliwej sukni i olbrzymim kapeluszu z piorami. Elizabeth i Margaret musialy sie przecisnac obok niej. Doszly juz prawie do bramy, kiedy pani Brogan cmoknela glosno i odezwala sie z falszywym wspolczuciem: -Jak sobie radzisz z tymi wszystkimi klopotami, Margaret, moja droga? Mama zawahala sie. Elizabeth widziala, ze kusi ja, zeby nie zatrzymywac sie i udac, ze nic nie uslyszala. Ale mimo calej swojej choroby mama nigdy nie dawala sobie grac na nosie. Odwrocila sie i zmierzyla pania Brogan smialym wzrokiem. -Jakie klopoty ma pani na mysli, pani Brogan? - zapytala bardzo glosno. Pani Brogan obwisly jeszcze bardziej jej podwojne podbrodki. -Myslalam oczywiscie o Laurze. I o tym obrzydliwym panu Bracewaicie. Co za straszna historia. Straszna. Mowilam wlasnie, 105 jak tragiczne jest twoje zycie, moja droga, najpierw z Peggy, a teraz z Laura.Nie wiem, jak sobie dajesz rade, naprawde. To znaczy... wiem, ze sa chwile, kiedy nie dajesz sobie rady, ale w koncu wszystkim nam sie one zdarzaja. Mama dala dwa albo trzy kroki w strone pani Brogan. Kiedy sie odezwala, jej glos brzmial spokojnie i smiertelnie powaznie, tak jakby waz sunal szybko po usianym kamieniami zboczu. -Musi pani wiedziec, ze wszystkie moje corki zyja, pani Brogan. Wszystkie. I wszystkie maja sie bardzo dobrze. Pani Brogan przez dluzszy czas wpatrywala sie w mame. Pod woalka niedzielnego kapelusza wyraznie drgala jej dolna szczeka. -Nie chcialam cie dotknac, Margaret - powiedziala w koncu. -Nie czuje sie w najmniejszym stopniu dotknieta, pani Brogan - odparla mama. Wrocily do domu w plynnym upale, trzymajac sie za rece, jedna biala rekawiczka w drugiej. Bywaly chwile, kiedy Elizabeth uwazala mame za jedna z najladniejszych, najbardziej stanowczych kobiet na calym swiecie; to samo czula wlasnie teraz. -Naprawde w to wierzysz? - zapytala. -Naprawde wierze w co, kwiatuszku? -Naprawde wierzysz, ze Peggy jest wciaz w jakis sposob zywa? -Tak, teraz w to wierze. Jestem tego pewna. -Nie wyglada tak samo. Jest starsza. Mama potrzasnela glowa. -Nie wydaje mi sie, zeby to mialo jakies znaczenie. To ona, niezaleznie od tego, w jakim jest wieku i jak wyglada. -Ale skad mozemy wiedziec na pewno? -Ja wiem na pewno. Jestem jej matka. -Ale... -Ale co? Chcesz powiedziec, ze moge byc jej matka, ale jestem chora psychicznie? Nie jestem chora psychicznie i nigdy nie bylam. Wpadlam po prostu w rozpacz po smierci twojej siostry. Byc moze rozpacz jest rodzajem choroby psychicznej. Nie jestem jednak az tak zrozpaczona, zeby nie poznac wlasnego dziecka, kiedy mnie odwiedza. Boze, oddalam przeciez wszystko dla moich dzieci, moja kariere sceniczna, moja kariere filmowa. Caly swiat mogl lezec rozkraczony u moich stop. Wiec nie mow mi, ze nie zdolalabym poznac wlasnego dziecka, kiedy przychodzi do mnie z wizyta. Zbyt duzo w zyciu poswiecilam. 106 Przeciely ulice i podeszly do domu. Blask slonca byl tak intensywny, ze wszystko zdawalo sie Elizabeth bardziej jaskrawe i przesycone zywszymi kolorami niz w rzeczywistosci. Barwy Czarodzieja z Oz: chromowa zolc, szmaragdowa zielen i wspaniala czerwien.-Rozkraczony? - zapytala nagle, kiedy byly juz blisko drzwi. Na krotka chwile zapadla miedzy nimi cisza, a potem obie wybuchnely smiechem. Kiedy Seamus otworzyl drzwi, smialy sie do rozpuku, opierajac o balustrade werandy, bezradne jak strachy na wroble. Tej nocy Margaret Buchanan otworzyla oczy i dlugo wpatrywala sie w sufit. Cos przerwalo jej sen, ale nie wiedziala co. Wieczorem otworzyla szeroko okno, noc byla jednak tak goraca i bezwietrzna, ze miala wrazenie, iz sie roztapia, doslownie roztapia i ze rano pozostanie po niej na poscieli tylko tlusta rozowa plama wosku, jej nocna koszula i wlosy. Na dworze absurdalnie glosno cykaly i swiergotaly swierszcze, ale nie bylo w ogole wiatru, nawet najmniejszego powiewu. Zadnych samochodow, zadnych przelatujacych w oddali samolotow, zadnych powracajacych krokow. Usiadla na lozku i otarla przescieradlem spocone czolo. Przez chwile nasluchiwala, czujac plynacy po plecach pot, ale slyszala tylko bezustanne glosne czirp-czirp-czirp-czirp i skrzypienie wlasnego wypchanego konskim wlosiem materaca. Wstala z lozka i podeszla do okna. Ksiezyc nie wzeszedl jeszcze i na dworze panowala absolutna ciemnosc. Mimo to stala wytezajac wzrok, tak jakby spodziewala sie zobaczyc spacerujaca po trawniku przed domem dziewczeca postac w bieli. Dotknela okiennej ramy i poczula pod palcami nierowna warstwe farby. Dotknela firanki i poczula wyszyte na niej wzory kwiatow i koszy. Ostatnio czesto dotykala normalnych rzeczy, zeby upewnic sie, ze sama jest tez normalna i ze jej zycie nie rozgrywa sie wsrod jakichs ustawionych przez Monty'ego Woolleya scenicznych dekoracji. Wrocila do lozka i poszukala reka papierosnicy. Otworzyla ja, wyjela papierosa, znalazla zapalniczke i juz miala zamiar ja zapalic, kiedy wydalo jej sie, ze slyszy czyjs smiech na korytarzu przylegajacym do sypialni. Wysoki dziewczecy chichot. To Lizzie, wciaz smieje sie z tego "rozkraczonego" swiata, pomyslala w pierwszej chwili. Ale potem rozlegl sie kolejny 107 chichot, i to nie byla Lizzie. To na pewno nie byla Lizzie. Smiech byl zbyt dziecinny, dobywal sie z glebi gardla, tak smieja sie male dzieci. Piecioletnie dzieci, takie jak Peggy.Obmacujac galki lozka, zeby nie wpasc na nie i nie potluc sie, podeszla do drzwi, otworzyla je i wyjrzala na zewnatrz. Na korytarzu bylo cicho i ciemno jak na koncu swiata. Kompletna, pochlaniajaca wszystko czern. Margaret zacisnela mocno oczy, zeby natezyc jeszcze bardziej sluch. Ale slyszala tylko skrzypienie rozgrzanego domu, bicie wlasnego serca i cykanie swierszczy. Zaczynam miec zwidy, pomyslala. Odkad Lizzie powiedziala mi, ze Peggy zyje, zaczynam miec zwidy. Ta mala dziewczynka, ktora stala wczoraj w deszczu, usmiechajac sie do mnie, nie mogla byc prawdziwa. Byla tylko poboznym zyczeniem. Jesli to byla naprawde Peggy, dlaczego uciekla? Peggy przybieglaby do mnie i usciskala, cala w chichotach i lokach. Nie wyciagnelaby mnie na deszcz, zebym zrobila z siebie taka idiotke. Otworzyla oczy. Na korytarzu wciaz bylo cicho i ciemno. No tak. To wszystko moja wyobraznia. Kolejna z rzeczy, ktorych zawsze pragnelam i nigdy nie moglam zdobyc - tak jak sen o wspanialej karierze na Broadwayu i o tlumach, ktore niosa mnie na rekach po Times Sauare, podczas gdy na niebie pojawia sie szary niczym katzenjammer brzask, i nawet smieciarze odstawiaja swoje wiadra i bija brawo. Kiedy spojrzala z powrotem w glab pokoju, dziewczynka w bieli stala przy oknie - calkowicie nieruchoma i milczaca. Nie widziala jej twarzy, ale pierwsze blade promienie ksiezyca oswietlily jej sukienke i wlosy, ktore zalsnily jak srebrzysta aureola. Margaret ogarnal chlod. Skrzyzowala rece na piersiach i poczula, jak twardnieja jej sutki i dostaje gesiej skorki. Chciala cos powiedziec, ale miala wrazenie, ze zamarzly jej wargi. Wierzyla mocno, ze Peggy udalo sie do niej wrocic w innej postaci - ale teraz, kiedy stala naprzeciw tej milczacej srebrzystowlosej dziewczynki, cala ta wiara ulotnila sie i czula tylko zimne macki strachu. W gruncie rzeczy Peggy byla przeciez martwa. Peggy utonela. Jak mogla powrocic, nawet w innym ciele? - Czego chcesz? - zapytala szeptem. Dziewczynka nie odpowiedziala ani sie nie poruszyla. Ksiezyc wzniosl sie troche wyzej i wyszyte na firance kwiaty i kosze odbily sie na jej policzku, przypominajac skomplikowany tatuaz. Mar108 garet widziala jej oczy, ktore lsnily nieruchomo, bez jednego mrugniecia. -Czego chcesz? - powtorzyla. Obawiala sie, ze zaraz zemdleje ze strachu. Na ciemnosc nakladala sie kolejna ciemnosc; na gwiazdy kolejne gwiazdy. - Czego chcesz? Czy jestes prawdziwa? Wtedy dziewczynka przemowila. Jej glos byl wysoki i czysty, a mimo to dziwny: akcent kazdego slowa polozony byl na ostatniej sylabie, tak jakby puszczono od tylu tasme. -Przyszlam cie zobaczyc, mamo. Margaret zaslonila dlonia usta. Do oczu naplynely jej slone lzy. W koncu udalo jej sie cofnac reke. -Peggy? To ty, Baczku? To ty? -Przyszlam cie zobaczyc, mamo - powtorzyla dziewczynka. Margaret zdolala dac jeden krok do przodu i zlapala za porecz lozka. -To naprawde ty, Peggy? - zapytala. - Prosze, nie probuj mnie oszukac. Nie znioslabym, gdyby to byla jakas sztuczka. -Przyszlam cie zobaczyc, mamo. Margaret utkwila w niej wzrok. -Jestes lalka? Tym tylko jestes? Czym jestes? Powiedz mi, czym jestes. Przerazasz mnie! Uklekla na dywanie, lkajac tak zalosnie, ze rozbolalo ja w piersi i nie mogla wymowic ani slowa. Mala dziewczynka odeszla od okna i stanela bardzo blisko niej - tak blisko, ze Margaret slyszala szelest tafty, z ktorej uszyta byla jej biala sukienka, i czula zapach - ale czego? Z poczatku myslala, ze to zapach pogrzebu, zapach zwiedlych kwiatow, ten sam, ktory unosil sie w domu trzy dni po pogrzebie Peggy, kiedy wszystkie szklarniowe roze i orchidee zaczely opadac i marniec. Byl podobny, ale troche inny. To byl zapach zwiedlych kwiatow z przebieralni w El Morocco, w poniedzialkowy ranek, kiedy wracalo sie do pracy. Won zwiedlych kwiatow zmieszana z dymem cygar, kwasnymi perfumami Isabey i praniem z calego weekendu. Byla to won nieprzyjemna, lecz zarazem podniecajaca. Przedes-tylowana w jeden zapach zmarnowana kariera. Margaret uniosla glowe. Dziewczynka byla bardzo blada, ale caly czas sie usmiechala. Jej twarz wygladala, jakby pokryto ja gruba warstwa scenicznego pudru. -Przyszlam cie zobaczyc, mamo - powtorzyla, chociaz jej usta w ogole sie nie poruszyly. Margaret otarla palcami oczy. 109 -To naprawde ty, Peggy? Czy moze ochodze od zmyslow? Prosze, powiedz mi, czy to naprawde ty. Dziewczynka zachichotala.-Musisz powiedziec... musisz powiedziec to... czego pragniesz najbardziej... najbardziej pod sloncem... -Kochanie, ty wiesz, czego pragne. Chce, zebysmy znowu byly wszystkie razem. Chce trzymac cie w ramionach. Nigdy nie chcialam cie stracic. Tak mi zal, ze cie stracilam. Naprawde tak mi zal. - Po twarzy Margaret plynely teraz lzy i kapaly na jej nocna koszule. - Och, Peggy, nie wiesz, jak bardzo mi ciebie brakuje, nigdy sie tego nie dowiesz. Dziewczynka przysunela sie do Margaret i pogladzila ja po wlosach. Margaret nie czula wlasciwie jej palcow, wiedziala jednak, ze jej wlosy podnosza sie przy kazdym dotknieciu, jakby byly naladowane statyczna elektrycznoscia. Bylo jej bardzo zimno: nie mogla powstrzymac drzenia. Oddalaby wszystko, zeby moc otulic sie kocem albo wlozyc szlafrok. A przeciez zaledwie przed kilkoma minutami w sypialni bylo tak goraco, ze myslala, iz sie udusi - miala wrazenie, ze siedzi z owinieta goracymi recznikami glowa u fryzjera. -Mozesz miec, czego zapragniesz - szepnela dziewczynka. -Co? - zapytala Margaret. -Mozesz miec wszystko, czego zapragniesz. Musisz tylko pojsc za mna. Margaret odchylila sie do tylu, nie spuszczajac z niej wzroku. Kilka razy w zyciu bala sie juz nie na zarty. Kiedys jeden z jej adoratorow upil sie w sztok, zaczai na nia wrzeszczec, uderzyl ja i naprawde bala sie, ze umrze. Ale tej nocy - gdy stanela twarza w twarz z blada zjawa Peggy - ogarnal ja tak paralizujacy strach, ze nie mogla sie poruszyc, odezwac ani w ogole niczego zrobic - mogla tylko kleczec dalej na tym dywanie i czekac, az caly swiat obroci sie pod nia, czekac, az minie ten moment. ROZDZIAL VIII Elizabeth uslyszala trzasniecie kuchennych drzwi. Nie miala pojecia, jak je uslyszala i skad domyslila sie, co sie dzieje, aje juz chwile potem siedziala na brzegu lozka i szukala pantofli. Sciagnela z haczyka na drzwiach swoj rozowy szlafrok i szybko go narzucila. Kiedy wyjrzala na korytarz, zdazyla zobaczyc mame, ktora zbiegala na bosaka na dol, ubrana tylko w nocna koszule.-Mamo! - zawolala przestraszona. - Dokad idziesz, mamo? Mama nie odpowiadala. Elizabeth slyszala, jak przebiega przez salon, plaskajac bosymi stopami po parkiecie. Natychmiast puscila sie za nia w pogon. Dzialo sie cos bardzo zlego, wiedziala to. Drzwi do sypialni mamy byly wciaz uchylone i w powietrzu unosil sie zapach elektrycznosci. Zbiegajac po schodach uslyszala brzek zdejmowanego lancucha i zgrzyt zasuwy przy frontowych drzwiach. Kiedy znalazla sie w sieni, drzwi byly otwarte. Wyskoczyla na werande i zobaczyla, jak mama obiega dom, kierujac sie w strone basenu. -Mamo! - krzyknela. Naprawde sie teraz bala. - Mamo, wracaj! Zastanawiala sie przez ulamek sekundy, czy nie powinna zadzwonic po pania Patrick albo Seamusa, ale jesli mama miala zamiar zrobic jakies glupstwo, dotarcie tutaj zabraloby im zbyt wiele czasu. Zbiegla po schodkach i ruszyla biegiem za mama. W ksiezycowej poswiacie ogrod przypominal sceniczna dekoracje, ze sztucznymi krzakami i pomalowanymi drzewami. Nawet niebo wygladalo jak pomalowane. Powierzchnia wody nie byla plynna i rozmigotana, ale perliscie 111 biala i unosila sie z niej para. Margaret Buchanan zwolnila i szla w strone basenu z uniesionymi rekoma i trzepoczaca wokol nog nocna koszula.-Mamo, prosze! Z poczatku Elizabeth nie widziala, dlaczego mama tam idzie, poniewaz zaslaniala jej soba widok. Ale po chwili Margaret Buchanan dotarla do skraju basenu i zatrzymala sie, a potem dala dwa albo trzy kroki w prawo i Elizabeth zobaczyla, ze po drugiej stronie basenu stoi niby-Peggy z blada, usmiechnieta twarza. Elizabeth byla juz w polowie trawnika, lecz nagle pojawienie sie zjawy sprawilo, ze zmiekly jej kolana. Potknela sie dwa razy i o malo nie upadla. Niby-Peggy nie przyzywala Margaret slowem ani gestem. Stala calkiem nieruchomo, ze zlaczonymi razem stopami i opuszczonymi po bokach rekoma. Ale wyraz jej twarzy byl zniewalajacy - malowal sie na niej triumf i ekstaza, podobna do tej, jaka widac na twarzach swietych Michala Aniola. Dziewczynka nie byla w wieku Peggy. Nie byla do niej nawet podobna. A jednak Elizabeth wierzyla, ze to Peggy - i mama musiala wierzyc takze, bo nagle zawolala: -Poczekaj, Peggy! Nie odchodz ode mnie, kochanie! Nie tym razem. Dziewczynka dala jeden, a potem drugi krok w jej strone i zeszla na tafle basenu. Elizabeth chciala krzyknac, ostrzec ja, zeby tego nie robila, ale nagle zorientowala sie, dlaczego powierzchnia jest taka mleczna i nieprzezroczysta i dlaczego paruje. Woda w basenie byla zamarznieta i dziewczynka stapala po lodzie. Bylo lato, najgoretsza noc w calym roku, a mimo to basen byl skuty lodem. Elizabeth patrzyla przerazona i zafascynowana, jak zjawa sunie przez srodek basenu. Potrafila sie najwyrazniej poruszac nie wysuwajac do przodu nog, tak jakby sie slizgala. Nie mowiac ani slowa, mama rowniez zeszla na lod i ruszyla sztywnym, nierownym krokiem ku swej martwej corce. Miala bose stopy, ale nawet jesli czula zimno, nie dawala tego po sobie poznac. -Wiedzialam, ze nie zdolali mi ciebie odebrac - powiedziala. - Wiedzialam, ze kiedys do mnie wrocisz. - Mowila cienkim, wysokim glosem, prawie jakby spiewala; idacy od basenu ziab powodowal, ze parowal jej oddech. 112 Niby-Peggy w ogole sie nie odzywala, ale na jej twarzy wciaz widnial radosny triumfalny usmiech. Jej oczy byly zamglone, w podobny sposob, w jaki zamglona byla lodowa tafla. Elizabeth dobiegla do krawedzi basenu i zlapala sie reka zimnej chromowanej poreczy. Zastanawiala sie, czy nie zejsc na lod, ale nie wiedziala, jak mocno zamarzl i czy utrzyma jej ciezar. Zbyt dobrze pamietala, jak pekal jej pod kolanami, zbyt dobrze pamietala wpatrzona w nia, uwieziona Peggy.Mama wyciagnela reke do zjawy. W tej samej chwili nad ich glowami zatrzepotala biala sowka i Elizabeth podniosla wzrok. Zamarzniety basen, letnia noc; wszystko to bylo zbyt dziwne, by dalo sie wyrazic slowami. Ptak polecial w strone rosnacych za domem debow i chociaz odciagnelo to uwage Elizabeth tylko na chwile, nie zobaczyla tego, co stalo sie sekunde potem. Ze straszliwym skrzypnieciem, ktore przypominalo brzek rozpadajacej sie na kawalki olbrzymiej tafli szkla, lod pekl na calej dlugosci basenu. Mama wpadla do wody - a wraz z nia chyba i niby-Peggy, poniewaz Elizabeth nie mogla jej nigdzie zobaczyc. Mama krzyknela, zakrztusila sie i poszla na dno. Elizabeth skoczyla bez chwili wahania w dol, przebiegla slizgajac sie po przechylonej lodowej krze i wpadla w szlafroku i w pantoflach do wody. Po smierci Peggy ojciec chcial poczatkowo zasypac caly basen, potem jednak uznal, ze madrzej bedzie, jesli Elizabeth i Laura otrzymaja fachowe lekcje plywania i ratowania tonacych. Elizabeth byla zziebnieta i zszokowana, ale jakos zrzucila z nog pantofle, odbila sie od dna i mlocac rekoma lodowa breje poplynela na srodek basenu. Przez krotka chwile myslala, ze mama utonela na dobre, i zamarlo w niej serce. Krazyla w kolko, desperacko wymachujac ramionami i zderzajac sie z kawalkami lodu. Bylo jej zbyt zimno, zeby mogla krzyknac, w koncu jednak udalo jej sie wziac gleboki oddech i zanurkowala. Rozejrzala sie dookola, ale widziala tylko bulgoczace srebrne bable powietrza i mroczne cienie rzucane przez plywajace po powierzchni popekane kawalki kry. Odepchnela sie nogami i zaczela macac przed soba rekoma, ale nie natrafila ani na mame, ani na niby-Peggy. Wyplynela z powrotem na powierzchnie, przebijajac sie przez gesta, podobna do owsianki lodowa breje. Wiedziala, ze nie bedzie w stanie dlugo pozostac w wodzie. Juz teraz nie czula palcow 113 u rak i zaczynaly bolec ja stopy. Miala zamiar doplynac do skraju basenu, kiedy lod tuz przed nia eksplodowal nagle i z wody wynurzyla sie mama, otwierajac szeroko oczy i lapiac spazmatycznie powietrze.-Nie wpadaj w panike, mamo! - krzyknela Elizabeth. Ale mama byla w stanie histerii: wymachiwala bezladnie rekoma i nogami, ubijajac spieniona lodowa breje. Po chwili poszla ponownie na dno, lecz tym razem Elizabeth udalo sie chwycic ja za koszule i wyciagnac z powrotem. Mama wynurzyla sie na powierzchnie i probowala sie jej zlapac - probowala sie na nia wspiac, drapiac po twarzy i ciagnac za wlosy. Elizabeth zanurzyla sie ponownie, lykajac wielki haust lodowatej wody. Mlocac rekoma odwrocila sie, tak zeby znalezc sie dokladnie pod mama, a potem odbila sie od dna i zlapala ja za szyje, od tylu. Opila sie za duzo wody, zeby cokolwiek z siebie wykrztusic. Wlokac za soba mame, zaczela plynac w strone plyt-szego konca basenu, napedzana w piecdziesieciu procentach adrenalina, w czterdziestu determinacja, a w dziesieciu czystym uporem. Nie miala zamiaru umrzec. Chciala pisac ksiazki i jezdzic konno. Nie chciala rowniez, zeby umarla jej mama. Przeciagniecie mamy na plytszy koniec basenu wydawalo sie trwac cale wieki. Margaret Buchanan prychala i szarpala sie, a jej nocna koszula byla mokra, ciezka i zimna jak calun. W koncu jednak Elizabeth poczula, ze dotyka pieta betonowego dna. -Juz dobrze, juz dobrze - udalo jej sie wykrztusic. - Mozemy teraz stanac. Wyczerpana i rozdygotana Margaret natychmiast osunela sie na kolana, o malo nie tonac. Elizabeth podciagnela ja w gore i pomogla zachowac rownowage, a potem chwiejac sie i zataczajac jak dwie pijaczki przebyly powoli dwa albo trzy ostatnie jardy, ktore dzielily je od drabinki. Mama uklekla na trawie, pochylila glowe, z ktorej zwisaly straczki mokrych wlosow, i probowala wykaszlec z siebie wode. Elizabeth okrazyla caly basen, szczekajac zebami i wypatrujac w lodowej brei jakiegos sladu niby-Peggy. Wziela siec na dlugim kiju, ktorej ojciec uzywal do zbierania z powierzchni galazek i lisci, i zaczela miesic nia wode, probujac natrafic na jej cialo. Nie bylo nic widac, a Elizabeth byla zbyt zdretwiala i roztrzesiona, zeby kontynuowac poszukiwania. Odrzucila siec i podeszla do mamy. Margaret podniosla glowe i popatrzyla na nia. Jej twarz zupelnie 114 stracila kolor - wygladala, jakby byla swoja wlasna czarno-biala fotografia.-Gdzie jest Peggy? - zapytala ochryplym, bolesnym szeptem. Elizabeth potrzasnela glowa. -Nie moge jej znalezc. Musze wezwac ambulans. Mama obrocila sie i spojrzala na powierzchnie basenu. -To byla ona, prawda? -Tak mi sie wydaje. Wracajmy lepiej do domu. -Dobrze. Nie czekaj na mnie. Wezwij ambulans. -Mamo... - zawahala sie Elizabeth. Jej rozowy szlafrok ociekal woda i miala wrazenie, ze nigdy juz nie zdola sie osuszyc i ogrzac. -W porzadku, Lizzie - powiedziala mama. - Kocham cie. Nie zrobie zadnego glupstwa. Elizabeth zostawila ja i pobiegla w strone domu. Wchodzac po schodach, obrocila sie i zobaczyla mame, wciaz kleczaca w swietle ksiezyca, najsamotniejsza postac, jaka mogla sobie wyobrazic. Szeryf Grierson stal przy oproznionym basenie ze skrzyzowanymi na piersi wielkimi rekoma i lsniaca od potu duza czerwona twarza. Minelo wlasnie poludnie i upal byl jeszcze bardziej nieznosny niz dzien przedtem. Flaga na maszcie Buchananow zwisala nieruchomo, a powietrze sprawialo wrazenie, jakby pokryto je piecioma warstwami przezroczystego lakieru. Obok stala Elizabeth i jej ojciec. David Buchanan wrocil pierwszym pociagiem z Nowego Jorku i byl zmeczony i zdezorientowany. Elizabeth miala na sobie rozowa bluzke i biale plocienne bryczesy. Zaplotla wlosy w warkocz i zwiazala je czerwona wstazka. -Uwazam, ze bedziemy musieli to uznac za jakis rodzaj halucynacji, panie Buchanan - powiedzial szeryf Grierson. -Ale to dzialo sie naprawde - upierala sie Elizabeth. - Widzialam to na wlasne oczy. -Posluchaj, Lizzie - podjal cierpliwie szeryf. - Wasz basen miesci ponad dwadziescia piec tysiecy galonow wody. W dodatku jest to woda chlorowana, ktora ma nizsza temperature zamarzania. Jak ktos mogl schlodzic taka ilosc wody, zeby zamarzla w ciepla czerwcowa noc, kiedy temperatura powietrza siega dwudziestu stopni? -Nie wiem, prosze pana - odparla Elizabeth. - Ale wiem, 115 co widzialam. Caly basen pokryty byl lodem, od jednego do drugiego konca, a mama szla po nim az na sam srodek.-Do tej malej dziewczynki, ktora wygladala jak twoja siostra Peggy? Elizabeth kiwnela glowa. Szeryf Grierson pociagnal nosem i rozejrzal sie. -Nie wiem, co ci powiedziec, Lizzie. Naprawde nie mam pojecia. Wiem, ze jestes grzeczna dziewczynka, mozna ci ufac i nigdy nie sprawialas zadnych klopotow. Wiem rowniez, ze dzieja sie tutaj rozne dziwne rzeczy... wystarczy wspomniec sposob, w jaki wielebny Bracewaite opuscil ten padol. Sklonny jestem sadzic, ze naprawde wierzysz w to, co wydawalo ci sie, ze widzisz, ale to raczej kwestia wiary, a nie tego, co rzeczywiscie sie wydarzylo. -Pan uwaza, ze wszystko zmyslilam - powiedziala Elizabeth. Bolaly ja rece i nogi i byla naprawde zla na szeryfa Griersona za to, ze jest taki tepy. Nikomu oczywiscie nie udaloby sie zamrozic wody w basenie w srodku lata tak, zeby mogli chodzic po nim ludzie. Ale widziala to na wlasne oczy i obowiazkiem szeryfa Griersona bylo wyjasnienie, jak i dlaczego - a nie oskarzanie jej o opowiadanie bajek, a mamy o chorobe psychiczna. -Nie mowie, ze zmyslilas to specjalnie - oswiadczyl ostroznie szeryf Grierson. -Twierdze tylko, ze szczerze uwierzylas w to, co bylo dzielem twojej wyobrazni, mimo ze logika podpowiada ci, ze to nie moglo sie zdarzyc. Czy moglbym porozmawiac z panem przez chwile na osobnosci? - zapytal, zwracajac sie do Davida Buchanana. -Elizabeth - powiedzial ojciec. - Moze pojdziesz zobaczyc, czy pani Patrick skonczyla pakowac torbe mamy? -Widzialam to - upierala sie Elizabeth. - Naprawde widzialam. -Idz juz, kochanie - poprosil ojciec. - Zaraz do ciebie przyjde. Elizabeth podreptala w strone domu, a ojciec i szeryf Grierson ruszyli wolnym krokiem wokol basenu. - Ludzilem sie, ze Margaret ma to juz za soba - mruknal David Buchanan. Szeryf Grierson polozyl mu krzepiacym gestem dlon na ramieniu. -Najwyrazniej wstrzasnelo to nia mocniej, niz sie panu z poczatku wydawalo. 116 -Nie znalezliscie zadnych sladow tej domniemanej Peggy? Szeryf Grierson potrzasnal glowa. - Zadnych odciskow stop, nic.-A basen? -Moj zastepca Regan stwierdzil, ze woda jest rzeczywiscie zimna, ale nie zauwazyl zadnego lodu. -Do tego czasu mogl sie rozpuscic. -Zacznijmy od tego, ze nie wierze, zeby w ogole byl tu jakis lod, panie Buchanan. -Wielebny Bracewaite zmarl z powodu ciezkich odmrozen. Moze mamy tu do czynienia z tym samym zjawiskiem? Nagla anomalia pogodowa, scisle zlokalizowane przymrozki, pomyslal pan o tym? W zeszlym roku opublikowalem ksiazke o anomaliach klimatycznych w regionie Litchfield. Latem tysiac osiemset dziewiecdziesiatego szostego roku snieg spadl na pole o powierzchni jednej czwartej akra niedaleko New Preston i nigdzie wiecej. -Niech pan sie nad tym zastanowi, panie Buchanan - powiedzial szeryf Grierson. -To po prostu niemozliwe. A poza tym jest jeszcze ta historia, powtarzana bez przerwy przez panska zone i Lizzie, o jakiejs tajemniczej dziewczynce, ktora ma byc panska zmarla corka Peggy, choc wlasciwie wcale nie jest do niej podobna. Ojciec Elizabeth spojrzal w strone domu. -No tak - przyznal. - Wiem, ze trudno w to uwierzyc. -Naprawde, panie Buchanan. Nie chcialbym pana urazic, ale panska zona wciaz nie otrzasnela sie z zalamania, a Lizzie zawsze byla w pewnym stopniu marzycielka, nieprawdaz? -Chyba tak - przytaknal David Buchanan. - Tak czy owak, Margaret wraca dzis wieczorem do kliniki. Przeprowadza kilka badan i zobacza, czy nie mozna jej w jakis sposob pomoc. -A co z Lizzie? -Sadze, ze po wyjezdzie matki dojdzie do siebie. Musi dojsc do siebie. Ruszyli z powrotem trawnikiem w kierunku domu. -Wszystko to rozbilo jakby troche pana rodzine, prawda? - zapytal szeryf Grierson. -Sam nie wiem - odparl David Buchanan. - Kiedy Peggy odeszla... poczulem, ze sytuacja wymyka mi sie z rak. Nie wiedzialem juz, dokad zdazamy i co powinienem robic. Czasami winie za wszystko samego siebie: za smierc Peggy, bo nie spuscilem 117 wody z basenu. Za Laure, bo nie bylem dosc silny, zeby stanowic dla niej wzor ojca. Za Margaret, bo doprowadzilem ja do zalamania. A teraz czuje sie rowniez winny wobec Lizzie, bo nie jestem w stanie jej uwierzyc.-Nie ma pan racji, skladajac wine na siebie - stwierdzil szeryf Grierson. - Widzialem nieraz, jak takie rzeczy wplywaja na zycie rodziny. To po prostu naturalny rezultat tragedii. Wszystko powinno sie unormowac, niech pan sie nie martwi. Musi pan tylko stawic czolo przeciwnosciom losu, spojrzec im prosto w oczy i zaczac walczyc. -Sam nie wiem. To jest cos gorszego od zwyczajnej straty dziecka. Mam wrazenie, ze po smierci Peggy cos wprowadzilo sie i zamieszkalo razem z nami w tym domu. -Nie bardzo za panem nadazam - powiedzial szeryf Grierson. -Trudno to wytlumaczyc - odparl ojciec Elizabeth. - Ale czuje sie tak, jakby wraz ze strata corki dotknela nas jakas klatwa. Zyje z nami cos, co przynosi nieszczescie. Szeryf Grierson nie odpowiedzial. Bylo oczywiste, ze nadal nie rozumie ani slowa z tego, o czym mowil David Buchanan. Byly mu obce wszelkie przesady i nie lubil rzeczy, ktorych nie dawalo sie w zwyczajny sposob wyjasnic. Wierzyl w Boga, ale nie wierzyl w zadne klatwy, zly urok ani w wyimaginowane dziewczynki, ktore potrafia chodzic po powierzchni basenu. Wciaz irytowalo go to, co przytrafilo sie Dickowi Bracewaite'owi, i czul do niego niemal osobista uraze, ze byl na tyle nierozwazny, by dac sie usmiercic w sposob, ktory wymykal sie wszelkim racjonalnym wytlumaczeniom. W sieni czekal na nich doktor Ferris, bardziej niz kiedykolwiek przypominajacy emerytowanego skrzypka. -Jak ona sie czuje? - zapytal go David Buchanan. -Dobrze - odparl doktor. - Jest zmeczona i podenerwowana, ale nie stwierdzilem zadnych powiklan natury fizycznej, z wyjatkiem tego, ze jest wychudzona. Dalem jej cos na sen. -Naprawde uwaza pan, ze klinika jest odpowiednim rozwiazaniem? Doktor Ferris zatrzasnal swoja lekarska torbe. -Oczywiste jest, ze nie moze tutaj dalej zostac. To wlasnie ten dom i cale jego otoczenie powoduja u niej te chorobliwe halucynacje. Pani Buchanan musi pozostawac pod fachowa opie118 ka, daleko stad, w przeciwnym razie jej stan bedzie sie stale pogarszal. Nie chcialbym uprzedzac opinii specjalistow, ale nie zdziwilbym sie, gdyby uznano za wskazane zastosowanie elektrowstrzasow. -Elektrowstrzasow? - zapytal z niepokojem David Buchanan. -Tak jak powiedzialem, nie chcialbym uprzedzac opinii specjalistow. Ale terapia elektrowstrzasowa okazala sie calkiem skuteczna w leczeniu ciezkich stanow depresyjnych. Jesli nie da rezultatu, pozostaje tylko leukotomia. Ojciec Elizabeth sprawial wrazenie zagubionego i przygnebionego. -Jesli bedzie pan czegos potrzebowal, panie Buchanan, wie pan, gdzie mnie szukac - powiedzial szeryf Grierson. - Nie musi to byc koniecznie sprawa policyjna. David Buchanan poslal mu niewyrazny usmiech. -Dziekuje, szeryfie. Damy sobie rade. Szeryf Grierson podniosl lekko rondo kapelusza, odslaniajac spocona pache, i ruszyl z powrotem do samochodu, a w slad za nim doktor Ferris. Kiedy odjezdzali, zaden z nich nie zobaczyl bialej twarzy, spogladajacej z okna na gorze, dokladnie nad gankiem. Nie zobaczyl jej rowniez David Buchanan, ktory obserwowal ich odjazd. Kiedy sie w koncu odwrocil i ruszyl powoli w strone domu, twarz juz zniknela. Laure obudzil czyjs szept, bardzo blisko kolo ucha. Podniosla zaskoczona powieki i wbila wzrok w lezaca obok poduszke. Zamrugala oczyma. Mogla przysiac, ze ktos szeptal jej cos do ucha. Nie pamietala co, ale byl to na pewno jeden z tych wyraznych, lepkich od sliny szeptow, konspiracyjnych i poufnych. Usiadla na lozku. To byl jej pierwszy ranek w Los Angeles; do sypialni wpadala ciepla bryza, unoszac i wydymajac firanki. Na umeblowanie bielonego wapnem malego pokoju skladalo sie rzezbione w hiszpanskim stylu debowe lozko i rzezbione debowe biureczko, na ktorym stala duza blekitna waza ze swiezo zerwanymi pomaranczami. Na jednej ze scian wisiala niebiesko-biala mata, na innych slomiane wachlarze i obrazki gajow pomaranczowych. W powietrzu unosil sie silny cierpki aromat eukaliptusa, zmieszany z zapachem swiezo umytych donic z terakoty.. 119 Laura wstala z lozka i wyszla na waski balkon. Dom ciotki Beverley stal na samym skraju skarpy, z ktorej rozciagal sie widok na zatoke Santa Monica. Kupila go "za grosze" od aktora, George'a Alberta. Mial wylozone terakota posadzki i bielone podcienia, i chociaz wymagal pilnie remontu, byl jednak przewiewny i przestronny. Posrodku malego patia stala blekitna fontanna, a przy wschodniej scianie rosla jaskrawopurpurowa bugenwilla.Laura spojrzala na plaze. Ocean przykrywala rzadka, polprzezroczysta mgielka, przez ktora przeblyskiwaly co jakis czas szczyty fal; bylo jeszcze wczesnie, dopiero dziesiec po siodmej, i do dziewiatej cala mgla powinna wyparowac. Laura naprawde bardzo tesknila za Lizzie i rodzicami, ale Kalifornia wydawala jej sie rajeni, i chociaz wczoraj przed zasnieciem plakala, wciskajac twarz w poduszke, czula, ze tutaj jest jej miejsce. Lubila rowniez wychodzic z ciotka Beverley. Ciotka ubierala sie, jak chciala, chodzila, gdzie chciala, i mowila to, co miala na koncu jezyka. Mogla wygladac i przeklinac jak chlop, ale byla silniejsza, zabawniejsza i bardziej bezposrednia od jakiegokolwiek mezczyzny, ktorego Laura spotkala do tej pory. W jej towarzystwie czula, ze znajduje sie w samym srodku wydarzen, a jednak nic jej nie grozi. Ciotka Beverley wydawala sie znac w Hollywood absolutnie wszystkich i nie bylo osoby, o ktorej nie wyrazalaby sie z lekcewazeniem. Charliego Chaplina okreslala jako "Wachacza", poniewaz obwachiwal wszystkie ladne dziewczyny na przyjeciach, w ktorych bral udzial. Elie Kazana, ktorego przyjaciele nazywali Gadge, ochrzcila zdrobnialym zenskim imieniem "Madge", bo uwazala go za wypalonego wewnetrznie dekadenta. Ciotka Beverley byla ognista kobieta, bez dwoch zdan, i widzialo sie to w oczach ludzi, z ktorymi rozmawiala. Laura wciaz stala na balkonie w swojej nieco za duzej pizamie w biale i czerwone paski, kiedy szept rozlegl sie ponownie. Wydawal sie tak bliski, ze obrocila sie zaskoczona, ale za jej plecami nie bylo nikogo. To mogl byc szum oceanu. To mogla byc bryza. Mimo to dalaby sobie reke uciac, ze slyszala, jak ktos szepcze jej do ucha, probuje cos przekazac. Szu-szu-szu, zupelnie tak jak to robia dziewczynki w szkole. W jej sypialni nie bylo nikogo, jesli nie liczyc lezacego bokiem na poduszce Pana Bunzuma. Stary Pan Bunzum dotarl wreszcie do Hollywood, ale nadal nie mogl jezdzic swoim wspanialym 120 czerwonym packardem, biedny wasacz, glownie dlatego, ze byl w koncu tylko wypchanym krolikiem i w rzeczywistosci wcale nie mial wspanialego czerwonego packarda. Laura odsunela firanke, weszla z powrotem do sypialni i nadstawila uszu. Slyszala kobiecy glos spiewajacy po hiszpansku Praise the Lord and Pass the Ammunition, Otworzyla drzwi sypialni, spojrzala w dol na patio i zobaczyla pulchna czarnowlosa kobiete, szorujaca na czworakach blekitna mozaike. Kobieta uniosla glowe i usmiechnela sie.-Buenos dias! - zawolala. Zawstydzona Laura zamknela szybko drzwi. W tej samej chwili, odwracajac sie, zobaczyla niewyrazny zarys stojacej na balkonie dziewczynki. Ubrana w biala sukienke, mogla miec dziesiec albo jedenascie lat, tyle samo co Laura. Otoczona niesfornymi lokami glowe obrocila w bok i Laurze nie wiadomo dlaczego przyszlo do glowy, ze placze. Ledwie widoczna, wydawala sie najwyzej polprzezroczystym zludzeniem optycznym, ale po chwili wiatr zelzal, firanka w drzwiach balkonu opadla i Laura zobaczyla ja wyrazniej. Stala bez ruchu w glebi pokoju, czujac, jak ze strachu swedza ja rece. Bryza uniosla firanke i kontur dziewczynki na chwile zniknal; kiedy firanka splynela w dol, dziewczynka ponownie sie zmaterializowala i odwrocila ku Laurze. Jej policzki byly biale, oczy przypominaly dwie ciemne smugi i Laura widziala, ze jest smiertelnie powazna. Co wiecej, wyraznie ja poznawala i serce malo nie stanelo jej w miejscu. To byla Peggy. Chociaz nie byla do niej wcale podobna i wydawala sie o wiele starsza od ich malej siostrzyczki, Laura byla absolutnie pewna, ze to ona. -Peggy? - szepnela. - To ty, Peggy? Dziewczynka nadal wpatrywala sie w nia przez uniesione bryza firanki. Byla taka powazna, taka smutna. Otworzyla usta i Laura zobaczyla na jej dolnej wardze zakrzywiony sloneczny refleks. -Aaaach... - szepnela zjawa glosem, ktory zamieral i powracal niczym odlegla stacja radiowa. - Nieeeee zabraalaam moich trzewikow, nieeeee mam rekawic... -Co? - zapytala oslupiala Laura. - Czego nie zabralas? -Nieeeee zabraalaam moich trzewikow... Laura uklekla na skraju lozka i wziela do reki Pana Bunzuma. Przycisnela go mocno do serca i powoli podeszla do firanek. Na chwile zerwala sie silniejsza bryza i dziewczynka zniknela 121 w slonecznym blasku, ale zaraz firanki opadly i Laura zobaczyla ja znowu, bardzo niewyraznie, niczym zawieszony w powietrzu znak wodny. Ktos, kto wszedlby przypadkiem do sypialni i nie slyszal jej szeptu, najprawdopodobniej w ogole by jej nie dostrzegl.-O co chodzi, Peggy? - zapytala. - Powiedz mi, czego chcesz. Peggy wyszeptala kilka slow, ale Laura nie zdolala ich uslyszec. Zbyt glosny byl szum lamiacych sie fal, a droga obok domu przejechaly dwa albo trzy samochody. Pokojowka wciaz spiewala Praise the Lord and Pass the Ammunition. -Ty placzesz, Peggy? - zapytala Laura. Szept spoteznial i przez chwile szumial Laurze w uszach niczym plynacy po kamykach strumien. -Ach, nie zabralam moich trzewikow, nie mam rekawic. -Jakich trzewikow, Peggy? Jakich rekawic? O czym ty mowisz? Ale w tej samej chwili firanka uniosla sie i dziewczynka znik-nela. Laura upuscila Pana Bunzuma na podloge i pociagnela firanke w dol, lecz zjawa nie powrocila. -Peggy? - zawolala Laura. - Jestes tu, Peggy? Wyskoczyla na balkon, wyciagnela przed siebie obie rece i zaczela macac w powietrzu na wypadek, gdyby Peggy tam stala, ale nie mozna bylo jej zobaczyc, jak w "Niewidzialnym Czlowieku". Ale na balkonie nie bylo nikogo, w ogole nikogo i czula tylko cieply powiew wiatru. Wrocila do sypialni. Po drodze o malo nie potknela sie o Pana Bunzuma i juz miala zamiar go podniesc, kiedy zorientowala sie, ze wyglada bardzo dziwnie. Normalnie byl brazowym krolikiem w brudnej zoltej kamizelce, ale teraz wydawal sie bardzo bialy i blyszczacy. Laura podniosla go ostroznie i natychmiast uswiadomila sobie, co mu sie stalo. Byl bialy i blyszczal, poniewaz zamarzl na kosc. Nie byl po prostu zimny, ale caly sciety lodem i emanowal z niego intensywny chlod. Laura upuscila go przestraszona. Padajac na meksykanska terakote Pan Bunzum roztrzaskal sie na siedem oddzielnych czesci - rece, nogi, korpus i glowe. Odlamalo sie nawet jedno ucho. Laura usiadla na lozku i przygladala mu sie przez bardzo dlugi czas. Niczego z tego nie rozumiala. Ale jedno wiedziala na pewno: Peggy nie umarla, przynajmniej nie w normalnym sensie tego 122 slowa - i w jakis sposob udalo jej sie dotrzec tutaj za nia, az do Santa Monica.Po chwili wstala, podeszla do biurka i wziela wieczne pioro i blok papieru, ktory dal jej ojciec. Starannie, zeby nigdy nie wypadlo jej to z pamieci, zapisala date i godzine, a nastepnie slowa, ktore wyszeptala Peggy: "Ach, nie zabralam moich trzewikow, nie mam rekawic". Slowa wydawaly sie znajome, przypominaly cos, co slyszala od kogos, kiedy byla bardzo mala. A jednak tutaj w Kalifornii wydawaly sie takie bezsensowne. Kto mogl potrzebowac trzewikow i rekawic w taki ranek jak ten? Nikt oprocz Pana Bunzuma, a on rozpadl sie na czesci. ROZDZIAL IX Kiedy wysiadla z wagonu, juz na nia czekal, w swoim obszernym brazowym plaszczu i kapeluszu z szerokim rondem. Wciaz przypominal z wygladu Jimmy'ego Stewarta, ale byl teraz tezszy i bardziej barczysty: mezczyzna, nie chlopiec.Lokomotywa wydala donosny bolesny gwizd. Lenny podszedl do Elizabeth, ujal w obie rece jej dlonie i ucalowal ja. -Wspaniale wygladasz, Lizzie... -Ty tez - odparla. - Nie moglam uwierzyc, kiedy zadzwonil telefon i okazalo sie, ze to ty. -Przykro mi, ze bylem zwiastunem zlych wiesci. To caly twoj bagaz? Podniosl jej brazowa torbe z cielecej skory i ruszyli razem przez dworzec w strone parkingu. Byl oslepiajaco jasny pazdziernikowy ranek tysiac dziewiecset piecdziesiatego pierwszego roku. Pociag z Nowego Jorku przywiozl Lizzie z powrotem w czerwienie, brazy i migotliwe zolcie, ktore rozjasnialy kazdy pazdziernik jej dziecinstwa. Przez cala droge z White Plains do New Milford siedziala przy oknie, wspominajac Laure, Peggy i lata, ktore spedzila w Sherman. Za dworcem chodnik pokrywaly wysokie do kostek szeleszczace stosy lisci. Lenny zatrzymal sie razem z Lizzie obok blyszczacego czerwonego frazera manhattana z odsuwanym dachem. -Jak ci sie podoba? - zapytal, otwierajac bagaznik i wkladajac do srodka jej torbe. - Kupilem go zeszlego lata. -Jest piekny. Podoba mi sie kolor. -Nic dziwnego. Wybralem go specjalnie, zeby pasowal do twojej szminki. 124 Otworzyl przed nia drzwiczki, a potem obszedl samochod i usiadl za kierownica.-Powinienem cie chyba ostrzec, ze z twoim ojcem jest bardzo zle. Nie moze chodzic i nie moze mowic. Moze dawac znaki, ale na tym koniec. Elizabeth kiwnela glowa. Probowala przygotowac sie na spotkanie z ojcem, ale za kazdym razem, kiedy o nim myslala, stawal jej przed oczyma taki, jakim byl kiedys: kiedy nosil drzewo do ich niezliczonych, wiecznie glodnych kominkow, kroil indyka na Swieto Dziekczynienia albo podrzucal Laure i Peggy na kolanie. Pamietala, jak stal w zimie odwrocony plecami do kominka, z okularami zsunietymi na czubek nosa, i czytal im ze swada i niemal aktorskim talentem ktoras z wydanych ostatnio przez Candlewood Press ksiazek. Nie potrafila wyobrazic go sobie nieruchomego i niemego, z intelektem uwiezionym w bezuzytecznym ciele. Przejechali przez New Milford i skrecili w strone Sherman, mijajac most na Housatonic. W rzece odbijaly sie czerwone drzewka leszczyny, granatowe niebo i sunace po nim na poludnie klucze kaczek. Elizabeth otworzyla torebke i wyjela papierosnice. -Palisz? - zapytala Lenny'ego. -Probuje rzucic. Bez wiekszego rezultatu. Jasne, mozesz mi zapalic. Elizabeth nie potrafila powiedziec, kiedy przestala byc w koncu niezgrabna, niezdarna nastolatka i przeobrazila sie w zadbana elegancka mloda kobiete, ktora byla teraz. Wszystkie kartki jej pamietnikow wypelnialy zalosne skargi na krosty, menstruacje i wlosy, ktore nigdy nie chcialy ulozyc sie zgodnie z jej zyczeniem. A jednak w wieku dwudziestu jeden lat stala sie atrakcyjna dziewczyna z gladko zaczesanymi do tylu wlosami, delikatnymi rysami twarzy i dlugimi smuklymi nogami. Miala na sobie swoj najlepszy, kupiony u Bergdorfa Goodmana plaszcz z wielbladziej welny, plisowana kraciasta spodniczke, czerwona welniana bluzke i kar-digan. W klapie plaszcza lsnila diamentowa broszka, ktora ojciec dal jej w prezencie, kiedy skonczyla z wyroznieniem Connecticut State University. Broszka miala ksztalt rozy i nalezala kiedys do jej matki. -Jak ci sie podoba zycie w wielkim miescie? - zapytal Lenny, kiedy Elizabeth podala mu zapalonego philip morrisa. -Bardzo. Moje mieszkanie jest strasznie ciasne. Wynajmujemy je we trojke. Ale po Sherman... 125 -Nie musisz mi mowic. Najbardziej senne miasteczko od czasow Sleepy Hollow.Skrecili w strone Boardman's Bridge i miedzy drzewami zamigotalo slonce. -Na dlugo wrociles? - zapytala Elizabeth. Lenny wypuscil klab dymu. -Odwiedzam po prostu starych... i dochodze troche do siebie. Pewnie slyszalas, co sie.stalo? -Tak, i bardzo mi przykro. Istnieje jakas szansa, zebyscie sie pogodzili? -Nie ma mowy. To byl jeden wielki blad od samego poczatku. Jeden z tych wojennych idiotyzmow. Czlowiek nie mysli o przyszlosci, poniewaz i tak niedlugo umrze. Bylem faktycznie przekonany, ze umre. Nawet teraz trudno mi uwierzyc, ze udalo mi sie przez to wszystko przejsc. -A co z robota? Nadal bedziesz pracowal u jej ojca? Lenny potrzasnal glowa. -Zgodzilismy sie wzajemnie, ze kochamy sie jak pies z kotem i ze lepiej bedzie, jesli sie rozstaniemy. Wcale tego nie zaluje. Poza tym tesc dal mi piec tysiecy na zagospodarowanie, dajac w ten sposob grzecznie do zrozumienia, ze mnie splacil. -Co masz teraz zamiar zrobic? Lenny popukal sie palcem w czolo. -Porzadnie sie nad wszystkim zastanowic, oto co mam zamiar zrobic. Wciaz siedze w ubezpieczeniach, ale jestem pewien, ze potrafie wpasc na jakis sprytny pomysl... na przyklad pakiet ubezpieczen rodzinnych albo specjalne znizki dla starszych kierowcow. -Zdziwilam sie, kiedy zaczales tam pracowac. Zawsze uwazalam cie za wielkiego romantyka. -Ja romantyk? -Nie pamietasz, jak mnie pocalowales przed wyjazdem do Fort Dix? -Naprawde? Prawdziwa bezczelnosc z mojej strony. -A potem do mnie pisales, prawie co tydzien. -Tylko dlatego, ze to ty zasypywalas mnie listami. -Myslalam, ze wezmiemy kiedys slub. -Ty i ja? - Lenny glosno sie rozesmial. Jechali teraz polnocnym skrajem Lake Candlewood. Wzgorza po obu stronach jeziora plonely szkarlatem, zlotem i zolcia, tak jakby w lasach wybuchl pozar. Elizabeth czula zapach drzew 126 i pazdziernikowy dym z ognisk; zamknela na moment oczy i zapragnela, zeby wszystko potoczylo sie inaczej, zeby cofnely sie wszystkie te lata, zeby rodzice czekali na nia oboje przed domem, usmiechajac sie i pytajac, jak minela podroz.-Zmeczona jestes? - zapytal Lenny. Otworzyla oczy. -Nie. Pograzylam sie tylko we wspomnieniach. -Wspominanie to bardzo zly zwyczaj. Na twoim miejscu bym tego nie robil. Przejechali przez Oak Street, a potem skrecili w alejke prowadzaca do domu Elizabeth. Lenny zaniosl jej torbe pod drzwi. Elizabeth rozejrzala sie dookola. Na trawnikach widnialy czarne chlodne plamy mchu, a stopnie uslane byly mokrymi nie zamiecionymi liscmi. Sam dom tez byl smutny i zaniedbany i pilnie potrzebowal nowej warstwy farby. Sprawial wrazenie nie zamieszkanego. Lenny zadzwonil do drzwi i po dlugiej chwili otworzyla je pani Patrick, z rekoma ubrudzonymi maka. Wydawala sie zmeczona i chociaz Elizabeth widziala ja ostatnio nie dalej jak w czerwcu, wygladala, jakby postarzala sie o dziesiec lat. -Lizzie! Jak sie ciesze, ze cie widze! - usmiechnela sie. - Wchodz, wchodz. Twoja sypialnia jest juz gotowa. Rozpalilam ogien. Lenny wniosl do srodka torbe Elizabeth. -Naprawde jestem bardzo wdzieczna, ze po mnie wyszedles - powiedziala. - Chcesz sie czegos napic? Lenny wzial jej dlon w swoje rece. -Nie teraz. Najpierw musisz sie zobaczyc ze swoim tata. Ale jesli to mozliwe, chcialbym spotkac sie z toba pozniej. Wiem, ze moi starzy tez byliby zachwyceni, mogac cie zobaczyc. Pocalowal ja w czolo i wyszedl. Pani Patrick zamknela drzwi. W domu bylo chlodno. W oczy szczypal dym i wszedzie unosil sie zapach wilgoci. -Czy byla jakas wiadomosc od Laury? - zapytala Elizabeth. Pani Patrick ruszyla przodem, szurajac pantoflami. -Przyslala telegram. Napisala, ze bardzo jej przykro, ale bedzie mogla przyjechac najwczesniej na Swieto Dziekczynienia. -Rozumiem. Czy ktos jeszcze wie o wylewie ojca? -O, tak. Dopilnowal tego pan Ament. Zalatwil wszystkie sprawy z bankiem i pilnuje, zeby rachunki byly oplacone. - Pani Patrick zatrzymala sie u stop schodow. - Bedziesz pewnie 127 chciala sie z nim zobaczyc... - powiedziala. W jej oczach zalsnily lzy.Elizabeth objela ja ramieniem i usciskala. -Och, pani Patrick. Tak mi przykro. Musi pani byc bardzo zmeczona. -O mnie sie nie martw. Przez cale zycie ciezko harowalam, jestem do tego przyzwyczajona. Powinnas sie martwic o swojego biednego ojca. Nigdy nie widzialam nikogo tak chorego. Uwazaj, bo powalasz maka ten swoj sliczny plaszcz. Elizabeth otarla oczy chustka. -Nie jest chyba sam? - zapytala. -Pol godziny temu byl u niego doktor, a o wpol do pierwszej przyjdzie pielegniarka, zeby go nakarmic i wymyc. Jak widzisz, ma odpowiednia opieke. Ale trudno powiedziec, co mysli i czy w ogole cos mysli. U szczytu schodow pojawil sie Seamus, niosac dwa puste kosze na drzewo. Z wszystkich osob, ktore Elizabeth zapamietala z dziecinstwa, jeden Seamus w ogole sie nie zmienil. Tak jakby krasnale, ktorzy go kiedys porwali, rzucili na niego czar i przestal sie starzec. Jego mysli rwaly sie jeszcze bardziej niz kiedys, niczym zaczepiony o gwozdz, zrobiony na drutach sweter, ale dzieki temu wydawal sie jeszcze mlodszy i bardziej sympatyczny. -Czesc, Seamus - pozdrowila go Elizabeth. - Widze, ze pilnujesz, zeby nigdzie nie zgasl ogien. -Blekitne swiatla - powiedzial z usmiechem Seamus. - Blekitne swiatla kazdego wieczoru. -Jak on sie czuje? - zapytala Elizabeth, zwracajac sie do pani Patrick. -Wciaz ma te swoje ataki, biedaczek. Musze juz wracac do moich klusek. Seamus zszedl po schodach. -Kruki i wrony - powiedzial z blyskiem w oku, jakby mial zamiar splatac jakas psote. - Skakaly wokol karety, ale nie szczekaly. Elizabeth wlepila w niego wzrok. -Co takiego powiedziales? -Skakaly wokol karety, ale nie szczekaly. -Dlaczego nie szczekaly, Seamus? -Bo to bylo zabronione. Elizabeth pokiwala powoli glowa. 128 -Tak, Seamus. Masz calkowita racje. To bylo zabronione. Mozesz mi powiedziec, skad o tym wszystkim wiesz?-Kruki i wrony - powtorzyl z usmiechem Seamus, bardzo zadowolony z siebie. - Skakaly wokol karety, ale nie szczekaly. -Seamus! - zawolala z kuchni pani Patrick. - Przestan powtarzac te bzdury i dorzuc troche drzewa do ognia. I pamietaj, zeby bylo suche! Elizabeth ruszyla na gore. Na podescie w polowie schodow zatrzymala sie i rozejrzala dookola. Dom nie nalezal juz do niej. Skurczyl sie i zbrzydl, i nie czuc juz w nim bylo jej obecnosci, nawet jej obecnosci z dziecinstwa. Podobnie jak obecnosci Laury. Przypuszczala, ze to samo przydarza sie wszystkim dzieciom i wszystkim domom. Po maturze i rozpoczeciu studiow na uniwersytecie przyjezdzala tutaj coraz rzadziej i rzadziej, a po Bozym Narodzeniu dwa lata temu wyprowadzila sie na dobre do mieszkania, ktore dzielila z jedna ze swoich najlepszych przyjaciolek, Leah Feinstein. Obecnie miala posade w wydawnictwie Charles Keraghter Co, i razem z druga mloda redaktorka i dziewczyna, ktora pracowala przy dekoracjach w Radio City, wynajmowala mieszkanie na trzecim pietrze bez windy przy Zachodniej Czternastej Ulicy. Tak bardzo kochala ten dom, kiedy tu sie sprowadzili. Ale teraz pokoje byly puste i nie pozostalo w nim nic oprocz cieni i straszliwego zalu. Ruszyla korytarzem do sypialni ojca, zapukala i otworzyla drzwi. Chociaz zaluzje byly spuszczone, wychodzacy na poludniowy zachod pokoj wypelniony byl slonecznym swiatlem. Od czasu kiedy matka pojechala do kliniki, ojciec nic tu nie zmienil. W rogu wciaz stalo wielkie lustro, na szafie pietrzyly sie pudla na kapelusze. Ojciec lezal na duzym debowym lozku, ktore kupili kiedys od farmera w Washington Depot. Na tle bialych wykrochmalonych poduszek twarz ojca byla dziwnie szara i pozbawiona rysow, wygladala, jakby ktos ulepil ja z papier mache. Rece lezaly nieruchomo na kremowym przescieradle, a dlonie byly wychudle i poznaczone blekitnymi zylkami. -Ojcze? - powiedziala, podchodzac do lozka. Jego oczy podazyly w slad za nia, ale nie okazal w zaden sposob, ze ja poznaje. - Ojcze, to ja, Lizzie. 129 Pochylila sie nad lozkiem i pocalowala go. Jego oddech pachnial miesem.Pielegniarka musiala go golic, bo mial na policzkach pojedyncze biale wloski, ktore zostawila brzytwa. Z uchylonego lewego kacika ust saczyla sie slina. -Och, ojcze - powtorzyla Elizabeth. Wziela go za reke i uscisnela. Ojciec zamrugal i przelknal sline, ale robil to prawdopodobnie przez caly dzien i przez cala noc. To nic nie znaczylo. Usiadla na skraju lozka, zeby mogl ja lepiej widziec. Wzrok mial zwrocony w jej strone, nie potrafila jednak powiedziec, czy ja widzi i czy jest zadowolony, ze zlozyla mu wizyte. -Och, ojcze, dlaczego to musialo sie zdarzyc wlasnie tobie? - zapytala. - Byles zawsze taki pelen zycia, taki energiczny. Ale oni potrafia cie przeciez wyleczyc, prawda? Bedziesz cwiczyl. Naucza cie mowic. Rozmawialam w pracy z Jackiem Peabodym, ktorego ojciec mial wylew. Pamietasz Dennisa Peabody'ego? Pracowal u Scribnera. Byl sparalizowany prawie przez szesc miesiecy, a teraz pisze artykuly dla Saturday Evening Post, chodzi sam do sklepu i w ogole. Usmiechnela sie do niego, ale w glebi duszy chcialo jej sie plakac. Jak cos takiego moze w ogole kogokolwiek spotkac: po latach aktywnosci, wydawania ksiazek, dlugich rozmow, chodzenia na tance i przyjecia? Lezal teraz sam albo prawie sam w wielkim, chylacym sie ku upadkowi domu, bez zadnej rodziny, nieruchomy i niemy. Po policzkach Elizabeth poplynely lzy; nie potrafila w zaden sposob ich powstrzymac. Ojciec obserwowal ja w milczeniu. -Pracuje teraz naprawde ciezko - powiedziala. - Dali mi do redakcji bardzo trudna ksiazke. "Czerwoni sa wszedzie" Carla Schecknera III. Opowiada o zagrozeniu ze strony komunistow. Pelno w niej przypisow, odnosnikow, indeksow i innych rzeczy, a ja musze to wszystko sprawdzac. Moja szefowa nazywa sie Margo Rossi i straszna z niej jedza. Jesli spoznie sie chocby minute po przerwie na lunch, gotowa jest obedrzec mnie zywcem ze skory. Zatoczyla palcem krag po dloni ojca. -Ale chce ci cos powiedziec, ojcze. Nigdy nie zdolalabym osiagnac tego wszystkiego bez twojej pomocy i duchowego wsparcia. Tyle mnie nauczyles. Wiem, jak bardzo cierpiales po smierci Peggy i w trakcie choroby mamy, ale zawsze przy mnie byles, prawda? I zawsze mowiles, ze mnie kochasz. W gardle ojca rozleglo sie dziwne terkotanie, tak jakby chcial 130 cos powiedziec. Jego oczy otworzyly sie i zamknely, otworzyly i zamknely, ale nie ukladalo sie to w zaden wzor, zaden tajny znak, nie wyrazalo niczego oprocz bezsilnosci. Elizabeth stlumila lkanie.-Nie poddawaj sie, ojcze - powiedziala. - Prosze cie, nie poddawaj sie. Zrobie wszystko, zeby pomoc ci wyzdrowiec. Siedziala obserwujac go przez prawie dziesiec minut, a on lezal, odwzajemniajac jej spojrzenie. Probowala opowiedziec mu o swojej pracy, o tym, co robia jej przyjaciolki i jak pojechala w weekend na polnoc, nad jezioro Mohonk. Ale ojciec nie dawal nawet znaku, ze ja rozpoznaje, i nie mogla tego po prostu zniesc. Zalamal jej sie glos i siedziala razem z nim w bolesnym milczeniu. Miala wlasnie zamiar wyjsc, kiedy jego oczy przesunely sie powoli w prawo, jakby zobaczyl cos w rogu sypialni. Z poczatku myslala, ze robi to zupelnie bezwiednie, ale on wrocil wzrokiem do niej i ponownie spojrzal w prawo. Elizabeth odwrocila sie i krzyknela zaskoczona. W rogu stala mala dziewczynka w bieli, ta sama dziewczynka, ktora razem z matka wziely kiedys za Peggy. Stala w promieniach slonca i wydawala sie calkiem rzeczywista, chociaz Elizabeth nie potrafila zrozumiec, w jaki sposob udalo jej sie nie zwracajac na siebie uwagi dostac do srodka i przejsc przez cala sypialnie. Jej twarz byla biala i gladka jak wypolerowany marmur, a oczy czarne i nieprzeniknione. Miala na sobie te sama biala sukienke, ktora nosila przedtem, chociaz teraz wystawalo spod niej jakby wiecej halek. Dlonie zlozyla przed soba i Elizabeth zauwazyla, ze ma poobgryzane paznokcie. W jakis sposob czynilo ja to jeszcze bardziej przerazajaca. Kto widzial kiedys ducha z poobgryzanymi paznokciami? -Kim jestes? - zapytala Elizabeth, wstajac i dajac ostroznie krok do tylu. -Przyszlam zobaczyc pape - odparla dziewczynka. Mowila nie otwierajac ust; jej glos mial dziwny metaliczny pobrzek, przypominajacy dzwiek, jaki wydaja przesuwane po mosieznej szynie mosiezne kolka zaslony. -Jestes Peggy? - zapytala Elizabeth. Byla tak bardzo przestraszona, ze z trudem udawalo jej sie sklecic zdanie. -Przyszlam zobaczyc pape. Nie zabralam moich trzewikow, nie mam moich rekawic. -Naprawde jestes Peggy? Dziewczynka poslala Elizabeth nieodgadniony usmiech. 131 -Nie badz taka zmartwiona, Lizzie. Nie musisz sie niczego bac. Nikt cie nigdy nie skrzywdzi.-Przychodzilas juz wczesniej. To ty zamrozilas basen. -Basen zamrozila zima. -Ale wtedy bylo lato i o malo nas nie utopilas, mamy i mnie. -Ale przeciez nie utonelas. Ona nie chciala, zebym cie zabrala. -O czym ty mowisz? - zapytala Elizabeth. Byla na skraju histerii. - Nie rozumiem, o czym ty mowisz. - ...zebym cie zabrala - powtorzyla niby-Peggy jeszcze bardziej znieksztalconym glosem i ruszyla w strone lozka. Kiedy mijala lustro, jego powierzchnia zaszla mgla. Niby-Peggy zatrzymala sie, przyjrzala ojcu i na jej twarzy ukazala sie ciekawosc i zal. -Nie dotykaj go - powiedziala Elizabeth. Niby-Peggy usmiechnela sie, wcale na nia nie patrzac. -Wkrotce bedzie juz wystarczajaco zimny. -Ojciec nie umrze - odparla Elizabeth. - Bedzie zyl i wyzdrowieje. Niby-Peggy pokrecila powoli glowa. -Nawet on w to nie wierzy. -Skad wiesz? On nie moze nawet mowic. -Ma w sobie cos, dzieki czemu moze przekazac, czego chce. Wszyscy to mamy, ale wielu z nas o tym nie wie, a wielu z tych, co wiedza, woli tego nie zdradzac. -Mowisz od rzeczy. Niby-Peggy utkwila w niej wzrok. -Oczywiscie, ze mowie do rzeczy. Dlaczego twoim zdaniem niektorzy ludzie znajduja wieczny odpoczynek, a innym nigdy sie to nie udaje? Odwrocila sie z powrotem do ojca i wyciagnela dlon, zeby dotknac jego czola. -Nie! Nie dotykaj go! - zawolala Elizabeth. Obiegla dookola lozko i zlapala niby-Peggy za nadgarstki. - Zostaw go w spokoju! - zazadala. - Nie dbam o to, kim albo czym jestes, po prostu zostaw go w spokoju! Rece niby-Peggy byle zimne jak lod i kiedy Elizabeth je chwycila, stalo sie cos niezwyklego. Miala wrazenie, jakby sie zlozyly, a potem glowa niby-Peggy zniknela wewnatrz sukienki, ktora wydela sie jak zagiel, pusta i lekka, i zanim Elizabeth zorientowala sie, co sie dzieje, miala przed soba jedynie plachte kurczacej sie bawelny. 132 Zlapala ja oburacz, probujac powstrzymac przed dalszym kurczeniem, ale ona zwinela sie w kawalek materialu wielkosci chusteczki do nosa, a po chwili Elizabeth miala juz w reku tylko lodowa biala roze, ktora powoli stopniala na jej oczach. Jedynym dowodem, ze w ogole istniala, bylo chlodne mrowienie w palcach.Obrocila sie zdumiona w strone ojca. Obserwowal ja, ale nie mogl oczywiscie nic powiedziec. Rozejrzala sie goraczkowo po sypialni, probujac sprawdzic, czy to wszystko nie bylo jakas wyjatkowo zmyslna sztuczka. Ale pokoj w ogole sie nie zmienil; nadal swiecilo slonce i nie bylo zadnego zakamarka, w ktorym niby-Peggy zdolalaby sie ukryc. Nie mogac powstrzymac drzenia Elizabeth usiadla na skraju lozka i wziela ojca za rece. Serce bilo jej jak oszalale i czula, ze musi sie czegos napic. Spojrzala mu w oczy i zapytala: -Widziales ja, prawda? Naprawde tutaj byla. Mala biala dziewczynka w krotkiej bialej sukience. Ojciec poruszyl oczyma najpierw w lewo, potem w prawo. -Czy to znaczy "tak"? - zapytala Elizabeth. - Jesli poruszajac oczyma w prawo i w lewo mowisz "tak", zrob to jeszcze raz. Przez dlugi czas nic sie nie dzialo, a potem ojciec ponownie poruszyl oczyma. -Widziales ja, prawda? Te mala biala dziewczynke w krotkiej bialej sukience? Tak. -To byla ta sama dziewczynka, ktora widziala mama, kiedy wybiegla na deszcz. Zamrozila wszystkie krzaki, mimo ze bylo lato. Tak. -To byla ta sama dziewczynka, ktora skula lodem basen tej nocy, kiedy ja i mama o malo nie utonelysmy. Widzialam ja calkiem wyraznie. Obie ja widzialysmy. Mama nie byla nigdy psychicznie chora, a ja niczego nie zmyslalam. Naprawde ja widzialysmy, tak jak ty i ja widzielismy ja teraz. - Mowiac to zaniosla sie lkaniem. Otarla oczy wierzchem dloni i dodala: - Nikt nam nie wierzyl. Nikt nie wierzyl zadnej z nas. Ojciec nie poruszyl sie. Na jego twarzy widnial nadal ten sam nieokreslony grymas. -Wierzysz, ze to byla Peggy? - zapytala Elizabeth. - Wiem, ze nie wygladala jak Peggy, ale czy wierzysz, ze to byla ona? Tak. 133 -Widziales ja juz przedtem? Kolejna dluga pauza. A potem: tak.-Widziales ja przedtem? Ile razy? Zadnej odpowiedzi. -Dwa razy? Trzy razy? Wiecej niz trzy razy? Tak. -Wiecej niz dziesiec razy? Zadnej odpowiedzi. -Jak dawno zaczales ja widywac? Zanim mama pojechala do kliniki? Zadnej odpowiedzi. Dzieki Bogu i za to, pomyslala Elizabeth. Dobrze przynajmniej, ze wydajac zgode na leukotomie mamy nie czynil tego ze swiadomoscia, ze mowila prawde - ze rzeczywiscie widziala mala dziewczynke, ktora byla duchem Peggy, jej dusza albo jakakolwiek jej czastka, ktora wciaz przebywala w realnym swiecie. -Gdzie ja widziales? - zapytala. - Tutaj w domu? Tak. -Gdzie indziej tez? Tak. -Gdzies poza Sherman? Tak. -Jak daleko? - zapytala Elizabeth. - Takze w Nowym Jorku? Kolejna pauza. A potem: tak. Elizabeth i ojciec wpatrywali sie sobie w oczy. Zorientowala sie, ze jest mnostwo rzeczy, ktore chce jej powiedziec, ktore chce jej wyjasnic i przedyskutowac. Ona sama rowniez chciala mu zadac mnostwo pytan - pytan, ktore byly zbyt skomplikowane, by mozna na nie odpowiedziec tak lub nie. Na przyklad dlaczego uwaza, ze Peggy wciaz jeszcze moze tu przebywac? I dlaczego wyglada jak zupelnie inna dziewczynka? Dlaczego jest taka zimna? Z czego jest zrobiona? Z lodu, z krwi i kosci, z bawelny, z dymu, a moze po prostu z niczego? Czy przypadkiem jej sobie wspolnie nie wyobrazaja? Czy jest szczesliwa, czy smutna? Czy wpadla w pulapke pomiedzy swiatem zywych i tym, co lezy poza nim? -Boisz sie jej? - zapytala. Zadnej odpowiedzi. A potem bardzo szybkie: tak. -Boisz sie? Tak. -Ale nie jej? Czegos innego? 134 Tak.-Czego sie boisz? Czy to jest jakas osoba? Zadnej odpowiedzi. A potem: tak. -To jednoczesnie jest i nie jest osoba? Nie rozumiem. Ojciec wlepil wzrok w sufit. Elizabeth miala wrazenie, ze stara sie za wszelka cene cos zrobic, cos powiedziec. Zaczely mu drzec rece i spuchlo gardlo. Z jego ust zaczal sie wydobywac ochryply niski pomruk. -Prosze cie, przestan - poprosila go. - Nie musisz sie tak natezac. Zostane tu jeszcze przynajmniej przez tydzien... mozemy spedzic duzo czasu rozmawiajac na ten temat. Ale ojciec mruczal coraz glosniej i glosniej, wydajac z siebie denerwujacy psi warkot, ktory poteznial z sekundy na sekunde. -Grrrdd... - udalo mu sie w koncu wykrztusic. - Grrrdduh... Elizabeth potrzasnela skonsternowana glowa. -Prosze cie, ojcze, ja nic nie rozumiem. -Grrrdduh! Z kacika ust pociekla mu gesta flegma i odprezyl sie, ale w dalszym ciagu poruszal szybko oczyma, jakby mowil: tak, tak, tak. Wymawiajac to swoje "Grrrdduh", uznal, ze zdolal jej jakos powiedziec, czego sie obawia. -Grrrdduh? - powtorzyla Elizabeth. Tak. Tak. Tak. Przewracal oczyma az do chwili, kiedy rozleglo sie szybkie energiczne pukanie do drzwi. Do sypialni weszla pulchna blondynka w fartuchu pielegniarki. -Dzien dobry, panno Buchanan - przywitala z usmiechem Elizabeth. - Nazywam sie Edna Brown. Opiekuje sie pani ojcem. - Podeszla do lozka i nie przestajac sie usmiechac pochylila sie nad pacjentem. - Dzien dobry, panie Buchanan. - Moze bysmy sie tak troche wymyli przed lunchem? Elizabeth jeszcze raz spojrzala ojcu w oczy. Byly kompletnie pozbawione wyrazu. Nie sposob bylo poznac po nich, co czuje. Pragnela zrozumiec, co probowal jej zakomunikowac, wiedziala jednak, ze bedzie to wymagalo dlugich godzin, jesli nie dni zmudnego wypytywania. Kto byl i jednoczesnie nie byl osoba? Co mialo oznaczac to "Grrrdduh"? -Czy moze nas pani teraz na chwile zostawic, panno Buchanan? - zapytala Edna Brown. - Jesli ma pani ochote wrocic potem na gore i zjesc lunch razem z ojcem, bardzo zapraszam, 135 ale musze uprzedzic, ze jestesmy bardzo nieporzadni, prawda, panie Buchanan?Robimy mnostwo balaganu przy posilkach, moze mi pani wierzyc! -Wroce pozniej - powiedziala Elizabeth. Nie sadzila, zeby mogla zniesc widok karmionego przez pielegniarke ojca. - Musze sie spotkac z kilkoma osobami. Pocalowala ojca w czolo. Popatrzyl jej prosto w oczy, ale nie byla w stanie powiedziec, czy jest zly, czy zadowolony, szczesliwy czy nieszczesliwy. Wychodzac z zalanego sloncem pokoju odwrocila sie po raz ostatni i nagle uswiadomila sobie, ze wlasciwie wolalaby, zeby umarl. Po smierci spotkalby sie przynajmniej z Peggy w niebie - nie tutaj. ROZDZIAL X Idac Oak Street Elizabeth widziala, jak bardzo zmienilo sie Sherman. Najbardziej rzucal sie w oczy brak debu, po ktorym pozostal tylko szeroki plaski pniak.Wokol niego wciaz staly lawki, ale bez przypominajacego grote zielonego schronienia, ktore oferowaly nisko wiszace galezie drzewa, ulica wydawala sie lysa i zwyczajna, podobna do wszystkich innych. Zniknal sklad towarow zelaznych Stillwella, a jego miejsce zajal sklep ze sprzetem gospodarstwa domowego, z wypelniajacymi cala Witryne lodowkami Frigidaire. Pan Pedersen zmarl przed trzema laty na raka gardla i nad jego sklepem widnial teraz napis Supermarket Waldo. Koryto potoku, ktorym mama Elizabeth scigala w deszczu niby-Peggy, zasypano i wylano asfaltem, zeby zrobic parking na piecdziesiat samochodow. Wciaz dzialalo biuro nieruchomosci Baxtera i mozna sie bylo napic oranzady u Endicotta, ale Staruszek Hauser siedzial teraz w domu, slepy i gluchy, i popuszczal pod siebie, a drugstore prowadzil mlody ponury farmaceuta, ktory mial na imie Gary, z krotko przystrzyzona czupryna i w ciezkich czarnych okularach. W najwiekszym stopniu zmienila Sherman wojna, poniewaz pozbawila je niewinnosci i zaabsorbowania soba. Mlodzi ludzie z poprzednich generacji pozostawali na ogol w miescie i kontynuowali jego tradycje. Ale szkolnego mistrza w plywaniu Dana Marshalla trafil szrapnel na plazy Peleliu Island zaledwie szesc minut po tym, jak wyladowala tam we wrzesniu 1944 Pierwsza Dywizja amerykanskiej piechoty morskiej. Smierc Dana nabrala rozglosu, poniewaz wojenny malarz Tom Lea namalowal jego frunaca w powietrzu glowe. Dziewczyna Dana, 137 Krolowa Promenady Judy McGuiness, wstapila do sluzby pomocniczej marynarki i wyszla za swojego szefa, kontradmirala Wil-bura Fettermana, a potem rozwiodla sie z nim i zyla teraz w Charleston, w Karolinie Poludniowej, z koncesjonariuszem firmy Kaiser-Frazer, Heweyem Jakims Tam.Molly Albee wyszla za maz i mieszkala w Providence na Rhode Island, z trzema ryzymi dzieciakami i mezem, ktory naprawial lodzie. Na wojnie zginelo lacznie troje znajomych Elizabeth, inni znikneli, ci zas, ktorzy wrocili, przyniesli ze soba zewnetrzny swiat, z jego chlodem, bebopem, cynizmem, a takze jego ogromem - i odkad Sherman dowiedzialo sie, ze jest po prostu niewielka mikroskopijna czasteczka czegos wielkiego, przestalo byc Sherman, ukochanym przez wszystkich pepkiem swiata, stalo sie miejscem jak kazde inne. A potem zmienila je telewizja. Na zawsze odeszly w przeszlosc miedzywojenne rodzinne wieczory przy radioodbiorniku Zenith, wieczory, podczas ktorych wspolnym wysilkiem wyobrazni wyczarowywano z niebytu Amos'n'Andy'ego, Burnsa i Allena oraz One Man 's Family. Teraz wszyscy ogladali Miltona Berlego i "Hopalong Cassidy'ego", a dzieciaki spiewaly It's Howdy Doody time, it's Howdy Doody time, Bob Smith and Howdy too, say Howdy-Doo to you. Ale nie tylko to - mogli ogladac samochody i paste do podlog, mogli widziec, co dzieje sie w Nowym Jorku, w Waszyngtonie czy nawet w Londynie, w Anglii, i w tym momencie Sherman bezpowrotnie utracilo swoja niewinnosc. Elizabeth skrecila w Putnam Street z jej domami w stylu krolowej Anny - przynajmniej one nic sie nie zmienily. Doszla do domu Lenny'ego, wspiela sie na ganek i zastukala ciezka kolatka do drzwi. Miala przedziwne uczucie, ze ostatnich osmiu lat w ogole nie bylo, ze jest z powrotem rok 1943, a ona puka do drzwi Millerow, zeby powiedziec Lenny'emu do widzenia. Drzwi otworzyla pani Miller. Miala jeszcze bielsze wlosy, ale wciaz byla pogodna i zaokraglona i musiala wlasnie przygotowywac obiad, bo w domu unosil sie zapach mielonych kotletow. -Lizzie Buchanan, nigdy bym nie pomyslala! Wygladasz jak z obrazka! Wejdz do srodka! Lenny i pan Miller siedzieli w salonie, obok kominka, w ktorym trzaskal ogien, popijajac kawe i czytajac gazety. Nad ich glowami nadal cwierkaly i swiergotaly zamkniete w klatkach kanarki. Pan Miller byl jeszcze chudszy, niz zapamietala go Elizabeth. Klopoty zoladkowe, wyjasnila jej pani Patrick. Ale zaraz zdjal 138 okulary, wstal i usciskal ja, jakby byla dawno nie widziana corka. Lenny wstal rowniez, dumny jak paw, ze zlozyla im wizyte.-Napijesz sie kawy? - zapytal. -Wlasciwie nie. Wolalabym zapalic. -Mama nie lubi, jak pale w domu. -W porzadku, mozemy zapalic w ogrodzie. Przeszli przez sad na tyly ogrodu. Wsrod wysokiej trawy lezalo mnostwo jablek. Elizabeth oparla sie o jedno z drzew i wypuscila dym z ust. -Sherman zmienilo sie, prawda? Dopiero dzisiaj to zauwazylam. -Wszedzie jest podobnie. Ale nie chodzi o same miejsca, chodzi o ludzi. -Myslisz, ze stalismy sie inni? Lenny wzruszyl ramionami. -Ten dzien, kiedy przyszlas mnie pozegnac, wydaje mi sie oddalony o cale wieki. Bylem jeszcze wtedy smarkaczem, bez zadnego doswiadczenia, a ty chodzilas do podstawowki. -I co z tego, ze chodzilam do podstawowki? Wciaz denerwuje mnie, ze w ogole nie zdawales sobie sprawy, jak bardzo bylam w tobie zakochana. Lenny usmiechnal sie niesmialo. -Zdawalem sobie sprawe. A ty bylas bardzo slodka. Ale powiedzmy sobie szczerze: bylas dla mnie o wiele za mloda. -Nie bylam za mloda, zeby miec zlamane serce. Przespacerowali sie jeszcze troche, az do konca posiadlosci Millerow, gdzie rosly oplecione powojem srebrzyste brzozy. Im dluzej Elizabeth rozmawiala z Lennym, tym bardziej byla przekonana, ze nadal go lubi. Zawsze podobal jej sie fizycznie - prosty nos, wyraznie zarysowana linia szczeki i jakby lekko zranione, pelne samokrytycyzmu spojrzenie. Na jego twarzy malowala sie jednoczesnie sila i wrazliwosc. -Nie wyszlas za maz - powiedzial. - Troche mnie to zdziwilo. Zawsze pisalas te romantyczne opowiadania. Elizabeth zaczerwienila sie. -To, ze jakas dziewczyna ma romantyczne usposobienie, nie oznacza wcale, ze musi zawsze znalezc wlasciwego mezczyzne. Skonczyla papierosa i przydeptala go butem. -W liceum umawialam sie z paroma facetami. Pamietasz Johna Studlanda? 139 -Jasne. Ciemne krecone wlosy, wysoki. Fantastycznie udawal Charliego McCarthy'ego.-Zgadza sie. Byl mily. Bardzo mily. -Mily? -Wszyscy moi chlopcy byli mili. W Hartford chodzilam z chlopakiem, ktory nazywal sie Neil Bennett. On tez byl mily. Byl tak mily, ze o malo za niego nie wyszlam. Dal mi pierscionek zareczynowy z brylantem, i w ogole. Ale... sama nie wiem. -Co z nim bylo nie tak? -Byl mily. Az za bardzo. Lubie mezczyzn, w ktorych jest cos niebezpiecznego. -Naprawde? - rozesmial sie Lenny. - Na przyklad kogo? -Nie wiem... - Elizabeth znowu sie zaczerwienila. - Jeszcze takiego nie spotkalam. To znaczy, poznalam jednego albo dwoch pisarzy, ktorzy wydaja sie troche niebezpieczni. Felix Rushmore, facet, ktory napisal powiesc "Jezyk nie opowiada zadnych historii", i Haldeman Jones, autor "Babilonu". -Uwazasz ich za niebezpiecznych, tych dwoch facetow? Elizabeth wzruszyla ramionami. Czula sie zaklopotana. - Zyja na krawedzi, jesli rozumiesz, o co mi chodzi. Staraja sie zaznac wszystkiego, ubostwa, przemocy, narkotykow, i opisuja to potem na kartach swoich ksiazek. Lenny rzucil niedopalek papierosa miedzy drzewa. -Zaloze sie, ze nigdy nie biegli przez plaze z M-1 w reku i w blaszanym kapeluszu na glowie, w ogniu prujacych do nich japonskich pistoletow maszynowych. Elizabeth spojrzala na niego z ukosa. W jego twarzy bylo cos, co bardzo jej sie podobalo. Bezbronnosc i wrazliwosc. -Nie - powiedziala, wkladajac rece do kieszeni plaszcza. - Zaloze sie, ze nigdy tego nie robili. Zaprosila go, zeby wpadl na kolacje, i odparl, ze oczywiscie, z przyjemnoscia ja odwiedzi. Troche ja to zdziwilo, poniewaz wydawal sie taki ostrozny, chwilami nawet zgryzliwy. Wracala do domu sama, chciala bowiem zlozyc po drodze kilka wizyt - najpierw matce Molly Albee, a potem mieszkajacej przy Sycamore Street Bindy Morris, ktora byla przyjaciolka Laury. Idac Putnam Street zdala sobie nagle sprawe, jak bardzo teskni za Laura - zwlaszcza tutaj, w rodzinnym miescie, gdzie byly kiedys takie szczesliwe. 140 Przystanela na rogu Putnam i Oak Street. To tutaj wlasnie po raz pierwszy spotkala niby-Peggy, tego upalnego popoludnia, kiedy Lenny wyjechal do obozu dla rekrutow. Stala przez chwile, rozgladajac sie dookola. Ulica przejechalo kilka samochodow - wsrod nich nowy buick special - ale za kierownica zadnego nie siedzial nikt, kogo by znala.Idac z powrotem Oak Street zobaczyla jakies sto jardow przed soba dziewczynke w bialej sukience. Stala na scietym pniu debu z opuszczonymi po bokach rekoma, odwrocona do niej plecami, ale Elizabeth nie miala najmniejszych watpliwosci, kim jest. Chociaz naprawde tego nie chciala, ruszyla szybkim krokiem w jej strone. Musiala. Musiala odkryc, kim jest niby-Peggy i dlaczego tak bardzo przestraszyl sie jej ojciec. Szla coraz szybciej i szybciej, stukajac obcasami po chodniku. Dziewczynka w bieli nie ruszala sie z miejsca, stojac w powiewajacej na wietrze sukience. -Peggy! - zawolala zblizajac sie do niej Elizabeth. - Peggy! Dziewczynka nie odpowiedziala; ale na Elizabeth zaczai szczekac maly piesek, ktory po chwili podbiegl i potruchtal obok niej. -Peggy! - zawolala Elizabeth. - A potem jeszcze raz: - Peggy! Doszla prawie do samego pnia, kiedy dziewczynka odwrocila sie w jej strone. Na jej twarzy nie widnial ani usmiech, ani wyraz powagi. Nie miala w ogole twarzy. Nie miala w ogole glowy. Wlosy zawieszone byly w pustce. Elizabeth zatrzymala sie i wlepila w nia wzrok, czujac, ze od stop do glow pokrywa ja gesia skorka. Pozbawiona twarzy dziewczynka nie ruszala sie z miejsca. -Kim jestes? - wyszeptala Elizabeth. - Czego chcesz? Gdybys byla naprawde Peggy, nie przestraszylabys mnie w ten sposob, prawda? A moze bys to zrobila? Moze to przeze mnie wpadlas do basenu i utonelas? Moze zawsze mnie o to winilas? Dziewczynka przechylila sie w jej strone. Elizabeth dala krok do tylu, a potem nastepny. Jak mozna istniec bez twarzy? Ogarnal ja straszliwy zimny strach i nie potrafila go w zaden sposob opanowac. To bylo takie irracjonalne, zwlaszcza tutaj w Sher-man, ktore znala jak wlasna kieszen. To bylo takie przerazajace. Maly piesek poslal zdumione spojrzenie najpierw jej, a potem niby-Peggy i nerwowo zaszczekal. Niby-Peggy przechylala sie dalej i dalej do przodu, az znalazla sie w pozycji, w ktorej nikt nie 141 zdolalby zachowac rownowagi. Elizabeth dala dwa kolejne kroki do tylu.-Nie, Peggy, prosze cie. Nie strasz mnie - powiedziala. W tej samej chwili ulica przeszedl suchy powiew jesiennego wiatru. Niosl ze soba gumowe opaski, puste paczki po papierosach i zeschle liscie. Dmuchnal Elizabeth prosto w twarz i nastroszyl siersc psa. A potem porwal niby-Peggy, zakrecil nia raz i drugi dookola, az zwinela sie w bialy klebek i po chwili zostala po niej tylko wirujaca plachta miekkiej tkaniny, ktora wzbila sie w powietrze, przefrunela na druga strone ulicy i porwana kolejnym silniejszym podmuchem zniknela nad dachami domow. Elizabeth spojrzala na psa, a pies spojrzal na nia. -Co tu sie dzieje, piesku? - zapytala. Pies szczeknal ostro dwa razy, a potem potruchtal dalej. Wieczorem zerwal sie jeszcze silniejszy wiatr, a o szostej zagrzmialo. Edna Brown dala ojcu kolacje i ulozyla go do snu. O szyby zaczely dzwonic wielkie, grube krople deszczu. Ogrod za oknami zrobil sie nagle wolframowobialy, a potem pograzyl sie w mroku. Seamus stal w kuchni, wygladajac przez okno. -Niebieskie swiatla kazdego wieczoru - zauwazyl. -Zgadza sie, Seamus - powiedziala Elizabeth. - Niebieskie swiatla kazdego wieczoru. Ale skad o tym wiesz? Pani Patrick dodala masla do dyni. -Ostatnio ciagle opowiada takie banialuki. -Nie - zaprzeczyla Elizabeth. - Nie wydaje mi sie, zeby to byly banialuki. -Co masz na mysli? - zapytala pani Patrick. - Bez przerwy gada o tych niebieskich swiatlach kazdego wieczoru. Ale jaki w tym sens? -To pochodzi z pewnej basni - wyjasnila Elizabeth. - Basni o Krolowej Sniegu, ktora mieszkala w Finlandii i zapalala kazdego wieczoru niebieskie swiatla. To bajkowe wytlumaczenie zjawiska zorzy polarnej. Pani Patrick zrobila zdziwiona mine. -Zorzy polarnej - powtorzyla Elizabeth. - Slyszala pani o zorzy polarnej? -Slyszalam o roznych rzeczach - stwierdzila pani Patrick. - Ale to nie znaczy, ze musze w nie wszystkie wierzyc. Niejedno tez widzialam. 142 -A nie widziala pani przypadkiem dziewczynki? Malej dziewczynki, w wieku mniej wiecej dziesieciu lat, calej ubranej na bialo?Pani Patrick przykryla garnek i poslala Elizabeth powazne spojrzenie. -Nie sadzisz, ze w waszej rodzinie przydarzylo sie juz dosc nieszczesc? Po co sciagac sobie na glowe nowe? -Chyba ma pani racje. -Wybierasz sie jutro z wizyta do mamy? - Bylo oczywiste, ze pani Patrick chce zmienic temat. Elizabeth kiwnela glowa. -Modlmy sie, zeby cie poznala - powiedziala pani Patrick. - Ostatnio nie bardzo odroznia ludzi od mebli. Elizabeth zobaczyla reflektory skrecajacego na podjazd samochodu Lenny'ego. -Na swiecie duzo jest takich osob - odparla. - Powinna pani zobaczyc mojego szefa. -Przykry z niego facet, tak? -To nie facet, lecz kobieta. Ale zgadza sie, jest przykra. Jezykiem moglaby cyklinowac podloge. -Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat - powiedziala pani Patrick. - Kazda przykrosc, ktora wyrzadzamy bliznim na tym swiecie, to kolejna rozga na nasze plecy w czysccu. Rozlegl sie dzwonek do drzwi i Seamus poszedl otworzyc. -Nie przewracaj w glowie biednemu chlopcu - poprosila pani Patrick, kiedy wyszedl - zadajac mu te rozne pytania i w ogole. Te rzeczy, ktore wygaduje, moga sie komus wydac sensowne, ale to zwykle banialuki. Rozmowy z goblinami: tak wlasnie nazywal je jego ojciec. -W porzadku, nie bede go o nic pytac - powiedziala Elizabeth. - Ale niezupelnie sie z pania zgadzam. Moim zdaniem Seamus wie o wiele wiecej, niz pani sadzi, tylko w dziwny sposob nam o tym komunikuje. -Cokolwiek takiego wie, jesli o mnie chodzi, moze zachowac to dla siebie. -Chyba sie pani nie boi? -Kto powiedzial, ze sie czegos boje? -Kiedy wspomnialam o malej dziewczynce, nie wygladala pani na uszczesliwiona. -Co ty opowiadasz, dziecko? Nigdy nie widzialam zadnej malej dziewczynki, nigdy. -Jest pani tego pewna? 143 -Chcesz powiedziec, ze mi nie wierzysz?-Skadze znowu, pani Patrick. Ale ja ja widzialam. Widzialam ja tak samo blisko i wyraznie, jak teraz widze pania. I skoro ja ja widzialam, dziwie sie, ze nie pokazala sie nigdy pani. Pani Patrick otworzyla usta, jakby miala zamiar cos powiedziec, ale potem zamknela je z powrotem. W tej samej chwili rozleglo sie pukanie do otwartych kuchennych drzwi i do srodka wszedl Lenny w eleganckim niebieskim garniturze i niebieskim krawacie w kropki. - Slinka leci na sam zapach - oswiadczyl. -Nie przyrzadzilam nic nadzwyczajnego - powiedziala pani Patrick. -Na pewno nie bede narzekal - usmiechnal sie Lenny. - Jestem prostym facetem, ktory docenia smak prostych potraw. Pani Patrick poslala Elizabeth wymowne spojrzenie. -Bardzo mnie to cieszy. Niektorzy ludzie maja zbyt wyszukane gusta, nie sadzi pan? Zjedli kolacje w pokoju sniadaniowym, w jadalni bylo bowiem o wiele za zimno i nie palilo sie w kominku. Pani Patrick podala zupe jarzynowo-fasolowa, a potem pieczonego kurczaka i szarlotke. Lenny przyniosl butelke czerwonego wina i wypili wszyscy za swoje zdrowie oraz za nowe, lepsze czasy. Po kolacji Elizabeth i Lenny przeszli do salonu, usiedli na wielkiej wytartej kanapie i zaczeli rozmawiac o tym, co dzialo sie z nimi od zakonczenia wojny. Seamus dorzucil wiecej drzewa do ognia i w kieliszku Elizabeth zamigotaly plomienie. -Brales udzial w bitwie o Guadalcanal, prawda? - zapytala Elizabeth. Lenny wypil lyk wina i uciekl spojrzeniem w bok. -Na ogol o tym nie mowie. -To bylo takie straszne? -Probuje o tym nie myslec. Stracilem tam duzo przyjaciol. Bylem swiecie przekonany, ze sam tez zgine, i nie chcialbym nigdy w zyciu doswiadczyc znowu tego uczucia. Elizabeth wziela na kolana wielki oprawny w brazowa skore album i pokazala mu swoje fotografie z liceum, z wakacji w Kalifornii i z kampusu w Hartford. -Podoba mi sie to zdjecie, na ktorym zaslaniasz oczy - stwierdzil z usmiechem. -A to kto? - zapytal po chwili. - Chyba nie Laura? Pokazywal palcem kolorowa fotografie siedzacej przy basenie slicznej mlodej blondynki w czerwonym kostiumie. 144 -Alez tak, Laura. Zrobiono jej to zdjecie, kiedy dostala pierwsza role w filmie. Grala pokojowke w hotelu Ritz. Musiala powiedziec tylko jedno zdanie:"Czy mam posprzatac w pokoju, prosze pana?" - Zrobila sie calkiem ladna. -Powiedzmy, ze nie brakuje jej adoratorow. -Wystepowala w jakims innym filmie? -Tylko w ogonach, w rolach chorzystek, ekspedientek, kelnerek, tancerek. Ale w tym roku ma nadzieje, ze nastapi wielki przelom. -Coz, zycze jej powodzenia - powiedzial Lenny. - Z ta uroda na pewno na to zasluguje. A to kto? Elizabeth oparla sie o jego ramie i zerknela na fotografie, ktora wskazywal. Stala na niej w samym rogu Central Parku w Nowym Jorku, naprzeciwko hotelu Plaza. Bylo lato i miala na sobie zolta popelinowa bluzke i biala spodnice do kostek. Za jej plecami stala mala dziewczynka - dosc blisko, zeby pomyslec, ze poprosila o to, by znalezc sie na zdjeciu, ale nie az tak, by sprawiala wrazenie kogos znajomego. Dziewczynka miala bardzo biala twarz i byla ubrana cala na bialo. Kiedy robiono zdjecie, musiala sie poruszyc, bo twarz byla rozmazana, a oczy przypominaly dwie ciemne smugi. Elizabeth poczula na dloniach gesia skorke. -Nie wiem, kto to jest - odparla. - Po prostu jakas dziewczynka. -Ale spojrz - powiedzial Lenny - jest i na tym zdjeciu. Uniosl album, zeby Elizabeth mogla lepiej zobaczyc. I rzeczywiscie mial racje. Te sama dziewczynke o bialej twarzy widac bylo na drugim planie fotografii wklejonej tuz pod zdjeciem z Nowego Jorku. Stala troche dalej, odwrocona bokiem, ale byla to bezsprzecznie ta sama dziewczynka. Najdziwniejsze bylo to, ze fotografia przedstawiala ojca Elizabeth na miesiac przed wylewem, stojacego przed New Milford Savings Bank. -Ta mala duzo podrozuje - stwierdzil Lenny. - Zobacz, jest i tutaj; i tutaj tez; i jeszcze tutaj. Dziewczynka w bialej sukience odwracala sie, zeby spojrzec na Elizabeth, ktora stala przy ojcowskim de soto na wiejskim jarmarku w Danbury. Przebiegala ulice z rozwianymi wlosami, kiedy Elizabeth pozowala przed kwiaciarnia na Oak Street. Stala w pewnej odleglosci z chmurnym wyrazem twarzy, gdy Elizabeth siedziala na plazy w Hyannis ze swoja kolezanka z college'u, Mimi. 10 - Zjawa 145 -I to ma byc zbieg okolicznosci? - rozesmial sie Lenny. - Jest tutaj, tutaj i tutaj. Jest wszedzie. Jest na kazdym cholernym zdjeciu. W Sherman. W Danbury. W Nowym Jorku. Na Cape Cod. Jest nawet w Kalifornii, dokad pojechalas, zeby zobaczyc sie z Laura. Stroisz sobie ze mnie zarty, mowiac, ze nie wiesz, kto to jest?-Przysiegam, ze nie mam pojecia. Nie wiem, jakim cudem znalazla sie na tych wszystkich zdjeciach. To znaczy nie wiem, jak jej sie to udalo. -Ale jest na kazdym z nich. Jestes pewna, ze to nie jakas mala sierotka, ktora adoptowalas? Elizabeth przerzucala kolejne kartki. Niby-Peggy byla tam wszedzie. Bylo to tak absurdalne, ze rozesmialaby sie w glos, gdyby nie fakt, iz na kazdym zdjeciu w minie dziewczynki bylo cos zdecydowanie zlowrogiego. Patrzyla z dezaprobata albo odwracala wzrok i nigdzie nie bylo widac wyraznie jej twarzy. Wydawala sie podazac sladem Elizabeth rok po roku, niczym blada i uparta nemezis. Elizabeth zamknela album i odlozyla go na wypolerowany blat debowego stolika. -Nie rozumiem tego. Ogladalam te fotografie dziesiatki razy i nigdy przedtem jej nie widzialam. Nie spuszczala z oczu albumu. Miala ochote otworzyc go z powrotem, zeby sprawdzic, czy niby-Peggy nadal tam jest, ale intuicja podpowiadala jej, ze tak, bedzie tam, i dala sobie spokoj. -To jakas sztuczka, prawda? - zapytal Lenny. - Jakis wasz rodzinny zart? Elizabeth potrzasnela glowa. -Ona zawsze tam byla - powiedziala. - Nie zauwazylam jej nigdy przedtem, ale byla tam zawsze. -To niemozliwe - stwierdzil Lenny. - Album zaczyna sie gdzies kolo roku tysiac dziewiecset czterdziestego szostego, tak? Gdyby na kazdym zdjeciu byla ta sama dziewczynka, z roku na rok robilaby sie coraz starsza. I jakim cudem ma na sobie stale te sama sukienke? Przyznaj, ze to jakis trik. Cos, co robisz, zeby droczyc sie z ludzmi. -Przysiegam ci, Lenny, ze to nie trik i nie robie sobie zartow. Lenny podniosl album i otworzyl go. -Na tym zdjeciu jej nie ma - powiedzial, spogladajac na pierwsza strone. Odwrocil nastepna, potem jeszcze jedna i nagle przycisnal palce do czola jak ktos, kto cierpi na atak migreny. 146 -O co chodzi? - zapytala Elizabeth.-Na tych zdjeciach tez jej nie ma. Przysiaglbym przeciez... Zaczal kartkowac kolejne strony, coraz szybciej je przewracajac. A potem odchylil sie do tylu i wlepil wzrok w Elizabeth. -Zniknela - wyjakal. Elizabeth wziela od niego album, polozyla go sobie na kolanach i sprawdzila wszystkie fotografie. W koncu zamknela album i popatrzyla z przerazeniem na Lenny'ego. -Przeciez nam sie to nie przysnilo? - zapytala. - Najpierw tu byla, a teraz jej nie ma. -Musi byc jakies wytlumaczenie - powiedzial Lenny. Rozejrzal sie po pokoju, a potem rzucil okiem na zyrandol. - Moze to zludzenie optyczne. Odbite swiatlo czy cos w tym rodzaju? -Wiesz, ze to nie bylo zludzenie. Lenny pochylil sie do przodu. -Tak, wiem. Dostaje po prostu hysia, to jedyne wytlumaczenie. Ja dostaje hysia i ty dostajesz hysia. Wszystko przez ten brak seksu. Elizabeth wziela go za reke. -Jest cos, o czym musze ci powiedziec. Widzialam dzisiaj te mala dziewczynke. -Widzialas ja? Gdzie? -Stala w sypialni ojca. Nie wiem, jak sie tam dostala. Podnioslam po prostu wzrok i juz tam byla. Odezwala sie do mnie. Slyszalam ja tak samo wyraznie, jak teraz slysze ciebie. Powiedziala, ze bedzie mnie ochraniac. A potem rozplynela sie w powietrzu. To znaczy niezupelnie sie rozplynela, ale zlozyla sie, skurczyla i zniknela. Na moich oczach, przysiegam. Lenny przez dluzszy moment mierzyl ja wzrokiem. -Slyszalas o marihuanie? - zapytal w koncu. -Oczywiscie, ze slyszalam. Ale nigdy w zyciu nie widzialam skreta i z cala pewnoscia nie palilam, jesli to wlasnie probujesz zasugerowac. -W porzadku, przepraszam. Probuje po prostu dojsc z tym jakos do ladu, to wszystko. Opowiedz mi o tej malej dziewczynce. -Nie ma tu duzo do opowiadania. Pojawila sie, przemowila do mnie, a potem chciala dotknac ojca. Wtedy sie wscieklam i probowalam ja zlapac, ale ona skurczyla sie na moich oczach, kiedy trzymalam ja za nadgarstki. W koncu w dloni zostal mi tylko bialy lodowy kwiat, a po chwili i on stopnial i zniknal. Lenny przygladal sie jej, jakby powiedziala cos w obcym jezyku. 147 -Zostal ci w dloni lodowy kwiat? Poirytowana Elizabeth rzucila album na stolik.-Sam przeciez widziales te zdjecia! Ona pojawia sie i znika, bez zadnego uprzedzenia! Zobaczylam ja ponownie na Oak Street, kiedy wracalam od ciebie. Stala na pienku debu, zupelnie realna, ale nie miala twarzy. Miala wlosy, ale brakowalo jej twarzy, tak jakby... no nie wiem... tak jakby jej cala glowa byla zrobiona ze szkla. -W ogole nie miala twarzy? -W ogole. O malo nie umarlam ze strachu. -I to bylo dzisiaj? -A kiedy twoim zdaniem? Dzis po poludniu, kiedy wracalam od ciebie do domu. Widzialam ja, Lenny, byla prawdziwa. -Byla tak prawdziwa, ze moglas jej dotknac? -Tak, ale uleciala. -Byla tak prawdziwa, ze moglas jej dotknac, ale mimo to uleciala? Elizabeth byla teraz naprawde wsciekla. -Nie wierzysz mi, prawda? Myslisz, ze zwariowalam tak samo jak moja matka! Myslisz, ze to jakas sztuczka, zart albo wyglup. Jesli tak wlasnie uwazasz, Lenny, spojrz mi w oczy, bo staja mi w nich lzy, kiedy pomysle o moich siostrach i o moich rodzicach, a przede wszystkim kiedy pomysle o samej sobie, i jesli to ma byc wyglup, to wcale nie wydaje sie smieszny. -Rany boskie, spokojnie, Lizzie, nie przejmuj sie tak bardzo! - zawolal Lenny, lapiac ja za rece. - Przepraszam. Ja naprawde wierze w to, co mowisz. Przeciez widzialem to na wlasne oczy, widzialem te zdjecia, ale bylem przekonany, ze mi sie zdawalo, ze to jakies optyczne zludzenie. Takie rzeczy sie przeciez nie zdarzaja, prawda? Zeby ludzie pojawiali sie na fotografiach, a potem znikali. To sie po prostu nie zdarza. Elizabeth podniosla album i przycisnela go do piersi. -Tym razem sie zdarzylo. Tym razem to prawda. Lenny przelknal sline. -Widzialem, jak umierali ludzie - powiedzial z niemal naboznym szacunkiem. - Widzialem, jak przez twarze przechodzil im cien smierci. Widzialem posiekanych kulami ludzi, ktorzy powinni byc martwi, a smieli sie i gadali, i widzialem mezczyzn, ktorzy siedzieli martwi na ziemi bez zadnych obrazen, tak jakby nagle postanowili przestac zyc. Ale nigdy jeszcze nie widzialem czegos takiego i nie wiem, co o tym myslec, wiec staram sie po 148 prostu z calych sil przekonac sam siebie, ze to nieprawda, ze bylem zmeczony i ze albo ty, albo moje zmysly robia mi jakis kawal.-To prawda - powiedziala Elizabeth. A potem ciszej, ale z nie mniejszym naciskiem powtorzyla: - To prawda. -Wiec co mamy zrobic? Wysmiac to? Wezwac ksiedza? Co do diabla sie robi, kiedy zdarzaja sie takie rzeczy? -Musimy chyba odkryc, co to znaczy. Lenny zmarszczyl brwi i przeczesal palcami wlosy. -Naprawde myslisz, ze to cos znaczy? -Musi cos znaczyc. Moim zdaniem to Peggy. Wlasciwie jestem tego pewna. -Peggy? Twoja mala siostrzyczka? Ta, ktora utonela? Elizabeth kiwnela glowa. -Wiem, ze nie jest do niej za bardzo podobna, ale czuje, ze to ona. Nie wiem, jak to sie stalo, i nie wiem dlaczego, ale najwyrazniej nie chce odejsc. Wyglada to prawie tak, jakby pilnowala nas, poniewaz wpadlismy w taka rozpacz, kiedy umarla. Lenny wyjal paczke lucky strike'ow i poczestowal Elizabeth. -Na jednej z tych wysp na Pacyfiku wierza, ze mozna wejsc w trans hipnotyczny i rozmawiac ze zmarlymi krewnymi. Ci czarownicy reklamuja nawet swoje uslugi na slupach ogloszeniowych. Wpadnij do mnie i utnij sobie pogawedke ze swoim zmarlym wujem Frankiem albo z kim tam chcesz. Podal jej ogien, a potem zapalil swojego papierosa i zaciagnal sie. -Ale to bylo na Wyspach Salomona, na Choiseul i Bougain-ville. Nikt nie spodziewa sie takich rzeczy w Sherman w stanie Connecticut. -Martwie sie o nia - powiedziala Elizabeth. - Martwie sie, ze utknela w jakiejs strasznej pulapce pomiedzy swiatami... no wiesz, ze niezupelnie umarla. Dusze powinny odchodzic z tego swiata. Nie powinny nas nachodzic. Przeczytalam gdzies, ze duchy sa duszami ludzi, ktorzy nie moga odejsc, ludzi, ktorzy nie moga do konca umrzec, poniewaz zostawili jakas nie zakonczona sprawe tutaj na ziemi. Lenny odchylil sie do tylu. -Jaka nie zakonczona sprawe zostawila tutaj twoja siostra? -Swoje zycie, oczywiscie. -Ale nic konkretnego? -Nic, o czym bym wiedziala. 149 i Elizabeth odwrocila sie do Lenny'ego. W jego oczach tanczyly plomyki i wydawal sie jej tak samo wrazliwy i przystojny jak wtedy, gdy wybieral sie do wojska.-Wierzysz mi, prawda? - zapytala. -Jasne, ze ci wierze. Dlaczego mialabys to wszystko wymyslac? Poza tym widzialem przeciez te zdjecia. -Obejrzymy je jeszcze raz? - zapytala Elizabeth. -Lepiej nie - powiedzial Lenny, krecac szybko glowa. Polozyl dlon na okladce albumu, zeby go nie otworzyla. - Nie sadze, zebysmy musieli to robic. Ona albo tam jest, albo jej nie ma. Jesli jest, dostaniemy krecka, jesli jej nie ma, zaczniemy watpic w to, co naprawde widzielismy: w to, co wiemy, ze widzielismy. Przerwal i zaciagnal sie papierosem. -Ktoregos dnia na Guadalcanal siedzialem przed namiotem, jedzac obiad, kiedy przyszedl do mnie i siadl obok jeden z moich najlepszych kumpli. Przysiegam, ze to prawda. Nazywal sie Ray Thompson, wysoki smutny facet z St Louis w Missouri. Nie przyjrzalem mu sie zbyt dokladnie. Na Guadalcanal bylo tyle much, ze czlowiek koncentrowal sie wylacznie na tym, co jadl. Wszyscy nauczylismy sie specjalnego sposobu jedzenia: machalismy lyzka, zeby strzasnac muchy, a potem szybko wkladalismy ja do ust, zanim zdazyly usiasc z powrotem. Guadalcanal to byla parszywa dziura, musze ci powiedziec. Byly tam pajaki wielkosci twojej piesci, osy dlugie jak twoj palec, kleszcze i stonogi, po ktorych dostawalo sie wysypki, jesli tylko przeszly po twojej skorze. Wiekszosc z nas chorowala na malarie albo dunge i wszyscy mielismy dyzenterie. -Nie mam pojecia, jak to wszystko zniosles - powiedziala Elizabeth. -Powiem ci, jak to znioslem: nie mialem zadnego wyboru. Chcesz jeszcze wina? -Tak, prosze. - Podala mu swoj kieliszek. - Mowiles o tym swoim przyjacielu. -Zgadza sie. Ray i ja posiedzielismy razem przez chwile. Gadalismy o domu, dziewczynach, o tym i owym. Zauwazylem, ze Ray nic nie je, ale pomyslalem, ze widac juz zjadl. General Yandegrift zawsze narzekal, ze jestesmy za chudzi. Kto nie bylby chudy, z malaria i dyzenteria? Nagle ni z gruszki, ni z pietruszki Ray powiada: "Kiedy wrocisz, powiedz Carole, ze pieniadze sa pod siedzeniem kierowcy". Odwrocilem sie, zeby zapytac, o co mu chodzi, ale jego juz nie bylo. Nie wiedzialem, dokad poszedl. 150 Bylem wtedy bardzo chory i moglem miec halucynacje. Ale potem nie zobaczylem go juz nigdy, a jakies dwa dni pozniej ktos powiedzial mi, ze Ray zginal. Co wiecej, znaleziono go w zaroslach kunai cwierc mili od obozu godzine przedtem, nim przyszedl ze mna pogadac. Godzine przedtem. Rozmawial ze mna, przysiegam, a przeciez juz nie zyl.-Wiec to sie zdarza - powiedziala przejeta groza Elizabeth. -Chyba tak. Cos zyje dalej po smierci. Nie wiem, co to jest, jak dlugo zyje i dlaczego. Ale wierze, ze zyje. Wciaz widuje ludzi, ktorzy zgineli na Guadalcanal. Widze ich za kierownicami samochodow. Widze ich robiacych zakupy w supermarketach. Zaden czlowiek nie zostawia swoich bliskich i zycia, na ktore tak ciezko pracowal, tylko dlatego, ze umarl. -A co z tymi pieniedzmi? -Jakimi pieniedzmi? -Tymi, ktore wedlug twojego zmarlego przyjaciela mialy lezec pod przednim siedzeniem samochodu. -Nie wiem. Napisalem do jego zony, ale nigdy mi nie odpisala. Niezbyt satysfakcjonujace zakonczenie, prawda? Opowiadanie o zmarlym przyjacielu wydawalo sie z poczatku Elizabeth calkiem przekonujace. Kiedy jednak Lenny wypil kolejny kieliszek wina i stwierdzil, ze wlasciwie wszyscy zyja po smierci i ze moglby odnalezc wszystkich swoich kumpli z piechoty morskiej, gdyby tylko wiedzial, gdzie ich szukac, zaczela obawiac sie, ze cos jest z nim nie w porzadku, ze ma nie po kolei w glowie. Byla pewna, ze widziala Peggy, ale jak Lenny mogl wierzyc, ze wszyscy jego zmarli koledzy chodza po ziemi? Na Guadalcanal zginelo ponad tysiac trzystu Amerykanow. Z cala pewnoscia nie wrocili wszyscy do domu, zeby podjac zycie w miejscu, w ktorym im je przerwano. -Jesli ktos chce tego naprawde mocno - oswiadczyl Lenny - wtedy sama smierc na pewno nie zdola go powstrzymac, mozesz mi wierzyc. ROZDZIAL XI Elizabeth zeszla do piwnicy i przyniosla kolejna butelke wina, przedwojenny rocznik. Lenny otworzyl ja.-Naprawde sie we mnie podkochiwalas? - zapytal, napelniajac kieliszki. Elizabeth rozesmiala sie. -Byles miloscia mojego zycia. -Moze powinienem zwracac na ciebie wiecej uwagi. -Szedles na wojne. Byles mezczyzna. Dlaczego mialbys zwracac uwage na jakas niezgrabna trzynastolatke? Lenny rozsiadl sie wygodniej i zapalil papierosa. -Nie bylas wcale taka niezgrabna. Bylas ladna. Pamietam, ze zawsze bylas ladna. -Czulam sie niezgrabna. -Ale teraz bardzo sie zmienilas. Ledwie cie poznalem na stacji. -Dziekuje - odparla, zdajac sobie sprawe, ze sie czerwieni. Wciaz nie potrafila przyjmowac komplementow bez rumienca. -Moge zadac ci osobiste pytanie? - powiedzial Lenny. - Czy masz narzeczonego? -Mam wielu przyjaciol, jesli o to ci chodzi. -Nie, nie, mam na mysli kogos stalego. Faceta, ktory zabiera cie do swojego domu, zebys poznala jego rodzicow, ktory zaczyna mowic o dzieciach i o tym, do jakiego poslecie je college'u. Usmiechnela sie i potrzasnela glowa. -Nie, nikogo takiego nie mam. W kazdym razie nie w tej chwili. Po Haldemanie Jonesie spotykalam sie przez jakis czas z pisarzem o nazwisku Kenwood Priest, ktory powtarzal, ze 152 powinnismy kupic dom gdzies w regionie Finger Lakes i zyc jak para pustelnikow, majac wokol siebie tylko jeziora, drzewa i lelki kozodoje, ale to nie dla mnie.Cale dziecinstwo spedzilam w Sher-man. Teraz fascynuje mnie ruch uliczny, ludzie, policyjne syreny. -Kenwood Priest? Co on takiego napisal? -Cienka subtelna ksiazeczke pod tytulem "Stracone pokolenie". Zawsze bede pamietala ostatnie zdanie. "Poniewaz nie ma dla nas drogi naprzod i nie ma drogi z powrotem, musimy stac przy brzegu naszego dojrzewania, slyszac nad glowami krzyk mew i czekajac na przyplyw, ktory nas w koncu zabierze". -Hmmm - mruknal Lenny, przelykajac wino. - To chyba jakies banialuki. Siedzieli chwile w milczeniu, sluchajac trzaskania drzewa w kominku i zawodzacego glucho wiatru, a potem spojrzeli na siebie i wybuchneli smiechem. Powodem bylo pewnie wino, zmeczenie albo dziwnosc tego, co zobaczyli w rodzinnym albumie Bucha-nanow, ale smieli sie, az lzy pociekly im po policzkach. -O Boze, przestan - prosila Elizabeth. - Bola mnie boki. Ale Lenny pohukiwal i zanosil sie od smiechu i Elizabeth chwycila go w koncu za rece i potrzasnela. -Przestan, Lenny! - powiedziala. - Przestan! Rozbolal mnie przez ciebie brzuch! Lenny przestal sie smiac i spojrzal jej prosto w oczy. Puscila jego nadgarstki, a on podniosl dlon i dotknal jej rozswietlonych ogniem miekkich, delikatnych wlosow. Nie powiedzial ani slowa, ale przysunal sie blizej i pocalowal ja najpierw w policzek, a potem w usta. Ich jezyki dotknely sie i oznajmily sobie w milczeniu wiecej niz ktorekolwiek powiedzialo od chwili, kiedy sie ponownie spotkali. Oczy obojga byly szeroko otwarte i utkwione w oczach partnera, a rzesy wciaz mokre i blyszczace od smiechu. Pocalunek trwal dlugo. Lenny przytulil Elizabeth mocno do siebie; jego palce sunely powoli po jej plecach. Nawet przez sportowa marynarke czula, jaki jest szczuply i koscisty. Wszystkie te miesiace na Pacyfiku pozbawily go ciala i nie nabral go z powrotem nawet po pieciu latach cywilnego zycia. Pogladzil ja po wlosach i po ramionach, a potem jego dlon zeslizgnela sie nizej i ujela przez sweter jej piers. Elizabeth odsunela sie. -Prosze cie... nie sadze, zebym byla gotowa. Lenny usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. 153 -Alez oczywiscie. Ulegam po prostu naturalnym sklonnosciom.-Nie masz mi za zle? Pochylil sie do przodu i ponownie ja pocalowal. -Oczywiscie, ze nie mam ci za zle. Wystarczajaco podniecajace jak na jeden wieczor bylo odkrycie, ze ta mala dziewczynka, ktora zawsze lubilem, wyrosla na najbardziej atrakcyjna kobiete, jaka zdarzylo mi sie spotkac. Elizabeth ponownie sie zaczerwienila. -Pochlebca. -To nie bylo pochlebstwo. - Dotknal jej policzka opuszkami palcow. - Naprawde jestes jedna z najpiekniejszych kobiet, jakie w zyciu spotkalem. -Tylko jedna z nich? Usmiechnal sie i dal jej jeszcze jednego calusa. -Posluchaj - powiedzial - bede musial juz isc. Zabieram jutro rano mame do Hartford i chce wczesnie wstac. -Milo bylo cie zobaczyc - odparla Elizabeth, sciskajac jego dlon. -Co powiesz na kolacje w sobote wieczorem? Wciaz tutaj bedziesz? -Oczywiscie. Z przyjemnoscia. Podala mu plaszcz i Lenny wlozyl go. Przed wyjsciem zatrzymal sie w chlodnym hallu i wzial ja w ramiona, otulajac polami plaszcza niczym cieplymi skrzydlami. Dopoki nie stanela tak blisko, nie zdawala sobie sprawy, jaki jest wysoki. Pachnial tytoniem i ostra woda kolonska. -Wiem, ze ostatnio nie bylo ci latwo - stwierdzil. - Chce po prostu, zebys wiedziala, ze mozesz zawsze liczyc na moja pomoc. W imie starej przyjazni. Powinnas przejrzec papiery twojego taty, wiesz o tym. Zobaczyc, jakie ma polisy ubezpieczeniowe, polise na zycie, rente, ubezpieczenie na wypadek kalectwa. Oszczednosci nie starcza na dlugo. -Dziekuje, zrobie to. -W takim razie dobranoc, slodka Elizabeth - powiedzial. Ich usta ponownie zwarly sie w dlugim, glebokim pocalunku. Elizabeth dotknela przypadkowo dlonia jego tweedowych spodni i poczula, jak bardzo jest podniecony. Pamiec o tym pozostala przez dlugie godziny w koncowkach jej nerwow - tak, jak blysk swiatla pozostaje na siatkowce oka. Kiedy tylne swiatla nalezacego do Lenny'ego frazera zniknely 154 za drzewami, zdala sobie sprawe, ze jest w nim zakochana. W gruncie rzeczy jednak byla w nim zakochana od bardzo dawna.Obeszla caly dom, gaszac ogien w kominkach i rozsuwajac zakurzone aksamitne zaslony. Nie chciala schodzic jutro rano na dol potykajac sie w polmroku. Dom wstrzymal oddech i zastygl w smutku. Pozostalo mu tylko czekac, az ojciec Elizabeth wyjedzie do szpitala albo umrze, a potem powitac nowa rodzine. Czasy Buchananow odchodzily w przeszlosc: czasy Elizabeth, Laury i Peggy, ich niosacego sie echem po korytarzu smiechu i szurajacych po schodach kapci. Elizabeth podeszla do kominka w salonie, wepchnela pogrzebaczem glownie w glab paleniska i zalozyla ochronna krate. A potem weszla do kuchni, odsunela pasiaste zaslony i odkrecila kran, zeby nalac sobie szklanke zimnej wody, ktora chciala zabrac na gore. Kiedy zza chmur wyjrzal zamglony, perlowoblekitny ksiezyc w pelni i oswietlil trawnik, schody i kort tenisowy, Elizabeth popatrzyla przez okno i upuscila ze strachu szklanke do zlewu. Posrodku kortu stala drobna biala figurka w plaszczyku i berecie, drobna biala figurka nieruchoma jak smierc. -O moj Boze - szepnela Elizabeth. - O moj Boze, nie. Wszystko, tylko nie to. Przelykajac sline podeszla do kuchennych drzwi i zdjela z wieszaka stary welniany plaszcz, ten sam, ktory ojciec wkladal noszac do domu drzewo. Wlozyla go, otworzyla drzwi i wyszla w mrozna noc. Tym razem nie bylo kota, ktory obserwowalby ja z dezaprobata, mruzac oczy. Ampersand zginal przed trzema laty pod kolami przewozacej meble ciezarowki. Ruszyla nierownym szybkim krokiem przez trawnik. Mala biala figurka w ogole sie nie poruszala. Stala dokladnie posrodku kortu, zwrocona twarza w strone domu. W swietle ksiezyca Elizabeth widziala, ze jej twarz jest jakby przybrudzona, a oczy zapadniete i bardzo ciemne. Przy skraju kortu troche zwolnila. Zachowujac najwieksza ostroznosc i drzac ze zdenerwowania zaczela sie zblizac do figurki. Kiedy znalazla sie w koncu wystarczajaco blisko, zeby jej dotknac, nie zrobila tego. Nie musiala, widziala bowiem, przed czym stoi. To byl sniezny aniol, ktorego razem z Laura ulepily dla Peg155 gy - ubrany w jej brazowy beret, czerwona spodniczke i brazowy tweedowy plaszczyk. Zamiast twarzy mial rozdarty worek po nawozach sztucznych z wypalonymi rozzarzonym pogrzebaczem dziurami na oczy. To byl ulepiony ze sniegu balwan, chociaz snieg nie padal w Sherman od poczatku kwietnia. Elizabeth wpatrywala sie w niego z bijacym o wiele za szybko sercem. Jej oddech zamienial sie w obloki pary. Co to mialo znaczyc? Co to wszystko mialo znaczyc? Czy ktos ulepil go, zeby sie z niej naigrawac? Albo zrobil to, zeby przestraszyc jej ojca? Moze bylo to po prostu jedno z tych dziwnych nadprzyrodzonych zjawisk - jak pojawiajace sie w lustrach twarze, rojace sie od much puste pokoje i lkajace w nocy glosy. Moze nie mialo zadnego racjonalnego wytlumaczenia? Tak czy owak Elizabeth nie potrafila opanowac przerazenia. Czula, ze udzielone jej zostalo ostrzezenie. Kto oprocz niej, Laury, mamy i ojca wiedzial o snieznym aniele? Nikt. Zupelnie nikt. Ale ojciec byl sparalizowany, mama wciaz przebywala w klinice, nieobecna na ogol duchem, a Laura byla trzy tysiace mil stad, w Kalifornii. Jeszcze bardziej niepokojace od tego, kto ulepil balwana, bylo to, jak udalo mu sie to zrobic. Skad wzial sie caly ten snieg w bezsniezna noc? Jak to sie stalo, ze w srodku czerwca lod skul wode w basenie, a w upalne letnie popoludnie zamarzl na smierc wielebny Dick Bracewaite? "Zrobila to zima" - powiedziala jej Peggy w sypialni ojca. Ale co to moglo oznaczac? W Sherman nie bylo przeciez jeszcze zimy; zadnego sladu zimy, przynajmniej na razie. Elizabeth obeszla dookola snieznego aniola. Czula emanujacy z niego chlod. Nie roznil sie prawie rticzym od balwana, ktorego ulepila przed wielu laty z Laura. Wlepial w nia kpiace spojrzenie swych wypalonych skosnych oczu. Stanela nieruchomo i rozejrzala sie po ogrodzie. Chlodny podmuch wiatru niosl po trawniku szeleszczace suche liscie. Ksiezyc zaslonily kolejne chmury i zrobilo sie ciemniej. Tylko sniezny aniol pozostal lsniacy i jasny. Elizabeth miala ochote wziac lopate i rozbic balwana w puch. Ale potem pomyslala: nie, lepiej wyciagne pania Patrick z lozka i poprosze ja, zeby tu przyszla i zobaczyla to na wlasne oczy. Bede miala przynajmniej swiadka i przekonam sie, czy do reszty nie zwariowalam. 156 Ruszyla szybko z powrotem do domu, zamknela kuchenne drzwi i wyjrzala przez okno, zeby upewnic sie, czy balwan wciaz tam stoi. A potem pobiegla na gore zajrzec do ojca.Lezal w ciemnosci z otwartymi oczyma. Nie byla w stanie stwierdzic, czy spi, czy czuwa. Lekarz powiedzial, ze potrafi w bardzo ograniczonym stopniu kontrolowac miesnie twarzy i nawet pograzony w glebokim snie moze miec otwarte powieki. -Ojcze? - zapytala, pochylajac sie nad nim. - Wszystko w porzadku, ojcze? Nie bylo zadnej odpowiedzi. Nie poruszyl nawet galkami oczu. Ale wciaz oddychal i kiedy dotknela jego dloni, wciaz byla ciepla. W pokoju unosila sie won cieplego moczu, ale nie miala teraz czasu zmieniac mu poscieli. Stapajac na palcach wyszla na korytarz i tak cicho, jak tylko mogla, zamknela za soba drzwi. Stala przez chwile z poczuciem winy i nasluchiwala, a potem pomodlila sie w duchu o to, zeby Bog dal ojcu jakis sposob wypowiedzenia sie albo zabral go do siebie. Zawsze byl taki wymowny; zycie musialo byc dla niego teraz nie do zniesienia. Bylo chyba nawet gorsze od wiezienia. W celi moglby przynajmniej rozmawiac, pisac i rysowac. Wyszla z domu frontowymi drzwiami, przeciela alejke, przeszla kilkadziesiat jardow ulica i skrecila w wysypany zwirem trakt, ktory prowadzil do domu pani Patrick. Nie bylo tu zadnych latarni, palila sie tylko jedna lampa przy Green Pond Farm i Elizabeth widziala droge jedynie dzieki rosnacym po jej obu stronach wysokim brzozom, bialym i cienkim jak krzyk. Pod jej nogami zgrzytal zwir. W zaroslach przemykaly niewidoczne zwierzeta i poruszaly sie przez sen ptaki. W trzech czwartych drogi do domu pani Patrick odniosla wrazenie, ze slyszy jakis inny dzwiek - przypominalo to spiew. Zatrzymala sie i przez chwile nasluchiwala, ale dobiegal ja tylko szum wiatru w galeziach i szelest zeschlych lisci. Odwrocila sie i spojrzala w strone wlasnego domu. Wydawal sie stad bardzo duzy i zaniedbany, tak jakby nikt w nim nie mieszkal. Przypomniala sobie album z wszystkimi tymi fotografiami niby-Peggy i przez mrozacy krew w zylach ulamek sekundy miala wrazenie, ze widzi ja stojaca przed domem, ale potem zdala sobie sprawe, ze to tylko biala plama drzwi garazu, ktorej rosnace obok bez-listne krzaki nadawaly nieregularny, zmienny ksztalt. Minela brame i chlew i szla dalej. Patrickowie nie hodowali juz swin, ale w obejsciu wciaz unosil sie ich zapach. Weszla po stopniach na werande i nacisnela dzwonek. 157 Czekajac wsluchiwala sie w odglosy nocy. Slyszala skrzypienie galezi i stukot kol jadacego gdzies w oddali pociagu. A potem z cala pewnoscia czyjs spiew, bardzo wysoki i czysty. Z poczatku myslala, ze to telewizor u Patrickow, ale glos mial w sobie taka czystosc, ze nie przypominal wcale telewizyjnej fonii, a poza tym spiewajacy przeciagal w nieskonczonosc poszczegolne slowa i robil miedzy nimi dlugie przerwy, jakby spiewal idac i czasami zapominal, co dalej.Prawie zaczynala juz rozumiec jego piesn, ale w tej samej chwili otworzyly sie ze skrzypieniem drzwi. W progu stal Dan Patrick, mlodszy brat pani Patrick, ktory prowadzil ostatnio farme razem ze swoja zona Bridget. Jego ogniscie rude wlosy przyproszyla teraz siwizna, ale byl tak samo rumiany i przysadzisty jak reszta rodziny i wygladal jak przebrana za mezczyzne pani Patrick. -To ty, Lizzie Buchanan? -Dobry wieczor, panie Patrick, tak, to ja. -Ledwo cie poznalem, Lizzie. Wspaniale wygladasz. -Dziekuje, panie Patrick. Czy pani Patrick poszla juz spac? -Nie, nie poszla, bo w ogole nie ma jej w domu. Mniej wiecej przed godzina Seamus mial jeden ze swoich atakow, najgorszy z dotychczasowych. Przyszedl doktor i zabrali go do New Milford, zeby miec go na oku. -Och, tak mi przykro. Chyba nic mu nie bedzie? Dan Patrick wzruszyl ramionami. -Wszyscy sie o to modlimy, Lizzie. -Wiem, ze strasznie sie narzucam, panie Patrick - powiedziala po chwili wahania Elizabeth - ale czy moglby pan poswiecic mi piec minut i rzucic na cos okiem? -No nie wiem... powinienem czekac przy telefonie. -To nie potrwa nawet pieciu minut, obiecuje. Chodzi o cos w ogrodzie, na tylach domu. To jest jakby fenomen natury i potrzebuje swiadka. -Co takiego? -Fenomen natury. Cos naprawde dziwnego. Klopot polega na tym, ze ta rzecz moze szybko zniknac i nie wydaje mi sie, zeby mi potem uwierzono, jesli nie zobaczy jej ktos inny. -Przykro mi, Lizzie. Nie sadze, zebym mogl... Jesli zadzwoni moja siostra... -To naprawde potrwa tylko chwilke, panie Patrick, obiecuje. Dan poslal jej pytajace spojrzenie. -To nie jest przypadkiem zaden latajacy talerz? Czytalem 158 o latajacych talerzach w gazecie. Porwaly jakiegos faceta w Wy-oming.-Nic w tym rodzaju. Prosze. Przez chwile gleboko sie zastanawial. -Dobrze, w porzadku - odparl w koncu. - Zdejme tylko sluchawke z widelek, zeby wiedzieli, ze wciaz tu jestem. Wszedl z powrotem do domu i po chwili wrocil, naciagajac zielony raglanowy plaszcz. -Naprawde jestem panu bardzo wdzieczna - powiedziala zgodnie z prawda Elizabeth. -Nie ma za co - odparl Dan Patrick, zatrzaskujac drzwi. Ruszyli razem droga. Wiatr przycichl, ale temperatura spadla gwaltownie do dwoch albo trzech stopni ponizej zera i maszerowali oboje szybkim krokiem, nie dlatego, ze im sie spieszylo, ale zeby nie zmarznac. Z ich ust unosily sie obloki pary i wszedzie dookola slyszeli ciche skrzypienie szronu, ktory pokrywal galezie i zeschle liscie. -Mrozna noc - zauwazyl Dan, wsuwajac dlonie gleboko do kieszeni plaszcza. Elizabeth przyspieszyla tylko kroku. Doszli do domu i okrazywszy oranzerie ruszyli w strone kortu. Trawa pokryta byla szronem, prawie tak samo gestym jak snieg, i idac zostawiali za soba blyszczace slady. -Co chcialas, zebym zobaczyl? - zapytal sapiac Dan Patrick. Elizabeth weszla na kort. Sniezny aniol zniknal. Rozgladala sie na wszystkie strony. Zbadala nawierzchnie kortu, zeby zobaczyc, czy nie ma jakichs sladow po lopacie albo porozrzucanego sniegu. Ale nie widziala nic oprocz lsniacego szronu. Nie bylo balwana, nie bylo beretu, plaszczyka i spodniczki. Nie bylo worka z wypalonymi pogrzebaczem dziurami na oczy. -Przeciez tu byl - wyjakala sfrustrowana. -Moze gdybys mi powiedziala, co to bylo, moglbym ci pomoc to znalezc - zasugerowal Dan Patrick. -Na pewno mi pan nie uwierzy. Dlatego wlasnie chcialam, zeby pan sam to obejrzal. -Skoro i tak tego nie ma, nie sadze, zeby robilo to wielka roznice. Elizabeth wlepila oczy w ciemnosc i przeszedl ja mimowolny dreszcz. Czula, ze cos kryje sie w mroku, cos zimnego i bezdusznego, cos wiekszego od bladej zjawy jej zmarlej siostry. Cos duzego. 159 Dan Patrick spojrzal na zegarek.-Przykro mi, Lizzie, ale musze juz wracac. -Dobrze, powiem panu, co to bylo. To byla postac ulepiona ze sniegu. Zapadlo dlugie milczenie. -W tym roku nie padal jeszcze snieg - oswiadczyl w koncu Dan. -Dlatego wlasnie chcialam, zeby pan to zobaczyl. -Co to za postac? -Postac dziewczynki, malej dziewczynki, calej ze sniegu. Ubrana byla w beret, plaszczyk i miala worek zamiast twarzy. Dan Patrick wzial sie pod boki, oblizal wargi i zlustrowal uwaznym wzrokiem ogrod. -Nie ma tu zadnego balwana - stwierdzil wreszcie. - A nawet jesli byl, teraz go na pewno nie ma. Odwracal sie juz, zeby odejsc, kiedy Elizabeth zobaczyla maly bialy ksztalt w samym koncu ogrodu, pod wiszacymi nisko galeziami drzew. -Niech pan spojrzy! - zawolala cicho. - Czy tam nikt nie stoi? Dan Patrick zmruzyl oczy. -Mozliwe. Chcesz, zebysmy sie przyjrzeli blizej? -Prosze... jesli ma pan jeszcze chwile czasu. Ruszyli w dol, w strone drzew. Bylo teraz bardzo ciemno i Elizabeth dwukrotnie sie potknela. Za drugim razem Dan wzial ja pod lokiec. -Ostroznie - mruknal. - Nie chcesz chyba zlamac sobie nogi w kostce? Nawet fenomen natury nie jest tego wart. Przeszli obok pokoju bilardowego i rynny, gdzie w zimie formowala sie Wiedzma z Cieknacym Nosem. Ojciec Elizabeth zre-perowal rynne, jednak wiedzma na zawsze pozostala w dziecinnym wspomnieniu. Dotarli do drzew. Ale bialy ksztalt zniknal, jesli tu w ogole byl. -Przepraszam, ze niepotrzebnie ciagnelam pana taki kawal drogi - powiedziala Elizabeth. - Mam nadzieje, ze nie pomysli pan, ze postradalam zmysly. -Nie wierz, zebym kiedykolwiek mogl powiedziec cos takiego, Lizzie - odparl Dan Patrick. Odwrocil sie, zeby odejsc, ale w tej samej chwili od strony drzew dobiegla ich ogluszajaca kanonada trzaskow. -Ki diabel? - zapytal Dan, a Elizabeth mimowolnie otworzyla usta ze zdziwienia. 160 Trzaski nie ustawaly. Na ich oczach konar po konarze, galazka po galazce deby okrywaly sie szronem. Wygladaly, jakby spryskano je w mrozny dzien woda ze strazackiego szlaucha - obudowane fantastycznymi kolumnami i stalaktytami.Temperatura spadla tak nisko, ze galezie pokryla zamarzajaca para wodna. Wkrotce deby w ogole nie przypominaly drzew, ale niezwykle, zimne i lsniace, powykrecane swiatynie, z gargulcami, balustradami i wiezyczkami. Cale galezie pekaly i opadaly w dol obciazone lodem. Rozszczepialy sie na pol pnie. Temperatura bez przerwy spadala coraz nizej. Ziemia wokol nich pokryla sie gruba warstwa szadzi, a trawa byla tak zmarznieta, ze trzeszczala pod stopami. -Co to jest?! - zawolala Elizabeth. - Dlaczego robi sie tak zimno? -Mnie o to nie pytaj! - odkrzyknal Dan Patrick. - Uwazam, ze powinnismy sie stad jak najpredzej zabierac! Zaczeli biec z powrotem przez trawnik. Ale juz po kilku krokach Elizabeth obejrzala sie przez ramie i zobaczyla blada niby-Peggy, ktora stala przed zamarzajacymi drzewami. Miala podniesione ramiona, jakby ich pozdrawiala albo przyzywala do siebie. Elizabeth zlapala Dana Patricka za rekaw. Oboje staneli w miejscu. -O co chodzi? - zapytal. -Ona tu jest - odparla Elizabeth drzacym z przerazenia glosem. -To nie jest balwan - zaprotestowal Dan Patrick. - To tylko mala dziewczynka. -Wiem o tym. Ale ona i ten balwan to jedno i to samo. -Jedno i to samo? Przysiegam, Lizzie, ze nie wiem, o czym mowisz. Moim zdaniem powinnas jak najszybciej uciekac do domu. Zaczal znowu biec, ale Elizabeth nie ruszyla w slad za nim. Niby-Peggy sunela po trawie w jej kierunku, nie zostawiajac za soba zadnych sladow. Jej wlosy byly pokryte szronem, sukienka sztywna jak zmrozone pranie, oczy jak dwie ciemne smugi. Elizabeth dala niepewny krok do tylu, lecz nogi odmowily jej posluszenstwa. Mogla tylko wpatrywac sie jak zahipnotyzowana w zjawe i modlic sie, zeby jej nie dotknela. Niby-Peggy zblizyla sie do niej prawie na wyciagniecie reki. -Pamietasz te noc, kiedy ulepilyscie snieznego aniola? - zapytala nie poruszajac wcale wargami. Zjawa 161 -Pamietam - odparla wciaz przejeta groza Elizabeth.-Tamtej nocy zatrzymalyscie mnie tu na zawsze. -Co? - zapytala Elizabeth. - Nie rozumiem. Musisz mi powiedziec, czego chcesz. Nie moge ci pomoc, jesli nie wiem, czego chcesz. -I tak nie mozesz mi pomoc - odparla niby-Peggy. Ledwie ja bylo slychac, tak glosno trzeszczaly i skrzypialy drzewa. Elizabeth miala wrazenie, jakby znalazla sie na strzelnicy. Dan Patrick zatrzymal sie w polowie drogi do kortu. -Lizzie! Kto to jest, Lizzie? Chodz, kochanie, chyba najlepiej bedzie, jesli wrocisz do domu, a ja na swoja farme. Elizabeth zignorowala go. Bala sie odwrocic plecami do niby-Peggy. Bala sie, ze jesli to zrobi, niby-Peggy skoczy jej na plecy, uczepi sie jej i zamrozi na smierc. Nie chciala umrzec w ten sam sposob, w jaki umarl Dick Bracewaite. -Chodz, Lizzie! - zawolal ponownie Dan Patrick. Ale Elizabeth machnela tylko do niego szybko reka, dajac do zrozumienia, zeby chwile zaczekal. -Musze wiedziec, co tutaj robisz - powiedziala do niby-Peggy. - Dlaczego za mna chodzisz? Dlaczego tutaj jestes? -Nie chcesz, zebym tu byla? -Oczywiscie, ze chce. Ale musze przyjac do wiadomosci, ze Peggy nie zyje. Ze nie zyjesz. Plakalam po tobie, odprawilam zalobe. Pogodzilam sie w koncu ze strata. A teraz pojawiasz sie z powrotem. Tu i wszedzie indziej. -Jestem tu, zeby cie chronic. -Nie chce twojej ochrony. Nie potrzebuje jej. -Naprawde tak uwazasz? - zdziwila sie niby-Peggy. - Nie wiesz, co zrobilas. -Lizzie! - powtorzyl Dan Patrick. - Naprawde musze juz isc. Wracal do niej, zbiegajac truchtem po zboczu. Jego twarz byla jak zawsze rumiana, ale brwi i rzesy pokryl bialy szron, a z czapki zwisaly sopelki lodu. -Kto to jest? - zapytal. -Nazywam ja Peggy - odpowiedziala Elizabeth, nie odrywajac wzroku od malej postaci. Dan Patrick przez chwile sprawial wrazenie niezdecydowanego, ale potem zlapal Elizabeth za reke i probowal odciagnac ja do tylu. -Chodz, Lizzie. Nie wiem, co sie tutaj dzieje, ale lepiej stad odejdz. 162 Niby-Peggy obrocila sie i utkwila w Danie Patricku swoje ciemne oczy.-Nie wolno ci jej dotykac - ostrzegla go. -A kto mnie powstrzyma, panienko? Niby-Peggy spojrzala z powrotem na Elizabeth. -Nie wiesz, co zrobilas - wyszeptala prawie syczac. W tej samej chwili deby zatrzeszczaly jeszcze glosniej. Dan podniosl wzrok i zmarszczyl brwi. -Cos nadchodzi - powiedzial najciszej, jak mogl, nadal trzymajac za reke Elizabeth. - Cos bardzo duzego. -Tak - potwierdzila niby-Peggy i jej smiertelnie blade wargi wykrzywily sie w ponurym usmiechu. - Cos bardzo duzego. Teraz uslyszala to rowniez Elizabeth: miarowy chrzest zblizajacych sie przez zamarzniety las krokow. Mogl to byc czlowiek albo duze drapiezne zwierze. Cokolwiek to bylo, zblizalo sie do nich szybko, bardzo szybko, z przerazajacym halasem. Lamalo wszystko, co stalo na drodze: skute lodem galezie, mlode drzewka i srebrne brzozy. Kiedy zblizylo sie do skraju lasu, Elizabeth zobaczyla, jak chwieja sie konary, a z zarosli wzbijaja sie w gore krysztalki lodu. -Na litosc boska, co to takiego? - zapytal Dan Patrick. Ale w tej samej sekundzie, kiedy to cos wyskoczylo zza drzew, zerwal sie ze swistem wiatr. Caly ogrod wypelnil natychmiast gesty tuman sniegu, wielkie wirujace platki, i Elizabeth musiala podniesc reke, zeby oslonic oczy. Przez kilka chwil widziala twarz niby-Peggy, jej ciemne oczy i zlosliwy usmieszek, ale potem wszystko zniknelo w bieli. Biala twarz i biala sukienka zlaly sie w jedno z szalejaca biala sniezyca. Dan Patrick pociagnal Elizabeth mocno za rekaw. -Szybciej, uciekajmy stad! Elizabeth przez chwile sie opierala, probujac odnalezc wzrokiem niby-Peggy. Musiala za wszelka cene dowiedziec sie, czego tamta chciala, dlaczego tak uparcie ja nachodzila. Ale potem w srodku sniezycy pojawil sie czarny ksztalt - tak czarny, ze widac go bylo tylko dzieki temu, ze wirowaly wokol niego platki sniegu. Byl czarny jak aksamit, czarny jak wnetrze trumny. Czarny jak noc, czarny jak obraz pod zacisnietymi powiekami. I byl olbrzymi. Gorowal nad nimi, wznoszac sie na wysokosc czternastu albo pietnastu stop i przypominajac z wygladu garbata kobiete w plaszczu z kapturem. Dan Patrick przygladal mu sie przez chwile z otwartymi ustami, 163 mrugajac oczyma, w ktore wpadaly platki sniegu. Stwor byl coraz blizej; slyszeli skrzypienie jego stop na sniegu. Promieniowalo od niego intensywne zimno.Elizabeth zobaczyla, ze w brwiach Dana lsnia sople lodu. Powietrze, ktore wydychal, zamienialo sie w suche krysztalki i wylatywalo z jego nozdrzy niczym bozonarodzeniowe swiecidelka. Elizabeth czula, jak pekaja jej wlosy, a czolo cierpnie tak, jakby przez cale godziny przyciskala je do zimnych metalowych drzwi. Dan Patrick puscil jej reke i rzucil sie do ucieczki. Elizabeth probowala takze uciekac, w odwrotnym kierunku, ale potknela sie o cegly, ktorymi wylozony byl skraj sciezki, i upadla na kolana. Obrocila sie za siebie. Kazdy kolejny oddech rozrywal jej pluca. Widziala, jak Dan wspina sie z powrotem pod gore, brnac przez wysokie do kolan zaspy, a za nim sunie wielki zgarbiony czarny stwor. Dan Patrick w ogole sie nie odwracal. Brnal przez snieg, skoncentrowany, z pochylona glowa i rozpostartymi sztywno dla zachowania rownowagi rekoma. Dotarl prawie do schodkow, ktore biegly z boku domu, ale stwor byl juz za nim bardzo blisko - tak blisko, ze chwilami go soba calkowicie zaslanial. Nie miala pojecia, co to moze byc. Podobno zdarzaja sie tak wielkie niedzwiedzie. Ale niedzwiedzi nie widziano w tych lasach od przeszlo stu lat - a poza tym jaki niedzwiedz ma do dyspozycji wlasna sniezyce? Stwor przypominal raczej jakiegos groteskowego konia z pantomimy albo raczej jego cien, czarny jak dziura w tkaninie, z ktorej utkana jest noc. Danowi Patrickowi udalo sie dotrzec do podnoza schodkow, ale tam zatrzymal sie raptownie. Temperatura wokol niego byla tak niska, ze stopnie pekaly z odglosem pistoletowych wystrzalow, a krzaki roz rozprysly sie na setki suchych galazek. Dan zdolal uniesc jedna reke. Jego dlon byla biala jak dlon posagu i dokladnie tak samo sztywna. Po chwili odlamaly sie z niej palce i spadly w snieg. A potem pekla cala dlon - skora, krew i miesnie zamrozonej w jedna bryle ludzkiej tkanki. Dan nawet nie krzyknal. Jego pluca byly zamarzniete na kosc. Pekl jego plaszcz, a potem ciemnoniebieski sweter i koszula. Czarny ksztalt okrazal go wielkimi plynnymi susami, sypiac na wszystkie strony sniegiem. Kleczac w sniegu Elizabeth obserwowala z przerazeniem, jak Dan Patrick rozpada sie na czesci - jak pekaja jego zebra, jak na ziemie wypada niczym wielki 164 czerwony kamien jego zoladek, a pluca rozsypuja w rozowy sniezny pyl. Nagle pekla ze strasznym hukiem jego czaszka i glowa rozpadla sie na dwie polowy, z ktorych jedna potoczyla sie po stopniach i zatrzymala w sniegu, zerkajac na Elizabeth mlecz-nobialym zamrozonym okiem.Czarny ksztalt krazyl wokol poodlupywanego, zamrozonego w pionowej pozycji tulupa. Krazyl i krazyl, wzbijajac snieg w tumany i wiry. Nagle dal sie slyszec glosny trzask, podobny do tego, jaki wydaje pekajaca sklepowa szyba. Przez sekunde panowal absolutny mroz. A potem resztki ciala Dana Patricka rozprysly sie na tysiace kawalkow lodu. O tym, ze przed chwila tam stal, swiadczylo tylko kilka palcow, fragment glowy i fiolkowo-rozowa blyszczaca plama na sniegu. Elizabeth probowala ciezko dyszac wstac z kleczek. Bala sie, ze ten czarny ksztalt ruszy teraz na nia. Wlasciwie byla tego absolutnie pewna. Przeszla szesc albo siedem krokow po trawniku, ale tak zmarzla, ze ledwie zginala kolana i lokcie, a pluca bolaly ja tak, jakby wyplukano je morska woda. Zaniosla sie kaszlem i przystanela, zaslaniajac dlonia usta. Byla przekonana, ze slyszy zblizajace sie po sniegu skrzypiace kroki, lecz nie chciala sie ogladac, zeby zobaczyc, jak daleko od niej znajduje sie czarny ksztalt. Wiedziala, ze jest zbyt zmarznieta, zeby uciec. Byla tak skostniala, ze na niczym juz jej nie zalezalo. Slyszala pekajace wokol niej powietrze. Krzepnacy tlen i azot. Miala wrazenie, jakby ktos scisnal jej mozg kleszczami. Boze, miej mnie w swojej opiece, pomyslala. Wtedy zobaczyla cos bialego, co sunelo ku niej przez snieg. Zblizalo sie coraz bardziej i bardziej i wkrotce zorientowala sie, ze to niby-Peggy, w swojej bialej letniej sukience i ze sniegiem we wlosach. -Jestes zupelnie bezpieczna - oznajmila. - Powiedzialam juz, ze jestem tutaj, zeby cie chronic. Elizabeth wpatrywala sie w nia przez chwile, a potem odwrocila sie gwaltownie do tylu. Czarny ksztalt zniknal, zasniezony ogrod byl pusty, sniezyca jakby slabla. -Co to bylo? - zapytala, otwierajac szeroko oczy. - Co to za rzecz, Peggy? -Nie poznalas jej? - zdziwila sie niby-Peggy. -Co to znaczyl Ona zabila Dana Patricka! Zabila go! -Nie powinien sie wtracac. Powinien siedziec w domu. -Nie zrobil nic zlego. Przyszedl tylko po to, zeby zobaczyc snieznego aniola. 165 -Ach tak... - mruknela w zadumie niby-Peggy.-Co to bylo? - powtorzyla Elizabeth. Zeby szczekaly jej tak bardzo, ze ledwie mogla mowic. - Ten czarny ksztalt, ta rzecz otoczona tumanem sniegu? Niby-Peggy zamknela oczy i dotknela palcami warg. To byl znak, to mialo cos oznaczac, ale Elizabeth nie potrafila zgadnac, co. Wciaz trzesac sie z zimna, powlokla sie powoli do domu. Kiedy wchodzila do srodka przez frontowe drzwi, sniezyca ustala i powial cieplejszy wiatr. ROZDZIAL XII Pierwsza rzecza, jaka zauwazyla po wejsciu do srodka, bylo to, ze stanely wszystkie zegary. W domu panowala kompletna cisza, czasami tylko poruszala sie gasnaca w ktoryms z kominkow glownia. Nie zdejmujac plaszcza Elizabeth pobiegla na gore i zajrzala do sypialni ojca. Stojacy tu zegar zatrzymal sie takze, ale ojciec wciaz oddychal. Pocalowala go w czolo; bylo zimne. Zaraz tutaj wroci, zmieni mu posciel i da goracy termofor, ale najpierw musi zawiadomic policje.Szeryf Maxwell Brant przyjechal pietnascie minut pozniej, z dwoma zastepcami i fotografem. Prawie natychmiast po nich przybyl ambulans. Elizabeth wlaczyla lampy, ktorych uzywali grajac w tenisa w letnie wieczory. Szeryf Brant i jego zastepcy przywiezli swoje wlasne silne latarki i wymachujac nimi na wszystkie strony zblizyli sie do schodkow, przy ktorych zginal Dan Patrick. Elizabeth stanela kilka krokow z tylu. -Tutaj... - powiedziala. - To wszystko, co z niego zostalo. Szeryf Brant byl szczuplym starszym mezczyzna z siwymi, krotko przycietymi wlosami, w okularach w metalowej oprawce i z oczyma, ktore zawsze utkwione byly gdzies w dali za ramieniem rozmowcy. Jego dwaj zastepcy byli mlodzi i nieopierzeni. Jeden mial wiotki brazowy wasik, ktory wygladal, jakby zapuszczal go przez caly rok. Drugi byl pryszczaty i bez przerwy sie czerwienil. Ambulansem przyjechal ze szpitala doktor Ferris. Opiekowal sie rowniez Seamusem Patrickiem i byl przy nim, kiedy Elizabeth podniosla alarm. 167 Szeryf Brant rozejrzal sie szybko po ogrodzie. Caly snieg roztopil sie, ale powietrze wciaz bylo zimne i wilgotne i pachnialo odwilza.-Chlodno tutaj - zauwazyl, a potem ruszyl ostroznie do przodu i zbadal to, co zostalo z Dana Patricka. Prawa polowa glowy Dana lezala na trzecim schodku od dolu, oko wciaz bylo otwarte. Twarz byla tak dokladnie przecieta na pol, ze moglo sie wydawac, iz jej druga czesc tkwi zatopiona w betonie. W rzeczywistosci druga polowka glowy lezala odcieta strona do gory na rabatce z rozami, z czerwonymi zatokami, obnazonymi zebami i powalanym przez kompost grubym purpurowym jezykiem. Wszedzie widac bylo porozrzucane palce i kawalki zeber. Poza tym jednak z Dana Patricka pozostala tylko blyszczaca gesta kaluza, jakby ktos wylal na trawe trzy albo cztery butelki syropu od kaszlu. Jedynie zapach smierci byl tak samo silny jak zawsze w wypadku naglego zgonu. Slodki, pizmowy i mdlacy - zapach, ktory pozostaje w nozdrzach przez kilka dni i wplywa na smak wszystkiego, cokolwiek sie je. Po chwili nadszedl ze swoja torba i zwisajacym z kacika ust papierosem doktor Ferris. Jak na swoje lata nie trzymal sie zbyt dobrze; mial poznaczona glebokimi bruzdami twarz i wlosy poplamione nikotyna. Wydawal sie bardziej schorowany niz niektorzy z jego pacjentow. -Jak leci, Maxwell? - zapytal, po czym postawil torbe na ziemi i energicznie zatarl rece. - Zrobilo sie chlodno, nie? Gdybym nie wiedzial, ze to niemozliwe, powiedzialbym, ze zaraz spadnie snieg. Szeryf Brant wskazal glowa lezace na ziemi resztki. -Dan Patrick, biedaczysko. Nie pros mnie nawet, zebym zgadl, co mu sie przytrafilo. Doktor Ferris zblizyl sie do szczatkow, mruzac podejrzliwie jedno oko i przymykajac drugie przed dymem z wlasnego papierosa. -Jezu - mruknal. -Moze to kwas? - zapytal niepewnie szeryf Brant. - Widzialem juz raz kiedys taka maz w White Plains, kiedy pewien posrednik w handlu nieruchomosciami zadusil swoja zone i probowal rozpuscic jej cialo w kwasie siarkowym. -To przypomina mi wypadek, ktory zdarzyl sie w wojsku - oswiadczyl pryszczaty zastepca. - Cwiczylismy rzut granatem 168 i jeden z moich kumpli zapomnial rzucic swoj. Z brzucha zostala mu tylko rozowa miazga.-Moze bys tak powsciagnal troche swoj jezyk - skarcil go szeryf Brant. - Jest z nami panna Buchanan, ktora ma z pewnoscia dosyc wrazen jak na jedna noc. -Wroce do domu, jesli nie ma pan nic przeciwko temu - powiedziala Elizabeth. Czula sie zszokowana i roztrzesiona; przytlaczala ja dziwnosc tego, co sie wydarzylo. Nie mogla przestac myslec o tym wielkim czarnym ksztalcie, z ktorego sypal sie snieg, i ostrym trzasku, z jakim rozpadalo sie na kawalki cialo Dana Patricka. -Pojde z pania - oswiadczyl szeryf. - Ned, powierzam te szczatki twojej opiece. Carl, zrob zdjecia calego pobliskiego terenu, ale uwazaj, gdzie stawiasz nogi. Nie chce, zebys podeptal dowody rzeczowe, tak jak podeptales te derke dla psa. -Niech sie pan nie obawia - odparl fotograf. - Moze pan na mnie liczyc. Szeryf Brant wzial Elizabeth pod ramie i zaprowadzil ja do domu. Elizabeth zaprosila go do salonu i szturchnela pogrzebaczem glownie, ktore zaczely sie znowu ^alic. -Chce pan filizanke kawy, szeryfie? - zapytala. -Niech pani sie nie fatyguje, panno Buchanan. Przezyla pani powazny szok. Elizabeth usiadla i wyjela papierosa. Rece trzesly sie jej tak bardzo, ze szeryf Brant musial podac jej ogien. Obserwowal, jak sie zaciaga i wypuszcza z ust dym. -Czy jest pani w stanie opowiedziec mi, co sie stalo? - zapytal siadajac obok niej. -Naprawde nie wiem - odparla. - Bylismy w ogrodzie, kiedy nagle zrobilo sie zimno. Przerazliwie, potwornie zimno. Zaczal padac snieg i pana Patricka i mnie rozdzielila zadymka. Kiedy go ponownie zobaczylam, lezal rozdarty na strzepy. To bylo okropne. -Chwileczke, panno Buchanan... powiedziala pani, ze zaczal padac snieg? Zaciagnela sie i kiwnela glowa. -Naprawde gesty. Zupelnie nic nie widzialam. -Panno Buchanan, snieg nie padal tutaj od wiosny. A poza tym, jesli teraz spadl i byl, jak pani twierdzi, naprawde gesty, to co sie z nim stalo? 169 Elizabeth potrzasnela glowa. Nie potrafila sobie wyobrazic, co sie z nim stalo.Trudno jej bylo uwierzyc, ze w ogole padal. Zastanawiala sie, czy powinna wspomniec szeryfowi Brantowi o niby-Peggy i czarnym stworze, ktory dopadl Dana Patricka w ogrodzie, ale z jakiegos mrocznego powodu uznala, ze madrzej bedzie tego nie robic. -Dobrze sie pani czuje, panno Buchanan? - zapytal szeryf Brant. - Strasznie pani blada. -To chyba przez ten szok. Nie potrafie uwierzyc, ze to sie naprawde zdarzylo. On po prostu zamarzl... zamarzl na kosc., i rozpadl sie na kawalki. -Wiec wlasciwie widziala pani, jak sie rozpada? -Probowal uciekac, a potem caly popekal. Niczego nie moglam zobaczyc. Widzialam tylko biednego pana Patricka i ten snieg. W tym samym momencie do salonu wpadla, nie zdejmujac palta, pani Patrick. Miala czerwony z zimna nos, ale z reszty twarzy odplynela cala krew. Za jej plecami pojawil sie ktos jeszcze - Wally Grierson, poprzedni okregowy szeryf, teraz na emeryturze. Wygladal ostatnio jak wylenialy niedzwiedz, wielki, stary i brzuchaty. Na jego twarzy malowala sie troska i wspolczucie i widzac Elizabeth podniosl dlon w gescie serdecznego pozdrowienia. -Och, Lizzie! - zalkala pani Patrick, wyciagajac rece i idac ku niej przez pokoj. - Och, Lizzie, na litosc boska, co sie stalo? Elizabeth wziela ja w ramiona, uprzytamniajac sobie, ze po raz pierwszy w zyciu to ona pociesza pania Patrick, a nie odwrotnie. Bylo to kolejne swiadectwo, ze jest juz dorosla, ale oddalaby wszystko, co miala, zeby odbylo sie to w inny sposob. Kiedy Elizabeth weszla do kuchni, przy stole siedzieli Wally Grierson razem z szeryfem Brantem. Pani Patrick zaparzyla kawy i obaj popijali ja, maczajac pierniki w kubkach. -Jak sie czujesz, Elizabeth? - zapytal Wally. - Na pewno jestes cala roztrzesiona. -Raczej otepiala. Doktor Ferris dal mi cos na uspokojenie. -Pozwolisz, ze zadam ci kilka pytan? Elizabeth wziela z szafki kubek i nalala sobie kawy. 170 -Mozesz pytac, jesli chcesz. Ale niewiele wiecej mam do powiedzenia. Padal snieg, to wszystko. Nie wiem, skad sie wzial, i nie wiem, co sie z nim stalo.Wally pociagnal nosem. -Wiesz, co powiedzial doktor Ferris? Powiedzial, ze ktos, kto chcialby zamrozic ludzkie cialo do tego stopnia, zeby rozpadlo sie na czesci, musialby obnizyc jego temperature do minus dwustu stopni Celsjusza albo jeszcze bardziej. Szczerze mowiac, w tym ogrodzie jest to zupelnie niewykonalne, nawet podczas sniezycy. -Nie potrafie tego wyjasnic - powiedziala Elizabeth. - Nie potrafie wyjasnic, skad wzial sie ten snieg, nie potrafie wyjasnic, dlaczego Dan Patrick rozpadl sie na czesci. Chcialabym, ale nie potrafie. -Wiesz, dlaczego szeryf Brant wezwal mnie tutaj? - zapytal Wally. - Z powodu tego, co przytrafilo sie wielebnemu Brace-waite'owi. Pamietasz? -Oczywiscie, ze pamietam. Jasne. -Wielebny Bracewaite zamarzl na smierc w czerwcu. Nie byl tak bardzo zamrozony jak Dan Patrick, w zadnym wypadku. Ale to, co go spotkalo, bylo tak samo niemozliwe jak to, co zdarzylo sie dzis w nocy. Mowimy o dziwnym, ogromnie intensywnym, nienaturalnym spadku temperatury. O czyms takim nie czyta sie nawet w ksiazkach, prawda? A jeszcze dziwniejsze jest to, ze ty jestes jedynym swiadkiem obu tych wypadkow. -Wiem. Ale nie mam pojecia, dlaczego. Wally wstal, obszedl dookola kuchenny stol i stanal dokladnie za nia. -Lizzie... czy masz chocby najmniejszy cien podejrzenia, o co w tym wszystkim chodzi? Jesli tak, powinnas mi o tym powiedziec. Elizabeth potrzasnela glowa. Nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze otaczajaca ja rzeczywistosc nie jest do konca prawdziwa. Ale co wobec tego bylo prawdziwe? Snieg musial byc prawdziwy i zimno musialo byc prawdziwe, bo Dan Patrick zginal, a Wally Grierson chcial wiedziec, jak do tego doszlo. Zaczynala rowniez podejrzewac, ze prawdziwa jest niby-Peggy. Prawda bylo, ze potrafila, kiedy tylko chciala, pojawiac sie i znikac i ze mogla sprowadzac sniezyce. Prawda bylo, ze potrafila zamieniac sie w skrawek unoszacej sie na wietrze bawelny i znikac ponad 171 dachami domow. Byla prawdziwa. Istniala tak samo, jak istniala kiedys mala Peggy.Cos z Peggy przetrwalo jej smierc. Ale cokolwiek to bylo, zupelnie nie przypominalo ich malego Baczka. Maly Baczek nie sprowadzilby na nia sniezycy ani nie wezwal ciemnej istoty, ktora rozerwala Dana Patricka na krwawe, oszronione strzepy. Pani Patrick weszla z powrotem do kuchni. -Bede juz szla, Lizzie - oznajmila. - Jesli sie nie pogniewasz, jutro mnie nie bedzie, ale poprosze Daisy O'Connell, zeby tu wpadla. -Tak mi przykro - powiedziala Elizabeth. Pani Patrick poslala jej dlugie smutne spojrzenie, tak jakby szukala w jej oczach rozwiazania tajemnicy. -Nie musi ci byc przykro. To byl po prostu wybryk natury. Wola boska - stwierdzila. -Nie sadze - odparla Elizabeth. - Bog nigdy nie chcialby usmiercic twojego brata, dopoki nie nadszedl jego czas. -Moze jego czas wlasnie nadszedl. Niech Bog ma go w swej opiece. Elizabeth wstala i uscisnela mocno pania Patrick. -Jedzie pani jutro do szpitala? Prosze, niech pani przekaze ode mnie pozdrowienia Seamusowi. Niech pani powie, ze za nim tesknie. Niech pani mu powie, ze wszyscy za nim tesknimy. Niech pani mu powie: "wiecznosc". -"Wiecznosc"? - zamrugala oczyma pani Patrick. - Dlaczego mam mu to powiedziec? -On bedzie wiedzial, co to znaczy. -Seamus niczego nie wie. Jest po ataku. -Prosze, pani Patrick. On bedzie wiedzial, co znaczy "wiecznosc". -Dobrze, powiem mu - zgodzila sie pani Patrick. Skinela na pozegnanie glowa szeryfowi Brantowi i Wally'emu Griersono-wi, ktory pozdrowil ja uniesiona reka. -Dzieki za kawe, Katherine - powiedzial. - Byla bardzo dobra. Elizabeth otworzyla przed nimi frontowe drzwi. Noc byla cicha i rzeska, ksiezyc wisial nisko nad horyzontem. Katherine, pomyslala Elizabeth. Przez wszystkie te lata nie mialam pojecia, ze ma na imie Katherine, a teraz, kiedy sie dowiedzialam, wydaje mi sie jeszcze bardziej bezbronna. 172 Wally stanal w sieni, rozejrzal sie i nadstawil ucha.-Nie chodza zegary - zauwazyl. -Wiem. Zatrzymaly sie wszystkie podczas sniezycy. Wally podszedl do stojacego przy drzwiach wysokiego zegara. Byl to przedmiot dumy i radosci ojca, Thomas Tompion, kupiony przez niego w New Canaan po sukcesie "Przewodnika restauracyjnego po wiejskich rejonach Connecticut". Pociagniety byl lsniacym jak miod lakierem i wygladal tak, ze chcialo sie go polizac. Przechylajac na bok glowe, Wally zajrzal gleboko do wnetrza zegara. -Stoi - powiedzial. - Zatrzymal sie dokladnie o jedenastej zero dwie. Pozwolisz, ze sprawdze inne? - zapytal i wszedl z powrotem do salonu, gdzie na polce nad kominkiem stal drewniany zegar okretowy. -Zatrzymal sie! - zawolal. - O jedenastej zero trzy, ale to prawie to samo. Przeszedl do kuchni, a potem do jadalni. Wszystkie zegary w calym domu zatrzymaly sie w okolicy jedenastej zero dwie. Wally wrocil do sieni. -Pokaz mi swoj zegarek - powiedzial, ujmujac dlon Elizabeth. Mial ogromne palce, spuchniete i czerwone jak serdelki, ale jego dotyk byl niezwykle delikatny i kiedy spojrzal na jej zegarek i podniosl wzrok, zobaczyla, jak bardzo jest zatroskany. -Twoj zegarek zatrzymal sie takze - stwierdzil. - Dokladnie o tej samej godzinie: jedenastej zero dwie. -Jaki jest twoim zdaniem powod? - zapytala Elizabeth, potrzasajac przegubem i przykladajac zegarek do ucha, zeby sprawdzic, czy nie zaczal z powrotem chodzic. -Doktor Ferris uwaza, ze to jakis rodzaj silnej fali magnetycznej. To samo zdarzylo sie, kiedy zginal wielebny Bracewaite. Byla tak silna, ze poprzesuwala sztucce w szufladach. Wszystkie lezaly po jednej stronie. -Skonczyles czy nie, Wally? - zawolal z werandy szeryf Brant. -Juz ide - odparl Grierson. - Daj mi choc jedna wskazowke - zwrocil sie ponownie do Elizabeth. - Ta cala historia dreczyla mnie przez wszystkie lata. -Nie wiem - odpowiedziala. - Naprawde nie wiem. -Powiedzialas do pani Patrick: "wiecznosc". Co to mialo znaczyc? 173 -Wzielam to z basni, z "Krolowej Sniegu". Czytalam ja moim siostrom, kiedy bylysmy male. Seamus musial sluchac jej takze, bo bez przerwy powtarza jakies fragmenty.-Mow dalej - ponaglil ja Wally. -To nie ma z tym nic wspolnego - powiedziala. - Nic wspolnego z tym, co przydarzylo sie nieszczesnemu Danowi Pa-trickowi. -Niewazne, opowiedz mi o tym. -Dobrze - zgodzila sie z westchnieniem Elizabeth. Czula sie teraz potwornie zmeczona i zamykaly jej sie oczy. - Basn opowiada, ze Krolowa Sniegu zyla w wielkim palacu o stu komnatach. Niektore byly dlugie na cale mile. Wiekszosc czasu spedzala siedzac w pustej, nieskonczenie wielkiej snieznej sali. W jej srodku lezalo zamarzniete jezioro, ktore popekalo na tysiace kawalkow niczym lamiglowka. Nazywala je Lamiglowka Rozsadku. Krolowa Sniegu porwala chlopca o imieniu Kay i ten chlopiec ukladal przez caly czas z popekanych kawalkow rozne slowa, ale bylo jedno slowo, ktorego nigdy nie udawalo mu sie ulozyc. Slowem tym byla "Wiecznosc". "Jesli uda ci sie ulozyc to slowo, staniesz sie zupelnie niezalezny i podaruje ci caly swiat", powiedziala Krolowa Sniegu. -Chodz, Wally! - zawolal szeryf Brant. - Dochodzi druga. -Poczekaj, chce tego posluchac - powiedzial Wally, podnoszac reke. -Dlaczego kazalas pani Patrick powtorzyc to Seamuso-wi? - zapytal Elizabeth. -Poniewaz jesli uda mu sie poukladac w glowie wszystkie rozbite kawalki, stanie sie z powrotem normalnym mezczyzna i bedzie nalezal do niego caly swiat. Wally Grierson przez chwile sie nad tym zastanawial. -Myslisz, ze on to zrozumie? - zapytal cicho. -Tak sadze. Wychowalam sie razem z nim. Seamus rozumie wiecej, niz wydaje sie wiekszosci ludzi. -Najbardziej interesuja mnie, Lizzie, wszystkie te opowiesci o sniegu, wszystkie te opowiesci o lodzie. Zobacz, co przydarzylo sie dzis w nocy Danowi Patrickowi i co przytrafilo sie wielebnemu Bracewaite'owi. Czy to tylko zbieg okolicznosci, czy tez mozemy tutaj mowic o jakims zwiazku... sam nie wiem... o jakims brakujacym ogniwie miedzy zyciem a fikcja? Jak myslisz? Elizabeth pomyslala o ukrytym pod podloga szopy egzemplarzu 174 "Krolowej Sniegu" i o wyrzutach sumienia, ktore ja nekaly, kiedy go chowala. Nie zaczerwienila sie jednak. Byla zbyt zmeczona, zeby sie zaczerwienic. Ale miala wrazenie, jakby zachwiala sie pod jej stopami ziemia i na krotka chwile zakrecilo sie jej w glowie. Czula, ze jest bardzo bliska rozwiazania zagadki. I czula jednoczesnie, ze kiedy ja wreszcie rozwiaze, kiedy wszystkie fragmenty Lamiglowki Rozsadku znajda sie na swoich miejscach, odpowiedz bedzie straszniejsza, niz potrafi sobie wyobrazic. ROZDZIAL XIII O wpol do siodmej rano Elizabeth weszla do sypialni ojca, pukajac przedtem do drzwi, mimo ze nie oczekiwala odpowiedzi. W pokoju panowal chlod. Jego kontury byly nieostre, jakby ktos narysowal je olowkiem i niedokladnie starl gumka.Siostra Edna obudzila juz ojca, umyla go i napoila. Na nocnym stoliku stala pusta szklanka po soku pomaranczowym. Siostra byla teraz na dole i asystowala przy przyrzadzaniu sniadania dla chorego, ktore skladalo sie z owsianki z melasa i dwoch niezbyt podsmazonych jajek. Elizabeth usiadla na skraju lozka i wziela ojca za reke. David Buchanan podniosl wzrok, ale jego oczy byly puste. -Slyszales chyba halasy dzis w nocy - powiedziala. Dal znak oczyma, ze tak, slyszal. -Stalo sie cos strasznego. Zginal brat pani Patrick, Dan. Zadnej odpowiedzi. -Chodzi o to, ze... wczesniej byl tu Lenny Miller. Pamietasz Lenny'ego Millera? Tak. -No wiec Lenny byl tutaj i ogladalismy razem rodzinny album. Wiem, ze to brzmi smiesznie, ale na wszystkich zdjeciach widzielismy te sama dziewczynke. Dziewczynke w bieli. Niby-Peggy. Te sama, ktora byla tutaj wczesniej. Tak. A potem jeszcze jedno "tak", ktore znaczylo: mow dalej, rozumiem cie. -Po wyjsciu Lenny'ego obeszlam caly dom, pogasilam ogien w kominkach i rozsunelam zaslony. I wtedy wlasnie zobaczylam 176 snieznego aniola. Pamietasz snieznego aniola, tego, ktorego ulepilysmy z Laura po pogrzebie Peggy? Przerwala, pochylila glowe i pogladzila ojca po dloni.-No tak... jak moglbys kiedykolwiek o nim zapomniec po tym, jak zareagowala na niego mama... Do oczu naplynely jej lzy. Czula sie bardzo zmeczona i wytracona z rownowagi. Zupelnie nie wiedziala, co robic. Ale wyslucha jej przynajmniej ojciec - niezaleznie od tego, czy wierzy, czy nie - poniewaz nie ma innego wyboru. Byl jak weselny gosc z "Piesni o Starym Zeglarzu", ktory "musi bez odwloki sluchac, co mowi stary czlek, zeglarz plomieniooki". Jej opowiesc byla tak samo dziwna jak tamta i tyle samo bylo w niej lodu. "Gdzie padnie wzrok, tam lodu tlok, zrab pietrzy sie na zrebie, za zlomem zlom, z hukiem jak grom, krajal te morskie glebie". W "Piesni o Starym Zeglarzu" kryla sie jeszcze jedna analogia do tego, co stalo sie ostatniej nocy. "To Upiorzyca, ta, co w lod przemienia krew czlowieka"*. - Sniezny aniol ulepiony byl ze sniegu - kontynuowala pospiesznie Elizabeth - mimo ze wcale nie padalo, i stal posrodku kortu tenisowego w tym samym miejscu, gdzie ulepilysmy go z Laura za pierwszym razem. Nie moglam w to uwierzyc! Nie moglam w to wprost uwierzyc! Wlozylam stary plaszcz i poszlam na farme Green Pond po pania Patrick... chcialam, zeby zobaczyla to na wlasne oczy i powiedziala mi, ze nie zwariowalam! Niestety pani Patrick nie bylo w domu. Seamus dostal wczoraj wieczorem ataku i pojechala z nim do New Milford. Ale jej brat zgodzil sie tu ze mna przyjsc. Przerwala na chwile, po czym podjela znacznie ciszej: - Snieznego aniola juz nie bylo, ale zaczal padac snieg. A potem ze sniegu wylonil sie ten... ksztalt, ten czarny ksztalt. To bylo raczej miejsce, gdzie nie padalo, niz jakas realnie istniejaca rzecz. Nie wiem, jak inaczej to opisac. Bylo wielkie, jak olbrzymie zwierze albo wielka kobieta w czarnym kapturze. To cos dopadlo Dana Patricka i zamrozilo go na smierc. Zamrozilo go tak mocno, ze popekal. Nigdy nie myslalam, ze cos takiego moze sie komus przytrafic, ale przytrafilo sie. Nie wierze w to, ale widzialam to na wlasne oczy. * Fragmenty "Piesni o Starym Zeglarzu" S. T. Coleridge'a w przekladzie Jana Kasprowicza. 12 - Zjawa 177 Siedziala na skraju lozka czujac, jak do oczu znow naplywaja jej lzy i wpatrujac sie w ojca, na ktorego twarzy widnial wciaz ten sam bezsensowny grymas.-Nie wiem, dlaczego to sie stalo. Ani w jaki sposob - dodala. Ojciec przelknal sline. W jego gardle rozlegl sie ponownie gleboki pomruk; najwyrazniej staral sie cos powiedziec. -O Boze, jak zaluje, ze nie potrafisz mowic - wyszeptala Elizabeth, sciskajac go za reke. -Lilllgrrrr - zamruczal ojciec i umilkl, wyczerpany i zdesperowany. -Zaczekaj chwile - powiedziala Elizabeth. - Moze przeli-teruje caly alfabet, a ty poruszysz oczyma, kiedy dojde do odpowiedniej litery? Tak. -Wiem, ze zajmie nam to cale wieki, ale to lepsze niz nic, prawda? Zaczela po wielekroc literowac alfabet czekajac, az ojciec da znak oczyma. Pierwsza litera bylo B. Druga I. Trzecia znowu B. -Biblioteka? - zapytala, kiedy poruszyl oczyma przy L. - Chcesz powiedziec, zebym sprawdzila w bibliotece? Chodzi o jakas ksiazke? Tak. -Jaki jest tytul? L-U-D-Z-K-A-W-Y-O-B... -"Ludzka wyobraznia"? Tak. -Uwazasz, ze ta ksiazka wyjasnia, co sie wydarzylo? Tak. P-O-M-O-W-Z-A-U-T... -Pomow z autorem? Mam porozmawiac z autorem? Tak. P-E-G... -Peggy? Tak. J-E-S-T-G-E-R-D-A. Elizabeth zmarszczyla brwi. -Nie rozumiem tego. Peggy jest Gerda? Co to znaczy? Mowisz o Gerdzie z "Krolowej Sniegu", o tej malej dziewczynce, ktora probuje ocalic swojego braciszka? Tak. -Jak moze byc Gerda? "Krolowa Sniegu" to tylko basn. Tak. A-L-E... 178 -Tak, ale co? T-O-C-O-R-O-Z-N-I-C-I-E-O-D-Z-W-I-E-R-Z...-Co rozni mnie od zwierzat? Chyba moja dusza. Ludzie maja dusze, zwierzeta nie. W-Y-O-B... -Tak, rozni mnie takze fakt, ze posiadam wyobraznie, jasne. Ale wyobraznia umiera przeciez razem ze mna? Zadnej odpowiedzi.-Chcesz powiedziec, ze moja wyobraznia bedzie zyla po mojej smierci? W-P-E-W-N-Y-M-S-E-N... Elizabeth pokrecila powoli glowa. -Wydaje mi sie, ojcze, ze najpierw powinnam przeczytac te ksiazke. Tak. P-O-TE-M-W-R-O-C. -Mam zamiar odwiedzic dzis mame. Czy mam jej cos od ciebie przekazac? Zadnej odpowiedzi. -Chcesz, zebym przekazala jej od ciebie ucalowania? Zadnej odpowiedzi. A potem: J-E-S-T-T-A-K-S-A-M-O-Z-G-U-B-I-O-N-A-J-A-K-J-A. Elizabeth usciskala go i pogladzila po czole. Nie przypominal jej juz wcale ojca. Podobny byl do opatulonego kocami manekina z wystawy. Pachnial sokiem pomaranczowym i choroba. -I tak przekaze jej od ciebie ucalowania - powiedziala i wyprostowala sie. - Och, ojcze - dodala. - 7 Co sie z nami porobilo? Kiedy przechodzila przez sien, kierujac sie do biblioteki, przy drzwiach zabrzeczal dzwonek. Otworzyla je i ujrzala na werandzie trzech mezczyzn w paltach i kapeluszach. W jednym z nich rozpoznala Macka Poliakoffa z Litchfield Sentinel. -Dzien dobry, panno Buchanan - powiedzial, uchylajac kapelusza. Wygladal kubek w kubek jak Olivier Hardy, lacznie z malym przystrzyzonym wasikiem. - Slyszelismy, ze miala pani pewne klopoty wczoraj wieczorem. Zastanawialem sie, czy nie bedzie pani miala nic przeciwko temu, zeby o tym porozmawiac? -Nie chcemy pani niepokoic - oznajmil stojacy obok niego mlodzieniec z rumianymi policzkami - ale biuro szeryfa wydalo 179 komunikat dla prasy i wynika z niego, ze smierc pana Dana Patricka nastapila w dosc niezwyklych okolicznosciach.-Chodzi o jakas anomalie pogodowa - wtracil trzeci mezczyzna, wysoki facet o ponurym wygladzie, z zapadnietymi policzkami i oczyma jak lepki stalowych gwozdzi. -Przykro mi - powiedziala Elizabeth - ale jestem bardzo zmeczona i naprawde nie chce o tym mowic. -Chcemy tylko dowiedziec sie, co pani widziala - oswiadczyl z szerokim, zachecajacym usmiechem Mack Poliakoff. - Szeryf Brant zapoznal nas ze szczegolami technicznymi. Niezbyt przyjemny sposob umierania, z tego, co zrozumielismy. -Przepraszani - powtorzyla Elizabeth - ale nie doszlam jeszcze po tym wszystkim do siebie. Moze wpadniecie panowie jutro? -Niech pani nie bedzie taka niesmiala - powiedzial wysoki ponury facet. - Twierdzila pani, ze w waszym ogrodzie rozpetala sie wczoraj wieczorem sniezyca. Powiedzial nam o tym szeryf Brant. -Zgadza sie. Dlatego wlasnie pan Patrick zamarzl na smierc. -Nigdzie indziej w okolicy nie stwierdzono opadow sniegu - kontynuowal facet. - Nie padalo nawet na Mohawk Mountain. Dokladnie rzecz biorac, najblizsze zadymki odnotowano wczoraj w Bottineau, w Dakocie Polnocnej. -Mowie tylko to, co sama widzialam - odparla Elizabeth. - Ale naprawde nie chce na ten temat dluzej dyskutowac. -Jeszcze tylko jedna sprawa - wtracil Mack Poliakoff. - Szeryf Brant twierdzi, ze byla pani jedynym swiadkiem innego przypadku smiertelnego zamarzniecia, osiem lat temu, w czerwcu. Ofiara byl wtedy, jesli mnie pamiec nie myli, wielebny Richard Bracewaite, z parafii swietego Michala. -Tak - potwierdzila Elizabeth. - Nie rozumialam wowczas, jak do tego doszlo, i teraz rowniez tego nie rozumiem. Nie mam nic wiecej do powiedzenia. -Czy nie jest mozliwe - wtracil mlodzieniec z rumianymi policzkami - ze to wlasnie pani przyczynila sie w jakis sposob do smierci obu tych osob? Elizabeth spiorunowala go wzrokiem. -Co pan ma na mysli? Rumiane policzki mlodzienca zarumienily sie jeszcze bardziej. -No coz... odnotowano kilka wypadkow, kiedy ludzie przy180 ciagaja sily natury. Pewnego mezczyzne w Montanie regularnie trafia piorun, nie czyniac mu przy tym zadnej krzywdy. A Indianie Hopi wierza, ze niektorzy ludzie maja wrodzona zdolnosc sprowadzania deszczu. Przypuscmy, ze snieg naprawde padal wczoraj wieczorem... tutaj, wylacznie w pani ogrodzie i nigdzie indziej... Moze padal z pani powodu? -Naprawde nie mam pojecia - powiedziala Elizabeth. - Widzialam, co widzialam. Nie potrafie tego w zaden sposob wytlumaczyc. -Czy zostaly jakies zaspy? Jakies resztki sniegu, ktore moglibysmy sfotografowac? Elizabeth potrzasnela glowa. Pytania reporterow wpedzaly ja w panike - tak jakby to ona sama zabila Dana Patricka, ze zlosliwa premedytacja. -Musze juz panow pozegnac - oswiadczyla i zaczela zamykac drzwi. Jednak Mack Poliakoff dal szybko krok do przodu i wstawil za prog swoj sfatygowany polbut. -Niech pani zaczeka - powiedzial. - Nie chcemy sie narzucac, ale to naprawde niezwykla historia. -Moze nam pani powiedziec, ile spadlo sniegu? - dopytywal sie wysoki reporter. -Cal? Dwa cale? Wiecej niz dwa? -Czy snieg pokryl caly ogrod, czy tylko jakas jego czesc? - pytal ten z rumianymi policzkami. -Jak to sie stalo, ze Dan Patrick zamarzl, a pani nie? -Co robil tutaj Dan Patrick? Jego siostrzeniec lezy chory w szpitalu i Dan mial czekac w domu na telefon od swojej siostry. Dlaczego wloczyl sie zamiast tego z pania po ogrodzie? -Czy wierzy pani w opowiesci o czarownicach, ktore powtarzaja w New Milford? -Czy wierzy pani w czarna magie? -Buchananowie to dosc stary rod... czy w waszym drzewie genealogicznym sa jakies czarownice? -Ile czasu lezal ten snieg? -Jesli byl wystarczajaco zimny, zeby zamrozic pana Patricka, jakim cudem tak szybko stopnial? -Czy przechowuje pani gdzies w domu plynny tlen albo plynny azot? -Jak to sie stalo, ze spadlo tyle sniegu i nie zauwazyl tego nikt oprocz pani? 181 -Moglaby pani zdradzic, ile ma pani lat?-Niech pani sie nie rusza... zrobimy zdjecie. Doskonale. Prosze sie usmiechnac. Trzej reporterzy wciaz zasypywali Elizabeth gradem pytan, kiedy na alejce za nimi zatrzymal sie czerwony frazer i wyskoczyl z niego szybko Lenny. Mial na sobie elegancki jasnobrazowy tweedowy plaszcz i tweedowa czapke w jodelke. -Lenny! - zawolala Elizabeth. -Hej, wy, co tutaj robicie? - zapytal Lenny. - Do ciebie mowie, grubasie! Zabieraj noge z progu tej pani! -Spokojnie, koles - odparl Mack Poliakoff. - Zadajemy tylko pannie Buchanan kilka pytan w zwiazku ze sprawa, ktora wzbudzila zainteresowanie opinii publicznej. -Zjezdzajcie stad - oznajmil Lenny. -Posluchaj, przyjacielu, nie robimy tutaj nikomu zadnej krzywdy, tak czy nie? Chcemy tylko wyjasnic kilka faktow. -Gluchy jestes czy co? Powiedzialem: spadaj. Mack Poliakoff uniosl aparat z fleszem i zrobil zdjecie Len-ny'emu, a potem wszyscy trzej wycofali sie alejka, wsiedli do swoich samochodow i odjechali, wyrzucajac ostentacyjnie zwir spod opon. -Dupki zoledne - podsumowal Lenny. - Mialem nadzieje, ze zdaze tutaj przed nimi. -Slyszales juz, co sie stalo? - Zartujesz chyba. Wie o tym cale miasto. -To bylo straszne. Nie potrafie ci nawet powiedziec, jakie to bylo straszne. -Zmarzniesz tu na dworze, Elizabeth. Moze zaprosisz mnie do srodka na filizanke kawy? Elizabeth pokiwala glowa. -Sadze, ze mnie tez przyda sie filizanka. Lenny mial akurat wolny dzien; zamierzal spotkac sie z wlascicielem skladu tekstylnego w Torrington, ale wlasciciel skladu tekstylnego dostal grypy i odwolal spotkanie. Po kawie zaproponowal Elizabeth, ze zawiezie ja do mamy, do kliniki w Gaylords-ville, a ona z radoscia sie zgodzila. Byl jeden z tych szarych jesiennych dni, kiedy niebo ma kolor bladej gumy i nawet obsypane roznobarwnymi liscmi klony traca animusz. W powietrzu wisiala zapowiedz deszczu. 182 Elizabeth opowiedziala Lenny'emu wszystko, co wydarzylo sie ubieglego wieczoru.Jadac zerkal na nia co chwila zatroskanym wzrokiem. -Jestes pewna, ze dobrze sie czujesz? - zapytal, kiedy skonczyla. -Och, nic mi nie jest. Kreci mi sie tylko w glowie, ale to z powodu srodkow uspokajajacych. -Masz jakies pojecie, co to bylo? Elizabeth potrzasnela glowa. -Nie potrafie zgadnac. Ale wyglada na to, ze wszystko ma jakis dziwny zwiazek z "Krolowa Sniegu". Seamus cytuje jej fragmenty, ojciec twierdzi, ze Peggy to Gerda. I wciaz pojawia sie ten snieg i lod. -Krolowa Sniegu to tylko postac literacka. -Wiem. Ale jakby wkroczyla w nasze zycie. Nie pytaj mnie, w jaki sposob. -To zawsze byla twoja ulubiona basn, prawda? -Wszystkie ja lubilysmy. Czytalysmy ja bez konca. -Wiec masz wyjasnienie. Za kazdym razem, kiedy widzisz snieg albo lod, przychodzi ci na mysl Krolowa Sniegu. -A Seamus? -Seamus to co innego. Seamus jest... chodzi mi o to, ze dla niego cale zycie to jakby bajka. Krolowa Sniegu wydaje mu sie prawdopodobnie bardziej realna niz ty i ja. -Moze ma racje. Moze jest bardziej realna ode mnie. Czasami mam takie wrazenie. Dojechali na miejsce i Lenny skrecil na zasypany liscmi parking. Klinika miescila sie w obskurnym prostokatnym budynku polozonym w lesie przy brzegu Housatonic. Na zewnatrz nie bylo zywego ducha i zatrzasnawszy za soba drzwiczki samochodu Elizabeth slyszala tylko swiergot ptakow, szelest poruszanych porannym wiatrem lisci i niski, konspiracyjny szept rzeki. Obrotowe drzwi wydaly gluchy odglos, kiedy wchodzili do srodka. Wnetrze bylo proste i funkcjonalne: pomalowane na zielono sciany, brazowe dywany z juty i oprawione w ramy plakaty, przedstawiajace miejscowe turystyczne atrakcje. -Poczekam tu na ciebie. Nie spiesz sie - powiedzial Lenny, po czym zdjal plaszcz, usiadl w fotelu w poczekalni, wzial do reki egzemplarz Life i wyjal papierosy. Elizabeth ruszyla korytarzem na tyly budynku. Odwiedzala 183 matke wystarczajaco czesto, zeby wiedziec, gdzie moze ja znalezc. Siedziala zwykle samotnie w oszklonej oranzerii, niewielka sploszona figurka na pomalowanym na brazowo metalowym krzesle. Jej kosciste ramiona okrywal szary welniany szal; szara byla rowniez jej twarz i sukienka. Kiedy podeszla do niej Elizabeth, nie podniosla wzroku. Nie podniosla rowniez wzroku, kiedy corka wziela ja za reke i pocalowala w czolo.-Mamo? Czesc, mamo, to ja, Elizabeth. Przysunela sobie po podlodze z terakoty drugie krzeslo i usiadla przy matce, najblizej jak mogla. -Mamo? Spojrz, to ja, Elizabeth! Przyszlam z wizyta! Przynioslam ci troche tych klonowych cukierkow, ktore tak lubisz! Matka poslala jej dziwne spojrzenie. Z wygladu byla wciaz ta sama mama - wciaz ladna na swoj wyblakly, niespokojny sposob. Leukotomia wyzwolila ja z depresji, jednoczesnie jednak pozbawila jej osobowosc jakiegos istotnego skladnika, czegos, co sprawialo, ze byla soba. Odwiedzajac ja, Elizabeth nie potrafila sie oprzec wrazeniu, ze rozmawia ze starannie wyuczonym sobowtorem, nie zas ze swoja rodzona matka. -Przywiozl mnie Lenny - powiedziala z usmiechem. - Pamietasz Lenny'ego Millera? Ozenil sie podczas wojny, ale niedawno sie rozwiodl. -Podczas wojny? - zdziwila sie mama. - Wybuchla jakas nowa wojna? -Nie, nie, mamo. Mowie o tej samej starej wojnie. Tej, ktora skonczyla sie w czterdziestym piatym. -Mamy teraz dopiero czterdziesty trzeci. -Nie, mamo, jest piecdziesiaty pierwszy. Mama usmiechnela sie figlarnie do Elizabeth i parsknela smiechem. -Zawsze bylas marzycielka, prawda, Lizzie? Zawsze wymyslalas niestworzone historie! Piecdziesiaty pierwszy! Co jeszcze nowego wymyslisz? Elizabeth polozyla dlon na jej kolanie. -Jak sie czujesz, mamo? Dobrze cie zywia? Jestes szczesliwa? Margaret Buchanan pokiwala glowa. -Czuje sie swietnie, kochanie. Zdrowa jak ryba, szczesliwa jak skowronek. Nie potrzebujesz sie o mnie martwic. -Naturalnie, ze sie o ciebie martwie. Przyjezdzalabym 184 do ciebie czesciej, gdybym nie miala tyle roboty w Nowym Jorku.Mama machnela lekcewazaco reka. -Nie przejmuj sie. Peggy przychodzi do mnie codziennie. Elizabeth poczula, jak po jej krzyzu przechodzi zimny dreszcz. -Peggy przychodzi do ciebie z wizyta? -Oczywiscie, ze przychodzi, dzien w dzien. To takie slodkie dziecko, wiesz. Takie troskliwe. Tak bardzo lubi sprawiac innym przyjemnosc. -Kiedy ja po raz ostatni widzialas? -Przyszla wczoraj, zaraz po lunchu. Mowila o tobie. Powiedziala, ze powinnas uwazac, powinnas bardziej na siebie uwazac. -Naprawde ja widzialas? -Myslisz, ze jestem tak samo szalona jak inni tutejsi pensjonariusze? Daj spokoj, Lizzie. Siedziala dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym teraz ty siedzisz; przyniosla mi hiacynty. -Hiacynty? O tej porze roku? Mama wydawala sie przez chwile zmieszana. Podwinela rekaw sukienki i zaczela sie energicznie drapac w czerwony od egzemy lokiec. -Jestem przekonana, ze czulam zapach hiacyntow... Siedzac ze swoja matka w oswietlonej przycmionym swiatlem oranzerii i sluchajac odglosow kliniki - skrzypienia wozkow, pokaslywania i placzu - Elizabeth przypomniala sobie nagle, co hiacynty w ogrodzie powiedzialy Gerdzie w "Krolowej Sniegu". Opowiedzialy jej historie o trzech siostrach, ktore zniknely w lesie, a potem pojawily sie ponownie na marach, plynacych po jeziorze, w ktorego tafli odbijaly sie swietojanskie robaczki. "Czy te tanczace dziewczynki zasnely, czy tez umarly?" Pamietala rowniez, 'jak brzmiala odpowiedz na to pytanie. "Zapach kwiatow mowi, ze nie zyja; wieczorny dzwon wydzwania im pogrzebowy spiew". Podniosla wzrok. W odleglym rogu oranzerii stal, obserwujac ja, jakis mlody ciemnowlosy mezczyzna. Ich spojrzenia na chwile sie spotkaly, a potem mezczyzna odwrocil sie. Jedna z pielegniarek, blada kobieta w jasnozielonych butach, z twarza, ktora przypominala plocienna torbe, przyniosla im herbate. Mama opowiadala o Nowym Jorku. Byla przekonana, ze wciaz jeszcze istnieje Cafe Society, i wypytywala Elizabeth o La Hiff s Tavern i restauracje Golony, a takze, kto przytulal sie do 185 kogo podczas tanca na parkiecie El Morocco. Wszystko to wydawalo sie jej wspolczesne i zywe, tak jakby ostatnich pietnastu lat w ogole nie bylo: czasy przyjec u Elsy Maxwell, na ktorych Beatrice Lillie droczyla sie z Averellem Harrimanem i Corneliusem Yander-biltem Whitneyem, a Noel Coward tanczyl z ksiezniczka Natalie Paley. Czasy, ktore minely - czasy szampana, brylantowych kolii i zdjec Marty'ego Blacka na kolumnach towarzyskich - wciaz zyly w umysle Margaret Buchanan i dostarczaly jej niezlej zabawy.Jednoczesnie zas rozmawiala calkiem sensownie o domu i o karierze Laury i wiedziala chyba o paralizu ojca, mimo ze nie wspominala o tym bezposrednio. Jej podwzgorze odlaczone zostalo od platu czolowego; byla zawsze szczesliwa. Elizabeth usmiechala sie, kiwala glowa i nie pila herbaty. Czy to tragedia, kiedy czlowiek jest taki szczesliwy, pytala sama siebie. Chyba tak. Zajazgotal dzwonek na lunch i Elizabeth wstala, zeby odejsc. Mama chwycila ja nagle calkiem mocno za reke. -Czy mam powiedziec malemu Baczkowi, ze tutaj bylas? -Co? -Kiedy nastepnym razem tu przyjdzie, czy mam jej powiedziec? Elizabeth poczula, ze kurcza jej sie pluca, jakby zaraz miala sie udusic. To tylko atak paniki, pomyslala, opanuj sie. Widziala niby-Peggy na wlasne oczy, wiec musi byc w jakims stopniu rzeczywista. Przerazalo ja tylko, ze inni widzieli ja takze i ze z kazdym swoim pojawieniem sie niby-Peggy staje sie coraz bardziej i bardziej rzeczywista, az w koncu... Az w koncu rzeczywistoscia stanie sie rowniez czarny ksztalt. Bestia, kobieta w czarnym kapturze. Na mysl o tym ogarnal ja tak potworny lek, ze zaczela drzec. -Co sie stalo, Lizzie? - zapytala mama. -Jestem zmeczona, to wszystko. Przepraszam. Nie spalam zbyt dobrze. Czuje sie troche rozkojarzona. -Potrzebujesz jakiegos dzentelmena, ktory by sie toba zaopiekowal. Potrzebujesz kogos, kto zabieralby cie na miasto, na tance. Powinnas sprobowac Kit Kata. -Podaja juz lunch, mamo. Musze isc. Czeka na mnie Lenny. -Lenny? Lenny Titze? Brat Theodore'a Titze'a? -Lenny Miller, mamo. Pamietasz Lenny'ego Millera? Jego rodzina mieszka na Putnam Street. 186 -Lenny Miller... - zadumala sie mama.Elizabeth zostawila ja pod opieka siostry o twarzy podobnej do plociennej torby i ruszyla szybko w strone recepcji. Kiedy byla w polowie drogi, z bocznego korytarza wysunal sie nagle ciemnowlosy mezczyzna. Dobrze zbudowany i przystojny, przypominal modela z okladki z lat dwudziestych: przy lizane, zaczesane do tylu wlosy, koszulka polo, czarne brwi, niebieskie oczy, popoludniowy zarost i przyklejony do twarzy usmiech. -Widzialem, jak rozmawiala pani z matka - powiedzial. Zyczliwie, ale jakby troche chytrze. -Tak? - zapytala zatrzymujac sie Elizabeth. -Widzialem rowniez, jak rozmawiala z nia pani siostra. -Moja siostra? -Ma pani chyba siostre? -Tak, ale ona mieszka w Kalifornii. -Mowie o pani malej siostrzyczce. Dziesiec albo jedenascie lat, zawsze ubrana na bialo? Elizabeth utkwila przerazony wzrok w ciemnowlosym mezczyznie. -Pan tez ja widzial? Pokiwal glowa. -Przychodzi tutaj prawie codziennie. Przychodzi, rozmawia z pani matka i odchodzi. Bardzo ladna. -Musze juz isc - rzucila szybko Elizabeth. - Czeka na mnie przyjaciel. -Nie rozumie pani... -Przepraszam, chyba rozumiem. Ale musze isc. I tak juz jestem spozniona. Nie wyjmujac rak z kieszeni mezczyzna zagrodzil jej droge. Jego buty zaszuraly po dywanie. -Prosze, niech pani zaczeka - powiedzial. - Nie powinna pani podejmowac nieprzemyslanych krokow. Pani siostra rozni sie od innych, podobnie jak ja. Dlatego wlasnie tu wyladowalem. Nie mialem po prostu dokad pojsc. Tutaj przynajmniej przebywam w ludzkim towarzystwie, chociaz wiekszosc z nich to wariaci. Elizabeth wziela dwa albo trzy glebokie oddechy. -Przepraszam - odezwala sie w koncu. - Przyjemnie mi sie z panem rozmawia, ale musze juz isc. -Probuje pani cos wytlumaczyc - kontynuowal mezczyz187 na - jednak nie bardzo mi to wychodzi. Probuje wytlumaczyc, ze pani siostra wciaz zyje, w podobny sposob jak ja. Nie jestem tym, na kogo wygladam. Nie jestem prawdziwym soba. Jestem tym, za kogo sie uwazalem. Na litosc boska, pisarze tworza wlasne swiaty i mieszaja ludziom w glowach, a potem chca, zeby o tym zapomnieli? Jak mozna o tym zapomniec? George Gershwin napisal muzyke, ktora nas wszystkich porwala, a potem co? Mamy ja zapomniec? Zapomniec, ze ja kiedykolwiek slyszelismy? Zapomniec to podniecenie? Elizabeth stala przerazona, nie ruszajac sie z miejsca. Chciala uslyszec, co mial do powiedzenia ten mezczyzna, i jednoczesnie z calych sil sie przed tym wzbraniala. To wszystko stawalo sie coraz bardziej rzeczywiste; wypelnialo przepasc miedzy absolutnym koszmarem a tym, co niewyobrazalne. -Wierzylem kiedys w zielone swiatlo - mowil dalej mezczyzna. - Wierzylem w orgiastyczna przyszlosc, ktora rok po roku ucieka przed nami. Wymknela sie nam wowczas, lecz to nie ma znaczenia. Jutro popedzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej... I ktoregos pieknego poranka... Tak oto dazymy naprzod, kierujac lodzie pod prad.* - Przepraszam - powtorzyla Elizabeth. - Pozwoli mi pan odejsc? -Wszyscy musimy kiedys odejsc - usmiechnal sie mezczyzna. - Obecnie jednak wiekszosc ludzi odchodzi samotnie. Gdy bylem mlody, wygladalo to inaczej. Jezeli umarl jakis moj przyjaciel, wszystko jedno jak, trwalem przy nim do konca. -Nie mowilam o umieraniu - zaprotestowala Elizabeth. -Hmm. Nikt nigdy nie mowi o umieraniu. Elizabeth czekala cierpliwie, az ja przepusci. Po kilku chwilach zrobil to. -Jestem Jay - przedstawil sie, kiedy go mijala. - Tyle tylko mam do powiedzenia. Naprawde jestem Jay. - Wyznal to z takim naciskiem, jakby powinna go poznac albo przynajmniej udac, ze poznaje. A potem uniosl rece, udajac, ze sie poddaje. -Jayow moga byc setki. Niech pani zajrzy do ktoregokolwiek baru. Do ktoregokolwiek motelu. Wymieci i staroswieccy, * Fragmenty "Wielkiego Gatsby'ego" F. Scotta Fitzgeralda w przekladzie Ariadny Demkowskiej-Bohdziewicz. 188 przychodza bez konca na te same bale i przyjecia. Sa tylko scigani i scigajacy, zapracowani i zmeczeni. Dzielimy ten swiat, Elizabeth, razem ze wszystkim, co sobie kiedykolwiek wyobrazilismy. Pozwol, ze zadam ci jedno pytanie: co rozni nas od zwierzat? Elizabeth zbladla i zadrzala.' - Chce pan powiedziec, ze jest pan martwy? - zapytala. Nie potrafila sformulowac tego inaczej. Utkwil w niej blyszczace oczy.-A jak pani mysli? -Mysle, ze tylko upior moze rozpoznac innego upiora - odparla i ruszyla bez slowa w strone recepcji. Nie obrocila sie ani razu, chociaz wiedziala, ze ciemnowlosy mezczyzna bacznie ja obserwuje. Lenny wciaz siedzial ze skrzyzowanymi nogami w fotelu, palac i czytajac artykul o Korei. -Lenny? - odezwala sie. -Wszystko w porzadku? - zapytal, podnoszac wzrok. - Wygladasz, jakbys zobaczyla zjawe! -Prosze cie, Lenny - powiedziala, biorac go za reke. - Zabierz mnie do domu. Zaraz po wejsciu poszla na gore, zeby zajrzec do ojca. W szarym popoludniowym swietle wydawal sie chorobliwie zolty. Zoltawe byly nawet jego oczy. -Martwia mnie jego nerki - powiedziala siostra Edna. - Byc moze bede musiala znowu wezwac doktora. -Sadzi pani, ze to cos powaznego? -Nie wiem. Serce wciaz pompuje krew, a pluca sa w porzadku, ale jesli nawala nerki... Elizabeth stanela tuz obok ojca, zaslaniajac dlonia twarz. Czula unoszacy sie w sypialni zapach smierci.* - Ojcze? Jak sie czujesz? Powiedz, ze czujesz sie lepiej. Zadnej odpowiedzi. -Widzialam sie dzisiaj po poludniu z mama. Ma sie calkiem niezle. Zadnej odpowiedzi. -Ma sie calkiem niezle, ale rowniez widziala Peggy. Tak. A potem jeszcze raz: tak. -Jest cos jeszcze. Spotkalam w klinice pewnego mezczyzne. Rozmawial ze mna. 189 Zadnej odpowiedzi.-Podobno widzial Peggy odwiedzajaca mame. Chcesz wiedziec, jak wygladal? Tak. -Mial ciemne wlosy, zaczesane do tylu. Przystojny, ale jakis nieszczegolny. Powiedzial, ze nazywa sie Jay. Zadnej odpowiedzi. -Chcesz, zebym przeliterowala alfabet? Tak. C-O-J-E-S-Z-C-Z-E-M-O-W-I-L... -Nie wiem. Mowil samymi zagadkami. Powiedzial, ze widzial Peggy rozmawiajaca z mama i ze jest taki sam jak ona. Zapytalam go, czy tez jest martwy, sama nie wiem dlaczego. Przeciez ze mna rozmawial, wiec jak mogl byc martwy? C-O-J-E-S-Z-C-Z-E. -Powiedzial, ze zawsze chcial dotrzec w przyszlosc. Jesli nie uda sie dotrzec w przyszlosc dzisiaj, moze to sie zawsze udac jutro, jesli czlowiek biegnie szybciej i szerzej rozposciera ramiona. Powiedzial, ze jestesmy lodziami plynacymi pod prad. J-A-Y-G-A-T-S-B-Y. -Co? Co to znaczy "Jay Gatsby"? Przeciez Jay Gatsby to tylko bohater powiesci.Tak. -Jak bohater powiesci moze przebywac i rozmawiac ze mna w klinice mamy? W-Y-O-B-R-A-Z-N-I-A. Ojciec zamknal oczy i mimo ze Elizabeth czekala bardzo dlugo, nie otworzyl ich ponownie. Musial byc bardzo wyczerpany. Elizabeth posiedziala przy nim jeszcze przez chwile, a potem pocalowala w czolo i wstala. Na dworze, obok kortu tenisowego, pod matowym jak pokrywa wazy niebem stala spogladajac na nia nibyPeggy. Elizabetfi nie podeszla blizej do okna i po chwili niby-Peggy zniknela za paprociami.Wciaz wygladala z daleka przez okno, kiedy do drzwi sypialni zapukal cicho Lenny. -Dobrze sie czujesz? - zapytal. - Jak sie miewa twoj ojciec? -Nie wydaje mi sie, zebysmy oboje czuli sie zbyt dobrze - odparla, nie odwracajac sie w jego strone. -Przepraszam. Lenny podszedl blizej i polozyl jej dlon na ramieniu. Uniosla reke i poklepala ja. 190 -Czy wierzysz, zeby wyimaginowane postaci mogly pojawiac sie w rzeczywistosci? - zapytala.-Kiedy mowisz o "wyimaginowanych postaciach"... -Mam na mysli bohaterow literackich. Lenny wzruszyl ramionami. -Nie sadze, zeby to bylo mozliwe. -Ojciec chyba w to wierzy. Uwaza, ze mala niby-Peggy jest Gerda z "Krolowej Sniegu", a facet, ktory rozmawial dzisiaj ze mna w klinice, to Jay Gatsby. -Wielki Gatsby, we wlasnej osobie? - zapytal Lenny. - Daj spokoj, Lizzie, cos mu sie pomieszalo. -Mnie tez tak sie wydaje. Ale jak inaczej wyjasnic sniezyce? Albo zdjecia w albumie? Jak wyjasnic smierc wielebnego Brace-waite'a i biednego Dana Patricka? -Moze racje mial ten reporter z gazety. Moze potrafisz w jakis niezwykly sposob sprowadzac zadymki. -To przeciez nonsens. Poza tym nie bylo mnie przy tym, kiedy zamrozony zostal Dick Bracewaite. Lenny uszczypnal sie w nos. -Nie wiem, Lizzie. Obracam to na wszystkie strony w glowie, probujac znalezc jakies wyjasnienie. Cos w tym chyba musi byc, ale wydaje mi sie, ze to po prostu aura Peggy. Wiesz, co mam na mysli. Peggy byla taka mloda i pelna zycia i dlatego cos pozostalo po niej w tym domu, cos, czego doswiadczamy ty i ja. Jestes jej siostra, wiec czujesz to o wiele silniej ode mnie. Mozesz nawet dzialac jak odbiornik, no wiesz, cos w rodzaju ludzkiego telewizora, odbierajac mysli i uczucia, ktore Peggy zostawila po sobie. Moze ja tez jestem troche bardziej wyczulony. Pamietasz, co mi sie przydarzylo na Guadalcanal. Elizabeth odwrocila sie i spojrzala mu prosto w oczy. Lenny wzruszyl ponownie ramionami i wydal wargi. -Czytalem o tym w Reader's Digest. Nasi bliscy, ktorzy odzywaja sie z zaswiatow. -Sama. nie wiem... moze masz racje - powiedziala Elizabeth. - Na pewno wydaje sie to bardziej sensowne niz wiara, ze zyja posrod nas postaci z ksiazek. Stali w milczeniu, kiedy ojciec nagle wydal z siebie glosny charkot. Elizabeth natychmiast podeszla do lozka i pochylila sie nad nim. Ojciec przestal chyba oddychac i nie mogla wyczuc pulsu. 191 -Zawolaj siostre Edne! - krzyknela. - Szybko, Lenny! Zawolaj siostre Edne!Odwrocila sie z powrotem do ojca i wziela jego reke w dlonie. Wiedziala, ze umiera i ze nie moga mu w zaden sposob pomoc. -Och, ojcze - szepnela. - Tak bardzo cie kocham. Nie zapomnij o mnie, dokadkolwiek idziesz. I prosze, powiedz Peggy, ze moze odpoczywac w pokoju, ze wszystko jest w porzadku. Przytloczyla ja wielka fala smutku i usiadla na lozku, czujac plynace po policzkach lzy i gladzac ojca po dloniach, gladzac go bez przerwy, tak jakby potrafila je ogrzac. ROZDZIAL XIV Laura wysiadla z jasnozoltego jeepstera Peteya Fairbrothera i zatrzasnela drzwiczki.-Czesc, Petey, dzieki za podwiezienie! Petey usmiechnal sie do niej, mruzac jedno oko przed swiecacym prosto w twarz sloncem. -Moze spotkamy sie pozniej? Czesc ludzi jedzie do Dolores Drive-In na hamburgery i koktajle. -Nie wiem. To zalezy. Ciotka Beverley ma dzisiaj gosci. Bedzie chyba chciala, zebym zostala i udzielala sie towarzysko. -Wiesz, ze nie moge bez ciebie zyc, Lauro! -Naprawde? Radziles sobie jakos, zanim mnie poznales. -Jasne, ale zapomnialem juz, jak to bylo. Pochylila sie nad samochodem i pocalowala go w nos. -Nadal oddychasz, jadasz trzy posilki dziennie, nie zapominasz wypic swojego soku pomaranczowego i spisz smacznie w nocy. -I to ma byc zycie? Pocalowala go ponownie. -Lepsze od smierci. Ruszyla betonowa alejka i Petey obserwowal ja, mruzac nadal oko. Laura byla jedna z najbardziej apetycznych dziewczyn w college^. Ze swoimi kreconymi blond lokami, w wyszywanej bluzce i spodniczce w zielone i rozowe paski wygladala jak typowa modna nastolatka. Juz pierwszego dnia jej pobytu w college'u starsi koledzy przyznali jej kolektywnie tytul Miss Oddechu 1951. Umawiala sie na randki w kazdy weekend - ale Petey Fairbro-ther byl zawsze jej faworytem. Wysoki i muskularny, ze splowiala 13 - Zjawa 193 od slonca krotka czupryna, plaska jak poklad lotniskowca MSS Missouri, mial oprocz tego ojca, ktory byl rezyserem filmowym, i mogl zabrac Laure na plan szesciu albo siedmiu filmow, wliczajac w to "Dzika pasje" i "Cyrk strachu".Laura wspiela sie po dwoch betonowych schodkach i otworzyla drzwi. W srodku uslyszala donosny glos ciotki Beverley i poczula papierosowy dym. Zostawila torbe w przedpokoju i przejrzala sie w lustrze. Miala wrazenie, ze przybiera na wadze. Dawaly o sobie znac truskawkowe koktajle. Wydela policzki, zeby wygladac jeszcze grubiej. Boze, co za prosiak. Polozyla reke na sercu i przysiegla na Boga, ze skonczy raz na zawsze albo przynajmniej na tydzien z wszelkimi koktajlami. Od czasu jej przyjazdu do Kalifornii dwa razy sie juz przeprowadzaly. Dom z widokiem na zatoke Santa Monica wymagal po dwoch osunieciach ziemi wzmocnienia fundamentow i nowego tarasu. Ciotka Beverley postanowila zmniejszyc straty, "olala widok" i kupila dom w Westwood. Jednak zaledwie sieo!em miesiecy pozniej, kiedy nie zdazyly sie jeszcze rozpakowac po pierwszej przeprowadzce, przyjaciel sprzedal jej swoj bungalow z dwiema sypialniami przy Franklin Avenue, niedaleko Hollywood Boulevard. Byl znacznie mniejszy od domu w Santa Monica i mniej zaciszny od domu w Westwood, ale mial duze, przestronne bielone wapnem pokoje, ciasne patio wylozone zolta i akwama-rynowa terakota i wszedzie byly bujnie rosnace kwiaty i tropikalne rosliny. Laurze brakowalo troche oceanu, z drugiej strony jednak odpowiadala jej lokalizacja, poniewaz miala teraz znacznie blizej do swoich przyjaciol i mogla zachodzic do Schwab's i Hamburger Hamlet, gdzie gromadzili sie wszyscy filmowi adepci. Znalazla ciotke na zewnatrz. Lezala pod zielonkawa markiza z fredzlami, w jednoczesciowym kombinezonie w kolorze fuksji, slonecznych okularach i szkarlatnej szarfie na glowie, popijac akwawite z sokiem ananasowym i palac papierosa. Naprzeciwko niej siedzial, palac cygaro, mezczyzna z potezna lwia grzywa siwych wlosow, ubrany w bezowa sportowa marynarke i biale marynarskie spodnie. Jego glowa przypominala wyrzezbiona w kamieniu glowe Aleksandra Wielkiego. -Jestes juz - ucieszyla sie ciotka Beverley. - Chester, to jest Laura. Lauro, przedstawiam ci Chestera Fella. -Czesc - usmiechnela sie Laura, podajac mu reke. - Slyszalam o panu. Na ustach Chestera pojawil sie cieply, pelen satysfakcji usmiech. 194 -Dobrze wiedziec, ze ludzie jeszcze o mnie nie zapomnieli - powiedzial.-Chester obsadza swoj nowy film - wtracila ciotka Bever-ley. - Szuka swiezych talentow. -Rozumiem - odparla Laura. Obciagajac spodniczke siadla na jednym z kolorowych lezakow, po czym wziela z talerzyka garsc solonych migdalow i spusciwszy powieki zaczela je powoli pogryzac. Wiedziala, ze Chester przyglada sie jej i ocenia, i cieszyla sie, ze moze go ignorowac. Kalifornijska przepiorka sfrunela w dol, przycupnela na kracie altany i przygladala sie, jak Laura je migdaly. Chester podniosl wzrok i spojrzal na ptaka. -Lubisz publicznosc, prawda? - zapytal. Jego glos byl gleboki i dudniacy niczym odlegly piorun. -Lubie grac - powiedziala Laura. -Widzialem cie w "Szanghajskim Ritzu". Gralas kelnerke. -Zgadza sie - odparla Laura, wciaz na niego nie patrzac. - Mialam tam do powiedzenia dwie linijki. "Czy zyczy pan sobie oliwki?" i "Nie waz sie mnie dotknac". -Pamietam - potwierdzil Chester. - Bylas znakomita. Swieza i niewinna, a przy tym wcale nie taka niezgrabna. -Nie tak pisali o mnie w recenzjach. -A co pisali o tobie w recenzjach? -Nic. W ogole o mnie nie wspomniano. Chester rozesmial sie. Pozbawione wesolosci cha, cha, cha. Strzepnal ze spodni popiol z cygara i utkwil w Laurze powazne spojrzenie. -Masz twarz w sam raz do filmu, wiedzialas o tym? - zapytal. - Kamera lubi duze oczy, krotki prosty nos i wyraznie zarysowana szczeke. Powinnas zobaczyc wiekszosc tak zwanych gwiazd, kiedy schodza z planu. To banda najbardziej szurnietych ludzi, jakich widzialas w swoim zyciu. Ale kiedy postawi sie ich przed kamera, zaczyna sie magia. -Nie chce pan chyba powiedziec, ze wygladam na szurnieta? - zapytala Laura. Byla swiadoma, ze ciotka Laura zaciska wargi, dajac jej do zrozumienia, zeby sie przymknela i przestala klocic, ale wiedziala, ze Chester na pewno sie na nia nie pogniewa. Mezczyzni nigdy sie na nia nie gniewali, chyba ze nie chciala sie z nimi calowac, pojsc do lozka albo zobaczyc nazajutrz. Zawsze trzymala ich w garsci i nigdy o tym nie zapominala. -Oczywiscie, ze nie wygladasz na szurnieta - zapewnil ja Chester. - Wygladasz mlodo, ladnie i swiezo jak stokrotka. 195 -Laura strasznie lubi sie droczyc - oswiadczyla, zagryzajac warge, ciotka Beverley. Zagryzala warge tak czesto, ze az dziwne, ze zamiast zaledwie kilku nie pogryzla co najmniej stu cygarniczek.Chester odchylil sie do tylu w fotelu, trzymajac w dloni kieliszek. -Nie ma co do tego watpliwosci, Beverley, ta dziewczyna to dobry material na aktorke. Moze nawet bardzo dobry material. Trzeba ja oczywiscie troche podszykowac. Wlosy, makijaz, tego rodzaju rzeczy. Ale z cala pewnoscia widze duze mozliwosci. -Jaki obsadza pan film? - zapytala Laura. -Tytul roboczy brzmi "Lokiec diabla". To historia osnuta wokol wyscigow samochodowych. Przystojny bohater, podly lajdak i piekna dziewczyna. A dokladniej rzecz biorac, cale mnostwo pieknych dziewczyn. -A jaka role przewiduje pan dla mnie? Pieknej dziewczyny numer trzysta osiemdziesiat szesc, w drugim szeregu z lewej strony? -Lauro! - syknela ciotka Beverley. Ale Chester tylko sie usmiechnal. -Daj spokoj, Beverley, dziewczyna ma prawo zapytac. W koncu to jej kariera. Nie pozwolilabys chyba jakiemus zupelnie nieznajomemu facetowi wtracac sie w swoje zycie, nawet gdybys byla mloda i piekna. -Chester! - syknela ciotka Beverley. Laura odwrocila sie i usmiechnela do Chestera, ktory mrugnal do niej porozumiewawczo. -Powiem ci, co o tym sadze - powiedzial, zwracajac sie do Laury. - Moim zdaniem powinnas sprobowac szczescia i wpasc jutro rano do wytworni Foxa na zdjecia probne. Zalatwione? To potrwa tylko godzine i kto wie, moze stac sie poczatkiem czegos naprawde duzego. -Sama nie wiem - odparla Laura. - Naprawde nie chcialabym stracic zajec. -Co takiego studiujesz? - zapytal Chester. -Literature angielska, dramat i ekonomie. -Jajoglowa? -Chce zostac scenarzystka i aktorka. Moj ojciec byl wydawca, a matka wystepowala w musicalach u Monty'ego Woolleya. -Co za dziedzictwo - mruknal Chester. - Decyzje pozostawiam tobie. Jesli chcesz wpasc jutro rano, zapytaj o mnie i zobaczymy, co sie da zrobic. Moze nawet zjemy razem lunch. 196 -Nie zmarnuj szansy - powiedziala ciotka Beverley. - Szekspira mozesz sobie poczytac kiedy indziej.-Studiujesz Szekspira? - zapytal Chester. - Nienawidze Szekspira. Zawsze nienawidzilem Szekspira, wszystkich tych jego "dalipan" i "juzem". Kto teraz tak mowi? Mam ci powiedziec, kto jest moim idolem? Tennessee Williams, oto kto jest moim idolem. Wstal, rozpostarl szeroko ramiona i zaczal przemawiac piskliwym glosem: -Nie chce realizmu! Chce magii. Tak, tak, magii. Probuje dac ja ludziom. Przeksztalcam dla nich rzeczywistosc. Nie mowie im prawdy. Mowie im to, co powinno byc prawda. I jesli to ma byc grzech, niech mnie pieklo pochlonie! Laura rozesmiala sie i zaczela bic brawo. -Blanche DuBois! Wspaniale! Chester usiadl z powrotem, wzial do reki kieliszek z akwawita i wzniosl toast. -Pije za amerykanski dramat sceniczny i filmowy, za udreczonych ludzi, ktorzy go pisza, za zagonionych ludzi, ktorzy go produkuja, i za pieknych ludzi, ktorzy w nim graja! -Sluchajcie, sluchajcie - zakrzyknela ciotka Laury, nie dlatego jednak, zeby obchodzil ja w najmniejszym chocby stopniu dramat, amerykanski, angielski czy islandzki. Ciotke Beverley obchodzila tylko jedna rzecz: zeby Laura polubila Chestera albo przynajmniej nie uznala go za odrazajacego. Ciotce Beverley udalo sie przetrwac trzydziesci lat w Hollywood bynajmniej nie dzieki skrupulatnemu przestrzeganiu zasad moralnych. Ciotka Laury przetrwala, zalatwiajac i aranzujac wszelkiego rodzaju mroczne i pociagajace rzeczy, na ktore mieli ochote oplywajacy w miliony mezczyzni i kobiety, i folgujac wszelkim ich zachciankom. W mlodosci osobiscie dostarczala wiele z zakazanych przyjemnosci, ktorych pozadali hollywoodzcy luminarze, i czasem nadal to robila. Aktorka niemego kina Ida Marina nazywala ja zawsze La Lingua Buena (Przepiekny Jezyczek), a James Dean nadal jej przydomek Torauemada. Nikt nie wiedzial dokladnie, jaka przysluge wyswiadczyla im ciotka Beverley, ale mozna sie bylo tego domyslic. -Pozwolcie, ze cos wam powiem - kontynuowal Chester. - Amerykanski dramat wyprzedza o cale lata swietlne reszte swiata i mowie tutaj o powaznej literaturze. Jest prawdziwy, jest z jajami. "Smierc komiwojazera", "Szklana menazeria", to sa wspaniale 197 rzeczy. A teraz te sama pozycje zajmie amerykanski przemysl filmowy.-Ten "Lokiec diabla" to tez powazna literatura? Pytanie Laury zbilo troche Chestera z tropu. -Niezupelnie - odparl, mrugajac oczyma. - To prawdziwy film, film z jajami, ale jego tresc jest w wysokim stopniu komercyjna. Innymi slowy, chce realizmu, zgadza sie, ale chce rowniez, zeby pod koniec dnia w ksiegach mozna bylo odnotowac zysk, po to, zebym mogl kiedys zrobic cos naprawde powaznego. Laura przygladala mu sie przez chwile bardzo powaznie, a potem wy buchnela smiechem. -Lauro, na litosc boska - powiedziala ciotka Laura. - Zachowuj sie jak czlowiek! -Nie, nie - usmiechnal sie Chester. - Lubie dziewczyny z poczuciem humoru. A najbardziej ze wszystkiego lubie ladne dziewczyny z poczuciem humoru. -Straszny z pana pochlebca - stwierdzila Laura, jednak wcale sie nie zaczerwienila. Usmiech Chestera stal sie bardziej tajemniczy, bardziej wyrachowany. -Zgadza sie - powiedzial tylko, ale ton jego glosu mowil o wiele wiecej. -No coz - odparla nonszalanckim tonem Laura. - Jutro mamy chyba tylko powtorzenie. Otello. "Peknij, piersi nabrzekla od padalczych zadel, co cie pokluly!"* - No i nie mam racji? - przerwal jej Chester. - Kto dzisiaj mowi "padalcze zadla"? Kto dzisiaj mowi o "nabrzeklej piersi"? Laura ponownie zachichotala. Ciotka Beverley widziala, ze zawadiacki styl bycia Chestera przypadl jej do gustu. Czula, ze kontroluje sytuacje. -To moze byc dla ciebie prawdziwy przelom, kochanie - oznajmila, puszczajac dym z nozdrzy niczym z dwoch blizniaczych wulkanow. Laura podrzucila do gory migdal i polknela go, kiedy spadal. -Dobrze - powiedziala. - O ktorej chce pan, zebym jutro wpadla? * William Szekspir, "Otello", akt III, scena 3, przeklad Jozefa Paszkow-skiego. 198 O trzeciej w nocy obudzil ja jakis szept. Jej sypialnia miescila sie po prawej stronie podworka, pod krytym dachowka tarasem. Przyzwyczaila sie juz do szumiacej w pnaczach bugenwilli nocnej bryzy i grzechotu juki, ale ten dzwiek byl inny. To byl szept malej dziewczynki - niski, powazny i uparty.Laura usiadla w lozku i przez chwile nasluchiwala. Noc byla wyjatkowo zimna, nawet jak na pazdziernik, i przeszedl ja dreszcz. Wiatr poruszal okiennicami, ktorych zatrzaski stukaly o siebie, stuk, stuk i jeszcze raz stuk, jakby ktos usilowal je ukradkiem otworzyc. Slyszala wyraznie czyjs szept, ale byl zbyt cichy i odlegly, by mogla rozroznic pojedyncze slowa. Wstala z lozka. Miala na sobie tylko obszerna biala koszule Hathaway, ktora wyblagala u Peteya Fairbrothera. Podeszla do okna i zmienila kat nachylenia listew w okiennicach, zeby moc wyjrzec na zewnatrz. Podworko skapane bylo w ksiezycowej poswiacie i puste. Krzeslo ciotki Beverley stalo oparte o sciane, tak jak je zostawila. Fredzle markizy powiewaly i tanczyly na wietrze. Miseczka z orzechami byla pusta, wokol lezaly skorupki; kiedy tylko weszli do srodka, sfrunela przepiorka, zeby sie pozywic. A jednak szept rozbrzmiewal dalej. Wydawal sie jakis zatroskany - prawie histeryczny. Laura nadstawila ucha, jednak za duzo bylo innych halasow. O tej porze przez Hollywood nie przejezdzalo zbyt wiele samochodow, ale wystarczal jeden albo dwa, zeby zagluszyc wypowiadane cicho slowa. Laura uniosla zatrzask, otworzyla drzwi na osciez i wtedy dopiero zobaczyla stojaca po drugiej stronie podworka mala dziewczynke, biala jak smierc, z oczyma jak dwie ciemne smugi. Przygryzla palce z przerazenia i stala, wpatrujac sie w nia, niezdolna wydac glosu, niezdolna sie poruszyc, drzac tylko od stop do glow, jakby porazil ja prad. Elizabeth wspomniala kilkakrotnie w listach, ze widziala "jakby zjawe malej dziewczynki", "ducha, ktory wlasciwie wcale nie wygladal jak Peggy, ale musial nia byc". Jednak od przyjazdu do Kalifornii Laura ani razu nie zobaczyla nibyPeggy - z wyjatkiem tej niewyraznej zjawy za firankami, zjawy, ktora zamrozila Pana Bunzuma. Doszla w koncu do przekonania, ze musialo jej sie to przysnic, a Elizabeth jak zwykle popuszcza wodze fantazji. Kiedy byla mlodsza, wymyslala historie o koniach, obecnie, kiedy dorosla, przerzucila sie na duchy. Ale teraz niby-Peggy stala na podworku - tak samo biala, jak to opisywala Elizabeth, lodowato 199 piekna i smutna. Stala i powtarzala szeptem wciaz te sama niespokojna litanie.-Ach, nie zabralam moich trzewikow, nie mam rekawic! Laura odjela powoli dlon od ust. Na palcach zostaly jej cztery glebokie slady zebow. Szurajac nogami dala dwa niezgrabne kroki do przodu. Pod bosymi stopami czula chlodne gladkie plytki meksykanskiej terakoty. - ...moich trzewikow - szeptala dziewczynka - nie mam rekawic. -Czego... - zaczela Laura i o malo nie zakrztusila sie wlasna slina. - Czego chcesz? Mala dziewczynka podniosla wzrok. W jej twarzy krylo sie cos tak potwornego, ze Laura z trudem zmusila sie, by dac krok dalej. To byla twarz kogos, kto zrozumial znaczenie smierci, kogos, kto zyl w czysccu. Byla biala z rozpaczy i biala z przerazenia, biala, biala i jeszcze raz biala, niczym nalozone na siebie kolejne warstwy kredy i wapna. Podchodzac blizej, Laura poczula dotkliwe zimno; miala wrazenie, jakby ciepla bryza zamienila sie w hulajacy po zasniezonym polu wiatr. -Peggy? - zapytala. - Czy to ty, Peggy? Jesli to ty, prosze, odpowiedz. Boje sie. -Ach, nie zabralam moich... -Czego chcesz, Peggy? Co tutaj robisz? Nie mozesz znalezc wiecznego odpoczynku? -Nie mam rekawic! Laura dala jeszcze jeden krok do przodu i nagle uswiadomila sobie, ze niby-Peggy juz tam nie stoi. Po prostu zniknela, rozplynela sie w powietrzu, tak jakby nigdy jej tu nie bylo. Laura wciaz jednak slyszala jej szept i czula w powietrzu dotkliwe zimno. -Jestes tu, Peggy? - zawolala. - Dokad odeszlas, Peggy? Dala krok do tylu i niby-Peggy pojawila sie z powrotem, jakby ksiezyc odmienial jej ksztalt, jakby byla zrobiona z japonskiego origami. Laura poczula, ze wstrzasa nia dreszcz. Dala znowu krok do przodu i niby-Peggy zniknela. Cofnela sie i niby-Peggy ponownie sie pojawila. Dopiero teraz uswiadomila sobie, na co w rzeczywistosci patrzy. Na podworku nie stala zadna niby-Peggy, prawdziwa ani upiorna. Jej ksztalt tworzyly zwisajace z bielonej sciany pedy bugenwilli. Jej oczy byly dwiema ciemnymi smugami kopcia, pozostawionymi przez zawieszane na scianie podczas letnich wieczorow naftowe 200 lampy. W ksztalt sukienki i nog ulozyly sie po prostu spiczaste liscie rosnacej w terakotowej donicy palmy.A jednak, cofnawszy sie troche dalej, Laura widziala ja znowu tak wyraznie, jakby rzeczywiscie tam stala, z rekami zwisajacymi po bokach i tym strasznym wyrazem twarzy. I wciaz slyszala jej szept. Ruszyla do przodu, wyciagajac przed siebie reke. Nie czula nic oprocz chlodnego wiatru. Stawiala kolejne kroki, nawet kiedy niby-Peggy nie byla juz dluzej widoczna. -Jestes tutaj? - szepnela. - Naprawde tutaj jestes? - ...moich trzewikow... Laura siegnela przed siebie reka, dotykajac niemal sciany. Zimno bylo prawie nie do zniesienia. Jej oddech zamienial sie w pare, pod nozdrzami formowal sie szron. -Peggy! - zawolala blagalnie. - Pokaz mi, gdzie jestes! W tej samej chwili terakotowa donica pekla z ostrym trzaskiem na pol. Dwie polowki odpadly od siebie i zakolysaly sie na posadzce, a palma przewrocila sie i potlukla na czesci, jakby byla zrobiona ze szmaragdowego szkla. Zszokowana Laura cofnela sie. Dolna warga trzesla sie jej z zimna; palce u nog miala tak zziebniete, ze prawie ich nie czula. Nagle pojawila sie, trzymajac w reku potezna latarke, ciotka Beverley, w siatce na glowie i meskiej pizamie w paski. -Co sie tu, do diabla, dzieje? Myslalam, ze to wlamywacze. -Przepraszam, ciociu Beverley. Obudzilam sie i wydawalo mi sie, ze cos uslyszalam... -Ach, moja donica! - zawolala z przesadna rozpacza ciotka. - Rozbilas moja piekna donice! -Nawet jej nie dotknelam, ciociu. Sama pekla. Po prostu pekla na pol. -Daj spokoj, Lauro, donice nie pekaja same na pol. Popatrz tylko. Kupil ja dla mnie w Tijuanie Nick Ray! Laura nie mogla powstrzymac drzenia. -Przepraszam, ciociu Beverley. To byl naprawde przypadek. Odkupie ci taka sama. Ciotka Beverley zaswiecila jej latarka prosto w oczy. -Boze, spojrz tylko na siebie! Zmarzlas na kosc! Wracaj do lozka. Podgrzeje ci mleka. Objela ramieniem Laure i zaprowadzila ja z powrotem do sypialni. -Nie rozumiem, dlaczego tak zmarzlas - powiedziala. - Mam nadzieje, ze sie dobrze czujesz. 201 -Nic mi nie jest, zaraz dojde do siebie, tylko sie rozgrzeje - odparla Laura.Polozyla sie do lozka, naciagnela na siebie koce i trzesac sie z zimna zwinela w klebek. Ciotka Beverley zapalila lampe i usiadla na skraju lozka. -Na pewno dobrze sie czujesz? Nic sie nie stanie, jesli nie pojdziesz jutro na te zdjecia probne. A wlasciwie dzisiaj. -Na pewno, ciociu, na pewno. Nie martw sie. Nic mi nie bedzie. Ciotka Beverley pociagnela nosem i rozejrzala sie po pokoju. -Widze, ze masz slabosc do Marlona Brando - zauwazyla, widzac przypiete do sciany fotografie. - Chcesz sie z nim spotkac? Jest bardzo wulgarny. Osobiscie wolalabym spedzic wieczor z tuzinem wozakow. Laura nie odpowiedziala, ale trzesla sie dalej, zwinieta w klebek, rozmyslajac o stojacej na podworku niby-Peggy, tak realnej jak wszystko, co kiedykolwiek widziala na wlasne oczy, a jednak nie istniejacej. Stanowiacej iluzje, miraz, kombinacje cieni palmowych lisci i kopcia na scianie. Nie bedacej nawet zjawa, ale brakiem zjawy. Ciotka Beverley pogladzila ja po ramieniu. Jej dotyk byl lekki, jednostajny, a jednak dziwnie krzepiacy. -Cieplej ci, kochanie? - zapytala. - Podgrzeje ci teraz mleka. Co to twoim zdaniem moglo byc? Prawde mowiac, nie wydaje mi sie, zeby ktos mogl wdrapac sie na podworko z tylu domu. Mur jest zbyt wysoki i rosna tam te kolczaste krzewy i kaktusy. -Wydawalo mi sie, ze slysze czyjs szept, to wszystko. To musial byc wiatr. Ciotka Beverley gladzila ja jeszcze przez chwile po ramieniu, a potem przestala. -Jestes cala spieta - powiedziala. - Czyms sie martwisz. O co chodzi? Laura milczala, zerkajac przez trojkatna szpare miedzy poduszka i kocem. Widziala bok debowego nocnego stolika z jego sekami i slojami. Byla przekonana, ze dwa ciemniejsze seki to oczy, a otaczajace je sloje to rysy twarzy, twarzy niby-Peggy, ktora obserwuje ja caly czas, cokolwiek by robila, dokadkolwiek by poszla. Opiekuncza i zarazem przejmujaca groza. -Mowisz, ze slyszalas czyjs szept... - powiedziala ciotka Beverley. - Czy slyszalas, co ta osoba mowila? 202 Laura nie odpowiadala przez bardzo dluga chwile, ale ciotka nie ruszala sie z miejsca, cierpliwie czekajac, i wtedy wlasnie dziewczyna uswiadomila sobie, ze Beverley nie jest po prostu przypominajaca z wygladu mezczyzne, kopcaca jak lokomotywa i naduzywajaca alkoholu hollywoodzka rajfurka - jest rowniez inteligentna, pelna zrozumienia dla kazdej ludzkiej slabosci kobieta.-Zdawalo mi sie, ze to Peggy - wyznala w koncu; z kacika jej oka splynela lza i skapnela z grzbietu nosa. - Zdawalo mi sie, ze mowi, ze nie zabrala swoich trzewikow i nie ma swoich rekawic. Zapadla jeszcze dluzsza cisza. -Po co mialaby ci to mowic? - zapytala w koncu ciotka Beverley. -To sa slowa Gerdy z "Krolowej Sniegu". Gerda sklada wizyte Fince i w jej domu jest tak cieplo, ze zdejmuje trzewiki i rekawice, a potem zapomina wlozyc z powrotem. -Peggy lubila te basn? -Uwielbiala. Ale zawsze bardzo sie martwila, kiedy Gerda zapominala wlozyc trzewikow i rekawic. -I to wlasnie szeptala do ciebie na dworze? Laura kiwnela glowa. Ciotka Beverley gladzila ja jeszcze przez chwile po ramieniu, a potem wstala i poszla do kuchni. Nalala mleka do garnka i postawila je na gazie. Od dawna juz myslala o Laurze prawie jak o wlasnej corce. Wiedziala, ze Laura jest tu, w Hollywood, szczesliwa. Czula sie potrzebna i wazna; tutejsze srodowisko dobrze sluzylo jej ekstrawertycznej osobowosci. Majac zdolna i nastawiona powaznie do zycia starsza oraz przyciagajaca uwage wszystkich urocza mlodsza siostre, Laura zawsze cierpiala na kompleks srodkowego dziecka. Od urodzenia Peggy byla swiecie przekonana, ze stale sie ja zaniedbuje - ze Elizabeth i Peggy sa bardziej szanowane, lepiej traktowane i mocniej kochane. Dlatego wlasnie starala sie zwracac na siebie uwage mezczyzn - niezaleznie od tego, kim byli i czego od niej chcieli. Ciotka Beverley wychowala sie jako jedna z pieciorga rodzenstwa i wiedziala, czym jest zazdrosc. Zrobila wszystko co w jej mocy, zeby Laura odzyskala szacunek do samej siebie. Ojciec Beverley molestowal ja seksualnie w dziecinstwie i wiedziala, jak wazny jest taki szacunek. Ktorejs nocy, kiedy miala dwanascie lat, ojciec zakradl sie nagi do jej pokoju, siadl okrakiem na 203 poduszce i zmusil, zeby wziela do ust jego caly czlonek, az do twardych lonowych wlosow. Po tym wydarzeniu Beverley przez cale lata zadreczala sie, balansujac na granicy samobojstwa, zanim odzyskala szacunek do samej siebie. Zaczela palic wylacznie po to, zeby okadzic usta. Kiedy zamykala oczy i cofala sie myslami do tamtej chwili, wciaz czula smak swojego ojca, nawet dzisiaj.Dotykala mezczyzn tylko wtedy, jezeli prosili, zeby wymierzyla im kare. Robila to z przyjemnoscia. Zapalila papierosa i po wypaleniu jednej czwartej rozgniotla go w popielniczce. Nagle wydalo jej sie, ze slyszy kogos w kuchni. -Lauro! - zawolala. - Nie powinnas wychodzic z lozka. Zagrzej sie troche, na litosc boska. Podeszla do kuchennych drzwi. W przedpokoju blysnelo cos bialego; ale byl to tylko refleks swiatla. -Lauro? - zapytala ciotka Beverley. - Czy to ty, Lauro? Kuchnia byla pusta. Widziala w niej tylko stol z zielonym plastikowym blatem, na ktorym stal gruszkowaty wazon z frezjami, butelka po mleku i komplet pojemnikow na sol i pieprz. Tylko brzeczacy cicho na scianie elektryczny kuchenny zegar i palacy sie pod mlekiem gaz. Ciotka Beverley zmarszczyla brwi. Nie wiadomo dlaczego nie mogla oprzec sie wrazeniu, ze ktos tutaj byl. Zblizyla sie do kuchenki, zgasila gaz i wziela garnek do reki. Chciala nalac mleko do kubka, jednak powierzchnia mleka przechylila sie razem z garnkiem i nie wyplynela z niego ani kropla. Garnek byl goracy. Mleko powinno do tej pory prawie sie zagotowac. Ale kiedy dotknela palcem jego powierzchni, zorientowala sie, dlaczego sie nie wylalo. Bylo zamarzniete; na jego powierzchni lsnily krysztalki lodu. Ciotka Beverley postawila garnek z powrotem na kuchni i przez dluzsza chwile nie spuszczala go z oczu. Wyjela kolejnego papierosa. Mleko bylo zamarzniete. Wylala je z butelki, zapalila pod garnkiem gaz, a mimo to bylo zamarzniete. Usiadla przy kuchennym stole i zaciagala sie papierosem tak dlugo, az zaczai parzyc jej wargi. Potem poszla do sypialni Laury, zeby opowiedziec jej o mleku, ale Laura tymczasem zasnela. Odrzucila na bok koce, a koszula Hathaway podwinela sie wysoko, obnazajac jej posladki. Ciotka Beverley przygladala sie dlugo Laurze i stwierdzila, ze jest piekna. Nigdy nie osmielilaby sie jej dotknac, nigdy; Laura nalezala do rodziny, byla jej bliska jak corka. Kochala ja i zastanawiala sie, co takiego ja dzis w nocy 204 przestraszylo - cos zimnego i obcego, czego obecnosc dawala sie wyczuc w kazdym pokoju.Laura poruszyla sie i zacisnela palce na poduszce. Ciotka Bever-ley obserwowala ja przez jakies dziesiec minut i dopiero kiedy w pokoju sciemnilo sie przed switem, odwrocila sie i poszla do swojej sypialni. Lezala bezsennie w lozku prawie przez dwie godziny, zapalajac co jakis czas papierosa, rozmyslajac o zlych i dobrych czasach i zastanawiajac sie, czy powinna zabrac rano Laure do wytworni Foxa. Gdyby wyjrzala choc raz przez okno, zobaczylaby dziwny cien, ktory rzucaly pedy bugenwilli na bielona sciane, i pozostawione po lampach naftowych smugi, podobne do wpatrzonych w okna jej sypialni zadumanych oczu. Zobaczylaby tez wsrod krzakow jasminu cos, co w pierwszej chwili przypomnialoby jej martwego szczura albo malego szopa. Nazajutrz rano znalazla te rzecz meksykanska sprzataczka i wyrzucila do smieci. Nikt w Hollywood nie potrzebuje przeciez starej dziecinnej rekawiczki z kroliczego futra. Ciotka Beverley sama zawiozla Laure do wytworni Foxa; pojechaly jasnoniebieskim chevroletem styleline, ktorego Beverley pozyczala permanentnie od Maxa Arnowa, dyrektora obsady Columbii. Tylko Bog i Max Arnow wiedzieli, jakie przyslugi oddala w zamian jego wlascicielowi. Laura obudzila sie zmeczona, z podkrazonymi oczyma. Ciotka spryskala jej twarz lodowata woda i kazala polozyc sie w sypialni w maseczce z plasterkow swiezego ogorka. Ciemne kregi ustapily, ale Laura nadal byla rozkojarzona. Ciotka Beverley palila niczym ekspresowa lokomotywa, strzasajac bez przerwy popiol przez okno. -Pamietaj, zebys byla naturalna, zebys byla soba - powtarzala. -Na litosc boska, ciociu Beverley, bede naturalna. -Pokaz mu jakis prywatny moment. Wiesz, co to jest prywatny moment? To cos, co robisz wylacznie w samotnosci, kiedy nikt nie patrzy. Shelley Winters opowiadala mi kiedys o prywatnym momencie, ktory odegral Jerry O'Loughlin w Actors Studio. Mlody czlowiek wraca do swojego mieszkania, rozumiesz? Na dworze pada snieg, jest zimno. Facet ma na sobie palto, szalik i kapelusz, w reku trzyma torbe z pieczonym kurczakiem. Zdejmuje rekawiczki i kladzie torbe na wysokim stolku. A potem, 205 stojac w tym swoim kapeluszu, palcie i kaloszach, zaczyna powoli jesc kurczaka.Je, bo musi, bez zadnej radosci, nie zdejmujac palta, nawet nie siadajac. Shelley powiedziala, ze to bylo takie smutne, takie samotne i absurdalne, ze plakala jak dziecko. -Nigdy nie jadlam kurczaka na stojaco - oswiadczyla Laura. -Ale musisz robic cos prywatnie. -Prywatnie czytam. Prywatnie sie maluje. Co jeszcze? Prywatnie biore prysznic. Ciotka Beverley poslala jej usmiech J. Edgara Hoovera. -Zaloze sie, ze Chester z miejsca podpisalby z toba dozywotni kontrakt, gdybys pokazala mu ten ostatni prywatny moment. Laura oparla sie plecami o drzwi chevroleta, zsunela sloneczne okulary na czubek nosa i spojrzala na ciotke na poly czule, na poly zadziornie. -Chyba nie sprzedajesz mnie Chesterowi? -Jedziesz na zdjecia probne, to wszystko. -Sama nie wiem... Myslisz, ze moge ci zaufac? - Czesto droczyly sie w ten sposob. -Myslisz, ze w ogole mozesz komukolwiek zaufac? - odpalila ciotka Beverley. - Ci, ktorym ufalam najbardziej, najpodlej mnie zdradzili. Pamietasz Moe? Tego faceta, ktory przyjechal ze mna, kiedy zabralismy cie z Sherman? Byl taki slodki. Pozyczyl ode mnie osiem tysiecy dolarow, zeby postawic na konie, i wszystko stracil. Doprowadzil mnie do bankructwa. "Zaufaj mi", powiedzial. Takiego wala. Dojechaly do bramy wytworni. Ciotka pokazala swoja przepustke, wjechala do srodka i zaparkowala na parkingu dla gosci, za stolowka. Byl chlodny, jasny dzien. Poruszana bryza juka grzechotala niczym kastaniety; od betonowych chodnikow odbijalo sie slonce. Obok nich przeszedl, palac papierosa, rzymski niewolnik w sandalach i czerwonej tunice. -Nie zapomnij - powiedziala ciotka Beverley. - Masz byc naturalna i prywatna. -Nie zapomne. Naturalna i prywatna. -I szczera. -Na litosc boska, ciociu. -I niewinna. Chester naprawde szuka niewinnosci. Musialy czekac prawie godzine, zanim Chester znalazl dla nich chwile czasu. W koncu wyszedl ze swego biura w zoltej koszulce polo i bialych spodniach, z przewieszonym przez szyje recznikiem, i obie ucalowal. 206 -Przepraszam, ze kazalem wam tak dlugo czekac. Przyniesli wam kawy? Ci ksiegowi! Chca, zebysmy nakrecili scene katastrofy od razu na planie, zeby zaoszczedzic troche szmalu. Posluchajcie, powiedzialem im, moze w takim razie zaoszczedzimy jeszcze wiecej, robiac po prostu za kadrem wielkie bum, puszczajac tuman kurzu i wynajmujac jakiegos chlopaka, zeby rzucil na plan stara opone? To bedzie kosztowalo dolara siedemdziesiat piec za opone i cwiartke dla chlopaka, jesli dacie rade tyle wyskrobac. - Spojrzal na zegarek. - Moze od razu pojdziemy zrobic te zdjecia? Wszystko jest przygotowane. Jesli nie masz ochoty, Beverley, nie musisz tracic z nami czasu. To potrwa co najmniej godzine. Wroc i zjedz z nami lunch, powiedzmy o wpol do pierwszej.Ciotka Beverley poklepala go po ramieniu. -Dobrze, Chester. Tak sie sklada, ze mam do zrobienia zakupy. Musze kupic nowa donice z terakoty - powiedziala, cedzac powoli slowa i posylajac wymowne spojrzenie Laurze. -To jakis wasz prywatny zart? - zapytal Chester. Ciotka Beverley oddalila sie, a Chester skierowal sie wraz z Laura do jednego z mniejszych studiow dzwiekowych. -Niezly numer z tej twojej ciotki, nie sadzisz? - zapytal. -Jest dosc ekscentryczna - przyznala Laura. - Ale jednoczesnie bardzo wyrozumiala. Pozwala mi na ogol chodzic wlasnymi sciezkami, ale zawsze mam swiadomosc, ze sie o mnie troszczy. -Opowiem ci wesola historyjke o twojej ciotce Beverley - oznajmil Chester. -Tak? - zainteresowala sie Laura. Chester otworzyl drzwi studia i puscil do niej oko. -Opowiem ci ja, kiedy bedziesz juz dosc dorosla. -To nie jest jedna z "tych" historii? -Nie, nie - zaprzeczyl, potrzasajac glowa. - Ta historia jest niepodobna do innych, ktore slyszalas. I wszyscy biora w niej udzial. To prawdziwe hollywoodzkie "Kto jest kto". Wystepuje tam nawet Trigger. -Roy Rogers' Trigger? Chester zrobil mine, ktora oznaczala: "lepiej w to uwierz". Wewnatrz studia reflektory oswietlaly rog osiemnastowiecznego ogrodu z kamienna balustrada i donica z rozami. -To jest ogrod do "Damy z Wersalu" - powiedzial Chester. - Bedziemy tutaj krecic twoje probne zdjecia. To Rosa, ktora zabierze cie do charakteryzatorni. To Bruce, najwiekszy po Panu 207 Bogu specjalista od swiatla, a to Terry, ktora da ci pare linijek do przeczytania.-Ciotka Beverley powiedziala, ze powinnam ci zagrac jakis prywatny moment. Na Chesterze nie wywarlo to wiekszego wrazenia. -No wiesz... - mowila dalej Laura - ze powinnam zagrac cos, co robie normalnie, kiedy jestem sama i nikt mnie nie obserwuje. Chester potrzasnal glowa. -To metoda Stanislawskiego. Nie jestem nia zainteresowany. Ja nie chce, zeby aktorzy wczuwali sie, chce, zeby grali. - Popatrzyl na nia przez moment, wydal policzki i dodal: - Ale oczywiscie, jesli chcesz spedzic ze mna kilka prywatnych chwil troche pozniej... Zdjecia probne trwaly ponad godzine - Laura chodzila, usmiechala sie, obracala twarz w lewo i prawo, patrzyla w gore i patrzyla w dol. Musiala mowic, smiac sie i udawac, ze placze. Musiala krzyczec. Musiala pokazac cos, co Chester nazywal "cala gama" emocji. W koncu stwierdzil, ze jest usatysfakcjonowany, i zapalil papierosa. -Co o tym sadzisz? - zapytala Laura, kiedy szli do stolowki. -Bruce przyniesie mi zdjecia dzis po poludniu. Moim zdaniem wygladalas wspaniale, jednak liczy sie to, co widzi kamera. Jesli kamera cie pokocha, zostaniesz gwiazda. Jesli nie... powiedzialas zdaje sie, ze chcesz pisac scenariusze. Zatrzymal sie i wzial ja za reke. -Ale jedno musze ci powiedziec, Lauro. Jestes ladna dziewczyna. Ciotka Beverley miala co do ciebie racje. Jestes ladna jak lalka. -Tak wlasnie powiedziala? - zdziwila sie Laura. Mowiac to zauwazyla drobna postac w bialej sukience, przecinajaca uliczke miedzy stolowka i mieszczacymi sie po drugiej stronie biurami. Trwalo to zaledwie sekunde, dziewczynka mignela jej tylko w przelocie. Gdyby mrugnela w tym momencie okiem, w ogole by jej nie spostrzegla. Moglo to byc przechodzace z jednego do drugiego studia, grajace jakas role dziecko. Mogla to byc czyjas corka, ubrana w biala letnia sukienke. Jednak Laura byla prawie pewna, ze to niby-Peggy - trzymajaca sie z daleka, lecz nie spuszczajaca jej z oczu. 208 -Cos sie stalo? - zapytal Chester.-Nie, dlaczego? - odparla Laura, ale nie mogla sie skupie przez caly lunch i nawet ciotka Beverley zauwazyla, jak czesto sie obraca, zeby wyjrzec przez okno. Kiedy wrocily po poludniu do domu, czekal na nie telegram z wiadomoscia o smierci Davida Buchanana. ROZDZIAL XV Dwa dni przed pogrzebem zaczal padac snieg. Wzgorza Litch-field staly tajemnicze i milczace pod niebem przypominajacym ciemnoszara flanele. Elizabeth nie pozostalo nic innego, jak siedziec w domu i porzadkowac ksiazki i papiery ojca.Jej szefowa, Margo Rossi, zgodzila sie niechetnie na dwutygodniowy urlop okolicznosciowy, wyslala jednak do Sherman maszynopis "Czerwonych", zeby Elizabeth mogla dokonczyc redakcji. -Przykro mi z powodu twego ojca - powiedziala przez telefon - ale nie ma nic bardziej ostatecznego od ostatecznego terminu. W domu Elizabeth korzystala tylko z sypialni, biblioteki i kuchni - w przeciwnym razie musialaby przez pol dnia nosic drzewo z zasniezonego podworka. Uruchomila ponownie wszystkie zegary, ale potem z powrotem je zatrzymala. Dom byl tak duzy i pusty, ze slyszac odglos tykania nie mogla sie oprzec wrazeniu, iz wycieka z niej zycie, a na dzwiek kurantow zawsze skakala do gory. Nie byla sama przez caly czas. Kazdego popoludnia zagladala do niej pani Patrick; odwiedzilo ja takze kilkoro przyjaciol. Lenny zabral ja dwa razy na kolacje - raz do Fox Inn w Gaylordsville i raz do Colonial Restaurant w New Milford - a w niedziele Elizabeth zaprosila go na domowy obiad. Uczucie, jakie do siebie wzajemnie zywili, roslo z kazdym kolejnym spotkaniem. Elizabeth czula sie z nim tak naturalnie. Chociaz wojenne przygody i malzenstwo troche go zmienily - zrobil sie drazliwy i czasami niecierpliwy - stanowil przeciez czesc jej dziecinstwa, okresu, kiedy 210 cala rodzina byla razem, a jej umysl wypelnialy parcoursy, przystojni jezdzcy i namietne pocalunki pod obsypanymi kwieciem drzewkami wisni.W tym tygodniu Lenny pojechal do Hartford, ale codziennie telefonowal o siodmej wieczorem tylko po to, zeby powiedziec, jak za nia teskni i jak nudna potrafi byc praca w ubezpieczeniach. Nie mogla sie juz doczekac Laury. Nie widziala sie z nia od przeszlo roku, chociaz pisaly do siebie dwa albo trzy razy w miesiacu i przysylaly sobie wzajemnie fotografie. Laura przylatywala samolotem do Idlewild, a potem przesiadala sie na pociag. W New Milford miala sie zjawic po poludniu. Elizabeth siedziala przy biurku ojca, przegladajac kartka po kartce jego listy. Wiekszosc adresowana byla do drukarzy, introligatorow i do banku. Byly rowniez listy od pisarzy, w tym od paru slawnych. Krotka nagryzmolona notatka od Marca Con-nelly'ego, eleganckie podziekowania od Edny Ferber i wystukany na rozklekotanej maszynie list od Alexandra Woollcotta. Byl rowniez list wyslany niedaleko stad, z New Preston, podpisany przez Milesa Moretona. "Ciesze sie - pisal Moreton - ze pragnie pan opublikowac moja ksiazke "Ludzka wyobraznia: nasza niesmiertelna dusza?" i chetnie spotkam sie z panem na lunchu trzynastego o dwunastej". Nagle Elizabeth przypomniala sobie, ze ojciec kazal jej przeczytac "Ludzka wyobraznie", a takze porozmawiac z autorem. Wstala i zaczela przegladac polki, probujac ja znalezc. Ojciec byl strasznym balaganiarzem i ksiazki staly zupelnie nie uporzadkowane, jednak wreszcie odkryla przy samym koncu drugiej polki cienka czarna ksiazeczke i wyciagnela ja. Miala prosta typograficzna okladke, ale na skrzydelku widniala fotografia palacego papierosa bardzo chudego, kanciastego mlodego czlowieka o przenikliwym spojrzeniu. Elizabeth takze zapalila papierosa, usiadla w fotelu ojca i zaczela czytac. Za oszklonymi drzwiami znowu zaczelo sypac - wielkie, padajace gesto platki, ktore wirowaly i tanczyly w powietrzu. Od wczorajszej nocy temperatura stale spadala, ale wielebny Bullock zapewnil ja telefonicznie, ze pogrzeb odbedzie sie zgodnie z planem. Grob wykopano, zanim jeszcze zamarzla ziemia. Dopiero telefon pastora uswiadomil jej, ze mogly wyniknac jakies problemy, i odwiesiwszy sluchawke stala przez dluzszy czas w sieni, rozmyslajac o glebokim, zimnym rowie, w ktorym miano 211 zlozyc i zasypac ziemia jej ojca, tak jakby ktos chcial zaslonic jego twarz przed niebem.Bardzo trudno bylo jej pogodzic sie z tym, ze juz nie zyje; wraz z nim odeszlo bezpowrotnie cale cieplo i bezpieczenstwo dziecinstwa. Matka nie mogla sie nia zaopiekowac. Teraz naprawde zdana byla sama na siebie. Palila i czytala, a za oknem robilo sie coraz ciemniej. "Wyobraznia istnieje niezaleznie od innych funkcji umyslu. Wszystkie pozostale funkcje odpowiadaja na dajace sie okreslic czynniki zewnetrzne - na zimno, goraco, bol, pieszczote. Wyobraznie maja tylko ludzie. Nawet posiadany przez zwierzeta tak zwany "szosty zmysl" - na przyklad zdolnosc psow do przewidywania trzesien ziemi - jest tylko wysublimowana reakcja na dajace sie zmierzyc wstrzasy skorupy ziemskiej i zmiany cisnienia atmosferycznego. Psy nie potrafia wyobrazic sobie trzesienia ziemi, przynajmniej w nie wiekszym stopniu, niz krowy potrafia wyobrazic sobie deszcz. Zwierze nie moze wyobrazic sobie, ze jest innym zwierzeciem, zyjacym w innym wieku i w innym kraju. Ludzie natomiast potrafia tworzyc w swoich umyslach nieskonczone swiaty. Potrafia sobie wyobrazic, ze sa kims innym. Moga sobie nawet wyobrazic, ze sa zwierzetami. Czlowiek moze stworzyc caly wyimaginowany swiat, z zyjacymi w nim ludzmi, i napisac o nim, a potem swiat ten moze zostac odtworzony, z pewnymi indywidualnymi poprawkami, w obrebie innego ludzkiego umyslu. Wyobraznia zdolna jest do samodzielnego bytu. Liczne relacje wskazuja, ze wyobraznia potrafi przezyc ludzkie cialo i reagujacy na zewnetrzne bodzce mozg - ze "duchy" nie sa duszami ludzi, ktorzy zmarli, nie dokonczywszy tu na ziemi jakiejs waznej sprawy, ani tych, ktorzy szukaja zemsty za jakas straszliwa wyrzadzona im w zyciu krzywde. "Duchy" sa w istocie zywym rezonansem tej najbardziej poteznej ludzkiej cechy, jaka jest zdolnosc tworzenia z niebytu tego, co nie istnieje i co nigdy nie moze zaistniec, a jednak jest dla zbiorowej swiadomosci tale samo realne jak rzeczy realnie istniejace. Kto jest bardziej realny? Abraham Lincoln czy Tomek Sawyer? Co jest bardziej realne? Tara czy pomnik Jeffersona? Jesli potrafimy sobie wyobrazic dokladnie jakas osobe lub miejsce, czyz nie sa one tak samo prawdziwe jak "rzeczywistosc"? W roku 1927 w Nowym Orleanie czarny pianista o nazwisku John Michaels wyznal reporterowi Times Picayune, ze jego zmarly 212 brat sklada mu wizyty pod postacia trzynastoletniego bialego chlopca, niejakiego Philipa LaSalle'a. Brat krzyczal, przesladowal go i budzil noc w noc, domagajac sie, zeby wstal z lozka i zabral sie do pracy. Czasami smagal go nawet szpicruta i Michaels pokazywal, zeby to udowodnic, rany na plecach - rany, ktorych w zaden sposob nie mogl sobie wlasnorecznie zadac.Po kilku miesiacach takiego zycia Michaels bliski byl zalamania nerwowego. Dwaj lekarze z Instytutu Psychiatrycznego Pontchar-train doszli, przebadawszy go, do wniosku, ze jest zdrowy i mowi prawde, chociaz jego opowiesc nie daje sie w zaden sposob wyjasnic i jest zupelnie nieprawdopodobna. Brat Michaelsa byl pelnej krwi Murzynem i zmarl na wirusowe zapalenie pluc w wieku trzydziestu dwoch lat. W najmniejszym stopniu nie przypominal Philipa LaSalle'a. Ale w dwa lata po jego smierci do Michaelsa powrocily niektore nalezace do brata przedmioty. Byla wsrod nich powiesc "Slodkie wspomnienia" Chaunceya Geffarda - opowiadajaca o zyciu na plantacjach na Poludniu przed wojna secesyjna. Jednym z glownych bohaterow ksiazki byl uprzywilejowany bialy chlopak, ktory dostawal od swoich rodzicow wszystko, czego dusza zapragnie - konia, powoz, wspaniala strzelbe i inne rzeczy. Chlopak zle traktuje swoich niewolnikow: bije mezczyzn i gwalci dziewczeta - ale w miare rozwoju akcji przeobraza sie wskutek osobistej tragedii w calkiem sympatyczna postac. Nazwisko bialego chlopaka brzmialo: Philip LaSalle. Michaels przysiegal, ze nigdy przedtem nie slyszal o tej ksiazce; nie bylo zadnego powodu, dla ktorego mialby klamac. Nie bral pieniedzy od dziennikarzy, ktorzy przeprowadzali z nim wywiady, i wkrotce potem opuscil Nowy Orlean, zeby osiedlic sie pod falszywym nazwiskiem w Mobile, w Alabamie. Osmego maja 1928 roku znaleziono go pokrwawionego i jeczacego w jego hotelowym pokoju przy Conception Street. Odwieziony do szpitala, zmarl nazajutrz. Odniesione obrazenia wskazywaly, ze zostal ciezko pobity laska lub szpicruta. Przed smiercia przesluchala go dwukrotnie policja z Mobile. Za kazdym razem twierdzil, ze napastnik byl bialy, mial okolo trzynastu lat i nazywal sie Philip LaSalle". Elizabeth odlozyla ksiazke na biurko. Za oknami bylo tak ciemno, ze przestala rozrozniac litery. Zapalila biurkowa lampe Tiffany'ego z bursztynowym kloszem i wspierajac o dlon podbrodek przyjrzala sie ksiazce. Nie byla pewna, czy chce ja dalej czytac. Miles Moreton usilowal najwyrazniej dowiesc, 213 ze wyobraznia potrafi przetrwac i ludzie moga zmartwychwstac w takiej postaci, jaka potrafia sobie wyobrazic - nawet jesli ta postac jest fikcyjna, nawet jesli jest bohaterem jakiejs ksiazki.Ale jeszcze bardziej przerazajace wydawalo sie to, ze postaci te, fikcyjne badz realne, potrafily krzywdzic zyjacych, a nawet ich zabijac - w ten sam sposob, w jaki czarny zakapturzony stwor zabil biednego pana Patricka. Elizabeth wstala, podeszla do oszklonych drzwi i przez chwile wpatrywala sie w snieg. Tak bardzo przypominal snieg z basni Andersena. "To roje bialych pszczol... i maja swoja Krolowa. Fruwa tam, gdzie sie najgesciej roja. Jest wieksza od innych i nigdy nie odpoczywa na ziemi, odlatuje z powrotem w czarne chmury. Czasami w zimowe noce przelatuje przez ulice miasta i zaglada do wszystkich okien, a wtedy okna te zamarzaja tak dziwnie, jak gdyby sie pokrywaly kwiatami". Elizabeth zadrzala. Wiedziala ponad wszelka watpliwosc, ze niby-Peggy stoi gdzies w zasniezonym ogrodzie, obserwujac dom, nieczula na zimno, z poczernialymi od mrozu palcami nog i rak. Siadla z powrotem w fotelu i zaczela czytac o innym przypadku - kobiety z Bethlehem w Connecticut, ktora powrocila do swojej rodziny w postaci Jo z "Malych kobietek" i chronila starannie wszystkich krewnych przed kazdym, kto chcial ich wykorzystac. Wdowiec nie mogl sie powtornie ozenic, poniewaz kazda ewentualna partnerke zalewaly niespodziewanie potoki lodowatej wody albo obsypywal ja grad szklanych okruchow, a dzieci skazane byly na ostracyzm w szkole, poniewaz kazdy uczen, ktory nieopatrznie zaklal w ich obecnosci, dostawal niewidzialna reka w ucho. To za bardzo przypomina niby-Peggy, zeby bylo prawdziwe, pomyslala. Przemoc, nadopiekunczosc, tajemnicze ataki mrozu, dziwne zjawy. Ojcu ukazala sie nibyPeggy i doszedl do wniosku, ze odkryl jej tajemnice. Tym wlasnie byla: wyobraznia, ktora ja przetrwala. Z jej ciala zostala tylko kupka wyschnietych kosci, miala jednak swoja "postac", a ta "postacia" byla Gerda z "Krolowej Sniegu". Kto jest bardziej prawdziwy, zastanawiala sie Elizabeth, Gerda czy ja? Gerda czy Margo Rossi? Gerda czy Peggy Buchanan, ta mala biedna dziewczynka, ktora wpadla pod lod, udajac tancerke? Czy te tanczace dziewczynki zasnely? Nie, one umarly. Sa martwe i zimne i nigdy juz nie rozchyla ust w oddechu. Ale bajka toczy sie dalej. Gerda zyje nadal. 214 Nie tylko Gerda, ale i Krolowa bialych pszczol, ktora fruwa tam, gdzie sie najgesciej roja.Zgniotla papierosa, a potem natychmiast otworzyla papierosnice i wyjela nastepnego. W tej samej chwili zabrzeczal dzwonek do drzwi, tak niespodziewanie, ze az podskoczyla w fotelu. Kiedy wstala, zeby otworzyc, dzwonek zabrzeczal ponownie. -W porzadku! W porzadku! Juz ide! - zawolala. Na werandzie, w platkach wirujacego sniegu, stala Laura, w wielkiej futrzanej czapie i wielkim futrzanym palcie, z twarza, ktora w zimowej poswiacie jasniala zlota opalenizna. Za nia mruczal silnik stojacej na zasniezonym podjezdzie taksowki. Jack, taksowkarz z New Milford, wyjmowal walizki z bagaznika. -Och, Lizzie! - zawolala Laura i usciskala siostre. Jej futro bylo zimne i klulo wilgotnym sniegiem. - Och, Lizzie, biedny tato. To wszystko jest takie smutne. Elizabeth przyrzadzila na kolacje pieczone zeberka z nadzieniem z selera, ktore zjadly w kuchni. -Zapomnialam prawie, jak smakuje domowe jedzenie - powiedziala Laura. - Odzywiam sie tylko awokado i alfalfa. -Sadzac po tym, jak wygladasz, chyba ci to sluzy. -Dziekuje. Ale czasami wolalabym talerz przyrzadzonej przez pania Patrick szynki w czerwonym sosie. Oczywiscie z klusecz-kami. I czekoladowy pierog na deser. Elizabeth odchylila sie do tylu na krzesle i usmiechnela. -Daj spokoj, Lauro. Jestes dziewczyna z Hollywood. Wydaje mi sie, ze zawsze nia bylas. Jak wypadly testy? -Dokladniej rzecz biorac, zdjecia probne. "Chce zobaczyc, czy pokocha cie obiektyw, dziecinko". Chyba dobrze. Jesli dostane te role, to bedzie najwieksza, jaka kiedykolwiek zagralam. Nareszcie mam do powiedzenia kilka sensownych kwestii, zamiast "zyczy pan sobie martini?" albo "oooch, dziekuje panu, panie Frobi-sher", co stanowilo laczna sume moich dwoch pierwszych rol. Elizabeth rozesmiala sie. -Chcesz jeszcze troche wina? Moze papierosa? Obawiam sie, ze nie mam ani jednego czekoladowego pieroga. Powinnam chyba kupic szarlotke. -Nie dla mnie. Nigdy nie jadam deserow, wylacznie o nich marze. Powinnas zobaczyc niektore z tych dziewczyn, ktore przesiaduja u Schwaba. Nie uwierzylabys, jakie chude. 215 Nalaly sobie po nastepnym kieliszku, odchylily sie do tylu i palac papierosy siedzialy przez jakis czas w milczeniu. Elizabeth czula, ze dzieki przyjazdowi Laury pogrzeb ojca stanie sie latwiejszy do zniesienia. Myslac o siostrze, uswiadomila sobie, ze w dziecinstwie byla o nia wsciekle zadrosna, chociaz jednoczesnie wobec niej bardzo opiekuncza. Nadal wiedziala, ze powinna sie nia opiekowac, poniewaz jest starsza, ale zazdrosc zniknela, i bylo to zaskakujaco wyzwalajace i przyjemne uczucie.-Nie jestem calkiem pewna, ale wydaje mi sie, ze widzialam znowu Peggy - oznajmila nagle ni z gruszki, ni z pietruszki Laura. Elizabeth wlepila w nia wzrok. Laura doszla do wniosku, ze jej siostra jest chyba zbyt chuda. -Kiedy to bylo? - zapytala Elizabeth, puszczajac klab dymu. -Na dzien przed zdjeciami probnymi. Dokladniej rzecz biorac, w nocy. Uslyszalam czyjs szept na podworku obok sypialni. Wyjrzalam przez okno i bylam przekonana, ze to Peggy... to znaczy dziewczynka, ktora wyglada jak Peggy, ale nia nie jest. Jednak kiedy sie do niej zblizylam, okazalo sie, ze to wcale nie Peggy ani nawet ta podobna do niej dziewczynka, ale jakis ksztalt. -Co to znaczy "jakis ksztalt"? -Po prostu ksztalt pomiedzy liscmi palmy, pnaczami i sciana. W gruncie rzeczy nic tam nie bylo. Przypominalo to, jak ty to nazywasz, optyczna iluzje. Jednak nia nie bylo, bo slyszalam jej szept. Elizabeth przez dluzszy czas sie zastanawiala. -Powiedzialam ci, jak zginal pan Patrick? -Ale to nie wszystko. Ojciec rowniez widzial niby-Peggy. Widzial ja kilka razy. Nie wiem, co o niej myslal. Nie potrafil mi tego przekazac, poruszajac oczyma. To jedyna rzecz, jaka byl w stanie robic. Ale polecil mi opublikowana w jego wydawnictwie ksiazke, zatytulowana "Ludzka wyobraznia", i przeczytalam tam, ze wyobraznia zyje po naszej smierci. Cala reszta umiera, ale wyobraznia nie, poniewaz jest czyms, co nigdy nie istnialo, nie obleklo sie w realne ksztalty; i dlatego pozostaje realne. Jak Oz i Narnia. Laura wypila duzy lyk wina. -Nie bardzo rozumiem - powiedziala. Elizabeth zrobila zaklopotana mine. -Prawde mowiac, ja tez. W kazdym razie niezupelnie. Ale 216 ojciec powiedzial, zebym porozmawiala z autorem, a on mieszka w okolicy. Moze powinnysmy go odwiedzic, teraz, kiedy tu jestes.-Nie sadze, zeby to byl dobry pomysl - zaprotestowala Laura. - Chce po prostu pobyc troche w spokoju i pozegnac godnie ojca. -Poczekaj - powiedziala Elizabeth. Wyszla z kuchni, wrocila po chwili z ksiazka Milesa Moretona i otworzyla ja tak, zeby siostra mogla przyjrzec sie fotografii autora. -Hej... - powiedziala, podnoszac brwi Laura. - Moze rzeczywiscie masz racje. Pozniej, kiedy siedzialy przy kominku w pokoju slonecznym, Elizabeth opowiedziala Laurze o wszystkim, co zdarzylo sie tej nocy, kiedy zginal Dan Patrick. Laura wysluchala calej opowiesci w ogole nie przerywajac, i Elizabeth nie miala watpliwosci, ze siostra jej uwierzyla. -To jakas sila, prawda? - zapytala Laura. - Cos nadprzyrodzonego. Pan Bunzum tez byl caly zamrozony. Rozpadl sie na kawalki. Cokolwiek zdarzylo sie Danowi Patrickowi, to musiala byc ta sama rzecz. -I Dickowi Bracewaite'owi - wtracila Elizabeth, najdelikatniej jak mogla. Laura poslala jej slaby, nieokreslony usmiech. -Tak... i biednemu Dickowi Bracewaite'owi. -Nigdy mi o tym nie opowiadalas. -Bo nie ma tu nic do opowiadania. Chcesz znac prawde? On byl zboczony, a ja prozna. -Naprawde ci to zrobil? Laura kiwnela glowa. -Oczywiscie, ze zrobil. Zrobil wszystko, co potrafisz sobie wyobrazic, i jeszcze pare rzeczy poza tym. Klopot polegal na tym, ze calkiem mi sie to wtedy podobalo. Czulam sie niegrzeczna, wyjatkowa i podekscytowana. Wiedzialam, ze nie powinnam tego robic, ale im bardziej bylo to niegrzeczne, tym bardziej mi sie podobalo. Przerwala i spojrzala na ogien. W jej oczach tanczyly blizniacze ogniki. -Najstraszniejsze bylo to, ze wcale go nie zalowalam, kiedy powiedzieli, ze nie zyje. Nie czulam w ogole nic. Moze powinnam byc wsciekla, sama nie wiem. Moze powinnam pojsc i napluc na 217 jego grob. Nie wiem. Wykorzystal mnie. Pozbawil mnie niewinnosci. Ale to dziwne, wydaje mi sie, ze wzielam od niego o wiele wiecej, niz on wzial ode mnie. Taki wlasnie jest czlowiek w tym wieku. Jest chciwy wszystkiego. Oczekuje, ze swiat stanie przed nim otworem. I przez krotka chwile tak sie dzieje.-Wszystko to mnie przeraza - powiedziala Elizabeth. -Dlaczego? -Te ataki mrozu... smierc Dicka Bracewaite'a. Zeby zamarznac na smierc w srodku czerwca! A potem Dan Patrick. Nie moge naprawde uwierzyc, ze to Peggy, a jednak to musi byc Peggy, prawda? Ona nas strzeze, ochrania i zamraza kazdego, kto jej sie nie spodoba. -Naprawde w to wierzysz? - zapytala Laura, opierajac sie o poduszki. -Nie wiem. Ale kto potrafil zamrozic ludzi przez sam pocalunek? -Nie masz chyba na mysli Krolowej Sniegu? -"Pocalunek byl zimniejszy od lodu, dotarl prosto do serca, ktore juz i tak na pol zlodowacialo; bylo mu tak, jakby mial umrzec". -Ale to przeciez jest tylko basn. -Wiem. I o to wlasnie chodzi. To byla ulubiona basn Peggy i jezeli wyobraznia Peggy zyje po jej smierci, wtedy wszystko to zyje takze: Gerda, Kay, Laponka, Finka, platki sniegu i Sny. Laura wpatrywala sie bez slowa w ogien. Za oknami sypal coraz gestszy snieg, jakby chcialo je uciszyc, nie zwazajac na nic, samo niebo. A na korcie tenisowym stala postac w bialej letniej sukience, z triumfalnym usmiechem, ktory zmrozilby Laure i Elizabeth do szpiku kosci, gdyby tylko mogly go zobaczyc. Za Marble Dale skrecily w lewo i ruszyly pod gorke miedzy pokrytymi sniegiem drzewami. Samochod slizgal sie po lodzie, ale Elizabeth zmienila bieg na dwojke, opony zlapaly nawierzchnie i udalo jej sie wjechac na sam szczyt wzniesienia. Dzien byl bardzo jasny i sloneczny - tak jasny, ze Elizabeth musiala zalozyc sloneczne okulary. Pozyczyla nalezacego do pana Twomeya starego studebakera championa, przemalowanego recznie na straszliwa trawiasta zielen. W samochodzie nie dzialalo ogrzewanie i obie dziewczyny wlozyly palta, rekawiczki i welniane czapki. 218 Na szczycie wzniesienia skrecily ostro w prawo, a potem zjechaly po sniegu w dol i znowu pod gorke. Za zbudowana z otoczakow zapora retencyjna wznosil sie w tym miejscu nad droga niewielki drewniany dom z rzezbiona misternie weranda i rzezbionymi misternie okiennicami. Na skrzynce na listy widnialo nazwisko Moreton.Zza rogu domu wybiegl czarny labrador i zaczai szczekac na nie, kiedy ruszyly sciezka do frontowych drzwi. -Zamknij sie, piesku - powiedziala Laura. Pies przestal szczekac, obrocil sie i zniknal za weglem. -Zawsze wiedzialam, ze masz podejscie do zwierzat - zauwazyla Elizabeth. Pies zaalarmowal najwyrazniej wlasciciela, poniewaz drzwi otwarly sie i zobaczyly za nimi Milesa Moretona, o wiele starszego niz na fotografii, z siwymi kosmykami wlosow, podkrazonymi oczyma i palcami poplamionymi nikotyna. Mial na sobie workowate spodnie z zielonego sztruksu i flanelowa koszule w zielona krate. -Wchodzcie! - zawolal. - Nie wiedzialem, czy dacie rade wjechac na gore. Strzasnely snieg z butow i weszly do srodka. W domu panowal balagan, w sieni poniewieraly sie ksiazki i papiery, ani jeden obraz nie wisial prosto, ale bylo przynajmniej cieplo, w kominku trzaskal ogien i sadzac po zapachu pan Moreton zaparzyl wlasnie kawe. Elizabeth i Laura powiesily palta i poprzekladaly troche papierow, zeby moc usiasc na obitej welurem starej brazowej kanapie. Miles przenosil ksiazki z jednego konca pokoju na drugi, a potem kladl je w tym samym miejscu co przedtem. -Domyslacie sie chyba, ze nie jestem przyzwyczajony do odwiedzin. Macie moze ochote napic sie kawy? Pochodzi z Bazylei w Szwajcarii. Te sama kawe pije Carl Jung. -Przyjedzie pan na pogrzeb? - zapytala Elizabeth. -O tak, bede zaszczycony. Taki czlowiek jak pani ojciec zdarza sie raz na milion. Inteligentny, wrazliwy. Nigdy nie spotkalem kogos o tak roznorodnych zainteresowaniach. -Interesowalo go wszystko - potwierdzila Elizabeth. - Chyba dlatego nigdy nie dorobil sie majatku. Nigdy nie opublikowal dwoch ksiazek z tej samej dziedziny. W jednym miesiacu to bylo wedkarstwo, w innym grecka poezja, w jeszcze innym poloznictwo albo produkcja sera. Miles wzial ze stolu pomieta paczke cameli i poczestowal je. 219 -Te ksiazke o ludzkiej wyobrazni napisalem przed ponad dziesieciu laty. Dziwie sie, ze wasz ojciec w ogole ja sobie przypomnial.-Mial powod, zeby ja sobie przypomniec. Zaczai doznawac wrazen, ktore przekonaly go, ze to, co pan napisal, to prawda. -Co to bylo? -Wizyty - powiedziala Laura. -Ma pani na mysli... -Zlozyla mu kilka razy wizyte nasza niezyjaca juz siostra Peggy, ktora w wieku pieciu lat utonela w rodzinnym basenie - powiedziala Elizabeth. -Czy pojawiala sie we wlasnej postaci? - zapytal Miles, ktoremu najwyrazniej zaparlo dech z wrazenia. Elizabeth pokrecila glowa. -Naszym zdaniem pojawila sie jako Gerda z "Krolowej Sniegu". To byla jedna z jej ulubionych basni. Zawsze powtarzala, ze chcialaby pojechac do Laponii i odwiedzic palac Krolowej Sniegu. -Czy macie jakis dowod, ze rzeczywiscie sie pojawila? Jakies fotografie? Jakies zgubione przedmioty? -Widzialysmy ja na wlasne oczy. Nie raz, ale dziesiatki razy. Elizabeth opowiedziala mu o wielebnym Dicku Bracewaicie i Danie Patricku, a Laura opisala swoje doznania w Santa Monica i Hollywood. Miles siedzial i sluchal, kopcac papierosa, az niedopalek sparzyl mu usta. -Nie ulega kwestii, ze wizyty waszej siostry sa bardzo podobne do innych - stwierdzil w koncu. - Jedna z najczesciej obserwowanych cech tych postaci jest zdolnosc do opuszczania miejsca zdarzenia poprzez przybranie innego ksztaltu, poprzez przemiane w cos innego. Nie rozplywaja sie po prostu w powietrzu, ale zmieniaja sie w szal, w kartke papieru i znikaja dopiero w tej postaci. Interesujace jest takze, ze wasza siostra pojawia sie jakby troche niewyrazna. Nigdy nie wyobrazamy sobie fikcyjnych postaci dokladnie, z kazdym pieprzykiem na podbrodku... takie wlasnie niejasne wyobrazenie musiala miec na temat Gerdy wasza Peggy. Z tego, co mowicie, wynika rowniez, ze w Kalifornii pojawia sie mniej wyraznie niz tu na miejscu. Opowiesc o Krolowej Sniegu zwiazana jest bowiem wedlug Peggy z domem, w ktorym sie wychowala, i tutaj jej wyobraznia jest najsilniejsza. -Co sprawia, ze sie ukazuje? - zapytala Laura. - Czego wedlug pana chce? 220 Miles wzruszyl ramionami.-Nie wydaje mi sie, zeby czegos konkretnego chciala, w tym sensie, w jakim ludzie chca pieniedzy, milosci albo przebaczenia. Wyglada na to, ze traktuje was obie bardzo opiekunczo... w gruncie rzeczy nadopiekunczo. Czy nie taka jest wlasnie Gerda w "Krolowej Sniegu"? -Zdecydowanie. Basn opowiada o tym, jak wybrala sie do Finlandii i Laponii, zeby ratowac brata. -W takim razie musicie sie przyzwyczaic do mysli, ze bedzie was pilnowac az do konca zycia. -Potrafie zrozumiec, dlaczego zaatakowala wielebnego Bra-cewaite'a - powiedziala Elizabeth. - Ale dlaczego zabila Dana Patricka? Przyszedl tam, zeby mi pomoc, a nie skrzywdzic. -Trudno powiedziec. To moglo zalezec od tego, co dzialo sie w jego umysle. -Nie bardzo rozumiem. -Ujme to w ten sposob: wyimaginowane postaci potrafia widziec inne wyimaginowane postaci, nawet jesli sa tworem wyobrazni zyjacych ludzi. Dan Patrick mogl wyobrazic sobie, ze robi z pania cos, czego nie pochwalala pani siostra. Dlatego go zabila. -Co mogl ze mna robic? -Niech pani uzyje wyobrazni - odparl raczej wymijajaco Miles. Elizabeth odchylila sie do tylu. -Nigdy nie przyszlo mi to do glowy. Ale to oznaczaloby... ze kazdy mezczyzna, ktory uzna mnie za atrakcyjna, moze znalezc sie w opalach. -Zgadza sie. Znajomosc z pania moze byc bardzo niebezpieczna. -Nigdy dotad nie mialam zadnych klopotow. -Miala pani juz jakichs chlopcow? -Oczywiscie. -Moze wszyscy mieli szlachetne albo przynajmniej dobre intencje. Moze Dan Patrick wyobrazil sobie, ze uzywa wobec pani przemocy. Trudno powiedziec. -Czym jest dokladnie ta niby-Peggy? - zapytala Laura. - Powiedzial pan, ze nie jest duchem. Czy istnieje niezaleznie, czy tylko w naszej obecnosci? Czy kiedy ja i Lizzie umrzemy, ona umrze razem z nami? Czy jest prawdziwa, czy tylko ja sobie wyobrazamy? -Nie wiem na pewno - odparl Miles. - Ale wszystkie 221 dowody wskazuja na to, ze te zjawy istnieja w sposob autonomiczny. Przezywaja smierc mozgu i jestem pewien, ze zyja rowniez po smierci ludzi, ktorzy znali je przed smiercia. Co do tego, czym w istocie sa... wedlug mojej teorii sa wytworami zbiorowej podswiadomosci, tego wielkiego wspolnego rezerwuaru ludzkiej mysli, do ktorego wszyscy jestesmy podlaczeni. Cofajac sie w glab historii, do czasow, gdy czlowiek po raz pierwszy zaczai artykulowac swoje mysli, mozemy znalezc dziesiatki przykladow fikcyjnych i mitologicznych postaci, ktore oblekaly sie w cialo. Byla na przyklad istota, ktora wikingowie zwykli nazywac Shony: podobny do czlowieka stwor, ktory pojawial sie na Morzu Polnocnym, ze zmierzwionymi wlosami i kolcami. Pozeral podobno zeglarzy, ktorzy wypadli za burte, albo nasladowal krzyki tonacego i kiedy ktos nurkowal, zeby go wylowic, rozrywal ratownika na strzepy. Szkutnicy wikingow zwykli barwic na czerwono kile swoich statkow, przywiazujac kogos do bali, po ktorych staczali je do wody. Byla to swego rodzaju zywa ofiara, majaca na celu powstrzymanie Shony od ataku.Istnienia tego stwora nie potwierdzaly wlasciwie zadne konkretne swiadectwa, kiedys jednak wydarzylo sie cos interesujacego. Szkocki powiesciopisarz, sir Walter Scott, napisal o nim, nadajac mu lokalne imie Shellycoat. I nagle... Miles wstal i przez chwile wertowal stos notatek. -Mam - stwierdzil w koncu. - Oto, co napisal Scott: "Pojawiajac sie na wybrzezu, Shellycoat obwieszony byl roznymi morskimi wytworami, zwlaszcza muszlami, ktorych grzechotanie z daleka uprzedzalo o jego nadejsciu". Mniej wiecej dwa lata po opublikowaniu tych slow na plazy w Fife niedaleko St Andrew's znaleziony zostal mlody czlowiek bez obu nog i polowy torsu. Moglo sie wydawac, ze zostal zaatakowany przez rekina, ale w wodach Morza Polnocnego rekiny nie wystepuja. Miesiac pozniej znaleziono okaleczona mloda kobiete, a potem dwa psy. Pewien fotograf z Cupar postanowil zaczaic sie na plazy. Obozowal tam dzien i noc przez cale trzy tygodnie, az w koncu ktoregos ranka zobaczyl zmierzajaca w jego kierunku kobiete, ktora wyprowadzala na spacer psa. W powietrzu wisiala gesta mgla i widocznosc byla dosc slaba. Kiedy kobiete dzielilo od niego nie wiecej jak szescdziesiat jardow, uslyszal dziwny grzechot. Za jej plecami "wynurzyl sie z wody jakis wielki zgarbiony stwor, pokryty ociekajacymi wodorostami i muszlami". Fotograf krzyknal glosno, kobieta obejrzala sie i rzucila do ucieczki. Stwor byl 222 jednak calkiem szybki. Zlapal jej psa i doslownie rozerwal go na pol, pozerajac jedna polowe, a druga rzucajac na piasek. Nastepnie zniknal we mgle.-Czy fotograf zrobil zdjecie? - zapytala Elizabeth. Miles kiwnal glowa i wyjal spomiedzy kartek notesu fotokopie zamazanego czarnobialego zdjecia. Na pierwszym planie z lewej strony widac bylo biegnaca kobiete w czarnym plaszczu. Jej twarz byla nieostra, ale z cala pewnoscia malowalo sie na niej przerazenie. Byla to twarz kobiety, ktorej grozi smiertelne niebezpieczenstwo. Kapelusz spadl jej z glowy i lezal na plazy, ale ona nawet sie nie obejrzala. Zaledwie pietnascie jardow za nia majaczyl potezny ksztalt, czarny i wielki, obwieszony wodorostami i muszlami. -To moze byc fotomontaz - stwierdzila Laura. - Powinien pan zobaczyc efekty specjalne, ktore robia dzisiaj dla potrzeb filmu. -Tak, ma pani racje, to moze byc fotomontaz - zgodzil sie Miles. - Fotograf przysiagl co prawda, ze zdjecie jest prawdziwe, podobnie zreszta jak kobieta, ale mogli oczywiscie wymyslic cala rzecz jako cos w rodzaju praktycznego zartu; wzglednie ktos mogl przebrac sie za Shellycoata, zeby postraszyc ludzi, chociaz trudno sobie wyobrazic, jak zdolalby rozedrzec na pol psa. Przy okazji wyszly jednak na jaw dwa interesujace fakty. Po pierwsze, w tym samym miejscu utonal poprzedniej wiosny miejscowy chlopak, niejaki Angus Renfield. Do jego ulubionych ksiazek nalezala opowiesc Waltera Scotta o Shellycoacie. Renfield zwykl straszyc swoich kolegow, obwieszajac sie wodorostami i ganiajac ich po plazy. Po drugie, dowiedziano sie, ze wkrotce po jego utonieciu do St Andrew's powrocil kuter ze zniszczonymi sieciami. Zaloga odkryla w nich wielka wygryziona albo wydarta dziure. W innym miejscu znalezli dwadziescia czy trzydziesci zachodzacych na siebie muszli, powiazanych szorstkimi tlustymi wlosami. Kiedy sie je podnioslo i potrzasnelo, muszle wydawaly charakterystyczny grzechot. -Niesamowita historia - stwierdzila Laura. Miles zapalil kolejnego papierosa. -Nie sposob dowiesc jej autentycznosci, ale wciaz moze pani obejrzec te muszle w bibliotece uniwersytetu St Andrew's. Mam gdzies ich fotografie. Nie jest to wcale jedyny przypadek pojawienia sie w realnym zyciu fikcyjnej albo mitologicznej postaci. Ludzie opowiadaja, ze widzieli bohaterow Dickensa, bohaterow 223 Joyce'a, detektywow Raymonda Chandlera. Pielegniarka londynskiej kliniki zajmujacej sie narkomanami byla swiecie przekonana, ze z prosba o leczenie zwrocil sie do niej Sherlock Holmes.-Niech pan da spokoj - zachnela sie Elizabeth. - Musiala sobie golnac spirytusu z szafki. -Nic podobnego - zaprotestowal Miles. Elizabeth miala ochote sie rozesmiac, ale speszyla ja jego powazna mina. - Pielegniarka nie byla pijana i niczego sobie nie wyobrazala. Robil to ktos inny. Ktos wyobrazal sobie, ze jest Sherlockiem Holmesem. Ktos niezyjacy. Jego duch nie przetrwal w postaci, w jakiej poprzednio przebywal. Jesli sie nad tym zastanowic, dlaczego mialby to zrobic? Nasza wyobraznia nie podlega zadnym cielesnym ograniczeniom. Ktos wyobrazal sobie tak mocno, ze jest Sherlockiem Holmesem, ze przyjal jego postac. W zbiorowej podswiadomosci tkwi olbrzymia sila. Jung wiedzial o tym i uzywal jej, zeby pomoc ludziom cierpiacym na schizofrenie i inne zaburzenia psychiczne. To przypomina wypadek drogowy: ktos wpada pod samochod i natychmiast spieszy mu na ratunek wiele osob: sanitariusze, pielegniarki, lekarze, chirurdzy, anestezjolodzy, dawcy krwi, nie wspominajac o gminie, ktora wybudowala szpital i zaplacila za pogotowie ratunkowe. Jedyna roznica polega na tym, ze pomoc otrzymywana od zbiorowej podswiadomosci jest raczej psychiczna niz fizyczna. -Jesli to prawda, dlaczego calego swiata nie zaludniaja fikcyjne postaci? - zapytala Laura. - Dlaczego nie tracamy sie lokciami z Hardy Boys, Huckleberrym Finnem albo Ania z Zielonego Wzgorza? Niech pan tylko pomysli! Po smierci moglabym zostac Scarlett O'Hara! Miles nalal sobie wiecej kawy. Jego twarz wciaz byla powazna. -Nie sadze, zeby wszystkie duchy przybieraly postac fikcyjnych bohaterow. Nie sadze, zeby wielu duchom udawalo sie przetrwac moment zgonu. Prawie w kazym przypadku, na ktory natrafilem, ofiara ginela gwaltowna smiercia. Prawie zawsze tonela, dusila sie badz tez w jakis inny sposob pozbawiona byla przez dluzszy okres tlenu. Nie mam pojecia, jak to sie dzieje, ale dlugotrwale niedotlenienie wydaje sie jednym z koniecznych warunkow wyzwolenia wyobrazni. Dlatego wlasnie tylu ludzi, ktorzy przez krotki okres znajdowali sie w stanie smierci klinicznej, opowiada, ze mieli wrazenie, iz wychodza z wlasnego ciala. Zbyt wiele bylo tych relacji, zeby je odrzucic; tym bardziej ze wszystkie sa do siebie podobne. Wrazenie, ze jest sie pod sufitem i spoglada 224 sie na wlasne cialo... wrazenie, ze podaza sie ku jasnemu swiatlu. Ogladanie rodzicow i przyjaciol, ktorzy zmarli wczesniej. W ten wlasnie sposob wyobraznia opuszcza ludzkie cialo i kiedy to sie stanie, moze przybrac dowolna forme, na jaka ma ochote, pod warunkiem, ze posiada wole, sile i potrzebe, zeby to zrobic.-Trudno mi w to wszystko uwierzyc - powiedziala Elizabeth. -Troche mnie to dziwi - odparl Miles. - Sama jest pani pisarka... powinna pani znac sile ludzkiej wyobrazni. Niech mi pani wierzy, Lizzie, w glebi naszych umyslow istnieje inny swiat i zyja w nim inni ludzie. Istnieja, poniewaz to my powolalismy ich do istnienia. Musi pani tylko zaniknac oczy, pomyslec o nich, i oto sa. Moze ich pani zobaczyc. Moze ich pani opisac. Slyszy pani, jak mowia, i czuje zapach ich perfum. Jakkolwiek by na to patrzec, oni istnieja, Lizzie. Naprawde istnieja. Elizabeth przez chwile sie zastanawiala. -Czy jest jakis sposob, zeby sie ich pozbyc? - spytala w koncu. Miles zamrugal oczyma. -Slucham? -Chce wiedziec, czy jest jakis sposob, zeby sie ich pozbyc. Jesli potrafimy ich stworzyc, z pewnoscia mozemy ich rowniez zlikwidowac. -Mowi pani o pozbyciu sie Peggy? Elizabeth kiwnela glowa. -Przeciez Peggy jest pani siostra - zdziwil sie Miles. - Byc moze nie wyglada dokladnie jak pani siostra, ale nia jest. Sama to pani wyczuwa. To tak, jakby Laura doznala poparzen twarzy i po operacji plastycznej wygladala zupelnie inaczej. Nie pozbylaby sie jej pani przeciez po czyms takim. -To co innego. Peggy jest zdolna zabijac ludzi. Poza tym jest juz martwa. Czymkolwiek jest ta niby-Peggy, Gerda, Peggy czy jeszcze kims innym, Peggy, ktora znalam, lezy na cmentarzu i juz do nas nie wroci. -Myli sie pani - odparl Miles. - Na cmentarzu leza jej doczesne szczatki, nic wiecej. Jej istota, to, czym naprawde byla, jest wciaz wsrod nas i tu pozostanie. -Twierdzi pan, ze nie moge sie jej pozbyc? -Jak moze sie pani pozbyc Gerdy z "Krolowej Sniegu"? Chce pani spalic wszystkie egzemplarze tej basni i wyprac mozgi wszystkich, ktorzy ja kiedykolwiek czytali? Kiedy postac zostanie stworzona, nie mozna jej ot tak sobie unicestwic. Zjawa 225 -Ale ona moze zniszczyc mi zycie! Jesli kazdemu mezczyznie, ktorego kiedykolwiek spotkani, grozi zamarzniecie, jak moge sie w ogole z kims przyjaznic?-Moim zdaniem powinna pani wyjechac jak najdalej od Sherman. -Rozumiem. Mam osiedlic sie w Chinach, poniewaz moja piecioletnia niezyjaca siostrzyczka nie lubi, jak chodze z facetami, Ktorzy chca za mna uprawiac seks! Miles zapalil trzeciego papierosa. Na krotki moment jego twarz zniknela za chmura dymu. Potem dmuchnal, rozwiewajac ja, i pokiwal glowa. -Tak... wlasciwie moze do tego dojsc. -A co bedzie ze mna? - zapytala Laura. -Sadze, ze w pani przypadku zachodzi ta sama sytuacja - odparl Miles. - Wszystkie poszlaki wskazuja przeciez, ze wasza Peggy zabila wielebnego Bracewaite'a, nawet jesli zadna z was nie widziala tego na wlasne oczy. -Naprawde nie ma zadnego sposobu? - spytala Elizabeth. - Zadnego, o ktorym bym wiedzial. Zjawologia nie jest poki co uznana dyscyplina naukowa. Zanim przedsiewezmie sie kroki majace na celu pozbycie sie fikcyjnej postaci, trzeba najpierw przyjac do wiadomosci, ze moze ona istniec, a nie jest to rzecz, w ktora gotowych jest uwierzyc wielu ludzi. -Nie wiem, czy ja sama jestem na to gotowa. -Widziala pani Peggy na wlasne oczy. -Wiem. Ale moze to wcale nie jest Peggy, moze wszystko to sobie tylko ubzduralam. A ten czarny ksztalt, ktory zamrozil biednego Dana Patricka? Czym mogl byc? -To Krolowa Sniegu - odparl rzeczowym tonem Miles. - Kiedy duch staje sie fikcyjna postacia, moze powolywac do zycia wszystkie inne postaci, ktore sprawiaja, ze jest tym, czym jest. -Tak wlasnie myslalam - powiedziala Elizabeth. - Ale Krolowa Sniegu nie byla przeciez czarna. Hans Christian Andersen opisuje ja jako biala. Miala czapke i plaszcz utkany ze sniegu, byla wysoka, szczupla i olsniewajaco piekna. -Oczywiscie - przytaknal Miles. - Tak wlasnie napisal w swojej basni, ale pisal ja przeciez dla dzieci. -Nie rozumiem. -Zanim Hans Christian Andersen zaczal pisac dla dzieci, pisal przez dluzszy czas dla doroslych. Prawde mowiac, nie lubil zbytnio pisania basni, ale odniosly sukces i nie mial wyboru. Kiedy 226 opublikowano je po raz pierwszy, wielu krytykow orzeklo, ze sa zbyt chorobliwe dla dzieci. Czyta sie je jak bajki, ale tak naprawde adresowane sa do doroslych.Andersen byl Skandy-nawem, czlowiekiem ponurym i okrutnym. Postac Krolowej Sniegu stworzyl biorac za wzor jedna z corek Lokiego, boga, ktory w nordyckiej mitologii jest wcieleniem zla. Dla Skandy-nawow Loki byl kims w rodzaju Szatana. Bali sie go tak bardzo, ze woleli nie skladac mu ofiar ani budowac swiatyn. Nie chcieli, aby ukazal sie, zeby im podziekowac. Jego pierwsza zona nosila imie Wegle, druga Popioly. Nawet dzisiaj, kiedy dunskie gospodynie slysza trzaskanie drew w kominie, mowia, ze to Loki bije swoje dzieci. Jego trzecia zona nazywala sie Augur-boda, co znaczy Przeczucie Meki. Urodzila mu troje dzieci, z ktorych pierwsza corka, Hel, zostala krolowa podziemi. Stad wzielo sie angielskie slowo heli: pieklo. Hel wygnano z niebianskiego krolestwa Odina i zgodnie z tym, co mowi legenda, otrzymala "rzady nad dziewiecioma pograzonymi w mroku swiatami i krolewska wladze nad zmarlymi". Palac Hel zamieszkiwali zbrodniarze, grzesznicy i wszyscy ci, ktorzy zmarli nie uroniwszy kropli krwi. Skandynawowie mieli w wielkiej pogardzie wszystkich, ktorzy zmarli we wlasnym lozku. Kazdy musial byc mezny i waleczny i umrzec od rany zadanej mieczem. Hel ponosila odpowiedzialnosc za Czarna Smierc. Dunczycy powiadali, ze dosiadajac swego bialego trojnogiego konia podrozowala wzdluz i wszerz po polnocnej Europie, rozsiewajac zaraze. Byla rowniez odpowiedzialna za wszystkie smiertelne odmrozenia. Innymi slowy Hel, corka Lokiego, byla pierwowzorem Krolowej Sniegu. -Ale to tylko legenda, prawda? - zapytala Laura. Miles wypuscil z ust dym. -Wasza siostra Peggy to tez tylko bajka. -Probuje pan zasugerowac, ze Peggy zmartwychwstala jako Gerda i ze Hel rowniez zostala powolana do zycia? -Chce pani poznac moja powazna opinie? -Oczywiscie, ze chce poznac panska powazna opinie! -Moim zdaniem wszystko to jest niemozliwe i nie ma prawa sie wydarzyc, a jednak sie dzieje. Elizabeth wstala, podeszla do okna i wyjrzala na zasniezone podworko. Czarny labrador stal przy zamarznietym baseniku dla ptakow, obserwujac ja bardzo ciemnymi, prawie granatowymi oczyma. 227 -Jak mozemy sprawic, zeby znalazla wieczny odpoczynek? - zapytala.-Nie wiem - odparl Miles. - Jestem tylko pisarzem. Jestem psychologiem. Facetem, ktory liznal troche tego i tamtego. -Musze pomoc jej znalezc wieczny odpoczynek. Jesli tego nie zrobie, nigdy nie przestanie nas przesladowac. Miles zrobil mine, ktora oznaczala: coz moge poradzic, powiedzialem wam wszystko, co wiem. -Moze powinnas przeniesc sie do Kalifornii, Lizzie - powiedziala Laura. - Jestem pewna, ze Chester zamowilby u ciebie jakies scenariusze. -Nie - odparla Elizabeth. - Nie chce uciekac. Dlaczego mialabym to robic? Przeciez Loki i Hel to tylko bajki, prawda? Postaci z bajek nie moga zrobic nikomu krzywdy. -Lizzie - odezwal sie, najdelikatniej jak mogl, Miles. - Powinnas zrozumiec, ze moga, czesto to robily i zrobia ponownie; i ze ze wszystkich bajek, ktore mogla wybrac twoja siostra, ta o Krolowej Sniegu jest chyba najbardziej przerazajaca. Imie Loki moze byc ci obce, ale imie Szatana chyba nie, prawda? Mowimy o tego samego rodzaju zjawiskach. Jesli Peggy wyobrazila sobie, ze jest Gerda, w takim razie wyobraza sobie rowniez Krolowa Sniegu, poniewaz Krolowa Sniegu jest nieodzowna dla jej zmagan. Bez Krolowej Sniegu Gerda jest po prostu mala dziewczynka, ktora przyciska do zaszronionej szyby cieple monety, zeby zobaczyc, co dzieje sie na ulicy. Widzialas Krolowa Sniegu. Widzialas ja na wlasne oczy, a jej imie brzmi Hel. Pogrzeb byl bardzo skromny. Z Kanady wial ostry polnocno-zachodni wiatr i nad otwartym grobem wirowaly platki sniegu. Elizabeth i Laura byly zdumione, jak wiele przyjechalo osob. Mary Kenneth Randall w inwalidzkim wozku, popychanym przez wiecznie zrzedzaca Murzynke. Eugene O'Neill, dramaturg, stary, zmarzniety i sprawiajacy wrazenie nieszczesliwego. Ashley Tibbett, wycienczony, zolty, umierajacy na raka pluc. Sidney Perelman, ktory zwykl wyzywac Davida Buchanana na pojedynki w piciu martini w Algonauin, i na ogol wygrywal. Marianne Craig Moore, poetka, ktora napisala "Pangolina". Frederic Nash, lepiej znany jako Ogden, slynny kpiarz i przesmiewca, ktory tym razem nie deklamowal jednak swoich dowcipnych wierszykow. Lekko spozniony przybyl ktos jeszcze. Przy cmentarnej bramie 228 zatrzymal sie cicho niczym karawan wielki czarny cadillac i wysiadl z niego tegi barczysty mezczyzna. Mial na sobie czarne palto z astrachanskim kolnierzem i kroczyl wspierajac sie na lasce ze srebrna galka.Wielebny Bullock zaintonowal wlasnie slowa "proch niechaj w proch sie obroci", kiedy nowo przybyly stanal przy grobie. Zdjal kapelusz i z gola glowa patrzyl, jak grabarze skladaja trumne Davida Buchanana w przemarznietej ziemi. Jego wlosy nie mialy juz barwy orzechowego cukierka - przypominaly teraz raczej pokryta rdza stal, a wasy byly bardziej obwisle, ale nie ulegalo watpliwosci: mieli przed soba Johnsona Warda, slynnego niegdys autora "Gorzkiego owocu". Ward poczekal, az ceremonia dobiegla konca, a potem dal krok do przodu i wrzucil cos do otwartego grobu Davida Buchanana. Elizabeth obeszla z tylu zalobnikow i wziela go pod ramie. -Bronco - powiedziala. -Mala Lizzie - odparl. - Moja mistrzyni w strzelaniu z balonow. Pocalowal ja. Wciaz pachnial czystoscia i przyprawami. -Tak sie ciesze, ze przyjechales - powiedziala. - Nie widzialam cie od... -Zgadza sie - przyznal. - Od czasu, kiedy zlozylismy w grobie malego Baczka. Moze powinnismy przestac sie spotykac na pogrzebach. - Spojrzal w glab grobu. - Twoj ojciec byl dla mnie kims bardzo drogim, wiesz o tym? To byla prawdziwa frajda pisac dla takiego wydawcy, nawet jesli nie placil za duzo. Tak bardzo zalezalo mu na tym, co robil. Wyjal chusteczke i wytarl nos. -Wiesz, co wrzucilem do jego grobu? Pioro, ktore pozyczyl mi podczas naszego pierwszego spotkania. Jakas kobieta podeszla do mnie w Jack Charlie's i poprosila o autograf. Po raz pierwszy w zyciu ktos poprosil mnie o cos takiego i nie mialem nawet przy sobie piora, wiec Davey pozyczyl mi swoje. Chcialem mu oddac, ale on powiedzial: nie, zatrzymaj je. Oddasz mi, kiedy ludzie przestana prosic cie o autograf. Zamilkl na chwile, po czym podjal: -No i przestali... Polowa z nich nie wie nawet, kim jestem. Tamte czasy odeszly dawno w przeszlosc, a teraz odszedl takze Davey i moze odzyskac swoje pioro. Elizabeth wziela Bronca pod ramie i ruszyli razem w strone bramy. 229 -Na pewno pracujesz nad czyms nowym, prawda? - zapytala. - Margo powiedziala, ze piszesz calkiem nowa powiesc o Arizonie.Bronco wzruszyl ramionami. -Powinienem ja pisac. I prawdopodobnie bede musial. Przepuscilem juz cala zaliczke. -Kiedy uplywa termin? -Pod koniec roku. Ale nie ma wielkiej nadziei, zebym go dotrzymal. -Ile juz napisales? Podniosl dlon w rekawiczce, jakby chcial sprawdzic, jaki wycinek sceny obejmuje obiektyw kamery. -Napisalem: "Johnson Ward, "Czciciele slonca". Potem napisalem: "Rozdzial pierwszy". A potem jeszcze: "Pearson siedzial na lawce w samo poludnie, kiedy slonce nie rzuca zadnego cienia. Myslal o kobietach. O kobietach i o wodce, ale glownie o kobietach". Zapadlo dlugie milczenie. Szli pod ramie, mruzac oczy przed wiejacym prosto w twarz wiatrem. -To wszystko? - zapytala Elizabeth. Bronco poslal jej zmeczone, zalosne ojcowskie spojrzenie. -To wszystko, Lizzie, moja ty mistrzyni w strzelaniu z balonow. Ale nie mow ani slowa Rossi, bo wyrwie ze mnie flaki i przerobi je na struny do banjo. -To wszystko, co napisales, i masz oddac tekst do konca roku? -To wszystko, co napisalem. -Straciles po prostu wene. Ale to mozna przezwyciezyc. -Nie, tu nie chodzi o wene. Sklada mi wizyty Billy. -Billy? Bronco obejrzal sie przez przyproszone sniegiem ramie. -Mowilem ci o Billym. To moj brat, ten, ktory umarl. Spotkalem go kiedys na Kubie, a teraz pojawia sie w Phoenix. Jak moge pisac, skoro bez przerwy mnie nachodzi? Elizabeth pociagnela Bronca za rekaw i zatrzymala w miejscu. -Mowisz serio? - zapytala. Utkwil w niej zdesperowane spojrzenie. -Oczywiscie, ze mowie serio, na litosc boska. Nie chce zostawic mnie w spokoju. Vita uwaza, ze zwariowalem. Mnie tez wydaje sie, ze brakuje mi piatej klepki. Kiedy probuje pisac, Billy siada w moim pokoju, gapi sie na mnie, przerywa i mowi, ze o niego nie dbalem i pozwolilem mu umrzec. Mowi, ze nie powi230 nienem zarobic ani grosza, ze jestem beztalenciem i kompletnym zerem. Nie opuszcza mnie nawet na moment, do diabla. -Mowiles na ten temat z kims jeszcze? -Rozmawialem na ten temat z moim ogrodnikiem. Musialem, bo zobaczyl, jak kloce sie z Billym, i zapytal, co sie dzieje. -Uwierzyl ci, kiedy powiedziales, kim jest Billy? Dotarli do zaparkowanych przy bramie cmentarza samochodow. Obok nich przeszli Laura i Lenny. Lenny zacieral rece z zimna. -Dziwna sprawa... - podjal Bronco. - Powiedzialem mu tylko, ze Billy jest moim bratem. A on odparl: "Nie powinien sie pan zadawac z umarlymi. Umarli beda probowali wszystkiego". -Ktos musial mu powiedziec, ze twoj brat nie zyje. Moze Vita. -Ale co ty bys pomyslala, gdybys uslyszala, ze kloce sie z kims w ogrodzie, a ja powiedzialbym, ze to moj brat? Doszlabys chyba do wniosku, ze kloce sie ze swoim drugim bratem, prawda? Nie pomyslalabys, ze chodzi o tego zmarlego! Laura podeszla do nich i wziela Bronca pod ramie. -Moj mistrz ryzykownej powiesci - powiedziala i pocalowala go w policzek. -No, no - usmiechnal sie Bronco. - Zrobilas sie calkiem duza, Lauro. Oczyszczona ze sniegu alejka podjechala do nich siedzaca na wozku inwalidzkim, otulona ciemnym pledem Margaret Bucha-nan. Wozek popychal Seamus, ktory nie wygladal zbyt dobrze. Policzki mial blade niczym kuchenne mydlo, a oczy podbiegle krwia. Na glowe wlozyl czarna welniana czapke, ktora nadawala mu wyglad duzego rozpieszczonego dzidziusia. Stanal obok nich, ale nie odezwal sie ani slowem. Pod nosem wisiala mu lsniaca kropla. Margaret miala male okragle sloneczne okulary i czarny kapelusz z szerokim rondem. -Nie wiem, dlaczego David musial odejsc w taki mrozny dzien - zrzedzila. - Zawsze byl taki delikatny. Ale teraz go nie ma, moj Boze... Czy nie robi z tego zbyt wielkiej afery? -Chodz, mamo - powiedziala Laura. - W domu jest cieple jedzenie. Lepiej sie poczujesz, kiedy cos zjesz. Elizabeth podeszla do Seamusa, wyjela chusteczke i wytarla mu nos. Nawet na nia nie spojrzal i nic nie powiedzial. -Dobrze sie czujesz, Seamus? - zapytala go delikatnie. 231 Seamus rzucil jej szybkie ukradkowe spojrzenie, ale nadal sie nie odzywal.-Stalo sie cos zlego? - pytala dalej. - Zrobilam cos, co cie zdenerwowalo? Seamus milczal przez bardzo dluga chwile, zujac niczym gume zimne poranne powietrze. -Nie smiem powiedziec - wyznal w koncu. -Nie smiesz, czy nie chcesz? -Wiem, co dzieje sie z tymi, ktorzy sie osmiela. -Z tymi, ktorzy osmiela sie co powiedziec, Seamus? Przewrocil oczyma ze strachu. -Nie smiem powiedziec, zeby nie wiem co. Po prostu nie smiem. -Dobrze, wiec co dzieje sie z tymi, co mowia rzeczy, ktorych ty nie smiesz powiedziec? -Dostaja calusa - odparl Seamus. -Calusa? Od kogo? -Teraz juz wiecej cie nie pocaluje, bo zacalowalbym cie na smierc. Elizabeth zadrzala i odwrocila sie do Laury. -Co sie stalo? - poruszyla bezglosnie ustami Laura. Seamus znowu cytowal "Krolowa Sniegu" i Elizabeth wiedziala dobrze, o czym mowi. Pocalunki Krolowej byly zimne jak lodowiec; jej usta potrafily wyciagnac ostatni promyk ciepla z kazdego serca. Seamus zobaczyl, jak bardzo Elizabeth jest zaniepokojona, i zlapal ja za rekaw. -Nie mozesz nas winic! - zawolal. - Nie mozesz nas winic! Kocham cie, mimo ze nie smiem tego powiedziec! Elizabeth utkwila w nim wzrok. -Tego wlasnie nie smiesz powiedziec? Ze mnie kochasz? -Cssss - syknal spanikowany Seamus, przyciskajac palec do ust i pryskajac na wszystkie strony slina. Margaret obrocila sie i spojrzala na niego z dezaprobata. -Wystarczy, ze sypie snieg, nie musisz na mnie jeszcze pluc. Zawiez mnie do samochodu. Jestem zmeczona i mam dosyc tego wozka. Nigdy nie widzialam, zeby ktos, kto pcha wozek, tak sie wiercil. Do tylu i do przodu przez caly pogrzeb. Myslalam, ze dostane mdlosci. Seamus potoczyl wozek Margaret dalej, a do Elizabeth podszedl, zdejmujac kapelusz, Miles Moreton, zeby zlozyc kondolencje. 232 -Bedzie mi go brakowac bardziej, niz potrafie to wyrazic. Byl dla mnie w rownym stopniu bratem, jak wydawca.-Dziekuje, Miles - odparla Elizabeth. ( - Swoja droga... mam nadzieje, ze nie wystraszylem pani wczoraj zbytnio tym, co powiedzialem. -Skadze znowu. Dal pan nam przynajmniej jakies wyjasnienie tego, co sie dzieje. -Przeczytalem na ten temat troche wiecej - powiedzial Miles. - Istnieja pewne metody, za pomoca ktorych mozna wy-egzorcyzmowac kogos, kto przesladuje nas tworami swojej wyobrazni. Ludzie probuja to od czasu do czasu robic.* - Czy mozemy porozmawiac o tym pozniej? - zapytala Elizabeth. - Nie chce kazac im wszystkim czekac na tym mrozie. -To bardzo proste - ciagnal Miles. - Trzeba tylko wybrac sobie wlasnego fikcyjnego bohatera, ktory jest w stanie uporac sie z nachodzaca nas postacia, wcielic sie w te postac i... -Chodz, Lizzie! - zawolala Laura. - Zamarzniemy tu na smierc! Elizabeth dotknela jego ramienia. -Porozmawiamy o tym pozniej. Dziekuje, ze pan przyszedl. Ojciec na pewno bylby panu bardzo wdzieczny. ROZDZIAL XVI Wieczorem, po wyjsciu innych gosci, Elizabeth, Laura, Bronco i Miles siedli przy kominku i wypili we czworke trzy butelki czerwonego wina. Wielki dom pograzony byl w ciszy, co jakis czas dobiegalo ich tylko zlowrogie trzeszczenie oznaczajace, ze na dachu lezy za duzo sniegu.-Slyszeliscie, zeby kiedykolwiek byla tu jesienia taka pogoda? - zapytal Bronco. Siedzial w rozluznionym krawacie, opierajac blyszczace polbuty o ustawiony przed kominkiem taboret. -Nigdy w zyciu - odparl Miles, zapalajac kolejnego camela od niedopalka poprzedniego i wydmuchujac potezny klab dymu. - Powinni odnotowac to w ksiedze rekordow. -Bronco widuje swojego brata - powiedziala Elizabeth. Miles zmruzyl oczy. -Ze sposobu, w jaki pani to powiedziala, wnosze, ze fakt, iz go widuje, ma jakies specjalne znaczenie. -Takie samo znaczenie jak nasze spotkania z Peggy. -To znaczy, ze panski brat nie zyje. - Dryfujaca miedzy nimi smuge dymu rozwial nagle chlodny powiew zza zaslon. -Spotkalem go na Kubie - powiedzial Bronco. - Nie byl ani troche podobny do Billy'ego, ale wiedzialem, ze to on. Teraz wrocil i bez przerwy mnie nachodzi. -Jak wyglada? - zapytal Miles. -Nie wiem. Jak jakis Kubanczyk. -Czy za zycia Billy czytal jakies ksiazki albo ogladal jakies filmy o Kubie? -Nic mi o tym nie wiadomo. -Czy odwiedzil kiedys Kube? 234 -Nie odwiedzil nawet Poughkeepsie.-Z tego, co czytalem - powiedzial Miles - wynika, ze niezyjace osoby musza oprzec swoja wyimaginowana tozsamosc na postaciach, ktore byly im znane, badz o ktorych czytaly lub myslaly jeszcze za zycia. Kiedy umra, staja sie swoja wlasna wyobraznia i niczym wiecej, a ich wyobraznia nie moze sobie wyobrazic, ze jest czyms albo kims innym, jesli rozumie pan, o co mi chodzi. -Niezupelnie - przyznal Bronco. - Zwlaszcza po tym winie. -Chce powiedziec, ze panski brat musial wcielic sie w kogos, kogo znal za zycia... niezaleznie od tego, czy to byl ktos fikcyjny, czy prawdziwy. Niektorzy opieraja swoje posmiertne wcielenie na tym, jak wygladali za zycia. Efektem ubocznym tego zjawiska jest fakt, ze wiele zjaw wyglada mlodziej lub przystojniej od swoich pierwowzorow. Wynika z tego, ze zmarli sa tak samo prozni jak zywi. -Nie potrafie panu powiedziec, w jaka postac mogl wcielic sie moj brat. Z tego, co wiem, nie znal zadnych Kubanczykow i nie przeczytal w zyciu ani jednej ksiazki z wyjatkiem "Zrob to sam". Caly czas spedzal sluchajac plyt jazzowych. -Moze to jakis muzyk jazzowy? - zadumal sie Miles. - Czy mial jakiegos ulubionego? -Nie wiem... mial pewna plyte z nagraniem rumby, ktora puszczal na okraglo. Moze to to. Ale nie wiem, kto byl wykonawca. Miles upil troche wina. -Czy nadal ma pan kolekcje plyt swojego brata? -Jasne. Mam wszystko, co do niego nalezalo. Nawet jego portki i taki dziwaczny garnitur z paskiem z tylu. -Proponuje, zeby po powrocie do Arizony przejrzal pan jego plyty i sprawdzil, czy nie ma tam czegos latynoskiego. Kiedy dowie sie pan, na kim Billy oparl swoja duchowa forme, bedzie pan mogl podjac niezbedne kroki, aby powstrzymac go przed dalszym wtracaniem sie w panskie sprawy. -Co to za "niezbedne kroki"? -Mowiac po prostu, musi pan sie zmierzyc z forma duchowa na jej wlasnym polu. To cos w rodzaju "nozyczki kroja papier, papier owija kamien". Musi pan wybrac jakas postac dla siebie, fikcyjna albo realna... taka w kazdym razie, ktora bedzie w stanie pertraktowac z przesladujaca pana forma duchowa. Na przyklad jesli panski brat przybral postac kubanskiego muzyka, pan musi 235 wcielic sie w impresaria, kierownika orkiestry albo producenta plyt i powiedziec mu, zeby zostawil pana w spokoju, bo w przeciwnym razie zostanie wyrzucony z roboty. Bronco parsknal smiechem.-A jak dokladnie mam wcielic sie w tego kierownika orkiestry grajacej rumbe? Miles nawet sie nie usmiechnal. -Musi pan posluzyc sie glamourem. To jedna z najstarszych i najlepiej udokumentowanych form okultystycznego oszustwa. -Glamourem? - powtorzyla Elizabeth. -Zgadza sie. Uzywamy slowa glamour, urok, na oznaczenie iluzorycznego piekna. Ale w gruncie rzeczy jest to szkocki wariant wyrazu gramarye, oznaczajacego magiczna zmiane ksztaltu, praktykowana przez czarownice. Czarownice obwiazywaly sobie gardlo sznurkiem splecionym ze zwierzecych wlosow i zaciskaly go az do chwili, kiedy zaczynalo brakowac im powietrza i nastepowalo niedotlenienie mozgu. W ten^ sposob doprowadzaly sie do stanu smierci klinicznej. Ich wyorjr^iznia mogla wtedy bez trudu opuszczac cialo i przybierac rozne iformy. -Nie wydaje mi sie to zbyt urokliwe - stwierdzil Bronco. - Czy jest jakis dowod, ze to rzeczywiscie dziala? -Odkrylem na razie cztery potwierdzone przypadki. Najwczesniejszy mial miejsce w roku tysiac szescset czterdziestym piatym, kiedy pewien bakalarz we wloskim miescie Perugia zlozyl zaprzysiezone oswiadczenie, ze widzial sie i rozmawial z synem Giampola, fikcyjnego brzuchomowcy, ktory pojawia sie w "Dialogach" Aretina, napisanych prawie sto lat wczesniej. Dwie inne osoby, ksiadz i oberzysta, rowniez zeznaly, ze sie z nim spotykaly. To wlasnie oberzysta odnalazl w pokoju zajmowanym przez syna Giampola cialo mezczyzny, uduszonego sznurem splecionym ze zwierzecej siersci. Przysiegal, ze syn Giampola wrocil po poludniu do swego pokoju i nikt inny tam nie wchodzil ani nie wychodzil. Mezczyzna mial na sobie ubranie syna Giampola, ale byl od niego znacznie nizszy i starszy. Ostatni taki przypadek mial miejsce w sierpniu tysiac dziewiecset trzydziestego szostego roku w Schaumburg, w Illinois. Aresztowano tam pewnego mezczyzne za probe zaplacenia rachunku falszywym czekiem. Policji oznajmil, ze nazywa sie Babbitt i jest agentem nieruchomosci z miasta Zenith. -Mowi pan o Babbitcie z powiesci Sinclaira Lewisa? - zapytala Elizabeth. -Wlasnie. Tak przynajmniej utrzymywal. Zbadalo go dwoch 236 psychiatrow i obydwaj stwierdzili, ze jest calkowicie normalny. Nie tylko przypominal Babbitta, mowil jak Babbitt i znal wszystkie fakty, o ktorych mowa byla w powiesci, ale wiedzial rowniez o rzeczach, o ktorych Sinclair Lewis nie napisal, lecz ktore, logicznie rzecz biorac, mogly wynikac z fabuly. Policja wyslala nawet kopie zeznania do samego Sinclaira Lewisa, nie dotarla do mnie jednak zadna relacja, co na ten temat sadzil, a poniewaz, jak wiadomo, zmarl w styczniu tego roku, nie mozemy go juz o to zapytac. W tym samym dniu, kiedy wypuszczono za kaucja "Babbitta", w pobliskim domu znaleziono zwloki kobiety w srednim wieku. Ubrana byla w meski garnitur, ktory jeden z funkcjonariuszy rozpoznal jako nalezacy do "Babbitta". Funkcjonariusz poznal rowniez sygnet, ktory miala na palcu i ktory byl na nia o wiele za duzy. Po sprawdzeniu jej odciskow palcow okazalo sie, ze nie roznia sie od tych, ktore zdjeto "Babbittowi". Jesli renesansowe teksty na temat glamouru maja w sobie ziarno prawdy, obie te osoby umyslnie sie poddusily, aby opuscic wlasne ciala w postaci fikcyjnych bohaterow. Dlaczego to zrobily, nie potrafimy sie nawet domyslic. Ale nikt nie odgadlby rowniez panskich motywow, gdyby znaleziono pana w przebraniu szefa orkiestry.-Chyba ma pan racje - przyznal Bronco. - Nie jest to jednak zbyt krzepiaca wiadomosc. Jesli mam ryzykowac smierc przez uduszenie po to tylko, aby pozbyc sie jakiejs namolnej zjawy, wydaje mi sie, ze lepiej pogodzic sie z jej obecnoscia. -W dzisiejszych czasach byc moze nie bedzie sie pan musial dusic - powiedzial Miles. - Istnieje kilka medykamentow, ktore bardzo silnie obnizaja poziom respiracji. Moze pan sie odtlenic przy uzyciu srodkow chemicznych, ktore o wiele latwiej kontrolowac. Musialbym oczywiscie dowiedziec sie czegos wiecej o dozowaniu. j- Przykro mi - stwierdzil Bronco - ale cala ta metoda w ogole mnie nie pociaga. Jest zbyt dziwaczna i jednoczesnie zbyt niebezpieczna. Wydaje mi sie, ze powinienem raczej sprobowac dobrych starych egzorcyzmow. Dzwon, modlitewnik, swieczki i odpowiednio oplacony ksiadz. Wysoki zegar w sieni wybil jedenasta. -Powinienem juz isc, Lizzie - powiedzial Miles, dopijajac wino. - Dziekuje za wszystko. Naprawde jestem wdzieczny za zaproszenie. Pani ojciec zaslugiwal na to, zeby go godnie pozegnac. Wyszedl do sieni, wlozyl palto i znalazl swoj kapelusz. 237 -Postaram sie zebrac wiecej materialow. Byc moze uda mi sie znalezc jakas inna, mniej ryzykowna metode. Laura pocalowala go w policzek.-Dobranoc, Miles. Milo bylo cie spotkac. Przyjedz kiedys do slonecznej Kalifornii. Nie stali zbyt dlugo w otwartych drzwiach. Zrywal sie wiatr, a gesto sypiacy snieg przypominal rojace sie pszczoly. Miles wsiadl do swojego brazowego przedwojennego forda i zatrzasnal drzwiczki. Pozostawione na przedniej szybie dwie plachty gazety byly sztywne jak tektura; kazdy oddech zamienial sie w obloczki pary. Przed przekreceniem kluczyka w stacyjce Miles wlaczyl ssanie, ale starter i tak jeczal prawie przez dwie minuty, zanim udalo mu sie w koncu zapalic. -Grzeczny chlopczyk - pochwalil forda, po czym wyjechal na ulice, nacisnal klakson i ruszyl w droge powrotna do domu. Smierc Davida Buchanana pograzyla go w glebokim smutku, ale musial przyznac, ze sam pogrzeb podniosl go na duchu. Duza przyjemnosc sprawila mu takze rozmowa z Elizabeth, Laura i Johnsonem Wardem. Ostatnio prowadzil prawdziwie pustelnicze zycie, piszac i zbierajac materialy. W kazdy wtorek i czwartek wyjezdzal do Western Connecticut State College, zeby wyglosic wyklad na temat technik pisarskich, ale nigdy nie fraternizowal sie z nikim z wydzialu i nie nawiazal kontaktow towarzyskich z zadnym ze studentow. Niektore dziewczeta trzepotaly rzesami i mowily "dzien dobry, panie Moreton", ale na tym sie konczylo. Nie wyobrazal sobie, zeby mogl sie z ktoras z nich umowic i rozmawiac o Tommym Dorseyu, Franku Sinatrze lub na jakikolwiek inny temat, ktory ekscytowal dzisiaj mlode dziewczeta. Dawno temu Miles przezyl wielka milosc. Ale bylo to tak dawno, ze czasami wydawalo mu sie, ze mialo miejsce w sredniowieczu, w pozlacanych czasach turniejow i rycerskich romansow. Nazywala sie Jennifer i rzucajac go zadala mu tak wielki bol, ze cmilo go w kosciach jeszcze kilka miesiecy pozniej. Teraz, nie do wiary, prawie nie mogl jej sobie przypomniec. Blond wlosy, przez ktore zawsze wydawalo sie przeswiecac slonce, oczy jak blawatki, perlisty smiech - to bylo wszystko. Ja takze czas pozbawil iluzorycznego piekna. Nowo poznane fakty bardzo go zainteresowaly. Piszac "Ludzka 238 wyobraznie" zetknal sie z kilkoma niezwyklymi relacjami swiadczacymi, do czego zdolna jest ludzka psyche, nigdy jednak nie natrafil na tak niezbite dowody, ze tworzenie form duchowych jest nie tylko mozliwe, ale ma rzeczywiscie miejsce - i to wlasnie tu, w hrabstwie Litchfield. Byl podniecony, lecz rowniez przestraszony. Zaczynal rozumiec, jak slaba jest wiez laczaca czlowieka z zyciem, jak kruche jest kazde istnienie. Jedno poslizgniecie, jedno kaszlniecie, jeden falszywy krok, jeden oddech za duzo i wszystko to, czym kiedykolwiek bylismy, znika raz na zawsze. Cala nasza swiadomosc zamyka sie niczym migawka w aparacie. Zapada ciemnosc i nastepuje koniec. Mimo to jakas czastka tego, czym bylismy, moze najwyrazniej przezyc smierc w zmienionej, duchowej formie - wolal sie jednak nie zastanawiac, czy ta forma jest, czy tez nie jest szczesliwa.Oczywiscie najbardziej podniecala go perspektywa napisania nowej ksiazki. Wymyslil juz dla niej tytul: "Dowod na istnienie duchow". Musial tylko sprawdzic, czy Elizabeth i Laura mowia prawde i czy Johnson Ward rzeczywiscie widzial swego zmarlego brata. Potem czekala go swiatowa slawa. Odpowie w koncu na pytanie, ktore stawiali sobie wszyscy, odkad zrodzilo sie swiadome zycie. Czy istnieje zycie po smierci - a jesli istnieje, jakie przybiera formy? Zostawil za soba Sherman i znalazl sie na drodze prowadzacej do Boardman's Bridge. W lecie moglby skrecic na Gaylordsville i dojechac przez wzgorza do New Preston, ale przy tej pogodzie bylo to wykluczone. Po drodze nie minal go ani jeden samochod; snieg walil mokrymi pecynami, tak wielkimi, ze prozniowe wycieraczki forda ledwie sobie z nim radzily. Tylna i boczne szyby byly calkiem zasypane i Miles mial wrazenie, jakby otulal go gruby bialy koc. Ogrzewanie dzialalo, ale gumowe uszczelki w drzwiach dawno sie wytarly i w nogi wial mu lodowaty wiatr. Niewazne, pomyslal, zblizajac sie do New Milford i mostu na Housatonic. Kiedy napisze "Dowod na istnienie duchow", stac mnie bedzie na nowy samochod. Moze nawet na nowe lozko i lodowke. Na tym konczyly sie jego materialne ambicje. Tak naprawde marzyl glownie o podrozach. Do Rzymu, Wiednia, Lizbony. Chcial zobaczyc Casablanke, stanac na skraju Sahary i wsluchac sie w zar, pustke i cichy szmer wlasnej duszy. Tuz przed mostem na Housatonic ujrzal stojaca przy drodze postac. Przetarl przednia szybe rekawiczka i wytezyl wzrok, starajac sie zobaczyc cos wiecej przez sypiace platki sniegu. Ku jego 239 zdziwieniu jasnozolte reflektory oswietlily mala dziewczynke, liczaca sobie nie wiecej niz dziewiec, dziesiec lat, stojaca w srodku zadymki w bialej letniej sukience. Nigdzie nie szla ani nie machala reka, po prostu stala, z rekoma spuszczonymi po bokach i oczyma jak dwie smugi dymu.Miles zmienil bieg na dwojke i zahamowal. Kiedy samochod zatrzymal sie w miejscu, wycieraczki stanely takze i dziewczynka zniknela mu z oczu. Przez chwile siedzial nieruchomo, zaciskajac rece na kierownicy i majac nadzieje, ze sama wsiadzie do srodka. Kiedy tego nie zrobila, otworzyl drzwi i wysiadl. -Nie moge powiedziec, zebys ubrala sie odpowiednio na taka noc! - zawolal, oslaniajac twarz przed wirujacymi platkami sniegu. Dziewczynka nie odezwala sie ani slowem, wlepiala tylko w niego dalej te swoje mroczne oczy. Snieg pozlepial jej wlosy, tak ze przypominaly utkany z mleczy beret. Jej skora byla przerazliwie biala, a usta purpurowe. Palce tez miala zaczerwienione, jakby je poodmrazala. Stawiajac wysokie kroki, Miles ruszyl w jej strone. Po drodze poslizgnal sie i nie chcac upasc zlapal sie maski samochodu. -Posluchaj - powiedzial, pochylajac sie w jej strone - nie mozesz tutaj stac, bo zamarzniesz na smierc. Zawioze cie do domu, dobrze? Ale dziewczynka dalej milczala. Miles polozyl reke na jej ramieniu i w tej samej chwili gorzko tego pozalowal. Bylo chude, kosciste i bardzo, bardzo zimne. Wlasciwie wydawalo sie zimniej-sze od sniegu. Mial wrazenie, jakby polozyl dlon na zamrozonej jagniecej lopatce. -Mieszkasz gdzies niedaleko? - zapytal. - Mqge cie odwiezc, gdzie tylko chcesz. Jesli nie chcesz wracac do domu, zawioze cie na policje, tam sie toba zaopiekuja, dadza jakies cieple ubranie. Dziewczynka odwrocila sie do niego twarza. Kiedy zobaczyl, jaka jest biala, doznal prawdziwego wstrzasu. -Ach, nie zabralam moich trzewikow... - wyszeptala. -Co mowisz, kochanie? -Nie mam rekawic! Miles poslal jej krotki, zniecierpliwiony usmiech. -Mozemy przeciez zaraz temu zaradzic - powiedzial, rozgladajac sie dookola. Na drodze nie bylo nikogo. Zadnego pieszego, zadnego pojazdu, nawet sani. Tylko most, pusta jezdnia i sypiacy cicho snieg, ktory nadawal pejzazowi jakis niesamowity wyglad. - Gdzie mieszkasz? Czy to daleko stad? 240 Dziewczynka podniosla sztywno reke i wskazala na polnoc.-W New Milford? Potrzasnela glowa. -Dalej? Mieszkasz dalej niz w New Milford? W Marble Dale? Nie? W New Preston? Nie? W Cornwall Bridge? Ale dziewczynka wciaz krecila przeczaco glowa i nadal wskazywala na polnoc. -Mieszkasz w Canaan? Nie? Mieszkasz w Massachusetts? W Yermont? Probujesz mi powiedziec, ze mieszkasz w Kanadzie? Snieg sypal tak gesto, ze ford Milesa zaczal przypominac wielka biala zaspe. -Chodz, kochanie - powiedzial zniecierpliwiony. - Zabiore cie na policje. Oni juz beda wiedzieli, co z toba zrobic. Dziewczynka znow potrzasnela glowa. Miles wyciagnal reke, zeby wziac ja pod lokiec, ale w spojrzeniu jej mrocznych oczu i sposobie, w jaki potrzasala gwaltownie glowa, bylo cos, co spowodowalo, ze sie zawahal. To nie bylo jakies niewinne bojaz-liwe male dziecko. To byla istota w pelni wladz umyslowych, ktora mowila: nie, nie dotykaj mnie, nie waz sie mnie dotknac! -Prosze cie - powiedzial. - Musisz tylko wsiasc do samochodu. Zajmie nam to zaledwie pare minut. Wrocil do swojego forda i bokiem rekawiczki zgarnal z przedniej szyby swiezo spadly snieg. Otworzyl drzwi od strony kierowcy i stal czekajac na dziewczynke, ale ona nie ruszyla sie z miejsca, ani na moment nie spuszczajac z niego wzroku. -Prosze cie, wsiadz do srodka - powtorzyl Miles. - Nie moge cie przeciez tak zostawic. -Ona dmuchnela! - zawolala dziewczynka. W padajacym sniegu jej glos nie odbijal sie zadnym echem. -Ona dmuchnela? Co to ma znaczyc? Kto dmuchnal? -Przechodzac dmuchnela na mlode - odparla dziewczynka. Jezu, pomyslal Miles, to dziecko ma nie po kolei w glowie. Mial ochote zostawic ja i podjechac do najblizszego telefonu, zeby wezwac policje. Temperatura spadala jednak gwaltownie w dol i bal sie, ze ubrana tak, jak byla ubrana, moze zamarznac, jesli zostawi ja tu na dluzej. Przypuscmy, ze zawiadomi gliniarzy, ale oni nie zdolaja jej odnalezc. Jak moglby zyc ze swiadomoscia, ze umarla? Nie bylo sie nad czym zastanawiac. Musi wziac ja na rece i wsadzic do samochodu. Ruszyl z powrotem w jej strone, ale ona podniosla znowu reke i tym razem wskazala prosto na niego. 16 - - Zjawa 241 -Dmuchnela na nie i wszystkie umarly!-W porzadku, malenka - powiedzial, probujac ja uspokoic. - Wiem, ze bardzo zmarzlas. Wiem, ze jestes wyczerpana. Pomoge ci po prostu wsiasc do samochodu, dobrze? Bedziesz sie mogla ogrzac. Mrozny wiatr smagal go w plecy. Temperatura byla tak niska, ze zawieszone na slupach kable elektryczne pekaly i spadaly na ziemie, cienkie i sztywne. Miles nie mogl prawie oddychac: powietrze bylo tak zimne, ze jego pluca jakby sie skurczyly i nie mogly go zaczerpnac. Nos i podbrodek inkrustowane mial lodem, male krysztalki utworzyly sie nawet w kacikach jego oczu. -Na litosc boska, dziecko! - zawolal. - Musisz wsiasc do samochodu! Jej twarz byla biala i dziko wykrzywiona. Wpatrywala sie w niego w tak straszny sposob, ze mial wrazenie, jakby ktos wbijal mu w plecy ostre paznokcie. Wciaz trzymala podniesiona w gore reke i zorientowal sie, ze nie pokazuje juz na niego, ale na cos za jego plecami. -Co to? - zapytal. Byl zbyt przerazony, by sie obejrzec. Slyszal zblizajace sie kroki. Byly miekkie i jednoczesnie ciezkie, tak jakby ktos rzucal w snieg jedno po drugim opatulone w koce martwe niemowleta. Lummp, lummp, lummp, miekkie, ciezkie i swiadczace o bardzo zlych zamiarach. -Co to? - wyszeptal. - Co to takiego? Obrocil z wysilkiem glowe i o malo nie stracil rownowagi. Zaledwie kilkanascie stop z tylu zobaczyl wielki czarny ksztalt, zakapturzony, zwalisty i niewyobrazalnie zimny. Nie mial pojecia, czym jest, ale zblizal sie do niego z tak zacieta determinacja, ze nie watpil, iz chce mu wyrzadzic krzywde. -Nie! - krzyknal i rzucil sie do ucieczki. Czarny ksztalt sunal w slad za nim, w powiewajacej niczym skrzydla olbrzymiej plaszczki czarnej pelerynie. O w dupe, pomyslal Miles, sadzac przez snieg olbrzymimi niezgrabnymi susami i wymachujac rekoma, zeby nie stracic rownowagi. Wiedzial, ze nie ma zadnej szansy; ciezkie kroki byly coraz blizej. Ale nie pozostalo mu nic innego: mogl tylko uciekac. O w dupe, pomyslal. Nie tak sobie wyobrazalem wlasna smierc. Czarny ksztalt sunal dudniac tuz za nim. Czul, jaki jest zimny: scial lodem jego poniebienie i zamrozil nozdrza. Skaczac niczym plotkarz albo tancerz przez siegajacy do kostek snieg Miles dotarl do mostu na Housatonic. Nie wiedzial, dokad zmierza. Nie wie242 dzial, czy uda mu sie uciec. Ale scigajaca go istota byla zimna, straszna i zla i nie mial zadnych watpliwosci, ze chce rozedrzec go na strzepy. Jej peleryna huczala na wietrze - cale jardy ciezkiego czarnego materialu, ktory unosil sie w powiewach wichury niczym sciagniety z katafalku aksamit. Snieg sypal z calej jej postaci, sypal z ukrytej pod kapturem twarzy. -O Boze, ratuj mnie, Boze, ratuj mnie! - jeknal Miles. Dobiegl do mostu i zlapal sie balustrady, zeby nie upasc. Oddech wydobywal sie z jego ust w oblokach zamarzajacej pary. Scigajaca go istota byla tak blisko, ze czul, jak calym jego cialem wstrzasa lodowata wibracja. Udalo mu sie jakos zmobilizowac i dal jeszcze jeden krok do przodu, ale w tej samej chwili cos pociagnelo go gwaltownie z powrotem. Dlon przymarzla mu do balustrady i nie mogl jej oderwac. Pociagnal raz i drugi, a potem obejrzal sie do tylu. Czarny ksztalt majaczyl tuz za nim. Przez chwile mial wrazenie, ze widzi wielki bialy konski pysk, z ktorego wyrastaja weze. A potem kaptur opadl z powrotem i znow widzial tylko czern. Zlapal sie prawa reka za lewy lokiec, zaparl sie ramieniem o jeden ze slupkow i szarpnal. Przez krotki moment wydawalo mu sie, ze nigdy sie nie wyzwoli. Ale potem skora oderwala sie z cichym trzaskiem od wnetrza dloni, odslaniajac czerwone miesnie, sciegna i gdzieniegdzie kawalki bialej kosci. Z ust Milesa wydarl sie krzyk. Szarpnal ponownie, skora oderwala sie przy nadgarstku i byl wolny. Pobiegl dalej. A przynajmniej wydawalo mu sie, ze biegnie. W istocie brnac noga za noga dotarl zaledwie do polowy mostu. Wyobraznia, pomyslal. To tylko wyobraznia. Nie moja, ale czyjas inna. Wiedzial, ze to tylko wyobraznia, ale ta wiedza nie wystarczala, zeby go ocalic. Poslizgnal sie i pekla mu prawa kostka u nogi. Wlasciwie nie pekla, lecz rozsypala sie na kawalki, bo kosc byla kompletnie zamrozona. Probowal isc dalej, ale bol byl tak straszny, ze krzyknal rozdzierajaco i przewrocil sie, dygoczac i kopiac, mimo ze bolalo go od tego jeszcze bardziej. Czarny ksztalt zblizyl sie i zawisl nad nim, sypiac na wszystkie strony platkami sniegu. Miles wpatrywal sie wen z calej sily, lecz wzrok zachodzil mu powoli mgla. Metnialy z zimna galki jego oczu, zgestniala krew leniwie toczyla sie przez zyly. Probowal cos 243 powiedziec, ale nie potrafil wykrztusic ani slowa. Poczul sie niewiarygodnie zmeczony; smierc wydala mu sie niemal wybawieniem. Kiedy umrze, bedzie przynajmniej mogl odpoczac. Bedzie przynajmniej mogl zasnac.Wciaz lezal na srodku mostu, kiedy dziewczynka podeszla blizej i przyjrzala mu sie niemal ze skrucha. Odwzajemnil jej spojrzenie, ale nie byl w stanie sie odezwac. -Musze chronic moja siostre - powiedziala. Zrozumial ja, nie mogl jednak kiwnac glowa. -Nie moge pozwolic, zeby ktos ja skrzywdzil - wyjasnila dziewczynka. - Nie moge pozwolic, zeby ktos sprowadzil ja na manowce. Miles probowal zaniknac oczy, ale zamarzniete powieki nie chcialy sie poruszyc i platki sniegu padaly wprost na odsloniete zrenice, palac je zimnym ogniem. Wiedzial, ze jest juz prawie martwy. Czul tepy, gluchy bol od podstawy czaszki az po palce u nog. -Chcesz, zebym zmowila za ciebie modlitwe? - zapytala dziewczynka. - Rozyczek krasa minie, pojdzmy poklonic sie Dziecinie! - Pochylila sie nad nim i spojrzala prosto w jego zamglone oczy. - Podobalo ci sie? Przez moment mial nadzieje, ze go po prostu zostawi i pozwoli mu umrzec. Ale ona cofnela sie szybko i dala znak czarnej istocie, ktora wisiala nad nimi dwojgiem. Miles uslyszal ryk przypominajacy halas zblizajacego sie ekspresu. Krzyknal glosno, wypluwajac kawalki na pol zamrozonych pluc. Chwycily go szpony, ktore byly gorsze od szponow. Obdarzone tytaniczna sila, rozbily na miazge jego miednice, rozerwaly zoladek i sledzione i zamienily wnetrznosci w postrzepione galgany. Czarna istota uniosla go w gore i rozszarpala na strzepy. Wyrwala zamarzniete rece z zamarznietych barkow i ukrecila nogi. Po paru chwilach po Milesie Moretonie zostalo tylko kilka plam na sniegu, krwawe ochlapy i kepka wlosow. Mala dziewczynka stala przez chwile w zadumie na moscie, a potem odwrocila sie i odeszla, stapajac po sniegu swoimi odmrozonymi stopami. Czarny ksztalt sunal w pewnej odleglosci za nia, sypiac bialymi platkami sniegu. Nie sledzil jej ani nie byl jej niewolnikiem. Podazal po prostu w tym samym kierunku, poniewaz oboje wracali w to samo miejsce; miejsce, w strone ktorego wskazala reka dziewczynka, kiedy Miles zatrzymal samochod. 244 O pierwszym brzasku zaczela sie odwilz. Blade slonce swiecilo na zamglonym niebie. Uwage jadacego do New Milford zastepcy szeryfa Jima Halletta zwrocilo stado wielkich czarnych wron spacerujacych po szosie tuz przy moscie na Housatonic. Kiedy sie zblizyl, uniosly sie na chwile w powietrze, ale wkrotce siadly z powrotem na zabloconej jezdni i zaczely ponownie rozdzierac cos dziobami.Zastepca szeryfa zatrzymal samochod i wysiadl. Pierwsza rzecza, ktora zobaczyl, byla twarz Milesa Moretona, ktory wpatrywal sie w niego pustymi oczodolami z zakrwawionego sniegu. ROZDZIAL XVII Laura siedziala na patio, przerzucajac kartki najnowszego numeru Yariety, kiedy w drzwiach pojawil sie Chester. Ubrany w jasnocytrynowa sportowa marynarke, trzymal w reku ekstrawagancki bukiet purpurowych orchidei.-Czesc, jak sie masz, mialem nadzieje, ze cie zastane - oznajmil uradowany. Pocalowal ja w czubek glowy i rzucil orchidee na stol. - Naprawde zmartwilem sie na wiesc o twoim staruszku. Nienawidze pogrzebow, a ty? Moj ojciec zmarl przed kilku laty na raka. W zakladzie pogrzebowym odmienili go zupelnie nie do poznania. Kiedy zyl, wygladal gorzej, niz kiedy umarl. "Spojrz na niego, czy nie wyglada znakomicie?", powiedziala moja siostra, widzac go w trumnie. Nie zaproszony usiadl i wyciagnal cygaro. Chociaz byl listopad, temperatura na dworze przekraczala dwadziescia piec stopni i opalone czolo Chestera lsnilo od potu. -Beverley chyba ci powiedziala, ze zdjecia probne wypadly wspaniale. Sam Persky naprawde sie nimi zachwycal. -To znaczy, ze dostane te role? - zapytala Laura. Chester obcial koncowke cygara i wyjal zapalniczke. -To oznacza, ze znalazlas sie na liscie kandydatek. -Co jeszcze mam zrobic? Przejsc kolejny sprawdzian? -Tak, cos w rodzaju sprawdzianu. Musimy odbyc narade wojenna. Laura odlozyla magazyn, usmiechnela sie i usiadla na lezaku. Na nosie miala duze brazowe sloneczne okulary, zaczesane do tylu wlosy zwiazala wstazka. Ubrana byla w obcisla blekitna bluzke bez rekawow z wycietym dekoltem i bialymi szerokimi 246 klapami, ciemnoniebieskie perkalowe szorty i szafirowe sandaly F.M.-Chcesz porozmawiac o tym teraz? - zapytala. Chester zajety byl zapalaniem cygara. -Nie... nie teraz. Troche sie spiesze. Przyszedlem po prostu, zeby zobaczyc, czy nadal jestes taka urocza jak podczas zdjec. Sprawdzic, czy nie oszukaly mnie oczy, jesli rozumiesz, o co mi chodzi. -I co, nie oszukaly? - zapytala Laura. Chester wlepil w nia wzrok, jakby nie rozumial, o co chodzi. Czesto tracil watek, nawet kiedy sam prowadzil rozmowe. -Te kwiaty sa dla ciotki Beverley - powiedzial. - Cos w rodzaju muchas gracias. -Naprawde? -Twoja ciotka Beverley jest najlepszym przyjacielem, jakiego ktos moglby sobie zyczyc, wierz mi. Moze bysmy zjedli dzis razem kolacje? Jestes wolna? Zreszta niewazne. Badz wolna. Wpadne o siodmej. -Bedziemy wtedy mogli odbyc te narade? Chester wstal, przebijajac sie przez wypuszczone przez siebie samego kleby dymu niczym startujaca z przyladka Canaveral rakieta WAC Corporal. -Jasne. Wtedy bedziemy mogli odbyc narade wojenna. Zniknal tak samo nagle, jak sie pojawil. Laura siedziala wyprostowana na lezaku, czujac sie dziwnie wytracona z rownowagi. Na podworku zrobilo sie chlodniej, ptaki przestaly spiewac. Slyszala tylko uliczny ruch. Powodem zaniepokojenia nie byla jednak niespodziewana wizyta Chestera. Wlasciwie sama nie wiedziala, co sie z nia dzieje. Od dnia powrotu z pogrzebu ojca w Sherman miala wrazenie, ze jest sledzona i obserwowana. Pocieszala sie, ze to naturalne uczucie po smierci kogos bliskiego. Jej przyjaciolka Tilly Make-piece stracila w zeszlym roku matke i po dzis dzien slyszala w kuchni jej spiew. Laura nie widziala ani razu niby-Peggy po powrocie do Kalifornii, ale po rozmowie z Elizabeth i Milesem Moretonem miala calkowita pewnosc, ze jej wizje sa prawdziwe, na tyle w kazdym razie prawdziwe, na ile prawdziwe moga byc wizje. Nie dotarla do niej jeszcze wiadomosc o smierci Milesa. Elizabeth uznala, ze dopoki koroner nie ustali przyczyny zgonu, madrzej bedzie nic nie mowic, a i potem watpila, czy powinna to 247 zrobic. Siostra musiala myslec o swojej przyszlosci i Elizabeth nie chciala zaprzatac jej glowy kolejna straszna smiercia, zwlaszcza ze zadna z nich nie mogla w tej sprawie nic zrobic.Laura podniosla orchidee ze stolika i weszla do kuchni, zeby wlozyc je do wazonu. Tego popoludnia ciotki Beverley nie bylo w domu. Pojechala do Chateau Marmont, do recenzenta filmowego Harrisona Carrolla, zeby poplotkowac o tym i owym. Laura otworzyla drzwiczki kuchennego kredensu i wyjela najwieksze naczynie, jakie mogla znalezc - wysoki brazowy szklany wazon z przelomu wieku, ktory ciotka Beverley zwinela z planu Winchester 73. I'm Going To Wash That Man Right Out Of My Hair, gralo radio w salonie. Laura zapomniala je wylaczyc. Wyjmujac orchidee z szeleszczacego celofanu i ukladajac w wazonie, zaspiewala do wtoru. To jest to, pomyslala. Kolacja ze slynnym rezyserem, narada wojenna na temat roli, a potem wielka slawa. Nie mogla sie doczekac powrotu ciotki Beverley, zeby jej o tym opowiedziec. I'm going to wash dudi-dum-didl-di! Skonczyla prawie ukladac orchidee, kiedy radio nagle umilklo. Przestala spiewac i nadstawila ucha. Cisza. Nie slyszala nawet grzechotu juki ani dochodzacego z oddali ujadania psow. Odczekala chwile, a potem zostawila kwiaty i poszla do salonu. Byl pusty. Przez okna padaly smugi slonecznego swiatla; biale koronkowe firanki poruszaly sie leciutko na wietrze. Laura podeszla do radia i przekrecila wylacznik. Glosnik zatrzeszczal i ucichl. Uderzyla wewnetrzna strona dloni w obudowe, tak jak to robila ciotka Beverley, kiedy cos nie dzialalo, ale z glosnika wydobyl sie tylko cichy wysoki dzwiek, przypominajacy swist wiatru za zamknietymi na glucho oknami. Ruszyla z powrotem do kuchni i w tej samej chwili uslyszala wyrazny dziewczecy glos: -Musze cie chronic, Lauro. Wiesz o tym. Przestraszona odwrocila sie. Za jej plecami nikogo nie bylo. -Kto to? - zawolala. - Czy to ty, Peggy? -Musze cie chronic, Lauro. Siostry musza sie soba wzajemnie opiekowac, czyz nie? Nawet jesli ty nigdy sie mna nie opiekowalas. Czujac, jak ciarki chodza jej po skorze, Laura uswiadomila sobie, ze glos dobiega z radia. Przez ulamek sekundy stala z wytrzeszczonymi oczyma w miejscu, a potem skoczyla do przodu i wylaczyla odbiornik. 248 -Ach, nie zabralam moich rekawic! - kontynuowal nie zrazony tym wcale glos. - Ale to nie ma zadnego znaczenia. Moge zniesc prawie wszystko, zebyscie tylko byly bezpieczne.-Odejdz! - krzyknela ogarnieta panika Laura. - Odejdz i zostaw mnie w spokoju! Jestes martwa! -Martwa czy zywa, musze cie strzec, Lauro. -Nie chce, zebys mnie strzegla! Nie potrzebuje twojej opieki! Odejdz i zostaw mnie w spokoju! W tej samej chwili caly pokoj jakby zadygotal. Nie tak, jak to sie dzieje podczas trzesienia ziemi, ale Laura widziala go jakby przez goraca mgielke. Zrobilo sie takze ciemniej, a sciany przyblizyly sie w niezwykly sposob do siebie. Laura dala krok do tylu, potem jednak nie zdolala posunac sie ani troche dalej. Nie wiedziala dlaczego. Po prostu nie mogla. Nie miala najwyrazniej zadnej wladzy nad wlasnymi nogami. Koronkowe firanki w rogu salonu poruszaly sie gwaltownie. Po chwili zaczely sie giac, wybrzuszac i odstawac od sciany. Przerazona i zafascynowana Laura obserwowala, jak przybieraja okreslony ksztalt. Ktos tam byl. Ktos kryl sie za firankami. Widziala zarys glowy, ramion i podniesionych rak. Za firankami kryla sie mala dziewczynka. Mala dziewczynka o tak bialej twarzy i tak bialych wlosach, ze Laura nie widziala ich przez koronki. -Ty nie istniejesz - wyszeptala. - Nie moze cie tutaj byc. Zostaw mnie w spokoju, prosze. Nie musisz mnie strzec, naprawde nie musisz. Ale postac za firankami nic nie odpowiedziala i nagle zaczela wyraznie rosnac. Na oczach Laury firanki uniosly sie na wietrze i w ich zalamaniach ukazala sie udreczona dziecinna twarz, rozpostarte rece i letnia sukienka z zakurzonej koronki, ktora nadawala sie bardziej na zalobny stroj. Laura otworzyla usta, ale nie mogla wymowic ani slowa. Wydarlo sie z nich tylko krotkie chrapliwe szczekniecie. Widziala teraz, ze za firankami nikogo nie ma, nie ma tam zadnej malej dziewczynki. To firanki byly mala dziewczynka, to one przybraly jej ksztalt. Nawet jej oczy byly tylko ciemniejszymi splotami koronek. Koronkowa dziewczynka unosila sie i opadala w podmuchach wiejacego przez pokoj wiatru. Jej usta poruszyly sie i przemowila, ale glos podobnie jak przedtem dochodzil z radia ciotki Beverley, trzeszczacy i stlumiony, jakby nadawala jakas odlegla stacja. 249 -Zawsze chcialam sie toba opiekowac, Lauro. Tyle jest wokol nas rzeczy. Tyle przerazajacych rzeczy, ktore widzimy tylko w snach.-Prosze, Peggy - wykrztusila z siebie w koncu Laura. - Nie strasz mnie w ten sposob. W salonie pociemnialo jeszcze bardziej, cos obok zaszelescilo i zobaczyla przeslizgujace sie po scianie dziwne cienie, tak jakby ktos przemykal za jej plecami: konie o rozwichrzonych grzywach i smuklych nogach, mysliwi, panowie i damy na koniach. -To sny - szepnela niby-Peggy. - Przychodza i drecza nas w nocy. Czujac, jak szyja sztywnieje jej ze strachu, Laura obrocila glowe. Ale za plecami zobaczyla tylko otwarte drzwi. Odwrocila sie z powrotem, zlapala za firanke i szarpnela ja gwaltownie na bok, zeby zobaczyc, co sie pod nia kryje. Firanka zafalowala i opadla z powrotem na okno, pusta i martwa. W tej samej chwili w pokoju zrobilo sie jasniej i Laura zdala sobie sprawe, ze jest sama. Na ulicy zatrabil samochod, a potem uslyszala swiergot ptakow i smiech ludzi. Podeszla do radia i sprawdzila pokretlo. Bylo wylaczone. Wlaczyla je z powrotem i z glosnika poplynela melodia calypso reklamujaca banany Chiauita. Wylaczyla radio i przeszla do kuchni. Wazon pokryty byl gruba kosmata warstwa szronu, a kiedy dotknela orchidei, rozsypaly sie w drobny mak, jakby byly zrobione z kruchego szkla. Podeszla do telefonu i podniosla sluchawke. -Poprosze zamiejscowa. Z Nowym Jorkiem. Udalo jej sie dodzwonic do wydawnictwa Charles Keraghter Co., ale recepcjonistka oznajmila nosowym glosem, ze Elizabeth jest na zebraniu i bedzie wolna dopiero za godzine. -Czy mam przekazac jej jakas wiadomosc? Laura zawahala sie przez moment, a potem spojrzala na pokruszone orchidee. -Tak, prosze jej powiedziec, ze Krolowa Sniegu zlozyla mi kolejna wizyte. Po powrocie ciotki Beverley zjadly na patio salatke z krewetek i awokado. Ciotka miala na sobie klujaca w oczy fiolkoworozowa jedwabna bluzke; szminka na jej ustach byla rozmazana. -Widzialas sie z Harrisonem? - zapytala ostroznie Laura. 250 -Tak. Wscibski facet.-To chyba jego praca, wsadzac nos w nie swoje sprawy. -Mozna byc wscibskim i wscibskim. Przy Harrisonie Jimmy Durante wydaje sie niewinnym Prosiaczkiem. -Czego szuka? Ciotka Beverley odlozyla widelec, wyjela papierosnice i zapalila papierosa. -To tylko plotki. Nie moze niczego udowodnic. -Jakie plotki? -Przez wszystkie te lata wyswiadczalam ludziom rozne przyslugi, nic wiecej. Aranzowalam spotkania. Zalatwialam rozne trudno dostepne towary, na ktore mieli ochote. Harrison twierdzi, ze moglam dostarczyc taki towar Yelemu Lopezowi. - Wypuscila lekcewazaco dym z ust. - Wszystko to oczywiscie klamstwa. Najwyrazniej nie chciala powiedziec nic wiecej. -Wpadl tutaj Chester - poinformowala ja Laura. - Ogladal zdjecia probne i twierdzi, ze wypadly wspaniale. Chce mnie dzisiaj zabrac na kolacje, zebysmy mogli odbyc narade wojenna. Przez ulamek sekundy moglo sie wydawac, ze na twarzy ciotki Beverley pojawily sie wyrzuty sumienia, ale potem wzruszyla ramionami i spojrzala w druga strone. -Postaraj sie, zeby zabral cie w jakies modne miejsce. Ostatnim razem, kiedy mnie zaprosil, wyladowalismy w Hamburger Hamlet przy Sunset. Laura probowala sie usmiechnac, ale usmiech zamarl na jej ustach. -Czy wierzysz w duchy, ciociu Beverley? - zapytala. -Duchy? Co to znaczy, czy wierze w duchy? Oczywiscie, ze wierze w duchy. Za kazdym razem, kiedy spogladam w lustro, kto twoim zdaniem stoi przy moim boku, jesli nie wszyscy mezczyzni, ktorych kiedykolwiek znalam? -Mam na mysli prawdziwe duchy, ludzi, ktorzy wracaja do nas z zaswiatow. Ciotka zgasila papierosa posrodku swojej salatki. -Zadajesz dziwne pytania. Mowisz serio? Laura kiwnela glowa. -Peggy wciaz jest wsrod nas. Elizabeth tez ja widziala. Ciotka Beverley namyslala sie nad tym przez bardzo dluga chwile, nie mowiac ani slowa i wpatrujac sie badawczo w Laure. -Wiesz, czego od ciebie chce? - zapytala w koncu. - Duchy na ogol czegos chca, prawda? Spokoju albo przebaczenia. Ale 251 Lprzeciez Peggy nie popelnila niczego, za co moglaby chciec przebaczenia. -Mowi, ze musi nas strzec. Klopot polega na tym... Ciotka Beverley uniosla dlon, przerywajac jej. -Nie mow mi, na czym polega klopot. Nic mi nie mow. Nie chce nic wiedziec o duchach, o prawdziwych duchach. Bog wie, ze mam dosyc swoich wlasnych. Jesli chce was strzec, to pozwolcie sie jej strzec, teraz i w przyszlosci. Ale Laura nie zamierzala dac za wygrana. -Klopot polega na tym, ze nie pojawia sie tylko ona - podjela. - Razem z nia jest jeszcze cos innego, cos, co zamraza wszystko, czego sie dotknie. Pamietasz te donice, ktora pekla? Byla zamrozona. A dzisiaj, kiedy wyszedl Chester... Lzy stanely jej w oczach i zakryla dlonia usta. Az do tej chwili nie zdawala sobie sprawy, jak bardzo przerazila ja i wytracila z rownowagi wizyta Peggy. Ciotka Beverley wstala i objela ja ramieniem. -Daj spokoj - powiedziala. - Jestes po prostu wyczerpana psychicznie pogrzebem ojca i zabieganiem o te role. Starala sie ja pocieszyc, ale pamietala rowniez o garnku mleka, ktore nastawila, zeby sie zagrzalo, i ktore zamarzlo na kosc. Gladzac Laure po ramieniu, poczula po raz pierwszy, odkad siegala pamiecia, ze zycie zaczyna ja doganiac - tak jakby kazdy popelniony przez nia grzech zostal przelany na papier i oznaczony inicjalem. V jak Velez, H jak Herman, B jak Bartok. Elizabeth wyszla z sali konferencyjnej pietnascie po czwartej, kiedy w Kalifornii byl kwadrans po pierwszej. Czula sie wyczerpana i zla. Prawie kazda redakcyjna poprawke, ktora zaproponowala w "Czerwonych", Margo Rossi witala pogardliwym uniesieniem brwi, po czym sugerowala cos dokladnie odwrotnego. Margo torpedowala wszelkie proby Elizabeth tak systematycznie i totalnie, ze nawet George Kruszca, ktory byl normalnie jej pierwszym potakiwaczem, zaczal zdradzac oznaki zaniepokojenia. Po zebraniu zatrzymal Elizabeth na wylozonym boazeria korytarzu. Byl postawnym barczystym mezczyzna o krotko przycietych, wyjatkowo czarnych wlosach; na nosie mial okulary w grubych oprawkach. Kiedys, jeszcze zanim Margo zwrocila mu uwage, zeby nie ubieral sie jak klarnecista z Harlemu, lubil recznie malowane jazzowe krawaty. 252 -Hej... to nie bylo zbyt eleganckie - przyznal. - Ten twoj pomysl przeniesienia konca rozdzialu trzeciego na poczatek czwartego byl znakomity. W ten sposob przyciagnelibysmy uwage czytelnika.-Niewazne - powiedziala Elizabeth. - Margo nie podoba sie nic, co robie; ja tez jej sie nie podobam i nie dba o to, czy ktos to widzi. Ruszyli razem korytarzem. Przez otwarte drzwi gabinetow widzieli Avenue of Americas i wyzsze pietra Radio City. Skapany w blasku czerwonych jarzeniowek zimowy zmierzch mial w sobie cos z konca swiata. Na dworze bylo zimno, tylko piec stopni powyzej zera, prognozy zapowiadaly deszcz. -Musisz zrozumiec - powiedzial George - ze Margo startowala z niskiej pozycji i nienawidzi kazdego, kto wydaje sie robic to samo. W mniemaniu Margo nikt nie ma prawa pojsc w jej slady. Zwlaszcza jesli jest ladny. -Myslalam, ze jestes Margofilem. George poslal jej afektowany usmiech. -Jesli znasz prawde, jestem George'ofllem. Pracuje u Keragh-tera od szesciu lat i wiem, jak bardzo oplaca sie trzymac gebe na klodke i potakiwac. Albo krecic glowa, w zaleznosci od postawionego pytania. Mam na utrzymaniu zone i male dziecko. Co jest wazniejsze? Poinformowanie Margo, ze jest osiemnastokara-towa dziwka, czy nalozenie gotowanych jarzyn na talerz mojego dzieciaka? -Moze najlepiej byloby nalozyc gotowane jarzyny na talerz, a potem wysypac je na glowe Margo? Doszli do wind. George nacisnal przycisk oznaczony siodemka. -Pozwol, ze cos ci poradze - powiedzial. - Jestes sprytna, wyksztalcona, masz tworczy umysl, dasz sie lubic. Czasami bywasz nieostrozna, zauwazylem to, nie tylko w pracy redakcyjnej ale i w stosunkach z ludzmi. Doswiadczenie powinno cie jednak tego oduczyc i doswiadczenie jest tym, czego potrzebujesz. Wiec nie przejmuj sie Margo. Przyjmuj od niej z usmiechem wszystko i ani na chwile nie zapominaj, ze pracujesz w jednym z najlepszych wydawnictw w kraju i im dluzej tu jestes, tym wieksza bedzie twoja wartosc. -Jestes czlowiekiem ze stali, George. -Zgadza sie. Szybszym od najszybszej maszynistki, mocniejszym od lunchu z trzema martini, zdolnym po jednym zerknieciu odrzucac nawet najbardziej opasle manuskrypty! Spojrz! Jade na 253 siodme pietro! Masz przed soba geniusza! Wydawce o nieskazitelnej uczciwosci.George'a Kruszce! Oboje wybuchneli smiechem i smieli sie jeszcze, kiedy korytarzem nadeszla, stukajac wysokimi obcasami, Margo Rossi. Margo byla wysoka smukla trzydziestodwuletnia kobieta o ciemnych, zaczesanych do tylu wlosach i wloskiej urodzie: absolwentka Yassar, ktora wyszla spod dluta Berniniego. Miala osadzone gleboko oczy, dlugi cienki nos i najwezsze usta, jakie Elizabeth kiedykolwiek widziala. Neal Peters, zastepca szefa dzialu dzieciecego Charle-sa Keraghtera, twierdzil, ze wygladaja, jakby miala zamiar pocalowac szczurzy tylek. Szczurem, jak z tego wynikalo, byl sam Charles Keraghter. Margo miala na sobie prosty blekitnoszary kostium ze spodnica do kostek i piec sznurow perel. -Ciesze sie, ze sie nie dasasz, Lizzie - powiedziala. -Jestem troche rozczarowana, przyznaje. Ale nigdy sie nie dasam. -To dobrze - stwierdzila Margo, szczerzac zeby. - To pierwsza lekcja korporacyjnego przetrwania. Przyznaj sie do bledow i nigdy nie placz z ich powodu. -I czesto sie klaniaj - dodal pod nosem George. Przyjechala winda. -Jedz, George - powiedziala Margo. - Chce zamienic z Lizzie pare slow. George chwile sie wahal, a potem wsiadl do windy, stanal z rekoma spuszczonymi po bokach i kiedy zamykaly sie drzwi, poslal ostrzegawcze spojrzenie Elizabeth. -Rozumiem, ze Johnson Ward jest jednym z przyjaciol twojej rodziny - oznajmila ostrym tonem Margo. -Bronco, tak, zgadza, sie. -Bronco? Nigdy nie slyszalam, zeby ktos go tak nazywal. Czy tak wlasnie zwracalas sie do niego, kiedy bylas dzieckiem? -Nie wiem - odparla Elizabeth. - Poprosil mnie po prostu, zebym mowila do niego Bronco, wiec zrobilam to. -Wiedzialam, ze te przenosiny na zachod beda dla niego katastrofa - stwierdzila Margo. - cftyba wiesz, ze otrzymal dwadziescia tysiecy dolarow zaliczki za powiesc, ktora ma nam oddac na tydzien przed Bozym Narodzeniem. Zadzwonilam do niego wczoraj i po dlugich wymowkach przyznal, ze nie napisal wiecej niz szesc, siedem stron. -Wiem, ze mial pewne trudnosci. To przez jego brata, Bil-ly'ego. 254 Margo przymknela oczy w charakterystyczny dla niej, oniesmielajacy rozmowce sposob, opuszczajac powoli powieki niczym krucze skrzydla. Czy dobrze slysze, oznaczalo to mrugniecie, czy tez chcesz zmienic zdanie, zanim z powrotem na ciebie spojrze?-Brat Johnsona, Billy, nie zyje, Lizzie. Nie zyje od bardzo dawna. -Tak, ale nie daje Johnsonowi spokoju. To znaczy, nie daje mu spokoju pamiec o nim. Zawsze pisal wolno, a teraz stalo sie to dla niego jeszcze trudniejsze. -Nasz problem, Lizzie - podjela Margo - polega na tym, ze zainwestowalismy dwadziescia tysiecy w te ksiazke i pan Keraghter chce wiedziec, czy mozemy spodziewac sie jakichs zyskow. Nie potrzebuje jeszcze jednego "Gorzkiego owocu", ale nie pogniewalabym sie, gdyby dostarczyl mi kilkaset stron kwasnych winogron. -Chcesz, zebym z nim porozmawiala? - zapytala Elizabeth. -Czy chce, zebys z nim porozmawiala? Nie, nie chce, zebys z nim porozmawiala. Ostatnia osoba na swiecie, ktora powinna wedlug mnie z nim porozmawiac, jest ktos, kto siedzial na jego kolanach i mowil do niego Bronco. -Nie sadze, zebys naprawde to rozumiala, Margo. Ta sprawa z Billym jest powazna. -Nie musisz mi tego mowic. Musze rozliczyc jedna z najbardziej kosztownych powiesci tysiac dziewiecset piecdziesiatego pierwszego roku majac wylacznie szesc stron tekstu i dwudziesto-stronicowy list z wymowkami. Elizabeth wlepila wzrok w podloge. -Wlasciwie nie masz nawet i tego - powiedziala. -Wlasciwie nie mam czego, kochanie? -Wlasciwie masz tylko dwie i pol linijki tekstu i dwadziescia stron wymowek. Tekst brzmi: "Pearson siedzial na lawce w samo poludnie, kiedy slonce nie rzuca zadnego cienia. Myslal o kobietach. O kobietach i o wodce, ale glownie o kobietach". Margo spiorunowala wzrokiem Elizabeth, zaciskajac jeszcze mocniej usta. -Naprawde? Tyle tylko napisal? A ty wiedzialas o tym? -To ty jestes jego redaktorka. -Jestes niewiarygodna. Jezu, jestes niewiarygodna. Powinnam cie z miejsca wylac! Elizabeth uciekla spojrzeniem w bok. -Przepraszam, nie chcialam byc arogancka. Ward jest przy255 jacielem rodziny, to wszystko, i dlatego chyba traktuje go bardziej tolerancyjnie. Margo zatrzesla sie ze zlosci. -Johnson Ward z pewnoscia potrzebuje pomocy przy swojej powiesci - oznajmila, cedzac powoli i wyraznie kazde slowo, jakby mowila do polglowka. - Ja jestem jego redaktorka. Mam zamiar wziac dwa tygodnie urlopu, poleciec do Arizony i zaprzac go do kieratu. A jesli nie uda mu sie pozbierac do kupy, wroce do Nowego Jorku z dwudziestoma tysiacami pana Keraghtera. W czasie mojej nieobecnosci - dodala, wziawszy gleboki oddech - przejmiesz niektore obowiazki George'a i zaadiustujesz najlepiej jak mozesz nowa ksiazke Mary Harper Randolph. Chociaz ocenilam krytycznie prace, jaka wykonalas przy "Czerwonych", rokujesz pewne nadzieje, Lizzie, i niektore z twoich sugestii nadawaly sie prawie do wykorzystania. Elizabeth przygryzla warge. Starala sie sformulowac w mysli nastepne zdanie. Z calym naleznym szacunkiem, Johnson Ward potrzebuje kogos, kto mu wierzy, kiedy opowiada o Billym. Z calym naleznym szacunkiem, Johnson Ward potrzebuje przyjemnego towarzystwa i relaksu, a nie kolejnej Vity na karku. Z calym naleznym szacunkiem, Margo, masz tyle samo uznania dla leniwego, skandalicznego, proznego, aroganckiego i fascynujacego swiata Johnsona Warda co dla gry na puzonie. Z calym naleznym szacunkiem, jestes dziwka. Nie powiedziala zadnej z tych rzeczy. -Dobrze, w porzadku - mruknela zamiast tego i nacisnela przycisk windy. -Polegam na tobie, Lizzie - powiedziala twardym glosem Margo. -Tak - odparla Elizabeth i czekala ze spuszczona glowa na przyjazd windy. Chester skrecil swoim blyszczacym cadillakiem w opadajaca stromo alejke prowadzaca do jego rezydencji przy Summit Ridge Drive i zatrzymal sie przy latarni w hiszpanskim stylu, tuz obok schodkow prowadzacych do wejscia. Wieczor byl chlodny, ale krystalicznie przejrzysty. Wysiadajac z samochodu Laura widziala ciagnace sie az do samego lotniska roziskrzone swiatla Los Angeles. Ubrana byla w obcisla biala satynowa sukienke, ktora ciotka Beverley kupila jej na jedno z przyjec u Sidneya Skol256 sky'ego. Sukienka miala odsloniete ramiona, w zwiazku z czym ciotka pozyczyla jej etole z norek. Dostala ja podobno od kogos cieszacego sie bardzo zla reputacja, nie potrafila sobie jednak przypomniec, czy byl to Gaetano Lucchese, czy Franklin D. Roosevelt. -Wejdz do srodka - powiedzial Chester. - Jest tu ktos, kogo powinnas poznac. Laura o malo nie stracila rownowagi na stromej alejce. Stukajac obcasami zbiegla w dol, zatrzymujac sie w rosnacych na dole krzakach. -Twoj dom nie jest prosty! - zachichotala. - Przechyla sie na bok! Chester smiejac sie wyciagnal ja z zarosli. -Lubie mieszkac na wzgorzu - powiedzial obejmujac ja ramieniem i prowadzac w strone schodkow. - Lubie patrzec na ludzi z wysoka. Ty bedziesz robic to samo: bedziesz ogladac ich wylacznie z gory. Laura przymknela lewe oko, wytrzeszczyla prawe i na chwile udalo jej sie skoncentrowac wzrok na jego twarzy. -Z jakiej wysokosci? Chester wskazal dlonia niebo. -Z najwiekszej. Jestes gwiazda. Pomogl jej wejsc do domu; mineli wylozony marmurem hali i znalezli sie w salonie. Oprocz rosnacych w donicach palm wszystko bylo tu kremowe: kremowe sciany, kremowe dywany i kremowe skorzane kanapy. Na scianach wisialy olejne obrazy przedstawiajace nagie kobiety z pelnymi piersiami, tak wielkie, jakby malarz chcial, zeby ogladano je z odleglosci co najmniej pol mili. Sciana poludniowa byla cala ze szkla i wychodzila na taras, z ktorego rozciagal sie widok na Los Angeles. -Witaj w mojej skromnej chacie - powiedzial Chester. Laura rozejrzala sie dookola. -Masz racje, calkiem tu skromnie - stwierdzila belkotliwie. - Jesli o to chodzi, ty tez jestes calkiem skromny. -Groucho Marx! - zawolal Chester. - Masz talent do komedii! Laura opadla na jedna z sof i pozwolila, zeby etola z norek zsunela jej sie z ramion. -Mam talent do wszystkiego - powiedziala. -Szampana? - zapytal Chester, podchodzac do kremowego barku. Zjawa 257 -Jeszcze szampana? - zdziwila sie Laura i wybuchnela smiechem.-Napij sie - namawial ja Chester, wyjmujac z barku trzy wysokie kieliszki i schlodzona butelke Perrier-Jouet. - Dzisiaj jest nasze swieto. Dzisiaj jest odpowiednia noc na szampana! -No dobrze - odparla Laura o wiele glosniej, niz to bylo potrzebne. - Jeszcze szampana! Czula sie wspaniale. Miala wrazenie, jakby unosila sie w powietrzu. Chester przyjechal po nia punktualnie o siodmej i zawiozl do Players przy Sunset Boulevard. Players, polozona na tarasie pierwszego pietra wykwintna restauracja, nalezala do rezysera Prestona Sturgesa. Lubili tu zachodzic wszyscy przyjazniacy sie blisko z Prestonem zdobywcy Oscarow - nie tylko po to, zeby nacieszyc sie swoim towarzystwem, ale by moc skosztowac wytworow jego wspanialej kuchni, zwlaszcza befsztykow i salatek cesarskich. Laura zjadla homara, popijajac go obficie szampanem, a potem wypila jeszcze duzo wiecej szampana. Przez caly wieczor widziala nad blatem stolika usmiechajaca sie w blasku swiec niczym ksiezyc w pelni twarz Chestera, ktory zapewnial ja, ze jest gwiazda. -Kiedy mowilem o liscie kandydatek, staralem sie po prostu byc ostrozny, wiesz, co mam na mysli, zebys potem nie czula sie rozczarowana. Ale spojrz tylko na siebie. Jaka tam lista kandydatek! Kamera kocha ciebie, ja kocham cie takze. Widownia oszaleje na twoim punkcie. Teraz lezala na sofie, dookola wszystko falowalo i wiedziala, ze bedzie slawna. -Och, Chester... - szepnela. - Pocaluj mnie! Ale Chester usmiechnal sie tylko i potrzasnal glowa. -Daj spokoj, Lauro, jestes wspaniala dziewczyna. Jestes najpiekniejsza dziewczyna, jaka spotkalem w Hollywood od wielu lat. Ale nie moge cie pocalowac. Utrzymujemy ze soba profesjonalne stosunki: rezyser i gwiazda. Ilez osob w Hollywood padlo juz ofiara skandalu. Ilu aktorow i aktorek wskakuje do lozka praktycznie z kazdym, kogo spotka. Moim zdaniem o wiele za duzo. Usiadl kolo niej i stuknal sie kieliszkiem. -Na litosc boska, dymaja sie jak kroliki. Laura wlepila w niego badawczy wzrok. -Pan Bunzum - powiedziala. -Slucham? 258 -Pan Bunzum... to byl moj krolik. Wiesz, co sie z nim stalo? Chester spojrzal na nia podejrzliwie.-Nie - odparl grubym glosem, czujac dlawiaca go flegme. Laura wyprostowala sie i przycisnela czubek nosa do nosa Chestera, tak ze spogladali sobie prosto w oczy. -Pan Bunzum zamarzl na smierc. Byl tak zmarzniety, ze odpadly mu rece. Byl tak zmarzniety, ze odpadly mu nogi. Odchylila sie daleko do tylu, az pomyslal, ze spadnie z sofy. -Byl tak zmarzniety, ze odpadl mu siusiak! Opadla na sofe, odrzucila glowe do tylu i zaczela sie glosno smiac. Chester udawal, ze smieje sie razem z nia, ale nie bylo mu wcale do smiechu: czul sie za bardzo spiety. Co nie przeszkadzalo, ze obserwujac ja nie mogl opanowac podziwu. Byla doskonala: piekna i doskonala, ze zlotymi wlosami, lsniaca skora i uwydatniajacymi sie pod biala satynowa sukienka malymi piersiami. -Posluchaj - powiedzial. - Jest tu ktos, kogo powinnas poznac. Ktos wazny. Laura zlapala sie palcem wskazujacym i kciukiem za czubek nosa, zeby powstrzymac smiech. Parsknela glosno i chichotala jeszcze przez chwile, ale w koncu udalo jej sie uspokoic. -Ktos wazny? Jak bardzo wazny? Wazniejszy od ciebie? Wazniejszy ode mnie? -Po prostu... ktos wazny. Na imie ma Raymond. Na pewno bardzo ci sie spodoba. Ma zamiar zainwestowac pewna sume w "Lokiec diabla"... calkiem duza sume... a wtedy bedziemy mogli zaangazowac cie do glownej roli. To znaczy niezupelnie w glownej. W roli glownej obsadzono juz Shelly Summers... musimy miec w koncu jakies kasowe nazwiska. Ale bedziesz "wystepowala rowniez", a to cos o wiele lepszego niz czterdziesty siodmy kociak z lewej strony, prawda? Laura wpatrywala sie w niego szeroko otwartymi oczyma. -Bede "wystepowala rowniez"? Naprawde? Chester przesunal reka po wyimaginowanym ekranie. -"Lokiec diabla", w roli glownej Michael Grant i Shelly Summers, wystepuja rowniez Laura Buchanan, Mitch Forbes i Zachary Moskowitz. -Stroisz sobie ze mnie zarty! - pisnela. -Wcale nie zartuje, slowo. Ale badz mila dla Raymonda, dobrze? To facet z forsa... jezeli bedzie niezadowolony, nici z finansow. A wtedy nie bedzie "wystepowania rowniez". - Chester 259 usilowal bez wiekszego powodzenia zrobic zrozpaczona mine. - Nie tylko to: byc moze nawet w ogole nie bedzie "Lokcia diabla". Laura wyprostowala sie i poslala mu powazne spojrzenie.-W porzadku, Chester. Masz moje slowo. Bede mila dla Raymonda. Chester uniosl w gore kieliszek. -Grzeczna z ciebie dziewczynka. Raymond! Jestes tam, Raymond? Chodz przywitac nasza nowo narodzona gwiazde! Nastapila pauza nie dluzsza od tej, jaka uplywa, zanim igla opadnie na plyte i zacznie sie muzyka. A potem na progu jadalni pojawil sie wysoki sniady mezczyzna w doskonale skrojonym smokingu, z pekatym kieliszkiem brandy w reku. Brzydki, a jednoczesnie na swoj sposob przystojny. Mial ospowate policzki, spadziste czolo i lekko wylupiaste oczy. Sprawial wrazenie wysportowanego, chociaz cos bylo nie w porzadku z jego lewa noga, ktora lekko powloczyl. Kontuzjowany sportowiec. Podszedl do Laury i jego pelne wargi wygiely sie w protekcjonalnym usmiechu. -To ona? - zapytal Chestera. -Jak ci sie podoba? - odpowiedzial pytaniem nagle podenerwowany Chester. Raymond uniosl dlon i dotknal jedwabistych lokow Laury. -Jeszcze nie wiem - powiedzial. - To zalezy od tego, jak bardzo jest ulegla. ROZDZIAL XVIII Margo Rossi wrocila do domu krotko po polnocy. Od wrzesnia wynajmowala luksusowy, choc troche duszny apartament w Ap-thorp, wielkiej kamienicy na rogu Broadwayu i Siedemdziesiatej Osmej Ulicy. Mieszkalo tam wielu aktorow, pisarzy i producentow teatralnych. Ojciec Margo dorobil sie fortuny na orzeszkach ziemnych i zaplacil za nia czynsz za dwa lata z gory.Wchodzac do windy przejrzala sie w lustrze i stwierdzila, ze wyglada mizernie. Caly wieczor spedzila w restauracji Downey's z adwokatem o nazwisku Yictor Emblem, ktory naprzykrzal sie jej od szesciu miesiecy, wysylajac roze oraz uszczypliwe lisciki i telefonujac do wydawnictwa. Yictor byl blady i zawsze lekko potargany, przypominal przystojnego Stana Laurela i mial wysublimowane poczucie humoru. Zartem, od ktorego boki mozna bylo zrywac, byla dla niego na przyklad rada udzielona przez starszego sedziego mlodszemu koledze: "Badz sprawiedliwy! A jesli nie mozesz byc sprawiedliwy, badz arbitralny". Margo podejrzewala, ze Yictor ja lubi, poniewaz jest pewna siebie i uparta. Dlatego wlasnie nie bawila sie zbyt dobrze tego wieczoru, mimo czterech mietowych koktajli. Meczyl ja sposob, w jaki reagowali na nia mezczyzni. Albo sie jej bali i odwracali plecami, albo chcieli, zeby nad nimi dominowala. Czasami miala wrazenie, ze caly swiat zaludniaja tylko dwa rodzaje facetow: masochisci i gburzy. Weszla do mieszkania i zapalila swiatlo. Kladac torebke na brazowej lakierowanej szafce w przedpokoju, nagle zdala sobie sprawe, ze w srodku jest bardzo zimno. Centralne ogrzewanie dzialalo, poniewaz w hallu wejsciowym i na korytarzu bylo jak 261 zwykle nie do zniesienia goraco. Temperatura w jej apartamencie byla normalnie tak wysoka, ze ledwie dalo sie oddychac. Pamietala, ze przed wyjsciem nie otworzyla okna. Moze ktos wspial sie po schodach przeciwpozarowych i wybil je?Zdjela plaszcz i powiesila go na wieszaku. Bylo tak zimno, ze widziala swoj oddech. Ostroznie zblizyla sie do uchylonych na cal drzwi do salonu. Przez chwile nasluchiwala, ale w calym apartamencie bylo cicho - tak cicho, ze slyszala tykanie swojego zegarka. -Jest tam kto? - zawolala. Nie doczekala sie oczywiscie zadnej odpowiedzi. Ale przez szczeline w drzwiach szedl bardzo zimny przeciag - nie taki, ktory idzie z otwartego okna, juz raczej z chlodni, w ktorej mrozi sie mieso. Margo zawahala sie. Moze przed wejsciem do salonu powinna wezwac dozorce? Ostatnio w Apthorp mialo miejsce kilka napadow i wlaman. Pania Lindhurst spod 711 uderzono w glowe jednym z jej wlasnych posagow, a Strasbergowie stracili fortune w bizuterii. W koncu jednak doszla do wniosku, ze jest w stanie stawic czolo kazdemu wlamywaczowi. Jesli potrafila doprowadzac do lez doswiadczone redaktorki, nie bylo powodu sadzic, ze nie uda jej sie poradzic sobie z jakims niewyksztalconym prostakiem, ktory zarabia na zycie wspinajac sie po cudzych schodach przeciwpozarowych. Pchnela drzwi salonu i otworzyla je na osciez. W srodku bylo ciemno, na dywan padala tylko przecieta jej wlasnym cieniem smuga swiatla z przedpokoju. Ciemno i strasznie zimno! Macajac reka po scianie Margo znalazla kontakt i zapalila lampy. Ku swemu przerazeniu ujrzala, ze salon zostal calkowicie zdemolowany. Lampy wciaz dzialaly, ale lezaly wszystkie na podlodze z polamanymi podstawami i kloszami. Kanapa miala rozdarta tapicerke i wszedzie wokol walala sie jej wysciolka. Stoliki byly poprzewracane, bibeloty rozbite, obrazy podarte na strzepy. Pociety na kawalki byl nawet dywan i chodniki; gniazdka wyrwano ze scian, a jasnoniebieski gobelin z mory zwisal porwany ze sciany. -O moj Boze - jeknela Margo, wchodzac sztywno do srodka. Podniosla mala drezdenska figurke pasterki, pozbawiona teraz glowy i kija pastuszego, i postawila ja ostroznie na jedynym stoliku, ktory stal w normalnej pozycji - chociaz jego pokryty intarsja blat byl gleboko porysowany. 262 Czujac, jak w oczach staja jej lzy, rozejrzala sie wokol siebie. Salon wygladal, jakby szalal w nim jakis potwor, rozrywajacy i rozbijajacy wszystko, co wpadlo mu w lapy. Czytala gdzies, ze wlamywacze demoluja mieszkania, ale chyba nigdy nie wygladalo to w ten sposob.Telefon lezal na podlodze za jej ulubionym fotelem. Tyl fotela byl oderwany, porecze wylamane, tapicerka porznieta. Aparat telefoniczny byl poobtlukiwany, ale wciaz dzialal, wiec szybko wykrecila numer dozorcy. Wydawalo sie jej, ze czeka cala wiecznosc. Dozorca albo spal, albo ogladal telewizje z fonia nastawiona tak glosno, ze nie slyszal dzwonka. Sluchawka wciaz terkotala brrppp... brrppp... Margo uslyszala nagle trzasniecie drzwi do lazienki. Zakryla sluchawke dlonia i nadstawila ucha. Ponownie uslyszala trzasniecie drzwi, jednak tym razem brzmialo to tak, jakby ktos je cicho zamykal, przekrecajac klamke. Odlozyla sluchawke, wybiegla z salonu i ruszyla korytarzem do lazienki. Drzwi byly zamkniete, ale spod spodu saczylo sie swiatlo. Margo wytarla nos i oczy wierzchem dloni i stanela przy drzwiach, zastanawiajac sie, co robic. -Kto tam? - zapytala nerwowo. - Jesli ktos tam jest, niech lepiej wyjdzie. Zawiadomilam policje i lada chwila tu beda. Przez prawie pol minuty trwala cisza. Przygryzajac warge, Margo dala krok do przodu i zlapala za klamke. Byla lodowato zimna - tak zimna, ze prawie ja sparzyla. Ale Margo za wszelka cene chciala sie dowiedziec, kto zniszczyl jej mieszkanie. Gdyby mogla, zabilaby tego drania. Miala wlasnie zamiar otworzyc drzwi, kiedy uslyszala za plecami piskliwy smiech. Smiech dziecka: smiech malej dziewczynki. Odwrocila sie akurat na czas, zeby zobaczyc znikajaca w jej sypialni biala sukienke i bosa biala stope. -Hej! - zawolala. - Hej, ty! Chce z toba porozmawiac! Zrzucajac po drodze jeden, a potem drugi but pobiegla korytarzem i otworzyla drzwi sypialni tak gwaltownie, ze zatrzesly sie w zawiasach. Bylo tutaj jeszcze zimniej niz w pozostalych pomieszczeniach. Tak zimno jak na dworze w mrozny dzien, kiedy wiatr rozmiata sniezne zaspy. Bylo rowniez jasno, mimo ze nie palila sie ani jedna lampa. Caly pokoj rozswietlony byl niebieska chlodna poswiata, ktora splywala z zaslon i otaczala kaloryfery i meble. Po drugiej stronie sypialni przed wielkim lustrem stala odwrocona 263 tylem dziewczynka w bialej sukience. Stala calkiem nieruchomo, wpatrujac sie w swoje odbicie, ale Margo nie mogla dostrzec jej twarzy.-Co zrobilas z moim mieszkaniem? - zawolala zalamujacym sie glosem. - Co, do jasnej cholery, zrobilas z moim mieszkaniem? Jestes nienormalna? Psychicznie chora? Dziewczynka nie odpowiedziala. Margo dala dwa szybkie kroki w jej strone i raptem gwaltownie sie zatrzymala. Uswiadomila sobie nagle, ze dziewczynka kolysze sie lekko z boku na bok, a jej stopy wisza ponad dwa cale nad podloga. Utkwila w niej wzrok, nie wiedzac, co robic, i nie wiedzac, co powiedziec. -Ucielo ci jezyk? - zapytala dziewczynka dziwnie stlumionym glosem. Margo otworzyla i zamknela usta. -Kim jestes? - wykrztusila w koncu. - Co tutaj robisz? Czego chcesz? -Nigdy nie przychodze do milych ludzi - poinformowala ja dziewczynka. -O czym ty mowisz? Nie rozumiem cie. Unosisz sie nad podloga. Jak mozesz sie unosic? -Kazdy moze sie unosic - odparla mala. - Wystarczy tylko chciec. -Mam zamiar wezwac policje - powiedziala Margo. -Po co? - zdziwila sie dziewczynka. - Kiedy przyjada, i tak mnie tu nie bedzie. Kto ci uwierzy? -Powiedz natychmiast, po co tu przyszlas - zazadala Margo. -Czy ty nigdy nie mowisz "prosze"? Nigdy nie powiedzialas "prosze" do mojej siostry, prawda? Nigdy nie powiedzialas "prosze" do nikogo. Margo nabrala powietrza, czujac, jak kluje ja w piersiach. -Prosze, powiedz mi, po co tu przyszlas - powiedziala. - Prosze, powiedz, dlaczego zdemolowalas cale moje cholerne mieszkanie. Prosze, powiedz, dlaczego nie powinnam cie zlapac za te chuda szyje i zadusic! -Spokojnie, Margo, to nic nie da - zganila ja dziewczynka. - Musisz mnie blagac, zebym ci powiedziala. Musisz powiedziec "prosze bardzo". Chociaz dziewczynka nadal kolysala sie i unosila nad podloga, Margo zaczela odzyskiwac pewnosc siebie. To musiala byc po prostu jakas glupia sztuczka, nic wiecej. A dziewczynka, mimo ze 264 bezczelna, byla w koncu tylko mala gowniara. Margo podeszla do niej i zlapala za chuda reke. Byla bardzo zimna, o wiele zimniejsza, niz sie spodziewala, ale nie puscila jej i probowala obrocic dziewczynke do siebie, zeby moc jej spojrzec w twarz.-Popatrz na mnie! - krzyknela. - Popatrz na mnie, do jasnej cholery! Dziewczynka natychmiast obrocila twarz w bok. Margo probowala chwycic ja za wlosy, ale mala przekrecila glowe. -Spojrz na mnie! Spojrz na mnie, ty mala dziwko! Dziewczynka wyrwala reke i wbila bolesnie lokiec w zebra Margo, lecz ta zdolala ja zlapac teraz za obie dlonie i zmusila do popatrzenia w lustro, chcac zobaczyc w koncu jej odbicie. Kiedy to jednak zrobila, okazalo sie, ze tafla lustra pokryla sie wzorami snieznych kwiatow i lisci i Margo zobaczyla tylko niewyrazny zarys. Probowala ponownie spojrzec jej bezposrednio w twarz, ale dziewczynka znowu odwrocila glowe i potrzasnela wlosami, ktore okryly ja niczym postrzepiony bialy welon. -Ty dziwko! - powtorzyla Margo. - Ty zlosliwa mala dziwko! Zlapala dziewczynke za szyje, przyciagnela ja blizej do lustra i zaczela szorowac wsciekle rekawem jego powierzchnie. Z poczatku udalo jej sie pozostawic na niej tylko polkoliste smugi, ale w koncu przetarla fragment wielkosci talerzyka. Dziewczynka przez caly czas szarpala sie i wykrecala, jednak Margo zacisnela palce na jej szyi i nie zamierzala puscic, chociaz zimna skora i pokryta skorupa lodu sukienka napawaly ja odraza. -Nie bedziesz mnie chciala zobaczyc - wycharczala w koncu dziewczynka. - Nie bedziesz mnie chciala zobaczyc, przysiegam! -Pozwolisz, ze ja o tym zdecyduje - odparla Margo, ciezko sapiac. -Nie w lustrze, Margo! - jeknela mala, probujac rozluznic uscisk jej palcow na szyi. - Lustro jest zagadka! Lustro jest rozsadkiem! Lustro jest odpowiedzia! Ale im bardziej protestowala i walczyla, tym bardziej zdeterminowana stawala sie Margo. Zlapala dziewczynke za ramiona i zblizyla jej twarz do miejsca, z ktorego starla szron. -Mam cie! - zawolala z triumfem i nagle zamarla w bezruchu. Puscila dziewczynke, rece jej opadly i wlepila szeroko otwarte oczy w lustro. Ukazala sie w nim twarz, nie byla to jednak wcale twarz dziewczynki. Margo ujrzala biala upiorna twarz z oczyma jak czarne 265 kamienie, twarz, z ktorej wydawaly sie wyrastac weze. Byla jednoczesnie piekna i straszna i wpatrywala sie w Margo przez dziure w szronie niczym jakas przerazajaca istota zagladajaca tesknie do swiata ludzi.Dziewczynka obrocila sie raz i drugi na piecie, az jej sukienka zawirowala w powietrzu. Ale straszliwa twarz w lustrze nadal wpatrywala sie w Margo, jakby chciala powiedziec: "Teraz juz cie zapamietam. Bede wiedziec, kim jestes. Nigdy sie mnie nie pozbedziesz. Bede na ciebie patrzec za kazdym razem, kiedy przetrzesz zaparowana szybe. Pojawie sie za kazdym razem, kiedy wyjmiesz w zimowy dzien puderniczke, zeby przejrzec sie w lusterku. Jestes teraz moja. Nalezysz do mnie na zawsze". Ogarnieta panika Margo obrocila sie i spojrzala na dziewczynke, ale ta zachichotala tylko i wybiegla z sypialni. -Nie wiem... - zaczela Margo i spojrzala z powrotem w lustro. Widziala twarz jeszcze tylko przez ulamek sekundy, a potem lustro wybuchlo niczym bomba i posypal sie na nia grad ostrych jak szpilki okruchow szkla. Odlamki utkwily w jej twarzy i w oczach. Inne przeciely ubranie i wbily sie w ramiona i rece, uda i piersi. Otworzyla usta, zeby krzyknac, i kolejne male trojkatne okru-chy wbily sie w jej wargi i jezyk. Oslepiona, pokrwawiona i zszokowana stala w miejscu prawie przez cala minute. A potem opadla na kolana, mimo ze w nich takze tkwily fragmenty szkla, i kiedy uklekla, wbily sie jeszcze glebiej w cialo. Nie mogla nic powiedziec, nie mogla sie poruszyc. Probowala wyciagnac szklo z jezyka, ale szklane drzazgi weszly rowniez w jej palce i pokaleczyla sobie tylko jeszcze bardziej usta. Bylo jej tak zimno. Bylo jej tak rozpaczliwie zimno. Trzesla sie z zimna i brakowalo jej ojca - tak bardzo, ze nie mogla tego zniesc. Nie mogla nawet plakac, bo w oczach miala pelno szkla. Uslyszala posepny szum wiejacego przez zimowe pustkowie wiatru. Wydawalo jej sie nawet, ze czuje osiadajacy na skorze zimny i mokry snieg, ale to mogla byc krew. A potem uslyszala piskliwy smiech dziewczynki, smiech, w ktorym pobrzmiewalo lodowate zimno i zadowolenie z siebie. Raymond siedzial teraz bardzo blisko Laury. -Moze jeszcze jeden kieliszek? - zapytal, wyjmujac butelke 266 szampana z wiaderka z lodem. Dno butelki bylo mokre i kilka kropel kapnelo Laurze na kostke.-Och! - pisnela i po raz kolejny wybuchnela smiechem. Raymond nalal jej do pelna i tylko troche sobie. -Wiesz, co ci powiem? - mruknal. - W Hollywood roi sie od marzycieli i tym wlasnie wszyscy pozostana do konca zycia: marzycielami. Nadzieja to za malo. Trzeba miec w sobie cos wiecej. Trzeba wierzyc w to, ze wszyscy cie pragna... ze wszyscy chca ogladac twoja twarz, ze wszyscy chca ogladac twoje cialo, ze wszyscy chca cie posiadac. -A ty, Raymondzie? - zapytala Laura, ocierajac z oczu lzy smiechu. - Ty tez chcesz mnie posiadac? Raymond dotknal delikatnie malym palcem lewej dloni czubka jej nosa. -Jestes wyjatkowa kobieta, Lauro. Taka jak ty zdarza sie jedna na milion. Ktory mezczyzna by ciebie nie chcial? Spogladal jej w oczy przez bardzo dluga chwile, a potem odwrocil sie do Chestera. -Masz cos do zarcia? - zapytal. - Przez caly dzien siedzialem na roznych zebraniach. Jestem glodny jak wilk. -Pieczony kurczak na zimno i moze troche salatki? -Jasne, czemu nie? Chester wezwal swego lokaja, niskiego ponurego Meksykanina o plaskiej twarzy i oczach jak czarne paciorki. -Hernandez cos ci przygotuje - powiedzial, zwracajac sie do Raymonda. - Chcesz porozmawiac teraz o finansach? -Wszystko w swoim czasie - odparl Raymond. - Daj mi najpierw zaspokoic apetyt. -Czym ty sie wlasciwie zajmujesz, Raymondzie? - zapytala Laura. Raymond zaczai owijac sobie wokol palca jej loki. Siedzial tak blisko, ze czula w jego oddechu zapach papierosow i alkoholu, a takze jakas inna won, silna i niezbyt przyjemna. -Jestem po prostu sprytnym facetem, to wszystko. Ludzie chca robic filmy, ja pomagam im robic filmy. Ludzie chca robic cos innego, powiedzmy zorganizowac walke bokserska albo wystawic jakis show, ja pomagam im to zrobic. Wynajduje facetow, ktorzy maja forse i nie wiedza, co z nia zrobic, i kontaktuje ich z tymi, ktorzy wiedza, co z nia zrobic, ale nie maja ani grosza. Poza tym staram sie dobrze bawic. To najwazniejsza rzecz na mojej liscie. Powiedz mi, jaki ma sens zycie, jesli czlowiek sie dobrze nie bawi? 267 -Nie ma zadnego sensu - odparla z usmiechem Laura, a potem przysunela sie blizej, tak ze ich nosy niemal sie zetknely. - Powiedz mi - zainteresowala sie nagle - czy nie jadles przypadkiem czosnku?Przez krotki moment oczy Raymonda zrobily sie twarde jak lepki szpilek, a usta zacisnely w waska szpare. Ale Laura odchylila sie ze smiechem do tylu i Raymond z widocznym trudem zapanowal nad soba, pocierajac wewnetrzna strona dloni o udo. -Jasne - odparl zdlawionym glosem. - Totani e patate in tegame alla Genovese. Chcesz wiedziec, co to jest? - zapytal i wybuchnal ostrym smiechem. Chester rowniez zaczal sie smiac, ale po chwili przestal, jakby nagle przypomnial sobie, co tutaj robi. -Kalamarnica z ziemniakami - wyjasnil po chwili Raymond. Upil lyk szampana i przez chwile trzymal go w ustach. - Trzeba dodac do niej czosnek, inaczej smakuje jak kalamarnica z ziemniakami. Rozesmial sie ponownie i powtorzyl: -Inaczej smakuje jak kalamarnica z ziemniakami. Chester odetchnal z ulga, kiedy pojawil sie Hernandez, niosac nakryta serwetka tace z kawalkami zimnego kurczaka i zielona salatka. Meksykanin doprawil salatke, polewajac ja octem i oliwa z przypominajacych ksztaltem lzy butelek, po czym wyszedl. -Nie bedziesz juz potrzebny! - zawolal za nim Chester. -Si, senor. Buenas noces. - Hernandez umial najprostsze "dobranoc" wypowiedziec dystyngowanym tonem. Raymond zaczal sie opychac kurczakiem, nie przestajac przy tym wpatrywac sie w oczy Laury. Chester spacerowal po pokoju ze swoim kieliszkiem szampana, zapalajac gasnace co chwila cygaro. Gramofon gral cicho jakas sugestywna jazzowa melodie. -Czy nie powinnam pomyslec o agencie prasowym? - zapytala Laura. Raymond oddarl zebami kawalek udka. -Nie wszystko naraz. Ale znam ich wielu, moge cie przedstawic. Przede wszystkim jednak musisz sie zaczac dobrze ubierac. Zmienic garderobe. Zmienic wlosy. Dac sobie zrobic twarz. -To bedzie cos niecos kosztowalo, prawda? - zapytala Laura. Nie mogla opanowac ogarniajacego ja podniecenia. Czula, ze nareszcie usmiecha sie do niej szczescie. Raymond nie spuszczal z niej oczu. 268 -Moge to wszystko zalatwic. Teraz, kiedy jestes gwiazda, musisz zaczac wygladac jak gwiazda.Przelknal kolejny kes i pociagnal nosem. Z kacika ust wciaz zwisal mu kawalek kurczaka. Laura wyciagnela reke, zeby go zdjac, ale Raymond natychmiast zlapal ja za nadgarstek, az zabolalo, a potem otarl druga dlonia usta. -Nigdy tego nie rob - powiedzial. -Nie badz taki gwaltowny - zaprotestowala Laura. - Chcialam ci tylko pomoc. -Chcesz powiedziec, ze jem jak swinia, tak? Najpierw smierdze czosnkiem, a teraz jem jak swinia? Laura zabrala reke. -Jestes za bardzo wrazliwy, Raymondzie - powiedziala, ale potem poslala mu niesmialy usmieszek. - Aleja lubie wrazliwych mezczyzn. Zwlaszcza takich, ktorzy daja mi calkiem nowa garderobe. Raymond podniosl z tacy serwetke i otarl nia energicznie usta, a potem pochylil sie nad Laura i pocalowal ja w policzek. -Lubisz futra? - zapytal. - Jakie najbardziej? Z lisa, z norek, jakie? Laurze pojasnialy oczy. -Mowisz serio? Futro? Raymond pokiwal glowa. -Norki do samej ziemi, oto czego potrzebujesz. Kazda gwiazda musi miec norki do samej ziemi. I byc moze takze kurtke z lisa. Musimy rowniez pomyslec o bizuterii. Zwlaszcza o brylantach, bo wspaniale blyszcza, kiedy prasa robi zdjecia. Laura usmiechnela sie i pokiwala glowa. Miala wrazenie, ze siedzi w gondoli jakiegos lagodnie unoszacego sie balonu. Balonem byla takze kolyszaca sie przed nia twarz Raymonda. Byl tak bardzo brzydki, ze az przystojny. Zastanawiala sie, jak to mozliwe. Jak mezczyzna ze spadzistym czolem i wszystkimi tymi bliznami na policzkach mogl byc az tak seksowny? Usiadla i pocalowala go. Jego usta mialy przyjemny smak. Troche czuc je bylo kurczakiem, ale poza tym byly w porzadku. -Wiesz, za kogo sie uwazasz? - zapytala, przytulajac sie do jego ramienia. - Uwazasz sie za niezrownanego latynoskiego kochanka. -Myslisz, ze nim nie jestem? Pokiwala kilka razy glowa. 269 -No nie wiem.-Chcesz, zebym ci to udowodnil? - zapytal. Laura parsknela smiechem, objela go ramionami i pocalowala w nos. -Tacy wlasnie sa wszyscy latynoscy kochankowie, czyz nie? Zawsze musza cos udowadniac! Raymond zrobil zdziwiona mine. -Czy to nie jedyny sposob, zebys sprawdzila, czy sie nie mylisz? Laura ponownie sie rozesmiala. Nie mogla nic na to poradzic, ale wszystko wydawalo jej sie takie cudowne. Raymond zaczai obsypywac pocalunkami jej policzki, uszy i powieki, a potem pocalowal ja w usta, gleboko w usta - jego jezyk wslizgnal sie miedzy jej zeby i zaczal dotykac jej dziasel, niczym penetrujacy skaliste wybrzeze mors. Laura doswiadczyla dziwnego uczucia. Nie pamietala, jak to sie stalo i dlaczego, ale nagle wydalo jej sie, ze Raymond jest najbardziej ponetnym mezczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkala - ze jest kluczem do wszystkiego, co podniecajace, kluczem do jej przyszlych sukcesow. Byl bogaty, mogl uczynic ja slawna i to dawalo mu magnetyzm, ktoremu nie mogla sie po prostu oprzec. Gramofon gral Downright Dirty Blues - perkusja wybijala powolny rytm, a trabka brzmiala tak, jakby cierpiala fizyczny bol. Laura przytulila sie i pocalowala Raymonda w usta, po czym uniosla sie, podciagnela sukienke wysoko na uda i usiadla na nim okrakiem, ujmujac delikatnie jego ospowate policzki w obie dlonie. -O kogos takiego modli sie kazda dziewczyna, senor - szepnela i pocalowala go, a potem pocalowala raz jeszcze. Prawa dlon Raymonda wslizgnela sie pod jej sukienke i objela posladek. Jego usta rozchylily sie w ledwie dostrzegalnym usmiechu - mogl teraz przekonac sie o tym, co podejrzewal juz wczesniej: ze pod obcisla satynowa sukienka Laura nie ma na sobie zadnej bielizny. Dotknal lewa dlonia jej piersi, a potem spojrzal przez jej ramie na Chestera. Tamten kiwnal glowa na znak, ze rozumie, wyszedl na taras, za koronkowe firanki, i palac swoje cygaro udawal, ze podziwia swiatla Los Angeles. Laura czula, ze rece Raymonda zakradaja sie coraz glebiej pod jej sukienke. Wydawaly sie takie zmyslowe i jedwabiste - rece prawdziwego latynoskiego kochanka. Jego dlonie piescily jej naga pupe; miekkie niczym pajaki palce wsuwaly sie miedzy posladki. 270 Pocalowala go ponownie - wilgotny, namietny, pelen oddania pocalunek.-Wiesz, kim jestes, Raymondzie? Jestes... bogiem, oto kim jestes. Nie tym Bogiem. Ale bogiem. Bogiem Hollywood. Tym, ktory trzyma klucze. -Jestes bardzo podniecajaca dziewczynka - szepnal Raymond. Jego palce przesunely sie po jej udach i odnalazly miekkie wilgotne futerko wlosow lonowych. Czula, jak porusza sie pod nia, ale wciaz wydawalo sie jej, ze odplywa w dal, i nie zorientowala sie, kiedy Raymond rozpial rozporek. Dopiero kiedy jego palce otworzyly jej wargi sromowe i poczula miedzy nogami goracy twardy penis, zdala sobie sprawe, co robi. Ale i wtedy nie wydawalo sie to do konca prawdziwe. Przypominalo jedno z tych sennych marzen, kiedy snilo sie jej, ze kocha sie z nia jakis chlopiec, a potem wszystko odplywalo w nicosc, byl ranek, spiewaly ptaki i ciotka Beverley przynosila jej do lozka szklanke soku pomaranczowego. Raymond chrzaknal i wszedl w nia do polowy, a potem chrzaknal ponownie i wbil sie glebiej, az po same jadra. Laura siedziala na nim okrakiem, ale Raymond byl od niej o wiele silniejszy i to on nadawal tempo. Zlapal ja obiema dlonmi za posladki i pchnal w gore, raz, drugi i trzeci, az zaczela podskakiwac jak marionetka. Podobalo jej sie to, nie mogla tego zniesc, robilo jej sie od tego niedobrze. To bylo fantastyczne. Jego wielki penis nie przestawal sie w nia wbijac; jego jezyk wsunal sie gleboko w jej usta. -Lubisz sobie poskakac, ty mala dziwko? - sapnal spocony Raymond. Nie zmniejszyl tempa i przy kazdym pchnieciu jej pochwa wydawala chlupoczacy odglos. -No dalej, Lauro. Myslalem, ze jestes krolowa seksu! Myslalem, ze jestes krolowa ekranu! Myslalem, ze jestes gwiazda! -Gwiazda... - powtorzyla belkotliwie Laura, wymachujac bezwladnie ramionami. Raymond pchnal jeszcze raz i drugi, a potem stracil cierpliwosc. Zrzucil ja z siebie na sofe, rozpial z wsciekloscia koszule i pasek i sciagnal swoje czarne wieczorowe spodnie i slipy. Z obnazona owlosiona piersia i owlosionymi nogami, wciaz majac na sobie rozpieta koszule i czarne wieczorowe skarpetki, podniosl Laure z sofy i ruszyl z nia w strone sniadaniowego stolika z marmurowym blatem. Polozyl ja plasko na brzuchu, zadarl do pasa biala sukienke i rozchylil szeroko jej nogi. -Zimno mi... - wymamrotala Laura do swego odbicia w mar271 murowym blacie. Zamknela oczy, lecz zaraz otworzyla je z powrotem. - Co ja tutaj robie? Chester? Czy to ty, Chester? Z tarasu dobiegl stlumiony kaszel palacza. Chester obserwowal ich przez firanki. Zobaczyl, ze Raymond bierze z tacy butelke w ksztalcie lzy i podchodzi do lezacej na stoliku sniadaniowym dziewczyny. Uslyszal, jak Laura wola go po imieniu, ale nie ruszyl sie z miejsca i obserwowal dalej, cicho pokaslujac. Raymond stanal miedzy rozkraczonymi nogami Laury. Mial wielki, ciemno zabarwiony penis. Odkorkowal butelke i polal go ostroznie od czubka az do nasady cienka struga oliwy, po czym odstawil butelke i wtarl tluszcz w genitalia, az zaswiecily, a jego czarne wlosy lonowe upodobnily sie do czupryny Franka Sinatry. Rozchylil tlustymi rekoma posladki Laury i rowniez nasmarowal je oliwa. Laura otworzyla oczy i probowala sie podniesc, ale on popchnal ja z powrotem. -Chcesz byc gwiazda? Wiec zamknij sie i nie ruszaj z miejsca. Chester palil cygaro i obserwowal przez unoszace sie w powiewach bryzy firanki, jak Raymond celuje fioletowym czubkiem swojego penisa miedzy posladki Laury. Gdzies niedaleko uslyszal policyjna syrene, ale nie obejrzal sie, zeby zobaczyc, co sie stalo. Nawet na chwile nie odrywal oczu od rozgrywajacej sie w salonie sceny. W ogole sie nie odzywal, zakaszlal tylko, kiedy Raymond pochylil sie i wszedl w Laure mocno raz, drugi i trzeci. Dziewczyna krzyknela i probowala sie ponownie podniesc, ale Raymond uderzyl ja zacisnieta dlonia w plecy, zeby nie ruszala sie z miejsca. Laura opadla z powrotem na blat. Twarz miala zwrocona ku Chesterowi i wygladalo to tak, jakby wpatrywala sie w niego oskarzycielskim wzrokiem, ale on wiedzial prawie na pewno, ze dziewczyna nie moze go widziec w ciemnosci. Palil cygaro modlac sie, zeby to sie skonczylo, i wiedzac jednoczesnie, ze Raymond chce, by sie wszystkiemu przygladal. Zeby zapewnic mu lepszy widok, odsunal sie nawet lekko na bok, trzymajac prawa reke na biodrze i odgarniajac do tylu koszule. Chester opuscil powieki, ale wciaz widzial pojawiajace sie i znikajace ciemne tluste zyly i napieta, zaczerwieniona skore. Mial nadal zamkniete oczy, kiedy Raymond wydal w koncu z siebie glosny, chrapliwy okrzyk triumfu. -Jestes jednak gwiazda, Lauro! Jestes gwiazda! Kiedy Chester podniosl w koncu powieki, Raymond siedzial na sofie z pelnym kieliszkiem szampana, a Laura wciaz lezala na stoliku, z zadarta sukienka i posladkami udekorowanymi sperma. 272 Otworzyl przesuwane drzwi i wszedl z powrotem do pokoju. Oczy Laury podazyly w slad za nim, jednak nie probowala sie poruszyc. Chester poszedl do lazienki i po chwili wrocil, trzymajac w reku gruby turkusowy recznik. Spojrzal na Raymonda, ale mc me powiedzial, poniewaz nie potrafil znalezc slow, ktore wyrazilyby wstret, jaki odczuwal nie tylko do niego, lecz rowniez do samego siebie. Wytarl Laure i pomogl jej wstac ze stolika. Dziewczyna przytulila sie do Chestera, przelykajac bez przerwy sline, jakby zbieralo sie jej na wymioty.-Chcesz do lazienki, kochanie? Chodz, zaprowadze cie. Wrociwszy do salonu, stanal nad Raymondem, nadal me wiedzac, co powiedziec. -Masz jakis problem? - zapytal go w koncu Raymond. Chester potrzasnal glowa. -Nie, nie mam zadnego problemu. Raymond lyknal szampana i pociagnal nosem. -Chcesz teraz pogadac o finansach? Ile potrzebujesz? _ Moze wlozysz najpierw spodnie - zasugerowal Chester. Penis Raymonda lezal na sofie, zwiniety i blyszczacy niczym slimak. Raymond powachal sie pod pachami. -Wiesz co? Mam lepszy pomysl - powiedzial. - Chodzmy troche poplywac. Mozemy pogadac o finansach w basenie. ROZDZIAL XIX Hernandez odwiozl Laure do domu cadillakiem Chestera. Po drodze prosila go dwa razy, zeby sie zatrzymal, i zgieta wpol wymiotowala na poboczu. Poza tym nie powiedziala ani slowa - wpatrywala sie tylko w przednia szybe, obserwujac przyprawiajace o mdlosci, tanczace rumbe swiatla Hollywoodu.-Wiem, co pani mysli - powiedzial Hernandez, skrecajac we Franklin Avenue. - Mysli pani: wyrownam jeszcze kiedys rachunki z tymi sukinsynami. Zatrzymal sie przy krawezniku i zgasil silnik. -Pozwoli pani, ze cos jej powiem, panno Lauro. Jesli kiedykolwiek ich pani dorwie, chce przy tym byc. Chce miec miejsce w pierwszym rzedzie i torebke z prazona kukurydza. Laura obrocila glowe i utkwila w nim nieruchomy wzrok. Gardlo i zatoki bolaly ja od torsji. Czula sie, jakby ktos poobijal ja cala kijem od krykieta. Hernandez wysiadl z samochodu, otworzyl przed nia drzwi i podal reke, ale nie przyjela jej. Patrzyl, jak wspina sie chwiejnym krokiem po schodkach prowadzacych do frontowych drzwi ciotki Beverley. Na bialej satynowej sukience widniala z tylu krwawa plama. Zaczekal, az drzwi otworzyly sie i Laura weszla do srodka, a potem wrocil do samochodu. -Dorwiesz tych sukinsynow - mruknal pod nosem, zapalajac silnik. - Dasz im jeszcze popalic. Sukinsyny pluskaly sie tymczasem pod rozgwiezdzonym niebem w przypominajacym ksztaltem wielkie ziarno fasoli basenie Ches274 tera. Na dworze zrobilo sie chlodniej, ale woda miala ponad dwadziescia piec stopni. -Wiesz, zastanawiam sie czasem nad dziewczynami i mysle "chuj im w dupe" - mruknal Raymond. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytal Chester. - Nie tylko to myslisz, ale i robisz. -Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Czasami chce, zeby sobie uzyly. Wiesz, o czym mowie? Sa takie cholernie bezradne. Tak bardzo chca, zeby je pochedozyc. -Laura nie wygladala na zbyt chetna. -Zapomnij o tym. Laura wypila za duzo szampana. W przeciwnym razie bylaby zachwycona. Blagalaby mnie na czworakach o wiecej. Dziewczyny niczego tak nie lubia jak rzniecia od tylu. Chester wolal zostawic to bez odpowiedzi. Oparl glowe o skraj basenu i wydmuchnal w noc klab dymu. -Brakuje nam stu piecdziesieciu tysiecy dolarow - powiedzial. - Myslisz, ze twoi kumple moga je dostarczyc? -Beda chcieli obejrzec pare cyfr. Klopot polega na tym, ze tych rzeczy nie zalatwia sie tak latwo jak kiedys. Jeszcze kilka lat temu mogles przewozic forse ze stanu do stanu w kieszeni tylnych spodni i nikogo to nie obchodzilo. Dzisiaj kazdy agent Departamentu Stanu zachowuje sie tak, jakby nawrocil sie na jakas prawdziwa wiare czy cos w tym rodzaju. Nie rozumieja, ze to wlasnie dzieki odpowiedniemu smarowaniu Ameryka stala sie tym, czym jest. -Ty powinienes wiedziec o tym najlepiej - mruknal Chester, tak cicho jednak, ze Raymond prawdopodobnie nic nie uslyszal. -Wiesz, co ci powiem? Pogadam z paroma ludzmi w Reno. Jest ktos, kto moze pomoc. Ktos, kto bardzo interesuje sie filmem. -Tylko nie Bernie Katz. Jezu, nie ta ropucha. -Dlaczego nie Bernie Katz? Berniemu na pewno spodobalaby sie Laura. -Sam nie wiem, Raymondzie - powiedzial z wahaniem Chester. Wyswiadczal podobne przyslugi Raymondowi juz wiele razy przedtem, a jednak tym razem dreczylo go glebokie poczucie winy. Dla wiekszosci dziewczyn byla to bulka z maslem i nie przeszkadzalo im wcale to, co robi z nimi Raymond. Udawaly, ze sie usmiechaja, udawaly, ze sie smieja, i patrzyly w sciane, kiedy sapal i podrygiwal. Ale Laura byla inna. Laura byla slodka i pogodna i jesli nie bedzie zadawac sie z ludzmi pokroju 275 Raymonda, byc moze uda jej sie ocalic swoja slodycz i pogode ducha i nawet zagrac w jakims porzadnym filmie. Oczywiscie nie w "Lokciu diabla". Cala obsade zatwierdzono juz piec miesiecy temu i mozna bylo co najwyzej zaangazowac trzysta piecdziesiatego szostego podlotka z lewej strony.Pluskali sie przez chwile w milczeniu w basenie i Chester zaczal wyczuwac, ze Raymondowi nie zalezy specjalnie na zlozeniu jakiejs oferty. Nie chcial go blagac, ale w "Lokiec diabla" zaangazowal prawie wszystkie swoje pieniadze, a takze pieniadze ludzi, ktorzy z pewnoscia nie byliby zadowoleni, gdyby film nigdy nie zostal ukonczony i nie wszedl na ekrany. -Dobrze - oswiadczyl. - W ostatecznosci mozesz pogadac z Berniem Katzem. -Co mam mu powiedziec? - zapytal beznamietnym tonem Raymond. -Powiedz mu, ze moze to rozegrac, jak chce. Jesli chce, zeby film przyniosl straty, przyniesie straty. Jesli chce, zeby przyniosl zysk, przyniesie zysk. -W porzadku. Zadzwonie do niego, a potem sie z nim spotkam. Rozumiem, ze moge zabrac ze soba Laure. Chester ponownie wolal pozostawic to bez odpowiedzi. Raymond zanurzyl sie leniwie w wodzie i wykonujac absurdalnie stylowe ruchy przeplynal na druga strone basenu. Jego nagie owlosione cialo oswietlaly zamontowane na dnie lampy. Chester nie lubil, kiedy ludzie plywali nago w jego basenie, i odwrocil wzrok w druga strone, gdy Raymond zanurkowal przy glebszym koncu, przebierajac niczym zaba nogami, ktore w wyniku zalamania sie swiatla wydawaly sie krotsze niz w rzeczywistosci. -Nie wydaje ci sie, ze woda zrobila sie zimna? - zawolal po chwili Raymond. Chester mial to samo wrazenie. -Tak - odparl. - Chyba juz sie zmeczylismy. Moze wrocimy do domu? -Woda jest zdecydowanie zimna. Popsulo ci sie ogrzewanie? -Dzis po poludniu dzialalo bez zarzutu. Kaze je jutro sprawdzic Hernandezowi. Raymond podplynal do brzegu, chcac wyskoczyc z basenu, ale nagle zupelnie niespodziewanie z krzakow wylonila sie mala dziewczynka. Byla ubrana na bialo i bardzo blada i Chester nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze jej dlugie biale wlosy nie opadaja w dol, ale unosza sie w powietrzu. 276 Raymond, ktory zdazyl wynurzyc sie do polowy z wody, opadl z glosnym pluskiem z powrotem.-Hej, Chester, mamy goscia. -To jest teren prywatny, kochanie! - zawolal Chester. - Poza tym nie powinnas chyba tak pozno wloczyc sie poza domem. -Czuje sie dobrze, dziekuje - odparla dziewczynka. Miala bardzo dziwne oczy: prawie jakby ich nie bylo. -Ciesze sie, ze dobrze sie czujesz, skarbie, naprawde sie ciesze - powiedzial Raymond. - Ale chodzi o to, ze jestem goly jak swiety turecki, robi sie zimno i chcialbym wyjsc z wody. -Wiec dlaczego pan tego nie robi? -Dlatego, ze nie mam nic na sobie, a ty jestes mala dziewczynka. Panowie nie powinni sie pokazywac bez ubrania malym dziewczynkom. To nieprzyzwoite. -Boi sie pan, zebym sie z niego nie smiala, bo jest pan gruby i brzydki? Raymond odwrocil sie do Chestera i wzruszyl ramionami. -Nie musi sie pan obawiac, ze bede sie smiala. Jestem dzisiaj bardzo powazna i zdecydowana - powiedziala dziewczynka. -Jestes zdecydowana? Zdecydowana na co? -Zdecydowana nie wypuscic was z basenu. -Co to za wyglupy? - zdenerwowal sie Raymond. - Daj spokoj, mala, zaraz tutaj zamarzne. Jesli natychmiast sobie nie pojdziesz, wyjde tak czy owak. Chester stanal na dnie basenu. -W porzadku, Raymondzie. Ja to zalatwie. On przynajmniej mial na sobie szorty, obszerne zolto-czerwone bermudy z wymalowanymi z kazdej strony palmami. Brodzac po pas w wodzie podszedl do miejsca, gdzie stala dziewczynka, i oparl rece o skraj basenu, zeby sie podciagnac. W tej samej chwili jednak zobaczyl jej stopy. Byly bose, pokryte atramentowoczarnymi i purpurowymi plamami odmrozen, a co gorsza unosily sie ponad cal nad kaflami, ktorymi wylozone bylo obrzeze basenu. Chester odchylil do tylu glowe i utkwil w niej wzrok. -Co to znaczy, do diabla? Jestes... Na ustach dziewczynki malowal sie usmiech, prawdziwie zwycieski usmiech. Jej twarz byla biala jak snieg, oczy ciemne jak smola. Pochylila sie z gracja i zatoczyla reka krag wokol jego palcow. Zobaczyl jakis blysk i poczul, ze cos dotknelo jego klykci, ale w pierwszej chwili nie zdawal sobie sprawy, co sie stalo. Dziewczynka zakrecila sie raz i drugi na piecie; jej biala 277 sukienka zawirowala wokol niej niczym pedy bluszczu. Chester zanurzyl sie ponownie w wodzie, szykujac sie do wyjscia, i w tej samej chwili zauwazyl, ze woda przy brzegu zabarwila sie krwia i ze ta krew splywa z jego rak. Podniosl w gore obie dlonie i spostrzegl, ze dziewczynka ciachnela go po palcach - tak gleboko, ze widzial blyszczace kosci. Z jego ust wydarl sie glosny ryk zlosci i strachu.-Zaciela mnie! Ta cholera mnie zaciela! Dziewczynka przestala sie krecic, rozesmiala mu sie w twarz i ponownie podeszla blizej do basenu. W prawej rece trzymala dlugi trojkatny kawalek lustra. -Nie mozecie wyjsc - powiedziala dziwnym stlumionym glosem. - Nie pozwole wam! -Spojrz na moje rece - wybelkotal Chester. - Zobacz, co zrobilas z moimi rekoma! Wyprostowal przed soba dlonie i patrzyl na cieknace struzki krwi, ktore zmienialy sie w wodzie w szkarlatne obloki i wstegi. Raymond zblizyl sie do brzegu. Nagi czy ubrany, nie zamierzal pozwolic, zeby jakis stuknieta gowniara trzymala go wbrew jego woli w basenie. Zlapal sie za skraj basenu i podnoszac w obronnym gescie reke wygramolil sie na brzeg niedaleko miejsca, w ktorym stala. Dziewczynka zakreslila bez slowa krzyz w powietrzu i nagle na jego rekach i ramionach zakwitly czerwone kreski. Usilowal wstac, ale ona machnela po raz drugi i trzeci reka, mnozac jakims magicznym sposobem zadane mu rany. Mial rozciety na calej szerokosci brzuch; wlosy na jego udach nasiakly krwia. Oslonil reka genitalia, ale ona ciachnela go gleboko w dlon i po nogach pocieklo mu jeszcze wiecej krwi. Powoli opadl na kolana. Szok odebral mu mowe. Dziewczynka tanczyla wokol niego, tnac go po uszach i policzkach. Raymond zatoczyl sie; przez chwile usilowal zlapac rownowage, a potem runal z powrotem do basenu, w tryskajacej na wszystkie strony fontannie krwi. -Raymond! - krzyknal Chester, ruszajac w jego strone. Nie plywal zbyt dobrze, nawet kiedy jego dlonie nie byly przeciete do kosci. - Trzymaj sie, Raymond, zaraz cie wyciagne! -Co ty, do diabla, wyprawiasz? - wrzasnal, odwracajac sie do dziewczynki. - Jestes stuknieta! Jestes nienormalna! Moglas go zabic! Raymond unosil sie na wodzie, otoczony girlandami krwi i obrocony twarza w dol. 278 -Trzymaj sie, Raymond! Trzymaj sie, Raymond! - krzyczal Chester, zblizajac sie do niego. Raymond zakrztusil sie i zabulgotal, wiec chyba jeszcze zyl.Brnac w jego strone Chester uswiadomil sobie, ze woda robi sie coraz zimniej sza, tak zimna, ze prawie nie czuje nog. Wlasciwie nie byla to juz woda, ale lodowata breja, przypominajaca na pol stajaly snieg. Jej powierzchnia byla szara i gesta, niczym kozuch na owsiance, a wywolane przez Chestera fale leniwe i slabe. -Raymond! - zdolal krzyknac, ale byl to bardziej jek niz krzyk. Raymond niewyraznie zabulgotal. -Ratunku! - jeknal i w tej samej chwili zniknal pod powierzchnia. Chester zobaczyl wystajaca z wody, probujaca sie czegos zlapac reke, a potem zniknela i ona. Nabral powietrza do pluc i zanurkowal, glebsze zanurzenie okazalo sie jednak niemozliwe. Woda byla prawie zamarznieta i rownie dobrze moglby nurkowac w lotnych piaskach. Zaczal macac rekoma w brei i przez czysty przypadek trafil na cos zimnego i wlochatego, co moglo byc noga Raymonda i rzeczywiscie sie nia okazalo. Objal ja ramieniem i odbil sie od dna, chcac wynurzyc sie na powierzchnie. Zawsze cierpial na klaustrofobie i teraz rozpaczliwie potrzebowal powietrza. Plynac z wyciagnieta reka do gory, odkryl jednak, ze w ciagu tych kilkunastu sekund, kiedy byl na dole, stalo sie cos strasznego. Jego palce natrafily na twarde sklepienie, zimne i zamkniete. Powierzchnia basenu zamarzla na glebokosc dwoch albo trzech cali. Chester zaczal ja goraczkowo obmacywac, probujac wstrzymac oddech, ale basen byl kompletnie zamarzniety, a jemu brakowalo sily i tlenu i definitywnie opuscilo go szczescie. Usilowal bez skutku wybic dziure w lodzie. Miotajac sie na wszystkie strony lyknal haust lodowatej wody i wydal z siebie histeryczny bulgoczacy okrzyk. Hernandez, pomyslal. Uslyszy mnie Hernandez. Ale potem przypomnial sobie, ze Hernandez odwozi Laure na Franklin Avenue. W poblizu nie bylo nikogo poza nim i Raymondem, obaj mocno krwawili i obaj byli uwiezieni pod lodem. Puscil Raymonda, pozwalajac mu osunac sie powoli na dno. Raymond w ogole sie nie poruszal. Byl juz prawdopodobnie martwy. Walczac o lyk powietrza, Chester zaczal mlocic obiema piesciami lod. Widzial przycmione swiatla na patio i niewyrazny 279 zarys domu. Ale potem nad basenem zawisla straszliwa ciemnosc, ciemniejsza od wszystkich nocy, ktore kiedykolwiek ogladal. Poczul, jak caly basen zadygotal; woda trzeszczala i jeczala, zamarzajac jeszcze mocniej. Nabral w pluca wody, wielki haust lodowatej wody, i kiedy to zrobil, wiedzial juz, ze umrze.Tuz przed utonieciem zdazyl zobaczyc nad soba cos przerazajaco bladego - twarz istoty, ktora wpatrywala sie w niego przez tafle lodu. Nigdy w zyciu nie widzial tak strasznej twarzy - z czarnymi dziurami zamiast oczu i wyrastajacymi z nich mackami - a najstraszniejsze bylo to, ze przez lod wszystko wydawalo sie takie rozmazane i niewyrazne. Potem zanurzyl sie glebiej, ale tylko troche, bo woda na dnie prawie juz zakrzepla. Nie mial czasu pomyslec, jaka fikcyjna postacia chcialby zostac po smierci. Jego wyobraznia opuscila umysl niczym krotka wieczorna fluorescencja oceanu albo zdmuchniety przez wiatr plomyk zapalniczki. Laura stala pod prysznicem prawie przez dwadziescia minut, mydlac sie, szorujac i puszczajac najgoretsza wode, jaka mogla zniesc. W koncu odsunela matowa szybe, dala niepewny, drzacy krok na zewnatrz, otulila sie grubym kapielowym plaszczem i powloczac nogami niczym trzy razy od niej starsza kobieta podreptala do sypialni. Lezala potem na boku, obserwujac tanczace na okiennicach cienie juki. Ciotki Beverley nie bylo jeszcze w domu, wiec nie mogla porozmawiac nawet z nia. Ale w gruncie rzeczy nie wiedziala, czy chce z kimkolwiek mowic. Bol i ponizenie, jakich doznala od Raymonda, byly tak wielkie, ze nie mogla nawet o nich myslec. Najgorsze bylo to, ze sama zachecala go, zeby sie z nia kochal: siadla na nim okrakiem, calowala i mowila, ze jest bogiem. Nie chodzilo jej o same fizyczne obrazenia, chociaz nie mogla nawet dotknac posladkow, a plecy miala cale jak polamane. Czula sie glupia, zdradzona i smieszna. Czyzby naprawde uwierzyla, ze Chester obsadzi ja w duzej roli drugoplanowej? Naprawde byla przekonana, ze Raymond kupi jej cala szafe nowej garderoby i norki do samej ziemi? Lupalo ja w glowie, a usta byly wyschniete niczym Dolina Smierci. Problem polegal na tym, ze wine za to, co sie stalo, ponosili w rownej mierze Chester i Raymond, jak i ona sama. Obaj byli lubiezni i wykorzystali ja, ale ona byla prozna i wlasna 280 proznosc bolala ja teraz tak samo dotkliwie jak okrucienstwo Raymonda. Wciaz winila siebie za to, co spotkalo Dicka Brace-waite'a, mimo ze zmuszal ja do swinstw o wiele gorszych od tego, co zrobil jej Raymond. Winila sie, ze tak bardzo chce byc pozadana. Podniecalo ja, kiedy widziala, jak bardzo mezczyzni jej pragna, a kobiety zazdroszcza. Doznawala wtedy wspanialego, swietlistego uczucia, z ktorym nic nie moglo sie rownac. Eliza-beth miala swoje pisarstwo i kariere w wydawnictwie. A Laura miala tylko to swoje swietliste uczucie, ktorego nie doswiadczala zbyt czesto, choc czasami potrzebowala go tak bardzo, ze gotowa byla zrobic wszystko i z kazdym, po to tylko, zeby poczuc jego najslabsze migotanie, najslabszy blask.Zamknela oczy i sprobowala sobie przypomniec, co czula lezac z rozkraczonymi nogami i twarza przycisnieta do blatu i slyszac za soba sapanie wchodzacego w nia na sile Raymonda. To bylo bolesne i ponizajace, ale im wiecej o tym myslala, tym bardziej sie uspokajala, bo przeciez on jej pozadal, czyz nie? Wsciekle jej pozadal. Moglo mu sie nawet wydawac, ze jest jej panem, ze jest bogiem, ale kto w gruncie rzeczy sprawowal kontrole? Pozadajacy czy pozadana? Minela dawno polnoc. Ciotki Beverley nadal nie bylo w domu. Laura zamknela oczy i nie zdajac sobie nawet z tego sprawy zasnela. We snie ogladala inne sny: konie o smuklych nogach, panow i damy, i ludzi, ktorzy skradaja sie za toba w milczeniu, kiedy tego nie widzisz. Byla prawie druga w nocy, kiedy Jim Borcas odnalazl ciotke Beverley, siedzaca za kierownica jego bialego pontiaca chieftaina i udajaca, ze prowadzi. Jim nalezal do najbardziej wzietych hollywoodzkich producentow i tego wieczoru swietowal ukonczenie swojego najnowszego filmu "Kobieta w sobolach". Uroczystosc odbywala sie w jego wielkim urzadzonym w stylu art deco domu w Bel Air i brali w niej udzial prawie wszyscy, ktorzy powinni brac udzial. Charlie Chaplin, Marlon Brando, Alan Ladd. W salonach zrobilo sie juz ciszej: goscie rozeszli sie po ogrodzie, wycofali do biblioteki, zeby dowiedziec sie najnowszych plotek, albo siedzieli w gabinecie, sluchajac pieprznych dowcipow i popijajac podwojne martini. Umilkly wybuchy smiechu; z pobliskich wzgorz dobiegalo posepne wycie kojotow. Orkiestre zastapil maly grajacy tijuane zespol, Ken Morales and his Pico Brass, i wokol basenu 281 podrygiwalo kilka przemoczonych par, ktore przypominaly weteranow tanecznych maratonow z lat trzydziestych. Szesc albo siedem na pol napompowanych balonikow podskakiwalo na wodzie, sunac do brzegu, kiedy dmuchnela poranna bryza.Jim trzymal w jednej rece papierosa, w drugiej do polowy oprozniona butelke teauili. -Co porabiasz, Beverley? - zapytal, opierajac sie o drzwiczki samochodu. - Dokad zasuwasz? Ciotka Beverley przekrecila energicznym ruchem kierownice. -Jade na moja plaze. Czuje, jakby wiatr przewiewal mi mozgownice. Jim pokiwal z uznaniem glowa. Nalezal do najbardziej wylu-zowanych hollywoodzkich producentow - lysiejacy, pewny siebie, przyjazny wobec wszystkich. -Jak daleko zajechalas? - zapytal. -Jestem juz prawie na miejscu. Wlasnie minelam Brent-wood. Tu-tuut. Jak chodzisz, glupi gamoniu! A co sie tyczy pana - dodala, zwracajac sie do Jima - prosze przestac opierac sie o moj samochod. Jade z predkoscia szescdziesieciu mil na godzine! Jim wydmuchal dym nozdrzami. -Moze bysmy przejechali sie naprawde? - zapytal. -Naprawde? -Jasne, moglibysmy pojechac na plaze i poplywac. -Poplywac? - powtorzyla z udanym zdziwieniem. -Jasne, morze jest chlodne, ksiezyc w pelni. Czego chcesz wiecej? Przesun sie. Ciotka Beverley przeniosla sie na miejsce obok kierowcy, a Jim wsiadl do srodka. Przekrecil rozrusznik i potezny silnik cicho zamruczal. -A twoi goscie? - spytala ciotka Beverley. -Moi goscie? Dopoki beda donosili kanapki i woda bedzie szumiala im w glowach, nic ich nie bedzie obchodzic. Znasz to miasto lepiej ode mnie. Gdzie sie nie obejrzysz, chrzescijanie i lwy. Chrzescijanie i lwy. Ale zaczyna brakowac pieprzonych chrzescijan - oswiadczyl i lyknal teauili. - Trzymaj - powiedzial podajac jej butelke. - Chcesz, zeby wiatr przewial ci mozgownice? Tego wlasnie chcesz? W tej samej chwili podszedl do nich spocony i zatroskany Elia Kazan. Tuz za nim dreptal ksiegowy Jima i kobieta, ktorej ciotka Beverley nie znala. 282 -Jim, wysiadz z tego samochodu, bardzo cie prosze - powiedzial Kazan. - Piles przez cala noc.-Jedziemy na plaze - upieral sie Jim. - Beverley chce, zebym przewietrzyl jej mozgownice. -Jim, mowie powaznie, wysiadz z samochodu! Jim odwrocil sie ze smiertelnie powazna mina pijaka do Beverley. -Powiedz mi, Beverley, dlaczego chcesz, zebym przewietrzyl ci mozgownice? -Poniewaz zrobilam dzisiaj cos, o czym chce zapomniec. -Tak? -Zalatwilam komus spotkanie z kims innym i nie sadze,, zeby ten ktos inny byl z tego powodu zadowolony. -Rozumiem! Masz nieczyste sumienie! -Jesli tak wlasnie chcesz to nazwac... -Coz... jest tylko jeden sposob, zeby pozbyc sie wyrzutow sumienia: trzeba udac sie na spotkanie ze swoim Stworca, spojrzec Mu prosto w twarz i zapytac: "Co Ty na to?" - Wysiadz z samochodu, Jim - powtorzyl Elia Kazan. - To wariactwo! Jim wcisnal pedal gazu, az pontiac przysiadl na resorach. -Przykro mi, Gadge. Jesli chcesz, mozesz sie z nami spotkac na plazy. -Urwales sie z choinki! - zawolal Kazan. Jim zaskrzeczal i podrapal sie pod pachami jak szympans. -Juuhuuu! - zawyl glosno i ciotka Beverley zawtorowala mu, smiejac sie jak szalona. -King Kong zyyyje! - wrzasnal Jim i ponownie dodal gazu, jednoczesnie zwalniajac sprzeglo. Z piskiem opon i jazgotem klaksonu okrazyli rosnacy przed domem ozdobny zywoplot i pomkneli alejka w strone ulicy. Mijajac rzad zaparkowanych samochodow, Jim zaczepil ze straszliwym zgrzytem i hukiem o zderzak jasnoniebieskiego rolls-royce'a. -Uwazaj! - pisnela ciotka Beverley. -Juuhuuu! - zawolal znowu Jim i ciotka Beverley rozesmiala sie jeszcze glosniej. -Wolnosc! - zaspiewala, ile miala sil w plucach, i odchylila glowe do tylu. Ped powietrza rozwial jej wlosy i zaszumial w uszach. Pontiac pedzil Stone Canyon Street, zmieniajac pasy jezdni i kolyszac sie na boki. -Wladza! - krzyczal Jim. - Piekno! Szalenstwo! Nieczyste sumienie! Teauila! 283 -Szympansy! - odkrzyknela ciotka Beverley.Przelecieli z jekiem opon przez brame Bel Air i zarzuciwszy tylem wyjechali na Sunset. Pontiac wpadl w poslizg i przez ulamek sekundy ciotka Beverley przestraszyla sie, ze Jim stracil panowanie nad kierownica, i zlapala sie rozpaczliwie klamki. Nadal jednak smiala sie do rozpuku. Szofer przejezdzajacej obok ciezarowki z owocami otrabil ich i wychylil sie przez szybe. -Jak jedziesz, stukniety sukinsynu! - wrzasnal. -Juuhuuu! - odkrzyknal Jim i zjechal na druga strone drogi. - Wiesz, jaki mamy dzisiaj dzien? - zapytal. -Nie wiem - odparla ciotka Beverley. - Czwartek? -Nie. Dzis jest wyjatkowy dzien. Dzis sa urodziny Tlazolteotl. -Kim do licha jest Tlazolteotl? -Tlazolteotl, moja droga Beverley, jest krolowa calej meksykanskiej magii. Ma biala jak kostucha twarz i wytatuowanego wokol ust motyla, poniewaz taki jest wlasnie symbol martwej duszy. W urodziny Tlazolteotl kazda grzeszna kobieta musi wyjsc, zeby sie z nia spotkac, na rozstaje drog, rozebrac sie do naga i ugryzc do krwi w jezyk. A potem musi wrocic naga do domu. -Po co? - rozesmiala sie ciotka Beverley. -W ten sposob uzyskuje rozgrzeszenie. Rozbiera sie, gryzie sie w jezyk i dopiero wtedy Tlazolteotl jej przebacza. -To naprawde odnosi skutek? -Nie wiem. Chcesz sprobowac? Jak wiele grzechow masz na sumieniu, Beverley? Powiedzialas, ze czujesz sie winna, prawda? Dlaczego czujesz sie winna? Jim wyprzedzil na dlugim, pozbawionym widocznosci zakrecie przy Bel Air Country Club wlokaca sie noga za noga cysterne z benzyna. Kierowca mrugnal swiatlami i nacisnal klakson. Jim pomachal mu i Beverley pomachala takze. -Gdyby tylko wiedzial, na kogo zatrabil - powiedziala ciotka Beverley. -Pomodlilby sie pewnie do swietego Ignacego, zeby mu wybaczyl. -Do swietego Ignacego? -To patron wiecznie powatpiewajacych. Weszli w nastepny zakret. Igla szybkosciomierza dochodzila do siedemdziesiatki. -Wladza! - krzyknal Jim. Wzial od Beverley butelke teauili, chwycil korek zebami i wyplul go do srodka samochodu. - Piekno! - zawolal i upil solidny lyk. -Motyle! Teauila! Wszyst284 kiego najlepszego, Tlazolteotl! - powiedzial i podal butelke ciotce Beverley. - No dalej, Beverley, ty tez wypij urodzinowy toast za Tlazolteotl! Ciotka Beverley pociagnela z butelki cieplej teauili, przez chwile trzymala ja w ustach, a potem przelknela. Poczula, jak w gardle pali ja zywy ogien. Zlapala kurczowo powietrze i o malo sie nie zakrztusila. Jim uderzyl sie w udo i ponownie wydal radosny okrzyk: -Juuhuuu! Kiedy wyjezdzali z Brentwood Park, opony pontiaca zagraly w dlugim, udreczonym kwartecie. Szybkosciomierz pokazywal osiemdziesiat piec mil; samochod zarzucilo na druga strone szosy. -Czy jestes gotowa na zbawienie? - wrzasnal Jim. Ciotka Beverley jeszcze nigdy w zyciu tak sie nie bala i nigdy w zyciu nie byla tak podekscytowana. Byli niezwyciezeni, byli krolewska para Hollywoodu. Nic nie moglo im sie stac, nic nie moglo ich zranic. -Juuhuuu! - ryknal Jim, nasladujac godowy okrzyk malpy. -Juuhuuu! - odkrzyknela ciotka Beverley, wysuwajac do przodu dolna warge, zeby upodobnic sie do szympansa. I wtedy wlasnie zza ostrego zakretu, obiegajacego za parkiem Willa Rogersa zbocze Santa Monica Canyon, wyjechala powoli wielka ciezarowka z naczepa. Byla monstrualnie wielka i brudna; z pionowej rury wydechowej za szoferka walily geste kleby brazowego dymu. Wiozla osiem wazacych razem dwadziescia piec ton stalowych belek dla nowego hotelu Regency przy Hollywood Bou-levard i poruszala sie z szybkoscia najwyzej osmiu mil na godzine. -Jakiekolwiek drecza cie wyrzuty, zapomnij o tym. Ja przestalem bawic sie w wyrzuty sumienia juz przed wielu laty - mowil Jim, nie patrzac na droge przed soba. -Jim! - krzyknela nagle ciotka Beverley, widzac oslepiajace swiatla. Ale kiedy Jim spojrzal przed siebie, szyba byla cala zamarznieta, cala pokryta pawimi piorami mrozu. Skrecil w prawo, uderzyl w najblizsza barierke i skrecil w lewo. Zamrozona szybe rozswietlalo jaskrawe biale swiatlo i Jim nie mial pojecia, dokad jedzie ani gdzie jest ciezarowka. Nie widzial zupelnie nic. Ciotka Beverley nie wiedziala, czy wpatruje sie w filmowe jupitery, w przednie swiatla samochodu czy w straszliwa biala twarz Tlazolteotl z ustami, wokol ktorych wytatuowany byl symbolizujacy martwa dusze motyl. 285 Znajdowali sie mniej niz piecdziesiat jardow od ciezarowki, kiedy Jim wcisnal w koncu hamulec, ale kazdy, kto jako tako zna sie na motoryzacji, mogl mu powiedziec, ze wazacy dwie i pol tony i pedzacy z szybkoscia ponad osiemdziesieciu mil na godzine samochod potrzebuje prawie trzech czwartych mili, zeby sie zatrzymac, nawet jezeli kierowca nie jest nabuzowany teauila.-Matko! - krzyknal Jim. Byl to najbardziej stosowny okrzyk, jaki w chwili niebezpieczenstwa powinien wydac pewny siebie i odnoszacy sukcesy hollywoodzki producent. Pontiac minal przod ciezarowki o mniej niz cal i przez ulamek sekundy ciotce Beverley wydawalo sie, ze jednak z tego wyjda. Ale potem przednie kola uderzyly ze straszliwym hukiem w nasyp po drugiej stronie, samochod wzbil sie w powietrze i potezna sila wyrzucila Beverley w gore. Frunac przez noc miala wrazenie, ze ktos wykreca ja we wszystkie strony - jakby byla szmaciana lalka i znalazla sie w rekach klotliwych dzieci. Przez chwile zastanawiala sie, czy nie krzyknac, ale zaraz porzucila ten zamiar. Katem oka zobaczyla, ze pontiac spada w glab kanionu i wtedy domyslila sie, ze potrafi latac. Wszystko dobrze sie skonczy. Musi tylko znalezc jakies miejsce, zeby miekko wyladowac, otrzepac sie i wrocic na piechote do Bel Air. Zaden problem. Uslyszala, jak z okropnym, przetaczajacym sie echem po gorach tapnieciem pontiac wbija sie maska w ziemie. Miala nadzieje, ze Jim tez potrafi latac. Chwile pozniej uderzyla glowa w szklany dach pracowni pod numerem 3373 Rosita Drive - niczym spadajacy z glosnym brzekiem z nieba purpurowy aniol. Roztrzaskane szklo wbilo sie jej tuz pod nosem, scinajac go az do czola, odrzynajac prawie caly podbrodek i otwierajac az do jezyka lewy policzek. Uderzyla w stojaca tuz pod szklanym dachem pochylona deske kreslarska, uderzyla w krzeslo i lamiac obie rece i nogi uderzyla w podloge, a potem poturlala sie w chaosie krwi, szkla i technicznej kalki pod stol, na ktorym ustawiony byl model nowego bungalowu z basenem. Do pracowni wpadla gruba meksykanska pokojowka w rozowym szlafroku. Pierwsza rzecza, jaka zobaczyla, byl stluczony dach. -Senor Grant! - krzyknela. - Senor Grant! Ha habido un accidente! - Dopiero po chwili dostrzegla pod stolem bosa zakrwawiona stope ciotki Beverley. - Senor Grant! - powtorzyla. - Necesitemos un medicol Rapidamente! 286 W progu pojawil sie wysoki, ubrany w pizame w zielone paski mezczyzna z kreconymi wlosami.-Jezu - wymamrotal. A potem o wiele ciszej: - Jezu. -Esta sangrando mucho - powiedziala pokojowka i przezegnala sie. Mezczyzna wlazl na czworakach pod stol i przyjrzal sie z bliska ciotce Beverley. Jej twarz byla blyszczaca czerwona maska krwi. -Prosze pani... - odezwal sie drzacym glosem. - Czy pani mnie slyszy? ROZDZIAL XX -Jestesmy na miejscu - powiedzial Bronco, skrecajac w alejke i zaciagajac reczny hamulec. - Dom jest calkiem skromny, ale przynajmniej wlasny.Do Bozego Narodzenia zostaly jeszcze dwa tygodnie. Na niebie widac bylo tylko jedna chmurke, maly postrzepiony przez slonce kawalek bieli, ktory Elizabeth przypominal krewetke, a ktory Bronco nazwalby pewnie Panem Punchem. Wysiedli z wiekowego, pokrytego burchlami rdzy chevroleta kombi i Elizabeth rozejrzala sie dookola. Duzy niski dom Johnsona wygladal jak ranczo. Dziesiec albo jedenascie akrow nalezacej do niego ziemi pokrywal w wiekszosci pyl i spieczone sloncem skaly. W urzadzonym po lewej stronie warzywnym ogrodku rosly dynie, pomidory i kapusta, a przed samym domem kolczaste krzewy, kaktusy i inne gatunki pustynnych roslin. W oddali Elizabeth widziala brazowy garb Camelback Mountain i kilka zataczajacych kregi myszolowow. -Wiadomosc o Margo bardzo mnie zmartwila - powiedzial Bronco, wyjmujac z tylu chevroleta walizke Elizabeth. - Nigdy jej specjalnie nie lubilem, ale byla baba z jajami, a to zdarza sie w dzisiejszych czasach dosc rzadko. Wiekszosc znanych mi redaktorow to konformisci i intryganci. Czy opowiadalem ci o tym, jak Harold Ross strzelil mnie kiedys w nos? To byly czasy! -Margo powinna calkowicie powrocic do zdrowia - uspokoila go Elizabeth. - Pozostana jej oczywiscie blizny. Ale rozmawiala juz z chirurgiem plastycznym, ktory jest dobrej mysli. -Tak czy owak, to dziwna sprawa. Zeby lustro wybuchlo w ten sposob. Pracowalem kiedys w barze i czasami kufle pekaly 288 same z siebie. Byly odlane z bardzo taniego szkla i wystepowaly w nich wewnetrzne naprezenia. Moze to samo wydarzylo sie z lustrem Margo?-Wcale nie jestem tego taka pewna. Doszli do stopni werandy. Bronco poslal jej pytajace spojrzenie, mruzac oczy pod rondem swej panamy. -Co to znaczy, ze nie jestes tego taka pewna? Masz jakas inna teorie? -Nie wiem. Ale policja powiedziala, ze lustro popekalo na setki absolutnie identycznych trojkatnych okruchow. Ich zdaniem szanse, zeby peklo w ten sposob samo, sa jak jeden na milion. -Przyczyna mogla byc wewnetrzna struktura szkla - upieral sie Bronco. - Krysztaly pekaja czasami w ten sposob. - Popatrzyl na Elizabeth i przechylil glowe w bok. - Ty jednak jestes innego zdania, prawda? -Nie mam pewnosci - odparla Elizabeth. - Ale Margo mowila o malej dziewczynce, ktora zdemolowala jej mieszkanie, malej dziewczynce w bialej sukience, dokladnie takiej jak niby-Peggy. A w basni o Krolowej Sniegu jest mowa o zamarznietym jeziorze, ktore ona sama nazywala Zwierciadlem Rozsadku. To jezioro popekalo na tysiace kawalkow, do tego stopnia identycznych, ze "bylo to prawdziwe dzielo sztuki". Bronco poslal jej uwazne spojrzenie, lecz nic nie odpowiedzial. -Dzien przed tym wypadkiem Margo dala mi sie niezle we znaki. Przedstawilam propozycje poprawek do "Czerwonych", a ona odrzucila je praktycznie co do jednej. Na oczach wszystkich. -Myslisz, ze Peggy ukarala ja za to, ze zrobila ci przykrosc? -Podobnie jak ukarala Milesa Moretona, ciotke Beverley i tych dwoch producentow, ktorzy wykorzystali Laure. Bronco otworzyl drzwi i weszli do srodka. Dom byl parterowy, ale przestronny i chlodny. W srodku unosil sie wyrazny zapach hiszpanskiego debu. Mebli nie bylo zbyt wiele, nie ulegalo jednak kwestii, ze Wardom powodzilo sie kiedys calkiem niezle, nawet jesli teraz nadeszly dla nich chudsze lata. W salonie staly stylowe fotele, stylowe sofy i intarsjowana serwantka z przepieknymi drezdenskimi figurkami. Nad szerokim kamiennym kominkiem wisial duzy obraz Everetta Shinna przedstawiajacy sniezny wieczor na Broadwayu, z dorozkami, parasolami i spieszacymi do teatru przechodniami, a na scianie z prawej strony dwa przedstawiajace nowojorskie kamienice obrazy Johna Sloana, najbardziej cenionego przedstawiciela szkoly Ashcan. 19 Zjawa 289 -Vita uciela sobie popoludniowa drzemke - wyjasnil Bron-co. - Nie znosi upalow, ale nie chce tez wracac na wschod z powodu swojego artretyzmu.Zaprowadzil Elizabeth do obszernej przestronnej sypialni, z ktorej rozciagal sie widok na Camelback Mountain i kilka akrow zarosli przypominajacych kolorem piasek. Umeblowanie stanowilo lozko z mosiezna rama, stylowa komoda i francuskie biurko, na ktorym stala patera z gruszkami. Bronco polozyl walizke na lozku. -Mam nadzieje, ze ci sie tu spodoba. Przykro mi z powodu Margo, ale naprawde sie ciesze, ze zamiast niej przyslali tu ciebie. Ty rozumiesz przynajmniej, o czym chce pisac. I rozumiesz moje klopoty z Billym - dodal, uciekajac spojrzeniem w bok. -Widziales go ostatnio? -Trzy dni temu, kiedy pojechalem do Phoenix kupic troche papieru do pisania. Otrzasnij sie, Bronco, powiedzialem sobie, Lizzie przyjezdza ci pomoc, musisz byc gotow. I pojechalem do Phoenix kupic ryze papieru w najlepszym gatunku. -I co sie stalo? -W sklepie papierniczym spojrzalem w to waskie lustro, reklamujace olowki, i zobaczylem stojacego na ulicy i obserwujacego mnie Billy'ego. Nie wygladal wcale na ducha. Nie byl w kazdym razie przezroczysty. Wydawal sie tak samo prawdziwy jak ty i ja. Stal w sloncu i obserwowal mnie. I wiesz, co w koncu zrobil? Pokiwal palcem z nagana, tak jakbym robil cos zlego, jakbym nie powinien kupowac tego papieru, nie powinien pisac ani nawet myslec o pisaniu. Przerwal i pochylil glowe. -Rozmawial ze mna juz wczesniej. Powiedzial, ze powinienem w ogole rzucic pisanie. Wystarczy jedna taka ksiazka jak "Gorzki owoc". Jesli sprobuje ciagnac to dalej, krytycy nie zostawia na mnie suchej nitki. Zwlaszcza ze od czasu ukazania sie "Gorzkiego owocu" minelo tak cholernie duzo czasu. Bylem wtedy mlody i pewny siebie, odwazny i wyszczekany. A teraz kim jestem? Wysuszonym dziadkiem z pisarska blokada i upierdliwa zona. -On cie chroni - powiedziala Elizabeth. - Nie chce, zeby spotkalo cie cos zlego. -Tak, ale na tym polega przeciez wszelka dzialalnosc. Na tym polega zycie. Jesli nigdy nie napisze, nastepnej ksiazki, bo bede sie bal tego, co moga na jej temat powiedziec krytycy, rownie dobrze moge sobie juz teraz strzelic w leb i skonczyc z tym wszystkim. 290 -To samo jest ze mna i Laura - stwierdzila kiwajac glowa Elizabeth. - Za kazdym razem, kiedy ktos nas denerwuje lub krzywdzi, czy tylko o tym mysli, jak stalo sie najprawdopodobniej w przypadku Dana Patricka... Peggy wzywa te swoja Krolowa Sniegu i probuje go zabic. Ma chyba dobre intencje, ale nie mozna przeciez, do diabla, przezyc calego zycia pod kloszem. Trzeba podejmowac ryzyko. Trzeba wystawiac sie na razy. W przeciwnym razie, masz racje, czlowiek rownie dobrze moze byc martwy.Bronco oparl dlon na jej ramieniu i poslal jej czule ojcowskie spojrzenie. -Wiesz co, Lizzie? Zawsze cie kochalem, kiedy bylas mala. Bylas madra, bylas sprytna... mialas taka bujna wyobraznie. Teraz jestes kobieta i wciaz cie kocham. Usmiechnela sie i uscisnela jego reke. Nie zdawala sobie dotad sprawy, jak bardzo brakowalo jej w zyciu ojca. -Ty, ja i Laura musimy sie zmierzyc z tym samym problemem - powiedzial. - Pogrzebalismy naszych zmarlych, ale nie zapewnilismy im wiecznego spoczynku. Spojrzal na zegarek i dodal: -Dam ci teraz pol godziny, zebys odpoczela i odswiezyla sie, a potem porozmawiamy znowu. Chcesz sie czegos napic? Przyrzadze ci niezbyt mocny poncz Pisco. -Z przyjemnoscia sie napije. Po wyjsciu Bronca rozpakowala rzeczy i powiesila je w duzej szafie w hiszpanskim stylu. Potem wziela prysznic w przylegajacej do sypialni, wylozonej zielonymi kaflami malej lazience, obserwowana caly czas przez szczerzaca zeby ceramiczna rybe wielkosci strzepiela. Wycierajac sie spojrzala w lustro i stwierdzila, ze przybrala troche na wadze. Za duzo zapakowanych w brazowe torby lunchow w pracy; za duzo pizzy na kolacje. Wciaz byla jednak dosc szczupla i jesli podczas pobytu tu, w Arizonie, zabierze sie ostro do pracy i nie bedzie popijac zbyt wielu ponczow Bronca, odzyska prawdopodobnie swoja dawna figure. Wiadomosc o Margo wstrzasnela nia - zwlaszcza kiedy dowiedziala sie o wszystkich szczegolach. Margo opowiadala o "straszliwym zimnie i ubranej w biala sukienke malej dziewczynce, ktora unosila sie nad podloga". Policja i lekarze przypisywali te relacje doznanemu przez poszkodowana urazowi, ale Elizabeth byla pewna, ze spotkala ja zemsta niby-Peggy. Przekonanie to umocnilo sie, kiedy nazajutrz zatelefonowala do niej Laura. Ciotka Beverley byla ciezko ranna i walczyla ze smiercia. Chestera i Raymonda znaleziono o szostej rano w basenie 291 Chestera, obu zanurzonych w skutej lodem wodzie niczym muchy zatopione w bursztynie. Wedlug policji ich smierc nastapila w wyniku "ran zadanych nozem albo innym ostrym narzedziem przez nieznanych sprawcow, a nastepnie zamarzniecia wody w basenie, do ktorego doszlo wskutek awarii instalacji". Ostrzezono wszystkich uzytkownikow systemow ogrzewczych Safe-T-Pump, aby opuszczali bezzwlocznie swoje baseny w wypadku kazdego naglego obnizenia temperatury.Mimo przezytego szoku Elizabeth cieszyla sie z przyjazdu do Arizony. Jesli uda jej sie pomoc Johnsonowi wyegzorcyzmowac Billy'ego, byc moze zdolaja razem z Laura znalezc sposob na pozbycie sie Peggy. Jej zmarla siostra nie byla juz "biednym malym Baczkiem". Stanowila powazne zagrozenie dla innych, a poza tym ingerowala w niedopuszczalny sposob w ich wlasne zycie. Uwazala najwyrazniej, ze potrzebuja ochrony przed wszystkim, co mogloby je zranic - przed bolem, przed zdrada, przed hipokryzja - przed wszystkim, co zaklociloby ich bajkowe zycie "doroslych, a jednak dzieci, dzieci w sercach". Elizabeth wlozyla zielona spodnice i biala bluzke z krotkimi rekawami i wyszla ze swojego pokoju. Vita nie spala juz; siedziala na jednej z sof w salonie, w workowatym brazowym szlafroku, blada, piegowata i wygladajaca o wiele starzej od Bronca. Nalezala do kobiet, ktore nigdy nie czuja sie dobrze. Cierpiala na migreny, alergie i przeziebienia, nie mowiac juz o dlugotrwalych ogolnych "niedyspozycjach", ktore pozwalaly jej odmawiac udzialu we wszystkich przyjeciach, proszonych obiadach i innych imprezach towarzyskich, w ktorych nie miala ochoty uczestniczyc, a czasami nawet w takich, na ktore chetnie by poszla. Zawsze chciala wczesniej wyjsc, zwlaszcza kiedy Bronco smial sie, flirtowal i naprawde dobrze sie bawil; zreszta nawet kiedy zajmowal sie nia i poprawnie zachowywal, traktowala go z taka wyniosloscia, ze nikt nie zdziwilby sie zbytnio, gdyby ktoregos dnia zadusil ja i wyrzucil jej cialo do Arizona Canal. Byla bardzo chuda, koscista kobieta z podobna do migdalu twarza, w ktorej osadzone byly patrzace z pogarda orientalne oczy. Wlosy czesala do tylu i spinala brylantowa wsuwka, ale kilku zablakanym kosmykom udawalo sie zawsze wymknac spod kontroli i sformowac taneczna trupe na czubku glowy. Jej nos wygladal, jakby nie mogl sie zdecydowac, czy ma byc perkaty, czy haczykowaty, w zwiazku z czym byl i taki, i taki, albo zaden, w zaleznosci od tego, jak sie na niego spojrzalo. 292 W latach trzydziestych byla szalona romantyczka i pisala glebokie wiersze, ktore chwytaly ludzi za serce; ale potem stracila pierwsze i jedyne dziecko Bronca, a wraz z nim szanse na urodzenie nastepnych. Tamtego ranka przed osiemnastoma laty moglaby rownie dobrze umrzec, jak powiedzial kiedys Bronco. "Nigdy nie wiadomo, dlaczego cos, co nadaje sens zyciu jednej osoby, zupelnie nie obchodzi innej - dodal wtedy. - Ja nie dbam o dzieci, ale dla Vity macierzynstwo bylo wszystkim".-To ty... - wycedzila, kiedy Elizabeth weszla do pokoju. - Przyjechalas tu, zeby wycisnac krew z kamienia, prawda? -Dzien dobry, pani Ward. Nazywam sie Elizabeth Buchanan. Milo mi pania poznac. -Ja poznalam ciebie, moja droga, kiedy lezalas jeszcze w kolysce. Wtedy rowniez poznal cie Johnson - dodala Vita, czyniac dosc wyrazna aluzje do wieku Bronca. -Obawiam sie, ze nie siegam tak daleko pamiecia - odparla Elizabeth. Vita skubnela palcami skraj szlafroka. -Przykro mi z powodu twojego ojca - powiedziala. - Mimo calej swojej slabosci David byl prawdziwym dzentelmenem. -Slabosci? - powtorzyla oschle Elizabeth. -Nie powinno sie krytykowac zmarlych. Ale mogl przeciez zajsc tak daleko. To cale jego domorosle wydawnictwo... naprawde... -W tym domoroslym wydawnictwie ukazalo sie kilka najwiekszych literackich arcydziel. Vi ta wzruszyla ramionami. -O to mi wlasnie chodzi. David moglby osiagnac o wiele wiekszy sukces, gdyby pozostal w Nowym Jorku. I spojrz na Johnsona. Ta sama historia. Jeden z najwiekszych pisarzy, jakiego kiedykolwiek nosila ziemia, siedzi w tej dziurze, popijajac whiskey i czekajac na inspiracje. Elizabeth starala sie zachowac spokoj. Bronco opowiadal jej, ze Vita lubi dokuczac ludziom - jakby chciala sprowokowac ich do przyznania, ze jej obecne cierpienia sa ich, a nie jej wina. -Johnson cierpi na pisarska blokade, to wszystko. Przydarza sie to setkom pisarzy. -I oczywiscie musialo sie przydarzyc wlasnie jemu. -Czemu nie? "Gorzki owoc" byl wielka sensacja. Teraz wszyscy oczekuja, ze napisze kolejna powiesc, tak samo oryginalna, 293 lecz jeszcze lepsza. Moze sprawiac wrazenie twardego faceta, ale jest wrazliwy i dumny i boi sie po prostu niepowodzenia. Sztywny usmiech upodobnil twarz Vi ty do maski.-Tak sie sklada, ze jestem jego zona - stwierdzila. -Wiem o tym - odparla Elizabeth. - Dlatego na pewno zdaje sobie pani sprawe, ze Johnson potrafi pisac, jesli obdarzy sie go zaufaniem. Vita miala zamiar cos odpowiedziec, kiedy do pokoju wszedl Bronco, niosac butelke szampana i trzy kieliszki. -Zapomnij o ponczu. Napijemy sie babelkow - zaproponowal. - Trzeba to uczcic. -Uczcic co? - zapytala Vita. - Kolejny rok bez dochodow? Bronco otworzyl butelke i napelnil kieliszki. -Pije za lepsze czasy - powiedzial. - Czasy bez wspomnien, czasy bez upiorow przeszlosci. -Ja tez za to wypije - oswiadczyla z usmiechem Elizabeth. -Naprawde? - zdziwila sie Vita. - Ja wole wypic za grubo spoznione uswiadomienie sobie, ze Johnson jest do niczego i czas juz, zeby znalazl sobie porzadna robote. -Pani Ward! - zaprotestowala Elizabeth. - Pani maz potrzebuje zaufania, a nie druzgocacej krytyki. Napisanie ksiazki jest czasami trudniejsze od urodzenia dziecka. Wolalaby raczej zaszyc sobie usta, niz uzyc tej analogii, ale bylo juz za pozno. Vita odchylila glowe do tylu, przewrocila oczyma i odpowiedziala natychmiast: -Wynika z tego, jak sadze, ze jesli Johnsonowi uda sie napisac kolejna powiesc, ja powinnam urodzic mu dziecko? -Nie to mialam na mysli. I przepraszam, jesli bylam nietaktowna, wspominajac o dzieciach. -Nie musisz wcale przepraszac - mruknal Bronco, biorac ja za reke. - Nie ponosisz winy za to, co stalo sie z naszym dzieckiem. Ale jesli pomozesz mi napisac nastepna powiesc... to bedzie cos, z czego bedziemy mogli byc naprawde dumni, czyz nie? Elizabeth poslala wspolczujace spojrzenie Yicie, chcac dac jej do zrozumienia, ze wie, skad biora sie jej obawy i irytacja. Ale Vita zacisnela usta, skrzywila sie i obrocila do niej bokiem i Elizabeth musiala przyznac, ze nie sposob sie z nia dogadac. Bronco usmiechnal sie do niej ze smutkiem. -Zapomnijmy o zmarlych, Elizabeth - powiedzial. - Pomyslmy o jutrze. 294 O pierwszej w nocy, kiedy przez listwy okiennic zagladal pyzaty ksiezyc, Bronco zapukal cicho do drzwi jej sypialni.-Lizzie? - odezwal sie szeptem. - Nie spisz jeszcze? Uniosla sie na lokciu. -Nie, nie spie. Czego chcesz? -Pomyslalem, ze moglibysmy po prostu pogadac. -Nie, Bronco, nie mozemy. Bronco wszedl do pokoju, zamknal za soba cicho drzwi i przysiadl na skraju jej lozka. -Mimo calej mojej reputacji, Lizzie, uplynelo wiele czasu, odkad trzymalem po raz ostatni w objeciach kobiete. Wyciagnela dlon i dotknela jego reki. -Wiem o tym, Bronco. Ale nie mozemy. -Probujesz mi w dyplomatyczny sposob dac do zrozumienia, ze cie nie pociagam, tak? Probujesz delikatnie dac kosza staremu dziadkowi? -Nie o to chodzi. -W takim razie o co? Nie chcesz zranic uczuc Vity? Vita nie ma zadnych uczuc, wierz mi. Kiedys byla syrena, ale teraz jest gorgona, a gorgon najlepiej jest unikac, wiesz o tym, bo mozna zamienic sie w kamien. Pocalowala go. Wciaz pachnial cygarami, przyprawami i czystoscia, jak wtedy gdy przyjechal do Sherman na pogrzeb Peggy. -Jestes bardzo atrakcyjnym mezczyzna, ale przyjechalam tutaj, zeby popracowac. -Pracowac? Tylko to masz w glowie? Jest srodek nocy! -Chodzi o cos jeszcze. Kazdy mezczyzna, ktory mi zagraza, kazdy mezczyzna, ktory chce sie do mnie zblizyc, jest w niebezpieczenstwie... pomysl o tym, co przytrafilo sie Danowi Patrickowi i Milesowi Moretonowi. Lubie cie, Bronco, naprawde cie lubie. Ale boje sie. Co bedzie, jesli niby-Peggy uwezmie sie na ciebie? Co bedzie, jesli cie zamrozi, w ten sam sposob, w jaki zamrozila Dana Patricka? Nie moglabym tego zniesc, Bronco, zwlaszcza gdybym to ja ponosila za to wine. Bronco pokiwal glowa. -Dobrze - powiedzial w koncu. - Ale prosze cie tylko o jedno: kiedy uporamy sie z Billym i uporamy sie z malym Baczkiem... Ponownie go pocalowala. -Kiedy uporamy sie z obojgiem, wtedy bedziesz mogl zaprosic mnie na kolacje i powiedziec, jak bardzo mnie kochasz. 295 Pamietasz, co powiedzial Dean z "Gorzkiego owocu", zwracajac sie do Cory? "Nie ma takiej rzeczy jak milosc... i nigdy nie mogla istniec, jesli miloscia jest to, co do ciebie czuje. Co takiego mieli Antoniusz i Kleopatra? Pot, budowanie imperium i weze. Romeo i Julia? Nie rozsmieszaj mnie. Cielece zauroczenie, dokuczliwi rodzice i zwiedle kwiaty. Casanova? Obolaly penis i wieczny kac, nic wiecej..." Skonczyli cytat razem, wesolym i zgodnym chorem:-"Ale to, co nas laczy, jest miloscia, Cory. Miloscia oswietlona zarzacymi sie papierosami i swiatlami na niebosklonie, miloscia, ktora laczy nasze ciala tak, ze stajemy sie jednoscia i nikt, kto jedzie w ciemnosci, nie potrafi powiedziec, gdzie konczy sie Cory i gdzie zaczyna Dean". Bronco spojrzal na nia blyszczacymi oczyma. -Masz dobra pamiec - powiedzial. -Ile razy, twoim zdaniem, przeczytalam "Gorzki owoc"? Tyle samo, co moi przyjaciele, i jeszcze pare razy wiecej. Bronco wstal. Elizabeth przeszlo przez mysl, ze wyglada bardzo staro; zreszta ona tez nie byla juz taka mloda. -Dobranoc, Lizzie - powiedzial ochryplym glosem i zamknal za soba drzwi sypialni. Ogrodnik nazywal sie Eusebio i byl Indianinem Pima z rezerwatu Gila River na poludnie od Phoenix. Jego indianskie imie znaczylo: "Rosnace Dlonie Fasoli" - ale rodzina nazwala go Eusebio na czesc ojca Eusebia Kino, ktory w roku 1687 zalozyl misje na terenie zamieszkanym przez Pimow, Nuestra Senora de los Dolores, i ktory dal im religie i nauczyl hodowac bydlo i uprawiac zboze. Eusebio opowiadal o ojcu Kino, jakby widzial go nie dalej niz tydzien temu. Fakt, ze duchowny zmarl w roku 1711, wydawal sie zupelnie nieistotny. Bronco zabral ze soba Elizabeth, zeby go poznala. Eusebio okopywal fasole. Ranek byl przyjemny i cieply, od Sonory wial slaby wietrzyk. Eusebio byl niski i gruby, jego twarz wygladala jak wielki pomarszczony grzyb. Mial na sobie wyblakla niebieska bluze, kapelusz z szerokim rondem i sandaly. -Eusebio, to jest panna Buchanan. Zatrzyma sie u nas na jakis czas. Eusebio przyjrzal sie Elizabeth, przymykajac jedno oko przed sloncem. 296 -Podoba sie tu pani? - zapytal.-Moim zdaniem jest pieknie. Eusebio potrzasnal glowa. -Niech pani najpierw sprobuje wyzyc z tej ziemi, a potem mowi, ze jest pieknie. Ta ziemia nic w sobie nie ma. Nie ma wody, nie ma zycia. Zupelnie nic. To ziemia dla nieboszczykow. Elizabeth obserwowala przez chwile, jak dziabie twardy grunt motyka. -Tak sie sklada, Eusebio - powiedziala w koncu - ze wlasnie zamierzalam porozmawiac z toba o nieboszczykach. Dokladnie rzecz biorac, o jednym nieboszczyku. -Tak? - zapytal Eusebio. Za prawym uchem mial luzno zatknietego wypalonego do polowy papierosa i za kazdym razem, kiedy pochylal sie ze swoja motyka, wydawalo sie, ze papieros wypadnie, ale jakos nie wypadal. -Widziales brata pana Warda, Eusebio - powiedziala. Eusebio pokiwal glowa, nie przerywajac pracy. -Widziales go wiecej niz raz... i widziales go wtedy, kiedy nie ogladal go nikt poza panem Wardem. Zapadlo dlugie milczenie. Eusebio nadal okopywal fasole, ale Elizabeth widziala, ze robi to zupelnie machinalnie. Ostry dzwiek uderzajacej o kamienisty grunt motyki rozbrzmiewal echem w porannym cieplym powietrzu. - Zuje peyotl - powiedzial w koncu Eusebio. - Peyotl pokazuje duchowe sily jutra i nieboszczykow, ktorzy przybrali inny ksztalt. -Co to jest peyotl? - zapytala Elizabeth. -To narkotyk - poinformowal ja Bronco. - Indianie otrzymuja go z lodyg kaktusa meksykanskiego. Daje nadzwyczajne wizje i uczula w wysokim stopniu na wszelkie doznania, zwlaszcza na kolory. Widzi sie, jak dojrzewaja rosliny. Widzi sie plynace szybko po niebosklonie chmury. Widzi sie takze nieboszczykow - tak przynajmniej twierdzi Eusebio. Indianie uzywali go jako lekarstwa, ale takze do wywolywania wizji. Wzmianki na ten temat zawarte sa w kilku ocalalych kodeksach azteckich, istnieja rowniez szesnastowieczne i siedemnastowieczne hiszpanskie dokumenty, zaswiadczajace, ze uzywano go od Yucatanu do Oklahomy. Zainteresowalo mnie, ze poslugiwano sie nim do spowolnienia re-spiracji, tak aby kazdy, kto go zazyl, mogl zobaczyc swoich zmarlych krewnych. Mozemy sie nim posluzyc, zeby uzyskac 297 zmiane swego duchowego ksztaltu bez potrzeby duszenia sie petla. - Przylozyl reke do gardla. - Nie mam zamiaru zadusic sie na smierc.-Naprawde sadzisz, ze to cos da? - zapytala Elizabeth. -Nie wiem. Ale Eusebio zazywal peyotl, kiedy zobaczyl Bil-ly'ego. Moim zdaniem po zazyciu tego narkotyku my tez bedziemy mogli zamienic sie w fikcyjne postaci i powiedziec Billy'emu, zeby sie ode mnie odczepil. -Co o tym myslisz, Eusebio? - zapytala Elizabeth. Indianin wzruszyl ramionami. -Zjawa nie jest podobna do czlowieka. Nad zjawa trudno zapanowac. Nie mozna powiedziec zjawie: rob, co ci kaze, bo inaczej dam ci nauczke, ty niedobra zjawo. Czego moze sie przestraszyc zjawa? -A co bedzie, jesli zazyjemy peyotl, pan Ward i ja, i sami staniemy sie zjawami, wcielajac sie w inne postaci? -To zalezy, jakie to beda postaci. -Jesli on jest kubanskim muzykiem, powiedzmy, ze wcielimy sie w producentow plytowych albo kogos w tym rodzaju. Usta Eusebia wykrzywily sie w ponurym usmiechu. -To tylko takie fantazje, prawda? - zapytal. -My wcale nie zartujemy, Eusebio - powiedziala Elizabeth. - Brat pana Warda nachodzi go i nie daje mu pracowac. Musimy go powstrzymac w ten albo inny sposob! Eusebio przestal kopac i oparl sie na motyce. -Najpierw musi pan odkryc prawde, panie Ward. Musi pan odkryc, kim postanowil zostac panski brat. W swiecie duchow nie moze pan podejmowac ryzyka. Nawet najmniejszego ryzyka. Jesli pan sie tam pojawi i nie bedzie mial mocy, moze pan zginac. A co jeszcze gorsze, brat moze uwiezic panska fikcyjna postac i nigdy nie pozwoli jej wrocic do panskiego ciala. Moze pan byc zywy, a jednak martwy, i nikt nie przywroci panu zycia. -Masz na mysli, ze pan Ward bedzie sie znajdowal w stanie spiaczki? - zapytala Elizabeth. Eusebio przez chwile sie zastanawial, a potem pokiwal glowa. -To cos, co wy nazywacie spiaczka, tak. Ludzie, ktorzy oddychaja, ale nigdy sie nie poruszaja i nie mowia. Przebywaja w swiecie duchow. Czasami dokonuja w nim wielkich czynow, podczas gdy rodziny i przyjaciele siedza przy lozku i pograzeni sa w rozpaczy. Istnieja i zawsze istnialy trzy swiaty. Swiat zywych. 298 Swiat duchow. I swiat tych, ktorzy naprawde odpoczywaja, pusty swiat, ktory jest swiatem absolutnego spokoju.-Tam wlasnie chce poslac Billy'ego - powiedzial z naciskiem Bronco. - Do swiata absolutnego spokoju. Wtedy byc moze i mnie uda sie zaznac jakiejs jego czastki. Eusebio zdjal kapelusz i otarl wierzchem dloni czolo. Mial przetluszczone, podwiniete z tylu wlosy. -Moge panu przyniesc troche peyotlu, panie Ward. Ale niech pan potraktuje powaznie moje ostrzezenie, dobrze? Zanim zmierzy sie pan z Billym, niech pan sie dowie, kim jest. W przeciwnym razie moze pan zaplacic wysoka cene. Zostawili Eusebia w ogrodku i wrocili do domu. W oddali falowal w rozgrzanym porannym powietrzu szczyt Camelback Mountain. -Co o tym sadzisz? - zapytal Bronco. - Nie wydaje ci sie, ze jestesmy szaleni? Elizabeth wziela go za reke. -Mozliwe - odpowiedziala. Wciaz szli trzymajac sie za rece, kiedy na werandzie pojawila sie Vita, krecac parasolem, ubrana w brazowa sukienke w kwiaty, nadajaca jej cerze jeszcze bardziej niz zwykle blady i ziemisty wyglad. -Johnson! - zawolala wysokim, wladczym glosem. - Skonczyl nam sie cynamon, Johnson! Bronco uscisnal dlon Elizabeth i natychmiast ja puscil, ale ona zrozumiala znaczenie tego gestu - podobnie jak rozumiala wage problemu, z ktorym przyszlo im sie zmierzyc. Przez cale popoludnie przetrzasali pokoj Billy'ego. Jego kolekcje plyt gramofonowych, ubrania, ksiazki, nie dokonczone pamietniki. Niektore znalezione drobiazgi, zwlaszcza fotografie, chwytaly za serce: widnial na nich usmiechniety chlopak, mlody mezczyzna mruzacy oczy przed sloncem. -Przeprowadzilismy sie tu zaledwie na cztery miesiace przed jego smiercia - powiedzial Bronco, przerzucajac kartki nalezacych do Billy'ego czasopism jazzowych. - Kupilem motocykl... zawsze chcialem miec motocykl, ale w Nowym Jorku nie byloby z niego wielkiego pozytku. Billy zapytal, czy moze sie przejechac, a ja, ostatni glupiec, zgodzilem sie. Na pierwszym zakrecie wypadl z drogi, jadac szescdziesiat mil na godzine, i rozbil sie o slup telegraficzny. Zlamal sobie kark, smierc byla natychmiastowa. 299 -Tak mi przykro... - szepnela Elizabeth, kladac reke na jego ramieniu.-Coz... - odparl Bronco. - To bylo dawno temu. Moglbym o tym chyba zapomniec, ale nie pozwala mi na to Billy. -Nie czytal nigdy zadnych ksiazek? - zapytala Elizabeth. - Nie ma tu nic oprocz czasopism. -Czasami czytal. Moze powinienem sprawdzic w moim gabinecie. Ruszyli do gabinetu, mijajac po drodze salon. Vita siedziala rozparta na sofie ze szklanka slabej rosyjskiej herbaty, czytajac McCall's. Zaluzje byly spuszczone, co oznaczalo, ze cierpi na migrene. Bronco poslal jej pocalunek, ktory zmrozila w locie najbardziej nienawistnym spojrzeniem, jakie Elizabeth zdarzylo sie kiedykolwiek widziec. Nigdy przedtem nie spotkala kobiety tak zgryzliwej i wrogo nastawionej do swiata, ktora nie przestawala sie jednoczesnie zalic, jaka jest bezradna, chora i spragniona sympatii. -Moj Boze, nienawidze tego miejsca - powiedziala Vita tego ranka po sniadaniu, zwracajac sie do Elizabeth. - Jest takie gorace, suche i prymitywne. Rownie dobrze moglibysmy zamieszkac w srodku Afryki. -Dlaczego nie wrocicie panstwo do Nowego Jorku? - zasugerowala Elizabeth. - Wciaz macie tam, zdaje sie, mieszkanie? Vita wydala z siebie trzy zalosne kaszlniecia. -Nowy Jork? Nie moglabym tam zyc! Ten klimat i ten halas... Nie jestem zbyt zdrowa, wie pani. Poza tym Johnson z jakiejs perwersyjnej przyczyny lubi trzymac mnie tu w niewoli. A kimze w koncu jestem, zeby odmawiac mu przyjemnosci, jaka czerpie poddajac mnie swoim drobnym torturom? Na miejscu Johnsona, pomyslala Elizabeth, dawno juz otworzylabym szafe z bronia, wyjela najciezszy sztucer na niedzwiedzie i odstrzelila Yicie glowe. Weszli do gabinetu. Pokoj mial ksztalt litery L, rozjasnial go bialy, wodnisty blask. Dluzsze sciany zastawione byly ksiazkami, w czesci oprawnymi w skore, w czesci w papierowych obwolutach. Niektore byly rzadkiej pieknosci, inne podarte. Przy oknie stalo duze biurko z blatem obitym skora i ustawiona elegancko posrodku maszyna do pisania Underwood, obok ktorej lezala ryza czystego papieru - martwa natura, w tak idealny sposob obrazujaca pisarska blokade, ze niepotrzebny byl nawet podpis. -Ty sprawdzaj gorne trzy polki, ja zajme sie trzema dolnymi - powiedziala Elizabeth. 300 Cierpliwie suneli wzdluz polek, przekrzywiajac glowy, zeby moc przeczytac tytuly. Elizabeth nigdy w zyciu nie zetknela sie z tak roznorodnymi zainteresowaniami: "Hiszpanski dramat przed Lope de Vega" wcisniety byl miedzy "Mezolitycznymi osadami w polnocnej Europie" i ksiazka Jamesa Thurbera zatytulowana "Bestia we mnie... i inne zwierzeta".Po prawie godzinie natknela sie na cienka ksiazeczke w szarej okladce. Tytul brzmial "Noce w Hawanie". Wyjela ja i podniosla w gore. -"Noce w Hawanie" Howarda Drake'a. Czy to ci cos mowi? Bronco wzial ja do reki i przekartkowal. -Na pewno nie nalezy do mnie. Patrz, tu jest notatka sporzadzona charakterem pisma Billy'ego. A tutaj to... - dodal, pokazujac Elizabeth bilet na koncert Duke'a Ellingtona w Nowym Jorku. - Na pewno musial uzyc tego jako zakladki. -Jezeli Miles mial racje co do glamouru - powiedziala - powinnismy przeczytac te ksiazke i zorientowac sie, w jaka postac postanowil sie wcielic Billy. Potem powinnismy wybrac naszych wlasnych bohaterow... bohaterow, ktorzy mogliby kazac mu zostawic cie w spokoju... albo przynajmniej probowac go do tego sklonic. Bronco pokiwal glowa. -Moze ty przeczytasz ja pierwsza? Ja sprobuje przez ten czas troche popisac. Masz ochote na poncz Pisco? -Nie, dziekuje. Dla mnie troche za wczesnie. Bronco utkwil filozoficzne spojrzenie w maszynie do pisania. -Masz racje. Ja tez powinienem sie powstrzymac. Elizabeth wspiela sie na palce i pocalowala go w policzek. -Idz, napij sie jednego, jesli pomoze ci to zaczac. Wierz mi, ze nie mam wcale zamiaru przywiezc Charlesowi z powrotem jego dwudziestu tysiecy dolarow. Bronco zabral sie do pracy, stukajac niechetnie w maszyne, a Elizabeth usiadla na werandzie i zaczela czytac. Akcja "Nocy w Hawanie" rozgrywala sie na Kubie w pierwszym okresie dyktatury Batisty. Bohaterem byl mlody idealista, niejaki Raul Palma, ktory probowal uwolnic z wiezienia swego ojca, aresztowanego pod zarzutem zamordowania jednego z bliskich wspolpracownikow Batisty. Tylko jedna osoba wiedziala, kto go naprawde zamordowal, jednak bala sie mowic - piekna prostytutka Rosita. 301 Fabula powiesci byla dosc banalna, ale wspaniale opisane bylo nocne zycie Hawany: obskurne bary i burdele, walesajacy sie po Paseo alfonsi, nieustanne pulsowanie tropikalnego upalu i dobiegajacy z oddali rytm mamby. Interesujaca byla takze postac samego Raula Palmy, szczuplego, przystojnego, oddanego bez reszty sprawie mezczyzny. Elizabeth podobala sie rowniez Rosi-ta - dziecinna i piekna, lecz skazona ubostwem.Dotarlszy do kulminacyjnego punktu powiesci, byla prawie pewna, ze Billy wcielil sie w postac Raula i ze jedyna osoba, ktora mogla go naklonic, by pozostawil Bronca w spokoju, jest Rosita. Dla Rosity Raul gotow byl oddac zycie - oslaniajac ja wlasnym cialem przed okrutnym, skorumpowanym szefem policji, kapitanem Figueredo. Do konca zostalo jej bardzo niewiele, kiedy uslyszala nagle podniesiony glos Bronca: -Lizzie! Slyszysz mnie, Lizzie? Chodz tutaj, szybko! Zamknela ksiazke i wbiegla do domu. Bronco czekal na nia w uchylonych do polowy drzwiach gabinetu. Twarz mial popielata z przejecia. -Chodz tu, Lizzie. Powiedz, czy widzisz to samo co ja. Otworzyl drzwi szerzej, zeby Elizabeth mogla wejsc do srodka. Minela go tak blisko, ze w nozdrza wpadl jej zapach jego wody kolonskiej i rumu. Za biurkiem Bronca, na przechylonym do tylu, stojacym na dwu nogach krzesle siedzial mlody mezczyzna o oliwkowej cerze, ubrany w splowiala szara koszule i obszerne czarne spodnie. Mial jasne, lsniace i rozbawione oczy, ale wlasciwie wcale sie nie usmiechal. Z wybrylantynowanymi, zaczesanymi do tylu czarnymi wlosami i zlotym wisiorem na szyi przypominal z urody taniego filmowego idola. Elizabeth podeszla ostroznie blizej. Mlodzieniec powiodl za nia wzrokiem, ale co jakis czas zerkal na Bronca, jakby chcial sie upewnic, czy nie chodzi mu po glowie nic glupiego. W gabinecie bylo bardzo duszno. Powietrze bylo tak wilgotne i upalne, ze Elizabeth natychmiast sie spocila i otarla czolo wierzchem dloni. -To Billy - powiedzial Bronco. - Moj powracajacy z zaswiatow brat. -Buenos dias, senorita - pozdrowil ja Billy, nie wstajac z miejsca. Elizabeth kiwnela glowa. Mlodzieniec mial w sobie cos niesamowitego, cos, co ja gleboko przerazalo. Mimo ze zajmowal 302 krzeslo Bronca, wlasciwie wcale na nim nie siedzial - wygladal, jakby ktos nalozyl na nie jego obraz. Jego glos nie byl zsynchronizowany z wargami, a ruchy cechowala dziwna niepewnosc.-Cos pania niepokoi - zauwazyl. -To ty mnie niepokoisz. Powinienes zostawic swojego brata w spokoju. Musi pracowac. -Bronie mojego brata. A poza tym kim jestes, zeby mowic mi, co mam robic? -Twoj brat nie potrzebuje obrony. Potrafi sie sam obronic. Mlodzieniec rozesmial sie. Jego smiech byl niewyrazny, stlumiony i zupelnie pozbawiony wesolosci. -Mojego brata powiesza, wypatrosza, pocwiartuja i rzuca na pozarcie psom. Moj brat bedzie bezpieczniejszy, jesli przestanie sie wychylac. -Moze twoj brat wcale nie chce byc bezpieczny. Billy potrzasnal glowa. -Musze go bronic. Nigdy sie o mnie nie troszczyl, ale ja musze sie nim opiekowac. Elizabeth zerknela na wkrecona w maszyne kartke papieru. Przez caly ranek Bronco zdolal napisac jedno zdanie: "Wiedzieli, o ktorej godzinie przyjedzie autobus". -Nazywasz sie Raul, prawda? Raul Palma? - zapytala, zwracajac sie do Billy'ego. Oczy mlodzienca pociemnialy. -Pilnuj lepiej wlasnego nosa - powiedzial powazniejac. - Johnson jest moim bratem, nie twoim. -Moze powinienes sie od niego odczepic? Billy wyciagnal lewa reke i polozyl ja na maszynie do pisania. -Dopoki moj brat nie dba sam o swoja godnosc, bede tutaj, zeby go bronic. Nie zdolasz sklonic mnie do porzucenia moich obowiazkow. Reka wyraznie mu drzala, oczy wpatrywaly sie z wsciekloscia w Elizabeth. Dziewczyna dala najpierw jeden, a potem drugi krok do tylu. Kiedy to zrobila, wkrecony w maszyne papier pociemnial, zwinal sie na brzegach, i w chwile pozniej zajal sie ogniem. Billy nie ruszal sie z miejsca, zaciskajac z calej sily wargi. Prowokowal ja, zeby stawila mu czolo i sprobowala wyrzucic z gabinetu. Elizabeth odwrocila sie od niego, wziela Bronca pod ramie, wyprowadzila go na korytarz i zamknela drzwi. -Widzialas go, prawda? - zapytal Bronco. - Widzialas, co ze mna wyprawia? 303 -Tak - powiedziala Elizabeth, podajac mu "Noce w Hawanie. - Billy jest Raulem Palma, rewolucjonista z czasow Batisty To oznacza, ze musimy zazyc razem peyotl, dopasc go w Hawanie i zmusic, zeby sie od ciebie odczepil.-Naprawde myslisz, ze to mozliwe? - zapytal Bronco, biorac od mej ksiazke i kartkujac ja. -Nie wiem - odparla. - Ale jesli nie pozbedziemy sie Billy ego, me uda nam sie pozbyc Peggy. A musimy to zrobic naprawde musimy. -Kapuje - mruknal Bronco, kiwajac glowa. - Co powiesz teraz na ten poncz Pisco, na ktory wczesniej bylo dla ciebie za wczesnie? ROZDZIAL XXI Popoludnie uplynelo w zlowrogiej ciszy. Vita poszla do lozka leczyc swoja migrene. Elizabeth siedziala na werandzie i poprawiala korekte, Bronco lezal troche dalej na wiklinowym lezaku, czytajac "Noce w Hawanie" i popijajac poncz Pisco.Niebo bylo nieskazitelnie blekitne. Ziemia byla nieskazitelnie biala. Powietrze bylo zupelnie przezroczyste, niczym wyszlifowana soczewka. Cisze zaklocalo tylko co jakis czas brzeczenie lodu w szklance Elizabeth i cichy szelest papieru, kiedy Bronco przewracal nastepna strone. W oddali falowalo i drzalo gorace powietrze; moglo sie wydawac, ze Camelback Mountain unosi sie na szklanej tafli jeziora. Elizabeth polozyla korekte na kolanach i spojrzala w dal. Bala sie tego, co zamierzali zrobic, ale z drugiej strony troche ja to podniecalo. Zywi moga chyba wywierac jakis wplyw na zmarlych. A ludzie z krwi i kosci moga chyba ksztaltowac losy fikcyjnych bohaterow - ludzi, ktorzy nigdy nie zostaliby powolani do istnienia, gdyby nie ludzka wyobraznia. Czesto zastanawiala sie, skad "biora sie" te wszystkie wymyslone postaci. Ktos na jakims literackim przyjeciu dowodzil kiedys, ze to ludzie, ktorzy nigdy sie nie urodzili... dlatego, ze ich potencjalni rodzice nigdy sie nie spotkali, dlatego, ze ich plemnik zajal drugie miejsce w wyscigu do jaja albo z jakiegokolwiek innego powodu. "Wyobraz sobie, ze nie urodzilas sie po prostu dlatego, ze twoj ojciec poklocil sie z matka, bo nie smakowala mu przyrzadzona przez nia kolacja... w zwiazku z czym nie pokochali sie tej nocy 20 Zjawa 305 i na zawsze przepadla twoja szansa. Jedynym ratunkiem jest zaistnienie w wyobrazni jakiegos pisarza. Zycie na kartce papieru wydaje sie w koncu lepsze od kompletnej nicosci" - mowil.Bronco zamknal wreszcie ksiazke, podniosl do ust szklanke i pociagnal lyk. -Straszna tandeta, nie sadzisz? - zapytal. -Postaci zarysowane sa w ciekawy sposob. Zwlaszcza Raul. -Tak. Potrafie zrozumiec, dlaczego Billy go polubil. Nie dawal za nikogo zlamanego szelaga, prawda? Ale mnie spodobal sie rowniez kapitan Figueredo. Prawdziwy sukinsyn. -A Rosita? Bronco wstal z lezaka, przeszedl przez cala werande i stanal tuz obok niej. -Rosita? Ciekaw jestem, co o niej myslisz. -Wydaje mi sie, ze ja powinnam zostac Rosita, a ty kapitanem Figueredo. -Naprawde chcesz sprobowac? -A jaki mamy wybor? Bronco pociagnal kolejny lyk i przez chwile wpatrywal sie w wyblakly, wypalony pejzaz. -Nie sadzisz, ze powinnismy sie troche przygotowac? Przejrzec na przyklad plany Hawany albo nauczyc sie na pamiec hymnu narodowego Kuby? -Znam kubanski hymn. Al combate corred bayameses... -Skad u diabla znasz slowa? -Mialam w szkole kolezanke z Kuby. Jej ojciec przyczynil sie podobno do zniesienia poprawki Platta. Bronco usmiechnal sie do niej. -Lubie cie, Lizzie. Jestes jedyna osoba, ktora nabija sobie glowe wieksza iloscia niepraktycznych glupstw ode mnie. -Moze poprosisz Eusebia, zeby dostarczyl nam troche peyot-lu na jutro rano - zaproponowala Elizabeth. - O dziewiatej wieczor powinna przyleciec Laura. Wolalabym, zeby tu byla, kiedy go zazyjemy. Nie chodzi o to, ze nie ufam Eusebiowi. Ufam mu. Ale jesli cos pojdzie nie tak... rzecz w tym, ze Laurze ufam po prostu troche bardziej. Bronco usiadl kolo niej. -Jak to sie stalo, ze ty jestes taka mloda, a ja taki stary? - zapytal. Usmiechnela sie do niego, bo bardzo go lubila. Wiedziala, co 306 staral sie jej powiedziec. Wiedziala, jakie pragnienia i frustracje chcial wyrazic. Byliby najszczesliwszymi z partnerow, gdyby tak bardzo nie roznili sie wiekiem, gdyby nie spotkali sie w chwili, kiedy jego kariera dobiegala konca, a jej dopiero sie zaczynala. Pomyslala o zyciu, jakie mogliby pedzic. O rozmowach, ktore mogliby prowadzic. Wziela jego reke, uscisnela ja i nie puszczala, probujac zakomunikowac mu, ze wie, ze o wszystkim wie.Na progu stanela w tragicznej pozie Vita, z twarza biala jak alabaster i przekrzywionym recznikiem na glowie. Przez cienki szlafrok widac bylo przypominajace dwa brazowe rodzynki sutki. -Boze, nie macie najmniejszego pojecia, co to znaczy cierpiec - oznajmila dramatycznym tonem, jakby miala przed soba wielka widownie. -Mylisz sie, Vita - odparl, podnoszac wzrok, Bronco. - Mylisz sie tak bardzo, jak tylko mozna sie mylic. Odebrali Laure z lotniska po zachodzie slonca. Nad horyzontem wisialy widmowe fiolkowe i zlotawe smugi. Kiedy Laura wyszla z hallu bagazowego, rzucily sie sobie z Elizabeth w objecia i przez dluzszy czas obie mocno sie obejmowaly, placzac cicho, ale plakaly bardziej ze szczescia niz ze smutku - czujac, ze los powtornie polaczyl je ze soba. Laura miala na sobie ladna zolto-szara sukienke z bufiastymi rekawami i sznurowanym z tylu stanikiem oraz duzy zolty kapelusz. -Wygladasz jak gwiazda filmowa - powiedziala Elizabeth. -Daj spokoj - odparla Laura. - Po tym, co sie stalo, boli mnie, kiedy ktos mowi takie rzeczy. Bronco zdjal przed nia kapelusz. -Lauro, kochanie... milo cie widziec. Ciesze sie, ze moglas przyjechac. Jak sie czuje Beverley? Podeszli do chevroleta Bronca i zaladowali bagaze Laury. Robilo sie ciemno; w powietrzu unosil sie zapach drzew mesauite i lotniczej benzyny. -Wyzdrowieje - powiedziala Laura. - To znaczy bedzie zyc. Inna sprawa, jak bedzie wygladac... widzialam ja tylko w bandazach. Lekarz powiedzial, ze stracila nos. -A Jim Borcas? -Sparalizowany, z oparzeniami twarzy. Przysiega, ze przednia 307 szyba pokryla sie szronem. Cala zamarzla, powiedzial, i nie widzial w ogole, dokad jedzie. Policja twierdzi, ze wypil za duzo teauili.-I nikt mu nie wierzy? -Uwierzylabys, gdybys nie wiedziala nic o Peggy? -Czy wroci do zdrowia? -Jim Borcas? Nie, nie sadze. Nie moze chodzic. Nie moze wyraznie mowic. Nie moze nawet przelykac. -To mnie przekonuje - mruknal Bronco. - To mnie ostatecznie przekonuje. Musimy sie nauczyc, jak dziala ten caly gla-mour i wykorzystac go. Elizabeth pogladzila go po wlosach - gest, ktory nie umknal uwagi Laury. -Chodz, Bronco - powiedziala. - Odwiezmy najpierw Laure do domu i pozwolmy jej sie rozgoscic. Potem porozmawiamy o glamourze. Jechali na wschod Indian School Road. Noc byla ciepla i czarna jak aksamit; nad ich glowami migotaly gwiazdy. -Wiem, ze Peggy nie miala racji - odezwala sie Laura. - Chester i Raymond naprawde nie zaslugiwali na smierc. Ale kiedy uslyszalam, co sie stalo, bylam zadowolona, slowo daje, bylam zadowolona. - Przez moment sie zawahala. - Nie powiedzialas Broncowi, co sie wydarzylo? - zapytala, zwracajac sie do Elizabeth. Elizabeth potrzasnela glowa. -Powiedzialam, ze byli wobec ciebie brutalni, nic wiecej. -Nie musze wiedziec, co sie wydarzylo, kochanie - odezwal sie Bronco. - Jesli ktos tknie cie chociaz palcem, moim zdaniem zasluguje na najgorsze. Przykro mi z powodu Beverley, ale wydaje mi sie, ze tez dostala za swoje. Ta kobieta przez wiele, wiele lat uprawiala niebezpieczna gre, wierz mi. Wczesniej czy pozniej musiala powinac sie jej noga. Elizabeth wyciagnela do tylu dlon, wziela Laure za reke i trzymala ja az do chwili, kiedy zatrzymali sie przed domem Bronca. Tej nocy wszyscy czuli potrzebe bliskiego fizycznego kontaktu. Na kolacje Bronco podal pieczonego na grillu kurczaka, salatke z rdzenia palmy i owocow awokado, przyprawiona jego specjalnym dressingiem, i duzo zimnego bialego wina. Vita zjadla troche, po czym przeprosila towarzystwo i poszla do swojej sypialni, 308 skarzac sie na mdlosci. Bronco patrzyl, jak odchodzi, a potem wyraznie sie rozluznil.-Nie bardzo jej odpowiada damskie towarzystwo - wyjasnil. - Ale kiedy pojawia sie jakis mezczyzna, migrena mija jak reka odjal... lgnie do niego jak klej do tapet. -Jest pewnie zazdrosna - zauwazyla Laura. Bronco wzruszyl ramionami. W jego oczach odbijaly sie plomyki swiec. -To, jaka jest, nie ma najmniejszego znaczenia. Prawda polega na tym, ze nie powinienem sie z nia nigdy zenic. Lazila za mna, kiedy studiowalem na New York University. Wtedy gotowa byla zrobic dla mnie wszystko... gotowac posilki, prasowac spodnie, przepisywac na maszynie moje eseje, wszystko, co chcialem. Nie mialem z kim pojsc na kolacje? Ona juz czekala, cala wystrojona. Bylem samotny w nocy? Zawsze byla gotowa ogrzac moje lozko. Stala sie dla mnie kims niezastapionym. Nie ozenilem sie z nia dlatego, ze chcialem sie z nia zwiazac. Ozenilem sie, bo nie mialem serca tego nie zrobic. Innymi slowy, bylem moralnym tchorzem, i nigdy sobie tego nie wybacze. -I to mowi autor "Gorzkiego owocu"? - zdziwila sie Laura. - Najbardziej nieprzyzwoitej ksiazki, jaka kiedykolwiek zostala napisana? Bronco rozesmial sie. -Obawiam sie, ze dzisiaj uznalybyscie ja za mocno zdezaktualizowana. Cale to wymienianie sie partnerami i tak zwane rozwiazle zachowanie juz dawno stracilo swoj czar. -Moze porozmawiamy lepiej o glamourze, zanim wypijemy za duzo wina - zasugerowala Elizabeth. -Uwazasz, ze ten suszony kaktus naprawde nam pomoze? - zapytala Laura. -Peyotl? - zapytal Bronco, dolewajac sobie wina. - Nie widze powodu, dlaczego nie mialby pomoc. Indianie uzywali go od wielu wiekow... jako lekarstwa albo specyfiku, ktory dawal im nadprzyrodzona moc. Peyotlizm jest wlasciwie czyms w rodzaju religii. I musi dawac jakies efekty, skoro zazywaja go od tak dawna. Wspomina sie o nim w kodeksach azteckich, spisanych przeszlo tysiac lat temu. -Wiec co macie zamiar zrobic? -Elizabeth i ja chcemy zazyc niewielka ilosc peyotlu i sprobowac sie wcielic w dwie postaci, ktore wystepuja w ksiazce Billy'ego. - Bronco podniosl w gore egzemplarz "Nocy w Ha309 wanie". - Jesli to sie uda, chcemy go znalezc i przekonac, zeby przeniosl sie gdzie indziej i przestal mi sie naprzykrzac. -A co bedzie, jesli odmowi? -Nie wiem... wtedy bedziemy musieli wymyslic cos innego. -Chcemy, zebys obserwowala nas, kiedy bedziemy to robic - dodala Elizabeth. - Po prostu na wszelki wypadek. Laura skrzywila sie. -No dobrze, trudno. Ale nie moge powiedziec, zeby mi sie to podobalo - stwierdzila. -Pomysl o ciotce Beverley - powiedziala Elizabeth. - Nie chcialabys chyba, zeby to przytrafilo sie komus innemu. -Nie, chyba nie. Ale mimo to sie boje. Tej nocy Elizabeth spala bardzo zle. Snilo jej sie, ze stapa po sniegu. Znajdowala sie w rozleglej sali o czarnym sklepieniu, a snieg sypal gesto wokol niej, scielac sie po ziemi. Doznanie bylo bardzo intensywne. Czula dotkliwy ziab i slyszala miekkie skrzypienie sniegu, tak jakby naprawde stawiala po nim kroki. Potem swiatlo zaczelo stopniowo gasnac i zrobilo sie zupelnie ciemno. Wyciagnela przed siebie obie dlonie, ale czula tylko padajacy snieg. Powlokla sie dalej niczym slepa, macajac przed soba rekoma. Po krotkiej chwili uslyszala szepczacy jej wprost do ucha zalosny glos. -Ach, nie zabralam moich trzewikow, nie mam rekawic! - powtarzal raz po raz. -Peggy? - zapytala, czujac jak przechodzi ja nagly dreszcz grozy. Potem obudzila sie. Usiadla na lozku, zmarznieta i drzaca, jakby naprawde brnela przez snieg. W czarce z terakoty wciaz migotala i przygasala swieczka. Elizabeth spojrzala na swoja prawa dlon i zobaczyla, ze zaciska w niej cos, co przypomina martwego wyschnietego szczura. Odrzucila te rzecz ze stlumionym jekiem obrzydzenia i dopiero kiedy upadla na podloge przy biurku, zdala sobie sprawe, co to naprawde jest. Wyskoczyla z lozka i podniosla ja ostroznie, trzymajac w dwoch palcach. Byla to futrzana dziecinna rekawiczka, bardzo stara i popekana - tak jakby przemoczono ja i zostawiono potem, zeby wyschla przy ogniu. Futerko pochodzilo pewnie z krolika i pozszywane bylo nieporadnym dziecinny sciegiem. 310 Najwieksza groze budzil jednak w Elizabeth fakt, ze wiedziala, czyja to rekawiczka. Zostawila ja Gerda, probujac sie dostac do palacu Krolowej Sniegu.Zanim Peggy utonela w basenie, istniala tylko w basni - wymyslona rekawiczka, pozostawiona przez zapomnienie w czyjejs wymyslonej goracej chacie, w jakims miejscu Finlandii, ktorego nie sposob znalezc w zadnym atlasie. A jednak teraz pojawila sie w zimowa noc 1951 roku w Scottsdale w Arizonie - jako prawdziwa futrzana rekawiczka. Czytala o przypadkach, kiedy ludzie budzili sie z wyrazistych snow i stwierdzali, ze na ich poduszkach materializowaly sie male przedmioty. Pewna kobieta w Montanie snila o swoim dziecinstwie w Nowym Orleanie i po obudzeniu stwierdzila, ze trzyma w reku kepke hiszpanskiego mchu. Pewnemu starszemu mezczyznie przysnila sie jego zona, ktora zginela dwadziescia szesc lat wczesniej w pozarze hotelu w Pittsburghu w Pensylwanii. Kiedy otworzyl oczy, na poduszce lezala jej slubna obraczka, tak goraca, ze wypalila otwor w poszewce. Ale rekawiczka z basni? Elizabeth stala wpatrujac sie w nia przez dluzsza chwile. Zastanawiala sie, czy Peggy nie probuje przypadkiem jej oniesmielic, zniechecic do wejscia w swiat duchow. Jesli takie byly jej motywy, oznaczalo to, ze boi sie tego, co chce zrobic Elizabeth. A moze wcale sie nie bala, ale starala sie ja ochronic przed doznaniami gorszymi od wszystkiego, co Elizabeth potrafila sobie wyobrazic? Moze byl to po prostu najbardziej przekonujacy sposob powiedzenia: "Nie rob tego!"? Jesli w swiecie duchow istnialy sily zdolne zmienic wyimaginowana rekawiczke w rekawiczke wysniona, a potem w rekawiczke prawdziwa, ktora mozna bylo wlozyc i dotknac, z jakimi jeszcze innymi silami przyjdzie im sie zmierzyc? I jak mogli sie razem z Bronkiem ludzic, ze zdolaja im sie jakos przeciwstawic? Wypila szklanke wody i wrocila do lozka. Nocna lampka rzucala na sciane przedziwne cienie - szczuplych mezczyzn i kobiet i smuklych koni - milczacej karawany onirycznych, spieszacych do cudzych snow istot. Nie mogla zasnac az do chwili, kiedy nocna lampka zgasla i sciane rozjasnil pierwszy brzask. Zanim zapadla w sen, zdawalo jej sie, ze slyszy dobiegajacy gdzies z podworka dziecinny placz. Zakryla uszy kocem i powiedziala sobie, ze to tylko jej wyobraznia. 311 W gabinecie Bronca ustawili dwie brezentowe prycze, jedna obok drugiej, tak aby lezac na nich mogli trzymac sie za rece. Eusebio stal przy oknie, patrzac na swoje warzywne grzadki, z przyklejonym do dolnej wargi skretem. Nie wydawal sie w najmniejszym stopniu zainteresowany ksiazkami, obrazami i pamiatkami Bronca.Absorbowala go bez reszty ziemia, to, co uprawial, i przesuwajace sie po rowninie cienie chmur. Elizabeth bylo niedobrze ze zdenerwowania. Siedziala na skraju swojej pryczy, czekajac, az Bronco skonczy przygotowania. Ubrala sie w stroj, ktory mial ja upodobnic do Rosity, prostytutki z "Nocy w Hawanie" - obcisla szkarlatna sukienke w wielkie zolte kwiaty, z glebokim dekoltem w ksztalcie litery V. Wlosy zaczesala w stylu lat czterdziestych i spiela je dwiema pozyczonymi od Laury blyszczacymi wsuwkami, a usta umalowala na ten sam jaskrawoszkarlatny kolor co sukienka. Na nogi wlozyla czerwone szpilki, ktore nalezaly kiedys do Vity. Byly na nia o jeden numer za duze, ale mogla dzieki temu poruszac sie pretensjonalnym, kolyszacym sie krokiem, ktory dobrze pasowal do odtwarzanej postaci. Zapalila papierosa i zaciagnela sie nerwowo, podczas gdy Bronco dopinal pasek. Wyjety przez niego z szafy stary marynarski mundur smierdzial naftalina i byl tak ciasny w pasie, ze ledwie udalo mu sie go zapiac, ale wygladal w nim jak prawdziwy niechlujny szef kubanskiej policji, zwlaszcza kiedy wy-brylantynowal wlosy i nawoskowal ustawione w pozycji za dziesiec druga wasy. -Co o tym myslisz? - zapytal z zaczerwieniona po zmaganiach z paskiem twarza. -Pij mniej wina, jedz mniej enchillady - doradzila mu Laura. -Wygladasz bardzo dobrze - stwierdzila Elizabeth. - W ksiazce mowi sie, ze mundur kapitana Figueredo jest zle dopasowany i pokryty plamami potu. Bronco podniosl ramie, zeby sprawdzic, czy jego mundur tez jest pokryty plamami. Trzasnely szwy. -Teraz jestes jeszcze bardziej niechlujny - droczyla sie z nim Laura. Sama ubrana byla swobodnie, ale elegancko, w kremowa jedwabna bluzke i czerwone bawelniane spodnie. -Jest pan gotow, senor! - zapytal beznamietnym glosem Eusebio. Najwyrazniej uwazal to wszystko za czyste szalenstwo i chcial czym predzej wrocic do swojej fasoli, kukurydzy i kapusty. 312 -Poczekaj chwile - powiedzial Bronco. - Szef policji nie moze chodzic bez broni.-Myslisz, ze potrzebna ci bron? - zapytala Elizabeth. - W koncu to wszystko ma sie odbyc w swiecie czystej wyobrazni. Ale potem przypomniala sobie lezaca na jej biurku rekawiczke z kroliczego futra. Z jakiegos powodu nie chciala im o niej opowiadac, zwlaszcza Broncowi. Wiedziala, jak bardzo zalezy mu na wyeliminowaniu Billy'ego ze swojego zycia, i nie chciala go denerwowac. -W porzadku - powiedziala. - Lepiej wez jakas bron. W tej powiesci wystepuje paru dosc niebezpiecznych typow. Bronco poszedl do salonu, otworzyl szafe z bronia i wyjal rewolwer Colt 45 z dluga lufa, po czym zaladowal go i wsadzil za pasek. -Teraz naprawde wygladasz jak Figueredo - oswiadczyla Laura, kiedy wrocil. Eusebio zblizyl sie do nich z malym pergaminowym zawiniatkiem i wyjal z niego cztery kawalki suszonego kaktusa. -To sa galki peyotlu - powiedzial. - Musicie myslec, kim chcecie zostac, myslec bardzo mocno, zeby nie zakradla sie zadna inna mysl. Potem zaczniecie powoli i miarowo zuc peyotl, az jego soki splyna do gardla. Zrobi wam sie od nich niedobrze, rozumiecie? Niektorzy ludzie nigdy nie zapadaja w sen peyotlowy, bo za szybko robi im sie niedobrze. Niech ten sen wejdzie w was. Pozwolcie mu dojrzec. Poczujecie sie bardzo dziwnie. Zobaczycie rosnacy w ziemi peyotl. Staniecie sie peyotlem. Wszystko stanie sie roslina. A potem roslina otworzy sie i wyjdziecie z niej na zewnatrz... w nowej duchowej formie. Bronco wzial do reki jedna galke i powachal ja. -Nie mozemy tego po prostu wypalic? -Nie - potrzasnal glowa Eusebio. - Nie wolno palic, trzeba zuc. Elizabeth polozyla sie na pryczy. Laura uklekla obok i wziela ja za reke. -Bedziesz mnie przez caly czas obserwowac, dobrze? - poprosila Elizabeth. -Bez przerwy - obiecala Laura. - Jesli cos bedzie nie w porzadku, natychmiast cie obudze, przyrzekam. Eusebio wreczyl Elizabeth jedna z galek. -Najpierw niech pani pomysli o duchowej formie, a potem zacznie zuc. Niech pani sprobuje powstrzymac wymioty. Peyotl 313 sciska gardlo, tak jak przy duszeniu albo wieszaniu. Za duzo peyotlu, i czlowiek nie oddycha w ogole i umiera.-Dziekuje za slowa otuchy, Eusebio - powiedzial Bron-co. - Lepiej zaczynajmy, zanim sie rozmysle. Elizabeth poprawila sie na pryczy, a potem wyciagnela dlon i wziela go za reke. Razem wybierali sie w te podroz i chciala, zeby byli przy sobie. Spojrzala na niego, probujac sie usmiechnac, a on mrugnal do niej porozumiewawczo. -Niech Bog ma nas w swojej opiece - powiedzial. Elizabeth kiwnela glowa. -Zamknijcie teraz oczy - polecil Eusebio. - Zamknijcie oczy i pomyslcie o swojej duchowej formie. Pomyslcie o jej wygladzie, wyobrazcie sobie, ze to ktos, kogo znacie, ktos prawdziwy. Wyobrazcie sobie, ze mozecie go dotknac i z nim rozmawiac. Wyobrazcie sobie, ze znacie go lepiej niz samych siebie. A potem wslizgnijcie sie w te postac, osoba w osobe, jak dwie fotografie, jedna nalozona na druga. Wtedy staniecie sie ta forma duchowa, bedziecie wiedzieli wszystko, co ona wie, bedziecie mowili tak, jak ona mowi, i pojdziecie tam, gdzie tylko ona chodzi. Elizabeth zamknela oczy, ale w pokoju bylo tak jasno, ze widziala szkarlatne zylki po wewnetrznej stronie powiek. Probowala zapomniec, ze lezy na brezentowej pryczy, trzymajac za reke Bronca, i ze obok niej kleczy Laura, a w kacie wierci sie i pociaga nosem Eusebio. Probowala wyobrazic sobie, ze zna Rosite; ze spotkala ja w Nowym Jorku. Probowala wyobrazic sobie jej twarz, jej glos i sposob, w jaki chodzi. Zgodnie z tym, co przeczytala w "Nocach w Hawanie", Rosita chodzac zawsze krecila biodrami, odrzucala do tylu swoje czarne loki i zula ostentacyjnie gume Wrigleya, kiedy tylko udalo jej sie zdobyc pare opakowan. Probowala sobie wyobrazic, ze slyszy Rosite, ze czuje zapach jej perfum i dotyka jej skory. Na lewym ramieniu dziewczyna miala niewielki tatuaz, przedstawiajacy trzymajaca w szponach dzwonek lecaca sowe. Kubanczycy nazywali sowy zwiastunami smierci. Byly symbolem nietrwalosci ludzkiego zywota - trzeba zyc pelna piersia, bo nazajutrz pod twoimi stopami moze rozstapic sie ziemia albo pijany klient moze poderznac ci brzytwa gardlo. Z wahaniem wlozyla do ust galke peyotlu. Byla gorzka i sucha i Elizabeth miala ochote natychmiast ja wypluc. Wiedziala jednak, ze musi pomoc Broncowi wytropic Billy'ego, ze sama musi pozbyc 314 sie niby-Peggy i skoro to jedyny sposob, zeby tego dokonac, musi zuc ten twardy, obrzydliwy kawalek kaktusa, az wcieli sie w Rosite - az stanie sie Rosita. - Zuj... zuj powoli - uslyszala stanowczy glos Eusebia. Zuje tak powoli, jak tylko moge, pomyslala. Ten kaktus jest wprost obrzydliwy - twardy i wloknisty, i wciaz wydziela sie z niego ten mdlacy sok o smaku zolci.Jak moge stac sie Rosita, zujac takie swinstwo? Przez moment o malo nie zwymiotowala. Sok z meskalu byl tak wstretny, ze zlapaly ja torsje. Zacisnela palce na dloni Bronca i z jej ust wydarl sie glosny charkot. Ale nie otworzyla oczu i nie uniosla glowy. Chociaz wiedziala, ze tuz obok niej kleczy Laura i gladzi ja po czole, czula sie jakby mniej soba, a bardziej... Miala wrazenie, ze stoi na pustyni, w promieniach palacego slonca. Miala wrazenie, ze nigdy juz sie nie poruszy. Slyszala ciche bicie bebnow i zawodzenie; niebo krecilo sie wokol niej niczym w kalejdoskopie. Wydawalo jej sie, ze nieruchoma pozycja jest naturalnym stanem. Nie musiala sie ruszac, zeby wszystko widziec. Miala wrazenie, ze czas biegnie coraz wolniej i wolniej; w koncu jej mysli poruszaly sie leniwie jak melasa i sekunda trwala ponad godzine. Nie trzeba sie bylo w ogole poruszac. W oddali nadal slychac bylo bebny, stukajace w rytm mamby bebny, a potem zadzwieczaly struny gitary. Czula, ze sie otwiera, czula, ze kwitnie. Miala wrazenie, ze sie na nowo rodzi. Podrozowala bez konca przez pustynie, zeslizgujac sie we wlasna podswiadomosc. Mijaly noce i dni - niczym migoczace przed kloszem elektrycznej lampy skrzydla wentylatora. Slyszala mowiace i smiejace sie kobiety; slyszala krzyczacych i walczacych ze soba mezczyzn. Zobaczyla karalucha na otynkowanej scianie. Kupila sobie sukienke, bo chciala sobie ja kupic - przypominala jej kwitnace ogrody, w ktorych tryskaly fontanny i staly slepe cherubiny o glowach porosnietych mchem. Upila sie amerykanska whiskey i zanosila glosnym smiechem. Potem spadla ze schodow i stlukla sobie tylek. Awanturowala sie i przeklinala. Byla przekonana, ze stracila dziecko. Siedziala wsciekla i wyczerpana w fotelu i obserwowala tasujacego karty mezczyzne w brudnej przepoconej kamizelce. Nazywal sie Esmeralda i nigdy nie podnosil wzroku. Po drugiej stronie pokoju tanczyla dla niego, kolyszac biodrami, ciemnoskora dziewczyna nie majaca wiecej niz pietnascie lat. Z wyjatkiem butow na siedmiocalowych obcasach 315 i tkwiacych we wlosach kolorowych grzebieni byla zupelnie naga. Tanczac bez przerwy rozchylala dwoma palcami blyszczace szkarlatne wargi sromowe, ale Esmeralda nie podnosil wzroku. Wazniejsze byly karty. Wazniejsze bylo przeznaczenie.Usiadla. Miala kaca i wyschlo jej w ustach. Obok niej lezal chrapiac kapitan Figueredo. Pewnie wyzlopali cala butelka whis-key i zasneli. Kapitan smierdzial jak swinia. Zawsze tak smierdzial i nigdy nie myl penisa. Dziewczyna musiala byc pijana, zeby mu obciagnac. Z sasiedniego pokoju dobiegala operowa muzyka z jakiejs porysowanej plyty. Rozejrzala sie dookola. Nie mogla sie oprzec dziwnemu wrazeniu, ze przebywa w dwoch miejscach naraz. Siedziala na swoim wlasnym lozku w pokoju w hotelu Nacional, ale jednoczesnie znajdowala sie w czyims gabinecie, z na pol przezroczystym biurkiem i wypelnionymi ksiazkami widmowymi polkami. Widziala ciemna niewyrazna sylwetke stojacego przy oknie mezczyzny, a kiedy odwrocila sie, zeby wstac z lozka, ujrzala inny ciemny ksztalt - ksztalt kleczacej tuz obok niej dziewczyny. Przetarla oczy, ale cienie nie zniknely. To wszystko ta whiskey, pomyslala. Musiala byc trefna. Ten kutas Perez. Dala mu szesc dolcow za butelke i co jej dal? Plyta za sciana trzeszczala niemilosiernie i miala ochote tam pojsc i roztrzaskac ja o kolano. -Jesus - powiedziala, potrzasajac za ramie kapitana. Figueredo wstrzymal na chwile oddech, a potem wydal z siebie glosne chrapniecie. -Co? Co sie stalo? Ktora jest godzina? -Nie wiem, minelo poludnie. Whiskey byla trefna. Widze podwojnie. Kapitan z trudem usiadl i zamrugal oczyma, wpatrujac sie w okno. -Masz racje. Ja tez widze podwojnie. Widze ksiazki, stol i jakiegos faceta. -Perez musial sprzedac mi trefny towar. -Zabije go. Przestrzele mu kolana. Rosita wstala. Bylo jej niedobrze i dziwnie, ale na tym nie koniec. Zdawalo jej sie, ze slyszy szepczacych jej cos do ucha ludzi - czasami glosno, czasami prawie niedoslyszalnie. Potrzasnela glowa, az zadrzaly jej czarne loki, jednak szepty nie ustaly. -Co o tym myslisz? - zapytala kapitana Figueredo. - Czy to whiskey pomieszala nam w glowach? 316 Kapitan wstal z lozka. Oblizal wargi, jakby gotow byl oddac wszystko za jeden kieliszek, i obszedl dookola pokoj.-Jestesmy tutaj - powiedzial po chwili. - Ale jednoczesnie jestesmy gdzie indziej. Sypialnia i biblioteka, biblioteka i sypialnia. Jestesmy i tu, i tu. -Co to znaczy? Czyzbysmy wciaz byli pijani? -Nie sadze. To znaczy... cos zrobilismy. Wiem, ze cos zrobilismy, ale za zadne skarby nie moge sobie przypomniec, co. -To ma cos wspolnego... - zaczela Rosita. Ale jej pamiec byla tak krucha i ulotna, ze zanim zdazyla skonczyc zdanie, mysl umknela gdzies, niczym swiezo otwarty, nie przeczytany jeszcze milosny list, porwany przez podmuch wiatru. Zawahala sie rowniez z innego powodu. Bala sie, ze jesli bedzie za bardzo marudzic, kapitan Figueredo moze jej juz nie zechciec. Zawsze placil bardzo dobrze i przyprowadzal swoich przyjaciol - a na tym wlasnie polegala sztuka przetrwania. Miala reputacje dziewczyny, ktora zrobi wszystko: potrafi zatanczyc mambe i pozwoli sie gwalcic noga od krzesla. Kapitan Figueredo przycisnal dlon do oczu i policzyl do dziesieciu glosnym, scenicznym szeptem. A potem podniosl powieki i rozejrzal sie wokol siebie. -Wciaz tu sa - powiedzial. - Ksiazki i ludzie. Nic sie nie zmienilo... oprocz tego, ze ten facet przesunal sie bardziej w prawo. -Moze na cos czeka. Wyglada, jakby sie niecierpliwil. -Wcale sie nie niecierpliwi. On sie mnie po prostu boi. To zwykly peon, spojrz tylko. -Oszaleje - powiedziala Rosita. - Niech diabli porwa Pereza. -O Pereza mozesz sie nie martwic - zapewnil kapitan, klepiac ja po tylku. - Perez jest juz trupem. Poza tym... Przerwal i dotknal palcami czola. -Co sie stalo? - zapytala Rosita. - Boli cie glowa, tak? -Ja... ja nie wiem, kim jestem. -Co to znaczy? Nie strasz mnie. -Jestem Jesus Figueredo. Jestem Jesus Figueredo. Ale dlaczego czuje sie, jakbym raz byl soba, a raz kims zupelnie innym? -To ten kutas Perez. -Nie, nie - pokrecil glowa kapitan. - To cos wiecej. Jestem kims innym. Ty tez jestes kims innym. Nie czujesz tego? Rozejrzal sie po pokoju, przygladajac sie golym bielonym 317 scianom hotelu Nacional, ale rowniez polkom z ksiazkami i ludziom, ktorzy obserwowali ich, choc wcale ich nie bylo.Rosita wiedziala, co ma na mysli. Ona rowniez czula, ze jest kims innym. I czula, ze ma zrobic cos waznego - wazniejszego od spotkania z Manuelem w barze Mamba, wazniejszego od odebrania pieniedzy od doktora Cifuentesa. Spojrzeli prawie rownoczesnie na lozko i oboje zobaczyli ksiazke. Cienka i szara, nie przypominala wcale ksiazki; byla na pol przezroczysta, jak szkic, ktory malarz dorysowal olowkiem na gotowym obrazie. Ale widzieli wyraznie tytul: "Noce w Hawanie". -Raul Palma - powiedziala Rosita. Kapitan Figueredo pokiwal glowa, a potem spojrzal na zegarek. -Znasz go lepiej ode mnie. Zbliza sie czwarta. Gdzie mozemy go znalezc? -Moze w burdelu San Francisco. Albo w barze Super na rogu Yirdudes. -Co on robi w burdelu San Francisco? -Ma tam przyjaciol. Ty powiedzialbys raczej: znajomych z konspiracji. Kapitan Figueredo wyciagnal z kieszeni brudna chusteczke, wysmarkal sie, a potem wsadzil palec do nosa i energicznie nim podlubal. -Sprawdzimy najpierw w barze Super. Jestes gotowa? Nie chcesz sie umyc? Rosita przeszla w obu swiatach kilka krokow. Widziala widmowe meble, ktorych nie bylo, i jasne okna w miejscach, gdzie powinny znajdowac sie lite sciany. Widziala wiszace w powietrzu obrazy i stojace w przejsciach donice z palmami. Weszla do lazienki i zapalila swiatlo nad lustrem. Przejrzala sie i stwierdzila, ze wyglada fatalnie. Zastanawiala sie, czy kiedykolwiek zmadrzeje. Prawda byla taka, ze dawno juz zmadrzala, jednak nie postepowala zgodnie z tym, co podpowiadal jej rozsadek. Mogla wyjechac z Hawany, kiedy tylko chciala. Nie miala dzieci, a teraz, gdy zmarl jej ojciec, zostala bez zadnej rodziny. Ale przyzwyczaila sie do tego, ze jest Rosita. Przeciagle gwizdy, ktore towarzyszyly jej przez caly czas, gdy szla Paseo, stanowily jedyny rodzaj uznania, jakiego potrzebowala, i wbrew pozorom wcale nie pogardzala tak bardzo mezczyznami, ktorych nazywala swoimi klientami. W wiekszosci byli niesmiali i potulni, cuchnelo im z ust i mieli poplamione moczem obszerne szorty. Tylko nieliczni byli brutalni i pijani i drapali ja po twarzy zarostem. W gruncie rzeczy za318 jmowali jednak bardzo niewielka czesc jej ciala, tylko usta i pochwe, kilka centymetrow szesciennych, ktore wynajmowala, zeby moc zaplacic za czynsz, jedzenie i eksploatacje swojego forda (ktory czekal na wymiane skrzyni biegow). Reszte zachowywala dla siebie. Kiedy ktos pytal ja o prostytucje, odpowiadala: "Mezczyzni sprzedaja swoje ciala i umysly bankom i towarzystwom ubezpieczeniowym od rana do wieczora, szesc dni w tygodniu, przez cale zycie. Ja oddaje moje cialo tylko na dwadziescia minut, a potem robie, co chce: ide na spacer, wypijam drinka, spotykam przyjaciol. I kto tu sie bardziej prostytuuje?" Uniosla sukienke przed umywalka i podmyla sie jedna reka. Robiac to przejrzala sie ponownie w lustrze. Zobaczyla w swojej twarzy cudze oczy, ale nie wiedziala czyje. Plyta zaciela sie i powtarzala bez konca ten sam fragment. -Co to za muzyka? - zawolala. Kapitan Figueredo stanal w progu i obserwowal, jak sie myje. -Les Momelles de Tiresias - powiedzial. - Burleska operowa w dwoch aktach z prologiem. Muzyke napisal Poulenc, libretto Guillaume Apollinaire. Prapremiera odbyla sie w paryskiej Operze Komicznej cztery lata temu. -Co w niej jest takiego komicznego? - zapytala, wycierajac sie recznikiem. Kapitan Figueredo odchrzaknal. -To zalezy, przypuszczam, od tego, jakie kto ma poczucie humoru. Opowiada o znudzonej zonie, ktora ucina sobie piersi i zostaje mezczyzna, podczas gdy malzonek zamienia sie w kobiete i daje zycie czterdziestu tysiacom dzieci. Rosita opuscila sukienke i szybko poprawila wlosy. -Historia twojego zycia, prawda, Jesus? -W pewnym sensie - odparl znuzonym tonem. Pojechali do baru Super buickiem kapitana Figueredo, ale jechali tam jak przez sen. Budynki i drzewa, ktore przesuwaly sie za oknami samochodu, przypominaly bardziej namalowany fryz niz autentyczna scenerie. Chodniki oblegali jak zwykle alfonsi i sprzedawcy pornograficznych pocztowek, lecz wszyscy zastygli jakby w bezruchu. Niebo bylo brazowe i zlowrogie; przez chmury przebijal sie dziwny czterosilnikowy hydroplan ze smiglami, ktore wygladaly jak trzepaczki do piany. Dzien byl tak wilgotny, ze szyby buicka zaparowaly od zewnatrz. Figueredo polozyl dlon na udzie Rosity. -Niewiele jest rzeczy w zyciu, ktore przynosza mi ulge, Rosita. 319 -Nawet o tym nie mysl - odpowiedziala. - I pamietaj, ze nie zrobie tego ponownie, jesli nie zaczniesz brac prysznicu.-Jestem swinia, wiem o tym - stwierdzil ponuro. Zaparkowali przy barze Super. Kapitan Figueredo dal dziesiecioletniemu chlopakowi piataka, zeby pilnowal samochodu. W mrocznym wnetrzu unosil sie smrod starych cygar i srodkow dezynfekujacych. Za barem stal wysoki Murzyn ze spiczasta glowa. Przy jednym ze stolikow siedzieli na odchylonych do tylu krzeslach trzej mezczyzni w czarnych koszulach i jazzowych szelkach. Obok akwarium ze zlotymi rybkami siedzial samotnie palacy papierosa mlodzieniec. Rosita odwiedzala bar Super od wielu lat. A jednak tego popoludnia to nie byl wylacznie bar, lecz rowniez salon w czyims domu, z widmowymi kanapami, fotelami i ludzmi, ktorzy przesuwali sie wzdluz scian niczym szeleszczace plachty celofanu. -Rosita! - zawolal barman, ale ona zignorowala go i podeszla prosto do mlodego mezczyzny, ktory siedzial na barowym stolku obok akwarium. Ten zgniotl papierosa, usmiechnal sie i nie spogladajac na Rosi te odwrocil sie do kapitana Figueredo. -Zastanawialem sie, kiedy zaczniesz mnie szukac, Bronco. Kapitan Figueredo oparl sie o bar i splotl przed soba dlonie. -Bronco... - powtorzyl, po czym pokiwal glowa i usmiechnal sie. - Dziekuje, ze mi powiedziales. -Nie wiedziales, kim jestes? - zapytal z udawanym zdumieniem mlodzieniec. -Podejrzewalem, ale nie bylem pewien. Teraz juz wiem. -A ty? - zapytal mlody czlowiek, zwracajac sie do Rosity. - Wiesz, kim jestes? W umysle Rosity zapalaly sie i gasly obrazy. Widziala Laure. Widziala Eusebia. W Scottsdale byl teraz jasny dzien. Jednoczesnie widziala Raula Palme i mroczne wnetrze baru Super. Slyszala rytm mamby i smiejacych sie ludzi. - Zywi troche sie w tym gubia - stwierdzil Raul. - Nie wiedza, kim sa. Dla nieboszczykow jest to oczywiscie o wiele latwiejsze. -Musisz przestac mnie nachodzic, Billy - powiedzial kapitan Figueredo. - Musisz pojsc swoja wlasna droga i zostawic mnie w spokoju. Raul puscil do niego oko. -Jestes moim bratem. Jak moglbym cie zostawic? -Musze sam wziac odpowiedzialnosc za to, co robie. Musze 320 popelniac swoje wlasne bledy. Jesli bede cierpial, trudno. Jesli napisze nowa ksiazke i krytycy ja schlastaja, bede musial sie z tym pogodzic i postarac sie napisac lepiej nastepna.-Nie chce, zeby cie skrzywdzili, Bronco - upieral sie Raul. - Moga to zrobic i zrobia to, niezaleznie od tego, co napiszesz. -Wiec co mi w takim razie zostaje? Mam przez reszte zycia jezdzic do Scottsdale do apteki i kupowac placebo dla Vity? Gapic sie przez okno na Eusebia, ktory pieli swoja kapuste? Ty mnie nie ochraniasz, Billy, ty mnie zabijasz! -Chce pan sie czegos napic, senorl - zapytal Murzyn za barem. -Czysta whiskey - odparl, nie patrzac na niego, kapitan. -A co dla damy, senorl - Nie widze tu zadnej damy. -Dla mnie tez whiskey - powiedziala Rosita. - Z plasterkiem cytryny. Raul przekrecil sie na stolku i przyjrzal sie jej, przymykajac jedno oko. -Nie wiem, po co tutaj przyszlas - powiedzial. -Przyszlam, bo Bronco jest moim przyjacielem. Chce, zebys zostawil go w spokoju. -Uwazasz, ze nie potrzebuje mojej opieki? -To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje. Jest pisarzem. Musi podejmowac ryzyko. Za kazdym razem, kiedy pisarz zaczyna nowa ksiazke, to tak, jakby rzucal sie ze skaly. Jesli sie zabije, trudno, mial po prostu pecha. Ale to wlasnie ryzyko nadaje waznosc pisarstwu. Jesli bedziesz go chronil, nie bedzie mogl pisac, a jesli nie bedzie mogl pisac, usmiercisz go tak samo skutecznie, jak zabiles sie sam, spadajac wtedy z motocykla i uderzajac w drzewo. -Wiesz co? - zapytal, usmiechajac sie chlodno, Raul. - Wszystko to bujdy na resorach. Chcesz, zeby moj brat pisal, bo pracujesz dla jego wydawcy i wiesz, ze sprzedacie duzo egzemplarzy. Nie obchodzi cie, ze ksiazka moze okazac sie chlamem, co jest pewne jak amen w pacierzu. Nie obchodzi cie, ze nigdy nie dorowna "Gorzkiemu owocowi". Nie obchodzi cie, ze Bronco zostanie stlamszony, upokorzony i wypatroszony przez krytykow i w koncu strzeli sobie w leb. Moj Boze, jestes tak zaslepiona zyskiem, ze po prostu tego nie dostrzegasz, prawda? Lepiej zeby zyl dalej z Vita, niezaleznie od tego, jak nudne moze sie wydawac takie zycie, niz zeby mial pisac te swoja glupia bombastyczna ksiaz21 - Zjawa 321 ke, otwierajac sie i pozwalajac tym wszystkim sepom i szaka-lom zywic sie wlasnymi wnetrznosciami. Chce, zeby on zyl, Lizzie... nikt nie wie, jak drogocenne jest zycie, dopoki go nie straci.-Bardzo cie prosze, Billy - powiedzial kapitan Figuere-do. - Kocham cie. Kochalem cie. Ale zostaw mnie w spokoju. Raul wypil do konca swoja whiskey. -Przykro mi, Bronco. Nawet starsi bracia nie zawsze wiedza, co jest dla nich najlepsze. Rosita podeszla blizej i przytulila sie do jego boku. -Przypuscmy, ze ci sie odwdziecze? - zapytala. Raul przyjrzal jej sie od stop do glow. -Co moglabys dla mnie zrobic oprocz zarazenia mnie tryp-rem? -Moge ci pomoc... tobie i innym, ktorzy nienawidza Batisty. -Lepiej idz z powrotem do lozka z tym swoim spoconym szefem policji. -Johnson! Co ty wyprawiasz, Johnson? - odezwal sie w tej samej chwili jakis glos. Rosita zobaczyla, ze ktos stoi tuz za barowym stolkiem Raula. Byla to niewyrazna zjawa kobiety. Kapitan Figueredo wychylil swoja whiskey, rabnal szklanka o kontuar i poprosil o nastepna. Murzyn natychmiast mu nalal. -Johnson! - powtorzyl glos. - Przestan opierac sie o sofe i przestan pic. Wiesz, co sie z toba dzieje, kiedy pijesz przed lunchem! -To jest naprawde wazne, Raul - powiedziala Rosita. - Musisz pozwolic bratu zyc tak, jak chce. Jesli bedzie cierpial, poszuka twojej pomocy. Ale nie mozesz chronic go przed tym, czego musi doswiadczyc na wlasnej skorze. Po prostu nie mozesz. -Johnson! - odezwal sie ponownie wysoki, swidrujacy glos. Kapitan Figueredo wyjal zza paska swoj colt kaliber 45 i odciagnal kurek. -Arriba las manos - powiedzial, zwracajac sie do Raula. Raul nie uczynil najmniejszego wysilku, zeby podniesc rece. -Chyba zartujesz - stwierdzil. - Co ja takiego zrobilem? Probowalem obalic rzad? Zadawalem sie z buntownikami? Wypilem za duzo whiskey? Handlowalem bronia, przyjaznilem sie z dziwkami? -Natychmiast to odloz, Johnson! Wiesz, ze nie lubie tych rzeczy w swoim domu! 322 Cienie przesunely sie, swiata rozblysly, przygasly i z powrotem rozblysly.-On nie zartuje, Raul - powiedziala Rosita, po czym odwrocila sie do kapitana Figueredo i wziela go za reke. - Nie rob tego, Jesus - poprosila. - To nie jest sposob. -Widzisz? - wycedzil kpiacym tonem Raul, rozkladajac szeroko rece. - Nawet Rosita uwaza, ze nie masz racji. Najbardziej syfiasta dziwka w Hawanie! Kapitan Figueredo wycelowal rewolwer prosto w serce Raula i pociagnal za spust. Z bialej koszuli Raula buchnela krew i strzepy tkanki, a on sam spadl ze stolka i uderzyl w akwarium. Szklo stluklo sie i zalala go woda i zlote rybki. Rosita zakryla dlonia twarz i usiadla, zbyt wstrzasnieta i ogluszona, zeby cos powiedziec. -O Gloria Patri - wyjakal Murzyn za barem. Raul lezal na boku na dywanie, nieruchomy i calkiem martwy. Wszedzie wokol niego trzepotaly ogonkami i otwieraly pyszczki zlote rybki; do ucha sciekala mu waska struzka stechlej wody z akwarium. -Co ty zrobiles, Jesus? - szepnela Rosita; w rzeczywistosci jednak nie byla wcale Rosita, byla Elizabeth. Wnetrze baru Super skurczylo sie i zatarlo - niemal ucieklo, jakby wyniesli je w pospiechu teatralni technicy. Nagle zrobilo sie jasno i zwyczajnie; stali w salonie Bronca w Scottsdale, a za zaluzjami tanczylo poranne swiatlo. Laura zlapala Elizabeth za reke. -Nic ci nie jest, Lizzie? - zawolala zalamujacym sie glosem. - Co sie stalo? Co sie stalo? Co on zrobil? Nie patrz! Ale bylo juz za pozno. Elizabeth spojrzala w dol i zobaczyla rozciagnieta na indianskiej macie Vite, z zalosnie uniesiona reka i jednym zgietym, a drugim przekreconym kolanem. Kleczacy obok Eusebio probowal rozpiac jej suknie, ktora nasiakala krwia, coraz wieksza iloscia krwi, tryskajacej z rany przy kazdym uderzeniu serca. Bronco stal obok sofy w swoim za ciasnym marynarskim mundurze, z rozlozonymi rekoma i wciaz dymiacym rewolwerem. W jego szeroko otwartych oczach malowalo sie niedowierzanie. Elizabeth popatrzyla na niego. Odpowiedzial jej spojrzeniem i przez ulamek sekundy ona znowu byla Rosita, a on kapitanem Figueredo. 323 -Trzeba wezwac ambulans - oswiadczyl Eusebio, ale nikt nie ruszyl sie z miejsca. Wszyscy byli zbyt oslupiali. - Ambulans! - powtorzyl.Laura ruszyla sztywnym krokiem do gabinetu i podniosla sluchawke. Bronco rzucil rewolwer na sofe. Zataczajac sie lekko i unoszac rece w rozpaczy zblizyl sie do zony. -Vita - wybelkotal. -Nie zrobiles tego specjalnie, Bronco - powiedziala Eliza-beth. - Bylam z toba, strzelales do Raula. -Kto mi uwierzy? - wybuchnal Bronco. - Kto uwierzy, ze bylem kapitanem Figueredo? Eusebio polozyl glowe Vity na macie i spojrzal na Bronca. -Jest martwa, senor. Nie mozna juz jej pomoc. -Strzelalem do Billy'ego - stwierdzil zalosnie Bronco. - Nie strzelalem do Vity, strzelalem do Billy'ego. -Co za nieszczescie - powiedzial Eusebio, ale w jego tonie nie slychac bylo przebaczenia. Vita byla dla niego dobra. Dawala dodatkowe puszki z jedzeniem dla jego rodziny, ubranka dla dziecka, a raz nawet podarowala mu kieszonkowy zegarek. -Strzelalem do Billy'ego, Eusebio! Nie mialem najmniejszego pojecia, ze ona tam stala! -Tak - potwierdzil Eusebio. - Ale ona tam stala. Przedmioty moga przechodzic ze swiata duchow do swiata snow, a takze do realnego swiata. Ten przedmiot byl bardzo maly, podrozowal bardzo szybko i ze zlymi zamiarami. Mogla go powstrzymac tylko panska milosc do zony. Bronco popatrzyl na Vite, zaciskajac usta i czujac naplywajace do oczu lzy. -Nie chcialem - szepnal. - Bog mi swiadkiem, ze nie chcialem. Strzelalem do Billy'ego, nie do niej. Eusebio wstal i przeczesal palcami swoje sztywne wlosy. -Jesli to pana pocieszy, senor, wyimaginowanych ludzi mozna zabijac rownie dobrze jak zywych. Panski Billy nie bedzie juz pana wiecej niepokoil. Wyszedl do gabinetu i po chwili wrocil, niosac "Noce w Hawanie". -Niech pan teraz przeczyta - powiedzial. - Niech pan przeczyta, jak zginal panski brat. Kiedy czekali na ambulans, Elizabeth poszla do swojego pokoju i przeczytala kilka ostatnich stron ksiazki. Bronco kle324 czal zgarbiony przy zwlokach Vity, gladzac ja w roztargnieniu po wlosach, a Laura stala przy oknie, wypatrujac swiatel ambulansu. "Widzisz? - wycedzil Raul, rozkladajac szeroko rece. - Nawet Rosita uwaza, ze nie masz racji. Najbardziej syfiasta dziwka w Hawanie! Kapitan Figueredo wycelowal rewolwer prosto w serce Raula i pociagnal za spust". Elizabeth spojrzala na rekawiczke z kroliczego futra i poczula, jak ogarnia ja lodowata trwoga. ROZDZIAL XXII Wrocily do Connecticut tydzien po Bozym Narodzeniu. Od pieciu dni wial nieublagany polnocno-zachodni wiatr i chociaz spadlo niewiele sniegu, na dworze byl siarczysty mroz. Stawy lezaly wsrod okrytych szronem paproci niczym zasnute mgla lustra, a niebo mialo kolor przescieradla w zimnym hotelu.Elizabeth i Laura przyjechaly z Nowego Jorku poznym popoludniem w poniedzialek. Dom byl zamkniety na glucho i dopiero w srode jako tako sie ogrzal; dziewczeta rozpalily ogien w prawie kazdym kominku i podsycaly go, gromadzac przy kazdym stosy polan. Seamus na szczescie narabal dosc drzewa, zeby starczylo do Nowego Roku. Ale nawet kiedy w bibliotece i salonie zrobilo sie dosc znosnie, wiatr wdzieral sie przez szpary we framugach i pod drzwiami i prawie caly wtorek spedzily siedzac w paltach tuz przy kuchennym piecu. Bronco zostal aresztowany za zabojstwo Vity, jednak szybko zwolniono go za kaucja piecdziesieciu tysiecy dolarow, ktora wplacil Charles Keraghter. Wciaz byl wstrzasniety i pelen poczucia winy, ale zegnajac sie z nim Elizabeth widziala, ze powoli rozprostowuje zgarbione plecy, a w jego oczach pojawia sie blysk, charakterystyczny dla czlowieka, ktory chce wrocic do pracy. Po raz pierwszy mowil o swojej nowej powiesci, jakby ja rzeczywiscie widzial, jakby byla czyms zywym i musial ja teraz tylko przelac na papier. -Naprawde uwazasz, ze Billy odszedl na dobre? - zapytala go- Naprawde. Potrafie to wyczuc. -Od poczatku miales zamiar go zabic, prawda? 326 l Bronco kiwnal glowa.-Wiedzialem, ze Billy nie da sie przekonac. Juz taki byl. Tym wieksze gnebia mnie wyrzuty sumienia z powodu Vity. Miala przykry charakter, ale z pewnoscia nie zaslugiwala na cos takiego. Usciskali sie i Elizabeth wyczula w jego uscisku pewnosc, ze gdyby tylko czas i los okazaly sie dla nich laskawsze, zostaliby kochankami. -Dzwon do mnie - poprosila. - Dzwon za kazdym razem, kiedy skonczysz nowy rozdzial. Dzwon za kazdym razem, kiedy nie skonczysz nowego rozdzialu. Bronco nie odpowiedzial, trzymal ja tylko przez dluzsza chwile w ramionach, probujac wynagrodzic sobie jednym spojrzeniem wszystkie te lata, ktore spedzili z dala od siebie. -Do widzenia, Bronco - powiedziala i pocalowala go na pozegnanie. W srode rano wybrala sie z Laura na farme Green Pond, zeby odwiedzic pania Patrick. Seamus byl tam takze, ale mial grype, a jego umysl bardziej niz zwykle bujal w oblokach. Siedzial przy kominku opatulony po sama szyje grubym szarym kocem, ze sterczacymi we wszystkie strony wlosami, na przemian gadajac do siebie i pociagajac nosem. Pani Patrick musiala co jakis czas odkladac szydelkowanie i podawac mu wielka chustke, zeby mogl sie wysmarkac. Zrobila kawy i usiadla z nimi ze swoja robotka przy stole. Postarzala sie jeszcze bardziej; jej policzki przypominaly pomarszczone i wysmagane wiatrem czerwone jabluszka. Elizabeth z niepokojem zauwazyla, jak stare i powykrecane artretyzmem ma dlonie. -Seamus czul sie calkiem dobrze, dopoki nie zerwal sie wiatr - powiedziala pani Patrick - a potem zaraz sie przeziebil. Lekarze boja sie, zeby nie zlapal zapalenia pluc, wiec trzymam go calego opatulonego. -Szkaradne wielkie jezozwierze - mamrotal Seamus. Z dolnej wargi zwisala mu lsniaca nitka sliny. - Sploty wezy. Male grube niedzwiedzie o nastroszonej siersci. Elizabeth podeszla do kominka i polozyla mu reke na ramieniu. Przekrecil glowe, zeby na nia spojrzec, ale mial wyrazne trudnosci ze skupieniem wzroku. -To byly platki sniegu, prawda, Seamus? - zapytala. Przez chwile wpatrywal sie w nia z ukosa, a potem kiwnal raz i drugi glowa, jakby splynela na niego jasna fala iluminacji. 327 -Tak, to byly platki sniegu. Biala, biala, oslepiajaco biala przednia straz Krolowej Sniegu. Tym wlasnie byly. Szkaradne wielkie jezozwierze, sploty wezow.-Male grube niedzwiedzie o nastroszonej siersci - dokonczyla za niego Elizabeth. -Od paru dni powtarza w kolko to samo - powiedziala pani Patrick. - Czasami zaluje, ze w ogole przeczytalam mu te basn. Tylko to jedno od niego slysze. Elizabeth odwrocila sie, zeby odejsc, ale Seamus wysunal reke spod koca i zlapal ja za rekaw. Jego wzrok byl teraz bardzo niespokojny i zatroskany. -Ona jest blisko - oswiadczyl. - Jest bardzo blisko. Straszliwa i lodowato zimna! Dmuchnela na nas i procz nas dwojga umarly wszystkie piskleta. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli zostawisz go w spokoju, Lizzie - powiedziala pani Patrick. - Strasznie sie denerwuje. -Dobrze - zgodzila sie Elizabeth. Usmiechnela sie do Sea-musa i uscisnela jego dlon. - Nie martw sie, Seamus... wszystko skonczy sie dobrze, obiecuje ci. Wracaly do domu zasniezona alejka. Chociaz zblizalo sie dopiero poludnie, caly pejzaz tonal w brunatnym polmroku, wszystko bylo nieruchome i skute lodem. W galeziach drzew zastygly lodowe sople podobne z ksztaltu do wiezyczek, naszyjnikow i zaglodzonych na smierc rycerzy. -Nigdy nie widzialam go w tak zlym stanie - powiedziala Laura, zakrywajac futrzanym kolnierzem usta. -Jest bardzo wrazliwy na zmiany pogody - odparla Elizabeth. - Zawsze wyczuwa nadciagajace burze z piorunami i chlodne fronty z Yermont. Wydaje mi sie, ze jest rowniez wyczulony na swiat duchow. Przypomnij sobie, co opowiadala nam zawsze pani Patrick. Ze porwaly go male ludziki i nauczyly magii. -Chyba w to nie wierzysz? Opowiadala nam to, kiedy bylysmy mlodsze, zebysmy nie pomyslaly, ze jest stukniety. -Sama nie wiem... Zawsze bylam zdania, ze on slyszy rzeczy, ktorych normalni ludzie nie potrafia uslyszec. Kiedys spiewal piosenki, pamietasz przeciez, i czasami mialy przepiekne melodie, ktorych nikt przedtem nie slyszal. I zawsze powtarzal, ze potrafi widziec rozne rzeczy. Twarze wygladajace z pustych okien. Stare kobiety przechodzace pusta ulica. Psy i koty, ktorych nie widzial nikt poza nim. 328 Ku radosci Elizabeth przed domem zobaczyly jasnoczerwony samochod Lenny'ego.Kiedy wbiegly do srodka, Lenny stal w kapeluszu i brazowym tweedowym plaszczu w salonie i szturchal pogrzebaczem polana w kominku, probujac rozniecic na nowo ogien. -Lenny! Jak sie ciesze, ze cie widze! - Elizabeth zarzucila mu rece na ramiona i pocalowali sie. -Ostroznie - rozesmial sie. - Trzymam rozgrzany do czerwonosci pogrzebacz. -Czesc, Lenny - powiedziala Laura, wspinajac sie na palce, zeby pocalowac go w policzek. - Lizzie myslala, ze jestes w Hartford. -Nie sadzisz chyba, ze siedzialbym tam, kiedy Lizzie jest w Sherman? Poza tym mam wspaniale wiadomosci. Spotkalem w Hartford faceta, ktory prowadzi prywatny fundusz emerytalny i ubezpieczen na zycie, przeznaczony specjalnie dla pracownikow biurowych. To wspanialy system. Zawiera wszelkie rodzaje premii, opieke medyczna, mozliwosc wycofania wplaty, wszystko, co chcecie. -Czy dojdziesz w koncu do sedna? - rozesmiala sie Elizabeth. - Na pewno chcesz mi wcisnac polise. -Mowiac krotko i wezlowato... gdzie na calym Wschodnim Wybrzezu wystepuje najwieksza koncentracja pracownikow biurowych? -Oczywiscie, ze w Nowym Jorku! -I to jest wlasnie moja wiadomosc. Pod koniec stycznia przeprowadzam sie do Nowego Jorku. Zalatwiaja mi mieszkanie, nowe biuro i szafa gra. Elizabeth poslala mu promienny usmiech. -Naprawde przeprowadzasz sie do Nowego Jorku? -Pod koniec stycznia, definitywnie. -No coz - rzucila figlarnie Laura. - Wyglada na to, ze los rzuca was sobie ponownie w objecia. -Tez tak uwazam - zgodzil sie Lenny. Spogladal teraz na Elizabeth powaznym wzrokiem. -Moze napijemy sie czegos goracego? - zaproponowala. -Chetnie. Mialem szczescie, ze zostawilyscie otwarte drzwi, bo do tej pory zamarzlbym pewnie na kosc. Laura zrobila trzy kubki goracej czekolady i zasiedli w trojke przy kominku. Elizabeth siedziala tuz przy Lennym, trzymajac go za reke i po raz pierwszy od dlugiego czasu poczula, ze nalezy 329 do kogos. Mogla gladzic Lenny'ego po dloni i jego skora byla w dotyku taka sama jak jej. Mogla dotykac jego wlosow, ktore byly podobne do jej wlosow. Mogla wpatrywac sie w jego profil, jego dlugie rzesy, prosty nos i wypelniony swiatlem doleczek w podbrodku.Do diabla, miala nawet ochote dotknac jego miekkiego kolnierzyka kraciastej koszuli i krawata w niebieskie paski. Zapalili papierosy i Elizabeth opowiedziala Lenny'emu o tym, co przytrafilo sie Johnsonowi i Yicie i jak udalo im sie wyegzor-cyzmowac Billy'ego. -Zazylas meskal? - zapytal, marszczac brwi, Lenny. - Czy to nie jest niebezpieczne? -Jest pewne ryzyko, ale mozna je zminimalizowac, kiedy ma sie przy sobie kogos, kto sie na tym zna. Kogos takiego jak Eusebio. Lenny potrzasnal glowa, wydmuchujac jednoczesnie dym nozdrzami. -Nie bardzo mi sie podoba, ze to bralas. Gdybym tam byl... Elizabeth scisnela go za reke. -Nie mielismy zadnego wyboru. Gdyby Billy dalej nachodzil brata, Bronco nigdy w zyciu nie wrocilby do pisania. Najprawdopodobniej strzelilby sobie w koncu w leb. Mialam poza tym swoj egoistyczny motyw. -Co masz na mysli? -Lauro, opowiedz Lenny'emu, co ci sie przydarzylo. Nieskladnie, powoli i nie wspominajac o tym, co naprawde zrobil jej Raymond, Laura opowiedziala o ciotce Beverley i Ches-terze Fellu. -Czytalem o tym w gazecie - powiedzial cicho Lenny, kiedy skonczyla. - Dwoch producentow filmowych zamarzlo na smierc we wlasnym basenie. Razem z innymi specami od ubezpieczen zastanawialismy sie, jak w przypadku takiej anomalii moze wygladac odpowiedzialnosc z tytulu polisy na zycie. Ale ty myslisz, ze to... Elizabeth kiwnela glowa. -Nie sadze, zeby istniala co do tego jakas watpliwosc. Kazdego, kto nas skrzywdzi, zdenerwuje albo wydaje nam sie w jakis inny sposob zagrazac, nibyPeggy zalatwia tak, zeby juz nigdy nie mial okazji tego zrobic. -I chcecie ja uziemic w ten sam sposob, w jaki Bronco uziemil swojego brata Billy'ego? 330 -Pomysl, jak bedzie wygladalo nasze zycie, jesli tego nie zrobimy.Lenny zgniotl papierosa. -Moim zdaniem to zbyt niebezpieczne. Nie wiesz, na co sie narazasz, Lizzie. Z tego, co mowisz, wynika, ze mozna stamtad nie wrocic. Co mowil ten Eusebio o ludziach pozostajacych w stanie spiaczki? Nie chce miec za zone dziewczyny, ktora sie nigdy nie obudzi. Elizabeth otworzyla szeroko usta. -Powiedziales "za zone"? Lenny zaczerwienil sie tak bardzo, ze jego policzki zrobily sie prawie brazowe. -To znaczy... chcialem powiedziec, gdybym byl z toba zonaty, gdybym byl zonaty z kimkolwiek, kto znajduje sie w stanie spiaczki... no wiesz, nigdy by sie nie mial obudzic... niewazne, czy to bylabys ty, czy ktos inny... Nagle przestal sie czerwienic i potarl kark dlonia. -Przyznaje, ze mialem zamiar cie poprosic o reke zaraz po wiadomosci o tym, ze przeprowadzam sie do Nowego Jorku. W gruncie rzeczy zgodzilem sie na Nowy Jork specjalnie po to, zebysmy mogli byc razem. Rownie dobrze moglem pojechac do Bostonu. Laura zapiszczala z radosci i zrzucila z nog pantofle. -On ci sie oswiadcza, Lizzie! On naprawde sie oswiadcza! A ja jestem swiadkiem! Tak sie ciesze! Tak sie ciesze! Jeden z pantofli wyladowal w srodku kominka i Lenny musial go ratowac, wyciagajac z ognia szczypcami. Zanim go ugasil, uderzajac o krate i depczac nogami, moment euforii minal. Lenny usiadl na kanapie i usmiechnal sie do Elizabeth, a ona wziela w obie dlonie jego lewa reke i odwzajemnila jego usmiech. -Mozesz dac mi troche czasu, zebym sie nad tym zastanowila? -Oczywiscie. Przykro mi, ze to wyszlo w ten sposob. Czuje sie jak prawdziwy glupek. Mialem zamiar przykleknac na jedno kolano i dac ci to. Siegnal do kieszeni i wyjal obite czarnym aksamitem pudeleczko. Laura nie posiadala sie z radosci. -Jakie to romantyczne! Trzymajcie mnie, bo zwariuje! Elizabeth otworzyla pudelko; w srodku byl zareczynowy pierscionek z szafirem i brylantem, ktore blysnely odbitym ogniem. Musial kosztowac Lenny'ego pare setek. Podniosla wzrok; jego twarz byla tak pelna nadziei i ciepla, ze zmieklo jej serce. 331 -Nie potrzebuje wiecej czasu. Myslalam o tym. Moja odpowiedz brzmi "tak". Lenny zamrugal oczyma.-Odpowiedz brzmi "tak"? -Masz wosk w uszach? - zdziwila sie Laura. - Nie pozwolilabym mojej drogocennej siostrze wyjsc za kogos, kto ma wosk w uszach. Lenny pochylil sie i pocalowal Elizabeth w usta. -Kochani cie - wyszeptal. - I dziekuje. Wprawilas wlasnie wiceprezesa nowojorskiego oddzialu Hartford Life and Loan w prawdziwa ekstaze. Ale kiedy ja calowal, przez caly dom przeszedl dziwny chlodny powiew. Zagwizdal i zajeczal przy frontowych drzwiach, poruszyl ciezkie kotary przy wejsciu do salonu, a potem dmuchnal w kominek, tak ze jezyki ognia schowaly sie pod polanami, a tuman iskier i popiolu posypal sie na dywanik przed paleniskiem. Zrobilo sie tak zimno, ze Elizabeth cala zadrzala i poczula, jak wlosy podnosza sie jej na karku. -Boze... co za przeciag! - powiedziala. Podmuch jeczac przemknal przez biblioteke, jakby przez dom przechodzil jakis niewidzialny, ubrany w lodowa oponcze czlowiek. Uslyszeli trzaskajace drzwi na taras, a potem chichot wiatru wpadajacego do oranzerii. -Ktos chodzi po naszych grobach, jesli chcecie znac moje zdanie - oswiadczyla Laura. Ale Elizabeth rozejrzala sie niespokojnie dookola, a potem wstala z sofy, podeszla do okna i przez dluzsza chwile obserwowala ogrod. Wiatr szarpal pozbawione lisci galezie drzew i skrecal snieg w wezowe sploty. Elizabeth podeszla do nastepnego okna i utkwila oczy w ciemnosciach, wypatrujac jakiegokolwiek ruchu. -Zauwazylas cos? - zapytal Lenny. Elizabeth potrzasnela glowa. -Nic nie widac. Ale to nie znaczy, ze jej tu nie ma. Seamus byl dzis bardzo niespokojny... to pewny znak, ze Peggy jest w poblizu. -Czy nie czas juz, zebys ja po prostu zignorowala? - zapytal Lenny. - Moze ona przychodzi tylko dlatego, ze ty wyobrazasz sobie, ze przyjdzie? Moze jest w podobnym stopniu wytworem twojej jak i swojej wlasnej wyobrazni? 332 -To, co przytrafilo sie Chesterowi i Raymondowi, nie bylo wytworem mojej wyobrazni - zaprotestowala Laura. - Podobnie jak Billy nie byl wytworem wyobrazni Lizzie.Lenny otworzyl papierosnice i poczestowal Elizabeth papierosem. -Kiedy wezmiemy slub, bedziesz mial okazje przerzucic sie na philip morrisy - powiedziala. - Te lucky strike'y sa dla mnie o wiele za mocne. Lenny podal jej z usmiechem ogien. -Widzisz? - powiedzial. - Juz jestem pod pantoflem. -Mowiac powaznie - podjela Elizabeth - nie wydaje mi sie, zebys mogl sie do mnie zblizyc, dopoki nie pozbedziemy sie niby-Peggy. Bog wie, co moze ci zrobic. Przypomnij sobie Dana Patricka... ktory zawinil wobec mnie najwyzej jakas mysla. A moze nie zrobil nawet tego. Bardziej prawdopodobne, ze Peggy byla po prostu zazdrosna. -Ja w to wszystko wierze, Lizzie - powiedzial Lenny. - Widzialem to na wlasne oczy i wiem, ze jest niebezpieczne. Ale nie mozesz oczekiwac, ze bede sie od ciebie trzymal z daleka, i nie mozesz oczekiwac, ze nie bede staral sie ciebie ochraniac. A swoja droga... jak zamierzasz sie pozbyc Peggy? I kiedy? Chcesz znowu zazyc ten meskal, prawda? Elizabeth podeszla do stolika i wziela do reki niewielka paczuszke. -Przywiozlam z Arizony cztery galki peyotlu. Kiedy tylko pojawi sie niby-Peggy, zamierzam sie z nia rozprawic. -Mozesz tego nie przezyc. -Jesli zazyje zbyt duza dawke, istnieje niewielkie ryzyko uduszenia, ale Laura bedzie mnie obserwowac. Tak samo, jak robila to w Arizonie. -Nie pozwole ci na to. -Nie mozesz mnie powstrzymac, Lenny... a poza tym nie ma innego wyjscia. -Zgodzilas sie wyjsc za mnie, Lizzie. Nie pozwole ci. -Jesli mi nie pozwolisz, nie bedziesz mogl mnie poslubic. Zobacz, co sie stalo, kiedy sie pocalowalismy: przez caly dom przeszedl zimny wiatr, jakby dmuchnela na nas Krolowa Sniegu. Potrafila jednym dmuchnieciem zabijac ptaki, a jednym dlugim pocalunkiem mezczyzn. -Naprawde wierzysz w te bujdy? - zapytal podniesionym glosem Lenny. 333 -Tak, wierze - odparla Elizabeth. - Naprawde w to wierze. Po smierci ludzie opuszczaja swoje ciala i czasami zamieniaja sie w postaci, ktore istnialy w ich wyobrazni. Tak, wierze w to.-Podobnie jak ja - dodala Laura. Lenny uciekl spojrzeniem w bok. -Klopot polega na tym, ze ja takze wierze. -Zrobimy to najszybciej, jak mozna - powiedziala Elizabeth. - Moze nawet jutro. Musze tylko pomyslec, w jaka wcielic sie postac, zeby poradzic sobie z Krolowa Sniegu. Niestety Peggy wybrala Gerde, a Gerda jest najsilniejsza postacia w calej basni, mala dziewczynka, ktora nigdy sie nie poddaje. W basni wystepuje takze mala rozbojniczka i odgrywa tam dosc wazna role. Lechce ostrym nozem w szyje swojego renifera, bo lubi patrzec, jak ten sie boi. Ale nie jest taka silna jak Gerda. -Czy to koniecznie musi byc postac z tego samego opowiadania? - zapytal Lenny. -Moze powinnas sie zamienic w jakas czarownice albo kogos w tym rodzaju... czarownice, ktora ma moc wieksza od Krolowej Sniegu? -Tak! - zawolala Laura. - Moze w aniola z "Czerwonych trzewiczkow", pamietasz? "Ujrzala aniola w dlugich bialych szatach, skrzydla siegaly mu od ramion do ziemi, oblicze jego bylo surowe i powazne, a w reku trzymal miecz, bardzo szeroki i blyszczacy". -"Masz tanczyc, rzekl - zacytowaly wspolnie - tanczyc w twoich czerwonych trzewiczkach, az staniesz sie blada i zimna, az zeschnie sie skora na tobie jak na szkielecie!"* Elizabeth potrzasnela jednak po chwili glowa. -Nie moglabym wcielic sie w aniola - powiedziala. - Po prostu nie moglabym, niezaleznie od tego, ze jest innej plci. Wydaje mi sie, ze masz racje, Lenny: moglabym wcielic sie w kogos z innej ksiazki, ale to musi byc ktos silniejszy od Gerdy z "Krolowej Sniegu" i ktos, kto zna sposob, zeby poradzic sobie takze z sama Krolowa. -Powinienem tam pojsc razem z toba - stwierdzil Lenny. - Ja tez powinienem zazyc meskal. Nie wolno ci probowac tego w pojedynke. -Nie, nie mozesz. Peggy mnie nigdy nie zrobi nic zlego, ale - Hans Christian Andersen, "Czerwone trzewiczki", przelozyla Stefania Beylin. 334 nie bedzie miala zadnych oporow, zeby skrzywdzic ciebie. Naprawde, Lenny. Pomysl o wielebnym Dicku Bracewaicie, pomysl o Milesie. Gdybys tylko widzial, co stalo sie z Danem Patrickiem... rozprysl sie caly na kawalki. Doslownie na kawalki.-Wiec co moge zrobic? Elizabeth spojrzala na zegarek. -Chce dzis po poludniu zobaczyc sie z matka. Musze dowiedziec sie, czy nibyPeggy zlozyla jej ostatnio wizyte. Moze moglbys nas podwiezc do Gaylordsville? -Jasne. Przy okazji powiemy jej, ze sie zareczylismy. Elizabeth pocalowala go. -Nie jestes wcale taki glupi, Lenny Miller. Wiesz, ze to glowny powod, dla ktorego chce tam jechac. Nie kazdego dnia ktos oswiadcza sie dziewczynie. -Nie kazdego dnia oswiadczyny zostaja przyjete. Laura wyszla z salonu, zeby sprawdzic, czy w kuchennym piecu jest dobrze napalone. Staroswiecka, pomalowana na niebiesko kuchnia marki Wehrle zainstalowana zostala prawdopodobnie jeszcze przed pierwsza wojna swiatowa, ale palic mozna w niej bylo wszystkim - weglem, miekkim drzewem, nawet kaczanami kukurydzy - i dawala bardzo duzo ciepla. Ale wchodzac do kuchni Laura zamiast goracej fali poczula intensywny chlod. Pod fajerkami nadal palil sie ogien, jednak nie dawal ani odrobiny ciepla. -Lizzie! - zawolala. - Lizzie, chodz tutaj! Podeszla bardzo ostroznie do kuchni z sercem bijacym tak glosno, ze prawie je slyszala. Napalila w niej wczesnym rankiem i do tej chwili w calym pomieszczeniu powinno byc nieznosnie goraco. Samej kuchni nie powinna w ogole moc dotknac, chyba ze w kuchennych rekawicach. Plyta byla jednak zimna jak odlana z zelaza trumna. Laura stanela tuz obok i zobaczyla swoj parujacy oddech, male obloczki strachu. -Lizzie! Lizzie, chodz tutaj! Elizabeth stanela w progu. Zza jej ramienia wyzierala glowa Lenny'ego. -Kuchnia! - powiedziala Laura. - Buzuje pod nia ogien, ale jest zupelnie zimna. Elizabeth podeszla do kuchni i dotknela ostroznie drzwiczek na dole. Byly lodowato zimne. Potem dotknela niklowanej poreczy i fajerek. -To niemozliwe - powiedziala. 335 -Moze i niemozliwe - odparla poirytowana i przestraszona Laura. - Moze i niemozliwe, ale tak wlasnie jest.-Co sie stalo? - zapytal, podchodzac do nich, Lenny. -Popatrz - powiedziala Laura. - Pod plyta sie pali, ale kuchnia jest zimna. -Dajcie spokoj. Po prostu zgasl ogien. Moja babcia miala podobna do tej stara kuchnie i... - Lenny polozyl plasko dlon na jednej z fajerek. Natychmiast rozleglo sie glosne skwierczenie i wrzasnal z bolu. Probowal oderwac reke, ale skora przywarla do metalu i w koncu uniosl z plyty cala fajerke. Krzyczac glosno odwrocil sie i zaczal potrzasac reka. Fajerka upadla z loskotem na podloge i potoczyla sie na bok, z przyklejonym, przypominajacym szara bibulke naskorkiem, ktory oderwal sie od wewnetrznej strony dloni Lenny'ego. -Jezu Chryste, jak to boli! Cholera, jak to boli! Elizabeth zaciagnela go do zlewu, odkrecila zimna wode, zlapala mocno za otwarta dlon i puscila na nia lodowata struge. Zszokowany Lenny na przemian jeczal i parskal krotkim smiechem; po pewnym czasie woda usmierzyla bol i zaczal sie odprezac. -Przepraszam, ze przeklinalem - powiedzial, kiedy owijala mu dlon sucha czysta sciereczka. -Nic nie szkodzi - odparla i pocalowala go w nos. - Kazdy by przeklinal, gdyby sie tak oparzyl. -Ale ja wcale sie nie oparzylem... piec nie jest goracy. Jest zimny. Jest tak cholernie zimny, ze nie sposob do niego podejsc. Elizabeth wyciagnela dlon i dotknela policzka Lenny'ego. Bala sie o niego tak bardzo, ze nie wiedziala, co powiedziec. Kochasz mnie, myslala, chcesz mnie poslubic i dlatego bedziesz prawdopodobnie musial umrzec - umrzec jedna z najgorszych smierci, jakie mozna sobie wyobrazic. Wspolnie z Bronkiem udalo im sie wyegzorcyzmowac Billy'ego, ale nie wiedziala, czy tak samo latwo zdola sie pozbyc Peggy. W Arizonie wszystko bylo inne: gorace, dziwne i lekko magiczne; byl tam tez Eusebio, ktory mogl im pomoc. Zaczynala watpic, czy peyotlowa magia zadziala w koronkowej Nowej Anglii, gdzie wieja mrozne wiatry i gdzie zaden z Indian Pima ani Papago nie postawil nawet stopy. Ziemia, na ktorej pracowal Eusebio, mogla byc ziemia zmarlych, ale hrabstwo Litchfield krylo w sobie groby innego rodzaju - groby traperow, purytanow i czarownic, groby angielskich zolnierzy 336 w czerwonych kubrakach i upudrowanych perukach i groby ludzi, ktorzy przemierzali noca pustkowia w tajemnych i przerazajacych misjach.-Troche krwawi, ale to nic takiego - powiedzial Lenny. -Moze to rzeczywiscie nic takiego, ale powinienes odwiedzic lekarza, po prostu zeby to potwierdzil. Zawieziemy cie do szpitala. -Co ty opowiadasz? To tylko naskorek. Boli, ale sie zagoi. Myslisz, ze w szpitalu duzo mi pomoga? Dadza tubke hydrocor-tizonu, poklepia po plecach i wezma piecdziesiat dolcow za cala przyjemnosc. -Zadzwonie do kliniki i powiem mamie, ze jej dzisiaj nie odwiedzimy - oznajmila Laura. -Nie, nie - zaprotestowal Lenny. - Moge zawinac reke w jakas chirurgiczna gaze i wlozyc na nia rekawiczke. Wszystko bedzie dobrze. Nawet juz tak bardzo nie boli. Zlozmy wizyte waszej matce. Przeciez mamy dla niej wazna wiadomosc. Chce jechac do kliniki. -W porzadku - odparla Elizabeth - skoro tego chcesz. Ale kiedy bedziemy malzenstwem... -Jeszcze nie jestesmy - przerwal jej Lenny. - I dopoki nie jestesmy, pozwol mi nacieszyc sie odrobina wolnosci. Elizabeth pocalowala go. -Przepraszam - powiedziala. - Przypuszczam, ze jestem po prostu tak samo nadopiekuncza jak Peggy. Stali w zimnej kuchni, sluchajac wichury, ktora zawodzila cienko w szczelinach okien i huczala miekkim ochryplym glosem w kominie. Elizabeth czula, ze stoi na rozdrozu - jeden znak wskazywal droge do czyscca, drugi obiecywal spokoj. Ale byla jeszcze jedna nie podpisana strzalka - na ktorej mogla, gdyby go tylko znala, wpisac swoj wlasny cel podrozy. Matka lezala w lozku. Byla taka chuda i krucha, ze wygladala na ponad osiemdziesiat lat. Doktor Buckelmeyer twierdzil, ze odzywia sie prawidlowo, ale stracila po prostu wole zycia. Opowiadala bez przerwy o show-businessie, o El Morocco i Stork Club. Jej cialo lezalo w szpitalnym lozku w Gaylordsville, lecz umysl wciaz przemykal po ulicach Manhattanu, w roziskrzonych latach Cafe Society. Elizabeth i Laura usiadly po obu stronach lozka, a Lenny stanal 22 - Zjawa 337 przy drzwiach z kapeluszem w dloni. Widok z okna byl zwyczajny i szary.Bezlistne krzaki, bezlistne drzewa i dlugie, opadajace w dol zasniezone zbocze. W pokoju unosil sie zapach lawendowej wody toaletowej i mielonych kotletow. -Jak sie czujesz, mamo? - zapytala Elizabeth. Matka obrocila glowe i zmierzyla ja wzrokiem. -Jestem szczesliwa - odpowiedziala. -Rzucilas palenie? -Doktor Shitmeyer nie pozwala mi palic. -Traktuja cie dobrze? -Chyba tak. Nie zwracam na nich wiekszej uwagi. Przychodza i odchodza. Postanowilam wrocic w przeszlosc i przezyc to wszystko jeszcze raz... dobre chwile, szczesliwe chwile. Wybieram sie dzisiaj do Jack and Charlie's i nie moga nic zrobic, zeby mnie powstrzymac. -Pamietasz Lenny'ego, mamo? -Lenny, Lenny, Lenny... tak, chyba pamietam. To ten, ktory poszedl na wojne. -Wielu z nas poszlo na wojne, prosze pani - odezwal sie od drzwi glebokim basem Lenny. -Kto to? - zapytala matka Elizabeth, unoszac sie na lozku. -To Lenny, mamo. Jest tutaj. Chce cie o cos poprosic. Margaret Buchanan zamrugala oczyma. Lenny podszedl do lozka, zdecydowanie zbyt blisko jak na jej gust, i popatrzyl jej prosto w oczy. -Poprosilem Lizzie o reke, pani Buchanan, i chcialbym, zeby udzielila nam pani blogoslawienstwa. Margaret oparla sie z powrotem o poduszki. W jej oczach, przed chwila jeszcze wilgotnych i zamglonych, zapalily sie chytre ogniki. -Chcesz sie ozenic z moja Elizabeth? -Taki mamy zamiar, tak. -I Elizabeth chce wyjsc za ciebie za maz? -Zgodzila sie, prosze pani, i przyjela ode mnie pierscionek. -Ale co powie na to Peggy? Peggy bedzie wsciekla! Laura wziela matke za reke. -Mamo... musisz sie z tym pogodzic. Peggy od dawna nie zyje. -Jak moze nie zyc, kiedy odwiedzila mnie nie dalej jak 338 dzis rano! - zawolala Margaret. - Jak smiesz opowiadac takie rzeczy!-Wpadla do basenu i utonela, mamo. -Klamiesz! Taka byla z ciebie zawsze klamczucha! Odwiedza mnie prawie codziennie! Przyszla dzisiaj i przyjdzie jutro! Nie zyje? Jak mozesz mowic, ze ona nie zyje? -Chcesz, zebym pokazala ci jej grob? - zapytala Laura. - Chcesz, zebym ja odkopala, zebys mogla obejrzec jej cialo? -Jak smiesz! - krzyknela Margaret. - Przyszla do mnie dzisiaj... i powiem wam wiecej: ona wie o tych zareczynach. Wie i pozabija was wszystkich... predzej was pozabija, niz pozwoli, zeby ten Lenny sie z toba ozenil! Elizabeth wstala. Nie wiedziala, co ma powiedziec. Jej matka byla powaznie chora, majaczyla i nic, co do niej mowily, nie mialo zadnego znaczenia. Nie mozna zadac bolu tym, ktorzy przez cale zycie delektuja sie bolem, tak jak to robila Margaret. Nie mozna rozczarowac kogos, kto oczekuje tylko rozczarowan. Ktos taki stara sie wylacznie obarczyc swym bolem innych i zlozyc na nich wine za wlasne rozczarowania. I niezaleznie od tego, co zrobi, nigdy nie czuje sie lepiej, bo tego po prostu nie chce. Jedynej w zyciu przyjemnosci zaznaje, mogac zadac komus cierpienie, ale i ta przyjemnosc nie jest zbyt duza. -Nie mozemy teraz wyjsc - stwierdzila Laura. -O tak, mozemy - odparla Elizabeth. - Ta kobieta nie jest moja matka. Ta kobieta nie jest nawet moim przyjacielem. Lenny objal ja ramieniem i przytulil. -Chodz, Lizzie - powiedzial. - Masz racje. Czas juz zostawic za soba przeszlosc. Kiedy wychodzili z kliniki, z bocznego korytarza wyszedl mezczyzna w szlafroku w brazowe paski - ten sam mezczyzna, ktorego Elizabeth spotkala przedtem, z zaczesanymi gladko do tylu wlosami i popoludniowym zarostem. -Wychodzi pani w pospiechu - mruknal z krzywym usmieszkiem. -A co to pana obchodzi? - zapytal agresywnie Lenny. -Nic - odparl mezczyzna. - Chcialem wam tylko zyczyc powodzenia. Jutro popedzimy szybciej, prawda, Lenny? Otworzymy ramiona szerzej? I pewnego pieknego poranka... -Chodz, Lizzie - powiedzial Lenny, ciagnac ja za reke. 339 LAle Elizabeth zawahala sie przez chwile. -Naprawde jest pan Gatsbym? - zapytala cicho. Mezczyzna z poczatku nic nie odpowiedzial, lecz potem szeroko sie usmiechnal. -Niech pani przypomni sobie to, co mowila pani o upiorach. -Powiedzialam, ze tylko upior moze rozpoznac innego upiora. Gatsby uniosl reke w kpiacym salucie. -Najprawdziwsze slowa, jakie kiedykolwiek slyszalem. ROZDZIAL XXIII Przez cale popoludnie Elizabeth przegladala rozne ksiazki, nadal jednak nie mogla sie zdecydowac, kim zostac, zeby przechytrzyc Gerde i zniszczyc Krolowa Sniegu. Gdyby byla dzieckiem, byc moze potrafilaby wymyslic bajke, w ktorej wystepowalby ktos bardziej potezny i mrozny, ktos, w czyich zylach plynelaby krew zimna, biala i gesta jak lodowiec. Ale wiekszosc ksiezniczek i skrzatow opuscila na zawsze jej wyobraznie i nawet olbrzymy z maczugami w garsci staly zapomniane w zakamarkach jej umyslu, niczym przystrzyzone rzedy platanow.Kuchnia byla wciaz zimna, w zwiazku z czym pojechali do Endicotta na hamburgera i usiedli pod niezyczliwymi jarzeniowkami, obserwujac mlodszych od siebie o kilka lat nastolatkow, zaczesujacych grzywki, opierajacych nogi o stol i dyskutujacych glosno o "kociakach", "szprotach" i o tym, ze plyta lackiego Brenstona Rocket 88 jest naprawde "w deche". Za oknami Endicotta zawodzil cicho i groznie polnocno-za-chodni wiatr i wkrotce zaczal padac snieg, z poczatku slaby i wirujacy w podmuchach wichury, potem coraz gestszy. W koncu cala Oak Street zniknela za biala kurtyna. -Czas wracac - powiedzial Lenny. - Zapowiada sie niezla sniezyca. Slizgajac sie po chodniku dobrneli do samochodu. Wzdluz Oak Street gasly juz swiatla. Sklepikarze jeden po drugim zamykali lokale, zeby isc do domu. Platki sniegu sypaly w twarz i kluly policzki niczym szarzujacy wojownicy Krolowej Sniegu. Samochod Lenny'ego byl juz calkiem przysypany i kiedy otworzyli drzwi, zeby wsiasc do srodka, na siedzenia spadly sterty sniegu. Jechali w milczeniu do domu. Chociaz byl srodek zimy i sniezyce 341 Lnie byly niczym nadzwyczajnym, ta budzila ich zle przeczucia. Wiatr byl tak silny, ze kolysal samochodem, a wycieraczki ledwie nadazaly ze zbieraniem wsciekle sypiacego sniegu. Elizabeth poczula gleboka ulge, kiedy zjechali w koncu w dol prowadzaca do domu alejka i zatrzymali sie przy frontowych schodkach. -Wejdz sie czegos napic, zanim wrocisz do siebie - poprosila Lenny'ego, kiedy otworzyli drzwi wejsciowe. -Naprawde musze wracac, bo potem zrobi sie jeszcze gorzej. Laura strzasala snieg z botkow, tanczac mazurka na wycieraczce przed drzwiami. -Mozesz zawsze zostac. Mamy duzo lozek! - zawolala. -Nie daj sie prosic - namawiala go Elizabeth. - Mamy w koncu dzisiaj powod, zeby swietowac. -Dobrze - zgodzil sie Lenny. - Ale tylko na chwile. W przeciwnym razie mama zacznie sie niepokoic. -Mamy przeciez telefon - powiedziala Laura. -Podobnie jak Alexander Graham Bell - odparl Lenny. -Jasne... ale ty jestes przystojniejszy. Elizabeth obeszla salon, zasuwajac zaslony. Przy ostatnim oknie przystanela, zeby popatrzec na snieg. Ogrod wciaz rozswietlala blada poswiata i widziala niewyrazny zarys jodel i otaczajacej basen poreczy. Miala wrazenie, ze od czasu, kiedy sie tu sprowadzili, i od utoniecia Peggy, minelo mnostwo lat - wciaz jednak wiazaly ja z tym miejscem tragiczne wydarzenia, zle wspomnienia i przesady. Tak bardzo chciala uwolnic sie od tego domu, uwolnic sie od swiata bajek. Nadeszla pora, zeby wydoroslec, zeby wykazac sie dojrzaloscia i rozsadkiem. Lodowe sople, miecze i magiczne zaklecia juz nie wystarczaly. Wyobraznia juz nie wystarczala. Nadchodzil czas prawdziwej odpowiedzialnosci. Dotykanie Lenny'ego bylo prawdziwe. Troszczenie sie o Len-ny'ego bylo prawdziwe. Pora juz odsunac od siebie pajecze sny. Pora odsunac od siebie Peggy, a razem z nia Krolowa Sniegu. W kominku w sypialni trzaskal ogien. Cienie skakaly po scianach niczym baletowa trupa Isadory Duncan. Elizabeth lezala w lozku obserwujac rozbierajacego sie na tle plomieni Lenny'ego. Byl taki szczuply i wysoki. Nie mial wyrobionych muskulow, ale nie bylo na nim ani jednej zbednej uncji. Mial plaska piers, plaski brzuch, niewielkie zaokraglone posladki i uda, ktore przypominaly 342 dwa twarde luki. Z wyjatkiem malego krucyfiksu miekkich czarnych wlosow posrodku piersi nie byl wcale owlosiony. Biala blizna na prawej lopatce przypominala postawiony przez nauczyciela znak zaliczenia. Pocisk z mozdzierza eksplodowal dziesiec stop od niego, na wyspie, ktorej nazwy nie mogl albo nie chcial sobie przypomniec.Obrocil sie ku niej i na chwile mignal jej przed oczyma jego twardy, nabrzmialy, wyprezony penis. Lenny usiadl na skraju lozka i dotknal jej policzka. Elizabeth pocalowala go w reke. -Dasz sobie rade? - zapytala. -Mam nadzieje... przeszkadzaja mi troche te bandaze. Uslyszala chrzest rozdzieranego opakowania, a potem trzask naciaganej gumy. Lenny polozyl sie obok, prawie na niej. Poczula dotyk jego chlodnej skory i twardego penisa. -Nie spiesz sie - szepnela, calujac go w ucho, w twarz i we wlosy. - Nie spiesz sie, kochanie. Lenny objal dlonia jej piers i Elizabeth poczula, jak twardnieja jej sutki. Pocalowal ja i przesunal palcami po nagim boku, az przeszedl ja dreszcz. Z poczatku byli niezgrabni i nie przyzwyczajeni do siebie, jak zawsze za pierwszym razem. W koncu jednak Lenny wspial sie na nia, ona pomogla mu wprowadzic osloniety guma penis do wilgotnej pochwy, a potem kochali sie az do chwili, kiedy zadrzal, jeknal "och" i zsunal sie z niej na przescieradlo. Ale Elizabeth znowu objela go mocno, zsunela prezerwatywe i zaczela masowac miekki, pokryty sperma penis, czujac, ze sprawia jej to szalona przyjemnosc. W przyszlosci bedzie uprawial seks z wieksza pewnoscia siebie, a ona lepiej go pozna, lecz kochala go juz teraz, kochala jego plaskie jak deska do prasowania cialo i wielkie, ciasno opiete jadra. Polizala jego ucho, polizala jego zarosniety policzek i polozyla sie na nim. -Mam wrazenie, jakbym umarl i poszedl do jakiegos miejsca, gdzie jest lepiej niz w niebie - powiedzial. Przesunela palcami po jego wlosach. -Kocham cie - szepnela. - Tak bardzo cie kocham. Pochylila sie, zeby znowu go pocalowac, i w tej samej chwili zerwal sie nagly podmuch wiatru. Zabrzeczaly okna i drzwi sypialni zamknely sie z ogluszajacym hukiem. -Mozdzierz! - wrzasnal Lenny i wyslizgnal sie spod Elizabeth niczym potezna anakonda. - Padnij! - krzyknal do niej. - Padnij! 343 -Co sie stalo? - zapytala. - Co ty mowisz, Lenny? Drzwi trzasnely po raz drugi.-Padnij! - wrzasnal ponownie Lenny i uderzyl ja w glowe tak mocno, ze przewrocila sie na lozko i o malo nie spadla na podloge. Zadzwonilo jej w lewym uchu i poczula, ze puchnie jej policzek. Usiadla, podciagajac pod brode koldre i popatrzyla na niego oszolomiona. -Lenny! - zawolala. - Slyszysz mnie, Lenny? Siedzial odwrocony do niej plecami, glowe schowal miedzy ramionami. -Lenny... - powtorzyla. Przysunela sie do niego i polozyla mu reke na plecach. -Nie moge sobie z tym poradzic - powiedzial szlochajac. - Nie moge sobie z tym poradzic. Otarl wierzchem dloni lzy, rozsmarowujac je po calej twarzy. -Wszyscy byli tacy mlodzi - podjal. - Wiekszosc nie miala pojecia, co ich czeka. Byli po szkoleniu, ale nikt nie przygotowal ich do tego, co dzialo sie na Guadalcanal... nie przygotowal ich do tego, ze odstrzela im nogi, spala zywym ogniem twarze, a ich flaki beda fruwac po calej plazy. Popatrzyl na swoje bose stopy na macie przy lozku. -Rozmawialismy o duchach, Lizzie. Ale ja wiem, ze nigdy, az do samej smierci nie przestana mnie nachodzic duchy tych chlopcow. I boje sie, ze beda na mnie czekac, kiedy umre. Elizabeth przytulila go mocno do siebie. Nie wiedziala, jak go pocieszyc. Slyszala coraz glosniejsze wycie wiatru i niecierpliwie stukajacy w szyby snieg. Zasnela krotko po tym, jak zegar wydzwonil druga. Wiatr wciaz zawodzil i gdzies w oddali trzaskala okiennica. Snilo jej sie, ze idzie przez lodowy palac wiele lat po swojej smierci. Palac byl cichy, ciemny i zupelnie bezludny. Wszyscy odeszli przed wielu laty i zostala tylko ona, blakajac sie bezradnie po komnatach. Wiedziala, ze nigdy nie znajdzie wyjscia na zewnatrz; zreszta nawet jesli jej sie to uda, palac stoi posrodku rozleglego snieznego pustkowia, tysiace mil od jakiejkolwiek cieplej siedziby, tysiace mil od letnich ogrodow, gdzie bawia sie dzieci i kazdy kwiat ma do opowiedzenia jakas historie. Wyciagnela dlon, szukajac nagich plecow Lenny'ego, ale poczula tylko biale przescieradlo, pomarszczone i zimne jak snieg. 344 -Lenny? - zapytala i usiadla na lozku. - Gdzie jestes, Lenny?Ogien zgasl i w sypialni bylo zimno i bardzo pusto. Wiatr zawodzil teraz jak oszalala bestia. Elizabeth wyciagnela reke i zapalila lampe przy lozku. Nie bylo co do tego watpliwosci: Lenny zniknal. Ale zostalo jego ubranie, a takze portfel i buty. Ach, nie zabralam moich... -Lenny! - zawolala. Moze nie ma zadnego powodu do zmartwienia. Moze poszedl po prostu do lazienki albo nie mogl zasnac z powodu tego, co jej zrobil. Uderzajac ja napedzil jej stracha i zaszokowal, ale potrafila przeciez zrozumiec, dlaczego to zrobil. Spotkala juz niejednego weterana, ktory na pozor wyszedl z wojny caly i zdrowy. Peter Yanlies z Freestone Books, Rudge Berry z New Yorkera. Przyjazni, zrownowazeni, sympatyczni - az do chwili, gdy przestraszylo ich cos niespodziewanego i na powrot stawali sie zolnierzami piechoty morskiej, gotowymi do wszelkiej przemocy, nie potrafiacymi sie kontrolowac. Wstala z lozka i przeszla nago do lazienki, zeby wlozyc szlafrok. Dopiero teraz zdala sobie sprawe z tego, ze powietrze w sypialni jest niezwykle zimne, zimniejsze nawet od wiejacego wiatru, zim-niejsze od sniegu. Odwrocila sie i zobaczyla unoszaca sie po drugiej stronie lozka niby-Peggy, z twarza bielsza niz kiedykolwiek, z jeszcze ciemniejszymi oczyma i jeszcze bardziej sinymi z mrozu ustami. Jej zablocona sukienka szelescila leniwie w lodowatym przeciagu. Niby-Peggy podniosla cienka, poznaczona niebieskimi zylkami dlon z poodmrazanymi palcami. -Zdradzilas mnie, Lizzie - powiedziala. -Zdradzilam cie? Wcale cie nie zdradzilam! Dlaczego nie mozesz zostawic mnie w spokoju? Nie potrzebuje cie, Peggy. Nie chce cie. Odejdz, odejdz na zawsze i zostaw mnie w spokoju! -Lenny uderzyl cie, Lizzie. Nie moge na to pozwolic. -Uderzyl mnie, bo ma problemy. Wcale mi sie to nie spodobalo i nie chce, zeby kiedykolwiek zrobil to ponownie, ale wiem, na czym polegaja jego problemy, i pragne pomoc mu je rozwiazac. Potrafisz to zrozumiec? -Zawsze sie razem bawilysmy, Lizzie. Opowiadalas mi bajki. -Wiem, kochanie, ale czasy sie zmienily. Nie mozesz chronic ludzi w ten sposob. Ludzie musza dorosnac. Musza sie wiele nauczyc. Czlowiek nigdy sie niczego nie nauczy, jesli nie podejmuje ryzyka. 345 -Lenny nigdy cie juz nie skrzywdzi.-Co to znaczy? - Elizabeth otworzyla szeroko oczy z przerazenia. - Co to znaczy? O Boze, nie mow mi, ze ona go zabila. -Nie skrzywdzilysmy go, nie martw sie - usmiechnela sie niby-Peggy. Przez caly czas poruszala sie w powolnym powietrznym tancu, nie dotykajac prawie stopami podlogi. Jej zadowolenie z siebie bylo przerazajace, podobnie jak brud i poszerzajace sie odmrozenia. Stopy i lydki miala tak czarne, ze wygladala, jakby naciagnela na nogi wysokie buty. -Gdzie on jest? - zapytala ochryplym glosem Elizabeth. - Co z nim zrobilyscie? -Nie wiesz? - draznila sie z nia niby-Peggy. - Nie potrafisz sie domyslic? -Powiedz - blagala Elizabeth. - Prosze. -Jestem Gerda, prawda? Tyle udalo ci sie zgadnac. Ale nie mialam Kaya. -Zabralyscie go... -Tak, zabralysmy go. Krolowa Sniegu wziela go do swoich san i zawiozla daleko. Teraz siedzi w jej palacu, nagi, nagusienki, siedzi na Zwierciadle Rozsadku, zimny jak lod, i probuje ulozyc slowo "Wiecznosc", zeby moc uciec... ale to mu sie nigdy nie uda. -Ty dziwko! - krzyknela Elizabeth. - Ty potworna mala dziwko! Niby-Peggy najwyrazniej poczula sie urazona. -On cie uderzyl, Lizzie. Podniosl na ciebie reke i uderzyl. -Tak, uderzyl mnie! Ale to moja sprawa, co chce w zwiazku z tym zrobic! Moja, rozumiesz, nie twoja! Nie masz zadnego prawa wtracac sie w moje zycie i zabierac mi Lenny'ego! Nie mialas zadnego prawa zabijac wielebnego Bracewaite'a, Milesa Moretona ani tych ludzi, ktorych znala Laura. Nie mialas prawa okaleczac ciotki Beverley. Nie mialas zadnego cholernego prawa i zamierzam dopilnowac, zebys za to wszystko zaplacila, wierz mi! Niby-Peggy podskakiwala wesolo przed kominkiem. -Naprawde, Elizabeth? Ciekawe, jak chcesz tego dokonac. Byla czwarta trzydziesci rano. Elizabeth i Laura siedzialy w bibliotece tuz przy kominku. Mimo ze buzowal w nim ogien, w domu panowal taki ziab, ze wlozyly palta. -Nikt nie przychodzi mi na mysl - stwierdzila w desperacji Laura. - Boze Wszechmogacy... niedlugo bedzie switac. 346 -Musze byc kims silnym - powiedziala Elizabeth. - Musze byc kims silnym, ale podobnym do siebie, nikim obcym.-Co powiesz na Scarlett O'Hare? - zasugerowala Laura. -Naprawde widzisz mnie w roli Scarlett O'Hary? -Moze nie masz jej temperamentu, ale przypominasz ja uroda. I skoro jej sie udalo spalic Atlante, czy nie rozpuscisz calego tego sniegu, a razem z nim jego Krolowej? Elizabeth przez chwile sie zastanawiala. -Pozar - powiedziala w koncu. -Zgadza sie, pozar. Krolowa Sniegu boi sie ognia. To dlatego w domu Finki jest zawsze tak goraco: zeby Krolowa trzymala sie z daleka. -Pozar - powtorzyla Elizabeth. Wstala i rzucila szybko okiem na ksiazki w bibliotece. - Tutaj tego nie ma - powiedziala. -Czego tutaj nie ma? -"Samotni" Dickensa. Widzialas ja gdzies? -Jest w twojej starej sypialni. Widzialam ja wczoraj, kiedy weszlam pozyczyc twoj szlafrok. Do czego ci potrzebna "Samotnia"? -Z powodu Esther Summerson. Zawsze podziwialam Esther Summerson. Byla kolezanka Ady, nie pamietasz? -Nigdy nie przeczytalam "Samotni". U ciotki Beverley nie bylo niczego do czytania, chyba ze zaliczysz do tej kategorii Yariety. -Esther miala blond wlosy i byla bardzo piekna... co wazniejsze jednak, byla silna i opanowana, a to jest wlasnie to, czego potrzebuje. Gerda tez byla silna, ale jej sila brala sie z uporu, a nie z glebi charakteru. -A pozar? Powiedzialas "pozar", jakby to bylo cos waznego. -Bo jest wazne. Esther zna pana Krooka, ktory prowadzi sklad starych szmat i butelek przy Lincoln's Inn. Pan Krook umiera w wyniku samozaplonu. Staje w plomieniach i do szczetu sie spala, tak ze nic po nim nie zostaje. -Slyszalam o samozaplonie. Byl o tym artykul w Saturday Evening Post. W Nebrasce albo w jakims podobnym miejscu znaleziono w kuchni pewnego starego farmera, wypalonego az do pasa, chociaz linoleum, na ktorym lezal, bylo prawie nie naruszone. -No wlasnie - powiedziala Elizabeth. - Chce zostac Esther Summerson i zabrac pana Krooka na spotkanie z Krolowa Sniegu. Zobaczymy, czy przypadna sobie do gustu. 347 Laura powoli potrzasnela glowa.-Zastanow sie. Posluchaj tylko, co my wygadujemy. Musialo nam sie kompletnie pomieszac w glowach. -Jesli pomieszalo nam sie w glowach, to gdzie jest Lenny? Nie mow mi, ze poszedl na bosaka po sniegu i zostawil w sypialni cale swoje ubranie. -No dobrze - powiedziala Laura, wstajac i otulajac sie szczelniej paltem. - Kiedy chcesz zazyc peyotl? -Teraz... najpredzej, jak moge. -Nie uwazasz, ze powinnas sie jakos przebrac, jak wtedy, kiedy wcielilas sie w Rosite? Powinnas wygladac bardziej po dickensowsku. -Moglabym wlozyc czepek prababki, prawda? Ale ten plaszcz calkiem pasuje, a nikt nie bedzie na pewno zagladac, co mam pod spodem. Pobiegla na gore - najpierw do swojej sypialni, gdzie obok ksiazek o jezdziectwie i "Ostatniego Mohikanina" znalazla na polce tani podniszczony egzemplarz "Samotni". Potem zajrzala do pokoju ojca. Smierc prababki pograzyla pradziadka w tak glebokim smutku, ze zatrzymal wszystkie jej stroje. Do czasow Elizabeth przetrwaly z nich tylko dwie rzeczy: wysoko sznurowane trzewiki z lakierowanej skory, tak male, ze przestala je nosic, kiedy skonczyla osiem lat, i szary aksamitny czepek, ktory wkladala w niedziele. Wyjela czepek ze starego lakierowanego pudla na kapelusze. Do splowialej jedwabnej podszewki przyszyta byla metka: Hen-rietta Du Farge, Milliner, Danbury, Connecticut. Czepek byl niemilosiernie ciasny, ale innego nie miala. Zbiegla z powrotem na dol. Laura czekala na nia w sieni, trzymajac w dloni galki meskalu. -Wygladasz wspaniale - stwierdzila. - Ale czy naprawde chcesz to zrobic? -Trzeba z tym skonczyc raz na zawsze, Lauro. Weszly do biblioteki. Elizabeth usiadla na skorzanej sofie, polozyla na kolanach egzemplarz "Samotni", po czym zamknela na chwile oczy i zmowila modlitwe - te sama, ktora Gerda recytowala w "Krolowej Sniegu". -Jestem gotowa - powiedziala w koncu, spogladajac na Laure. -Pamietaj, co mowil Eusebio. Zuj powoli. Elizabeth wziela galke peyotlu i miala ja wlozyc do ust, kiedy 348 wiatr - juz przedtem wsciekly - zawyl prawie ludzkim glosem i wyrzucil z paleniska plonace polana, ktore potoczyly sie, sypiac iskry, po dywanie. W tej samej chwili otworzyly sie oszklone drzwi na taras i do biblioteki wpadly tumany sniegu. Ciezkie aksamitne zaslony uniosly sie z loskotem; snieg fruwal wokol nich niczym gniewne biale pszczoly.Wiatr byl tak gwaltowny, ze ksiazki zlecialy z polek i trzepoczac kartkami spadly na podloge. W powietrzu wirowaly papiery, a stojaca na biurku lampa przewrocila sie i stlukla. -Lizzie! - krzyknela przerazona Laura. Huk wichury byl ogluszajacy. Oszklone drzwi obracaly sie w zawiasach i lomotaly, obracaly w zawiasach i lomotaly, az w koncu polecialy szyby. Snieg sypal na podloge i zaczal sie gromadzic w rogach pokoju i na siedzeniach foteli. Bylo zimno wprost nie do wytrzymania. Elizabeth podniosla dlon, zeby oslonic twarz, lecz mimo to miala wrazenie, jakby ktos szorowal jej policzki zimna druciana szczotka. Wiatr i snieg zgasily wiekszosc szczap, ale jedna palila sie wciaz pod biurkiem ojca. Elizabeth kopnela ja na srodek pokoju i przydeptala. Robiac to upuscila jednak swoja galke peyotlu, ktora znikla gdzies pod warstwa snieznego puchu. -Lauro! - zawolala. - Pilnuj peyotlu! Wlasnie zgubilam swoja galke. -Popatrz! - odkrzyknela Laura, wskazujac goraczkowo dlonia w strone ogrodu. Elizabeth otarla snieg z powiek i natezyla wzrok. Przez zawieje szla ku nim niby-Peggy, w powiewajacej bialej sukience, z twarza, ktora byla bialosina od mrozu. Malowal sie na niej gniew i cierpienie i chociaz jej stopy nie dotykaly wlasciwie ziemi i nie zostawialy sladow na sniegu, zblizajac sie do nich, Peggy wydawala sie lekko utykac, jakby sniezyca i lodowaty wicher zaczynaly wreszcie dawac sie jej we znaki. Ale to nie niby-Peggy przerazila tak bardzo Laure. Tuz za nia, w mroku, sunal ku nim wysoki czarny ksztalt. Przypominal niezgrabna wielka kobiete w czarnym plaszczu i byl widoczny tylko dlatego, ze na wszystkie strony sypaly sie z niego platki sniegu. -O Boze, przyprowadzila ja ze soba - jeknela Laura. Rzucila sie do ucieczki, ale Elizabeth zlapala ja za ramie. -Peggy nie skrzywdzi nas, wiesz o tym. Jest tutaj, zeby nas chronic. -Tak sadzisz? Wiec dlaczego sprowadzila tutaj te rzecz? 349 -Nie skrzywdzi nas. Nie moze tego zrobic.-Jesli chcesz, mozesz w to wierzyc. Ja nie zamierzam zostac, zeby sie o tym przekonac. Stawiajac wysokie kroki po sniegu, ktory nawial wiatr, Laura dobrnela do drzwi biblioteki. Kiedy jednak zlapala za klamke, ta nie chciala sie obrocic i przykleila sie do jej palcow w ten sam sposob, w jaki fajerka przywarla do dloni Lenny'ego. -Drzwi przymarzly do framugi! - zawolala. - Pomoz mi je otworzyc! -Zostaw je - odparla Elizabeth. - Nie dasz rady! -W takim razie uciekam przez taras! - krzyknela Laura. - Chodz, Lizzie. Nie mozesz tutaj po prostu stac i czekac, az zamienisz sie w sopel lodu! Niby-Peggy dotarla juz do zasniezonego patia i sunela ku nim tym dziwnym znuzonym krokiem, przypominajacym ruchy smiertelnie wyczerpanego lyzwiarza. Tuz za nia majaczyl coraz blizej i blizej wielki czarny cien Krolowej Sniegu i Elizabeth byla pewna, ze slyszy przez wycie wiatru jej stapanie. Gleboki dudniacy odglos, podobny do huku wyjezdzajacego z tunelu pociagu, zmieszany z brzekiem, jaki wydaja ostrza niezliczonych nozyczek. Spod kaptura wyzieralo cos podluznego i bladego, co wygladalo jak konska czaszka i musialo byc twarza - jesli Krolowa Sniegu miala w ogole jakas twarz. Elizabeth probowala odwrocic sie do Laury, ale nie byla w stanie. Sparalizowal ja smiertelny strach. Nie mogla sie poruszyc, nie mogla sie odezwac. Nie mogla nawet oddychac. Laura zlapala ja za reke i usilowala pociagnac w strone drzwi, ale Elizabeth nie wiedziala, jak odzyskac wladze nad wlasnymi nogami. -Uciekaj! - krzyknela Laura. - Na litosc boska, Lizzie, uciekaj! Zimno bylo tak potworne, ze nie zdolala powiedziec nic wiecej; temperatura spadala w dol niczym kamien rzucony do studni. Laura pociagnela ja jeszcze raz, a potem dala za wygrana. Potykajac sie na progu wybiegla na taras i ruszyla w strone kortu. Dobiegajac jednak do murku okalajacego patio, potknela sie o ukryty pod sniegiem stopien, upadla i uderzyla sie w glowe. Uderzenie bylo tak mocne, ze Elizabeth uslyszala je mimo wycia wiatru. -Lauro! - zawolala i stawiajac sztywne kroki ruszyla na pomoc siostrze. Kiedy jednak dotarla do drzwi, stanela przed nia 350 niby-Peggy, unoszac do przodu dlonie, tak jakby chciala ja zatrzymac.-Laura jest ranna! - zaprotestowala Elizabeth, zerkajac jednoczesnie na majaczacy za plecami niby-Peggy zgarbiony czarny ksztalt. Jesli to cos podejdzie jeszcze troche blizej, ona rowniez bedzie musiala uciekac. -Wiem, co chcialas zrobic - oznajmila beznamietnym glosem niby-Peggy. - Ale musisz byc dalej taka, jaka bylas, i prowadzic zycie, jakie zawsze chcialas prowadzic. Nie chcesz chyba narazac na zbedne cierpienia swojego Lenny'ego? -Zostaw nas w spokoju! - krzyknela Elizabeth. - Dlaczego nie mozesz zostawic nas w spokoju? -Trzeba cie chronic, Lizzie. Nie chce, zeby ktos cie skrzywdzil. -Nie potrzebuje ochrony! Nie chce ochrony! Niby-Peggy nie powiedziala nic wiecej, odwrocila sie i odeszla, sunac po grubej warstwie sniegu. Z poczatku Elizabeth bala sie, ze Krolowa Sniegu podejdzie do niej, ale ona takze odwrocila sie i po kilku sekundach zniknela w sniezycy. Elizabeth pokustykala przez patio i uklekla obok Laury. Jej wlosy zdazyl juz pokryc gesty welon sniegu. Oczy miala zamkniete, oddech bardzo plytki. Byla prawie tak samo biala jak niby-Peggy. -Lauro! - zawolala Elizabeth. - Obudz sie, Lauro! Laura nie otworzyla oczu; policzek miala wcisniety w snieg. Elizabeth odetchnela gleboko i dzwignela ja z ziemi, po czym stawiajac ostrozne kroki zaniosla z powrotem do biblioteki i polozyla na kozetce, z ktorej zgarnela przedtem snieg. -Lauro! Obudz sie, Lauro! Obrocila jej glowe na bok i dopiero teraz zobaczyla, ze siostra ma loki zlepione krwia i sniegiem. -Lauro! Musisz sie obudzic! Lauro! Podeszla do drzwi na korytarz i usilowala je otworzyc. Zamek byl wciaz zamarzniety, a klamka nie obracala sie, niezaleznie od tego, jak wsciekle ja szarpala. Ogarnieta desperacja podeszla do kominka, wziela do reki pogrzebacz, wsadzila go miedzy klamke i drzwi i podwazyla. Ku jej uldze zamek ustapil i mogla otworzyc drzwi do polowy. Przeniosla Laure do salonu i polozyla ostroznie na sofie, a potem podeszla do telefonu, zeby wezwac ambulans. W sluchawce nie bylo sygnalu: wiatr musial zerwac kable. 351 Delikatnie obmyla glowe siostry mokra sciereczka z kuchni. Pod wlosami trudno bylo spostrzec, jak gleboko siega rana, ale Laura wciaz byla nieprzytomna i miala urywany oddech. Elizabeth zbadala jej puls; byl slaby i nierowny. Musi pozyczyc pick-upa pani Patrick, pojechac po doktora i przywiezc go tu, do domu. Sniezyca byla zbyt gwaltowna, zeby ryzykowac jazde do New Milford; nie chciala rowniez zabierac Laury ze soba do doktora, bala sie bowiem, ze pick-up zepsuje sie po drodze, co przytrafialo mu sie dosc czesto nawet przy dobrej pogodzie.Ogien w kominku zgasl, ale zarzylo sie wciaz kilka glowni. Elizabeth szturchnela je pare razy pogrzebaczem i dorzucila do ognia wiecej drzewa. Potem zdjela czepek prababki, opatulila glowe chustka i naciagnela dlugie buty i rekawice. -Wroce najszybciej, jak tylko bede mogla - szepnela do Laury i nagryzmolila szybko na kartce papieru "Pojechalam do doktora", na wypadek gdyby siostra odzyskala przytomnosc przed jej powrotem. Wyszla frontowymi drzwiami i walczac z zadymka ruszyla w strone Green Pond Farm. Bez przerwy slizgala sie i potykala, a wiatr byl tak silny, ze musiala opierac mu sie z calej sily, zeby nie upasc. Pokonanie krotkiej drogi na farme zajelo jej prawie dziesiec minut. Kiedy mijala stary chlew, nos zmarzl jej tak bardzo, ze w ogole go nie czula. Ku jej zdziwieniu dom pograzony byl w mroku. Nigdzie nie palilo sie ani jedno swiatlo. Moze wysiadl prad. Patrickowie musieli byc w domu, bo na podworku stal zaparkowany pick-up, a na sniegu nie widac bylo zadnych sladow wskazujacych, ze gdzies wychodzili, albo ze zabral ich jakis inny samochod. Jeszcze dziwniejsze bylo to, ze frontowe drzwi staly otworem i snieg padal do srodka. - 7 Pani Patrick? Seamus? - zawolala, a potem zerknela w ciemnosc i nasluchiwala, chociaz trudno bylo uslyszec cokolwiek przez ryk wiatru. - Czy ktos jest w domu? Weszla ostroznie do sieni i macajac przed soba rekoma ruszyla do kuchni, gdzie pani Patrick i Seamus spedzali najwiecej czasu. Kuchenne drzwi byly otwarte; kuchnie oswietlala tylko upiorna, rzucana przez snieg poswiata. Tu tez bylo bardzo zimno i zagladajac do srodka Elizabeth widziala swoj oddech. Wszystkie kuchenne sprzety pokryte byly blyszczaca warstwa lodu. Talerze i kubki na kredensie tkwily zatopione w lodzie, 352 a z polki zwisaly grube sople. Krysztalki lodu lsnily takze w bukiecie suszonych kwiatow i nawet upieczony przez pania Patrick pierog zamarzniety byl na kosc i pokryty szronem.Pani Patrick siedziala za stolem, a opatulony w koc Seamus jak zwykle blisko pieca. -Dzieki Bogu, pani Patrick, ze pania... - powiedziala Elizabeth i w tej samej chwili uprzytomnila sobie, co sie stalo. Zblizyla sie do nich ostroznie, czujac, jak serce peka jej z zalu. Pani Patrick zamarzla tak mocno, ze zmetnialy galki jej oczu, a skora zrobila sie smiertelnie biala. Kiedy Elizabeth dotknela jej wlosow, posypaly sie deszczem bialych niteczek na podloge. Podeszla do Seamusa. Jej kroki skrzypialy glosno po zamarznietym linoleum. Seamus siedzial z glowa przechylona na bok i wiszacym z dolnej wargi soplem sliny. Wydawal sie dziwnie spokojny - spokojniejszy niz kiedykolwiek przedtem. Na stojacym przy kredensie drewnianym krzesle znalazla skorzana czarna torebke pani Patrick. Ona tez byla zamarznieta na kosc, ale otworzyla ja niczym wielka czarna ostryge, pomagajac sobie kuchennym nozem. -Wybacz mi, prosze - powiedziala, spogladajac na pania Patrick. - Wroce, kiedy bedzie po wszystkim. Wyjela z torebki kluczyki do pick-upa i wyszla na zewnatrz. Nie na wiele sie jednak przydaly. Starter wyl i chrobotal, wyl i chrobotal, ale silnik nie chcial w zaden sposob zaskoczyc. Elizabeth odchylila sie do tylu w starym skorzanym fotelu i westchnela z rezygnacja, wypuszczajac z ust oblok pary. Nie miala wyboru. Musiala posluzyc sie glamourem i zmierzyc z ta szkaradna czarna postacia, ktora powolala do zycia wyobraznia Peggy. Zmierzyc sie i sprobowac ja zniszczyc. ROZDZIAL XXIV Kiedy wrocila do domu, Laura byla wciaz nieprzytomna. Dochodzila szosta rano, jednak sniezyca nie slabla, a niebo bylo ciemne jak w srodku nocy.Klepala siostre po policzkach i blagala, zeby sie ocknela, ale Laura nie reagowala na nic, bezwladna i nieruchoma. Elizabeth mogla miec tylko nadzieje, ze zapadla w gleboki sen - i natura pomaga jej w ten sposob wrocic do zdrowia. Modlila sie, zeby nie doznala trwalego uszkodzenia mozgu. Laura zaciskala mocno lewa dlon i Elizabeth ostroznie ja otworzyla. Byla pusta. Galki meskalu zniknely. Rozejrzala sie dookola, ale nie bylo ich rowniez na podlodze. Wcisnela sie z powrotem do biblioteki i zaczela grzebac w sniegu, probujac odszukac upuszczona przez siebie galke, nie mogla jej jednak nigdzie znalezc. Pod sniegiem bylo za duzo smieci, za duzo ksiazek, pior, kawalkow drzewa i innych rzeczy. Wyszla na dwor i walczac z zawieja, probowala przez trzy albo cztery minuty odnalezc galki peyotlu na patio, ale warstwa sniegu byla bardzo gleboka i zniknela nawet krwawa plama, ktora zostawila Laura. Wrocila do salonu. Minela juz dawno szosta i doszla do wniosku, ze byc moze uda jej sie znalezc jakas pomoc w miasteczku. Dorzucila do ognia, a potem ponownie sie opatulila i ruszyla droga prowadzaca do Sherman. Miasteczko bylo wyludnione. W niektorych miejscach Oak Street pokrywaly glebokie na trzy albo cztery stopy zwaly sniegu, a dluga zaspa na poboczu siegala do polowy szyby wystawowej Endicotta. 354 -Halo! Czy ktos mnie slyszy? - zawolala Elizabeth, mruzac oczy przed sniezyca, ale jej glos porwal wiatr.Miala juz zamiar zawrocic do domu, kiedy zobaczyla wznoszaca sie posrodku chodnika zaspe o nienaturalnym ksztalcie. Drzac z zimna uklekla i zaczela rozgrzebywac ja rekoma. Najpierw poczula cos skorzanego, potem cos miekkiego. Odgarniala dalej snieg i chociaz nie wiedziala jeszcze, kto to jest, oczywiste bylo, co znalazla. Zwloki zamarznietego, lezacego na brzuchu mezczyzny. Nie chciala kopac glebiej, ale oczyscila ze sniegu jego glowe. To byl Wally Grierson, dawny szeryf, z twarza sina jak zepsuta wieprzowina. Elizabeth powoli sie wyprostowala. Zaczynala sobie zdawac sprawe z rozmiarow kleski, jaka Krolowa Sniegu zgotowala wszystkim, ktorzy jej dotkneli, wszystkim, ktorzy jej pomogli, wszystkim, ktorzy sie jej wyparli. Boze, ta sniezyca musiala objac cale hrabstwo Litchfield i tereny polozone daleko za nim. Potykajac sie wrocila do domu. Wchodzac po frontowych schodkach byla ledwie zywa i lapala kurczowo powietrze. Pociagajac nosem z zimna weszla do srodka i zatrzasnela za soba drzwi. Nie bylo czasu do stracenia. Nie chciala tego robic - w kazdym razie nie w ten sposob - ale wiedziala teraz, ze nie ma wyboru. Strzepnela snieg z palta, wlozyla ponownie czepek prababki i weszla do salonu. Wziela siostre za reke i pocalowala ja w chlodny policzek. -Prosze cie, wroc do zdrowia, Lauro - powiedziala. - Prosze, nie zostawiaj mnie, nie teraz, kiedy tak bardzo cie potrzebuje. Usiadla w wielkim fotelu po przeciwnej stronie salonu, owinela sobie szarfe wokol szyi i zawiazala ja w petle. Drugi koniec przymocowala do poreczy fotela. Prosze Cie, Boze, niech to zadziala. Prosze Cie, Boze, niech to zadziala. Blagam Cie, Boze, nie pozwol, zebym sie zadusila i umarla. Zamknela oczy i probowala wyobrazic sobie Esther Summerson tak, jak opisywal ja Dickens, kiedy ona i Ada spotkaly sie po raz pierwszy. "Zobaczylam wyjatkowo piekna dziewczyne, rozswietlona odblaskiem plomieni. Ten przepych zlocistych wlosow! I cudownie blekitne lagodne oczy! I twarz jasna, niewinna, przepelniona ufnoscia!"* Odchylila sie w bok na fotelu, zeby petla zacisnela sie jej na * Karol Dickens, "Samotnia", przelozyl Tadeusz Jan Dehnel. 355 szyi. Szarfa zaczela uciskac krtan i dlawic. Ale Elizabeth odchylala sie coraz dalej i dalej, az jej oddech stal sie swiszczacy i krotki i poczula, ze zaczyna sie dusic. Pociemnialo jej przed oczyma i uslyszala, jak krew huczy w uszach. Na chwile wpadla w panike i zlapala palcami za wezel, ale potem udalo jej sie jakos przemoc, przekonac sama siebie, ze powinna zachowac spokoj, ze powinna myslec o Laurze i Lennym.-Esther Summerson - wyszeptala. - Esther Summerson. Przed oczyma robilo jej sie coraz ciemniej i ciemniej, az w koncu nie widziala kompletnie nic. Slyszala swoj kurczowy oddech, ale potem ten dzwiek odplynal gdzies i byla teraz pewna, ze idzie, nie siedzi, i ze ktos idzie razem z nia. Uslyszala krzyki i gwizdy, stukot konskich podkow i zelaznych obreczy kol powozu. -To tutaj - odezwal sie kobiecy glos tuz przy jej uchu. Otworzyla oczy. Byl mglisty zimowy poranek. Stala w kaluzy na pol roztopionego sniegu obok kobiety w brazowej wiktorianskiej pelerynie i szalu. Rozejrzala sie dookola i zobaczyla, ze znalazly sie obie w waskim zaulku, stanowiacym fragment labiryntu niechlujnych uliczek i podworzy. Wiatr ucichl, ale powietrze bylo wilgotne, zimne i mgliste. Wokol unosil sie gryzacy zapach konskiego nawozu i palacego sie drzewnego wegla. -To tutaj - powtorzyla kobieta. - Pytala pani o Krooka, prawda? To tutaj, tuz przed pani nosem. Esther zobaczyla, ze stoi przed sklepem, na ktorego szyldzie wypisane bylo wrzecionowatymi literami: KROOK, SKLAD SZMAT ORAZ BUTELEK, i troche dalej: SKUP UZYWANYCH PRZYBOROW ZEGLARSKICH. Nizej, w jednym z okien, widnial napis: KOSCI SKUPUJE. W innym: SPRZETY KUCHENNE SKUPUJE. W jeszcze innym: STARE ZELAZO SKUPUJE, MAKULATURE SKUPUJE - i nizej: UZYWANA GARDEROBE, MESKA I DAMSKA SKUPUJE. We wszystkich oknach widziala niezliczona ilosc brudnych butelek - po szuwaksie, po lekarstwach, piwie imbirowym i oranzadzie. Na rozklekotanej lawce, pod napisem KSIAZKI PRAWNICZE, DO WYBORU PO DZIEWIEC PENSOW, chybotaly sie stosy zniszczonych ksiag. Przy wejsciu do skladu Esther zauwazyla sterty starych zwojow i dokumentow, stosy szmat i porozwieszane wszedzie uzywane granatowe i czerwone worki marynarskie. Wewnatrz bylo tak ciemno, ze nie widziala prawie nic procz 356 zapalonej lampy naftowej, ktora trzymal w reku stary mezczyzna w okularach i futrzanej czapce. Kiedy zobaczyl Esther, ruszyl jej na spotkanie. Niski i zasuszony, mial przekrzywiona glowe, ktora chowala sie w ramionach, jakby zapadal sie powoli do wewnatrz. Jego oddech zamienial sie w obloczki pary.Podbrodek i brwi oszronione mial bialymi wloskami, a twarz i szyje znieksztalcona przez napeczniale zyly i faldy skory, ktore upodobnialy go do przyproszonego sniegiem starego korzenia. -Hej, hej! - zwrocil sie do niej, wychodzac ze skladu. - Ma pani cos do sprzedania? -Pan Krook? Nazywam sie Esther Summerson. Potrzebuje pilnie panskiej pomocy. Staruszek dal krok do tylu i zmierzyl ja uwaznym wzrokiem. Pachnial kurzem, atramentem, stearyna i wczorajszym obiadem, cokolwiek sie nan skladalo. -Pomocy? Jakiego rodzaju pomocy? - zapytal, zagladajac jej pod czepek. - Ho, ho, to dopiero wlosy! Mam na dole trzy worki niewiescich wlosow, ale nie sa tak piekne jak te. -Nie przyszlam, zeby sprzedawac wlosy. Chce, zeby pan ze mna gdzies poszedl. Dobrze zaplace. -Nie dbam o pieniadze - odparl pan Krook. - Tym, na czym zalezy mi najbardziej, sa rzeczy. Mam na skladzie pergaminy i papiery. Lubie rdze, plesn i pajeczyny. Dla mnie wszystko dobre, co mi w garsc wpadnie. Poza tym... nie mam ani chwili do stracenia. Mam szmaty i stare togi do zwazenia, kosci do posor-towania. W brudnej okiennej szybie Esther zobaczyla swoje niewyrazne odbicie. Obraz bardzo ladnej dziewczyny o jasnej cerze, sympatycznych oczach i pelnych ustach. Zastanawiala sie, dlaczego wyglada tak obco, dlaczego nie przypomina samej siebie. Pan Krook odwrocil sie i pokustykal do srodka. W tej samej chwili Esther zobaczyla inne pomieszczenie, prawie niewidoczne, nalozone na obraz szmat, smieci i prawniczych ksiag. Salon z kominkiem i wysokim stojacym zegarem. Poczula zaciskajaca sie na gardle petle i zdala sobie sprawe, kim jest i po co tutaj przyszla. -Panie Krook! - zawolala. - Mam pelen rupieci dom, ktory musze oproznic, caly dom zastawiony od podlogi do sufitu ksiazkami i papierami, sprzetami kuchennymi i meblami! Moge to panu wszystko oddac, jesli mi pan pomoze! Staruszek zatrzymal sie i wrocil do niej. 357 -To prawda? - zapytal podejrzliwie.-Musi pan tylko wlozyc palto i pojsc ze mna. -Pojsc z pania? A dokad? -Nie zajme panu duzo czasu, panie Krook. I kto wie, jesli bedzie mi sie z panem przyjemnie gawedzilo, byc moze przekona mnie pan nawet, zebym sprzedala swoje wlosy. Staruszek przyjrzal jej sie uwaznie, zerknal na lampe, zdmuchnal plomien i przykrecil knot. Nie wiadomo skad pojawil sie duzy wstretny kot o popielatej siersci i otarl sie o jego spodnie. -Hej, Lady Jane! Na chwile cie tu zostawie. Ta mloda dama ma na sprzedaz duzo starzyzny, tak przynajmniej twierdzi. I przepiekne wlosy. Co za kolor, co za polysk! Esther poczekala na ulicy, a pan Krook naciagnal swoje czarne palto, znoszone zatluszczone okrycie z czarnym astrachanskim kolnierzem, po czym podal jej ramie i ruszyli razem zasniezona ulica. -Czy moge wiedziec, dokad sie udajemy? - zapytal. Esther wolalaby, zeby nie przysuwal sie do niej tak blisko. -W inne miejsce - odparla. - Musi pan zatrzymac sie ze mna na tym rogu, zamknac oczy i pomyslec o innym miejscu... o Laponii, gdzie snieg pada przez caly rok na okraglo. -Laponia? Czemu mialbym chciec jechac do Laponii? -Chce pan dostac wszystkie rupiecie z mojego domu, tak? -No tak - mruknal zrzedliwie pan Krook. -Wiec niech pan zamknie oczy i pomysli o Laponii. Doszli do rogu. Minela ich dwukolka, a tuz za nia zaprzezony w jednego konia furgon, do ktorego przyczepilo sie z tylu kilkoro odzianych w lachmany dzieci. Po drugiej stronie ulicy stal mezczyzna w cylindrze, ze smutnym wyrazem twarzy i afiszem, na ktorym widnialo jedno slowo: RYBY. Esther stanela tuz przy scianie, tak zeby nie potracali jej przechodnie, i zamknela oczy. -Czy zamknal pan oczy, panie Krook? -Zamknalem, panno Summerson, chociaz Bog jeden wie, dlaczego. - - Mysli pan o Laponii? -Mysle, panno Summerson, chociaz Bog jeden wie, dlaczego. Zdawalo im sie, ze stoja na rogu halasliwej ulicy dickensow-skiego Londynu przez cale wieki i nic sie nie dzieje. Ale potem, calkiem nagle, Esther poczula na policzku mrozny wiatr, swiezy 358 chlodny wiatr, ktory nie zalatywal konskim nawozem ani weglem drzewnym - wiatr, ktory niosl zapach jodel i szerokich zimnych przestrzeni. Otworzyla oczy i zobaczyla, ze razem z panem Kroo-kiem stoja posrodku bezkresnego snieznego pola, pod niebem, ktore bylo zupelnie czarne.Mroz szczypal ich w twarz, ale nie padal snieg i powietrze bylo tak przejrzyste, ze slyszeli niemal, jak dzwoni. To byl wyimaginowany swiat, w ktorym tanczyla Peggy, kiedy zalamal sie pod nia lod w basenie. Esther udalo sie tu wreszcie dotrzec. -Panie Krook! - zawolala, potrzasajac go za ramie. - Moze pan otworzyc oczy. Pan Krook otworzyl najpierw jedno, potem drugie oko. Rozejrzal sie dookola i otworzyl usta, odslaniajac nadgnile zolte pienki zebow. -Gdzie my jestesmy? Co sie stalo z Lincoln's Inn? Gdzie jest moj sklad? Rzucila pani urok na moj sklad, prawda? To wlasnie pani zrobila! Ukradla pani moje butelki, moje szmaty i moje prawnicze papiery! Nie mam racji? -Nie, panie Krook. Niczego takiego nie zrobilam. Zabralam pana do Laponii na spotkanie z moja siostra. Mieszka tutaj, posrod tych sniegow i lodow. Pan Krook zacisnal z calej sily oczy. -Niech mnie pani przeniesie z powrotem! - zazadal. - Niech mnie pani przeniesie do Lincoln's Inn albo przysiegam na wszystkie swietosci, ze... -Nie, panie Krook - odparla stanowczym tonem Esther. Wziela go za reke i pociagnela za soba przez sniezne pole. Pan Krook otworzyl oczy i ruszyl niechetnie w slad za nia. -Kto mieszka w takim miejscu! - mruczal pod nosem. - Gdzie tu sa jakies domy? Gdzie sa jacys ludzie? Gdzie sa szmaty, kosci i butelki? Przeszli najwyzej mile, kiedy Esther zobaczyla na horyzoncie maly bialy ksztalt. Instynkt podpowiedzial jej, kto to jest. W przeciwienstwie do pana Krooka nie byla tylko postacia z ksiazki. Byla w rownym stopniu Elizabeth, jak i Esther. Panowala nad wlasna wyobraznia: potrafila zmieniac miejsce i czas, w ktorym przebywala, i wplywac na to, kogo i gdzie chciala spotkac. Niby-Peggy zblizala sie powoli, sunac po rozleglej i nieskalanej snieznej rowninie. Powietrze bylo tak czyste i szkliste, ze jej 359 sylwetka zdawala sie rosnac, jakby w wyniku jakiejs optycznej sztuczki.Niedaleko za nia stapala wielka czarna postac, okryta trzepoczaca w podmuchach arktycznego wiatru oponcza. Esther slyszala ja z odleglosci ponad mili - jej kroki dudnily niczym mloty w odlewni zelaza. -Hej! A to co takiego? - zawolal pan Krook. -Nadchodzi moja siostra - poinformowala go Esther. -Pani siostra? I kto jeszcze? Nie pojde dalej nawet na krok. Nie podoba mi sie to miejsce. I mam juz dosyc tego brniecia przez zaspy. -Wiec niech pan stoi w miejscu - powiedziala Esther. Niby-Peggy zatrzymala sie kilka jardow od nich i zmierzyla Esther i jej towarzysza chlodnym i pelnym dezaprobaty spojrzeniem. -Po co tutaj przyszlas, Lizzie? - zapytala. - To miejsce nalezy do mnie, nie do ciebie. -Przyszlam po Lenny'ego. Chce go odzyskac i nie rusze sie bez niego na krok. -A to kto? - zapytala niby-Peggy, odwracajac sie do pana Krooka. Pan Krook sciagnal z glowy futrzana czapke i zlozyl jej najglebszy i najbardziej sarkastyczny uklon. -Nazywaja mnie Lordem Kanclerzem, moja droga, chociaz nie mam nic wspolnego z sowicie oplacanym Lordem Kanclerzem, moim szlachetnym i uczonym bratem, ktory zasiada w Lincoln's Inn. Nazywaja mnie tak, poniewaz obaj babrzemy sie w blocie, nigdy nie robimy porzadkow, nigdy niczego nie naprawiamy, nie zamiatamy ani nie szorujemy. I poniewaz zarowno on, jak i ja nigdy nie rozstajemy sie z niczym, co raz wpadlo nam w garsc. -Po co go tu przyprowadzilas? - zapytala niby-Peggy. Za jej plecami widac bylo zblizajaca sie, wielka jak transkontynen-talna lokomotywa czarna sylwetke Krolowej Sniegu. Lod zadrzal pod ich stopami, a powietrze zaczelo brzeczec i szelescic. -Chce odzyskac Lenny'ego - powtorzyla twardo Esther. - Nie mialas prawa go porywac. Poza tym chce, zebys zostawila mnie w spokoju. Przestan mnie chronic. Zyj tutaj, jesli chcesz, ze swoja Krolowa Sniegu i swoimi bajkami, ale zostaw mnie w spokoju! -Niech mnie kule bija! - szepnal pan Krook. 360 Czarna postac wisiala teraz prawie nad nimi, wyzsza od dwoch mezczyzn, z potwornym garbem na plecach. Pan Krook wybaluszyl oczy, zerknal z przerazeniem na Esther i chwiejac sie na nogach dal dwa kroki do tylu.-Co to za poczwara? - zapytal nabrzmialym panika glosem. - Czy chce nas skrzywdzic? Niby-Peggy stanela niczym baletnica na poczernialym duzym palcu u nogi i zatoczyla krag wokol Esther, rysujac na sniegu idealne kolo. Bylo tak zimno, ze palto Esther cale zesztywnialo, a czepek zalsnil biela. Postac w oponczy stala zaledwie kilka stop od nich, huczac i dudniac, cala czarna na tle czarnego nieba. Temperatura spadala coraz nizej i w koncu samo powietrze zaczelo trzeszczec jak celofan, a przy kazdym oddechu na ustach i nozdrzach Esther i pana Krooka osiadaly krysztalki lodu. -Powinnas wiedziec, gdzie jest Lenny - stwierdzila niby-Peggy. Jej oczy byly nieprzeniknione. - Dokad odchodza wszyscy nasi ukochani? Dokad odszedl maly Baczek? -Uwolnij go! - zawolala Esther. - Na milosc boska, Peggy, uwolnij go i zostaw mnie w spokoju! -Nie chcesz mnie? - zapytala zalosnie niby-Peggy. -Nie, nie chce cie! Odejdz! -Nie kochasz mnie? -Nie, nie kocham cie! Nienawidze cie! Idz precz! Niby-Peggy przez chwile milczala. A potem wlosy zjezyly jej sie na glowie, sztywne jak sople, i zaczela krzyczec. Krzyczala tak dlugo i tak przenikliwym glosem, ze Esther zaczela sie obawiac, ze lod zalamie sie pod ich stopami. Nagle uslyszala wysoki metaliczny warkot i hurgotanie czegos ciezkiego. Krolowa Sniegu odrzucila kaptur i odslonila glowe. -Ratujcie mnie! - wrzasnal pan Krook, padajac na kolana. - Wszyscy swieci i aniolowie, ratujcie mnie! Glowa, ktora wylonila sie spod kaptura Krolowej Sniegu, byla monstrualna, koscista i biala jak smierc. Stanowila groteskowa parodie kobiecej twarzy - wydluzona i podobna do czaszki, z wijacymi sie wokol szyi slepymi bialymi mackami. Ciemne oczy byly podobnie jak u niby-Peggy zupelnie nieprzeniknione, ale rzedy powykrzywianych i ostrych jak noze zebow szczerzyly sie w szkaradnym i oczywistym usmiechu triumfu. Spod oponczy wynurzyla sie pomarszczona, chuda szponiasta 361 reka i przez ulamek sekundy Esther wydawalo sie, ze widzi pod spodem obwisle narosla i faldy skory.-Hel, corka Lokiego - szepnela, ale nawet jej szept umknal gdzies sploszony w dal. Niby-Peggy stala tuz obok niej. -Zgadza sie - powiedziala. - Skad o tym wiedzialas? Hel byla zawsze Krolowa Sniegu. "Straciles Hel w otchlanny mrok i dales jej rzady nad dziewiecioma pograzonymi w mroku swiatami, krolewska wladze nad zmarlymi". Pan Krook przez caly czas kleczal z pochylona glowa i milczal. -Panie Krook! - zawolala Esther. - To jest Hel, kolekcjonerka duchow. -Nie otworze oczu! - odkrzyknal pan Krook. - Nie otworze oczu, poki nie zniknie! -Hel porywa duchy zbrodniarzy, grzesznikow i tych, ktorzy zmarli nie uroniwszy kropli krwi! Pan Krook podniosl sie powoli z kleczek i spojrzal na gorujaca nad nim potworna zjawe z koscista glowa. -Nie dostaniesz mnie, poczwaro! - zawolal. Przez ulamek sekundy nic sie nie dzialo. A potem Krolowa Sniegu wysunela rece do przodu, zacisnela szpony na ramieniu i brzuchu pana Krooka i podniosla go, szarpiacego sie, kopiacego i wrzeszczacego, w gore. Jej szpony przebily go na wylot; spod palta tryskaly przy kazdym szarpnieciu strugi krwi. Krolowa Sniegu odrzucila do tylu swoja przerazajaca glowe, rozwarla szczeki i spomiedzy jej zebow wyslizgnal sie czarny i dlugi jak anakonda jezyk. W tym samym momencie zrzucila z ramion swoja oponcze i Esther krzyknela z przerazenia. Skora Krolowej Sniegu byla biala i cienka, prawie przezroczysta. Wewnatrz jej znieksztalconego brzucha Esther zobaczyla rece, nogi i twarze nagich mezczyzn i kobiet, dziesiatki trupow, martwych i zamrozonych, tkwiacych tam niczym w upiornej rybackiej sieci. Przy kazdym poruszeniu Krolowej ciala slizgaly sie i przesuwaly - jakas noga opadala w dol, reka przechylala sie w bok, tors przywieral ciasno do bloniastej skory. Wijacy sie w szponach Krolowej Sniegu pan Krook zobaczyl to rowniez i wrzeszczac wnieboglosy rozprostowal rece i nogi. Krew tryskala z jego ust, ale on nie przestawal krzyczec, nawet kiedy Krolowa Sniegu potrzasnela nim wsciekle i peklo jego palto, 362 a potem brzuch, i w powietrzu zadyndaly mokre i zakrwawione wnetrznosci.-Panie Krook! - zawolala Esther. - Czas na panska chwile slawy, panie Krook! Dzieki czemu przejdzie pan do wiecznosci? Pan Krook byl tylko postacia z ksiazki, ale moze byl kims wiecej. Nawet postaci z ksiazek wiedza czasem, kiedy spelnia sie ich przeznaczenie. Kimkolwiek byl i cokolwiek wiedzial, objal tak mocno, jak tylko mogl, Krolowa Sniegu, i przywarl do niej, nie zwracajac uwagi na kolebiace sie w jej brzuchu biale trupy, ktore spozieraly na zewnatrz zdesperowanymi martwymi oczyma. Z poczatku Esther zobaczyla tylko dym bijacy z jego palta - gesty, tlusty dym. Nagle pan Krook wrzasnal glosniej i jeszcze mocniej uczepil sie Krolowej Sniegu. Jego biale wlosy zajely sie ogniem - podobnym do kopcacego ognia, ktorym pala sie lojowe swiece. Potem zapalilo sie jego palto. Krolowa Sniegu zagrzechotala straszliwie i probowala sie od niego oderwac. Ale pan Krook trzymal ja w smiertelnym uscisku i nie zamierzal puszczac. Palil sie teraz tak gwaltownie, ze jego palce zacisnely sie w smiertelnym skurczu i nawet gdyby chcial, nie mogl ich rozewrzec. Krolowa Sniegu wrzasnela i wtedy pan Krook caly sie rozjarzyl. Plonal coraz jasniej i jasniej blekitnym magnezjowym ogniem, tak jaskrawym, ze Esther nie mogla na niego patrzec. Pekaly mu kosci, tkanka tluszczowa pryskala skwierczac na wszystkie strony, wnetrznosci trzeszczaly niczym przypiekany na rozzarzonej do czerwonosci plycie smalec. Krolowa Sniegu rowniez zaczela sie palic, a razem z nia zaczelo sie palic to, co miala w srodku. Jej skora skurczyla sie i wkrotce cala zajela sie ogniem. Po kilku chwilach doslownie eksplodowala i Esther musiala podniesc obie rece, zeby zaslonic sie przed gwaltownym gradem ludzkich szczatkow. Konski leb wsunal sie miedzy zebra, ramiona opadly. A potem Krolowa Sniegu wybuchla ponownie i wybuchala tak dlugo, az cala sniezna rownina zaslana byla plonacymi ludzkimi resztkami, rekoma, nogami, torsami i pozbawionymi cial glowami. Esther spojrzala na niby-Peggy, ktora stala obok niej ze spuszczona glowa. Jej postac zaczela stopniowo blaknac, podobnie jak obraz snieznej rowniny. Po chwili Esther uswiadomila sobie, ze ktos nia potrzasa, potrzasa i krzyczy: 363 -Lizzie! Lizzie! Ocknij sie, Lizzie!Prawie niewidoczna, prawie calkiem przezroczysta niby-Peggy uniosla glowe i poslala jej zalosne spojrzenie tych swoich ciemnych, podobnych do dwoch smug oczu. -Ach, nie zabralam moich trzewikow... - szepnela, ale jej glos zabrzmial tak cicho, ze mogl to byc wiejacy spod drzwi przeciag. Elizabeth otworzyla oczy. Laura potrzasala nia, a ona sama kaszlala i krztusila sie. Szyje miala spuchnieta i sina i ledwie mogla oddychac. -Lauro! - wycharczala. - Co sie stalo, Lauro? -O malo nie umarlas, na litosc boska! O malo nie umarlas! Powoli usiadla. Gardlo bolalo ja tak, ze nie mogla przelknac sliny. -Udalo mi sie - powiedziala. - Udalo mi sie. Bylam tam, odnalazlam pana Krooka i spalilam ja. -O malo sie nie udusilas! Jak moglas to zrobic?! O malo sie nie udusilas! -Nic mi nie bedzie. Uspokoj sie, prosze. Boli mnie gardlo, ale poza tym czuje sie dobrze. Co z twoja glowa? Laura usiadla na sofie i zalala sie lzami. -Boli mnie - zaplakala. - Bardzo boli. A kiedy sie ocknelam i zobaczylam, ze masz na szyi petle, myslalam, ze nie zyjesz. Przez moment siedzialy w milczeniu. Elizabeth wypila szklanke wody i probowala odchrzaknac. Laura otarla oczy. -Znalazlas Lenny'ego? - zapytala. Elizabeth przez chwile sie nad tym zastanawiala, nie smiejac spojrzec prawdzie w oczy. Co powiedziala jej niby-Peggy? "Dokad odchodza nasi wszyscy ukochani? Dokad odszedl maly Baczek?" Wyczerpana i obolala wstala z sofy, poszla do kuchni i otworzyla tylne drzwi. Na dworze zrobilo sie juz jasniej i przycichl wiatr. Ruszyla przez ogrod w strone basenu. Juz w polowie drogi zobaczyla na jego zamarznietej tafli slady stop i ciemna smuge w miejscu, gdzie zalamal sie lod. Stanela na skraju basenu, wpatrujac sie w lod. Lenny unosil sie pod jego powierzchnia, zimny i martwy, przygladajac sie jej przez okno, ktorego zywi nigdy nie zdolaja przekroczyc. -Lizzie! Lizzie! Co sie stalo? - zawolala Laura. Jej glos odbijal sie plaskim echem w zimnym, zasniezonym ogrodzie. 364 Elizabeth podeszla do pokrytej sniegiem ogrodowej szopy i wsunela reke w szpare pod podloga, gdzie chowala kiedys swoje milosne listy. Dotknela opuszkami palcow mokrych i nadgnilych kartek ksiazki i wyjela ja ostroznie na zewnatrz."Krolowa Sniegu". Ksiazka byla tak poplamiona i wilgotna, ze nie nadawala sie prawie do czytania. Elizabeth przedarla ja na pol i zaczela wyrywac kartka po kartce, rozrzucajac je po sniegu. Laura czekala na nia, kiedy wrocila do domu. Objely sie ramionami i przez dluzsza chwile staly obie w milczeniu. Epilog Wszystko to zdarzylo sie prawie przed piecdziesiecioma laty. Tylko kilka osob w Sherman w Connecticut pamieta dzisiaj zime piecdziesiatego pierwszego roku.Zginelo wtedy wielu ludzi. Ciotka Beverley wyszla z wypadku z powaznymi znieksztalceniami twarzy i zostala pielegniarka w domu dla emerytow w Pasadenie. Zmarla w roku 1958 w wyniku przedawkowania alkoholu oraz aspiryny. Margo Rossi wyszla za maz za hotelarza z Massachusetts i nigdy nie wrocila do zawodu wydawcy. Jej obecne miejsce pobytu nie jest znane. Laura Buchanan zostala aktorka telewizyjna i wystapila w paru odcinkach The Dick Van Dyke Show. Zmarla na raka w 1963 roku. Elizabeth Buchanan zrezygnowala z posady w wydawnictwie Charlesa Keraghtera i przeniosla sie do Arizony, gdzie mieszkala razem z Johnsonem Wardem az do jego smierci w roku 1959. Ward nigdy nie ukonczyl swojej drugiej powiesci. Elizabeth nadal mieszka w Scottsdale w Arizonie i publikuje tam przeznaczone dla przyszlych pisarzy pismo The Pen. Czasami zdaje jej sie, ze widzi w oddali obserwujacego ja mezczyzne w bialym mundurze. Mezczyzna nie naprzykrza sie jej, wylacznie patrzy. -Arriba las manos, senor - szepcze Elizabeth, probujac usmiechnac sie za kazdym razem, kiedy go zobaczy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/