WILLIAM TENN Wyzwolenie ziemi Przelozyl Slawomir Stodulski Zalozmy, ze... czlowiek, ktory zostal wyrzucony z przyszlosci do naszych czasow przybywa zupelnie nagi. Zalozmy, ze... czlowiek, ktory pozadal milosci pieknych kobiet dostal jej zbyt wiele.Zalozmy, ze... mlody, sumienny pracownik odmowil wynajecia pietra w budynku biurowym, poniewaz ono wcale nie istnialo... Na takich przerazajacych i rozkosznie absurdalnych spekulacjach oparte sa opowiadania Williama Tenna zawarte w tomie "Wyzwolenie Ziemi". Jest to zbior najlepszych i najciekawszych utworow tego pisarza. Polaczenie humoru, fantazji, science fiction z niewielka dawka ironii czynia z nich lekture wyjatkowo interesujaca. WILLIAM TENN urodzil sie w 1919 roku. Jest Amerykaninem. "Nalezy do generacji wielkich mistrzow SF - Asimova, Heinleina, Clarke'a. Jest mistrzem sytuacji, ktore najpierw zadziwiaja i intryguja, potem zaczynaja budzic ciekawosc, troche nas rozsmieszaja, by w koncu zaskoczyc gleboka ironia lub wnikliwa obserwacja i ocena. To ogromna niesprawiedliwosc, ze nie otrzymal nagrody Nebula do ktorej kandydowal i przyklad tego, jak bardzo moze zawodzic system przyznawania nagrod w dziedzinie SF. Jego dziela sa doskonalym dowodem na to, ze SF jest literatura przez wielkie L." George Zebrovski SPIS TRESCI W otchlani, wsrod umarlychMoje potrojne ja Wyzwolenie Ziemi Kazda kocha Irvinga Bommera Flirgelflip Najemcy Kustosz W OTCHLANI, WSROD UMARLYCH Stalem przed brama przetworni odpadkow i czulem, jak zoladek powoli, kurczowo podchodzi mi do gardla. Takiego samego uczucia doznalem jedenascie lat temu, gdy podczas drugiej bitwy o Saturna na moich oczach w drzazgi szla cala Szosta Ziemska Flota Miedzyplanetarna, bez mala 20 tysiecy ludzi. Ale wowczas na wizekranie przed soba mialem statki powietrzne rozlupywane w drobne kawalki, w uszach brzmialy mi wyimaginowane okrzyki ginacych, a poprzez to potworne, dryfujace w przestrzeni pobojowisko wprost na mnie pedzily prostokatne jednostki floty eockiej, ktore spowodowaly cale to zamieszanie. Dosc, azeby zoladek podszedl czlowiekowi do gardla, a zimny pot scial czolo i kark lodowatym usciskiem.Teraz mialem przed soba tylko wielki surowy budynek, niczym nie rozniacy sie od setek podobnych budynkow na fabrycznym przedmiesciu Starego Chicago, normalny zaklad przemyslowy otoczony rozleglymi terenami doswiadczalnymi i wysokim murem z zamknieta brama - jednym slowem: przetwornie odpadow. A jednak pot na moim czole byl bardziej lodowaty, a kurcz w glebi trzewi bardziej spazmatyczny niz kiedykolwiek podczas owych niezliczonych, krwawych bitew, ktore doprowadzily do powstania tego budynku. "Wszystko to zrozumiale" - tlumaczylem sobie. To, co odczuwam, to najpierwotniejszy, najbardziej zakorzeniony ze wszystkich strachow ludzkosci, najprymitywniejsza agresja i odraza organizmu ludzkiego. Tak, to w pelni zrozumiale, ale coz mi z tego, jesli nie jestem w stanie przemoc sie i podejsc do wartownika przy bramie. A czulem sie prawie normalnie, dopoki nie wpadl mi w oko olbrzymi metalowy zbiornik pod murem, zbiornik, z ktorego wydobywal sie ledwo wyczuwalny, ckliwy odor i nad ktorym widniala wielka tablica z kolorowym napisem: NIE NISZCZCIE ODPADOW SKLADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY pamietajcie: WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOZE ZOSTAC ODRODZONE CO SIE ZUZYJE, NIECHAJ ODZYJE SKLADAJCIE TUTAJ WSZELKIE ODPADY Ministerstwo Zaopatrzenia Nieraz widywalem owe wielkie prostokatne zbiorniki, podzielone zawsze na takie same przegrodki - byly przy kazdych koszarach, przy kazdym szpitalu, przy kazdej hali sportowej od Ziemi az po asteroidy. Ale zobaczyc je tutaj, na tym miejscu, akurat w takiej chwili... Nie, to mialo zupelnie odmienne znaczenie. Ciekawe, czy wewnatrz maja i te inne, mniej zawoalowane slogany. Wiecie: JESLI CHCEMY POKONYWAC WROGA, MUSIMY ZMOBILIZOWAC WSZYSTKIE NASZE ZASOBY. PAMIETAJCIE, ODPADY - TO NASZ NAJCENNIEJSZY SUROWIEC!Ozdobic sciany przetworni wlasnie tymi sloganami, to bylby chyba szczyt pomyslowosci. WSZYSTKO, CO OKALECZONE, MOZE ZOSTAC ODRODZONE... Zgialem prawy rekaw niebieskiego munduru. Uczucie zupelnie takie, jakby to bylo moje wlasne ramie. I tak juz pozostanie na zawsze. A za pare lat, jesli oczywiscie pozyja tak dlugo, zniknie nawet cieniutka biala blizna nad lokciem. Tak, to prawda. Wszystko, co okaleczone, moze zostac odrodzone. Wszystko z wyjatkiem jednego. Tego najistotniejszego. Teraz jeszcze mniejsza mialem ochote wejsc niz przedtem. I wlasnie w tym momencie zobaczylem tego chlopaczka. Tego z bazy w Arizonie. Stal tuz przed budka wartownika, sparalizowany tak samo jak ja. Nad daszkiem jego czapki lsnila nowiutenka, pozlocista litera S z gwiazdka u gory - insygnium dowodcy spiralnika. Jeszcze wczoraj na sesji instruktazowej nie mial tej odznaki. A wiec dopiero co otrzymal nominacje. Byl naprawde wyjatkowo mlody i wygladalo, ze ma dusze na ramieniu. Pamietalem go z wczorajszej sesji. Kiedy prowadzacy oficer poprosil o zadawanie pytan, to wlasnie on niesmialo podniosl reke, a wywolany uniosl sie i kilka razy bezglosnie otwieral usta, nim wreszcie wykrztusil: -Przepraszam, panie pulkowniku, ale czy oni... ich chyba nie czuc jakos specjalnie? Odpowiedzial mu huraganowy wybuch smiechu, histeryczny ryk kilkudziesieciu mezczyzn, ktorzy przez cale popoludnie siedza w krancowym napieciu nerwowym i sa diablo zadowoleni, ze wreszcie ktos wyrwal sie z czyms, co moga uznac za komiczne. Siwowlosy pulkownik, ktory nawet sie nie usmiechnal, poczekal, az paroksyzm minie, po czym odparl powaznie: -Nie, nie czuc ich wcale. Chyba, ze sie przez dluzszy czas nie myja. Zupelnie tak samo jak koledzy. To nam zamknelo buzie do reszty. Nawet ten szczeniak, czerwieniacy sie jak panienka, siadajac zaciskal twardo szczeki. Dopiero w dwadziescia minut pozniej, kiedy kazano nam sie rozejsc, poczulem i ja bol napietych miesni na policzkach. Zupelnie tak samo jak koledzy. Wzialem sie w garsc i poszedlem do mlodziutkiego kolegi. -Czolem, kapitanie - powiedzialem. - Dawno pan tutaj? Usmiechnal sie z wysilkiem. -Czolem, panie kapitanie. Juz przeszlo godzine. Wylecialem osma pietnascie z Arizony. Wiekszosc chlopcow spala jeszcze po wczorajszej zabawie. Ja polozylem sie wczesnie. Chcialem miec jak najwiecej czasu, zeby oswoic sie z mysla o tym, co nas dzisiaj czeka. Ale niewiele to pomoglo. -Rozumiem. Sa rzeczy, z ktorymi trudno sie pogodzic. Rzeczy, z ktorymi sama nasza natura nie chce sie pogodzic. Popatrzyl na moja piers. -To chyba nie bedzie pana pierwsza zaloga? Moja pierwsza zaloga? Synu! Predzej dwudziesta pierwsza! Ale zaraz przypomnialem sobie, ze wszyscy zawsze zwracaja uwage, ze tak mlodo wygladam, a tyle juz mam odznaczen. Zreszta chlopczyna byl taki blady... -Nie, nie pierwsza. Ale nigdy jeszcze nie latalem z gniotkami. To dla mnie cos rownie nowego jak dla pana. Wie pan co, kapitanie? Mnie takze trudno sie z tym pogodzic. Co by pan powiedzial, gdybysmy wzieli sie w kupe i razem weszli? Pierwszy krok zawsze najtrudniejszy. Zgodzil sie skwapliwie. Wzialem go pod ramie i we dwoch podeszlismy do wartownika. Obejrzal nasze papiery i otworzyl brame. -Prosto i winda po lewej stronie na pietnaste pietro. Wciaz trzymajac sie pod rece, weszlismy glownym wejsciem do budynku. Przed soba mielismy dlugie schody, a u ich szczytu czerwono-czarny napis: OSRODEK REAKTYWIZACJILUDZKIEJ PLAZMY CENTRALNE ZAKLADY PRZETWORCZE TRZECIEGO OKREGU Po hallu krecilo sie kilku starszych, ale bardzo prosto trzymajacych sie mezczyzn i roj niebrzydkich dziewczat, wszyscy w mundurach. Z przyjemnoscia stwierdzilem, ze wiekszosc dziewczat jest w ciazy. Chyba pierwszy przyjemny widok od tygodnia.Skierowalismy sie na lewo do windy. -Pietnaste - powiedzialem do obslugujacej panienki. Nacisnela guzik i czekala, az winda sie zapelni. Nie wygladala na ciezarna. "Co z nia?" - pomyslalem sobie. Jakos panowalem dotad nad swoja podniecona wyobraznia, az nagle wpadly mi w oko naszywki, jakie mieli na ramionach nasi wspolpasazerowie. Jakby mi kto w leb dal! Okragla czerwona latka z czarnymi literkami ZSZ, a w to wpleciona biala czworka. ZSZ to oczywiscie symbol Ziemskich Sil Zbrojnych, uzywany rowniez przez sluzby pomocnicze na tylach. Ale dlaczego nie jedynka, tylko czworka? Jedynka oznacza personel administracyjny, czworka intendenture. Tak, intendenture! Niezawodny jest ten ZSZ. Maja do swojej dyspozycji tysiace wykwalifikowanych propagandzistow, ktorzy nic innego nie robia, tylko lamia swoje naszpikowane madrosciami glowy, zeby jakos podtrzymac morale zalog latajacych - i za kazdym razem, kiedy przyjdzie co do czego, mozna sie zalozyc, ze wybiora dla kazdziutenkiego drobiazgu najmniej stosowne, najniesmaczniejsze okreslenie. Oczywiscie trudno wymagac, azeby po dwudziestu pieciu latach wojny miedzyplanetarnej wszystko w swiecie pozostalo rownie niezmienione, swieze i piekne. Ale na milosc boska, nie nazywajcie tego intendentura, ludzie! Nie nazywajcie intendentura - przetworni odpadow. Starajcie sie zachowac przynajmniej pozory. Winda ruszyla i panienka zaczela wywolywac pietra. Na brak emocji nie mozna sie bylo uskarzac. -Trzecie pietro, przyjmowanie i klasyfikacja zwlok - obwieszczala. - Piate pietro, wstepna obrobka organow wewnetrznych. Siodme pietro, odtwarzanie mozgu i systemu nerwowego. Dziewiate pietro, skora, podstawowe refleksy miesniowe... W tym miejscu skoncentrowalem cala sile woli, azeby przestac slyszec, tak samo jak czlowiek koncentruje sie, powiedzmy, na ciezkim krazowniku, kiedy w rufe trafi wiazka z eockiej lupaczki i rozpruje maszynownie. Jak czlowiek przezyje to pare. razy, to potem potrafi jakby wylaczyc strach i powiedziec sobie: "Nie znalem nikogo w tej cholernej maszynowni, ani zywej duszy. Jeszcze pare chwil i znowu wszystko bedzie pieknie, ladnie". I za pare chwil wszystko jest znowu pieknie, ladnie. Tylko ze potem najczesciej przydziela czlowieka do skrobania resztek ludzkich ze scian rozbitej maszynowni albo do naprawiania rozwalonych silnikow. Tak samo teraz. Ledwo odseparowalem sie od glosu panienki, znalezlismy sie na pietnastym pietrze (prezentacja i ekspedycja) i musielismy obaj z moim chlopaczkiem wysiadac. Alez on byl zielony. Kolana sie pod nim uginaly, ramiona lecialy do przodu, jakby mial wykrzywione obojczyki. Znowu poczulem dla niego wdziecznosc. Nie moze byc nic lepszego w takich sytuacjach, jak miec sie kim opiekowac. -Chodzmy, kapitanie - szepnal. - Uszy do gory i smialo. Trzeba na to popatrzec od drugiej strony. Dla takich jak my to przeciez wlasciwie rodzinne zebranko. Nie powinienem byl tego mowic. Spojrzal na mnie, jakbym ni z tego, ni z owego rabnal go piescia w nos. -Dziekuje za przypomnienie, panie kapitanie - powiedzial. - Mam nadzieje, ze zakonczymy to zebranko wspolnie. I ruszyl sztywno w kierunku wskazanym strzalka z napisem: RECEPCJA. O malo nie odgryzlem sobie jezyka. Pobieglem za nim. -Przepraszam, synu - rzeklem z powaga. - Tak mi sie to jakos powiedzialo samo. Ale niech pan sie na mnie nie gniewa. Samemu mi sie glupio zrobilo, jak uslyszalem, co mowie. Stanal i pomyslawszy chwile, kiwnal glowa. Potem usmiechnal sie do mnie. -Juz dobrze. Nie gniewam sie. Wojna to nie zabawa. Odpowiedzialem mu usmiechem. -Oj, nie zabawa! Niektorzy nawet twierdza, ze jak czlowiek nie uwaza, to moze zginac. W recepcji siedziala pulchna blondyneczka z dwiema obraczkami na jednej rece, a trzecia na drugiej. O ile sie orientuje w aktualnych ziemskich obyczajach, oznacza to, ze jest dwukrotnie owdowiala. Wziela nasze papiery i jela recytowac beztrosko do mikrofonu na biurku. -Uwaga, ekspedycja. Uwaga, ekspedycja. Przygotowac zaraz nastepujace numery: 70623152, 70623109, 70623166 i 70623123. Takze numery 70538966, 70538923, 70538980 i 70538937. Sprawdzic wszystkie dane z formularzem ZSZ nr 4/362 i podac, do ktorych pokojow kierujecie. Podstawa: rozkaz ZSZ z dn. 15 czerwca 2145. Dajcie znac, kiedy beda gotowi do prezentacji. Nie moge powiedziec, zeby nie zrobilo to na mnie wrazenia. Procedura zupelnie taka sama jak w magazynie, kiedy czlowiek zglasza sie z uszkodzonymi rurami wydechowymi do wymiany. Teraz dziewczyna podniosla glowe i obdarzyla nas czarownym usmiechem. -Zalogi beda zaraz gotowe - powiedziala. - Panowie beda laskawi spoczac i poczekac. Panowie byli laskawi spoczac. Po chwili podniosla sie, zeby wyjac cos z szafki w scianie. Kiedy wracala na miejsce, zauwazylem, ze jest w ciazy, niezbyt jeszcze zaawansowanej, moze w czwartym albo piatym miesiacu. Ma sie rozumiec, nie omieszkalem pokiwac z uznaniem glowa. Kacikiem oka dostrzeglem, ze chlopaczek uczynil to samo. Spojrzelismy na siebie i zachichotalismy. -Tak, tak, wojna to nie zabawa - powiedzial. -A propos, skad pan wlasciwie pochodzi? - zapytalem. - Sadzac po akcencie, to nie z Trzeciego Okregu. -Nie. Urodzilem sie w Skandynawii, to Jedenasty Okreg. Moim rodzinnym miastem jest Goteborg w Szwecji. Ale odkad dostalem przydzial na spiralniki, oczywiscie wole juz nie pokazywac sie w domu. Wystaralem sie o przeniesienie do Trzeciego Okregu i dopoki nie nadzieje sie gdzies na lupaczke, tu bede spedzal urlopy i hospitacje. Slyszalem juz o tym, ze wiekszosc mlodych latajacych na spiralnikach tak postepuje. Co do mnie, nie mialem nigdy okazji stwierdzic, jak bym sie czul, przybywszy z wizyta do rodzinnego domu. Moj ojciec zostal zabity podczas samobojczej proby odbicia Neptuna, kiedy jeszcze przechodzilem w gimnazjum elementarne przeszkolenie wojskowe, a moja matka byla sekretarka przy sztabie admirala Raguzziego, kiedy w dwa lata pozniej okret flagowy "Termopile" dostal w sam srodek podczas slawnej obrony Ganimeda. Oczywiscie bylo to przed wydaniem Ustawy Populacyjnej, kiedy kobiety pelnily jeszcze funkcje pomocnicze na jednostkach latajacych. Z drugiej strony - przypomnialem sobie - zupelnie niewykluczone, ze zyja jeszcze przynajmniej dwaj z moich braci. A jednak nie probowalem nawiazac kontaktu z zadnym z nich od chwili, kiedy naszylem sobie na czapke S z gwiazdka. Wynikaloby z tego, ze i ja postepuje nie inaczej niz ten maly. Ostatecznie trudno sie dziwic. -Pochodzi pan ze Skandynawii? - mowila tymczasem blondyneczka. - Moj drugi maz pochodzil ze Skandynawii. Moze pan go zna? Sven Nossen. O ile moglam sie zorientowac, mial liczna rodzine w Oslo. Oficerek wywrocil oczy, jak gdyby zastanawial sie z najwyzszym wysilkiem. Rozumiecie, ze niby przebiega w pamieci liste wszystkich znajomych w Oslo. W koncu potrzasnal glowa. -Nie, chyba go nie znam. Widzi pani, ja wlasciwie niewiele sie ruszalem z Goteborgu, dopoki nie dostalem powolania. Cmoknela z politowaniem nad jego prowincjonalna przeszloscia. Mala kobietka z tysiaca anegdot. Prawdziwa "pierwsza naiwna". A jednak - ilez to obrotnych, tryskajacych seksem dziewczat na wewnetrznych planetach musi sie w naszych czasach zadowolic jakims beznadziejnym wymoczkiem, ktorego trudno nawet nazwac imitacja mezczyzny. Albo i skierowaniem do miejscowej zbiornicy spermy. A nasza blondyneczka ma juz, dzieki Bogu, trzeciego autentycznego meza. Moze ja sam, pomyslalem o sobie, gdybym sie rozgladal za zona, moze sam wybralbym wlasnie taka mala kobietke, przy ktorej moglbym zapomniec o paralizujacym nozdrza smrodzie eockich promieni lupiacych i przeszywajacym bebenki jazgotaniu naszych wlasnych irwinglow. Moze chcialbym wlasnie, zeby w domu czekala na mnie mila, prosta dziewczyna, do ktorej z przyjemnoscia wracalbym po owych wyczerpujacych starciach z Eotami, kiedy to czlowiek wyteza wszystkie wladze umyslu, azeby tylko w pore odgadnac, jaka taktyke zastosuja tym razem owe odrazajace insekty. Moze, gdybym sie chcial zenic, doszedlbym do przekonania, ze wlasnie taka przystojna blondyneczka jest ponetniejsza niz... Och, moze... Jako problem psychologiczny to nawet dosc interesujace. Nagle zorientowalem sie, ze dziewczyna cos do mnie mowi. -Pan tez jeszcze nie latal z taka zaloga, panie kapitanie? -Mysli pani, z gniotkami. Nie, jeszcze nie. I nie rozpaczam specjalnie z tego powodu. Wydela z dezaprobata wargi. Bylo jej z tym wcale do twarzy. -My tutaj nie lubimy, jak ktos ich tak nazywa. -Dobrze. Wiec z frankensteinami. -I nie z fran... Nie nalezy uzywac i tego slowa. Mowi pan o istotach ludzkich podobnych do pana, kapitanie. Zupelnie podobnych do pana. Poczulem, ze nogi zaczynaja mi ciazyc, jakby byly z olowiu, lak samo musialy ciazyc nogi chlopaczkowi, kiedy wyszlismy z windy. Dopiero po chwili zorientowal sie, ze dziewczyna nie mogla miec nic specjalnego na mysli. Przeciez nie wie. Dzieki Bogu nie podaja jeszcze tego w naszych papierach. Opanowalem sie. -Tak pani uwaza? A jak wy ich nazywacie? Wyprostowala sie sztywno na krzesle. -Zolnierzami zastepczymi. Nazwy "frankenstein" uzywalismy w odniesieniu do prymitywnego modelu 21, ktorego produkcja zostala zaniechana juz wiecej niz piec lat temu. Osobnicy, ktorych panowie otrzymuja, reprezentuja model 705 i 706, doskonaly w kazdym szczegole. Pod niektorymi wzgledami nawet doskonalszy... -Nie maja sinej skory? Nie poruszaja sie w zwolnionym tempie jak lunatycy? Potrzasnela gwaltownie glowa, oczy jej zablysly. Najwidoczniej miala w malym palcu cala literature przedmiotu. Nie taka znowu naiwna, jak by sie wydawalo. Moze nie wybitnie inteligentna, ale zdaje sie, ze jej trzej mezowie mieli jednak w przerwach z kim porozmawiac. Terkotala z przejeciem. -Sinica byla wynikiem zlego utlenienia krwi. W ogole krew to byl nasz najciezszy problem, nie liczac oczywiscie systemu nerwowego. Cialka krwi znajduja sie zwykle w rozpaczliwym stanie, kiedy zwloki docieraja do naszych rak, ale umiemy juz teraz wyprodukowac serce, ktore je regeneruje. Gorzej jest z systemem nerwowym. Wystarczy najmniejsze uszkodzenie mozgu albo kregoslupa i wszystko trzeba zaczynac od samego poczatku. A odtworzenie systemu nerwowego jest niezmiernie trudne. Moja kuzynka pracuje wlasnie przy tym i mowi, ze wystarczy jedno wadliwe polaczenie - a wiedza panowie, jak to jest pod koniec dnia, kiedy czlowiek jest juz zmeczony i tylko zerka na zegarek - jedno jedyne wadliwe polaczenie i okazuje sie, ze gotowy osobnik ma wszystkie odruchy tak z gruntu falszywe, ze trzeba go z powrotem odsylac na trzecie pietro i zaczynac cala robote od nowa. Ale panowie moga byc spokojni. Poczawszy od modelu 663 stosujemy podwojna kontrole systemu nerwowego, a modele siedemnaste sa, no, wprost cudowne! -Wprost cudowne? Lepsze od osobnikow produkowanych starym sposobem, przez ojca i matke? -Czy lepsze? - zastanawiala sie. - W kazdym razie na pewno bedzie pan, kapitanie, w najwyzszym stopniu zdumiony, kiedy pan zobaczy, do jakich doszlismy wynikow. Oczywiscie, wciaz jeszcze jest ten jeden zasadniczy brak... ta jedyna funkcja organiczna, ktorej jak dotad... -Nie rozumiem tylko jednego - wtracil sie chlopaczek. - Dlaczego trzeba koniecznie uzywac do tego celu ludzkich zwlok! Czlowiek przezyl swoje zycie, wzial ten swoj udzial we wspolnej walce, dlaczego nie zostawic go w spokoju nawet po smierci? Wiem dobrze, ze Eoci rozmnazaja sie szybko, jak zechca, musza tylko odpowiednio zwiekszyc ilosc krolowych na swoich statkach flagowych; wiem, ze brak nowych kadr jest najciezszym problemem naszego dowodztwa - ale przeciez juz od dawna potrafimy wytwarzac syntetyczna protoplazme! Dlaczegoz wiec nie mozemy produkowac calych organizmow, nowych od stop do glow, i, jak Bog przykazal, wypuszczac na swiat androidy, a nie reaktywizowane trupy, ktore z daleka smierdza kostnica? Teraz blondyneczka wpadla we wscieklosc. -Nasze produkty nie smierdza! - wrzasnela. - Juz kosmetycy sie o to troszcza! Jesli pan chce wiedziec, to ciala naszych najnowszych modeli wydzielaja mniej zapachu niz panskie, mlody czlowieku. A poza tym moze pan bedzie tak dobry przyjac do wiadomosci, ze my nie reaktywizujemy trupow. Reaktywizujemy tylko ludzka protoplazme. Staramy sie wyzyskac wtorny surowiec, jakim sa zuzyte i uszkodzone komorki ludzkie, i w ten sposob zaradzic katastrofalnemu brakowi personelu latajacego. Moge pana zapewnic, ze nie opowiadalby pan glupstw o trupach, gdyby pan zobaczyl, w jakim stanie przychodza niektore z tych cial. Tak, tak, czasami z calej beli, a bela zawiera ni mniej, ni wiecej, tylko dwadziescia cial, nie mozna wydobyc dosc surowca na jedna cala nerke i trzeba dopiero podskubywac, tutaj kawalatko jelita, tam kawalatko sledziony, wszystko to dokladnie przerabiac, potem spajac, reakty... -No, widzi pani sama. Tyle trudu sobie zadajecie, zeby to wszystko przerobic. Czy nie lepiej od razu zaczac naprawde od surowcow? -Jakich surowcow? Na przyklad? - zapytala. Chlopaczek uczynil niecierpliwy gest dlonmi w czarnych skorzanych rekawiczkach. -No, podstawowych pierwiastkow, takich jak wegiel, wodor, tlen. Caly proces stalby sie od razu znacznie czysciejszy. -Podstawowe pierwiastki tez trzeba skads brac - zwrocilem mu delikatnie uwage. - Wodor i tlen mozna wydobywac z powietrza i wody. Ale skad pan wezmie wegiel? -Z tych samych zwiazkow, z ktorych czerpia je wszystkie fabryki chemiczne. Z wegla kamiennego, ropy naftowej, blonnika... Blondyneczka opadla z ulga na oparcie krzesla. -Wszystko to sa substancje organiczne - przypomniala mu. - Jesli i tak ma pan uzywac surowcow, ktore kiedys byly zywymi organizmami, to czyz nie lepiej uzyc od razu surowca najbardziej zblizonego od produktu, jaki pan chce wytworzyc? To podstawowa zasada ekonomiki przemyslowej, panie kapitanie, moze mi pan wierzyc. Najlepszym i najtanszym surowcem do produkcji zolnierzy zastepczych sa ciala poleglych zolnierzy. -Pewnie - powiedzial chlopaczek. - To nawet logiczne. Bo co wlasciwie mozna zrobic ze starymi, zdezelowanymi cialami poleglych zolnierzy? Lepiej zuzyc je niz zakopywac w ziemie, gdzie by sie zmarnowaly, po prostu zmarnowaly. Nasza jasnowlosa przyjacioleczka juz miala sie usmiechnac z aprobata, ale na wszelki wypadek rzucila jeszcze w jego strone badawcze spojrzenie i - zmienila zamiar. Zrobila nagle bardzo niepewna mine. Skorzystala z tego, ze na biurku zabrzeczal przekaznik i pochylila sie nad nim gorliwie. Przygladalem sie jej z satysfakcja. Wcale nie taka naiwna. Po prostu kobieca. Westchnalem. Widzicie, czesto zdarza mi sie pokrecic cos, jesli chodzi o sprawy nie wojskowe, ale z reguly myle sie tyko co do kobiet. I znowu okazuje sie, ze jakas diablo dziwna historia moze wyjsc czlowiekowi na dobre. -Panie kapitanie - powiedziala do chlopaczka - Bedzie pan tak uprzejmy poczekac w pokoju 1591. Panska zaloga zamelduje sie tam za chwile. - Zwrocila sie do mnie: - A pana kapitanie prosze do pokoju 1524. Chlopaczek kiwnal glowa i odszedl, sztywny i wyprostowany. Poczekalem, dopoki drzwi sie za nim nie zamkna, po czym pochylilem sie w jej strone. -Jaka szkoda, ze obowiazuje wciaz ta Ustawa Populacyjna - powiedzialem. - Bylaby pani naprawde nieoceniona pomoca w ktorejs z baz. Wiecej mi pani wyjasnila przez te pare minut niz ci wszyscy propagandysci na dziesieciu sesjach instruktazowych. Popatrzyla na niego badawczo. -Mam nadzieje, ze pan nie zartuje, panie kapitanie. Widzi pan, my wszyscy jestesmy bardzo zaangazowani uczuciowo w nasza prace. Szczycimy sie rozwojem naszych zakladow, rozmawiamy o najnowszych osiagnieciach nawet w kantynie, w czasie obiadu. I dlatego nie przyszlo mi w pore do glowy, ze panowie moga - oblala sie krwistym rumiencem, tak jak tylko blondynki potrafia sie czerwienic - ze panowie moga wziac to do siebie. Bardzo przepraszam, jesli niechcacy... -Och, nie ma pani za co przepraszac - zapewnilem ja. - Mowila pani po prostu o swojej pracy. Tak samo w zeszlym miesiacu: bylem akurat w szpitalu i dwaj lekarze rozprawiali, jak zregenerowac czlowiekowi reke. Brzmialo to tak, jakby mieli dorobic nowa porecz do zabytkowego fotela. Moze mi pani wierzyc, to bylo naprawde interesujace i mase sie od pani dowiedzialem. Z tymi slowami ruszylem w strone pokoju 1524, pozostawiajac ja z wyrazem wdziecznosci na twarzy. To jedyny sensowny sposob postepowania z kobietami, przekonalem sie o tym nie raz. Pokoj, w ktorym sie znalazlem, byl najwidoczniej wykorzystywany jako sala wykladowa w momentach, kiedy nie sluzyl do prezentacji reaktywizowanych ludzkich odpadow. Swiadczylo o tym kilka szeregow krzesel, podluzne tablice, pare wykresow na scianach. Jeden z nich poswiecony byl Eotom i zestawial cala skromna wiedze o tych karaluchach, jaka udalo nam sie zgromadzic w ciagu cwiercwiecza krwawych walk, odkad uczynily one pierwsza probe opanowania naszego systemu slonecznego, pojawiajac sie nagle w okolicy Plutona. Wykres niewiele sie zmienil od czasu, kiedy wkuwalem jego tresc w gimnazjum - jedyna roznice stanowil bardziej rozbudowany paragraf dotyczacy inteligencji i motywow. Oczywiscie byla to wciaz teoria, ale teoria wnikliwiej przemyslana od tej, ktora musialem sobie kiedys przyswoic. Nasi medrcy doszli obecnie do wniosku, ze wszystkie proby nawiazywania kontaktu z Eotami spelzly na niczym nie dlatego, azeby byla to jakas wyjatkowo krwiozercza rasa, lecz dlatego ze cierpia oni na te sama przesadna ksenofobie co ich mniejsi i mniej rozwinieci ziemscy kuzyni. Niech na przyklad jakas mrowka sprobuje sie zblizyc do obcego mrowiska. Nie ma dyskusji, w mgnieniu oka zostanie rozerwana na kawalki. Jeszcze szybciej reaguja mrowki-wartowniczki, jesli zbliza sie stworzenie innego rodzaju. Tak samo Eoci. Pomimo swojej cywilizacji, ktora pod wieloma wzgledami przewyzsza nasza, odznaczaja sie oni po prostu psychiczna niezdolnoscia wczucia sie, dokonania aktu umyslowej identyfikacji, jaki konieczny jest, aby uznac, ze istota o calkowicie odmiennym wygladzie moze posiadac rownie rozwinieta inteligencje, uczucia i prawo do takiego samego traktowania jak osobnicy wlasnej rasy. No coz, moze tak i jest naprawde. Na razie jednak jestesmy wprzegnieci w mordercze zapasy, ktorych teatr to oddala sie w okolice Saturna, to znow przybliza w okolice Jowisza. I jesli wykluczyc ewentualnosc wynalezienia jakiejs nowej broni o tak nieprawdopodobnej sile, zebysmy mogli unicestwic ich flote, zanim skopiuja nasz wynalazek, co im sie dotad zawsze udawalo niemal natychmiast - nasze widoki na przyszlosc ograniczaja sie do problematycznej nadziei, ze jakos zdolamy ustalic, z jakiego gwiazdozbioru przybywaja, jakos zdolamy zbudowac nie jeden statek miedzygwiezdny, lecz cala flote, i jakos uda nam sie zniszczyc ich baze wypadowa lub przynajmniej napedzic im takiego strachu, zeby wycofali sie na pozycje obronne. Jedna wielka niewiadoma. O ile przy tym chcemy utrzymac dotychczasowy stan posiadania do chwili, gdy owa niewiadoma zacznie sie wyjasniac, nasze spisy noworodkow musza w przyszlosci byc dluzsze niz listy poleglych. Niestety, nie tak bylo w ostatnim dziesiecioleciu, i to pomimo ciaglego zaostrzenia Ustawy Populacyjnej, ktora coraz bardziej rewolucjonizowala nasz kodeks moralny i stopniowo unicestwiala zdobycze socjalne poprzednich lat. Az wreszcie ktos w Ministerstwie Zaopatrzenia skonstatowal, ze niemal polowa naszych jednostek liniowych zbudowana jest ze zlomu, ktory pozostal z wczesniejszych bitew. A gdzie sa ludzie, ktorzy kiedys tworzyli zaloge rozbitych okretow? Jal sie zastanawiac... Oto jak doszlo do produkcji tych tworow, ktore blondyneczka z recepcji i jej kolezanki tak uprzejmie nazywaja zolnierzami zastepczymi. Bylem mlodszym astrogatorem w randze porucznika na wysluzonym "Dzyngis-chanie", kiedy pierwszy ich oddzial pojawil sie na pokladzie, azeby zatopic poleglych. Wierzcie mi, moi drodzy, nie bez powodu nazwalismy ich frankensteinami! Wiekszosc miala twarze sinozielone, niewiele rozniace sie barwa od munduru, oddychala z rzezeniem przywodzacym na mysl astmatykow, z megafonami wbudowanymi na dodatek w piersi, i patrzyla wzrokiem, w ktorym malowala sie cala inteligencja pudeleczka wazeliny. A jakzez oni sie poruszali! Moj przyjaciel Johnny Cruro, ktory pierwszy padl ofiara Wielkiej Ofensywy roku 2143, mowil zawsze, ze wyglada to tak, jakby schodzili ze stromego zbocza, u ktorego stop czyha na nich wielki, otwarty grob rodzinny. Cale cialo wyprostowane i napiete. Rece i nogi wysuwaja sie powolutku, powolutku, po czym nastepuje nagly rzut do przodu. Robilo to diablo nieprzyjemne wrazenie. Na domiar zlego nie nadawali sie do niczego procz najprostszych czynnosci pomocniczych. A i to, kiedy czlowiek kazal ich wyczyscic, dajmy na to, lawete, trzeba bylo pamietac, zeby wrocic po godzinie i kazac im przerwac, bo inaczej gotowi byli glansowac, dopoki by nie przebili dziury na wylot. No, moze nie bylo az tak zle. Johnny Cruro utrzymywal, ze spotkal jednego czy dwoch, ktorzy w niczym nie ustepowali imbecylom, kiedy byli w formie. Ale w oczach dowodztwa wykonczyli sie dopiero, kiedy przyszlo do bitwy. Nie dlatego, zeby zalamywali sie w warunkach bojowych. Wrecz przeciwnie. Okret az drzy i jeczy, zmieniajac co pare sekund kurs; wszystkie irwingle, lupaczki, haubice atomowe rozgrzaly sie juz do czerwonosci od nieprzerwanego ognia; ochryply glos w megafonie wydaje jeden po drugim rozkaz szybciej, niz ludzkie miesnie moga je wykonywac; ratownicy z twarzami wykrzywionymi od wysilku biegaja jak szaleni od jednego miejsca zagrozenia do drugiego; wszyscy wokolo zwijaja sie jak w ukropie, klna i glosno dziwia sie, ze Eoci jeszcze nie unieszkodliwili takiego wyraznego i powolnego celu jak "Dzyngis-chan" - az tu nagle patrzysz, jakis gniotek sciska w gumowych dloniach szczotke i zamiata podloge w ten swoj przerazliwie bezosobowy, kretynski niesamowity sposob... Pamietam, jak cale grupy zolnierzy wpadaly w szal i rzucaly sie na nich z metalowymi dragami i czym popadlo. Raz nawet pewien oficer, wracajacy pedem do kabiny nawigacyjnej, zatrzymal sie, wyrwal z kabury pistolet i wygarnal kilka razy pod rzad do takiego sinego, ktory spokojnie pucowal sobie luk, podczas gdy caly dziob okretu stal w plomieniach. Potem, kiedy gniotek nic nie rozumiejac, bez jednego jeku osunal sie na ziemie, oficerek pochylil sie nad nim powtarzajac w kolko jak do nieposlusznego psa: "No, lezec, lezec, spokojnie, lezec!" To bylo wlasnie powodem, ze wreszcie frankensteinow wycofano z jednostek liniowych - nie ich mala przydatnosc, lecz niepokojacy wzrost zalaman psychicznych posrod zolnierzy, ktorzy mieli z nimi do czynienia. Gdyby nie to, moze w koncu bysmy do nich i przywykli - moj Boze, do wszystkiego czlowiek przywyka w warunkach bojowych. Tylko ze w wypadku frankensteinow to bylo cos, z czym trudno sie pogodzic nawet w warunkach bojowych. To, ze byli oni tak przerazajaco, tak makabrycznie niewzruszeni w obliczu ponownej smierci! No, wszyscy twierdza, ze te najnowsze modele sa o cale niebo lepsze. Oby tak bylo rzeczywiscie. Wprawdzie od spiralnika jest jeszcze szczebel do lodzi samobojczej, ale mimo to musi on posiadac zaloge naprawde pierwszorzedna, azeby mial jakiekolwiek szanse wypelnienia swego szalenczego zadania, nie mowiac juz o powrocie do bazy. W dodatku na spiralniku jest diablo malo miejsca i cala zaloga ustawicznie kisi sie razem... Na korytarzu rozlegly sie kroki, kroki kilku zblizajacych sie zolnierzy. Jeszcze moment i ucichly pod drzwiami. Czekali. Ja tez czekalem. Przebiegl mnie dreszcz. Po chwili uslyszalem niepewny szurgot za drzwiami. Maja treme przed spotkaniem ze mna! Podszedlem do okna i spojrzalem w dol, na plac, gdzie sedziwi weterani, ktorych umysly i ciala byly juz zbyt zuzyte, zeby nadawaly sie do regeneracji, uczyli frankensteinow w polowych mundurach poslugiwac sie w zwartym szyku niedawno wpojonym im odruchami warunkowymi. Przypomnialo mi to dawne lata i gimnazjalne boisko, na ktorym sam odbywalem podobne cwiczenia. Z dolu dochodzila staroswiecka szczekliwa komenda: "Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery". Tylko ze zamiast "raz" poslugiwali sie obecnie jakims innym slowem, ktore nie bardzo moglem uchwycic. Rece mialem zalozone na plecach i palcami jednej tak mocno sciskalem przegub drugiej, ze dlon niemal mi zdretwiala z braku krwi, nim wreszcie uslyszalem, ze drzwi sie otwieraja i cztery pary stop wkraczaja do pokoju. Potem drzwi sie zamknely i cztery pary stop z trzaskiem obcasow stanely na bacznosc. Obrocilem sie. Czterej salutujacy zolnierze. "No, co z toba, u licha ciezkiego" - powiedzialem sobie. "Jestes ich dowodca, wiec chyba nic dziwnego, ze ci salutuja". Zasalutowalem i cztery rece opadly sprezyscie w dol. -Spocznij! - zakomenderowalem. Z trzaskiem rozstawili nogi, rece zlozyli z tylu. Mimo woli zastanowilem sie nad tym. -Rozejsc sie! Rozluznili nieco ciala. Znow zastanowilem sie nad tym. -No, chlopcy, siadajcie - powiedzialem. - Musimy sie zapoznac. Opadli na krzesla, a ja wszedlem na katedre. Lustrowalismy sie nawzajem. Ich twarze byly napiete, skupione. Trudno bylo z nich cos wyczytac. Ciekawe, jaka ja mialem mine w tym momencie. Bo musze przyznac, ze mimo wszystkich sesji i przygotowan, ich widok zbil mnie zupelnie z tropu. Tryskalo z nich zdrowie moralne i fizyczne, i tezyzna. Ale nie o to chodzilo. Bynajmniej nie o to chodzilo. Mialem ochote wyjsc za drzwi i nie zatrzymac sie, dopoki nie znajde poza obrebem tego budynku; a przeciez nastawialem sie na to, co zobacze, juz od wczorajszej sesji instruktazowej. Oto przygladalo mi sie czterech niezyjacych ludzi. Czterech bardzo slawnych niezyjacych ludzi. Ten duzy, ledwo mieszczacy sie w krzesle, to Roger Grey, ktory zginal juz przeszlo rok temu. Rzucil sie ze swoim malenkim scigaczem w sam dziob eockiego okretu flagowego i rozlupal go na dwie rowniutkie czesci. Posiadal chyba wszystkie mozliwe odznaczenia, nie wylaczajac Korony Solarnej. Teraz ma byc moim drugim pilotem. Ten szczuply, nerwowy, z kosmykiem kruczych, gladko przyczesanych wlosow, to Wang Hsi. Polegl, oslaniajac odwrot na asteroidy po zalamaniu sie Wielkiej Ofensywy w roku 2143. Wedlug trudnej do uwierzenia, ale zgodnej relacji naocznych swiadkow jego okret zial ogniem jeszcze po trzykrotnym smiertelnym trafieniu przez eocka lupaczke. Wang posiadl chyba wszystkie mozliwe odznaczenia z Korona Solarna wlacznie. Teraz ma byc moim mechanikiem. Ten maly, smagly, to Jussuf Lamehd. Zginal w blahej potyczce w okolicach Tytany, ale w chwili smierci mial wiecej odznaczen w calych Ziemskich Silach Zbrojnych. Dwukrotnie dekorowany Korona Solarna. Teraz ma byc moim strzelcem. Wreszcie ten tegi, to Stanley Weinstein, jedyny jeniec wojenny, ktoremu udalo sie uciec z eockiej niewoli. Wprawdzie niewiele z niego pozostalo, gdy wyladowal na Marsie, ale okret, ktorym przylecial, byl pierwsza jednostka nieprzyjacielska, jaka nie uszkodzona wpadla w ludzkie rece. W jego czasach nie istniala jeszcze Korona Solarna, wiec nie mogl nia zostac udekorowany nawet posmiertnie, ale do dzis dnia akademie wojskowe chrzcza jego imieniem. Teraz ma byc moim astogatorem. Potrzebowalem calej sily woli, azeby przywolac sie do rzeczywistosci. Przeciez to wcale nie sa ci bohaterowie. Najprawdopodobniej nie maja w sobie ani kropelki krwi prawdziwego Rogera Greya, ani wlokienka miesnia prawdziwego Wang Hsi pod swoja zrekonstruowana skora. To tylko wyborne, wierne co do joty kopie, sporzadzone na podstawie szczegolowych danych lekarskich, zachowanych w kartotekach wojskowych od czasu, gdy Wang byl jeszcze kadetem, a Grey zaledwie rekrutem. Tak - musialem sobie jeszcze raz powtorzyc - od stu do tysiaca Jussufow Lamehdow i Stanleyow Weinsteinow zyje obecnie rozsianych po calym systemie slonecznym i wszyscy oni zeszli z tasmy montazowej pare pieter nizej. "Tylko smiali zasluzyli na pamiec" - brzmi dewiza przetworni odpadow, ktora realizuje ja pracowicie, wypuszczajac seryjnie w swiat duplikaty zolnierzy poleglych w szczegolnie heroiczny sposob. Przypadkowo wiedzialem, ze istnieje jeszcze jedna czy dwie kategorie ludzi, ktorzy moga liczyc na podobne wzgledy; wiedzialem rowniez, ze istotna przyczyna tego kultu bohaterow ma niewiele wspolnego z dbaloscia o zolnierskie morale. Po pierwsze odgrywal tu role taki drobiazg jak racjonalne organizowanie pracy. Wystarczy odrobina rozsadku, azeby nastawiajac sie na masowa produkcje wiedziec, ze wygodniej jest wytwarzac kilka modeli standardowych niz za kazdym razem zmieniac wzor - na to moze sobie pozwolic tylko rzemieslnik-artysta, pracujacy metoda chalupnicza. A skoro juz produkuje sie modele standardowe, czy nie lepiej z kolei oprzec sie na gotowych wzorach, ktore swoim wygladem wywoluja jakies wzglednie przyjemne skojarzenia, anizeli uciekac sie do nic nikomu nie mowiacych tworow, jakie moglyby wyjsc z pracowni projektantow technicznych? Drugi wzglad byl chyba jeszcze istotniejszy, choc nie tak oczywisty. Oficer prowadzacy wczorajsza sesje instruktazowa dlugo rozwodzil sie o pewnej niejasnej, mozna nawet powiedziec, zabobonnej nadziei, ze jesli dostatecznie dokladnie odtworzy sie rysy, muskulature, przemiane materii, wreszcie najdrobniejsze zalomki kory mozgowej bohatera, byc moze otrzyma sie nowego bohatera. Oczywiscie, trudno oczekiwac, ze uda sie powtorzyc cala pierworodna osobowosc - badz co badz jest ona produktem dlugoletnich wplywow okreslonego otoczenia i dziesiatkow innych zlozonych czynnikow - biotechnicy uwazaja jednak za zupelnie nie wykluczone, ze jakas czastka inteligencji i mestwa uwarunkowana jest sama struktura fizyczna... No, odetchnalem, dobrze, ze chociaz nie maja wygladu frankensteinow! Pod wplywem naglego impulsu wyjalem z kieszeni zwitek papierow zawierajacych nasze rozkazy, przez chwile udawalem, ze je przegladam, po czym nagle wypuscilem je z rak. Rozpostarte papiery zawirowaly przede mna, ale nie upadly na ziemie, bo Roger Grey w pore wyciagnal dlon i schwycil je w powietrzu. Podal mi je z ta sama niedbaloscia i precyzja ruchow. Wzialem, jeszcze bardziej podniesiony na duchu. Tak poruszal sie prawdziwy Roger Grey. Lubie takie ruchy u pilota. -Dziekuje - powiedzialem. Skinal w odpowiedzi glowa. Zlustrowalem z kolei Jussufa Lamehda. Tak, i on mial to w sobie. To cos, co nieomylnie charakteryzuje wyborowego strzelca. Trudno to opisac, ale juz nieraz przekonalem sie, ze widac to na pierwszy rzut oka. Wchodzi czlowiek do baru w jakiejs miejscowosci wypoczynkowej na Erosie i wsrod pieciu lotnikow z zalogi spiralnika skupionych wokol stolu od razu potrafi wskazac tego, ktory jest strzelcem. Jest w nim ta jakas starannie kontrolowana nerwowosc czy tez smiertelny spokoj, z jakim sie czeka przy celowniku. Jednym slowem to, co potrzebne jest, zeby nacisnac spust w tym jedynym wlasciwym ulamku sekundy, kiedy spiralnik ukonczyl zwod, spirale i unik i znajduje sie akurat na odpowiednia odleglosc do strzalu, juz, juz przechodzac do nastepnego zwrotu, spirali, uniku, ktore maja go z powrotem przeniesc w bezpieczne miejsce. Jussuf Lamehd mial to w sobie tak rozwiniete, ze moglbym postawic na niego przeciwko wszystkim strzelcom Ziemskich Sil Zbrojnych, jakich kiedykolwiek widzialem w akcji. Z astogatorami i mechanikami sprawa ma sie inaczej. Trzeba ich zobaczyc w warunkach bojowych, zeby nalezycie ocenic ich sprawnosc. Ale mimo to podobala mi sie pewnosc siebie i spokoj, z jakim Wang Hsi i Weinstein poddawali sie lustracji. I oni przypadli mi do gustu. Poczulem, jak stukilowy ciezar spada mi z serca. Po raz pierwszy od wielu dni doznalem ulgi. Gniotki czy nie gniotki, podobala mi sie moja nowa zaloga. W takim zespole damy rade. Postanowilem im to powiedziec. -Chlopcy - zaczalem - mysle, ze bedzie nam dobrze ze soba. I mysle, ze stworzymy razem pierwszorzedna zaloge. Chcialbym, zebyscie uwazali mnie za... Urwalem. Ten chlodny, lekko drwiacy wyraz w ich oczach. I jak na siebie spojrzeli, kiedy im powiedzialem, ze bedzie nam dobrze ze soba. Jak na siebie spojrzeli i jak rozdeli nozdrza. Dopiero teraz uswiadomilem sobie, ze zaden z nich nie odezwal sie slowem od momentu, kiedy weszli. Patrza tylko przez caly czas na mnie, i to niezbyt przyjaznym wzrokiem. Urwalem i pozwolilem sobie na glebokie westchniecie. Po raz pierwszy zaswitalo mi, ze to, co mnie tak dreczylo, to tylko jedna strona medalu, i to zdaje sie wcale nie ta najwazniejsza. Przez caly czas myslalem tylko o sobie. Jakie na mnie zrobia wrazenie i czy bede w stanie zniesc ich jako towarzyszy podrozy? Byli dla mnie w koncu gniotkami. I nawet nie przyszlo mi do glowy zastanawiac sie, jakie ja na nich wywre wrazenie. Az nagle okazuje sie, ze najwidoczniej to oni maja cos przeciwko mnie. -O co chodzi, chlopcy? - zapytalem. Wszyscy czterej spojrzeli na mnie pytajaco. -No, co macie na watrobie? Nie spuszczali ze mnie oka. Weinstein wydal wargi i przechylil sie z krzeslem do tylu. Zatrzeszczalo glosno. Ale zaden sie nie odezwal. Zszedlem z katedry i jalem sie przechadzac po pokoju. Wodzil za mna oczami tam i z powrotem. -Grey - odezwalem sie. - Wygladasz tak, jakbys dusil cos w sobie. Nie mialbys przypadkiem ochoty powiedziec mi, co cie meczy? -Nie, panie kapitanie - odrzekl z zastanowieniem. - Nie mam najmniejszej ochoty. Skrzywilem sie. -Jesli ktorys z was ma cos do powiedzenia, cokolwiek do powiedzenia, to prosze. Wszystko, co powiecie, zostanie pomiedzy nami, tylko pomiedzy nami. Zapomnijcie na chwile o rangach i regulaminie wojskowym. - Przeczekalem chwile. - No co? Wang? Lamehd? A moze ty, Weinstein? Patrzyli na mnie w milczeniu. Tylko krzeslo trzeszczalo raz po raz pod Weinsteinem. A to historia! I co oni wlasciwie moga miec przeciwko mnie? Widza mnie przeciez pierwszy raz w zyciu. Ale jedno jest pewne - nic nie zdzialam na spiralniku z zaloga tak jednomyslna w swej podskornej niecheci do mnie. Nawet nie warto zapuszczac sie w przestrzen kosmiczna z tymi czterema parami oczu swidrujacych plecy. Lepiej od razu wetknac glowe pod soczewke irwingla i nacisnac spust. -Posluchajcie, chlopcy - powiedzialem. - Ja naprawde mowie to, co mysle, i naprawde chcialbym, zebyscie na chwile zapomnieli o rangach i regulaminie wojskowym. Jesli mamy stworzyc zgrana zaloge, musicie mi powiedziec, o co wam chodzi. Pamietajcie, ze bedziemy skazani na egzystencje w pieciu rodzajach najbardziej niewygodnych i niesprzyjajacych warunkow, jakie udalo sie czlowiekowi do dzis dnia wymyslic; ze bedziemy wspolnymi silami obslugiwac malenka jednostke powietrzna, ktorej jedynym zadaniem jest przedrzec sie z szalona szybkoscia przez ogien zaporowy i oslony wiekszego okretu nieprzyjacielskiego i oddac jeden jedyny smiertelny strzal z jednego monstrualnego irwingla. Czy nam sie to podoba, czy nie, wspolzycie nie ulozy sie dobrze, jezeli pomiedzy nami stanie ukrywana wrogosc. Nie bedziemy w stanie wypelnic nalezycie naszego zadania. Bedziemy juz z gory skazani na niepowodzenie, zanim jeszcze... -Panie kapitanie - odezwal sie nagle Weinstein, opuszczajac z twardym stuknieciem krzeslo, na ktorym sie kolysal. - Czy moge pana o cos zapytac? -Jasne - powiedzialem i z piersi wyrwalo mi sie westchnienie ulgi, ktore musialo chyba przypominac pierwszy powiew huraganu. - Pytajcie, o co tylko chcecie. -Kiedy pan o nas mysli, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mowi, to jakiego slowa pan uzywa? Popatrzylem na niego i potrzasnalem glowa. -Co? -Kiedy pan o nas mowi, panie kapitanie, albo kiedy pan o nas mysli, to czy pan nas nazywa frankensteinami? Czy tez raczej gniotkami? Chcialbym to wiedziec, panie kapitanie. Powiedzial to takim grzecznym, zrownowazonym tonem, ze potrzeba bylo sporej chwili, zebym pojal cala wage tego pytania. -Osobiscie uwazam - odezwal sie teraz Roger Grey glosem, ktory byl juz odrobine mniej grzeczny i odrobine mnie zrownowazony-osobiscie uwazam, ze pan kapitanie nazywa nas raczej szyneczka z puszki. Nie mam racji, panie kapitanie? Jussuf Lamehd zalozyl rece na piersiach i pograzyl sie w glebokim namysle. -Tak, masz chyba racje, Rog. On prawdopodobnie nazywa nas szynka z puszki. Na pewno szynka z puszki. -Nie zgadzam sie - powiedzial Wang Hsi. - Niemozliwe, zeby on uzywal takiego jezyka. Frankensteiny, tak; ale nigdy szynka z puszki. Nie, to przeciez od razu widac z jego sposobu wyrazania sie. On nawet nigdy nie wpadnie w taka pasje, zeby nas poslac z powrotem do puszki. Nie przypuszczam nawet, zeby zbyt czesto nazywal nas gniotkami. To raczej facet, ktory bedzie przy kazdej okazji lapal za rekaw dowodcow innych spiralnikow i mowil: "Bracie, zebys ty wiedzial, jaka mam pocieche ze swoich frankensteinow!". Tak, moim zdaniem, on bedzie nas nazywal frankensteinami. Umilkl. I znow siedzieli wszyscy czterej, wpatrujac sie we mnie bez slowa. To, co malowalo sie w ich oczach, to nie byla juz drwina. To byla nienawisc. Wrocilem na katedre i usiadlem. W pokoju bylo jak makiem zasial. Tylko z placu cwiczen dolatywaly na wysokosc pietnastu pieter niewyrazne komendy. Skad oni sobie ponabijali glowy tymi frankensteinami, gniotkami i szynka w puszkach? Zaden z nich nie ma przeciez wiecej niz szesc miesiecy; zaden nie wychodzil poza obreb przetworni. Ich psychika zostal uksztaltowana w sposob zmechanizowany i bardzo intensywny, miala to byc jednak edukacja absolutnie niezawodna, produkujaca umysly silne, odporne i niczym nie rozniace sie od ludzkich, ponadto wyspecjalizowane w roznych dyscyplinach i tak odlegle od wszelkiej nienormalnosci, jak tylko mogly to zagwarantowac najnowsze osiagniecia psychiatrii. Nie, na pewno nie sa to skutki edukacji. A wiec skad... I w tym momencie uslyszalem wyraznie. To slowo. To slowo, ktorego uzywali instruktorzy na placu zamiast: "Raz!". To nowe, nie znane mi slowo, ktorego nie moglem dotad zrozumiec. Kimkolwiek byl ten, kto wydawal komendy, nie liczyl on normalnie: "Raz, dwa, trzy cztery". Liczyl: "Gniot, dwa, trzy, cztery! Gniot, dwa, trzy, cztery!" Tak, to wlasnie podobne do naszego dowodztwa, powiedzialem sobie. Zreszta nie tylko do naszego. Do dowodztwa kazdej armii w kazdym zakatku wszechswiata i w kazdej epoce. Najpierw wydaje sie miliony i zatrudnia najtezsze mozgi, azeby uzyskac cos, co ma najwyzsze strategiczne znaczenie, po czym, zanim jeszcze zostanie to wprowadzone do akcji, popelnia sie prymitywny blad, ktory moze to uczynic calkowicie niezdatnym do uzytku. Bylem przekonany, ze ci sami oficerowie, ktorzy z tak dobrym skutkiem zatroszczyli sie o moralne blondyneczki z recepcji, mogli calkowicie zapomniec o emerytowanych sluzbistach, ktorzy musztruja oddzialy na placu. Dobrze znalem tych tepych, zlosliwych podoficerkow, dumnych ze swego ograniczenia i zazdrosnie strzegacych nabytej z takim trudem wiedzy wojskowej, i bez trudu moglem sobie wyobrazic przedsmak zycia koszarowego, jaki dali tym chlopcom. A bylo to przeciez ich pierwsze zetkniecie sie ze swiatem "zewnetrznym". Jakie to wszystko idiotyczne! A moze nie takie znowu idiotyczne? Pomijajac juz fakt, ze tylko zolnierze zbyt starzy fizycznie i zbyt skostniali umyslowo, azeby nadawali sie do innej sluzby, pozostawali do dyspozycji - mozna bylo na to spojrzec i od drugiej strony. Planety lezace w zasiegu walk sa terenem nieprzerwanych cierpien i okrucienstw; na pierwszej Unii, gdzie operuja spiralniki, jest jeszcze gorzej. I gdyby tam zawiedli ludzie lub uzbrojenie, mogloby to miec nieobliczalne skutki. Niech wiec wszystko, co moze zawiesc, znajduje sie jak najdalej na tylach. Moze to nawet sensowne, myslalem. Moze i jest w tym jakas logika, ze z cial poleglych zolnierzy wytwarza sie nowych zolnierzy (Bog swiadkiem, ze ludzkosc osiagnela juz stan, w ktorym musi czerpac nowe zasoby sil, skad sie tylko da), moze i jest w tym logika, ze wytwarza sie nowych zolnierzy kosztem najwiekszego wysilku i najwyzszej sprawnosci technicznej, takiej, jaka kojarzy sie zwykle z obrobka bawelny i opanowaniem precyzyjnych narzedzi zegarmistrzowskich - po czym puszcza sie ich w swiat i wystawia na dzialanie najbezwzgledniejszego, najpodlejszego traktowania, jakie mozna sobie wyobrazic, ktore ich troskliwie wpajana lojalnosc rychlo zmienia w nienawisc, a starannie wywazana rownowage psychiczna w przewrazliwienie nerwowe. Nie wiedzialem, czy to madre, czy glupie, nie wiedzialem nawet, czy ten problem kiedykolwiek byl rozwazany przez wyzszych oficerow, ktorzy ustalaja wytyczne polityki kadrowej. Nie wiedzialem tego i w gruncie rzeczy nie tak bardzo mnie to w tej chwili obchodzilo. Mialem swoj wlasny problem, ktory wydawal mi sie dostatecznie skomplikowany. Dobrze pamietalem swoj stosunek do tych chlopcow i bylo mi diablo glupio. Na szczescie to wspomnienie poddalo mi pewien pomysl. -Wiecie co? - zaproponowalem. - Moze byscie mi najpierw powiedzieli, jak wy nas nazywacie? Wygladali na zaskoczonych. -Chcecie wiedziec, jak ja was nazywam - wyjasnilem. - A moze powiecie mi najpierw, jak wy nazywacie takich ludzi jak ja... ludzi, ktorzy sie urodzili. Na pewno macie jakies swoje przezwiska. Lamehd blysnal olsniewajaco bialymi zebami na tle swej sniadej skory. Ale nie bylo wesolosci w tym usmiechu. -Realami - powiedzial. - Nazywamy was realami. Czasami takze prawdziwkami. Teraz wszystkich czterem rozwiazaly sie jezyki. Mieli i inne nazwy, cala mase innych nazw. Chcieli, zebym je wszystkie uslyszal. Mowili jeden przez drugiego, wyrzucali z siebie slowa jak pociski, a wyrzucajac je, wpatrywali sie w moja twarz, zeby zobaczyc, jakie to na mnie wywiera wrazenie. Niektore przezwiska byly tylko smieszne, inne jednak byly dosc paskudne. W szczegolny zachwyt wprawil mnie macicznik i cycak. -No, ladnie - powiedzialem po chwili. - Ulzylo wam? Oddychali ciezko, ale widac bylo, ze im ulzylo. Sami to zreszta czuli. Atmosfera w pokoju troche sie rozladowala. -Wracajac do tamtego - powiedzialem - chcialbym wam zwrocic uwage, ze jestescie wszyscy chlopcy nie ulomki i nie dacie sobie chyba w kasze dmuchac. Umowmy sie, ze odtad, jezeli w jakims barze albo na stadionie ktos mniej wiecej rowny wam ranga szepnie slowko, ktore w waszych delikatnych uszach zabrzmi zbyt podobnie do gniotka, mozecie podejsc i porachowac mu solidnie kosci, oczywiscie jesli wam sie uda. Jesli natomiast bedzie to ktos rowny mniej wiecej ranga mnie, wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa rachowania kosci dokonam ja, a to po prostu dlatego, ze jestem wrazliwym dowodca i nie lubie, zeby ublizano moim ludziom. W koncu, jezeli uwazalibyscie kiedys, ze ja sam nie traktuje was jak stuprocentowych ludzi, jak pelnoprawnych obywateli systemu slonecznego, pozwalam wam przyjsc do mnie i powiedziec: "Sluchaj, kapitanie, ty cycaku jeden..." I tak dalej. Rozesmiali sie wszyscy czterej. Byl to serdeczny smiech. Ale gdy umilkl, na twarze powrocila powoli rezerwa, a oczy znow zablysly chlodno. Czlowiek, na ktorego patrzyli, byl mimo wszystko intruzem. Zaklalem w duchu. -To nie takie proste, panie kapitanie - powiedzial Wang Hsi. - Niestety. Pan moze nas nazywac stuprocentowymi ludzmi, ale coz z tego, kiedy nimi nie jestesmy. I kazdy, kto nas przezywa gniotkami czy szynka z puszki, ma pewna doze slusznosci. Bo jestesmy gorsi od ludzi... od ludzi, ktorzy sie urodzili. Sami to dobrze wiemy. I zawsze pozostaniemy gorsi. Zawsze. -Nic o tym nie wiem - odpalilem. - Przeciez niektore wasze osiagniecia... -Osiagniecia - powiedzial cicho Wang Hsi - nie czynia jeszcze czlowieka. Siedzacy po jego prawej rece Weinstein kiwnal glowa, pomyslal chwile i uzupelnil: -Ani nowa kategoria ludzka nie czyni jeszcze rasy. Wiedzialem, do czego zmierzaja. Mialem ochote roztracic ich, wybiec z tego pokoju, dopasc windy i znalezc sie na ulicy, zanim ktorykolwiek zdazy powiedziec jeszcze slowo. A wiec o to chodzi, mowilem sobie. Tu was boli, chlopcy, tu was boli. Krecilem sie, nie mogac usiedziec na katedrze. W koncu dalem za wygrana, wstalem i zaczalem sie znowu przechadzac po klasie. Ale Wang Hsi nie rezygnowal. Powinienem byl wiedziec, ze nie zrezygnuje. -Zolnierze zastepczy - podjal marszczac sie, jak gdyby po raz pierwszy zastanawial sie blizej nad tym wyrazeniem. - Zolnierze zastepczy, a nie po prostu zolnierze. Nie jestesmy prawdziwymi zolnierzami, bo zolnierz to mezczyzna. A my, panie kapitanie, nie jestesmy mezczyznami. Przez chwile panowala cisza, po czym z mojej piersi wydobyl sie gluchy glos: -A dlaczego uwazacie, ze nie jestescie mezczyznami? Wang Hsi popatrzyl na mnie z niedowierzaniem, ale odpowiedzial tym samym spokojnym, cichym tonem. -Wie pan dobrze, dlaczego. Przeciez pokazywali panu nasze karty rejestracyjne. Nie jestesmy mezczyznami, prawdziwymi mezczyznami, dlatego ze jestesmy bezplodni. Sila woli zmusilem sie, zeby usiasc na powrot, i starannie ulozylem na kolanach trzesace sie rece. -Jestesmy bezplodni - uslyszalem Jussufa Lamehda - bezplodni jak kastraci. -Tysiace ludzi jest bezplodnych - zaczalem - a mimo to... -Tu nie chodzi o tysiace - wmieszal sie Weinstein. -Chodzi o nas wszystkich, wszystkich. -Gniotkiem powstales - mruknal sie Wang Hsi - i gniotkiem umrzesz. Mogliby dac szanse przynajmniej niektorym z nas. Nasze dzieci wcale nie musialyby byc takie najgorsze. Roger Grey uderzyl swa wielka dlonia o porecz krzesla. -Wlasnie o to chodzi, Wang - powiedzial z nienawiscia. - Nasze dzieci moglyby sie okazac zupelnie dobre, -za dobre. Moglyby okazac sie lepsze od ich dzieci i co wtedy stalo by sie z naszymi nietykalnymi, niezastapionymi realami? Siedzialem wpatrujac sie w nich, ale teraz mialem przed oczyma inny obraz. Nie przesladowaly mnie juz powolne tasmy montazowe z ludzkimi tkankami i calymi organami ani pochyleni nad nimi w skupieniu biotechnicy. Nie przesladowala mnie wielka hala pelna gotowych meskich cial, zawieszonych w plynnej pozywce i podlaczonych do maszyn edukacyjnych, ktore dzien i noc z monotonnym klekotem wpajaly minimum wiedzy, niezbedne, aby te istoty mogly zastapic ludzi tam, gdzie tocza sie najkrwawsze walki. Tym razem widzialem koszary pelne slawnych bohaterow, z ktorych wielu wystepowalo w dwu, trzech identycznych kopiach. Siedza wszyscy i wywodza swoje zale, jak to czynia zolnierze w kazdych koszarach na kazdej planecie bez wzgledu na to, czy maja wyglad slawnych bohaterow, czy tez nie. Tylko ze ich zale spowodowane sa upokorzeniem tak glebokim, jakiego nie doswiadczyl dotad zaden zolnierz, upokorzeniem siegajacym samej istoty ludzkiej osobowosci. -Wiec wam sie zdaje - powiedzialem i glos moj brzmial spokojnie pomimo zimnego potu, jaki zalewal mi twarz - ze to rozmyslnie uczyniono was bezplodnymi? Weinstein zmierzyl mnie spode lba. -Oj, panie kapitanie, tylko bez bajeczek dla grzecznych dzieci. Prosimy bardzo. -A nie przyszlo wam do glowy, ze podstawowym problemem ludzkosci jest w tej chwili niedostateczna rozrodczosc? Wierzcie mi, chlopcy, o niczym innym sie nie slyszy obecnie. Czlonkowie gimnazjalnych kolek dyskusyjnych walkuja temat rozrodczosci na wszystkich konkursach miedzyszkolnych; nie ma tygodnia, zeby jakis uczony, od archeologow poczawszy, a na botanikach konczac, nie wydal ksiazki oswietlajacej zagadnienie rozrodczosci z punktu widzenia jego dyscypliny. Kazde dziecko wie, ze jesli my nie zalatwimy sie z tym problemem dostatecznie szybko, to Eoci zalatwia sie z nami. I wy sobie naprawde wyobrazacie, ze w takich okolicznosciach ktokolwiek zdrowy na umysle dobrowolnie pozbawialby kogokolwiek zdolnosci rozrodczych? -A co komu na tym zalezy? Paru gniotkow wiecej, paru mniej? - powiedzial Grey. - Wedlug najnowszych danych zbiornice maja wieksze zapasy spermy niz kiedykolwiek w ciagu ostatnich pieciu lat. Nie potrzebuja nas i juz! -Panie kapitanie - Wang Hsi wysunal wyzywajaco swoj trojkatny podbrodek w moim kierunku. - Moze pan pozwoli, ze panu zadam z kolei pare pytan. Czy pan naprawde mysli, ze my uwierzymy w to, zeby nauka, ktora potrafi z resztek martwej, rozkladajacej sie protoplazmy stworzyc zywego, doskonalego w kazdym szczegole czlowieka ze skomplikowanym systemem trawiennym, z precyzyjnym systemem nerwowym, zeby ta sama nauka nie umiala w ani jednym przypadku zrekonstruowac normalnych meskich gruczolow plciowych produkujacych zywe plemniki? -Musicie wierzyc - odpowiedzialem. - Bo tak wlasnie jest. Wang opadl na oparcie krzesla. Pozostali trzej uczynili to samo. Nie patrzyli teraz na mnie. -Czy nigdy nie slyszeliscie o tym - zaczalem im tlumaczyc - ze wlasnie komorka rozrodcza jest najbardziej niepowtarzalna ze wszystkich czesci organizmu ludzkiego? Niektorzy krancowi biolodzy uwazaja nawet, ze caly organizm ludzki, jak zreszta wszystkie zywe organizmy, istnieje tylko po to, azeby umozliwic wytwarzanie komorek plciowych. To najbardziej skomplikowana zagadka biotechniczna, jaka stoi przed naszymi uczonymi. Wierzcie mi, chlopcy - dorzucilem gwaltownie - jesli wam mowie, ze nasza nauka nie rozwiazala jeszcze tego problemu, to jest to smutna prawda. Sam wiem cos o tym. To ich wzielo. -Posluchajcie - podjalem. - Istnieje pewna cecha wspolna upodabniajaca nas do Eotow, z ktorymi walczymy. Poza ta jedna cecha wszystko inne rozni insekty od istot cieplokrwistych. Ale tylko zyjace gromadnie insekty i zyjacy gromadnie ludzie maja w swoim spoleczenstwie osobnikow nie bioracych bezposredniego udzialu w procesach rozrodczych, a jednak spelniajacych funkcje istotne dla rozwoju gatunku. Wezmy na przyklad przedszkolanke, ktora sama jest bezplodna, ale oddaje gatunkowi ludzkiemu nieocenione uslugi, ksztaltujac umysly, a nawet ciala dzieci powierzonych jej pieczy. -Czwarty paragraf Kursu Podstawowego dla Zolnierzy Zastepczych - rzekl Weinstein sucho. - Wzial to zywcem z ksiazki. -Bylem wielokrotnie ranny - powiedzialem. - Pietnascie razy bylem ciezko ranny. Wstalem i zaczalem zawijac prawy rekaw. Byl zupelnie mokry od potu. -Wiemy, ze pan byl wiele razy ranny, panie kapitanie - przyznal niepewnie Lamehd. - Swiadcza o tym panskie medale. Nie musi nam pan wcale pokazywac... -I za kazdym razem, kiedy zostalem zraniony, regenerowali mi uszkodzona czesc ciala, tak ze w niczym nie ustepowala mojej wlasnej. A nawet byla lepsza. Popatrzcie na ten biceps - napialem go, zeby mogli zobaczyc - dopoki mi nie zweglilo reki w jednej malej potyczce szesc lat temu, nigdy nie mialem takiego bicepsa. Zregenerowali mi na kikucie lepsza muskulature, niz mialem kiedykolwiek w zyciu. Nigdy takze nie wladalem ta reka sprawniej niz teraz. -Co pan mial na mysli - jal formulowac pytanie Wang Hsi - kiedy pan powiedzial przed chwila, ze... -Pietnascie razy bylem ranny - przerwal moj obco brzmiacy glos - i czternascie razy regenerowano mi uszkodzone czesci ciala. Za pietnastym razem... Za pietnastym razem... No, za pietnastym razem... No, za pietnastym razem uszkodzenie bylo tego rodzaju, ze nie nadawalo sie do regeneracji. Nic mi nie mogli poradzic za pietnastym razem. Roger Grey otworzyl usta. -Szczesliwie - wyszeptalem - bylo to uszkodzenie, ktorego nie widac. Weinstein juz mial mnie o cos zapytac, ale sie rozmysla i opadl z powrotem na oparcie. Ale sam mu powiedzialem, czego chcial sie dowiedziec. -Haubica atomowa. Pozniej zastanawialismy sie nad tym i doszlismy do wniosku, ze pocisk musial miec niepelna sile wybuchu. Ale wystarczyla jeszcze, zeby zabic pol zalogi naszego krazownika. Ja nie zostalem zabity, ale znajdowalem sie w zasiegu podmuchu. -W zasiegu podmuchu - zorientowal sie szybko Lamehd. - Alez podmuch haubicy atomowej sterylizuje kazdego w promieniu dwustu stop. Chyba ze ma sie na sobie... -Ja nie mialem. - Przestalem sie pocic. Juz. Moj drogocenny, wstydliwy sekret zostal wyjawiony. Odetchnalem gleboko. - Wiec sami rozumiecie... Wiem dobrze, ze tego problemu jeszcze nie udalo sie rozwiazac... Roger Grey wstal z miejsca i wyciagnal reke. Uscisnalem ja. Niczym sie nie roznila od reki ktoregos z nas. Moze byla tylko silniejsza. -Zalogi spiralnikow - podjalem - tworza w zasadzie ochotnicy. Wyjatkiem sa tylko dowodcy i zolnierze zastepczy. -Pewnie dlatego - powiedzial Weinstein - ze ludzkosc najlatwiej moze ich odzalowac. -Tak - odrzeklem - dlatego ze ludzkosc najlatwiej moze ich odzalowac. Weinstein kiwnal glowa. -Niech to jasny gwint! - rozesmial sie Jussuf Lamehd i wstal, zeby mi rowniez uscisnac reke. - Witamy pana kapitana w naszym gronie. -Dziekuje - powiedzialem. - Dziekuje, synu! Wydawal sie troche zaskoczony, ze to tak podkreslam. -To wczesniejszy rozdzial mojej historii - wyjasnilem. - Widzicie, nigdy nie bytem zonaty, a podczas urlopow za bardzo bylem zajety zagladaniem do butelki i rozrabianiem, zeby miec czas na chodzenie do zbiornicy. -Aha - powiedzial Weinstein i grubym paluchem wskazal po kolei wszystkie cztery sciany. - Wiec to tak. -Tak, wlasnie tak. To moja rodzina. Jedyna, jaka kiedykolwiek bede mial. Mam juz wystarczajaca ilosc tego - poklepalem sie po odznaczeniach - zeby ustapic miejsca innym. Jako dowodca spiralnika moge byc pewny, ze to predzej czy pozniej nastapi. -Jedyne, czego pan jeszcze nie wie - uzupelnil Lamehd - to, czy panska osobe beda kiedys przypominali chlopcy tacy jak my. Bedzie to zalezalo od tego, ile jeszcze odznaczen pan otrzyma, zanim stanie sie pan sam... no, jakby to nazwac, chyba surowcem wtornym. -Tak - powiedzialem i owladnelo mna uczucie niedorzecznej lekkosci i swobody. Mialem to wszystko za soba i piersi nie przygniatalo mi juz brzemie miliarda lat tradycyjnego rozmnazania i dojrzewania. I pomyslec, ze to ja chcialem prawic moraly. - Tak, Lamehd. Trzeba to chyba nazwac surowcem wtornym. -No co, chlopcy - podjal - postaramy sie, zeby kapitan dostal jeszcze caly bukiet wstazeczek do swojej kolekcji? To rowny facet i przyjemnie bedzie kiedys spotykac w klubie jego sobowtorow. Otoczyli mnie teraz wszyscy czterej kolem - Weinstein, Lamehd, Grey, Wang Hsi. Na twarzach mieli przyjazne usmiechy i wygladali naprawde na chlopcow do rzeczy. Poczulem, ze stworzymy razem jedna z najlepszych zalog, jakie lataja na spiralnikach. Co ja mowie, jedna z najlepszych? Najlepsza, moi drodzy, najlepsza! -Ja tez tak mysle - powiedzial Grey. - Pojdziemy za panem, gdzie i kiedy tylko pan nas poprowadzi, kapitanie. Jak za ojcem. MOJE POTROJNE JA Moze sie oderwiesz na chwilke od tych glupich komiksow! - krzyknal profesor Ruddle, dygocac z gniewu. - Badz co badz masz otrzymac ostatnie wskazowki co do najwiekszej przygody, na jaka porwal sie czlowiek. No i nie zapominaj, ze to ty mozesz zlamac swoja glupia szyje.McCarthy zacisnal usta. Spojrzal sennie na malowana miednice, stojaca o kilka krokow od wielkiej aparatury z drutow i plastiku, przy ktorej pracowal profesor. Nagle splunal tytoniowa zujka, trafiajac w sam srodek kranu do zimnej wody. Profesor skoczyl na rowne nogi. McCarthy usmiechnal sie. -Nazywam sie Gesia Szyjka - wymamrotal - a nie zadna Glupia Szyja. Znany i szanowany we wszystkich policyjnych aresztach Stanow Zjednoczonych lacznie z tutejszym. "McCarthy, zwany Gesia Szyjka, dziesiec dni za wloczegostwo" - pisza zawsze w wyroku. Albo "McCarthy Gesia Szyjka, dwadziescia dni za opilstwo i zaklocenie spokoju publicznego". A nigdy Glupia Szyja. - Urwal, westchnal i znow trafil zujka w kran z zimna woda. - Sluchaj, profesorku, prosilem tylko o filizanke kawy i cos do zjedzenia. A ta maszyna czasu to juz panski pomysl. -Czy nic dla ciebie nie znaczy, ze juz wkrotce powedrujesz sto dziesiec milionow lat w przeszlosc, w czasy, kiedy nie bylo jeszcze zadnych, chocby troche zblizonych, protoplastow czlowieka? -Nie, co mnie to obchodzi? Byly kierownik katedry fizyki w Brindlesham skrzywil sie z niesmakiem. Przez grube szkla okularow przyjrzal sie jeszcze raz zylastemu, opalonemu kryminaliscie, ktoremu musial zawierzyc dzielo swego zycia. Twarda, jakby z kamienia ciosana glowa osadzona byla na niezwykle dlugiej i cienkiej szyi; chude cialo sprawialo rowniez wrazenie jakby rozciagnietego; cale jego odzienie stanowil wyplowialy brunatny sweter, polatane welwetowe spodnie i mocno juz zuzyta para ciezkich butow. Profesor westchnal. -I oto na tobie spoczywa los wiedzy ludzkiej i postepu! Kiedy dwa dni temu zawedrowales tutaj, do mojego szalasu, byles zglodnialy i ledwo zywy. Nie miales grosza przy duszy... -Mialem, nawet pare. Tylko mialem tez dziure w spodniach. Gdzies te groszaki musialy wypasc tu, w tym pokoju. -Dobrze juz, wszystko dobrze, przypuscmy, ze miales dwa grosze. W kazdym razie zabralem cie do siebie, poczestowalem porzadnym obiadem i obiecalem zaplacic sto dolarow za jazde w pierwszej podrozy mojej machiny czasu. Czy nie myslisz... Tss! Tym razem trafiony zostal kran z goraca woda. -... ze powinienes przynajmniej troche uwazac - W glosie profesora zabrzmiala nutka histerii - kiedy ci udzielam wskazowek zapewniajacych powodzenie temu doswiadczeniu? Czy rozumiesz, jak niebywale zaklocenia w nurcie czasu moze spowodowac twoj jeden nierozwazny krok? McCarthy wstal nagle, a magazyn komiksow z jaskrawymi ilustracjami spadl na podloge pokryta mnostwem cewek, rurek i arkuszy zapisanych gesto formulami matematycznymi. Podszedl do profesora, ktorego przewyzszal co najmniej o glowe. Ten ostatni chwycil nerwowo klucz francuski. -Powiedz pan, panie profesorze - zagadnal z naciskiem - jezeli pan mysli, ze ja jestem za glupi, dlaczego pan sam nie pojedzie, co? Maly profesorek usmiechnal sie lagodnie. -No, nie kloc sie juz, nie kloc, Dluga Szyjo. -Gesia Szyjko. McCarthy Gesia Szyjka. -Jestes najbardziej porywczym czlowiekiem, jakiego w zyciu widzialem. Bardziej nawet upartym niz profesor Darwin Willington Walker, kierownik katedry matematyki w Brindlesham. Wbrew niezbitym dowodom, jakie przedlozylem, profesor Walker upieral sie, ze machina czasu nie bedzie funkcjonowac. "Wielkie wynalazki - powtarzal bez przerwy - nie wyrastaja z malych paradoksow, a wszelkie mowienie o podrozach w czasie zawsze bylo i bedzie tylko zbiorem malych, metnych paradoksow". Wskutek jego uporu uniwersytet odmowil mi dotacji na dalsze badanie i dlatego musialem przyjechac az tu, do Karoliny Pomocnej. I wszystko robie za wlasne pieniadze. - Zamyslil sie gniewnie nad brakiem wyobrazni u matematykow i skapstwem uniwersytetow. -Ale pan nie odpowiedzial na moje pytanie. Ruddle spojrzal na swego rozmowce i lekko sie zaczerwienil. -Coz, chodzi o to, ze moja rozprawa o wewnatrzprzemiennych pozycjach jeszcze nie jest gotowa i musze ja dokonczyc. A jakkolwiek wszystko wskazuje, ze doswiadczenie z machina zakonczy sie olbrzymim powodzeniem, nie jest wykluczone, ze Walker mial moze na mysli jakis szczegol, ktory ja... hm... przeoczylem. -To znaczy, ze ja moge stamtad nie wrocic? -Hm... w pewnym sensie tak. Wlasciwie nie ma zadnego niebezpieczenstwa. Sprawdzilem wiele razy wszystkie formuly i sa bez zarzutu. Jest tylko nieznaczna mozliwosc jakiegos drobnego bledu, ze na przyklad pierwiastek kwadratowy w ktorejs formule nie zostal wprowadzony do ostatniej dziesietnej... McCarthy pokiwal glowa z mina oznaczajaca: "Domyslalem sie tego". -W takim razie - oswiadczyl - musze dostac czek przed wyjazdem. Nie moge ryzykowac, ze cos tam nie wyjdzie i pan mi nie zaplaci. Profesor Ruddle przyjrzal mu sie uwaznie i zwilzyl jezykiem usta. -Dobrze, Dluga Szyjo, dobrze, oczywista! -Gesia Szyjka. Ile razy mam panu powtarzac: McCarthy Gesia Szyjka? Tylko wypisz pan ten czek na mnie, z moim prawdziwym imieniem. -To znaczy? -Co? No tak, musze panu chyba powiedziec. Tylko niech pan tego nie rozgaduje. Na imie mam - glos ogromnego wloczegi przeszedl w cichy szept - na imie mam Galahad. Fizyk umiescil podpis na zielonej kartce, wyrwal ja z ksiazeczki i wreczyl McCarthy'emu. "Bank Buraczano-Tytoniowy Karoliny Pomocnej wyplaci na zadanie Galahada McCarthy'ego sto dolarow i 0 centow". Ruddle odczekal, az czek zostal gleboko ukryty w wewnetrznej kieszeni starozytnego swetra, po czym siegnal po kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny i zawiesil go na szyi swego pracownika. -A teraz uwazaj! Aparat jest nastawiony. Czy potrafisz obchodzic sie z przelacznikiem? Wystarczy nacisnac... -Potrafie, potrafie. Juz nieraz zabawialem sie tymi sztuczkami. Chce pan, zebym wyszedl z maszyny, zrobil pare zdjec i ruszyl jakis kamien. -Ale nic wiecej! Pamietaj, ze cofasz sie w czasie o sto dziesiec milionow lat i wszystko, co zrobisz, moze miec nieobliczalny wplyw na terazniejszosc. Moglbys zniszczyc cala rase ludzka, rozgniatajac przez nieuwage jakies male stworzonko, ktore bylo jej dalekim przodkiem. Mysle, ze nieznaczne przesuniecie kamienia bedzie odpowiednim i nieszkodliwym doswiadczeniem wstepnym. Ale badz ostrozny! Podeszli do wielkiej, przezroczystej machiny znajdujacej sie w drugim koncu laboratorium. Przez grube sciany czerwone, czarne i srebrzyste przyrzady rzucaly zagadkowe blaski. Z labiryntu drutow wystawala ogromna dzwignia, niczym metalowy palec wskazujacy. -Powinienes przybyc w polowie epoki plazow, w okresie kredy. Wieksza czesc Ameryki Polnocnej byla wtedy pod woda, ale badania geologiczne wskazuja, ze w tym miejscu znajdowala sie wyspa. -Powtarzal to pan juz ze szesnascie razy. Prosze mi tylko pokazac, ktora sztuke pociagnac, i jazda! Ruddle zakrecil sie niespokojnie w miejscu. -Sztuka! - wykrzyknal. - Nie ciagniesz zadnej sztuki! Opuscisz delikatnie - pamietaj, delikatnie - chronotranzyt, czyli te duza czarna dzwignie, wskutek czego kwarcowe drzwi sie zasuna, a machina bedzie uruchomiona. Przy przyjezdzie podniesiesz dzwignie - znowu delikatnie - a wtedy drzwi sie otworza. Machina juz jest nastawiona na cofniecie sie w czasie o okreslona ilosc lat, wiec o to na szczescie nie musisz sie troszczyc. McCarthy spojrzal na niego z gory. -Pan jestes strasznie dowcipny jak na takiego malego faceta. A zaloze sie, ze masz pietra przed swoja zona. -Nie jestem zonaty - wyjasnil krotko Ruddle. - Nie wierze w te instytucje. Alez wybrales sobie pore - otrzasnal sie nagle - by mowic o malzenstwie! Wlasnie w chwili, kiedy wysylam takiego glupiego uparciucha jak ty w przyrzadzie majacym niezmierzony potencjal machiny czasu... Oczywiscie ze nie moge ryzykowac soba w tym pierwszym probnym modelu. -Aha - kiwnal glowa McCarthy. - Ladne rzeczy. - Zamyslil sie, dotknal czeku wystajacego z kieszeni swetra i wskoczyl do machiny. - A ja moge. Nacisnal - lagodnie - dzwignie chronotranzytu. Drzwi machiny zamknely sie w chwili, gdy profesor Ruddle wymawial ostatnie slowa: -Do widzenia, Dluga Szyjo! I prosze cie, uwazaj! -Gesia Szyjo - odruchowo poprawil McCarthy. Machina drgnela. Poprzez kwarcowe sciany dostrzegl jeszcze zarys siwej glowy profesora. Ruddle, z wyrazem obawy i niepewnosci w twarzy, zdawal sie modlic. Niewiarygodnie ostre swiatlo sloneczne splywalo przez grube, blekitnawe chmury. Machina czasu opadla na brzeg zatoki, dokad zbiegaly sklebione gaszcze dzungli i nagle stanela. Przez polprzezroczyste sciany McCarthy widzial zielona mase ogromnych paproci i wspanialych palm, lekko parujacych i rojacych sie zyciem. -Podnies delikatnie sztuczke - mruknal do siebie. Wyszedl z otwartych drzwi i znalazl sie po kostki w wodzie. Zjawil sie najwidoczniej w chwili przyplywu i kredowobiala woda uderzala o podstawe prostokatnej machiny, ktora go tu przywiozla. No tak, Ruddle mowil przeciez, ze wyladuje na wyspie. -Mam jeszcze szczescie, ze nie wybudowal swojego laboratorium jakie piecdziesiat stop nizej. Zrobil pare krokow, omijajac kolonie ciemnobrunatnych gabek. -Profesor pewnie chcialby miec ich zdjecie - pomyslal. Nastawil aparat na gabki, a potem zrobil kilka zdjec morza i dzungli. W odleglosci dwoch mil ukazaly sie wielkie, bloniaste skrzydla. McCarthy rozpoznal grozne, podobne do nietoperza stworzenie z obrazka, jaki mu pokazywal profesor. Pterodaktyl - ptasi odpowiednik plazow. McCarthy zrobil pospiesznie zdjecie potwora i cofnal sie w strone machiny. Nie podobal mu sie wyglad spiczastego dzioba zbrojnego w ostre zeby. Cos zywego poruszylo sie w dzungli, w miejscu, nad ktorym latal pterodaktyl. Potwor runal w dol jak upadly aniol, z rozwartymi szczekami. McCarthy upewniwszy sie, ze z tej strony nic mu nie grozi, ruszyl szybko wzdluz brzegu. Na skraju dzungli zauwazyl okragly, czerwony kamien. Tego mu wlasnie trzeba. Kamien okazal sie ciezszy, niz myslal. Napial miesnie, przeklinajac glosno i pocac sie w promieniach upalnego slonca. Zaryl stopami w szlamie. Nagle kamien sie poddal. Z glosnym szmerem przesunal sie na bok. Z wilgotnego otworu, jaki powstal w szlamie, wysunela sie stonoga wielkosci ludzkiego ramienia i popelzla w kierunku dzungli. Miejsce jej dotychczasowej kryjowki wydzielalo ohydna won. McCarthy nabral wstretu do tego wszystkiego. Mozna juz wracac. Zanim nacisnal dzwignie, spojrzal raz jeszcze na czerwony kamien, ciemniejszy z jednej strony. Zarobil uczciwie swoje sto dolarow. "Wiec tak wyglada praca - pomyslal. - Moze tego wlasnie mi bylo potrzeba." Wspomnienie wspanialego slonca epoki kredy sprawilo, ze laboratorium wydalo sie McCarthy'emu mniejsze niz przedtem. Profesor podbiegl do niego bez tchu, gdy wysiadal z machiny czasu. -Jak poszlo? - dopytywal sie goraczkowo. McCarthy przygladal sie glowie starego profesora. -Wszystko w porzadku - odparl z namyslem. - Ale, ale, panie Ruddle, dlaczego pan sobie ogolil glowe? Nie mial pan na niej wiele, ale te siwe wlosy wygladaly jakos elegancko. -Wlosy? Ogolil? Przeciez jestem zupelnie lysy od lat. Wlosy wypadly mi, zanim jeszcze zaczalem siwiec. I nazywam sie Guggles, nie Ruddle. Zapamietaj to sobie: Guggles. A teraz pokaz aparat. Zdejmujac z szyi aparat i wreczajac go swemu chlebodawcy, McCarthy jeszcze raz przyjrzal sie profesorowi -Moglbym przysiac, ze mial pan tu kepke siwych wlosow. No, wszystko jedno! A z tym nazwiskiem, to widac obydwaj nie mozemy dojsc do ladu. Profesor mruknal cos i ruszyl z aparatem do ciemni. W polowie drogi zatrzymal sie i omal nie przysiadl, gdy w drzwiach ukazala sie olbrzymia postac kobiety. -Alojzy - rozlegl sie glos, ktory wwiercal sie w ucho niczym korkociag. - Zapowiedzialam ci wczoraj, ze jesli ten wloczega nie wyniesie sie z mego domu w dwadziescia cztery godziny, to dostaniesz ode mnie. Alojzy, slyszysz? Zostalo ci dokladnie trzydziesci siedem minut! I zadne doswiadczenia mnie nie obchodza. -T... tak, kochanie - szepnal profesor Guggles w strone rozleglych plecow damy. - My juz prawie skonczylismy. -Kto to jest? - spytal McCarthy, gdy tylko wyszla. -Moja zona! Musisz ja przeciez pamietac: robila nam sniadanie tego dnia, kiedys sie zjawil. -Nie robila nam zadnego sniadania. Sam zrobilem sniadanie. A pan mowil, ze pan nie jest zonaty. -Nie gadaj glupstw, panie Gallagher. Jestem zonaty od dwudziestu pieciu lat i nigdy sie tego nie wypieralem. Nie moglem czegos podobnego powiedziec. -Nie nazywam sie wcale Gallagher - zawolal klotliwym tonem wloczega. - Nazywam sie McCarthy Gesia Szyjka. Co sie tu dzieje? Pan nie moze sobie przypomniec mojego nazwiska, nie mowiac juz o przezwisku, swoje nazwisko pan zmienil, ogolil pan sobie glowe, ozenil sie pan raz-dwa i teraz mi pan wmawia, ze jakas kobieta robila dla mnie sniadanie, kiedy... -Chwileczke! - maly profesor podbiegl i szarpnal go gwaltownie za rekaw. - Chwileczke, panie Gallagher czy Gesia Szyjko, czy jak sie tam pan nazywa. Opowiedz mi pan najpierw, jak panskim zdaniem wygladalo to miejsce, nim je opusciles. Gesia Szyjka opowiedzial. - A ta magiczna sztuczka - dokonczyl - lezala na tamtym interesie, a nie pod nim. Profesor namyslal sie chwile. -A kiedy cofnales sie w przeszlosc, to nic nie zrobiles, tylko ruszyles kamien? -Nic wiecej. Tyle ze spod kamienia wyskoczyla ogromna stonoga. Ale ja nawet jej nie tknalem. Poruszylem kamien i wrocilem z powrotem, tak jak pan chcial. -Hmm, tak. To moze byc przyczyna. Stonoga wypelzlszy spod kamienia mogla wplynac na pozniejszy bieg zdarzen wystarczajaco, by mnie ze szczesliwego starego kawalera zrobic zonatym, a moje nazwisko zmienic z Ruddle na Guggles. A moze wystarczyl sam kamien. Nawet tak prosty akt jak poruszenie kamienia mogl miec znacznie wieksze nastepstwa, niz sobie wyobrazalem. Pomyslec tylko! Gdyby nie ten kamien, nie bylbym teraz zonaty! Sluchaj, Gallagher... -McCarthy - poprawil wloczega. -Wszystko jedno, jak sie nazywasz, ale posluchaj. Wrocisz tam jeszcze raz w machinie czasu i ustawisz kamien w pierwotnej pozycji. Kiedy to nastapi... -Wroce, ale za druga setke. -Jak mozesz mowic w takiej chwili o pieniadzach? -Co za roznica miedzy ta chwila a inna? -Jak to? Przeciez jestem zonaty, nie moge pracowac, a ty... No, ale dobrze. Masz swoje pieniadze. - Profesor wyrwal blankiet z ksiazeczki czekowej i pospiesznie wypelnil. - Zgoda? McCarthy popatrzyl ze zdziwieniem na czek. -Ten jest calkiem inny. Inny bank: Plantatorow Bawelny. -Co za roznica - naglil profesor popychajac go w strone machiny. - Czek jak kazdy inny. Mozesz mi wierzyc. Nastawil tarcze i przelaczniki machiny, po czym zawolal: -Pamietaj umiescic kamien mozliwie tak, jak to bylo pierwotnie. I nic wiecej nie ruszaj. -Wiem, juz wiem! Ale, ale! Jak to sie stalo, ze ja pamietam te wszystkie zmiany, a pan, z cala swoja nauka, nie? -To proste - odparl profesor wychodzac z machiny. - Byles w przeszlosci i w machinie czasu, kiedy nastepowaly skutki twojego czynu, wiec w pewnym sensie byles od nich izolowany. Podobnie jak pilot nie ponosi bezposrednich obrazen z powodu bomby, ktora zrzuca na miasto. A teraz uwazaj! Nastawilem machine na te sama mniej wiecej chwile co poprzednio. Niestety, podzialki mojego chronotranzytu nie zawsze dzialaja z dokladnoscia stuprocentowa. Czy bedziesz wiedzial, jak poslugiwac sie przyrzadami? Bo jesli nie... McCarthy westchnal i nacisnal dzwignie, zatrzaskujac drzwiczki przed spocona lysina profesora. Znajdowal sie na wybrzezu tej samej wysepki. Zaczekal chwile, nim otworzyl drzwiczki, gdyz nie opodal ujrzal zarysy dziwnego przezroczystego przedmiotu. Druga machina czasu, a przy tym taka sama jak jego. -Mniejsza z tym. Profesor wytlumaczy mi pozniej. Ruszyl brzegiem w strone kamienia. Nagle zatrzymal sie i stanal jak wryty. Kamien lezal przed nim w pozycji, w jakiej go zapamietal, zanim go przesunal. Ale z kamieniem mocowal sie jakis czlowiek, wysoki, chudy, zylasty, w wyplowialym swetrze i welwetowych spodniach. Po chwili McCarthy przyszedl do siebie. -Hej, ty tam przy kamieniu! Nie ruszaj go! Nie trzeba go ruszac! - Popedzil szybko w te strone. Nieznajomy odwrocil sie. Mial najokropniejsza twarz, jaka McCarthy widzial kiedykolwiek w zyciu, a szyje smiesznie dluga i cienka. Uwaznie przyjrzal sie McCarthy'emu. Siegnal do kieszeni i wpakowal w usta zujke tytoniu. McCarthy siegnal do kieszeni i wydobyl identyczna zujke. Zuli teraz obydwaj i patrzyli na siebie. A potem jednoczesnie spluneli. -Co znaczy, nie ruszac? Profesor Ruddle kazal mi go wlasnie poruszyc. -A wlasnie ze nie. Profesor Ruddle dopiero co powiedzial, zeby go nie ruszac. I profesor Guggles tez - dodal McCarthy z tryumfalna mina. Tamten przygladal mu sie przez chwile, poruszajac szczeka niczym jakims dziwacznym kolem zebatym. Oczy obiegly cala postac McCarthy'ego. Wreszcie splunal z pogarda, odwrocil sie do kamienia i zaczal go podwazac. McCarthy westchnal i polozyl mu dlon na ramieniu. Odwrocil go do siebie. -Po co to robisz? I czemu sie tak upierasz, chlopie? Bede musial cie stad wywalic. Tamten, z tym samym co przedtem pustym wyrazem twarzy, zamierzyl sie, chcac McCarthy'ego poczestowac poteznym kopniakiem. McCarthy z latwoscia uniknal ciosu. Stara sztuka, sam wyprobowal ja dziesiatki razy. Szybko trzasnal przeciwnika w szczeke. Ow dal nurka, cofnal sie i zaraz przyskoczyl z zacisnietymi piesciami. Byl to idealny moment dla zastosowania slynnego raz dwa McCarthy'ego. Zamierzyl sie lewa, udajac, ze celuje cala sila w zoladek tamtego. Zauwazyl przy tym, ze jego przeciwnik robi tez jakis dziwaczny gest lewa. Wtem, jakby znikad, trzasnal tamtego straszliwym prawym sierpowym. Prosto w... ... w pepek. McCarthy poderwal sie i otrzasnal z zaskakujacego uderzenia. W oczach wciaz jeszcze lataly mu swieczki. Cios obmyslil dobrze, ale... Ale to samo zrobil i tamten! Siedzial teraz opodal McCarthy'ego i oprzytomniawszy nieco powiedzial: -Jestes najbardziej uparty dran, jakiego widzialem! Gdzies ty sie nauczyl mojego chwytu? -Twojego chwytu?! - Zerwali sie obaj jednoczesnie i patrzyli na siebie plonacymi oczyma. - Sluchaj chlopie, to moj wlasny, popisowy, niedzielny chwyt, opatentowany na wszystkie okazje! No, ale daleko z tym nie zajedziemy. -Nie, nie zajedziemy. Co teraz zrobimy? Moge sie z toba bic chocby i milion lat. Ale dostalem forse za ruszenie tego kamienia i musze go ruszyc. McCarthy siegnal po nowa zujke. -Sluchaj, chlopie. Mowisz, ze dostales forse za ruszenie kamienia od profesora Ruddle'a czy Gugglesa, czy jak on sie tam teraz nazywa. A czy zgodzisz sie zaczekac spokojnie i nic nie ruszac, a przez ten czas ja pojade do niego i przywioze ci kartke, zeby nie ruszac kamienia, a czek mozesz zatrzymac? Dobra? Obcy przezuwal zujke i spluwal raz po raz. McCarthy patrzyl z podziwem, ze obaj robia to w dokladnie tym samym czasie i pluja dokladnie na te sama odleglosc. Ostatecznie, moze i niezly z niego chlop, zeby nie byl taki uparty! Ciekawe, ze ma na sobie taki sam aparat, jaki McCarthy'emu dal stary Ruddle. -Dobra. Zjezdzaj i przywiez kartke, a ja poczekam - powiedzial obcy i rozciagnal sie na ziemi. McCarthy bez namyslu zawrocil i pospieszyl do machiny czasu. Wysiadajac w laboratorium, stwierdzil z zadowoleniem, ze profesor odzyskal swoja mila kepke siwych wlosow. -Panie, panie, z tego cala historia wychodzi. Nawiasem mowiac, co pan zrobil z zona? -Z zona? Z jaka zona? -No, panska zona. Alojzowa. Ta bojowa baba - wyjasnil McCarthy. -Nie jestem wcale zonaty. Juz ci mowilem, ze uwazam to za barbarzynski zwyczaj, niegodny naprawde cywilizowanego czlowieka. A teraz przestan zawracac glowe i dawaj aparat. -Ale - zapytal badawczym tonem McCarthy - przeciez panu juz przedtem oddalem aparat, nie pamieta pan, panie profesorze Ruddle? -Nie mowi sie Ruddle, tylko Roodles. Dwa "o" jak w boogie-woogie. Jak moglem zabrac od ciebie aparat, kiedy dopiero teraz wrociles? Maci ci sie w glowie, moj drogi McCarney, a ja nie lubie zmaconych. Postaraj sie opanowac. McCarthy pokiwal glowa, nie zwazajac juz nawet na przekrecenie swego nazwiska. Wzrastal w nim coraz wiekszy zal, ze w ogole wdal sie w te cala karuzele. -Siadaj pan, profesorze. - Ogromna dlonia wcisnal niepokaznego staruszka w fotel. - Siadaj pan, bo musimy pogadac. Musze panu cos niecos przypomniec. -Wiec tamten facet - konczyl po kwadransie - obiecal, ze zaczeka, az wroce z kartka. Jesli chcesz pan miec zone, nie dawaj pan kartki, a facet ruszy kamien. Dla mnie to bez roznicy. Mam w ogole dosc tego wszystkiego. Profesor Ruddle (Guggles? Roodles?) przymknal w zamysleniu oczy. -No tak - westchnal. A potem nagle zadrzal. - Zonaty? Z Alojzowa? Bojowa baba? Nie, nie! McCarney... czy McCarthy... sluchaj! Musisz tam wrocic! Dam ci zaraz kartke... I jeszcze jeden czek... O, masz! - Wyrwal kartke z notesu i szybko ja wypelnil kilku blagalnymi slowami. Nastepnie wypisal czek. McCarthy przyjrzal sie blankietowi -Znowu inny bank - zauwazyl ze zdziwieniem. - Tym razem "Poludniowy Bank Arachidowy". Spodziewam sie, ze wszystkie te czeki okaza sie dobre. -Naturalnie - zapewnil go stanowczo profesor - wszystkie okaza sie dobre. Jedz tylko i zalatw sprawe, a jak wrocisz, zalatwimy to wszystko tak, zebys byl zadowolony. I powiedz tamtemu McCarneyowi... -McCarthy, nie McCarney. Zaraz, zaraz! Co to znaczy "tamtemu McCarneyowi"? Jest tylko jeden McCarthy, McCarthy Gesia Szyjka. Jezeli pan wysyla dziesieciu roznych chlopow na te sama robote... -Nie wyslalem nikogo procz ciebie. Czy nie rozumiesz tego, co sie stalo? Wyslalem ciebie w przeszlosc, w okres kredowy, zebys poruszyl kamien. Wrociles w terazniejszosc i, jak sam mowisz, zastales mnie w dosyc niepomyslnych okolicznosciach. Wiec udales sie ponownie w przeszlosc, aby odrobic szkode, do tego samego mniej wiecej punktu w przestrzeni i czasie co przedtem. Ale z powodu mnostwa nieznanych czynnikow i nieuchronnych bledow w pierwszej machinie czasu nie mogl to byc dokladnie ten sam punkt. Co teraz sie dzieje? Ty - nazwijmy ciebie ty I - spotykasz siebie II w tym wlasnie momencie, kiedy ty II zabierasz sie do ruszenia kamienia. Zapobiegasz temu. Gdybys tego nie zrobil, gdybys, jako ty II, poruszyl kamien, wowczas ty II bylby toba, to znaczy toba I. Ale poniewaz on - a wlasciwie ty - tego nie zrobiles, on jest nieco odmienny od ciebie, bedac toba, ktory odbyl tylko jedna podroz w przeszlosc i nie poruszyl jeszcze kamienia. Podczas gdy ty obecny - ty I - odbyles dwie podroze i rownoczesnie poruszyles kamien i przeszkodziles sobie samemu w jego poruszeniu. To doprawdy jest przeciez proste, no nie? McCarthy puknal sie w czolo i wciagnal gleboko powietrze. -Moze - wymamrotal - choc ja bym tak nie powiedzial. Profesor przyskoczyl do maszyny i zaczaj przygotowywac ja do nastepnej podrozy. -A teraz przejdzmy do tego, co stalo sie ze mna. Skoro ty - jako ty I - przeszkodziles sobie II w ruszeniu kamienia, tym samym spowodowales nie tyle zmiane, ile niezmiennosc mego polozenia. Kamien nie zostal ruszony, a zatem nie jestem zonaty, nie bylem i, miejmy nadzieje, nigdy nie bede. Tak samo nie jestem juz lysy. Ale przez sam fakt twojej podwojnej obecnosci w przeszlosci, na skutek mikroskopijnych przeobrazen, jakie wywolal twoj oddech czy odcisk buta na piasku, nastapil ciag przeobrazen, ktory sprawil, ze moje nazwisko brzmi (i zawsze brzmialo) Roodles, a twoje... -Moze jest McTavish, licho wie - jeknal McCarthy. - Mniejsza z tym! Czy maszyna gotowa? -Tak, gotowa. - Profesor krzywil sie i wyraznie nad czyms namyslal. - Jedyna rzecz, ktorej nie moge jeszcze wyjasnic, to historia z aparatem, ktory jak mowisz, wzialem od ciebie. Bo jezeli ty I, w osobie ciebie II... McCarthy umiescil prawe kolano tuz kolo plecow malego profesora i pchnal. -Zalatwie te historie, wroce i juz nigdy wiecej nawet nie zblize sie do takiej sztuki! Nacisnal chronotranzyt. Ostatni rzut oka na profesora zostawil mu niejasne wspomnienie potluczonych szkiel, pogietej aparatury elektrycznej i powiewajacej z oburzenia bialej kepki wlosow. Tym razem zmaterializowal sie nad samym brzegiem wody. -Coraz blizej za kazdym razem - mruknal, wysiadajac z machiny. - A teraz tylko oddac kartke i... I... -O, do jasnej cholery! Dwoch ludzi boksowalo sie obok czerwonego kamienia. Byli jednakowo ubrani, mieli te same rysy i budowe fizyczna, a takze jednakowo dluga i wezlowata szyje. Walczyli w dziwny sposob, jakby ktos bil sie z wlasnym odbiciem w lustrze: obydwaj zadawali te same ciosy i robili te same uniki. Stojacy blizej kamienia mial zawieszony na szyi kosztowny miniaturowy aparat fotograficzny; drugi byl bez aparatu. Nagle obydwaj zlozyli sie pozornie do ciosu, ktory setki sedziow pokoju w malych miasteczkach znalo jako oslawiony cios "Raz-dwa". Specjalnoscia ta wyroznial sie McCarthy Gesia Szyjka. Obydwaj zignorowali cios pozorowany, obydwaj zamachneli sie prawym sierpowym i... I obydwaj runeli jak dludzy. Opadli ciezko na ziemie, o dobry krok od siebie i potrzasali nieprzytomnie glowami. -Jestes najbardziej uparty dran, jakiego widzialem -powiedzial jeden. - Gdzies ty sie... -...nauczyl mojego chwytu? - dokonczyl McCarthy podchodzac do nich. Tamci dwaj zerwali sie na rowne nogi i zapatrzyli w przybysza. -Ee! - zawolal ten z aparatem. - Wy dwaj jestescie blizniacy! -Chwileczke - McCarthy stanal pomiedzy tamtymi. -Jestesmy wszyscy blizniacy. To znaczy trojacy. To znaczy... Wszystko jedno, siadajcie, musze wam cos powiedziec. Wszyscy trzej przysiedli powoli i przygladali sie sobie podejrzliwie. Po czterech porcjach tytoniu otaczal ich dokola rowny krag ciemnego nikotynowego soku. McCarthy ciezko dyszal we wszystkich swych trzech postaciach. -Krotko mowiac, ja jestem McCarthy I, bo bylem przy tym od samego poczatku, az do tej chwili, kiedy tlumacze McCarthy'emu II, ze nie potrzebuje jechac po kartke, ktora McCarthy III chce dostac od profesora Ruddle'a. Ten z aparatem wstal, a inni poszli za jego przykladem. -Nie rozumiem tylko - rzekl ten z aparatem - dlaczego ja mam byc McCarthy III. Mysle, ze juz predzej ja jestem McCarthy I, ten z prawej - McCarthy II, a ty -McCarthy III. -Akurat - zaoponowal McCarthy II - wcale nie tak. Bo mnie sie wydaje, ze to ja jestem McCarthy I, ty... -Nie ma co gadac! - rzekl McCarthy I, a dwaj, ktorzy przed chwila walczyli, zwrocili ku niemu twarze. - Bo ja wiem na pewno, ze jestem McCarthy I! -Skad wiesz? - spytali tamci. -Bo mnie wszystko to wytlumaczyl profesor Ruddle. Tak wlasnie mi wytlumaczyl, ze ja jestem McCarthy I. A wam tego nie mowil, prawda? Wiec nie ma sie co klocic. Jestescie najbardziej uparte chuligany, jakich w zyciu widzialem. A widzialem ich dosyc. Teraz mozemy juz wracac. -Zaczekaj, zaczekaj. Skad mam wiedziec, ze nie mam ruszac kamienia? Tylko dlatego, ze ty tak mowisz? -Dlatego, ze ja tak mowie i ze tak mowi profesor Ruddle w kartce, ktora wam pokazalem. I dlatego, ze nas jest dwoch, ktorzy nie chca, zeby ruszac kamien, i rozwalimy ciebie jak nic, jezeli poprobujesz. McCarthy II kiwnal przytakujaco glowa. McCarthy III rozejrzal sie dokola za jakas bronia. Nic jednak nie znalazl, wiec ruszyl w strone trzech machin czasu. McCarthy I i McCarthy II pospiesznie zrownali sie z nim krok. -Jedzmy moja, stoi najblizej! - Wszyscy trzej weszli do machiny McCarthy'ego I. -A co bedzie z czekami? Dlaczego ty masz miec trzy czeki, McCarthy II - dwa czeki, a ja tylko jeden? Podzielicie sie ze mna? -Poczekaj, az wrocimy do profesora. On juz te sprawe zalatwi. Czy nie potrafisz myslec o niczym innym, tylko o pieniadzach? - powiedzial ze smutkiem McCarthy I. -Nie, zaden z nas nie potrafi - odparl McCarthy II. Ja chce miec udzial w tym trzecim czeku. Mam wieksze prawo niz ten durny facet, no nie? -Dobra. Poczekajcie, az bedziemy w laboratorium. - McCarthy I nacisnal chronotranzyt. Wyspa i wspanialy blask slonca znikly. Czekali teraz na dalszy ciag. -Hej, tu calkiem ciemno! - zawolal McCarthy II. -Gdzie jest laboratorium? Gdzie profesor Ruddle? McCarthy I pociagnal za chronotranzyt, lecz ten ani drgnal, Tamci dwaj podeszli i ciagneli teraz we trojke. Ale chronotranzyt ani o milimetr nie dal sie ruszyc z miejsca. -Pewnie nacisnales za mocno - jeknal McCarthy III. - Zepsules maszyne! -Pewnie - zawtorowal McCarthy II. - Skad ty mozesz wiedziec, jak sie obchodzic z maszyna czasu? Zepsules ja i teraz nie ruszymy sie z miejsca! -Chwileczke! - McCarthy I odepchnal pozostalych. -Cos mi swita w glowie. Wiecie, co sie stalo? Wszyscy trzej chcielismy wrocic do... do terazniejszosci, jak mowi profesor Ruddle. Ale wlasciwie to tylko jeden z nas nalezy do terazniejszosci - kapujecie? Wiec jak nas trzech tutaj siedzi, maszyna nigdzie nie moze isc. -No, to sprawa jest prosta - zawolal McCarthy III. -Ja jestem jedyny prawdziwy... -Zwariowales?! Ja jestem jedyny prawdziwy McCarthy! Wiem, bo... -Spokoj - krzyknal McCarthy I. - Takim gadaniem nigdzie nie zajedziemy. A powietrze robi sie coraz gorsze. Wracajmy z powrotem i tam sie dogadamy. - Przycisnal dzwignie do dolu. Wrocili wiec 110 milionow lat wstecz, by spokojnie obgadac sprawe. A kiedy wyladowali na wyspie, czy wiecie, co tam znalezli? Tak jest. Wlasnie to. WYZWOLENIE ZIEMI Posluchajcie wiec opowiesci o naszym wyzwoleniu, o prozni powietrznej i pozywieniu z chwastow. Posluchajcie, jak wygladaly te dzieje.Zaczelo sie w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Slowa te dzisiaj nic juz nie znacza, gdyz poszlismy tak daleko naprzod. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umyslow, ktore jednak znane byly naszym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praojcom, i byly przez nich dyskutowane. Wiec dzieje musza byc opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarygodnych nazw, miejsc i szczegolow. Trzeba je opowiedziec juz chocby dlatego, ze nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobylismy wode i lodygi chwastow, a teraz wylegujemy sie w dolinie wiatrow. Wiec najlepsza rzecza bedzie odpoczywac i sluchac. No i wsysac powietrze. Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazal sie na niebie ponad Francja, w czesci swiata zwanej wowczas Europa. Statek byl na piec mil dlugi i wygladal podobno jak ogromne srebrne cygaro. Opowiesc mowi o panice i przerazeniu, jakie wybuchly wsrod naszych praojcow, gdy statek ukazal sie nagle w blekitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli wskazujac na niebo! Z wielkim przejeciem zawiadomili Organizacje Narodow Zjednoczonych, jedna z najwazniejszych swoich instytucji, ze dziwny metalowy statek powietrzny niebywalych rozmiarow zjawil sie nad ich ziemia. Wyslali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pelnym uzbrojeniu otoczyly statek, udzielili instrukcji na predce zwolanym grupom uczonych z aparatami sygnalowymi, aby nadali przyjazne znaki. Robili zdjecia statku, pisali o nim nieslychane; historie, a nawet sprzedawali modele. Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy. Wtem w samym srodku statku odskoczyla olbrzymia sprezyna i w otworze ukazal sie pierwszy z nieznanych przybyszow, kroczac tym zawilym trojnogim krokiem, ktory wszyscy ludzie niebawem tak umilowali Mial na sobie metalowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych wlasciwosci powietrznych, pancerz luznego, nieprzezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili pozniej przez caly czas swego pobytu na Ziemi Poslugujac sie jezykiem, ktorego nikt nie rozumial, i wydajac ogluszajacy ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w polowie osmiocalowego ciala, obcy przemawial dokladnie godzine. Po ukonczeniu mowy czekal uprzejmie na odpowiedz, a nie otrzymawszy zadnej, powrocil do statku. Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia! A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwolenia! Wyobrazcie sobie tylko naszych przodkow przy ich prymitywnych zajeciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomow, klotniach politycznych, urzadzaniu przedstawien i skladaniu przysiag - slowem przy tych wszystkich niezliczonych szczegolach, ktore w dawnych czasach czynily zycie tak skomplikowanym w porownaniu z zapierajaca dech, wspaniala prostota terazniejszosci. Wielkie pytanie, jakim sie zajeli bylo oczywiscie: "Co powiedzial obcy? Czy zazadal, by rasa ludzka sie poddala? Czy obwiescil, ze przybywa w pokojowej misji handlowej, i po zlozeniu rozsadnej, jego zdaniem, oferty na... powiedzmy zakup bieguna pomocnego, uprzejmie wycofal sie, abysmy mogli przedyskutowac spokojnie wysuniete przez niego warunki? A moze oswiadczyl po prostu, ze jest nowo mianowanym na Ziemi ambasadorem przyjaznej i inteligentnej rasy, i prosil o wskazanie mu, jakim wladzom ma zlozyc swe listy uwierzytelniajace?" Nikt nie wiedzial i to doprowadzilo wszystkich do szalu. Poniewaz decyzja nalezala do dyplomatow, pozna noca uznano ostatnia z wymienionych mozliwosci za najbardziej prawdopodobna. Totez nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodow Zjednoczonych stawila sie, by czekac pod kadlubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delegacja miala zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolnosci lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarow ludzkosci nakazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolujacym powietrze w poblizu wielkiego statku, aby w swym uzbrojeniu nie mialy wiecej niz po jednej bombie atomowej i aby kazdy samolot wywiesil mala biala flage obok sztandaru Narodow Zjednoczonych i emblematow wlasnego kraju. W ten sposob powitali nasi przodkowie ostateczne, najpotezniejsze wyzwanie dziejow. Kiedy po kilku godzinach znowu ukazal sie obcy, delegacja zblizyla sie do niego, zlozyla uklon i w trzech urzedowych jezykach ONZ - angielskim, francuskim i rosyjskim - prosila, by czul sie na tej planecie jak u siebie w domu. Wysluchal delegatow z powaga, po czym powtorzyl swa mowe wczorajsza, najoczywisciej rownie pelna uczuc i znaczenia dla niego, co nie zrozumiala dla przedstawicieli rzadu swiatowego. Szczesliwym trafem pewien wyksztalcony mlody Hindus z sekretariatu ONZ wykryl znamienne podobienstwo miedzy mowa obcego a pewnym dziwacznym narzeczem, ktorego osobliwosci juz kiedys go zdumiewaly. Przyczyna, jak o tym dzis wszyscy wiemy, byl fakt, ze kiedy Ziemie nawiedzili po raz ostatni obcy tego wlasnie typu, najwyzej rozwinieta cywilizacja ludzkosci znajdowala sie w wilgotnej dolinie Bengalu. Istnialy opracowane swojego czasu obszerne slowniki owego narzecza, tak by w przyszlosci grupy badawcze bez trudu mogly sie porozumiec z mieszkancami Ziemi. Tu jednak wybiegam naprzod w mej opowiesci jak ktos, kto zatapia zeby w soczystych korzeniach przed zjedzeniem suchszej od nich lodygi. Pozwolcie mi wiec odpoczac i przez chwile wsysac powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodzil podowczas niebywala probe. Ty zas, mlodziencze, siedz spokojnie i sluchaj. Nie jestes jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejow. Pamietam, dobrze pamietam, jak je opowiadal ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz sie swej kolejki jak ja; a sluchac bedziesz az do chwili, gdy usypisko ziemi miedzy otworami wodnymi odetnie mnie od zycia. Wowczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczystszym pastwisku i, spoczywajac wygodnie miedzy mlodymi pedami, opiewac bedziesz wielka epopeje naszego wyzwolenia harcujacej beztrosko mlodziezy. W mysl sugestii mlodego Hindusa wezwano jedynego na swiecie profesora lingwistyki porownawczej, zdolnego do porozumiewania sie w tej dziwacznej wersji zmarlego narzecza. Profesor przebywal w Nowym Jorku, gdzie na zjezdzie uczonych odczytywal rozprawe, nad ktora pracowal osiemnascie lat: Badanie wstepne pozornej wspolzaleznosci niektorych imieslowow czasu przeszlego w starozytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczownikow we wspolczesnym jezyku seczuanskim. Tak jest, naprawde, rozne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyslili w swej ignorancji nasi przodkowie. Czyz nasze swobody nie musza w tych warunkach budzic podziwu? Ow naukowiec - rozzloszczony juz chocby przez to, ze wbrew swoim naleganiom nie mogl zabrac nader, jego zdaniem, istotnych zestawien slownictwa - zostal przewieziony najszybszym odrzutowcem do okretu na poludnie od Nancy, lezacego za owych odleglych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych. Tak zapoznala go z jego zadaniem organizacja ONZ, ktorej niepokoj wzmogl sie na skutek nowego a klopotliwego zadania. Z wnetrza statku wylonilo sie kilku obcych, dzwigajac w ogromnej liczbie kolosalne, blyszczace czesci metalowe, ktore zaczeli laczyc w cos, co niewatpliwie stanowilo maszyne, jakkolwiek gorowalo nad najwyzszymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i dawalo sie gadac samo do siebie niczym istota mowiaca i czujaca. Pierwszy obcy nadal stal uprzejmie w poblizu pocacych sie dyplomatow. I raz po raz powtarzal swoja mowke w jezyku zapomnianym juz wtedy, gdy kladziono kamien wegielny pod Biblioteke Aleksandryjska. Przedstawiciele ONZ wyglaszali wciaz odpowiedzi, a kazdy mial nadzieje, ze nieznajomosc jego jezyka bedzie obcemu wyrownana czynieniem przyjaznych gestow i min. Pozniej dopiero komisja antropologow i psychologow swietnie okreslila trudnosc takiego porozumienia sie z istotami posiadajacymi, jak obcy, po piec przednich odnoz i po jednym, nie zamykajacym sie oku zlozonego typu, wlasciwego owadom. Trudnosci i cierpienia profesora wleczonego po swiecie w slad za obcymi, a usilujacego zestawic uzytkowe slownictwo w jezyku, ktorego osobliwosci mogl tylko odgadywac z ograniczonych probek dostarczonych mu przez kogos, kto sila rzeczy mowil tym jezykiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem - wszystkie te troski byly niczym w porownaniu z lekiem odczuwanym przez przedstawicieli rzadu swiatowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goscie przenosili sie co dzien na inne miejsce planety i zostawiali swa gigantyczna budowle z lsniacego metalu, ktora tesknie pomrukiwala do siebie, jak gdyby chcac zachowac wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszla na swiat. Co prawda mieli wciaz obok siebie obcego, ktory co pewien czas przerywal swe niewatpliwie nadzorcze zadania, aby wyglosic wspomniana juz mowke. Lecz nawet jego swietne wychowanie, okazywane tym, ze wysluchiwal za kazdym razem co najmniej piecdziesieciu szesciu odpowiedzi w tyluz jezykach, nie moglo rozproszyc paniki, wywolanej faktem, ze ilekroc ktorys uczony ludzki dotknal z ciekawosci, chocby tylko leciutko, blyszczacych maszyn, natychmiast kurczyl sie do rozmiarow szybko znikajacej kropli. Nie bylo to zjawisko stale, zdarzalo sie jednak wystarczajaco czesto, by powodowac chroniona niestrawnosc i bezsennosc wsrod rzadow ludzkich. Wreszcie, zuzywszy na to wieksza czesc swego ustroju nerwowego, profesor zdawal na tyle opanowac jezyk, by rozmowa stala sie mozliwa. Dowiedzial sie wowczas - a wraz z nim caly swiat - rzeczy nastepujacej: Obcy naleza do cywilizacji wysoko rozwinietej, ktora rozszerzyla swoja kulture na cala galaktyke. Swiadomi ograniczen niedorozwinietych dotad zwierzat, ktore ostatnio opanowaly Ziemie, zastosowali do nas pewnego rodzaju zyczliwy ostracyzm: dopoki my czy tez nasze instrukcje nie osiagniemy poziomu, umozliwiajacego czesciowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekunczym mandatem, przez pierwsze tysiaclecie, jednak ze starszych, liczniejszych i wazniejszych ras tej federacji) - do tego czasu wszelkie inwazje na nas i nasza ciemnote zostaly, droga powszechnego porozumienia, wzbronione - z wyjatkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w warunkach scisle tajnych. Jednostki, ktore pogwalcily ten uklad - kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i ogromnym zyskiem dla naszych panujacych religii - ukarano doraznie i tak surowo, ze przez dluzszy czas nie bylo zadnych naruszen. Krzywa naszego wzrostu wykazywala ostatnio pomyslne wyniki i istniala nadzieja, ze wystarczy juz tylko trzydziesci czy czterdziesci stuleci, aby zrobic z nas kandydatow do federacji. Niestety, wspolna gwiazda ogarnia mnostwo ludow, bardzo roznych w swoich pogladach etycznych i ukladzie biologicznym. Niektore gatunki pozostawaly daleko w tyle za rasa Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goscie. Jeden z tych gatunkow - straszliwe organizmy podobne do robakow, a znane jako Troxxt - rownie wysoko stojacy technologicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym - przejawil nagle chec objecia roli wylacznego i absolutnego wladcy galaktyki. Podbili oni szeregi kluczowych slonc razem z towarzyszami tym sloncom systemami planetarnymi i po swiadomym zdziesiatkowaniu podbitych ras oglosili swoj zamiar bezlitosnego wytepienia wszystkich gatunkow, ktore na przykladzie tych pokazanych lekcji nie naucza sie cenic bezwarunkowego poddania. Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwrocila sie do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresownych, a przy tym najpotezniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiazala ich, by jako zbrojne ramie federacji podjeli sciganie Troxxtow, pokonali ich i zniszczyli na zawsze ich zdolnosc do prowadzenia wojny. Zobowiazanie podjeto bardzo pozno, niemal za pozno. Troxxtowie, dzieki atakowi, zdobyli wszedzie taka przewage, ze Dendiowie tylko za cene najwyzszych poswiecen zdolali pohamowac ich rozped. Od wielu stuleci toczy sie ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechswiata. W trakcie walk zostaly zniszczone gesto zaludnione planety, wysadzone niejedno slonce, zamieniajac je na Nova i cale zespoly gwiazd sproszkowano na pyl kosmiczny. Niedawno uzyskano chwilowa rownowage sil, ktore obie strony - wyczerpane i ledwo zywe - wykorzystuja dla umocnienia slabych punktow w swoim rejonie. Tak wiec Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego okretu kosmicznego, zawierajacego miedzy innymi i nasz system sloneczny. Nie interesowala ich nasza drobna planeta i jej nikle zasoby. Malo ich obchodzili nasi sasiedzi niebianscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoja glowna kwatere na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri - gwiazdy najblizszej naszego slonca - i przystapili do umocnienia swoich zaczepno-odpornych baz miedzy gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreslili Dendiowie w swym wyjasnieniu, wymogi miedzygwiezdnej strategii staja sie coraz bardziej skomplikowane, tak iz trzeba sie poslugiwac mapami trojwymiarowymi. Nie wdajac sie tez w szczegoly, oswiadczyli nam, ze konieczne jest podjecie natychmiastowego ataku, aby nie dopuscic do umocnienia sie Troxxtow na Proxima Centauri. W tym zas celu niezbedne jest ustanowienie bazy wewnatrz ich linii komunikacyjnych. Najodpowiedniejszym miejscem na taka baze okazala sie Ziemia. Dendiowie wyrazili gleboki zal, ze zaklocaja nasz rozwoj i to zaklocaja w sposob, ktory moze nas drogo kosztowac w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wyjasnili w nieskazitelnym jezyku prebengalskim, przed ich zjawieniem sie bylismy wlasciwie (choc nieswiadomie) satrapia ohydnych Troxxtow. Obecnie mozemy wiec uwazac sie za wyzwolonych. Zlozylismy im za to serdeczne podziekowania. -Ponadto - zaznaczyl z duma przywodca obcych - Dendiowie prowadza wojne w obronie cywilizacji, a wrog ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekajacy sie do tak nikczemnych praktyk, ze nie jest wlasciwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walcza nie tylko w obronie wlasnej, lecz w obronie wszystkich lojalnych czlonkow galaktycznej federacji; w obronie wszystkich malych i slabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych sily, by same mogly stawic czolo podlemu zdobywcy. Czy ludzkosc moze pozostac obojetna wobec takiego konfliktu? Na to oswiadczenie zawahalismy sie krotka zaledwie chwile. Po czym ludzkosc ryknela glosno "Nie!" poprzez wszystkie srodki informacji masowej, przez prase i telewizje, a takze przy pomocy bebnow w dzungli i staroswieckich poslancow na oslach. -Nie, nie mozemy pozostac obojetni! Dopomozemy wam w zniszczeniu tej grozby zawislej nad samym rdzeniem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynic, a uczynimy! Obcy odparli z pewnym zaklopotaniem, ze wlasciwie nic szczegolnego. Moze niebawem wyloni sie potrzeba, jakas drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jesli im nie bedziemy przeszkadzac w obsludze armatogor, za co beda naprawde wdzieczni. Odpowiedz ta wywolala stan niepewnosci posrod dwu miliardow mieszkancow Ziemi. Przez dluzszy czas, jak glosi legenda, na calej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy. Potem jednak czlowiek wyleczyl sie z tego ciosu zadanego jego dumie. Bedzie uzyteczny, chocby w tak prosty i pokorny sposob, rasie, ktora go wyzwolila od mozliwosci podboju, grozacego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtow. Juz chocby za to powinnismy zyczliwie wspominac naszych przodkow! Wspominac zyczliwie ich szczere wysilki mimo ich ciemnoty! Wszystkie istniejace armie, floty powietrzne i morskie przeksztalcono w oddzialy straznicze patrolujace jednostki wojskowe Dendiow. Zaden czlowiek nie mogl sie zblizyc na odleglosc dwoch mil do mruczacych machin bez przepustki z kontrasygnata Dendiow. Poniewaz jednak przez caly czas pobytu na naszej planecie nie podpisali oni zadnej takiej przepustki, klauzula nigdy nie zostala wykorzystana w praktyce. Odtad tez istoty dwunogie nie pojawialy sie nigdy w bezposrednim sasiedztwie pozaziemskiej broni. Wspolpraca z naszymi wyzwolicielami miala pierwszenstwo przed wszelka inna dzialalnoscia ludzka. Nakazem dnia stalo sie haslo rzucone przez jednego z przedstawicieli rzadu, profesora w Harvardzie, podczas ognistej debaty na temat "Miejsce czlowieka w nieco przecywilizowanym wszechswiecie". -Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! - wykrzykiwal profesor. - Podporzadkujmy wszystko celowi, ktorym jest zachowanie wolnosci ukladu slonecznego w ogole, a Ziemi w szczegolnosci! Choc moze nie bardzo pomyslowe, haslo to powtarzano wszedzie. Jednakze trudno bylo czasem odgadnac, czego wlasciwie zyczyli sobie Dendiowie. Czesciowo ze wzgledu na ograniczona liczbe tlumaczy, przydzielonych glowom poszczegolnych suwerennych panstw, a czesciowo dlatego, ze wodz Dendiow mial zwyczaj znikac w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazow, jak na przyklad: "Ewakuowac Waszyngton!" W tym ostatnim wypadku zarowno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili sie strasznie przez piec godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne kolnierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzynski obyczaj przeszlosci nakazywal przywdziewac dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i meczyli sie pod olbrzymim statkiem, dokad nigdy nie zaproszono zadnego czlowieka mimo bezustannych tesknych napominan konstruktorow samolotowych i profesorow wyzszych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie sie wodza Dendiow, by im wyjasnil, czy ma na mysli stan Waszyngton, czy stolice Waszyngton. Opowiesc nasza w tym miejscu przeksztalca sie w dzieje chwaly. Gmach Kapitolu rozebrano w ciagu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnozy Gor Skalistych. Usunieto archiwa, ktore potem znalazly sie w sali dzieciecej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wode z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyscie do okraglego betonowego basenu, zbudowanego wokol rezydencji prezydenta (gdzie niestety wyparowala w ciagu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotnosci terenu). Wszystko to byly sluszne tytuly do chwaly w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony pozniej, ze Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawic baterii ani nawet urzadzic skladu amunicji, lecz tylko sale rozrywkowa dla swoich wojsk, nie umniejsza w niczym wspanialosci naszej zdecydowanej wspolpracy i gotowosci do ofiar. Trudno w prawdzie zaprzeczyc, ze duma naszej rasy mocno ucierpiala na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iz liczba obcych nie przekracza plutonu i ze ich wodz nie jest wielkim uczonym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego - naszym zdaniem - federacja powinna wyslac dla ochrony Ziemi, ale ma range stanowiaca miedzygwiezdny odpowiednik zwyczajnego kaprala. Ciezko nam bylo przelknac fakt, ze prezydent Stanow Zjednoczonych oraz naczelny dowodca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwyklego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzajace okazalo sie to, ze nadciagajaca Bitwa o Ziemie w perspektywie historycznej nie przedstawiala wiekszego znaczenia niz potyczka patrolu. Do tego wszystkiego przylaczyla sie sprawa lendi. Obcy, instalujac czy tez obslugujac swoje bazy na naszej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakies niepotrzebne widocznie kawalki mowiacego metalu. Oddzielna od machin, ktorej byla czescia, substancja ta zdawala sie tracic swe zgubne dla ludzkosci cechy, a zachowywac takie, ktore okazywaly sie calkiem pozyteczne. Jesli na przyklad jakas ilosc tej dziwnej substancji polaczono z metalem ziemskim - i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami - w ciagu paru godzin przeksztalcala sie ona dokladnie w ten sam metal, jakiego dotykala, czy byl to cynk, zloto, czy czysty uran. Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stala sie wkrotce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w gospodarce, zakloconej przez ciagle ewakuacje najwazniejszych osrodkow przemyslowych. Gdziekolwiek wiec pojawili sie obcy poza obrebem swoich baterii, otaczaly ich tlumy obszarpancow ludzkich wykrzykujacych:"Troche lendi, Dendi?" Wszelkie proby ze strony czynnikow sadowych i policyjnych planety, by polozyc kres tej haniebnej powszechnej zebraninie, okazaly sie plonne. Zwlaszcza ze sami Dendiowie znajdowali jakas niewytlumaczalna przyjemnosc w rozrzucaniu malych kawalkow lendi wrzeszczacemu tlumowi. Kiedy wreszcie zolnierze i policjanci zaczeli coraz liczniej brac udzial w bojkach o kawalki lendi, rzady musialy dac za wygrana. Ludzkosc niemal z niecierpliwoscia czekala teraz na atak, aby uwolnil ja z tego przykrego poczucia jej oczywistej nizszosci Niektorzy zas bardziej fanatyczni konserwatysci sposrod naszych przodkow zaczeli, jak sie zdaje, nawet zalowac swego wyzwolenia. Zalowali go, dzieci, zalowali! Mozemy tylko wierzyc, ze ci troglodyci zostali jako jedni z pierwszych stopieni i wyparowani przez czerwone kule ogniste. Nie mozna przeciez cofac kola historii! Na dwa dni przed koncem wrzesnia obcy oglosili, ze wykryli jakies dzialania na jednym z ksiezycow Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usilowali przedostac sie podstepem do wnetrza ukladu slonecznego. Dendiowie ostrzegli, ze zwazywszy zdradzieckie i oszukancze sklonnosci Troxxtow, kazdej chwili spodziewac sie mozna ataku ze strony owych robakoksztaltnych potworow. Malo kto z ludzi polozyl sie spac, gdy zapadla noc. Wszystkie oczy byly skierowane na niebo, dokladnie oczyszczone z chmur przez czujnych Dendiow. W niektorych punktach planety handlowano na gwalt tanimi lunetami i kawalkami zadymionego szkla. W innych zas ogromnie poszly w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety. Troxxtowie zaatakowali jednoczesnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego ksztaltu: jednym na polkuli poludniowej, zas dwoma na polnocnej. Z ich niewielkich statkow buchaly ogromne jezory zielonych plomieni, a wszystko, czego dotknely, zmienialo sie w szklisty, przezroczysty piasek. Zaden Dendi jednak nie ucierpial, a z kazdej dymiacej obecnie armatogory dobywaly sie smugi szkarlatnych chmur, zaciekle przesladujacych Troxxtow, poki nie utracily szybkosci i z powrotem nie opadly na Ziemie. Tu wywolaly smutne nastepstwa. Kazdy zaludniony obszar, na ktory opadly bladorozowe chmurki, przemienial sie gwaltownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, zeby powiedziec prawde, zalatujace bardziej odorami kuchni niz grobu. Mieszkancy tych nieszczesnych miejscowosci padli ofiara szalonego wzrostu temperatury. Skora ich czerwieniala, a potem czerniala; wlosy i paznokcie kurczyly sie, a cialo, zmieniane w plyn, odgotowywalo sie od kosci. Wszystko to razem spowodowalo przykra smierc jednej dziesiatej rasy ludzkiej. Jedyna pociecha bylo ujecie czarnego cylindra przez ktoras z czerwonych chmur. Gdy w skutek tego rozzarzyl sie do bialosci, opadajac w dol w postaci metalicznego gradu, statki atakujace polkule pomocna wycofaly sie na asteroidy, dokad Dendiowie - ze wzgledu na szczupla swa liczbe - stanowczo nie chcieli ich scigac. W ciagu nastepnej doby obcy - powiedzmy: na stale zamieszkali obcy - odbyli konferencje, a nam wyrazili wspolczucie. Ludzkosc grzebala swych zmarlych. Ten ostatni zwyczaj byl jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawac, iz nie utrzymal sie w czasach nowoczesnych. Gdy powrocili Troxxtowie, czlowiek byl gotow na ich spotkanie. Nie mogl niestety, wbrew swym najgoretszym pragnieniom, stawic im czola; mogl jednak stanac i stawac przed szklami instrumentow optycznych i trybunami mowcow. I znow czerwone chmury buchnely wesolo do gornych warstw stratosfery. Znow zawyly zielone jezory, wyrywajac kawaly mruczacych wiez lendi. Znow ludzie gineli dziesiatkami tysiecy, rozgotowani przez wojne. Ale tym razem byla pewna roznica: zielone plomienie Troxxtow po trzech godzinach walk nagle zmienily barwe: pociemnialy, nabraly szafirowego odcienia. A kiedy to sie stalo, jeden z Dendi po drugim padal przy baterii i umieral w konwulsjach. Nadszedl wyrazny znak do odwrotu. Ci, co ocaleli, przebili sie do olbrzymiego statku, ktory ich tu przywiozl. Z lufy rozlegly sie wybuchy rakiet, ktorych ogien wypalil rozzarzona bruzde w poprzek calej Francji i zepchnal Marsylie do Morza Srodziemnego, a statek runal w przestrzen i bezwstydnie uciekl. Ludzkosc przygotowywala sie na oczekujace ja ciegi ze strony straszliwych Troxxtow. Byli istotnie robakoksztaltni. Gdy tylko wyladowaly dwa czarne cylindry, wyszli ze swych statkow, a ich drobne, segmentowane ciala przytrzymywaly dlugie metalowe i smukle metalowe podpory z nader skomplikowanym sprzetem. Wokol kazdego statku wybudowali kopulowate formy - jeden w Australii, drugi na Ukrainie - pochwycili kilku smialkow, ktorzy zapedzili sie w poblizu miejsca ladowania i unoszac z soba wrzeszczace lupy, znikli wewnatrz swych ciemnych jak noc statkow. Niektorzy ludzie przystapili goraczkowo do starozytnych cwiczen wojskowych, inni zas studiowali zapamietale naukowe teksty i dane dotyczace goscinnosci Dendiow, w rozpaczliwej nadziei znalezienia sposobu ochrony niezaleznosci ziemskiej przed niszczycielskim zdobywca gwiazdzistej galaktyki. A przez caly ten czas, wbrew obawom, wewnatrz zaciemnionych sztucznie statkow kosmicznych (bo Troxxtowie, nie majac oczu, wcale nie korzystali ze swiatla, a jesli chodzi o osobnikow starszych, promienie swietlne razily ich wrazliwa bezpigmentowa skore) jencow ludzkich nie torturowano dla wydobycia z nich wiadomosci ani tez nie poddawano wiwisekcji dla zdobycia dodatkowych zasobow wiedzy, ale - ksztalcono. Ksztalcono, rzecz jasna w jezyku Troxxtow. Co prawda, znaczna ich liczba okazala sie calkowicie niezdolna do wykonywania zadan stawianych im przez Troxxtow i chwilowo zajeto sie obslugiwaniem bardziej pojetnych uczniow. Inna znow, niewielka wlasciwie grupa, ulegla roznym odmianom historii frustracyjnej - siegajacej depresji - z powodu trudnosci poznania jezyka, w ktorym kazdy czasownik byl nieprawidlowy i w ktorym miliardy przyimkow tworzone byly z kombinacji rzeczownikowo-przymiotnikowych, wyprowadzonych z podmiotu poprzedniego zdania. W koncu jednak odzyskalo wolnosc jedenastu ludzi i w charakterze przysieglych tlumaczy Troxxtow oblakanczo mrugalo w promieniach slonca. Nowi wyzwoliciele nigdy, jak sie zdaje, nie przebywali w Bengalu za mlodych dni jego dawno minionej cywilizacji. Tak jest, wyzwoliciele. Troxxtowie bowiem wyladowali szostego dnia starozytnego mitycznego juz dzisiaj miesiaca pazdziernika. A 6 pazdziernika jest oczywiscie swietem Drugiego Wyzwolenia. Pamietajmy o tym i uczcijmy te date (byle tylko mozna ja odnalezc w naszym kalendarzu!). Opowiesc, jaka nam powtorzyli tlumacze, spowodowala, ze ludzie zwiesili ze wstydu glowy i zgrzytali zebami z przyczyny oszustwa, jakiego dopuscili sie Dendiowie. Prawda jest, ze Federacja Galaktyczna zobowiazala Dendiow do scigania i wytepienia Troxxtow. Ale to tylko dlatego, ze Federacja Galaktyczna sprowadzila sie wlasciwie do Dendi. Jako jedni z pierwszych inteligentniejszych przybyszow na miedzynarodowa scene olbrzymie te stwory zorganizowaly rozlegla policje dla ochrony siebie i swojej wladzy przed mozliwoscia wszelkiego buntu w przyszlosci. Policja ta byla pozornie zgromadzeniem wszystkich myslacych form zyciowych Galaktyki; w rzeczywistosci stanowila skuteczny srodek utrzymywania ich pod scisla kontrola. Wiekszosc gatunkow dotad odkrytych byla potulna i latwa do prowadzenia. Rasy te uwazaly, ze skoro Dendiowie rzadzili od niepamietnych czasow, niech wiec rzadza i nadal. Jaka to wreszcie roznica? Z biegiem stuleci powstal jednakze sprzeciw wobec rzadow dendyjskich, osrodkiem zas sprzeciwu byly istoty o budowie opartej na protoplazmie. Z czasem doszlo do utworzenia znanej Ligi Protoplazmowej. Istoty, ktorych cykle zyciowe ksztaltowaly sie na podstawie chemicznych i fizycznych wlasciwosci protoplazmy, choc nieliczne, roznily sie jednak wybitnie rozmiarami, budowa i specjalizacja. Wspolnota galaktyczna, czerpiaca swa potege z ich sil, bylaby obszarem dynamicznym. Podroze poza obreb Galaktyki wspierano by, zamiast hamowac, jak to sie dzialo ze wzgledu na lek Dendiow przed spotkaniem wyzszej cywilizacji. Bylaby to prawdziwa demokracja gatunkow - prawdziwie biologiczna republika - w ktorej wszystkie istoty o roznej inteligencji i kulturalnym rozwoju kierowalyby same swoimi losami, zaleznymi obecnie wylacznie od krzemordzennych Dendiow. W tym celu jeden z pomniejszych czlonkow Ligi Protoplazmowej ublagal Troxxtow - jedyna wybitna rase, ktora odmawiala stale oddania broni, nakazanego wszystkim czlonkom Federacji - aby ocalili skromna rase od zniszczenia, jakim grozili jej Dendiowie tytulem kary za nielegalne wyprawy badawcze poza granice Galaktyki W obliczu zdecydowania Troxxtow, by bronic swych pobratymcow w chemii organicznej, i wobec nagle wybuchlej wrogosci co najmniej dwoch trzecich ludow miedzygwiezdnych, Dendiowie zwolali kadlubowe zebranie do spawania swych rozpadajacych sie rzadow przez rozsadzanie sil zywotnych calej setki swiatow. Troxxtowie, beznadziejnie ustepujacy im liczba i sprzetem, zdolali jednak toczyc walke tylko dzieki wielkiej bezinteresownosci i pomyslowosci pozostalych czlonkow Ligi Protoplazmowej, ktorzy ryzykowali zniszczenie, by zaopatrzyc ich w nowo wynaleziona a tajna bron. Dlaczegosmy nie odgadli prawdziwej natury tych bestii, Dendiow, juz chocby z ogromnych staran, by zadnej czesci z ich cial nie wystawic na bardzo korozyjne dzialanie powietrza ziemskiego? Juz same nieprzezroczyste, lecz pozbawione szwow pancerze, noszone przez naszych niedawnych gosci w czasie ich pobytu na Ziemi, powinny nam byly nasunac podejrzenie, ze chodzi o organizmy powstale ze zwiazku krzemu, nie zas wegla! Ludzkosc zwiesila glowe i przyznala, ze takie podejrzenie nigdy nie przyszlo jej na mysl. Coz - przyznali wielkodusznie Troxxtowie - bylismy pozbawieni wszelkiego doswiadczenia, a moze troche zbyt ufni. Temu nalezy to przypisac. Naiwnosc nasza, jakkolwiek wiele kosztowala naszych wyzwolicieli, nie pozbawi nas pelnych praw obywatelskich, jakich Troxxtowie domagali sie zawsze dla wszystkich. Jedynie nasi przywodcy, zapewne sprzedajni, a na pewno nieodpowiedni... Pierwsze egzekucje funkcjonariuszy ONZ, glow panstw i tlumaczy jezyka prebengalskiego, jako "zdrajcow protoplazmy" - w wyniku jednego z najdluzszych i naj-sprawiedliwszych procesow w historii Ziemi - odbyly sie juz w tydzien po Swiecie Wyzwolenia i stanowily wspaniala okazje, by ludzkosc - posrod pysznych uroczystosci - zostala zaproszona do przystapienia najpierw do Ligi Protoplazmowej, a nastepnie do Nowej Demokratycznej Federacji Galaktycznej Wszystkich Gatunkow i Ras. Lecz to nie wszystko. Podczas gdy Dendiowie wzgardliwie odsuwali nas na bok, sami zajeci przeksztalceniem naszej planety w przybytek tyranii, i podczas gdy najprawdopodobniej budowali specjalne urzadzenia sprawiajace, ze samo dotkniecie ich broni bylo dla nas zabojcze - Troxxtowie, pelni szczerej przyjazni, ktora uczynila ich imie synonimem uczciwosci i demokracji wsrod wszystkich gwiezdnych istnien, ci nasi Drudzy Wyzwoliciele, jak nazwalismy ich z miloscia, woleli, abysmy im pomagali w przyspieszeniu forsownych prac nad obrona planety. Tak wiec wnetrznosci ludzkie rozpuszczaly sie pod wplywem niewidocznego zaru sil uzytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie chorowali i gineli tloczac sie tlumnie w kopalniach, ktore Troxxtowie poglebiali bardziej, niz nam sie kiedykolwiek udalo. Ciala ludzkie otwieraly sie i rozrywaly na czesci przy podmorskich wierceniach nafty, ktore Troxxtowie uznali za konieczne. Dzieci szkolne na zadanie wziely udzial w rozmaitych zbiorkach, jak na przyklad: "zlom platyny dla gwiazdy Procjon" czy "promieniotworcze odpadki dla gwiazdy Deneb". Gospodyniom kazano w miare moznosci oszczedzac soli, gdyz Troxxtowie uzywali jej na rozne niepojete sposoby; totez barwne plakaty glosily: "Nie solic - cukrzyc". A nad tym wszystkim - pelni zyczliwej troski niczym swiatly rodzic - czuwali nasi opiekunowie, stawiajac kroki olbrzymow na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich blade cialka lezaly zwiniete w hamakach zwisajacych miedzy parami blyszczacych odnozy. Doprawdy, nawet wsrod zupelnego gospodarczego zastoju, wywolanego przeznaczeniem wszelkich podstawowych srodkow produkcji na cele pozaziemskich zbrojen, i mimo rozpaczliwych jekow cierpiacych na dziwaczne choroby przemyslowe, z ktorymi nasi lekarze nie umieli sobie poradzic, posrod tej niszczacej umysl dezorganizacji pokrzepiajaca byla swiadomosc, ze zajelismy nalezne nam miejsce w przyszlym rzadzie Galaktyki i nawet juz teraz pomagamy w ocaleniu wszechswiata dla dobra demokracji. Dendiowie jednak wrocili, by zniszczyc te sielanke. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kosmicznych, a Troxxtowie, ostrzezeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali sily, by odeprzec cios. Jednakze mimo tych wysilkow statek Troxxtow, znajdujacy sie na Ukrainie, musial natychmiast uchodzic do swej bazy w glebinach kosmosu. Po trzech dniach zostala z Troxxtow tylko nieliczna straz pilnujaca statku w Australii. W ciagu nastepnych trzech czy wiecej miesiecy dowiedli oni, ze rownie trudno usunac ich z oblicza naszej planety, jak zniesc sam australijski kontynent. Poniewaz zas panowal wrogi stan oblezenia - z Dendiami na jednej polkuli, a Troxxtami na drugiej - bitwa przybrala straszliwe rozmiary. Wrzaly morza. Plonely stepy. Nawet klimat ulegl calkowitej zmianie pod straszliwym dzialaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdolali rozwiazac ow problem, planeta Wenus zostala stracona z niebios w czasie skomplikowanego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraznie sie zmienila. Rozwiazanie okazalo sie proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali sie malego kontynentu, Dendiowie, korzystajac z przewagi liczebnej, aby ich stamtad wyprzec, zgromadzili tak wielka sile ognia, ze cala Australie przemienili w popioly, ktore zniszczyly Pacyfik. Stalo sie to 24 czerwca, w dniu swieta Pierwszego Powtornego Wyzwolenia. Byl to zarazem dzien sadu dla resztek rasy ludzkiej. Jak moglismy - zapytywali Dendiowie - okazac sie tak naiwni, by przyjsc na lep szowinistycznej propagandy pro-protoplazmowej? Przeciez jesli cechy fizyczne maja stanowic kryteria naszych powinowactw rasowych, nie powinnismy kierowac sie tylko ciasna podstawa chemiczna! To prawda, ze plazma organiczna Dendiow ma za podstawe krzem zamiast wegla, ale czyz kregowce - w dodatku kregowce obdarzone slepymi kiszkami, jak my i Dendiowie - nie maja nieskonczenie wiecej wspolnego z soba, mimo paru drobnych roznic biochemicznych, niz z beznogimi i bezrekimi, nurzajacymi sie w szlamie istotami, ktore przypadkiem, zupelnie przypadkiem, maja taka sama substancje organiczna! Co zas do fantastycznego obrazu stosunkow w Galaktyce... Coz, Dendiowie wzruszali tylko swymi pieciorakimi ramionami, przystepujac do skomplikowanej pracy ustawienia swej mruczacej broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzielismy chocby jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, ktorych Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakis gatunek - zwierzat, roslin i mineralow - rozwinal sie dostatecznie, by stanowic chocby potencjalne niebezpieczenstwo dla podstepnych najezdzcow, jego cywilizacje czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju byla tak jeszcze pierwotna, ze nie widzieli zadnego ryzyka w dopuszczeniu nas do pozorow pelnego uczestnictwa. Czy mozemy powiedziec, zesmy pozyskali chocby jedna pozyteczna wiadomosc o technologii Troxxtow - za cene pracy wykonanej przy ich maszynach, za cene istnien straconych przy tej pracy? Oczywiscie, ze nie! Przyczynilismy sie tylko w takim malym stopniu, na jaki nas bylo stac, do ujarzmienia odleglych ras, ktore zadnej nie wyrzadzily nam krzywdy. Bylo wiele powodow, abysmy czuli sie winni - pouczali nas powaga sedziowie, gdy nieliczni sposrod ocalalych tlumaczy jezyka prebengali wypelzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina byla niczym w porownaniu z ta, jaka ponosili "robako-kolaboracjonisci", zdrajcy, ktorzy zajeli miejsce naszych umeczonych dawnych przywodcow. Byli jeszcze poza tym ci przerazliwi tlumacze ludzcy, ktorzy sie wdali w jezykowe kontakty z istotami niszczacymi galaktyczny pokoj, trwajacy od dwoch milionow lat. "Ach, smierc byla dla nich az za lagodna kara" - pomrukiwali zabijajac ich Dendiowie. Kiedy w osiemnascie miesiecy pozniej Troxxtowie przebili sie znowu i owladneli Ziemia, przynoszac nam slodkie owoce Drugiego Powtornego Wyzwolenia, jak rowniez zupelne i ostateczne wyparcie Dendiow - niewielu juz bylo ludzi, ktorzy by ze szczerym entuzjazmem przyjeli ofiarowane im wysoko platne stanowiska w rzadzie, nauce i w charakterze tlumaczy. Przede wszystkim w ogole trudno bylo o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wysadzic w powietrze olbrzymi kawal pomocnej polkuli... Ale nawet posrod tych nielicznych wielu wybralo samobojstwo, zamiast przyjac tytul Sekretarza Generalnego Narodow Zjednoczonych, kiedy wkrotce zjawili sie Dendiowie dla dokonania chwalebnego dziela Nowego Wyzwolenia. Bylo to, nawiasem mowiac, owo wyzwolenie, przy ktorym znaczna czesc ladu zleciala z naszej planety, co nadalo jej ksztalt nazwany przez naszych praojcow gruszkowatym. Bodaj w tym wlasnie czasie - a moze o jedno czy dwa wyzwolenia pozniej - Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, ze Ziemia zanadto wychyla sie ze swej orbity, aby miec minimalne warunki bezpieczenstwa niezbedne dla sfery bojowej. Wobec tego walka wspanialym a zabojczym zygzakiem przesunela sie w kierunku Aldebarana. Stalo sie to dziesiec pokolen temu, ale powiesc, przekazywana z rodzicow na dzieci, prawie nic nie stracila ze swej tresci. Slyszycie ja teraz ode mnie tak, niemal doslownie, jak ja ja slyszalem od ojca, gdy biegalem z nim razem od jednej do drugiej kaluzy po pustkowiach rozpalonego, zoltego piasku. Slyszalem ja od matki, gdysmy wsysali powietrze i kurczowo chwytali kepki grubych zielonych chwastow, ilekroc planeta drgala pod nami na znak geologicznego wstrzasu, ktory moglby zagrzebac nas w jej wypalonym wnetrzu, lub na znak jakiegos kosmicznego obrotu, grozacego zrzuceniem nas w miedzyplanetarne pustkowia. Tak, juz wtedy bylo tak samo. Opowiadalismy sobie nawzajem te opowiesc, pedzac na wyscigi calymi milami w nieznanym skwarze na poszukiwanie zywnosci i wody, toczac te same, co dzis, wsciekle bitwy z gigantycznymi krolikami o lepsze polanki. A przez caly ten czas, ciagle i nieprzerwanie wsysalismy rozpaczliwie powietrze, ktore ucieka z naszego swiata w coraz wiekszych ilosciach przy kazdym oblednym skrecie orbity naszej planety. Nadzy, spragnieni i glodni przyszlismy na swiat i nadzy, spragnieni pedzimy na nim zycie pod olbrzymim i niezmiennym sloncem. Opowiesc brzmi ciagle jednako i ma zawsze to samo, tradycyjne juz zakonczenie, ktore slyszalem od mego ojca, on zas slyszal od swego ojca. Wsysajcie wiec powietrze, chwytajcie za chwasty i sluchajcie koncowej swietej uwagi o naszych dziejach: Rozgladajac sie wokol, mozemy ze zrozumiala duma powiedziec, ze zostalismy wyzwoleni tak gruntownie, jak tylko to jest mozliwe dla jakiejs rasy i jakiejs planety. KAZDA KOCHA IRVINGA BOMMERA Irving Bommer przepelniony smutkiem sledzil dziewczyne w zielonej sukience, gdy nagle przydarzyla mu sie rzecz absolutnie fantastyczna.Uslyszal komplement! Cyganka, ktora siedziala na kamiennym schodku przed swoim brudnym sklepikiem, pochylila sie i zawolala: -Hej, paniczu! A gdy zlamal rytm ciezko czlapiacych stop, zeby spojrzec na nia i na wystawe pelna sennikow i ksiazek o numerologii, ona odchrzaknela wydajac taki dzwiek, jakby ktos mieszal grulasta owsianke. -Hej, paniczu! No, ty, przystojniaku! Irving zakolysal sie na jednej nodze, zatrzymal sie jak wryty i patrzyl, jak zielona sukienka dziewczyny znika jednoczesnie za rogiem ulicy i z jego zycia. Przez chwile stal, niczym tkniety paralizem. Nie ruszylby sie z sasiedztwa tego rozkosznego komplementu nawet... nawet, gdyby sam pan Humphries, kierownik dzialu gospodarstwa domowego u Gregwortha, wynurzyl sie znienacka zza niewidzialnej lady i pstryknal palcami. Ale wowczas, oczywiscie... Sa ludzie, dla ktorych to jest smieszne. Sa tacy, zwlaszcza kobiety... Jego blade policzki zarumienily sie nieco, gdy lamal sobie niezbyt bystra glowe, jakby tu odpowiedziec - dowcipnie i zarazem ostro, tak zeby poszlo jej w piety. -A-a-ch! - wymysli na poczekaniu. -Chodz no tu, przystojny paniczyku - rozkazala mu bez cienia szyderstwa. - W srodku dostaniesz to, czego tak bardzo pragniesz. Ja to mam. Czego on bardzo pragnal? I skad wiedziala? Nawet on, Irving Bommer, mial tylko bardzo mgliste o tym pojecie. Ale bezwiednie poszedl w slad za nia do ponurego wnetrza sklepu, ktorego cale umeblowanie stanowily trzy skladane krzesla i stolik do brydza z wyszczerbiona szklana kula. Piecioro dzieci w zadziwiajaco podobnym wieku bawilo sie pod podarta kotara, ktora oddzielala je od drugiej czesci pokoju. Kobieta wrzasnela cos rozkazujaco, a one potykajac sie zniknely za zaslona. Usiadlszy na skladanym krzesle, ktore natychmiast pochylilo sie pod katem czterdziestu pieciu stopni do podlogi, Irving Bommer mgliscie rozwazal swoja decyzje, zeby tu wejsc. Pamietal, ze pani Nagenbeck, gdy pierwszy raz wynajmowal u niej pokoj, powiedziala mu wyraznie: "Nigdy, w zadnym przypadku nie trzymam kolacji dla nikogo". A poniewaz dzisiaj mial comiesieczna inwentaryzacje w dziale gospodarstwa domowego, wiec spoznil sie i byl glodny. Mimo wszystko... Nigdy nie wiadomo, z czym te Cyganki moga wyskoczyc. W kazdym razie spostrzegawczy z nich narod. Ich ideal piekna odbiegal od standardow Hollywoodu; pochodzily z narodu nauczonego kosmopolityzmu od czasow Pilata; potrafily dostrzec cos takiego, jak szlachetnosc duszy i - hm, moze nawet urode - swiatowa, dojrzala urode, mozna by powiedziec. -Wiec... ee - sprobowal. - Co masz takiego, co ja... co ja... eee... tak bardzo chce? Sennik, ktory poda wyniki na wyscigach? Nie stawiam na konie. Ani nigdy nie mialem stawianej kabaly. Stala przed nim - potezne cialo w wielowarstwowej, roznokolorowej sukni - przygladajac mu sie powaznie malymi, czarnymi i zmeczonymi oczami. -Nie - rzekla w koncu. - Tobie nic nie bede stawiac. Dam ci to. W wyciagnietej dloni trzymala butelke po lekarstwach napelniona pieniacym sie purpurowym plynem, ktory zmienial barwe na mocno czerwona, a potem ciemnoniebieska, w miare jak cienisty zmierzch wciskal sie przez okienko sklepu. -Co... co to jest? - wyjakal, choc nagle uswiadomil sobie, ze mogl otrzymac tylko jedna rzecz. -Nalezala do mojego meza. Duzo lat on to robil. Napil sie i umarl. Ale ty to co innego. Ty masz prawo. To ci da kobiete. Irving Bommer az podskoczyl urazony. Chcial sie rozesmiac, ale zamiast tego zaparlo mu dech. Jego pragnienie, jego nadzieja. Kobieta! -Chcesz powiedziec, ze to jest srodek... napoj milosny? - glos mu sie lamal, nie wiedzial, czy szydzic, czy podziwiac. -Milosny. Jak cie zobaczylam, wiedzialam, ze tego chcesz. Masz duze nieszczescie. Bardzo malo szczescia. Ale pamietaj, bierz tylko tyle, ile mozesz zwrocic. Twoja krew w kropli napoju czyni te krople twoja. Jedna krople co jaki czas. Dziesiec dolarow i prosze. O to chodzilo. Dziesiec dolarow! Za jakas barwiona wode, ktora wymieszala w tamtym pokoju. Za to, ze byl na tyle latwowierny, zeby tu wejsc. Nie Irving Bommer. On nie da z siebie robic wariata. -Nie dam z siebie robic wariata - powiedzial, uznawszy, ze ta mysl jest godna wypowiedzenia. Wstal i otrzepal spodnie. -Sluchaj! - glos Cyganki byl szorstki i rozkazujacy. - Teraz robisz z siebie wariata. Potrzebujesz tego. Moglam zazadac piecdziesiat. Moglam zadac tysiac. Chce dziesiec, bo tego potrzebujesz. A ja... ja juz nie musze miec. Nie badz glupi. Ty jestes... naprawde przystojny. Irving uznal, ze szyderstwo na nic sie nie zda; drzwi byly za daleko. Bardzo powoli odliczyl dziesiec dolarow, zostawiajac sobie tylko dwa do wyplaty. Nie powstrzymalo go nawet przypomnienie fantastycznie drogiej buteleczki plynu po goleniu, ktory wmowili mu w ubieglym tygodniu. Po prostu... musial. -Jedna kropla krwi wystarczy - wolala za nim kobieta, gdy wybiegal ze sklepu. - Powodzenia, paniczu. Zanim przeszedl dwie ulice do domu, w ktorym mieszkal, dziki poryw nadziei ustapil miejsca zwyklej pokornej rezygnacji. -Co za frajer, co za frajer ze mnie! - wsciekal sie, przemykajac tylnym wejsciem do pensjonatu pani Nagenbeck i wchodzac po schodach. Irving Bommer, mistrz frajerstwa wszechczasow! Pokaz mu byle co, a on kupi. Napoj milosny! Ale gdy tylko zatrzasnal za soba drzwi malutkiego pokoju, gdy rzucil ze zloscia buteleczke na lozko, przygryzl wargi i dwie olbrzymie lzy pojawialy sie w kacikach jego krotkowzrocznych oczu. -Gdybym chociaz mial twarz zamiast tej maski blazna - wrzasnal. - Gdybym tylko... a, do diabla! Jego mozg byl wzglednie zdrowy, ale odmowil dalszego funkcjonowania w takich warunkach. "Oddajmy sie marzeniom - rzekl mozg do wirujacej podswiadomosci - oddajmy sie marzeniom i wyobrazmy sobie, jak by to bylo przyjemnie..." Usiadl wiec na lozku, z blogoscia wspierajac brode na jednym kolanie, i marzyl o prawidlowo stworzonym swiecie, w ktorym kobiety snuly intrygi, by zwrocic na siebie jego uwage i walczyly o jego wzgledy, a nie mogac zdobyc go na wlasnosc, chcac nie chcac, dzielily sie nim z rownie zdecydowanymi siostrami. W tym rozkosznym swiecie poruszal sie pewnie, zadowolony, gdy reguly gry zmienily sie zgodnie z jego zyczeniem. Czasem byl jedynym mezczyzna, ktory przezyl katastrofe atomowa; a czasem spoczywal na purpurowych poduszkach, palac nargile, podczas gdy najpiekniejsze hurysy z jego haremu oczekiwaly go w zachwycie; innym razem dziesiatki mezczyzn - ktorych twarz jedna w druga dziwnie przypominaly Humphriesa, kierownika dzialu gospodarstwa domowego - patrzyly w glebokiej rozpaczy, jak bogaty Bommer, Bommer, ktoremu sie zawsze udaje, Bom-mer niewiarygodnie przystojny prowadzi ich zony, narzeczone i kochanki z przestronnych limuzyn do kawalerki tak wielkiej, ze zdawala sie zajmowac caly budynek przy Park Avenue. Od czasu do czasu ukazywal sie obraz - bezbolesny, z chirurgia plastyczna twarzy; wyjatkowo utalentowany lekarz umieral z zadowolenia, zanim zdolal popsuc swoje arcydzielo jakas kopia. Za kazdym razem Irving Bommer odkladal trudny wybor pomiedzy posagowa, promieniejaca blondynka, a mala zuchwala ruda i rozwazal zdarzenia w rodzaju zwiekszenia wzrostu do metra dziewiecdziesieciu bez zadnych klopotow, poszerzenia brakow, zlikwidowania plaskostopia, zmniejszenia i wyprostowania nosa. Mimo iz radowalo go nowe brzmienie jego wlasnego glosu i serdecznosc smiechu, mimo iz byl dumny z doskonalego, zabojczego dowcipu i szczegolowego, wszechstronnego wyksztalcenia, okazywalo sie, ze zawsze wracal do wspanialych fizycznych atrybutow. Te wlosy zakrywajace od niechcenia jego lysinke, ten trzeci komplet zebow wyrastajacy obok ruin pozolklego szkliwa i tanich mostkow, ten brzuch, nie zaden wypiety przyciagajacy wzrok kufer, ale plaszczyzna dyskretnie schowana pod sciana miesni. Ten brzuch! To w nim mialy odtad przebywac wina z najlepszych winnic, najsmaczniejsze posilki przyrzadzone przez najbardziej doswiadczonych szefow kuchni, najsoczystsze owoce, najwyborniejsze... Irving Bommer glosno przelknal sline, ktora zebrala mu sie w ustach i uswiadomil sobie, ze jest straszliwie glodny. Sadzac po zegarku kuchnia powinna byc ciemna i pusta. Mozna sie bylo tam dostac tylnymi schodami trzeszczacymi, biegnacymi lukiem obok jego pokoju. Jednakze pani Nagenbeck, zbudzona niedozwolonym najazdem na swoja spizarnie, laczyla w jedna harmonijna calosc najbardziej charakterystyczne cechy wszystkich trzech furii. Boze, zadrzal Irving Bommer, jesli mnie zlapie... "Trudno, przyjacielu, to ryzyko, ktore trzeba podjac" - zainterweniowal szorstko zoladek. Drzac na calym ciele i czyniac straszliwy halas, poszedl na dol na samych czubkach palcow. Macajac w ciemnosciach, znalazl drzwi od lodowki. Poczul skurcz w zoladku. Dokladna inspekcja i kilka mocnych pociagniec nosem pozwolily mu znalezc trzy czwarte salami, pol ryzowego placka i ciezki noz o trojkatnym ostrzu w rodzaju tych, jakie sa niezbedne przy abordazowym ataku statku pirackiego na hiszpanski galeon. "Okay", rzekl zoladek, lizac dwunastnice: do roboty! Pstryknal wylacznik swiatla w pokoju obok kuchni. Irving zatrzymal sie w polowie plasterka. Cialo bylo idealnie nieruchome, ale serce i rozgadany zoladek fikaly koziolki jak para akrobatow w porywajacym finale wodewilu. Jak zawsze, gdy byl przestraszony, zaczal sie tak obficie pocic, ze stopy slizgaly mu sie w przyciasnych butach. -Kto tam? - zawolala pani Nagenbeck. - Czy ktos jest w kuchni? Rezygnujac z odpowiedzi, chocby i przeczacej, Irving Bommer uciekl cicho na gore z jedzeniem, nozem i zupelnie zdezorientowanymi narzadami wewnetrznymi. Wrociwszy do pokoju, dyszal i nasluchiwal przez chwile z palcem na wylaczniku, wreszcie usmiechnal sie. Nie zostawil zadnych sladow. Nie spieszac sie poszedl w strone lozka, gryzac plasterek salami, mile zaskoczony wlasna odwaga. Purpurowe lekarstwo lezalo tam, gdzie je rzucil. Zablyslo czerwienia; troche tez bylo niebieskie; potem znow nieco... Usiadl na lozku i zaczal odkrecac buteleczke kciukiem i wskazujacym palcem reki. Az uniosl brwi z wysilku. "No to - pomyslal - noz przekladamy do prawej reki, przytrzymujemy pod pacha, lapiemy butelke porzadnie lewa reka i mocno krecimy pokrywka. W miedzyczasie nie przestajemy zuc. A pod nasza pacha noz wierci sie niecierpliwie, probujac znalezc droge do tego cennego organu." Nakretka byla mocno zakrecona. Moze nie trzeba tego otwierac. Moze tlucze sie butelke i uzywa wszystkiego naraz. W kazdym razie bedzie sie tym martwic pozniej. W tej chwili mial salami, maly placek ryzowy. I dwa dolary zamiast dwunastu. Juz stawial butelke, krecac wieczkiem ze zloscia tam i z powrotem na dowod, ze to jeszcze nie koniec. Nakretka puscila. Bommer odkrecil ja do konca zdziwiony wiecej niz troche. Nigdy nie przypuszczal, ze butelki na lekarstwa moga miec lewoskretny gwint. Dziwny zapach. Jak... jak namydlone, wyszorowane i ubrane w swieza pieluche niemowle, ktore nagle stwierdzilo, ze pelny pecherz nawet w polowie nie jest tak przyjemny jak pusty. Plyn w butelce byl granatowy. Powachal jeszcze raz. Nie, ten zapach bardziej przypominal mocno owlosionego mezczyzne, ktory spedzil popoludnie przy kilofie i lopacie, i nie widzial powodu, zeby brac dzisiaj kapiel, niszczac w ten sposob czule holubiony zwyczaj niemycia sie. Ale gdy Irving Bommer medytowal dalej, buteleczka zablysla jaskrawym szkarlatem. A gdy podniosl ja do nosa, zeby powachac po raz ostatni, zdziwil sie, jak mogl nie poznac tego zapachu. Byl wprawdzie niemily, i to bardzo, ale latwo go bylo odroznic. Pachnial jak... moze nie jak dym ze stechlego tytoniu... nie, ani tez jak swiezo nawozone pole... Wylal odrobine na lewa reke. Purpurowe. Czyjas piesc zalomotala w drzwi. -Hej tam! - krzyknela pani Nagenbeck. - Ty, Bommer! Otwieraj drzwi! Wiem, co tam masz! Masz tam moje jedzenie! Otworz drzwi! Gdy Irving Bommer wzdrygnal sie, noz pod jego pacha dziko skoczyl w strone blasku wolnosci. Celowal w nadgarstek, gdzie przy odrobinie szczescia mogl uszkodzic cala reke (a czyz to osiagniecie nie postawiloby go w jednym rzedzie ze wspanialym toporem rzeznika!). Niestety, dlon instynktownie uciekla, zeby wepchnac salami i placek pod poduszke. Noz zagrzechotal o podloge zadowolony, choc nie uszczesliwiony - z czubka serdecznego palca i platka rozowego mieska. -Jesli nie otworzysz drzwi natychmiast, w tej chwili, w tej sekundzie - pani Nagenbeck zapowiedziala przez dziurke od klucza, ktorej uzywala jako megafonu - to je wykopie, wylamie. - Zdobywszy Osse, ogladala sie za Pelionem. - Rozwale je i obciaze cie kosztami drzwi, dwoch zawiasow i calego zniszczonego drewna. Nie wspomniawszy juz o jedzeniu, ktore tam masz i brudzisz paluchami. Otwieraj drzwi, Bommer! Wrzucil noz pod poduszke w slad za jedzeniem i przykryl kocem. Potem, zakreciwszy butelke po lekarstwie, poszedl otworzyc drzwi, ssac krwawiacy palec i pocac sie bez umiaru. -Zzza sekunde - obiecal niewyraznie, bo slowa wiezly mu w krtani. -No i jeszcze zamek - pani Nagenbeck myslala na glos. - Dzisiaj dobry zamek kosztuje jakies cztery, piec, szesc dolarow. A gdzie robocizna fachowca, ktory go zalozy? Jesli bede musiala wylamac te drzwi, jesli zniszcze wlasne... Jej glos przeszedl w niezrozumialy belkot. Zanim Irving Bommer otworzyl drzwi, uslyszal dzwiek przypominajacy sapniecie lokomotywy. Pani Nagenbeck stala w drzwiach w pachnacej lawenda koszuli nocnej, sciagajac brwi i szeroko otwierajac nozdrza. Salami! Z jej doswiadczeniem w prowadzeniu pensjonatu mogla zupelnie pewnie po samym zapachu trafic na wlasciwy rog poduszki, pod ktora ja ukryl. -Co za smieszny... - zaczela pani Nagenbeck niepewnie, a grozne zmarszczki powoli znikaly z jej twarzy. - Co za dziwaczny zapach! Taki niezwykly... specyficzny, tak... Och, biedny pan Bommer... skaleczyl sie pan? Potrzasnal glowa, oszolomiony wyrazem jej twarzy, ktorego nigdy dotad nie widzial. Nie byl to gniew, ale z pewnoscia wygladalo to niebezpiecznie. Cofnal sie do pokoju. Pani Nagenbeck weszla za nim, wydajac rozne dzwieki, az wreszcie doszla do czegos w rodzaju gruchania. -Niech zobacze te skaleczone paluszki, co za rozciecie, drasniecie, i siniak! - zawolala z niepokojem, odciagajac mu reke od ust z sila zdobia wyrwac pare zebow. - Oo-ooch, czy to boli? Ma pan jodyne albo nadtlenek rteci, zeby to odkazic? A laseczke do tamowania krwi? A bandaze z gazy, zeby to zawinac i opatrzyc? Ujety ta zadziwiajaca zmiana jej nastroju, Irving Bom-mer wskazal broda na apteczke. Wciaz wydawala te dziwne, krepujace go dzwieki, opatrujac rane takim bandazem, jakby zranil sie pila tarczowa. Za kazdym razem, gdy podnosila oczy i napotykala wzrok Irvinga Bommera, usmiechala sie i robila szybki wydech. Ale gdy ogladajac swe dzielo, znienacka zlozyla dlugi, glosny pocalunek na jego dloni, przestraszyl sie. Ruszyl do drzwi z pania Nagenbeck przypieta do jego bezcennej reki. -Wielkie dzieki - powiedzial. - Ale juz pozno. Musze sie klasc spac. Pani Nagenbeck puscila jego reke. -Chce pan, zebym sobie poszla - stwierdzila z wyrzutem. A gdy kiwnal glowa, przelknela sline, usmiechnela sie dzielnie i przeszla przodem, ocierajac sie o niego i prawie urywajac guziki jego koszuli. "Niech pan nie pracuje zbyt ciezko - mowila jej twarz, gdy zamykal za nia drzwi. - Ktos taki jak pan nie powinien sie zabijac praca. Dobranoc, panie Bommer." Soczysta purpura buteleczki mrugnela do niego od strony lozka. Napoj milosny! Wylal sobie krople na reke i kiedy zacial sie w palec, odruchowo zacisnal dlon. Cyganka powiedziala, ze kropla jego krwi zmieszana z kropla napoju uczyni te krople jego wlasna. Najwyrazniej tak sie stalo: pani Nagenbeck cala plonela. Zadrzal. Pani Nagenbeck! Coz za napoj... Ale to, co stanowilo przyprawe dla pani Nagenbeck, przyciagnie i inne, mlodsze, bardziej atrakcyjne kobiety. Jak ta senna dziewczyna ze stoiska ze sztuccami albo ta flirciara od naczyn zaroodpornych. Pukanie do drzwi. -To tylko ja, Hilda Nagenbeck. Panie Bommer, tak sobie pomyslalam, ze salami i placek ryzowy to troche za suche. No i pewnie chcialby sie pan czegos napic. Wiec przynioslam dwie puszki piwa. Usmiechnal sie, otworzyl drzwi i wzial te dwie puszki Dla pani Nagenbeck czas nie stal w miejscu. To, co przedtem dopiero paczkowalo w jej oczach, teraz bylo w pelnym rozkwicie. Jej serce machalo mu reka spoza rzes. -Dziekuje, pani Nagenbeck. A teraz, prosze isc prosto do lozka. Prosze. Kiwnela glowa szybko, poslusznie i poszla ciezko korytarzem, rzucajac przy kazdym kroku teskne spojrzenie przez ramie. Irving Bommer wcisnal uchwyt puszki od piwa, trzymajac sie prosciej i z wieksza duma niz przedtem. Pani Nagenbeck to jeszcze nic, ale ona wlasnie wskazywala mu droge do ciekawszej przyszlosci. Teraz byl przystojny - dla kazdej kobiety ze srednio wrazliwym powonieniem. Klopot w tym, ze malo bylo tego, butelka byla taka malutka. Kto wie, jak dlugo trwa dzialanie? A tyle musial nadrobic. Gdy konczyl druga puszke piwa - bardzo, bardzo z siebie zadowolony - nagle wpadl na doskonaly pomysl. Pieknie! I jakie to proste. Najpierw wylal zawartosc butelki do pustej puszki. Potem zdarl bandaze, wlozyl zraniony palec w trojkatny otwor i przejechal swiezo zabliznionym strupkiem po ostrej krawedzi. Po chwili krew tryskala strumieniem do puszki, a on wspomagal go kolejnymi zacieciami. Gdy uznal, ze konsystencja jest odpowiednia, potrzasnal puszka pare razy, opatrzyl swoje zmasakrowane palce i przelal caly ten obrzydliwy plyn do duzej butelki plynu po goleniu, ktory kupil tydzien temu. Byla wyposazona w rozpylacz. -A teraz - mruknal, rzuciwszy noz i placek na biurko, zgasil swiatlo, wlal do lozka i zaczal zuc salami. Teraz strzezcie sie Irvinga Bommera! Zapomnial nastawic budzik i obudzily go dopiero rytualne spiewy, jakie sasiad zza sciany urzadzal przy myciu. "Dwadziescia minut, zeby sie ubrac i wyjsc - do pracy - uswiadomil sobie, odrzucajac koldre i stajac przed miednica. - I bez sniadania!" Ale pani Nagenbeck zderzyla sie z nim na dole. Miala figlarny usmiech na twarzy, a w reku tace. Nie zwazajac na jego protesty, nalegala, zeby co nieco przekasil. Gdy goraczkowo zmiatal jajecznice z glebokiego talerza, rozmazujac ja sobie na twarzy, bo ciagle rzucal glowa, jak clown w cyrku, aby uniknac namietnych pocalunkow pani Nagenbeck, zastanawial sie, gdzie sie podziala ta sztywna i grozna gospodyni, ktorej bal sie jeszcze wczoraj. Ktorej bal sie jeszcze wczoraj!... Korzystajac z okazji, ze pani Nagenbeck poszla po sloik kawioru ("zeby do kawki mial pan kanapeczke z kawiorem"), popedzil z powrotem do pokoju. Zerwal koszule i krawat, a po namysle jeszcze podkoszulek. Wycelowal w sobie otwor rozpylacza i scisnal gumowa kulke. Spryskal sobie twarz, wlosy, uszy, szyje, klatke piersiowa, plecy, rece, brzuch. Wcisnal nawet rozpylacz za pasek od spodni i prysnal tam spora dawke. Gdy reka, nie-przyzwyczajona do takich cwiczen, zaczela mu dretwiec, przestal w koncu i zaczal sie ubierac. Zapach przyprawial go o mdlosci, ale mimo to czul sie zadziwiajaco lekko na duchu. Zanim wyszedl z pokoju, potrzasnal butelka. Jeszcze byla prawie pelna. A wiec to byl wydatek, ktory szybko sie splaci. Zanim sie skonczy, wiele osob zaplaci mu za rozne rzeczy! Kiedy przechodzil, Cyganka stala przed swoim obdrapanym sklepem. Usmiech pojawil sie na jej twarzy, ale nagle zniknal i zastapilo go przeklenstwo, po ktorym dzieci uciekly do srodka. Cofajac sie do sklepu, zatkala sobie nos i krzyknela za nim ponuro: -Za duzo! Nie bierz wszystkiego naraz! W pospiechu niedbale machnal w jej strone. -Nie wzialem wszystkiego. Jeszcze duzo zostalo! Pociag byl zatloczony, ale z peronu zobaczyl przez okno wolne miejsce. Wepchnal sie w klab ludzi zebranych wokol drzwi i doslownie rozsunal ich na boki. Wskoczyl lekko do pociagu, niemal spiewajac z zadowolenia i wiary w siebie, odepchnal dwie dosyc stanowcze panie, ze znawstwem kopnal starszego pana w lydke, zeby odwrocic jego uwage i juz opadl na siedzenie, gdy pociag ruszyl. Szarpniecie sprawilo, ze stracil rownowage, co pozwolilo dwudziestoparoletniej panience o lalkowatej twarzy - bezczelnej konkurentce - wsliznac sie pod tylna czesc jego ciala. Kiedy wyprostowal sie i odwrocil, ona - juz zadowolona z siebie - rozciagala w usmiechu male lecz mocno czerwone usta. Jesli czlowiek dojezdzajacy stale koleja podziemna czegos sie uczy, to tego, ze niezbadane sa wyroki boskie - pozwalajace jednym siedziec, podczas gdy drudzy zawsze podrozuja na stojaco. Irving Bommer chwycil sie poprzeczki nad glowa, dostosowujac sie do twardych praw popytu i podazy. Dziewczyna skrzywila sie, jakby miala zaraz sie rozplakac. Potrzasnela spazmatycznie glowa i spojrzala na niego, zagryzajac wargi. Oddychala glosno. Nagle wstala i pokazala swoje miejsce dworskim gestem. -Prosze usiasc - poprosila glosem wrecz oplywajacym mlekiem i miodem. - Musi pan byc zmeczony. Irving Bommer usiadl w pelni swiadomy, ze glowy pasazerow zwracaja sie w ich strone. Jego sasiadka, dosyc pulchna dziewietnastolatka, zaczela pociagac nosem i powoli, jakby nie dowierzajac, przesunela blyszczacy wzrok z kart historycznej powiescie na jego twarz. Dziewczyna, ktora ustapila miejsca, przysunela sie blisko niego, choc inni stojacy pasazerowie przesuwali sie akurat w odwrotnym kierunku. -Jestem pewna, ze gdzies juz pana spotkalam - zaczela troche niepewnie, ale po chwili zaczela mowic szybciej, jakby przypominajac sobie wlasciwe slowa. - Nazywam sie Ifigenia Smith, a gdy pan mi powie swoje nazwisko, na pewno przypomne sobie, gdzie zostalismy sobie przedstawieni. Irving Bommer odetchnal gleboko wewnatrz swojej psyche i rozparl sie na siedzeniu. On i biologia nareszcie sie ze soba spotkali. Do wejscia dla pracownikow Magazynu Gregwortha przyprowadzil niewielki pochod. Nieutulone w zalu, poniewaz windziarz odmowil wpuszczenia klientow do rozklekotanej windy tylko dla personelu, zebraly sie u stop szybu i patrzyly, jak wjezdza, jakby byl Adonisem, a dzien przesilenia dnia z noca byl juz blisko. Humphries zlapal go, gdy bazgral w pospiechu swoje nazwisko na liscie. -Siedem minut spoznienia. Niedobrze, Bommer, niedobrze. Nie chce nam sie wysilic, zeby zdazyc na czas, co? Musimy sie naprawde starac. -Zapomnialem nastawic budzik - wymamrotal Irving Bommer. -To musimy pamietac, prawda? Badzmy dorosli, przyznajmy sie do bledu i starajmy sie poprawic. - Kierownik docisnal perfekcyjnie zawiazany krawat jeszcze o milimetr i skrzywil sie. - Co to za zapach, u licha? Bommer, czy wy sie nie myjecie? -Taka jedna wylala cos na mnie w pociagu. Zejdzie. Udalo mu sie wyjsc z twarza, wiec skierowal sie do swego zwyklego stanowiska przy tarkach i nozykach do obierania i szatkowania warzyw, mijajac po drodze garnki, patelnie i szybkowary. Ledwie zaczal ustawiac przedmioty na ladzie, szykujac sie do pracy, gdy gong oznajmil, ze swiat zewnetrzny moze juz wejsc i skorzystac z Wielkiej Obnizki Cen u Gregwortha. Drzaca reka muskajaca klapy jego marynarki wyrwala go z zamyslenia. Doris, blond pieknosc od naczyn zaroodpornych przechylala sie przez jego lade i glaskala go po piersi. Doris! Ta, ktora zawsze glosno i nieprzyjemnie prychala, gdy tylko rzucil jej jakis komplement! Chwycil ja pod brode. -Doris - spytal surowo - kochasz mnie? -Tak - szepnela namietnie. - Tak, kochany, tak! Bardziej niz... Pocalowal ja dwa razy, najpierw szybko, potem juz delektujac sie, i zauwazyl, ze nie odskoczyla, ale jeknela z rozkoszy i zrzucila caly rzadek blyszczacych, niklowanych tarek. Glosne pstrykniecie palcow sprawilo, ze drgnal i odsunal ja od siebie. -No, no, no, no - dziwil sie Humphries, patrzac na Irvinga Bommera z lekkim niedowierzaniem. - Wszystko ma swoj czas i miejsce, dobrze? Zajmijmy sie interesami, mamy klientow. Sprawami prywatnymi zajmijmy sie po pracy. Dziewczyna rzucila kierownikowi spojrzenie pelne najczystszej nienawisci, ale gdy Irving powstrzymal ja gestem, a Humphries pstryknal jeszcze kilka razy palcami, powoli odwrocila sie, mowiac na pozegnanie niskim, natarczywym tonem: -Irving, kochanie, poczekam na ciebie po pracy. Odprowadze cie do domu. Pojde wszedzie, zawsze... -A coz sie stalo z ta dziewczyna - dumal na glos Humphries. - Zawsze sie zajmowala tylko naczyniami zaroodpornymi - Odwrocil sie w strone Irvinga Bommera, przez chwile walczyl z soba, wreszcie zaczal miekko: - W porzadku, Bommer, tylko sie nie denerwujmy; ruszmy z tymi tarkami, podsunmy im nasze noze. - Podniosl dlugie, wygiete ostrze za kosciana raczke i zademonstrowal je pierwszej grupie klientek, ktore zgromadzily sie wokol stoiska Irvinga. - Najnowszy sposob obierania grapefruitow, pomaranczy i melonow, drogie panie. Sposob jedyny. Czemu podane przez was owoce maja miec staromodne, ostre brzegi? - Jego glos, przedtem pogardliwy, teraz nabral wyzszych tonow, aby zachwycic sie tym kwiatem: - Tym nowym nozem "Ken Hollywoodu" obierzesz grapefruity, pomarancze, melony latwo i wydajnie. Koniec z utrata cennych, pelnych witamin sokow; koniec z plamami po melonach na delikatnej tkaninie obrusow. A ponadto brzegi beda pieknie wyciete w ksztalt muszli. Dzieci uwielbiaja jesc ciekawie obrane grapefruity, pomarancze... -Czy to on to sprzedaje? - spytala poteznie zbudowana niewiasta ze szczeka jak u boksera. Humphries skinal glowa. -To wezme jeden. Ale niech on mi poda. -Ja wezme dwa. Da mi pan dwa? -Piec! Ja chce piec. Pierwsza poprosilam, tylko nikt mnie nie uslyszal. -Drogie panie - Humphries rozpromienil sie. - Nie pchajmy sie i nie klocmy. Dla wszystkich starczy nozy typu "Sen Hollywoodu". Widzicie, Bommer, widzicie? - syknal. - Co moze zrobic krotka reklama? Nie stracmy teraz zadnej klientki; spieszmy sie. Odszedl uszczesliwiony, strzelajac palcami przy okolicznych stoiskach, o ktore zenska czesc obslugi opierala sie pograzona w tym samym niepokojacym bommertropizmie. - Prosto, dziewczeta, przywitajmy z animuszem nowy dzien pracy. A to - rzekl sam do siebie, idac do swego biura, zeby wyklocac sie z pierwsza grupa przedstawicieli producentow - a to wyglada jak dzien triumfu dla tarek i nozy do obierania. Az do pory lunchu nie podejrzewal, ze byla to wyjatkowo sluszna uwaga gdy magazynier wpadl do niego krzyczac: -Panie Humphries, musze miec wiecej ludzi! Nie dajemy sobie rady w magazynie! -Z czym? Z czym sobie nie dajecie rady? -Z obslugiwaniem stoiska Bommera, ot z czym! - Kierownik magazynu wyrwal sobie garsc wlosow z glowy i okrazyl biurko. - Wszystkich moich ludzi wyznaczylem do tego jednego stoiska, juz wiecej nie mam nikogo, nikt nie przyjmuje towarow, a jak tylko dostarczamy mu z magazynu, on to sprzedaje. Czemu mi pan nie powiedzial, ze mamy dzis rozdawnictwo tarek i nozy do obierania? Zamowilbym wiecej ze skladu, zamiast teraz wydzierac sie na nich co pol godziny. Poprosilbym Cohena z nowoczesnych mebli albo Blade'a z dzieciecych ubranek, zeby mi oddali paru ludzi. Humphries pokrecil glowa. -W tarkach i nozach do obierania nie ma zadnej wyprzedazy, ani rozdawnictwa, ani wyprzedazy posezonowej, ani nawet zwyklej obnizki cen. Wez sie w garsc, czlowieku, niespodzianki nie moga nas zalamywac. Rzucmy okiem, to sie dowiemy, co i jak. Otworzyl drzwi biura i momentalnie okazal znajomosc klasycznej techniki zamiany czlowieka w slup soli. Cale pomieszczenie bylo wypelnione falujaca, ciezko dyszaca masa kobiet, ktorych jedynym celem bylo stoisko z tarkami i nozami do obierania. Irvinga Bommera zupelnie nie bylo widac spod powodzi glow w poprzekrzywianych kapeluszach, ale, od czasu do czasu, pusty karton odplywal z pozycji geograficznej przyblizonej do Irvinga i slychac bylo jego slaby, zachryply glos wolajacy: -Wiecej nozy, magazyn, dajcie mi wiecej! Juz mi sie koncza! One sie niecierpliwia! Wszystkie pozostale stoiska na calym pietrze swiecily pustka - ani obslugi, ani klientow. Z rozdzierajacym okrzykiem: "Trzymaj sie, Bommer, trzymaj sie, chlopie!" kierownik podciagnal mankiety i rzucil sie do ataku. Przeciskajac sie obok kobiet tulacych cale kartony nozy do obierania kartofli do ciezko dyszacych piersi, zauwazyl, ze ten specyficzny emanujacy z Bommera zapach czuc bylo teraz z daleka. I byl coraz silniejszy, coraz bardziej ostry... Irving Bommer wygladal jak czlowiek, ktory zstapil do Doliny Cieni i ujrzal tam cos bardziej przerazajacego, niz takie drobiazdzki jak Szatan. Koszule mial rozpieta, krawat przewieszony przez jedno ramie, po drugiej stronie zwieszaly sie u ucha oprawki okularow. Czerwone zylki pokrywaly jego umeczone oczy, pot lal sie po nim w takim tempie, ze ubranie wygladalo, jakby wyszlo prosto z pralki pelnej zapalu do pracy. Byl straszliwie przerazony. Dopoki odwracal ich uwage towarami, adoracja byla raczej bierna. Ale gdy tylko zapasy towaru malaly, one zaczynaly znowu skupiac sie na jego osobie. Nie bylo miedzy nami wyraznej rywalizacji; rozpychaly sie tylko, zeby miec na niego lepszy widok. Na poczatku kazal kilku isc do domu i posluchaly; teraz, choc chetnie zrobilyby wszystko, co im kazal, zdecydowanie odmawialy opuszczenia swego posterunku. Uczucia, jakie okazywaly, staly sie bardziej natarczywe, zdecydowane... i coraz silniejsze. Niejasno uswiadomil sobie, ze przyczyna jest kolosalna praca jego porow - pot mieszal sie z napojem milosnym, bardziej go rozcienczal i rozsylal jego zapach na wszystkie strony. A te czulosci! W zyciu nie przypuszczal, ze dotkniecia kobiet moga sprawiac tyle bolu. Za kazdym razem, gdy pochylal sie nad lada, zeby wypisac rachunek, rece - i to dziesiatki! - glaskaly jego ramiona, piersi, kazda dostepna czesc ciala. Pomnozone przez trzy godziny trwania delikatne dotkniecia staly sie podobne do uderzen piescia. Gdy Humphries wsliznal sie za lade u jego boku, byl bliski placzu. -Panie Humphries, musi mi pan dostarczyc wiecej towaru - wybelkotal. - Zostaly mi tylko maszynki do krojenia jajek i pare nozy do kapusty. Jak one sie skoncza, jestem skonczony. -Spokojnie, chlopcze, spokojnie - rzekl kierownik. - To dla nas sprawdzian, stawmy mu czola jak na mezczyzn przystalo. Czy mamy byc godnym zaufania sprzedawca czy wiotka trzcina, na ktorej nie zechce wesprzec sie powazny klient? A gdzie sa sprzedawczynie? Powinny ci pomagac za lada. Hm, dopiero za jakis czas dostaniemy nastepna partie towaru. Zrobmy sobie przerwe; sprobujemy zainteresowac je przyborami toaletowymi. -Hej, ty - ramie w mitence poklepalo Humphriesa po ramieniu. - Posun sie, bo go nie widze. -Chwileczke, madame, nie tracmy cierpliwosci - Humphries zaczal gladko, lecz urwal, widzac morderczy blysk w oku klientki. Wygladalo na to, ze ona - i, jak zauwazyl, wszystkie naokolo - byla w stanie wbic mu w serce noz typu "Sen Hollywoodu" bez mrugniecia powieka. Przelknal sline i podciagnal mankiety. -Panie Humphries, czy ja nie moglbym isc do domu - odezwal sie placzliwie Irving. - Jakos nie czuje cie zbyt dobrze. A teraz, gdy skonczy sie towar, nie ma chyba sensu, zebym tu sterczal. -Hm - kierownik zastanowil sie - nie mozna powiedziec, ze to nie byl pracowity dzien, no nie? A jak sie czujemy zle, no to czujemy sie zle. Oczywiscie nie mozemy liczyc na zaplate za to popoludnie, ale mozemy isc do domu. -O rany, dzieki - zawolal Irving i ruszyl do wyjscia, ale Humphries przytrzymal go za lokiec. Zakaszlal. -Chyba juz ci mowilem, Bommer, ze ten zapach wcale nie jest niemily. Nawet dosc przyjemny. Mam nadzieje, ze nie urazilem cie ta moja bezmyslna uwaga co do niemycia sie. -Nie, wszystko w porzadku. Nie czuje sie urazony. -Cieszy mnie to. Nie chcialbym cie obrazic. Chce, zebys mnie polubil, Bommer, zebys czul, ze jestem twoim przyjacielem. Ja naprawde... Irving Bommer wyrwal sie i uciekl. Przedzieral sie przez tlum kobiet, ktore niechetnie rozstepowaly sie, aby zrobic mu przejscie, ale ciagle, bezustannie dotykaly rekami - po prostu dotykaly! - ktorejs czesci jego obolalego ciala. Wyrwal sie z tlumu i zdazyl akurat do windy dla obslugi. Gdy drzwi windy zamknely sie przed nosem najzarliwszej awangardy, zadrzal, uslyszawszy glodny, rozpaczliwy jek. Zjezdzajac na dol, uslyszal dziewczecy glos zawodzacy: -Sluchajcie, wiem gdzie on mieszka! Zaprowadze was do jego domu! Co za cholerna wspolpraca, zgrzytnal zebami. Zawsze marzyl, ze bedzie meskim bozkiem, ale nigdy nie przypuszczal, ze otaczac go bedzie uwielbienie okazywane mu z takim oddaniem. Wybiegl z windy na parterze i zatrzymal taksowke. Spostrzegl, ze windziarka wybiegla zaraz za nim i teraz wyprzedza druga. Jak oszalaly rzucal wskazowki kierowcy. Zobaczyl, ze na drugiej stronie ulicy kobiety wskakuja do taksowek i wydaja rozkazy kierowcom autobusow. -Szybko, szybko - popedzal kierowce. - Pospiesz sie, pospiesz sie, pospiesz sie... -Robie, co moge, kolego - rzucil mu przez ramie taksowkarz. - Przestrzegam przepisow. Czego nie mozna powiedziec o tych swirnietych damulkach z tylu. Wygladajac niespokojnie przez tylna szybe Irving Bommer ujrzal wymachujacych rekami policjantow i kompletny brak szacunku dla czerwonych swiatel, a takze dla poprzecznego ruchu u wszystkich samochodow szarzujacych za nimi. Za kazdym razem, kiedy jego kierowca stawal, tloczylo sie za nim wiecej zmotoryzowanych kobiet. A w miare jak narastal w nim lek, pot lal sie coraz obfitszy, a jego opary roznosily sie po calej ulicy. Gdy dojedzie do domu, wezmie kapiel - oto, co zrobi - wezmie prysznic i jakims dobrym mydlem zetrze z siebie to okropienstwo. Ale musi sie spieszyc. Hamulce taksowki zapiszczaly, zatrzymujac z wysilkiem kola. -Jestesmy na miejscu, prosze pana. Dalej nie da rady. Jakies rozruchy. Placac kierowcy, Irving Bommer spojrzal przed siebie i zadrzal. Ulica byla pelna kobiet. Butelka plynu po goleniu - ot co. Miala nie zabezpieczony rozpylacz i troche zapachu sie ulotnilo. Butelka byla prawie pelna, wiec miala wielka moc. Ale jesli zwykly przeciek zrobil cos takiego... Kobiety staly na ulicy, na podworku, wpatrzone w jego okno jak psy, ktorym opos uciekl na drzewo. Byly bardzo cierpliwe, bardzo spokojne, ale od czasu do czasu gdzies odzywalo sie westchnienie, ktore szybko przemienilo sie w armatni grzmot. -Sluchaj - odezwal sie do taksowkarza. - Poczekaj na mnie. Moze pojedziemy dalej. -Tego nie moge obiecac. Nie lubie takich tlumow. Irving Bommer naciagnal marynarke na glowa i pobiegl do wejscia pensjonatu. Twarze - zaskoczone i uszczesliwione - zaczely obracac sie w jego strone. -To on! - uslyszal szorstki glos pani Nagenbeck. - To nasz cudowny Irving Bommer! -To on! To on! - to byla Cyganka. - To ten przystojniak! -Z drogi! - wrzasnal brutalnie. - Zejsc mi z drogi! - Pelen uwielbienia tlum cofnal sie niechetnie i zrobil dla niego przejscie. Pchnal drzwi wejsciowe dokladnie w tym momencie, gdy pierwszy ze scigajacych go pojazdow wyjechal zza rogu. Kobiety staly w holu, kobiety w saloniku i w jadalni, wszedzie, na schodach do jego pokoju staly kobiety. Przepchnal sie wsrod nich, wsrod czulych spojrzen i bolesnych pieszczot, i otworzyl kluczem drzwi do pokoju. Zatrzasnal je za soba. -Musze pomyslec, pomyslec - goraczkowo uderzal reka w i tak skolowana glowe. Kapiel nie wystarczy, dopoki ta butla plynu po goleniu stoi tu i rozsiewa swa straszliwa zawartosc. Wylac ja w ubikacji? Zmiesza sie z woda, jeszcze bardziej rozcienczy. Poza tym w nastepnej kolejnosci zaczna go scigac kanalowe szczurzyce. Nie, ten napoj trzeba zniszczyc. Ale jak? Jak!? Piec w piwnicy. W plynie po goleniu byl alkohol, a alkohol sie pali. Spalic to swinstwo, potem szybko wziac kapiel i nie w jakims dziecinnym mydle, to musi byc cos skutecznego, lug... albo kwas siarkowy. Piec w piwnicy! Wcisnal butelke pod pache niczym pilke futbolowa. Z zewnatrz dobiegalo go trabienie setki klaksonow, tysiac kobiecych glosow wzdychajacych i zapewniajacych szeptem o swojej milosci. Z daleka bardzo niewyraznie dobiegal dzwiek policyjnych syren i oburzone, zdziwione glosy przedstawicieli prawa probujacych poruszyc tlum, ktory absolutnie byl zdecydowany nigdzie sie nie ruszac. W chwili, gdy przekrecil klucz w zamku, zrozumial, ze popelnil blad. Kobiety wlaly sie do srodka, jak gdyby polaczenie jego potu i przeciekajacej butelki sprawilo, ze nie mogly mu sie oprzec. -Do tylu! - ryknal, - Cofnac sie! Przechodze! Wolniej niz przedtem, bardziej niechetnie pozwolily mu wyjsc. Przedarl sie do szczytu schodow, kulac sie i wzdrygajac za kazdym razem, gdy miekka reka wyciagala sie w jego strone. -Precz ze schodow, do diabla, precz ze schodow! Jedne sie cofnely, inne nie. Ale mogl zejsc. Trzymajac kurczowo butelke, ruszyl naprzod. Mloda dziewczyna, podlotek jeszcze, rozlozyla namietnie ramiona. Rzucil sie calym cialem w druga strone. Niestety, prawa stope juz postawil na pierwszym stopniu. Zachwial sie na lewej. Pochylil sie do przodu, nie mogac odzyskac rownowagi. Jakas siwowlosa matrona poglaskala go po plecach i wygial sie jak struna. Za daleko. Upadl, a butelka wystrzelila z jego spoconych palcow. Po drodze obil sie o kilka stopni i w koncu bolesnie wyladowal na stluczonej butelce. Uswiadomil sobie, ze ma mokra marynarke na piersiach. Spojrzal do gory, lecz zdolal krzyknac tylko raz, bo krag tesknych, blagalnych, pelnych uwielbienia twarzy zamknal sie juz nad jego cialem. Oto dlaczego na cmentarz White Willow pochowano strzepy pokrwawionego linoleum. Ten olbrzymi pomnik ponad nim wzniesiono ze skladek zebranych w ciagu jednej godziny. FLIRGELFLIP -Banderling, ty idioto!Tak, tak. Wiem. Raczej malo prawdopodobne, zeby ten komplement dotarl do ciebie w ciagu tych kilku lat pelnego satysfakcji zycia, jakie ci zostaly. Ale gdyby cokolwiek, jakies nowe odkrycie - na przyklad niespodziewane wypaczenie przestrzeni - wyciagnelo te stronice na swiatlo dzienne, chce, aby Thomas Alva Banderling wiedzial, iz uwazam go za najwiekszego i najpelniejszego idiote do potegi najwyzszej w historii tego gatunku. Nie liczac, oczywiscie, mnie. Gdy pomysle sobie, jak szczesliwy bylem porzadkujac swoja kolekcje dolikow i spindfarow, jakie wspaniale perspektywy czekaly moj artykul o gilowym pochodzeniu form ftirgowych z poznej epoki Pegis - gdy przypomne sobie te rozkosze i zaraz potem uswiadomie sobie, jak obrocily sie w obecna moja brudna i mokra niedole, moja opina o Banderlingu staje sie zupelnie nieakademicka. Jakaz mam teraz szanse, ze kiedykolwiek powroce do kremowych scian Instytutu, wznoszacego swoje urocze plastikowe wieze ponad septyczna gleba Manhattanu? Lubie snic o tej naukowej radosci, jaka czulem w dniu, gdy nasz Zespol Badawczy numer 19 powrocil z Marsa z ladunkiem punforga z wykopalisk gllianskich. Lubie rozmyslac o tym rozkosznym powrocie do problemow, ktore zostawilem nie rozwiazane, gdy zaproponowano mi te wyprawe badawcza. A ten Banderling ze swoim obscenicznym depresorem promieniowania? Przeciez tego wieczoru naprawde po raz pierwszy go raczylem zauwazyc! -Terton - zwrocil sie do mnie niespodziewanie. Jego ostre rysy intelektualisty ukazaly sie na ekranie mojego benskopu. - Terton, moglbys zajrzec na chwile do mnie do laboratorium? Potrzebna mi pomoc. Bylem zaskoczony. Poza rzadkimi spotkaniami na zebraniach Instytutu nie mialem zadnej okazji do rozmow z Banderlingiem. A to, zeby Badacza Nadzwyczajny prosil Badacz Zwyczajnego o pomoc przy pracy, bylo niespotykane, zwlaszcza, ze nasze dziedziny byly tak odlegle. -Nie mozesz wziac sobie technika albo robota? - ociagalem sie. -Wszyscy technicy juz poszli. Tylko nas dwoch zostalo w Instytucie. Wiesz, urodziny Gandhiego. A swojemu robotowi kazalem sie zapakowac dwie godziny temu, bo myslalem, ze juz bede wychodzil. -No, dobrze - westchnalem, przypinajac do naszyjnika i flirgelflip, i dolika, ktorego nim badalem. A gdy wszedlem do benskopu, przesuwajac naszyjnik na pozycje drugiego skrzydla Instytutu, prawie przestalem sie dziwic tej niezwyklej prosbie Banderlinga. Ten dolik, nad ktorym pracowalem, to byla tak zwana Zagadka Thumtse - nadzwyczaj pasjonujaca sprawa. Wiekszosc moich kolegow sklaniala sie ku rozwiazaniu Gurkheysera, ktore przestawil on po odkryciu Thumtse ponad pol wieku temu. Gurkheyser oglosil, ze nie moze to byc dolik, poniewaz brak mu formy flirgowej. Nie moze byc takze spindfar z powodu minutowych ilosci flirgu. Dlatego jest to swiadomie stworzony paradoks i wobec tego nalezy go sklasyfikowac jako punforga. Ale punforg z definicji nie mogl istniec w Thumtse... Odchodze od tematu. Znowu zapominam o reakcji moich sluchaczy na to zagadnienie. Gdyby go nie bylo, gdyby choc w tym jednym punkcie... W kazdym razie wciaz myslalem o Zagadce Thumtse, gdy opuszczalem benskop w laboratorium Banderlinga. Absolutnie nie bytem psychicznie nastawiony na wyciaganie skadinad oczywistych wnioskow z jego ozywienia. Zreszta kto by sie spodziewal tak neurotycznego zachowania po Badaczu Nadzwyczajnym? -Dzieki, Terton - skinal mi glowa, pobrzekujac naszyjnikiem obwieszonym przyborami, ktore fizyk uwaza za niezbedne o kazdej porze dnia. - Gdybys mogl potrzymac ten pret nad stolem obrotowym i opierac sie plecami o te krate? O, tak. - Przygryzl knykiec prawej dloni, a lewa przesunal jakas dzwignie i pstryknal wylacznik przekaznika. Obrocil mala galke o pare centymetrow, zmarszczyl czolo, jakby ogarnely go watpliwosci, i przekrecil ja z powrotem. Ten stol obrotowy przede mna przypominal kolo, ktorego szprychy stanowily zwoje opornikow, a srodek zajmowala ogromna rura mezotroniczna. Zaczal swiecic i miekko wirowac. Krata z tylu wprawiala moje lopatki w delikatne drzenie. -W tym co robie, nie ma eee... nic niebezpiecznego? - upewnilem sie, zwilzajac jezykiem wargi. Pokoj byl juz pelen uruchomionych urzadzen. Czarna brodka Banderlinga podskoczyla pogardliwie. Zdawalo sie, ze nawet wlosy na jego klatce piersiowej dygocza. -A niby co tu jest niebezpieczne? Poniewaz nie wiedzialem co, postanowilem udawac spokoj. Liczylem, ze Banderling mi w tym pomoze, ale on akurat biegal w kolko, spogladal niecierpliwie na mierniki i stukal w przyciski. Niemal zapomnialem o swoim niewygodnym polozeniu i precie, ktory trzymalem. Roztrzasalem wlasnie srodkowa czesc mojego artykulu - rozdzial, w ktorym zamierzalem udowodnic, ze wplyw Gil na pozna epoke Pegis byl rownie wielki, co Tkes - gdy niski glos Banderlinga wcisnal sie w moja swiadomosc. -Terton, czy nie czujesz sie czasem pokrzywdzony, ze zyjesz w cywilizacji posredniej? Zatrzymal sie przed stolem i wojowniczo podparl sie dlugimi ramionami pod boki. -O co ci chodzi, o Ambasade Przyszlosci? - spytalem ostroznie. Slyszalem juz o pogladach Banderlinga. -Wlasnie. O Ambasade Przyszlosci. Jak nauka moze zyc i oddychac swobodnie, majac takie cos nad soba? To sto razy gorsze od tych starozytnych represji, inkwizycji, kontroli zbrojen, czy administracji uniwersytetow. Tego ci nie wolno - bo po raz pierwszy bedzie to zrobione sto lat pozniej; tamtego nie wolno - bo wplyw takiego wynalazku na twoje czasy bedzie zbyt duzy; masz robic to i to - na razie nic z tego nie bedzie, ale ktos w pokrewnej dziedzinie za paredziesiat lat bedzie mogl twoje bledy wlaczyc w uzyteczna teorie. Po co te wszystkie zakazy i ograniczenia? Czyim celom sluza? -Najwiekszemu dobru najwiekszej liczbie ludzi w najdluzszym okresie czasu - zacytowalem doslownie z prospektu Instytutu. - Aby ludzkosc mogla poprawic sama siebie poprzez ksztaltowanie przeszlosci w oparciu o wlasny osad historii i znajomosc przyszlosci. -A skad o tym wiesz? - usmiechnal sie do mnie drwiaco. - Jaki jest ten mistrzowski plan ostatecznych istot ludzkich w tej ostatecznej przyszlosci, w ktorej nie ma zadnych ambasad z jeszcze pozniejszego okresu? Czy my bysmy go zaakceptowali? Czy... -Alez, Banderling, nawet bysmy go nie zrozumieli! To sa ludzie z umyslami, przy ktorych nasze wygladalyby jak pojedyncze neurony. Jakze mozemy pojac i ocenic ich plany? Poza tym, zdaje sie, ze nie ma czegos takiego, jak ostateczna przyszlosc, tylko ambasady przyszlosci jedna za druga wysylane do poprzednich epok i opierajace swoje doradztwo na najlepszej wiedzy historycznej. Ambasady przyszlosci cofajace sie zawsze w przeszlosc od postepowej przyszlosci, nie konczace sie ambasady - musialem zrobic przerwe dla nabrania tchu. -Z wyjatkiem nas. Z wyjatkiem cywilizacji posredniej, jak nasza. Terton, one moga siegac w nieskonczonosc, jesli chodzi o przyszlosc, ale koncza sie w naszych czasach. My nikogo nie wysylamy w przeszlosc; otrzymujemy rozkazy, a zadnych wlasnych nie wydajemy. Glowilem sie nad tym, co mi Banderling powiedzial, a on sprawdzal iskrzaca sie zielono rure mezotroniczna i poprawil cos na swoim pulpicie, co jeszcze bardziej ja rozjarzalo. W Instytucie zawsze go uwazano troche za buntownika - nie takiego, ktory by sie nadawal na Kurs Przystosowawczy, rzecz jasna - ale wiedzial przeciez, ze organizacja samego Instytutu byla pierwsza sugestia pochodzaca od Ambasady Przyszlosci, gdy nasza epoka osiagnela swoja pozycje czasowa. Uznalem, ze biezace klopoty ze sprzetem wyprowadzily go z normalnej rownowagi. Mysli pobiegly mi z powrotem do waznych spraw, jak zagadki spindfarow i wolalem juz, zeby Banderling uwolnil mnie od tego dlugiego preta, abym mogl odczepic od naszyjnika swoj flirgelflip. Nie to, zebym wierzyl, ze Zagadka Thumtse moze okazac sie spindfarem. Ale flirg, nagle uswiadomilem to sobie, wlasciwie moglby... -Kazali mi przerwac prace nad depresorem promieniowania - markotny glos fizyka wdarl sie pomiedzy moje mysli. -Chodzi ci o te maszyne? - spytalem raczej z grzecznosci, ukrywajac zniecierpliwienie zarowno z powodu przerwania mi toku mysli, jak i naglego, niezrozumialego wzrostu temperatury. -Co? A, tak, te maszyne. - Odszedl na chwile i wrocil z jakims przerobionym projektorem od benskopu, ktory umiescil przede mna. - Ambasada Przyszlosci oczywiscie tylko zaproponowala mi, zebym przestal. Zaproponowala to administracji Instytutu, ktora przekazala mi to w formie rozkazu. Bez podania powodu, chocby najmniejszego. Westchnalem ze wspolczuciem i przesunalem spocone dlonie w inne miejsce na precie. Wibracje kraty odbily mi juz wzor szachownicy na plecach. Nagla mysl, ze angazuje sie w doswiadczenie na jakims zakazanym sprzecie, gdy moge prowadzic konstruktywne badania nad dolikami, spindfarami lub nawet punforgiem, zniecierpliwila mnie do granic wytrzymalosci. -I dlaczego? - Banderling zadal dramatyczne pytanie, wyrzucajac dlonie do gory. - Co takiego jest w tym urzadzeniu, ze wymaga az ultimatum, by je powstrzymac? Udalo mi sie zmniejszyc o polowe predkosc swiatla, ot co. Moze uda mi sie zmniejszyc w tej rurze jeszcze bardziej, ostatecznie moze nawet do zera. Czy taki wzrost naukowych mozliwosci czlowieka wydaje ci sie niebezpieczny, Terton? Zastanowilem sie nad tym pytaniem i, na szczescie, z cala uczciwoscia moglem odpowiedziec, ze nie. -Ale - przypomnialem mu - innym tez sie zdarzal bezposredni zakaz badan. Nawet mnie. Jeden dolik byl nadzwyczaj ciekawie sflirglowany, najwyrazniej pochodzil ze srodkowego Rla u szczytu tej kultury. Ledwie ustalilem rlanskie pochodzenie, kiedy wezwali mnie... -Co jakies tam drugorzedne, niezrozumiale bzdury maja wspolnego z predkoscia swiatla - wrzasnal na mnie. - Powiem ci, Terton, czemu kazali mi przerwac prace nad depresorem promieniowania po jedenastu latach lamania sobie glowy. Ta maszyna to klucz do podrozy w czasie! Zapomnialem, ze mam sie obrazic. Gapilem sie na niego. -Podroz w czasie? To znaczy, ze odkryles ja? Osiagnelismy punkt, w ktorym bedzie nam wolno wyslac w przeszlosc wlasna ambasade? -Nie. Osiagnelismy punkt, w ktorym podrozowanie w czasie jest mozliwe, w ktorym mozna odwiedzic przeszlosc, w ktorym potrafimy ustanowic ambasade w poprzednim okresie. Ale nie wolno nam tego zrobic! Zamiast tego mam zostawic swoj depresor promieniowania, zeby za, powiedzmy, sto lat, kiedy ambasada zezwoli, jakis inny fizyk zbudowal maszyne, korzystajac z moich notatek z badan - i zostal uznany za ojca podrozy w czasie! -Jestes pewnien, ze to podroz w czasie! Moze to tylko... -Jasne, ze jestem pewnien. Przeciez mierzylem przerwy czasu trwania od pierwszych oznak tlumienia elektromagnetycznego! Przeciez stracilem dwie rury mezotroniczne, zanim pole odwrotne ustalilo sie wokol optimum! I powtorzylem doswiadczenie z rura na ponad pietnastu krolikach, z ktorych zaden nie wrocil! Nie, Terton, to na pewno jest podroz w czasie, a ja musze to wszystko rzucic! To znaczy, oficjalnie musze. -Co to znaczy: oficjalnie? - Zaniepokoil mnie jego ton. Banderling przeciagnal uniwersalnym naszyjnikiem po ekranie benskopu, az zaczal pulsowac swiatlem. -No, wiec oficjalnie znaczy... Terton, nie moglbys podniesc tego pretu na wysokosc piersi? Jeszcze troche. O, tak. Zaraz to ustawimy. Zalozmy, ze ktos z terazniejszosci zostanie wyslany w przeszlosc w wyniku pomylki laboratoryjnej? Podroz w czasie stanie sie faktem dokonanym. Czlowiek, ktory zbudowal maszyne, ktory tego dokona, bedzie uznany za jej odkrywce - bez wzgledu na Ambasade Przyszlosci i jej plany. To spowoduje reperkusje az do ostatniego, najslabszego zakrzywienia czasu! Zadrzalem pomimo goraca panujacego w laboratorium. -Spowoduje - zgodzilem sie. - Jesli znajdzie sie ktos wystarczajaco glupi, zeby tego sprobowac. A tak zupelnie serio, to rzeczywiscie myslisz, ze ten twoj depresor moze wyslac czlowieka z naszych czasow w przeszlosc i z powrotem? Fizyk odlozyl naszyjnik, gdy benskop osiagnal optymalna pulsacje. -Nie moglbym moim sprzetem sprowadzic go z powrotem. Ale tym zajelaby sie Ambasada Przyszlosci. Przeciez maja emisariuszy dzialajacych w prymitywnych cywilizacjach - dobrze wyszkoleni pracownicy w ukryciu wsrod licznych trudnosci wykonuja niezbedne odchylenia ewolucji kulturalnej bez zaburzen, jakie sprawiloby Objawienie Przyszlosci u ludow prymitywnych. Gdyby ktokolwiek z naszego czasu zabladzil do poprzedniego okresu, zostalby w pospiechu sciagniety z powrotem. A poniewaz Ambasada Przyszlosci w cywilizacji posredniej jak nasza, zastrzega sobie tylko funkcje doradcza, zostanie sciagniety zywy z sugestia dla administracji, zeby gdzies go po cichu zamknac. Ale niewazne, co sie stanie potem. Tajemnica sie wyda, misja zostanie spelniona. Administracja prawdopodobnie wzruszy biurokratycznymi ramionami i zdecyduje sie przyjac do wiadomosci istnienie podrozy w czasie wraz ze statusem Cywilizacji Zaawansowanej. Jak raz sie cos zrobi, Administracja nie bedzie sie temu sprzeciwiac. A zdenerwowanie Ambasady Przyszlosci odbije sie echem na pare milionow lat w przod. Ale beda musieli zmienic swoje plany. Ich wladza nad historia zostanie zlamana! Pojalem. Fascynujace! Wyobrazcie sobie tylko: rozwiazac wreszcie Zagadke Thumtse, patrzac po prostu na jej powstanie! A nowa, fantastyczna wiedza o samych flirgelnikach? lak malo jeszcze wiemy. Szczegolnie bylbym zainteresowany stosunkiem punforga do... Niestety, to tylko marzenie. Depresor promieniowania Banderlinga zostal zakazany. Od jutra nie bedzie mogl nad nim pracowac. Podroze w czasie zaczna sie w innej epoce. Zmartwiony oparlem sie o krate. -Tak jest, Terton! - zawolal fizyk w podnieceniu. -Przekracza optimum! - Podniosl uniwersalny naszyjnik i przycisnal go do ekranu benskopu. -Ciesze sie, ze znowu dziala - rzeklem obojetnie. -Ta krata pije mnie w plecy. Banderling, musze wracac do swoich badan. -Nie zapomnij, ze sie uczysz - ostrzegl mnie. - Miej oczy otwarte i rejestruj starannie w pamieci wszystko, co zobaczysz, dopoki cie nie uniesie. Pomysl tylko, ilu badaczy z twojego skrzydla Instytutu walczyloby, zeby znalezc sie na twoim miejscu, Terton! -Na moim miejscu? I pomagac tobie? Hm, bo ja wiem... W tym momencie stol obrotowy nachylil sie w moja strone i oslepil zielonkawym swiatlem. Zdawalo mi sie, ze pret zaglebia sie w moje cialo, a krata splywa wzdluz sztywnych plecow. Twarz Banderlinga zniknela mi sprzed oczu przykryta lsniacymi falami goraca. Olbrzymia czara rozrywajacego uszy dzwieku wlala mi sie do glowy i zagluszyla mysli. Cos wielkiego, niepowstrzymanego uderzylo mnie silnie i chwycilo pecherzyk mojej swiadomosci. Nie zostalo nic oprocz wspomnienia usmiechu Banderlinga. I bylo mi zimno. Bardzo zimno. Stalem posrodku smiesznej, kamiennej ulicy i patrzylem na scene z powiesci Marka Twaina, Washingtona Irvinga, czy Ernesta Hemingwaya - w kazdym razie ktoregos z pisarzy tego okresu. Budynki z cegly staly naokolo bez ladu i skladu, niczym swiezo znaleziona odkrywka spindfara. Metalowe pojazdy przemykaly halasliwie obok mnie. Po nieco wyzszych, kamiennych sciezkach wzdluz brzydkich domow chodzili ludzie w skorzanych chodakach przywiazanych ciasno do stop i poowijani w bandaze z roznorodnych tkanin. Ale przede wszystkim bylo tam zimno. To miasto nawet nie mialo klimatyzacji! Uswiadomilem sobie, ze trzesa mna gwaltowne dreszcze. Przypomnialem sobie widziany niegdys rysunek ulicznika, ktory dygotal na tle takiej samej scenerii. Sredniowieczny Nowy Jork. Chyba gdzies miedzy 1650, a 1980 rokiem. Nagle przypomnialem sobie ostatnie chwile w laboratorium. I zrozumialem. Przycisnalem piesci do skroni. -Banderling! - krzyknalem przez nie. - Banderling, ty idioto! O ile dobrze pamietam, wtedy po raz pierwszy uzylem zwrotu, ktory mial stac sie dla mnie wytartym frazesem. Mimo wszystko pozwolcie, ze jeszcze raz to powiem z glebi serca i obolalego ciala: idioto! idioto! Jakas kobieta pisnela. Odwrocilem sie i spostrzeglem, ze patrzy na mnie. Inni smiali sie i pokazywali na mnie palcami. Machnalem im niecierpliwie reka, opuscilem glowe i probowalem dalej rozwazac moje klopotliwe polozenie. I wtedy sobie przypomnialem. Nie wiedzialem dokladnie, gdzie sie znalazlem, ale wszystkie te prymitywne cywilizacje mialy jedna wspolna ceche: fetyszystyczny stosunek do ubran i surowe kary dla kazdego, kto to lekcewazyl. Rzecz jasna, mieli ku temu powody. Nie bylem pewien, ktory z nich byl najwazniejszy. W tym przypadku najwidoczniej nie bylo termostatycznej kontroli atmosfery, a pora roku wygladala na oziebiajaca sie trzecia sposrod czterech starozytnych por naturalnych. Zywy gestykulujacy tlum zebral sie na tej wzniesionej, betonowej powierzchni naprzeciwko mnie. Jakas krzepka postac w granatowym stroju z prymitywnym uzbrojeniem uczepionym do pasa przepchala sie przez tlum i ruszyla szybko w moja strone. -Ej, ty dziwaku - zawolal (w przyblizeniu). - Myslisz, ze co to jest? Darmowy cyrk? Chodz no tu! Jak juz powiedzialem, wypowiedzi przekazuja w przyblizeniu. Balem sie tego dzikusa strasznie. Cofnalem sie, okrecilem na piecie i zaczalem uciekac. Uslyszalem, ze biegnie za mna. Przyspieszylem kroku. On tez. -Chodz no tu! - dobieglo mnie wolanie. - Powiedzialem: chodz tu! Czy bylem w tej epoce, w ktorej uzywano stosow do poskromienia przeciwnikow zwariowanych konwenansow? Nie moglem sobie przypomniec. Jednakze bylo dla mnie istotne, zeby znalezc chwile samotnosci i moc pomyslec nad nastepnym ruchem. Znalazlem takie miejsce w ciemnym zaulku, kolo ktorego przebiegalem. Duzy, metalowy zbiornik z pokrywa. W tej chwili nie bylo nikogo w poblizu. Skrecilem w ten zaulek, podnioslem pokrywe, wskoczylem do srodka i polozylem pokrywe na miejsce ponad swoja glowa w momencie, gdy dyszac, nadbiegl moj przesladowca. Co za niewiarygodnie barbarzynskie czasy! Ten zbiornik... Nie do opisania, nie do opisania... Para stop pobiegla dalej, zawrocila. Po chwili nadbieglo kilka nastepnych par. -I co, gdzie on sie podzial? -Jak slowo, panie sierzancie, musial przeskoczyc ten trzymetrowy parkan. Moglbym przysiac, ze tu skrecil, no moglbym przysiac! -Taki stary i przeskoczyl, Harrison? -Dosc zwawy jak na swoj wiek, chocby to byl zboczeniec. Troche mnie przegonil. -Raczej was przerobil, Harrison. Facet pewnie uciekl z jakiegos zakladu. Lepiej go znalezc, panowie, zanim po-wystrasza ludzi w okolicy. Kroki oddalily sie. Uznalem, ze moja chwilowa ucieczka przed pojmaniem jest dowodem uwagi, jaka na siebie zwrocilem wsrod najwyrazniej wyzszych sfer miejskich oficjeli. Probowalem rozpaczliwie, lecz bezowocnie, przypomniec sobie cos z kursu historii Ziemi. Jakie byly funkcje sierzanta? Bez rezultatu. W koncu minelo szescdziesiat lat od czasu, gdy studiowalem ten przedmiot... Pomimo strasznych katuszy, jakie przezywalem z powodu okropnej woni, nie moglem opuscic pojemnika. Nalezalo troche odczekac, dopoki moi przesladowcy nie zaprzestana poscigu. Nalezalo tez miec jakis plan. Ogolnie mowiac, wiedzialem, co mam robic. Musialem jakos odkryc emisariusza przyszlosci i zazadac powrotu do mojego okresu. Jednak zanim zaczne go szukac, musze sie zaopatrzyc w tak standardowe wyposazenie, jak ubranie. Jak sie zdobywalo ubranie w tym okresie historycznym? Handel wymienny? Rozboj? Kupony rzadowe? Tkalo sie je we wlasnym warsztacie? Ten Banderling i jego wariacki pomysl, ze moja specjalnosc moze byc przydatna w takim swiecie. Co za idiota! Pokrywa pojemnika uniosla sie nagle. Bardzo wysoki mlodzieniec o nieokreslonej, choc milej twarzy spogladal na mnie. Zastukal w metalowe wieko. -Mozna? - zapytal z kurtuazja. Spiorunowalem go wzrokiem i nic nie odrzeklem. -Gliny poszly, ojczulku - ciagnal. - Ale ja bym jeszcze teraz nie wychodzil. Nie w twoim mundurku. Ale zniose ci jajko, jak mi o tym wszystkim opowiesz. -K... kim pan jest? I czego pan chce? -Joseph Burns, do uslug, ubogi lecz uczciwy publicysta. - Zastanawial sie przez chwile. - No, coz, zawsze jednak ubogi. Wezme kazda historyjke, jaka mozesz miec na zbyciu. Bylem w tym tlumie na chodniku, kiedy gliny zaczely cie gonic. Bieglem troche z tylu za nimi. Nie wygladasz na jakiegos wariata, ktory uwielbia obnosic swa chwalebna nagosc. Gdy dotarlem do tego zaulka, zabraklo mi sil, zeby dalej sledzic przedstawicieli prawa i porzadku. Wiec oparlem sie o sciane i wtedy zauwazylem ten kosz na smieci. No, i prosze: ecce ty. Przestapilem z nogi na noge w miekkiej, kleistej mazi i czekalem. -Bo wlasciwie wielu ludzi - mowil dalej, krecac bezwiednie pokrywa i spogladajac w glab ulicy - wielu ludzi moze powiedziec: "Joe Burns, a jesli on nie jest wariatem? Moze splukal sie do czysta w pokera rozbieranego?" Coz, ludzie czesto maja racje. Ale w koncu widzialem cie czy nie, jak materializujesz sie ze wzglednie pustego powietrza na srodku ulicy? Tylko o to mi chodzi, ojczulku. A jesli tak, to jak to zrobiles? -A co zrobisz z ta informacja? -Zalezy, ojczulku, zalezy. Jesli bedzie barwna, bedzie miala to cos... -Jesli ci powiem na przyklad, ze przybylem z przyszlosci? -I moglbys to udowodnic? W takim przypadku twoje nazwisko i zdjecie znalazloby sie na pierwszej stronie najgorszego, najbrudniejszego i najdokladniej dezinformujacego szmatlawca w calym tym wielkim kraju! Mowie tu o znakomitej gazecie, dla ktorej pracuje. Dobra, ojczulku, naprawde przybywasz z przyszlosci? Kiwnalem szybko glowa i zastanowilem sie. Jaka mam lepsza okazje, zeby zwrocic na siebie uwage emisariusza przyszlosci? Po prostu dac mu do zrozumienia na lamach waznego srodka masowego komunikowania sie, ze moge wyjawic jego obecnosc w tej epoce. Ze moge zniszczyc tajemnice Ambasady Przyszlosci w cywilizacji pierwotnej. Znajda mnie na gwalt i odesla z powrotem w moje czasy. Wroce do pracy naukowej, do dolikow i spindfarow, do punforga i Zagadki Thumtse, do spokojnego laboratorium i fascynujacego artykulu o gilowym pochodzeniu form flirgowych z poznej epoki Pegis. -Moge to udowodnic - pospieszylem z odpowiedzia. - Ale nie bardzo widze, jaka wartosc ma ta informacja dla ciebie. Jak to ujales, moje zdjecie i nazwisko znalazloby sie... -Niech sie o to twoja urocza biala czuprynka nie boi. Joseph Burns da sobie rade z krotka piosnka o gosciu z przyszlosci, Ale musisz najpierw jakos wylezc z tej puszki. A zeby cie stad wydostac, musisz miec... -Ubranie. Jak sie w waszych czasach zdobywa ubranie? Podrapal sie po glowie. -Hm, podobno pieniadze duzo moga pomoc. Nie sa najwazniejsze, rozumie sie, ale w tym procesie to jeden z najwazniejszych czynnikow. Nie mialbys paru schowanych banknocikow? Nie, musialbys byc ukrytym torbaczem. Moge ci pozyczyc forsy. -No, to... -Ale w koncu ile ubran mozna w czasach inflacji kupic za dolara i dwadziescia trzy centy? Powiedzmy sobie szczerze, ojczulku, nie za duzo. Wyplate mam dopiero pojutrze. Poza tym, jesli Ferguson uzna te historyjke za bezwartosciowa, to nie wcisne tego na lamy mojego szmatlawca. Przyniesc ci ktorys moj garnitur - tez bez sensu. -Dlaczego? - wielka ilosc slow plynacych z gory i zapachow z dolu wywierala na mnie bardzo przygnebiajace wrazenie. -Dlatego, ze, po pierwsze, zanim bym wrocil, znalezliby cie ci od czubkow i zamienili w jakas roslinke swoimi prochami. Po drugie, jestes troche tezszy ode mnie i duzo, duzo nizszy. Nie chcesz chyba sciagac na siebie uwagi na rojacej sie od glin ulicy, a wierz mi, ojczulku, ze w moim ubraniu to by ci sie udalo. Dodawszy jeszcze, ze dzielni, ubrani na granatowo chlopcy moga w kazdej chwili wrocic i przeszukac ten zaulek... Ciezka sytuacja, ojczulku, oj, ciezka. Znalezlismy sie w impasie. -Nie rozumiem - parsknalem zniecierpliwiony. - Gdyby podroznik z przyszlosci pojawil sie w moich czasach, moglbym z latwoscia pomoc mu zaadoptowac sie do spoleczenstwa. Taki drobiazg jak ubranie... -Zaden drobiazg, zaden drobiazg. Byles swiadkiem poruszenia wsrod sil prawa i porzadku. Hej! A ta ozdobka w ksztalcie mlotka, tam, na naszyjniku - to nie jest przypadkiem srebro? Spojrzalem w dol, obracajac z wysilkiem glowe. Pokazywal na moj flirgelflip. Zdjalem go i wreczylem mu. -Moze to i bylo srebro, zanim go nie zrenukleidowali dla potrzeb flirglowania. Czemu pytasz, czy to ma jakas specjalna wartosc? -Tyle srebra? Niech zdobede Nagrode Pulitzera, jesli nie ma! Mozesz mi to dac? Za to dostaniemy przynajmniej jedno uzywane ubranie i z pol plaszcza. -Czemu nie, zawsze moge zlozyc zapotrzebowanie na nowy flirgelflip. A i tak do najwazniejszego flirglowania uzywam tego duzego w Instytucie. Oczywiscie, wez go. Skinal mi glowa i zamknal pokrywke pojemnika. Slyszalem, jak odchodzi. Po dluzszym czasie, w ktorym zdazylem wynalezc kilka zadziwiajaco barwnych okreslen dotyczacych Banderlinga, pokrywa uniosla sie znowu i kilka czesci granatowego ubrania spadlo mi na glowe. -Ten zlodziej w sklepie z uzywana odzieza dal mi tylko pare dolcow za te blyskotke - rzucil Burns, gdy sie ubieralem. - Wiec musialem sie zdecydowac na ubranie robocze. Hej, zapnij te guziki, zanim wyjdziesz. Nie, nie te. Tu zapnij. Och, sam ci zapne. Gdy juz zostalem prawidlowo umieszczony w ubraniu, wylazlem z pojemnika i pozwolilem reporterowi zawiazac buty na moich nie przyzwyczajonych do tego nogach. Buty to byly te skorzane bandaze, ktore juz widzialem. Jeszcze dac mi do reki siekiere, a zawstydzajacy obrazek bylby pelny. No, moze nie siekiere. Ale cos takiego, jak strzelba albo kusza pasowaloby. Zwierzece skory i roslinne wlokna wszedzie dotykaly mojej skory. Och! Rozgladajac sie nerwowo, Burns poprowadzil mnie pod ramie do nie wywietrzonej podziemnej sali. Tam wepchnal mnie do nadzwyczaj dlugiego i brzydkiego pojazdu - kolei podziemnej. -Widze, ze tutaj, jak w calym waszym spoleczenstwie, tylko najsilniejszy wygrywa - odezwalem sie. Burns chwycil mocniej czyjes ramie, poruszyl noga, zeby wygodniej stanac na czyims bucie i spytal: -Ze co? -Ci, ktorzy nie maja dosc sily, zeby sie tu wcisnac, zmuszeni sa pozostac na miejscu albo uciec sie do innego, jeszcze bardziej prymitywnego srodka transportu. -No, ojczulku - gwizdnal z podziwem. - Zrobi sie o tobie cudny artykulik. Tylko pamietaj, zebys tak mowil przy Fergusonie. Po dluzszym czasie spedzonym wsrod niewygod wyszlismy z pociagu - niczym dwie wyplute pestki winogron - i przedarlismy sie na ulice. Poszedlem wraz z redaktorem do ozdobnego budynku, gdzie zatrzymalismy sie przed dystyngowanym, starym dzentelmenem, ktory siedzial w malym pomieszczeniu otulony w dostojne, filozoficzne milczenie. -Jak sie pan miewa, panie Ferguson - zaczalem natychmiast, bo bylem przyjemnie zaskoczony. - Szczesliwy jestem, mogac znalezc w przelozonym pana Burnsa to samo intelektualne pokrewienstwo, ktore prawie... -Zamknij sie! - Burns szepnal mi gwaltownie do ucha. - Przez ciebie facet narobi w spodnie. Czwarte pietro, Carlo. -O rany, panie Burns - rzekl Carlo, gdy pociagnal czarna dzwignie i pomieszczenie z cala nasza trojka ruszylo do gory - pan to przyprowadza tu dziwakow. Dziwakow co sie zowie. W redakcji gazety panowalo niesamowite zamieszanie, w ktorym postepowa czesc ludzkosci objawiajaca skomplikowane przyklady neurozy przepychala sie pomiedzy tonami papieru, biurkami i prymitywnymi maszynami do pisania. Joseph Burns posadzil mnie na drewnianej laweczce i po licznych rytualnych machnieciach reka i krzyknieciu kilku zwrotow w rodzaju "siemasz tim, siemasz joe, cosychac tim" - zniknal w oszklonym biurze redaktora. Po dluzszym czasie, gdy juz dosc mialem tej atmosfery spoconego szalenstwa, wyszedl wraz z malym mezczyzna w zarekawkach i z tikiem w lewym oku. -To on? - spytal ten maly. - Aha. No, brzmi dobrze, nie mowie, ze nie brzmi dobrze. Aha. Wie, ze ma sie trzymac tego numeru z przyszloscia, chocby nie wiem jak probowali go zlamac, a jak sie zlamie, to nikt sie nie moze dowiedziec, ze mamy z tym cos wspolnego. Wie o tym, co? Wyglada w sam raz, dosc stary, nawet przypomina takiego stuknietego profesorka. Calosc wyglada nawet niezle, Burns. Aha. Aha, aha. -Poczekaj, az go uslyszysz - wtracil reporter. - Spytaj go o kolory, Ferguson! -Nie jestem obznajomiony z mozliwosciami pryzmatycznymi - odparlem chlodno. - Ale z wielkim rozczarowaniem stwierdzam, ze pierwsze indywidua z cywilizacji prymitywnej, ktore uslyszaly zwiezla opowiesc o moim pochodzeniu, wciaz plota idiotyczne bzdury... Lewe oko malego zadrgalo w niecierpliwym tiku. -Zapamietaj ten tekst. Albo zostaw to Burnsowi, on to zapisze. Sluchaj, Joey, mamy tu niezly interes. Aha. Jeszcze dwa dni do Mistrzostw Swiata, a my nie mamy zadnego czerwonego tytulu. To moze isc na cala strone; jak rzuci jakimis argumentami, to moze i wiecej. Ja sie zajme oprawa: komentarze facetow z uniwersytetu i z akademii nauk naokolo twojego tekstu. A na razie zabierz tego, jak mu tam... -Terton - odezwalem sie zrozpaczony. - Nazywam sie, rzecz jasna... -Terton. Aha. Zabierz tego Tertona do dobrego hotelu, znajdz mu odpowiednie ubranie i wyciagnij od niego te historie. Odizoluj go do jutra rana, a wtedy juz powinien byc niezly dym wokol tej sprawy. Przyprowadz go, a ja zalatwie grupe psychiatrow gotowych przysiac, ze to wariat i druga grupe przysiegajacych ze lzami w oczach, ze jest normalny i kazde slowo to prawda. Zrob mu pare zdjec, zanim wyjdziecie. -Jasne, Ferguson. Klopot tylko, ze ten glina moze go rozpoznac jako goscia, ktory pokazal sie calkiem nago na ulicy. On utrzymuje, ze w jego czasach nikt nie nosi ubran. Na komisariacie go wylegitymuja i momentalnie wsadza do Bellevue. -Daj mi pomyslec - Ferguson przespacerowal sie wkolo, drapiac sie w glowe i mrugajac lewym okiem. - No, to rozegramy to na ostro. Raz na zawsze. Aha, raz na zawsze. Dowiedz sie, jaki ma zawod; znaczy sie, jaki mial; to znaczy, jaki bedzie mial - aha, a ja znajde paru specjalistow z tej samej dziedziny i beda utrzymywac, ze on mowi zupelnie jak oni, tylko tysiac lat pozniej... -Chwileczke - wtracilem sie. - Tysiac lat to fantas... Oko Fergusona zamrugalo wsciekle. -Zabierz go stad, Joey - krzyknal. - To twoja sprawa. Ja mam robote. Dopiero w pokoju hotelowym udalo mi sie przekazac reporterowi wyrazy mojego najwyzszego oburzenia z powodu tepego oblakania panujacego w tej kulturze. I z powodu jego odnoszenia sie do mnie w obecnosci Fergusona. Do Ucha, zachowywal sie, jakby podzielal jego poglady! -Spokojnie, ojczulku - rzekl mi ow mlodzieniec, zwieszajac dlugie nogi poza oparcie tapczanu. - Unikajmy goryczy i wymowek. Przezyjmy w zgodzie dwa dni dobrobytu. Jasne, ze ci wierze. Ale trzeba sie trzymac pewnych regul zachowania. Gdyby Ferguson podejrzewal, ze uwierzylem komukolwiek, nie mowiac o gosciu, ktory lazi wsrod samochodow na Madison Avenue swiecac golizna, musialby szukac poplatnej pracy nie tylko w innej firmie, ale mozliwe, ze i w innym zawodzie. Poza tym tobie zalezy tylko na tym, zeby przyciagnac uwage jakiegos tam emisariusza przyszlosci. Zeby to zrobic, musisz zagrozic mu ujawnieniem, musisz narobic szumu. Wierz mi, ojczulku, za pomoca sieci lacz, jaka mamy, narobisz takiego szumu, ze ogluszysz Eskimosow, lowiacych spokojnie ryby u brzegow Grenlandii Australijscy buszmeni przystana miedzy jednym rzutem bumerangiem a drugim, zeby spytac: "O co chodzi w tej sprawie Tertona?" Po dlugim namysle przyznalem mu racje. Skoro ten idiota Banderling uzyl mnie jako rekawicy, zeby rzucic w twarz ambasadzie, musialem dostosowac sie do obyczajow tej smiesznej epoki. Jest taki kawal, raz w roku 200... Kiedy Burns skonczyl mnie pytac, bylem wykonczony i glodny. Kazal przyslac mi na gore jedzenie i mimo obrzydzenia z powodu kiepskiej kuchni podanej w nie wyjalowionych, szklanych naczyniach, zjadlem od razu. Ku memu zdumieniu, odczucia smakowe byly raczej przyjemne. -Lepiej wlaz pod koldre, jak tylko skonczysz lykac kalorie - doradzil mi Burns znad maszyny do pisania. - Wygladasz jak sprinter, ktory startowal w biegach przelajowych. Zmachany, ojczulku, zmachany. Polece z tym artykulem do redakcji, jak tylko skoncze. Nie potrzebuje cie juz dzisiaj. -A masz dosc zadowalajacych informacji? - ziewnalem. -Nie dosc, ale bardzo zadowalajacych. Wystarczy, zeby Ferguson pare razy zarechotal. Przydaloby sie tylko... O, na przyklad ta sprawa z datami. To by bardzo pomoglo. -Hm - mruknalem sennie. - Cos mi sie przypomina o 1993. -Albo nie. Wszystko gotowe pod kazdym wzgledem. Niech tak bedzie. Przespij sie troche, ojczulku. Biuro redakcji zmienilo sie pod wzgledem zaludnienia, gdy tam wkroczylismy razem z Burnsem. Jedna czesc sali zostala odgrodzona linami. W regularnych odstepach przymocowano tabliczki: TYLKO DLA NAUKOWCOW. Pomiedzy nimi byly inne, witajace PRZYBYSZA Z ROKU 2949, oglaszajace, ze THE NEW YORK BLARE POZDRAWIA ODLEGLA PRZYSZLOSC oraz pomniejsze niewyrazne komentarze, mowiace miedzy innymi: STRUMIEN CZASU POKONANY! i PRZESZLOSC, TERAZNIEJSZOSC I PRZYSZLOSC NIEPODZIELNIE GLOSZA WOLNOSC I SPRAWIEDLIWOSC DLA WSZYSTKICH LUDZI! Paru starszych dzentelmenow dreptalo miedzy linami w wolnej przestrzeni, do ktorej na wpol mnie wprowadzono, na wpol wepchnieto. Przedmioty, ktore rozpoznalem jako lampy blyskowe w wielkiej ilosci mrugaly w rekach oddzialu fotoreporterow. Niektorzy lezeli plasko na podlodze, inni chwiali sie na krzeslach, jeszcze inni zwieszali sie z przedmiotow przypominajacych trapezy, uczepionych do sufitu. -Redakcja kipi i trzeszczy w szwach - zaczal paplac Ferguson, gdy przepchal sie do nas, rozdawszy reporterom po egzemplarzu pachnacej farba gazety. - Sa tacy, co mowia, ze to wariat. Aha, sa tacy, co mowia, ze prorok Nehemiasz zmartwychwstal; ale cale miasto kupuje nasza gazete. Cale dwa dni do Mistrzostw Swiata, a my mamy prawdziwa bombe. Inne szmaty wala tu z wywieszonym jezykiem, zeby popatrzec - niech mnie w ucho pocaluja. Spory ten twoj artykul, aha, tak z roznych punktow widzenia. Mialem troche klopotow ze znalezieniem archeologow, ktorzy by przysiegli, ze Terton jest czlonkiem ich gildii, ale Ferguson nie zawodzi, mamy swoich ludzi. - Lewe oko Fergusona na chwile przestalo mrugac i pojawil sie w nim blysk zadowolenia. - Sluchaj - zachrypial, popychajac mnie na krzeslo - nie rob z siebie primadonny. Zadnych kaprysow, dobra? Aha. Zgadza sie. Trzymaj sie swojej historyjki przez dzis i jutro, a dostaniesz niezly kasek z udzialow wydawcy. Jak bedziesz dobry, to moze przetrzymasz dwa pierwsze mecze Mistrzostw. Trzymaj sie tekstu: przybyles z przyszlosci i nic wiecej nie wiesz. Aha, i nie zaglebial sie w fakty! Joseph Burns zaklaskal w dlonie, zeby przyciagnac uwage zgromadzonych naukowcow i wcisnal sie w krzeslo obok mnie. -Przepraszam za tych archeologow, ojczulku. Ale pamietaj, ze tu dokladnie poprawili moj artykul. To, co mi powiedziales, na papierze po prostu nieciekawie wyglada. Archeolog marsjanski to cos blizszego masowemu odbiorcy. Na twoim miejscu trzymalbym sie z dala od szczegolowych opisow twojego zawodu. To tylko zagesci atmosfere. -Ale archeolog marsjanski to bardzo niescisle! -Spokojnie, ojczulku, zapomniales zdaje sie, ze twoim glownym celem jest przyciagnac uwage na tyle, zeby uznali cie za niebezpieczna paple i odeslali z powrotem w twoje czasy. No, to spojrz w prawo, a potem moze jeszcze w lewo. Jeszcze za malo uwagi? Tak sie to robi: wielkie naglowki i sensacyjny tekst. Zastanawialem sie nad odpowiedzia, gdy spostrzeglem, ze Ferguson juz konczy mnie przedstawiac naukowcom, z ktorych wiekszosc przychylnie sie usmiechala. -Aha, a oto i on! Terton, czlowiek z niewyobrazalnie odleglej przyszlosci. Sam do was przemowi i odpowie na pytania. "Het New York Blare" uprasza jednakze, aby pytania byly krotkie i niezbyt liczne. Tylko w tym pierwszym dniu. W koncu nasz gosc jest zmeczony i zdenerwowany po dlugiej i pelnej niebezpieczenstw podrozy w czasie! Gdy powstalem, padly pierwsze, z godnoscia zadane, pytania. -Panie Terton, ktory dokladnie rok uznaje pan za date swojego pochodzenia? Czy tez liczba 2949 jest scisla? -Zupelnie niescisla - zapewnilem pytajacego. - Wlasciwa data po przelozeniu z Kalendarza Oktetu, ktorego uzywamy... Zaraz, jaka to byla ta regula przekladu z Oktetu? -Czy moglby pan wyjasnic konstrukcje silnika rakietowego w panskich czasach? - spytal ktos inny, gdy ja jeszcze zaglebialem sie w skomplikowana i malo mi znana metode matematyczna liczenia lat. - Poniewaz mowi pan o lotach miedzyplanetarnych. -I o miedzygwiezdnych - dodalem zaraz. - I o lotach miedzygwiezdnych. Tylko ze nie uzywa sie rakiet. Stosuje sie skomplikowana metode napedu zwana rozkladem cisnienia kosmicznego. -A co to wlasciwie jest ten rozklad cisnienia kosmicznego? -Cos - zakaslalem z zazenowaniem - czym, obawiam sie, nigdy w najmniejszym stopniu sie nie interesowalem. O ile wiem, oparty jest o Teorie Brakujacego Wektora Kuchholtza. -A co... -Teoria Brakujacego Wektora Kuchholtza - wyjasnilem im z rozbrajajaca szczeroscia - byla jedna z tych rzeczy, ktore zajmowaly moj umysl jeszcze mniej, niz dzialanie rozkladu cisnienia kosmicznego. I tak to szlo. Od blahostki do blahostki. Ci prymitywni, choc chcacy dobrze, sawanci, ktorzy zyli jak umieli u samego poczatku specjalizacji, nie mogli nawet po czesci ocenic, jak kierunkowa byla moja edukacja w kazdej dziedzinie poza moja wybrana. W czasach ich mikroskopijnej wiedzy i elementarnych urzadzen juz jednemu czlowiekowi bylo trudno objac chocby uogolnienie z calosci nauki. O ilez bardziej w moim czasie, tak probowalem im tlumaczyc, przy osobnych biologiach i socjologiach dla kazdej planety - zeby wspomniec jeden tylko przyklad. A poza tym minelo tyle lat od czasu, gdy zetknalem sie z naukami ogolnymi! Tyle zapomnialem! Rzadu (jak oni go nazywali) wlasciwie nie dalo sie wyjasnic. Jak mozna przedstawic dwudziestowiecznym dzikusom dziewiec poziomow odpowiedzialnosci spolecznej, z ktorymi kazde dziecko dokladnie zapoznaje sie zanim osiagnie wiek mlodzienczy? Jak uprzystepnic status "prawny" tak podstawowej funkcji, jak judicialariona? Byc moze, ktos z moich czasow po glebokim przestudiowaniu prymitywnej nauki i przesadow tego okresu moglby, przy pomocy upraszczajacych porownan, przekazac im blask takich pojec, jak wspolnotowa indywidualnosc czy laczenie wedlug form neuronowych - ale nie ja. Ja? Mialem dosc powodow do wymyslan na Banderlinga, w miare jak rosl szum na sali -Jestem specjalista - krzyczalem do nich. - Potrzebny mi drugi specjalista, taki jak ja, zeby mnie zrozumial! -Potrzebny ci specjalista, to prawda - odrzekl ubrany na brazowo mezczyzna w srednim wieku, ktory wstal z tylnego rzedu. - Ale nie taki jak ty. Taki jak ja. Psychiatra! Rozlegl sie zgodny wybuch smiechu. Ferguson podniosl sie nerwowo, a Joseph Burns szybko przysunal sie do mnie. -Czy to ten czlowiek? - psychiatra spytal mezczyzny w granatowym stroju, ktory przed chwila wszedl do redakcji. Rozpoznalem swego wczorajszego przesladowce. Ten skinal glowa. -Jasne, ze ten. Latal po miescie na golasa. Wstydu nie ma. A moze stukniety? Ja tam nie wiem. -Chwileczke - zawolal jeden z naukowcow w momencie, gdy Ferguson odchrzaknal, zeby zabrac glos. - Stracilismy juz tyle czasu, to mozemy przynajmniej dowiedziec sie czegos o jego specjalnosci. To cos w zwiazku z archeologia - archeologia marsjanska bodajze? Nareszcie. Nabralem powietrza w pluca. -Nie marsjanska - sprostowalem. - I w ogole zadna archeologia. - "Ach, ta pomylka Banderlinga" - pomyslalem. Za moimi plecami Burns jeknal i opadl na krzeslo. -Jestem flirgelfliperem. Flirgelfliper to ten, kto flipuje flirg za pomoca flirgelflipu. - Zrobilem glosny wdech. Omowilem swoj zawod w calej rozciaglosci. Jak to pierwsze doliki i spindfary w marsjanskich piaskach byly uwazane za jakas anomalie geologiczna, jak pierwszy pun-forg byl uzywany zamiast przycisku do papieru. O Cordesie i tym niemal cudownym przypadku, dzieki ktoremu wpadl na pomysl zasady flirgerlflipu. Potem Gurkheyser, ktory ja udoskonalil i slusznie jest uznawany za tworce tej profesji. Jakie horyzonty otwarly sie, gdy rozpoznano i usystematyzowano formy flirgowe! Nieziemskie piekno stworzone przez rase, o ktorej nawet zyjacy wowczas Marsjanie nie mieli pojecia; piekno, ktore weszlo do dziedzictwa kulturalnego czlowieka. Opowiedzialem im o ogolnie przyjetej teorii na temat natury flirglow: ze byly one forma energii, ktora osiagnela stadium inteligencji na Czerwonej Planecie i pozostawila po sobie tylko formy flirgowe, bedace przyblizonym odpowiednikiem naszej muzyki lub sztuki bezprzedmiotowej. O tym, ze bedac forma energii, zostawily roznorodne zapisy tej energii w dostepnych im dzielach materialnych: dolikach, spindfarach i punforgu. Z duma opowiedzialem im o swej decyzji powzietej w mlodosci, aby poswiecic sie calkowicie formom flirgowym, o tym, jak wynalazlem system uzywajacy dzisiejszych nazw marsjanskich do oznaczania miejsc, w ktorych znajdowano owe rozproszone dziela. Nastepnie skromnie wspomnialem o swym odkryciu kontrapunktowej formy flirgowej w pewnym do-liku - ktorego efektem byla posada Badacza Zwyczajnego w Instytucie. Zacytowalem swoj majacy sie ukazac artykul pt. "Gilowe pochodzenie form flirgowych z poznej epoki Pegis" i tak sie zaglebilem w opisie wszystkich szczegolow Zagadki Thumtse, ze zdawalo mi sie, iz jestem z powrotem w Instytucie i prowadze wyklad, a nie walcze o swoja tozsamosc. -Wie pan co - uslyszalem czyjs glos zadziwiajaco blisko. - To brzmi prawie logicznie. Jak jedna z tych piosenek w nowomowie albo pierwsze linijki "Jabberwocky". Slucha sie tego, jakby to byla prawda. -Zaraz! - przypomnialem sobie nagle. - Odczucia form flirgowych nie mozna opisac slowami! Musicie poczuc to sami! - Rozdarlem tkanine gornej czesci mojego ubrania i wyciagnalem naszyjnik. - Macie, sami zbadajcie dolika z tak zwanej Zagadki Thumtse moim flirgelflipem. Zauwazcie... Urwalem. Nie mialem flirgelflipu! Zapomnialem! Joseph Burns skoczyl na rowne nogi. -Flirgelflip pana Tertona zostal wymieniony na ubranie, ktore nosi w chwili obecnej. Podejmuje sie pojsc i wykupic go z powrotem. Patrzylem na niego z wdziecznoscia, jak przedzieral sie przez tlum rozbawionych naukowcow. -Sluchaj, facet - Ferguson odezwal sie zimno. - Zrob cos i to szybko. Burns to nie geniusz, moze mu sie nie udac tego odkrecic, Tu jest psychiatra - aha, dokladnie, psychiatra - i wsadza cie do miekkiego pokoiku, jesli nie wyskoczysz z jakas nowoscia, lak kiepsko wygladasz, ze nasi ludzie trzymaja jezyk za zebami, bojac sie repliki. Jeden z mlodszych naukowcow poprosil mnie o naszyjnik. Podalem mu go wraz z przypietym dolikiem. Obejrzal starannie oba przedmioty, potem zadrapal je paznokciem. Oddal mi z powrotem. -Ten naszyjnik, ee, byl tym, dzieki czemu mogl pan przeslac sie czy teleportowac w dowolne miejsce na Ziemi, jesli dobrze rozumiem? -Przez benskop - uzupelnilem. - Trzeba miec odbiornik i nadajnik benskopowy. -Aha. A to mniejsze nazywa sie, hm, dolik. Zagadka Gumce czy cos takiego? Panowie, jak wiecie, zajmuje sie chemia przemyslowa. Jestem przekonany, ze ten naszyjnik - analiza chemiczna moze jedynie potwierdzic wrazenia wzrokowe - to nic innego, jak bardzo mocne wlokno szklane. Nic wiecej. -Zostalo zrenukleidowane do uzytku w benskopie, ty glupcze! Co za roznica, z czego jest zrobiony material, jesli zostal zrenukleidowany? -Podczas gdy ten dolik - mlodzieniec ciagnal nieporuszony - ten marsjanskich dolik to prawdziwy skarb. Cos zupelnie wyjatkowego. O, tak. Stary, czerwony piaskowiec, jaki przecietny geolog znajdzie w ciagu pietnastu minut w dowolnym miejscu na Ziemi. Stary czerwony piaskowiec! Dopiero po chwili udalo mi sie ich przekrzyczec. Niestety, wyprowadzilo mnie to z rownowagi. Mysl, ze ktos nazywa Zagadke Thumtse starym, czerwonym piaskowcem, wprawila mnie w szal. Zwymyslalem ich od bigotow, tepakow, nieukow. Ferguson powstrzymywal mnie. -Zamkna cie na pewno - szepnal. - Zaraz sie zapienisz. Aha, i nie mysl, ze gazecie wyjdzie to na dobre, jak cie stad wywloka w kaftanie. Nabralem powietrza do pluc. -Panowie - zaczalem - gdyby ktorys z was nagle znalazl sie we wczesniejszej epoce, mielibyscie wiele trudnosci, probujac dostosowac wasza specjalistyczna wiedze do prymitywnego sprzetu, jaki bylby wtedy dostepny. O ilez bardziej ja... -Punkt dla pana - przyznal jakis tegi mezczyzna. - Ale jest jedna rzecz. Jeden sposob udowodnienia tozsamosci przez przybysza z innego czasu. -Jakiz to? - kilkanascie akademickich glow obrocilo sie ku niemu. -Daty. Zdarzenia historyczne. Z tego miesiaca czy z tego roku. Znaczace wydarzenia. Utrzymuje pan, ze nasze czasy to panska przeszlosc. Prosze nam o niej opowiedziec. Co sie wydarzy? -Niestety... - wykonalem bezradny ruch reka i znow buchnely smiechy - moja znajomosc historii Ziemi jest bardzo fragmentaryczna. Jeden krotki kurs w dziecinstwie. Wychowalem sie na Marsie, ale nawet historia marsjanska jest mi malo znana. Nigdy nie mialem glowy do dat historycznych. Jak juz mowilem wczoraj panu Burnsowi, w tym okresie pamietam tylko trzy daty. -Jakie? - zainteresowanie nagle wzroslo. -Pierwsza - 1993. -Co sie stanie w 1993 roku? -Musze przyznac, ze nie wiem. Ale zdaje sie, ze to ma wielkie znaczenie. Moze jakies nieszczescie, jakis wynalazek, czy dzielo sztuki? A moze data, ktora ktos przypadkiem mi podal, a ja ja zapamietalem. W kazdym razie nic z tego. Druga to sierpien 1945. Bomba atomowa. Pan Burns twierdzi, ze to tez nie jest specjalnie przydatne, bo zdarzylo sie jakies kilkanascie lat temu. Prosze pamietac, ze mam spore klopoty z waszym kalendarzem. -A ta trzecia data? - ktos zawolal. -1588 - odpowiedzialem nie liczac na wiele. - Wielka Armada. Dalo sie slyszec szuranie krzesel. Naukowcy wstawali z miejsc i szykowali sie do wyjscia. -Zatrzymaj ich - syknal mi do ucha Ferguson. - Powiedz cos, zrob cos! Wzruszylem ramionami. -Chwileczke - odezwal, sie ten mlody chemik przemyslowy. - Mysle, ze mozemy rozprawic sie ostatecznie z tym oszustem. W sensacyjnym artykuliku pana Burnsa wyczytalem panska wypowiedz o zabawach w wieku dzieciecym wsrod piaskow marsjanskich. Co pan nosil na sobie w tym czasie? -Nic - zaskoczylo mnie to pytanie. - Jakies ubranko od zimna. Nic wiecej. -Zadnego helmu, nic? -Nie, zupelnie nic. -Tylko ubranko od zimna? - usmiechnal sie szyderczo. - A przeciez wiemy, ze na rowniku temperatura rzadko wychodzi tam ponad zero. Wiemy tez, ze praktycznie na Marsie nie ma tlenu. Spektroskop potwierdza to stale od lat. Cieple ubranko, bez helmu i tlenu. Ha! Wpatrywalem sie zdumiony w pogardliwie odwrocone plecy, gdy wychodzili. Tej jednej rzeczy nie moglem w ogole pojac. No to co, ze ich instrumenty pokazywaly sladowe ilosci tlenu na Marsie i temperature ponizej zera? Jako chlopiec bawilem sie na marsjanskiej pustyni. Bylem tam: to pamietam bardzo dokladnie. Bez helmu, w lekkim ubranku. Ach, te dzikusy i ich instrumenty. -Lepiej stad wyrywaj - Ferguson poradzil mi, mrugajac nieszczesliwie lewa powieka. - Glina i psychiatra sa jeszcze na korytarzu. Nie wyjdzie na dobre ani tobie, ani gazecie, jak cie zwina. Lepiej zjedz winda dla obslugi. Aha, winda dla obslugi. Wyszedlem na ulice, rozmyslajac nad tym, jak sie teraz ze mna skontaktuja emisariusze przyszlosci. Najwyrazniej, uzywajac okreslenia Burnsa, nie narobilem zbyt wielkiego szumu. A moze jednak? Moze jeden z tych naukowcow byl emisariuszem przyszlosci, obserwowal mnie i szykowal sie do wyslania mnie z powrotem, zanim sprawie im wiecej klopotow w tych czasach. -Czesc, ojczulku. Dzwonilem do redakcji. Ciezka sprawa. -Burns! - odwrocilem sie z ulga w strone mlodzienca opartego o sciane budynku. Jedyny przyjaciel, jakiego poznalem w tej szalonej, barbarzynskiej epoce. - Nie dostales flirgelflipu? Wymienili go albo sprzedali, albo zgubili? -Nie, ojczulku, nie dostalem flirgelflipu. - Wzial mnie delikatnie pod reke. - Chodz, przejdziemy sie. -Dokad? Znajdziemy ci prace, jakies zajecie, do ktorego bedzie pasowal twoj futurystyczny talent. -A co to bedzie. -W tym problem. Brzydki, trudny problem. Nie ma zbyt wiele flirgu do flipowania w tych czasach. Tylko to umiesz robic dobrze, a za stary jestes, zeby sie wyuczyc innego zawodu. Ale czlowiek musi jesc. Jak nie je, to ma dziwne sensacje i zalobne marsze w zoladku. No, coz. -Najwyrazniej myliles sie co do tych emisariuszy przyszlosci. -Wcale nie. Przyciagnales ich. I skontaktowali sie z toba. -Przez kogo? -Przeze mnie. Zatrzymalbym sie zdumiony dokladnie na drodze pedzacego pojazdu, gdyby nie pociagnelo mnie ramie Burnsa. -Chcesz powiedziec, ze ty jestes emisariuszem przyszlosci? Zabierzesz mnie z powrotem? -Tak, jestem emisariuszem przyszlosci. Nie, nie zabiore cie z powrotem. Zdezorientowany potrzasnalem ostroznie glowa. -Obawiam sie, ze nie... -Nie wracasz, ojczulku. Po pierwsze dlatego, ze w ten sposob mozna oskarzyc Banderlinga o niszczenie praw wspolnotowej indywidualnosci, czyli ciebie. W ten sposob Instytut zdecyduje, ze depresor promieniowania wymaga jeszcze lat badan i ulepszen, zanim calkowicie zrownowazone jednostki beda mogly sie do niego zblizyc. W koncu podroz w czasie zostanie odkryta - we wlasciwym czasie - dzieki wlasciwemu zastosowaniu depresora promieniowania Banderlinga. Po drugie, nie wracasz, bo juz nie mozesz paplac o emisariuszach przyszlosci, zeby nie zamkneli cie w takim urzadzeniu bez klamek, gdzie goscie nosza fartuchy zamiast plaszczy. -Chcesz powiedziec, ze to wszystko bylo zaplanowane? To, ze mnie spotkales, wykradles mi flirgelflip i przekonales, ze musze narobic szumu, jak to ujales, zeby wymanewrowac mnie w sytuacje, w ktorej nikt w tym spoleczenstwie mi nie uwierzy... Skrecilismy w prawo, w uliczke pelna malych kafejek. -Chce powiedziec, ze to bylo wiecej, niz zaplanowane. To bylo konieczne, zeby uznac Banderlinga za tego, kim naprawde jest... -Za idiote? - spytalem z gorycza. -... zeby depresor promieniowania odstawiono na polke na wystarczajaca ilosc lat w wyniku "tragedii Ter-tona". Trzeba bylo, zebys mial dokladnie taki zawod i pochodzenie, kompletnie nie pasujace do potrzeb tego okresu, zebys nie mogl wprowadzic w nim zadnych znaczacych zmian. Nastepnie trzeba bylo... -A ja uwazalem cie za przyjaciela. Lubilem cie. -Trzeba bylo, zebym ja byl dokladnie kims takim, kto mogl zdobyc twoje zaufanie, gdy tylko, ee, przybyles i plan zaczal prawidlowo dzialac. Poza tym bedac takim wlasnie czlowiekiem, bede mial wyrzuty sumienia z powodu tego, co ci zrobilem. Te wyrzuty tez sa prawdopodobnie niezbedne dla jakiegos fragmentu planow Ambasady Przyszlosci Wszystko, Terton, pasuje do innych czesci - podejrzewam, ze nawet ta ambasada przyszlosci na koncu czasow. Po prostu mialem prace zlecona. -A Banderling? Co sie z nim stanie, gdy ja nie wroce? -Oczywiscie zabroni mu sie dzialan w dziedzinie fizyki. Ale poniewaz jest mlody, uda mu sie rozwinac w nowym zawodzie. A przy obyczajach panujacych w twoich czasach, zostanie flirgelfliperem - zastapi ciebie we wspolnocie. Jednak najpierw przejdzie Kurs Przystosowawczy. Co mi przypomina... Tak sie skupilem na zdobyciu dla ciebie pracy, ze zapominam o waznych rzeczach. Zadumalem sie nad ironia faktu, ze bunt Banderlinga byl czescia planow Ambasady Przyszlosci. I nad zalosnym faktem, ze spedze reszte mojego zycia w tej zwariowanej epoce. Nagle spostrzeglem, ze Burns odpial dolika od mojego naszyjnika. -Jedno z tych przeoczen - wyjasnil mi, chowajac go do kieszeni. - Miales go nie zabierac wedlug naszych pierwotnych planow. Teraz musze dopilnowac, zeby to zwrocic, jak tylko sie przyzwyczaisz do nowej pracy. Wiesz, ze ten dolik to Zagadka Thumtse. Harmonogram wymaga, zeby ten problem rozwiazal ktorys z twoich kolegow z Instytutu. -Kto go rozwiaze? - zapytalem z wielkim zainteresowaniem. - Masterson? Foule? Greenblatt? -Zaden z nich - usmiechnal sie. Zgodnie z harmonogramem Zagadke Thumtse ostatecznie rozwiaze Thomas Alva Banderling. - Banderling! - wrzasnalem, gdystanelismy przed ponura restauracja z tabliczka "Potrzebny pomocnik kucharza" na wystawie. - Banderling? Ten idiota? NAJEMCY Gdy panna Kerstenberg, sekretarka Sydneya Blake'a poinformowala go przez biurofon, ze przyszlo dwoch panow, ktorzy wyrazili pragnienie wynajecia pomieszczen w ich budynku, jego: "No, coz, wprowadz ich, Esther, wprowadz ich zaraz" bylo tak uprzejme, ze moglo odkrecic sloik wazeliny. Minely dopiero dwa dni, od kiedy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomosciami, mianowali go stalym agentem w biurowcu McGowan i perspektywa pozbycia sie paru pomieszczen w tym "Starym Niewynajmo-walnym" juz na poczatku pracy byla dla niego nadzwyczaj mila.Jednakze, gdy tylko ujrzal przyszlych najemcow, stracil nieco pewnosci siebie. Powodem bylo praktycznie wszystko. Obydwaj byli dokladnie identyczni pod kazdym wzgledem, z wyjatkiem rozmiarow. Pierwszy byl wysoki, bardzo, bardzo wysoki - ponad dwa metry, ocenil Blake, gdy wstal, aby ich powitac. Jego postac byl wygieta w dwoch miejscach: do przodu na wysokosci bioder i do tylu na wysokosci ramion, co robilo wrazenie, jakby zamiast stawow mial zawiasy. Za nim toczyl sie mezczyzna - paczek, karzel nad karzelki, ale poza tym blizniak tego wyzszego. Obydwaj byli ubrani w nakrochmalone biale koszule i czarne kapelusze, czarne plaszcze, czarne krawaty, czarne garnitury, czarne skarpety i buty tak nieprawdopodobnie czarne, ze w ogole nie odbijaly promieni swiatla, ktore zabladzily w ich strone. Zajeli miejsca i usmiechneli sie do Blake'a - unisono. -Mhm, panno Kerstenberg - zwrocil sie do sekretarki, ktora jeszcze stala w drzwiach. -Tak, panie Blake? - odpowiedziala natychmiast. -Mhm, nic, panno Kerstenberg. Zupelnie nic. Patrzyl z zalem, jak zamyka drzwi i uslyszal skrzyp krzesla obrotowego, gdy zabierala sie do pracy przy swoim biurku. Co za nieszczescie, ze nie bedac telepatka, nie mogla odebrac jego blagalnej mysli, aby zostala i wsparla go na duchu. No, coz. Trudno oczekiwac, zeby najlepsza firma w miescie, Dun i Bradstreet, wynajmowala biura w McGowanie. Usiadl i poczestowal gosci papierosami i nowiutkiej papierosnicy. Odmowili. -Chcielibysmy - odezwal sie ten wyzszy glosem zlozonym z wielu ciezkich wdechow i wydechow - wynajac pietro w panskim budynku. -Trzynaste pietro - dodal ten maly dokladnie takim samym glosem. Sydney Blake zapalil papierosa i mocno sie zaciagnal. Cale pietro! Faktycznie, nie mozna ludzi sadzic po wygladzie. -Przykro mi - zaczal. - Nie moge panowie wynajac trzynastego pietra, ale... -Dlaczego nie? - sapnal ten wysoki. Byl wyraznie podenerwowany. -Glownie dlatego, ze nie ma trzynastego pietra. Mnostwo budynkow go nie ma. Poniewaz najemcy uwazaja to za zly omen, wiec pietro ponad dwunastym na numer czternascie. Jesli spojrza panowie na liste naszych najemcow, zauwazycie, ze nie ma biur, ktorych numer zaczynalby sie od 13. Jednakze, jesli panowie sa zainteresowani az taka przestrzenia, sadze, ze mozemy panow umiescic na szostym... -Zdaje mi sie - powiedzial wysoki klient bardzo ponurym tonem - ze jesli ktos chce wynajac konkretne pietro, to zadaniem agenta jest wynajac mu je. -I obowiazkiem - zawtorowal mu maty. - Zwlaszcza, ze nie zadaje mu sie zadnych skomplikowanych pytan o liczby. Blake opanowal sie z najwyzsza trudnoscia i zamiast wybuchnac, usmiechnal sie przyjacielsko. -Bylbym szczesliwy, mogac wynajac panom trzynaste pietro - gdybysmy takie mieli. Ale nie moge tak po prostu wynajac czegos, co nie istnieje, prawda? - Wyciagnal przed siebie dlonie i usmiechnal sie do niech w sposob, ktory mowil: "Przeciez jest tu trzech inteligentnych dzentelmenow o zblizonych pogladach." - Na szczescie dla nas pietra dwunaste i czternaste maja bardzo malo wolnych pomieszczen. Ale jestem pewien, ze inna czesc budynku McGowana bardzo sie panom spodoba. - Nagle przypomnial sobie, ze omal nie zlamal protokolu. - Nazywam sie - rzekl dotykajac wymanikiurowanym palcem tabliczki z nazwiskiem - Sydney Blake. A z kim, jesli wolno... -Tohu i Bohu - rzucil ten wysoki. -Slucham? -Powiedzialem Tohu i Bohu. Ja jestem Tohu. - Wskazal na swego miniaturowego blizniaka. - To jest Bohu. Albo moze w tym wypadku odwrotnie. Sydney Blake rozwazal to, dopoki nie spadl popiol z jego papierosa i nie obsypal jego nienagannych kantow u spodni. Obcokrajowcy. Powinien to od razu poznac po oliwkowej skorze i lekkim, nieznanym akcencie. Nie, zeby robilo to jakas roznice w McGowanie. Czy w jakimkolwiek budynku zarzadzanym przez Wellingtona i Synow, Handel Nieruchomosciami. Ale nie mogl sie oprzec zdziwieniu, gdzie u licha ludzie maja takie nazwiska i tak niewspolmierne rozmiary. -Doskonale, panie Tohu. I... mhm... panie Bohu. Wiec problem wedlug mnie... -W rzeczywistosci nie ma zadnego problemu - wysoki powiedzial to wolno, dobitnie, z przekonaniem - z wyjatkiem drobiazgu, ktorym niepotrzebnie sie podniecasz, mlody czlowieku. Macie budynek z pietrami od pierwszego od dwudziestego czwartego. My chcemy wynajac trzynaste, ktore jest, jak wiadomo, puste. Wiec gdyby bardziej sie pan zajal robieniem interesow, co nalezy do panskich obowiazkow, i wynajal nam to pietro bez dalszych dyskusji... -I rozdzielania wlosa na czworo - wtraci maly. -... wowczas moze bedziemy zadowoleni, panscy pracodawcy na pewno beda zadowoleni, a i pan powinien byc zadowolony. Jest to naprawde bardzo prosta transakcja i ktos bedacy na panskim miejscu, powinien z latwoscia ja przeprowadzic. -Ale jak mam, do cholery... - Blake zaczal krzyczec, ale przypomnial sobie slowa profesora Scogginsa z drugiego Seminarium Handlu Nieruchomosciami: "Pamietajcie, panowie, utrata cierpliwosci oznacza utrate klienta. Jesli w sklepie klient ma zawsze racje, to w handlu nieruchomosciami klient nigdy nie jest w bledzie. W jakis sposob musicie znalezc lekarstwo na ich handlowe slabostki, chocby byly nie wiem jak wydumane. Agent musi sie postawic w jednym rzedzie z lekarzem, dentysta i farmaceuta, a ich motto musi i jemu przyswiecac: sluzba bezinteresowna, zawsze dostepna i niezawodna." Blake pochylil glowe, zeby skupic sie na zawodowej odpowiedzialnosci, zanim znow zacznie. -No, dobrze - rzekl w koncu z usmiechem, ktory, mial nadzieje, byl ujmujacy. - Postaram sie ujac to tak, jak pan przed chwila. Panowie, dla sobie tylko znanych powodow, chcecie wynajac trzynaste pietro. Ten budynek, z powodow znanych jedynie jego architektom - ktorzy moim zdaniem sa zwariowanymi ekscentrykami, a ktorych zaden z nas nigdy nie zrozumie - ten budynek nie ma trzynastego pietra. I dlatego nie moge go panom wynajac. Patrzac na to powierzchownie, przyznaje, ze to moze wygladac na trudnosc, jakoby panowie nie mogli dostac tego, czego chca tutaj, u McGowana. Ale jesli dokladnie rozpatrzymy te sytuacje? Przede wszystkim zauwazymy, ze jest kilka innych wspanialych pieter... Przerwal, bo uswiadomil sobie, ze jest sam. Jego goscie jednym, nieprawdopodobnie szybkim ruchem powstali i wyszli z biura. -Wielka szkoda - uslyszal jeszcze glos tego wysokiego, gdy szli przez sekretariat. - Usytuowanie byloby doskonale. Tak daleko od centrum spraw. -Nie wspominajac - dodal maly - o wygladzie budynku, lak malo reprezentacyjny. Niedobrze. Popedzil za nimi i dogonil ich w korytarzu przy wejsciu do holu. Dwie rzeczy sprawily, ze stanal jak wryly. Jedna bylo silne poczucie, ze to ponizej godnosci swiezo mianowanego stalego agenta zaciagac przyszlych klientow z powrotem do biura, ktore dopiero co nagle opuscili. W koncu to nie byl jakis tam sklepik z uzywana odzieza, tylko budynek McGowana. Druga byl nagla swiadomosc, ze wysoki mezczyzna jest sam. Nie bylo sladu tego malego. Z wyjatkiem - moze - wyraznego wybrzuszenia na plaszczu wysokiego na wysokosci prawej kieszeni. -Para dziwakow - wytlumaczyl sobie, zakrecil sie na piecie i pomaszerowal do biura. - W zadnym razie porzadni klienci. Zmusil panne Kerstenberg do wysluchania calej historii mimo surowych zalecen profesora Scogginsa, zeby nie przesadzac z okazywaniem przyjazni nizszemu personelowi urzedniczemu. Krecila glowa i pogwizdywala, wpatrujac sie w niego przez okulary w grubych oprawkach. -Dziwacy, prawda, panno Kerstenberg? - spytal ja, konczac rozmowe. - Zadni porzadni klienci, co? -Nie wiem, panie Blake - odpowiedziala ze swoja zwykla skromnoscia. Wciagnela arkusz papieru listowego do maszyny. - Czy zyczy pan sobie, zeby poczta do Hop-kinsona zostala wyslana jeszcze dzis? -Co? A, chyba tak. To znaczy, oczywiscie tak. Za wszelka cene dzisiaj, panno Kerstenberg. I prosze dac do sprawdzenia, zanim pani to wysle. Poszedl do swego gabinetu i usiadl za biurkiem. Cala sprawa bardzo go zdenerwowala. Pierwsza wielka szansa na wynajecie. I ten maly - jak on sie nazywal, Bohu? - i ta wybrzuszona kieszen... Dopiero poznym popoludniem udalo mu sie skoncentrowac na swojej pracy. I wlasnie wtedy zadzwonil telefon. -Blake? - zatrzeszczal glos w sluchawce. - Mowi Gladstone Jimm. -lak, panie Jimm - Blake wyprostowal sie na krzesle. Gladstone byl najstarszym sposrod Synow. -Blake, podobno odmowiles wynajecia pomieszczen? -Ja co? Przepraszam, panie Jimm, ale ja... -Blake, dwoch dzentelmenow wlasnie weszlo do biura glownego. Nazywaja sie Tuli i Buli. Mowia, ze bezskutecznie probowali wynajac od ciebie trzynaste pietro w budynku McGowana. Mowia, ze przyznales, iz nikt go nie zajmuje, ale uparcie odmawiales im pozwolenia na wynajecie. O co tu chodzi, Blake? Myslisz, ze na co firma mianowala cie stalym agentem, Blake, zebys odstraszal potencjalnych klientow? Ja tez moge cie postraszyc, ze tu w biurze glownym absolutnie nam sie to nie podoba, Blake. - Bylbym szczesliwy, mogac im wynajac trzynaste pietro - wil sie Blake. - tylko klopot w tym, prosze pana, widzi pan, tu... -O jakim klopocie mowisz, Blake? No, wykrztus to, chlopie, wykrztus to! -Nie ma trzynastego pietra, Jimm! -Co? -Budynek McGowana jest jednym z tych, ktore nie maja trzynastego pietra. - Mozolnie i dokladnie opisal wszystko jeszcze raz. Mowiac narysowal nawet plan budynku na blacie biurka. -Hm - zafrasowal sie Gladstone Jimm, gdy Blake skonczyl. -Powiem im to, Blake. Przynajmniej to wyjasnienie mnie satysfakcjonuje. - I odlozyl sluchawke. Blake caly dygotal. -Co za dziwaki - wymamrotal wsciekle. - Dziwaki, zdecydowanie. Na pewno nie porzadni najemcy. Gdy nastepnego dnia przyszedl do biura, okazalo sie, ze panowie Tohu i Bohu juz na niego czekaja. Wysoki podal mu klucz. -Zgodnie z warunkami umowy, panie Blake, klucz do naszego biura musi byc w posiadaniu stalego agenta urzedujacego w tym budynku. Wlasnie nasz slusarz dorobil ten klucz. Ufam, ze to pana zadowala? Sydney Blake oparl sie o sciana i odczekal chwile, chcac ochlonac. -Umowy? - wyszeptal. - Biuro glowne podpisalo z wami umowe? -Tak - powiedzial wysoki. - Bez klopotu udalo nam sie osiagnac... jak wy to nazywacie? -Porozumienie - maly wtracil z okolic kolan swego towarzysza. - Swieto rozumu. Serce na dloni. W waszym glownym biurze nie ma pedantow od subtelnosci matematycznych, mlody czlowieku. -Czy moglbym zobaczyc te umowe? - Blake'owi udalo sie oderwac od sciany. Wysoki siegnal do prawej kieszeni plaszcza i wyciagnal zlozona kartke o znajomym wygladzie. To byla umowa najmu. Trzynastego pietra w budynku McGowana. Ale byla jedna mala roznica. Gladstone Jimm dolaczyl klauzule: "... wlasciciel wynajmuje pietro, o ktorym zarowno najemca, jak i wlasciciel wiedza, iz nie istnieje, ale ktorego tytul wlasnosci ma dla najemcy szczegolne znaczenie, ktore to znaczenie rowne jest wysokosci czynszu, jaki zaplaci..." Blake odetchnal. -A, to co innego. Dlaczego panowie mi nie powiedzieli, ze chca jedynie tytulu wlasnosci tego pietra? Odnioslem wrazenie, ze panowie maja zamiar zajac te nieruchomosc. -Istotnie chcemy zajac te nieruchomosc - Wysoki schowal umowe do kieszeni. - Zaplacilismy za nia czynsz za miesiac z gory... -Oraz - uzupelnil maly - miesieczne ubezpieczenie. -A takze - zakonczyl wysoki - dodatkowy miesieczny czynsz jako procent dla agenta. Jak najbardziej chcemy zajac te nieruchomosc -Ale jak... - Blake zachichotal nieco histerycznie -... macie zamiar zajmowac nieruchomosc, ktorej nawet... -Do widzenia, mlody czlowieku - przerwali mu unisono i skierowali w strone windy. Widzial, jak wchodza do niej. -Prosze na trzynaste - polecili windziarzowi. Drzwi zamknely sie. Panna Kerstenberg przeszla obok niego, szczebioczac obowiazkowe "Dzien dobry, panie Blake" i weszla do biura. Blake ledwie skinal jej glowa. Wpatrywal sie w drzwi windy. Po chwili otwarly sie, maly gruby windziarz wyszedl z niej i zaczal rozmawiac z portierem. Blake nie wytrzymal. Pobiegl w strone windy, zajrzal do srodka. Byla pusta. -Sluchaj - zawolal, lapiac grubego windziarza za rekaw przybrudzonego uniformu. - Ci dwaj, ktorych przed chwila zabrales, na ktorym pietrze wysiedli? -Tam, gdzie prosili. Na trzynastym. A bo co? -Na jakim trzynastym pietrze? Tu nie ma zadnego trzynastego pietra! -Panie Blake - gruby windziarz wzruszyl ramionami. - Ja robie, co mi kaza. Jak ktos mowi "trzynaste", to go biore na trzynaste. Jak mowi "na dwudzieste pierwsze", to go biore... Blake wszedl do windy. -Zawiez mnie tam - rozkazal. -Na dwudzieste pierwsze? Juz sie robi. -Nie, ty... ty... - Blake zauwazyl, ze portier z windziarzem wymieniaja porozumiewawcze usmiechy. - Nie na dwudzieste pierwsze - ciagnal juz spokojniej. - Zawiez mnie na trzynaste pietro. Windziarz przesunal dzwignie i drzwi zasunely sie z jekiem. Pojechali do gory. Wszystkie windy u McGowana byly bardzo wolne i Blake bez trudnosci odczytywal numery pieter przez okienko w drzwiach windy. ...dziesiate...jedenaste...dwunaste...czternaste...pietnaste...szesnaste... Zatrzymali sie. Windziarz podrapal sie w glowe, nie zdejmujac czapki z daszkiem. Blake spojrzal na niego triumfujaco. Pojechali w dol... ...pietnaste...czternaste...dwunaste...jedenaste...dziesiate...dziewiate... -No i co? - zapytal go Blake. Windziarz wzruszyl ramionami. -Wyglada na to, ze teraz go nie ma. -Teraz? Co za teraz? Nigdy go nie bylo! Wiec gdzie zawiozles tamtych dwoch? -A, tamtych. Powiedzialem panu. Na trzynaste. -Ale przed chwila udowodnilem ci, ze nie ma trzynastego pietra!!! -To co? To pan skonczyl szkole, panie Blake, nie ja. Ja mam taka prace. Jak sie panu nie podoba, to trudno, ale taka mam prace. Jak ktos wchodzi do windy i mowi "na trzynaste", to go... -Wiem! To bierzesz go na trzynaste pietro. Ale nie ma zadnego trzynastego pietra, ty idioto! Moge ci pokazac plany tego budynku i sprobuj, tylko sprobuj, pokazac mi trzynaste pietro. Jesli pokazesz mi trzynaste pietro... Urwal, bo spostrzegl, ze znow sa na dole, a wokol nich zebral sie spory tlumek. -Panie Blake - wystapil windziarz z propozycja - jezeli pan nie jest zadowolony, to moze zadzwonie po przedstawiciela zwiazku i sobie pogadacie. Co pan na to? Blake machnal bezradnie reka i powlokl sie do swego biura. Za plecami slyszal, jak portier pyta windziarza: -O co on sie wsciekal, Barney? -Aaa, ten facet? - odkrzyknal mu windziarz. - Mowil, ze cos sknocilem z planami budynku. Po mojemu, to za dlugo sie w szkole uczyl. Niby co ja mialem wspolnego z planami? -Nie mam pojecia. - westchnal portier. - Diabli go tam wiedza. -A ja cie o cos jeszcze spytam - ciagnal windziarz z wieksza pewnoscia siebie, uwierzywszy w swoj talent oratorski. - A co ja mam wspolnego z jakimis planami budynku? Blake zamknal drzwi od biura i oparl sie o nie. Przejechal reka po swoich rzedniejacych wlosach. -Panno Kerstenberg - powiedzial wreszcie zmienionym glosem. - No, i co pani powie? Tym dziwakom, ktorzy tu wczoraj byli - tym dwom starym dziwakom - biuro glownie wynajelo trzynaste pietro! -Tak? - spojrzala na niego sponad maszyny. -I moze mi pani wierzyc albo nie, ale oni wlasnie pojechali na gore i objeli swoje biuro w posiadanie. Panna Kerstenberg usmiechnela sie do niego. -Jak to milo - rzucila. I wrocila do pisania. Nastepnego dnia Blake zobaczywszy wszystko, co sie dzieje w holu, rzucil sie w pospiechu do telefonu. Wykrecil numer biura glownego. -Z panem Gladstonem Jimmem - poprosil resztka tchu. - Panie Jimm, niech pan poslucha. Mowi Sydney Blake z McGowana. Panie Jimm, sytuacja robi sie powazna! Wnosza dzisiaj meble! Meble biurowe! A przed chwila widzialem, jak paru ludzi wjechalo na gore, zeby zalozyc telefony! Panie Jimm, oni naprawde sie wprowadzaja! Gladstone Jimm natychmiast spowaznial. Poswiecil tej sprawie cala swoja uwage. -Kto sie wprowadza, moj chlopcze? Korporacja Tanzen Realty? Czy to znowu bracia Blair? Wlasnie mowilem w ubieglym tygodniu, ze ostatnio za spokojnie bylo w handlu nieruchomosciami. Czulem przez skore, ze ten ubiegloroczny Kodeks Dobrych Manier dlugo nie wytrzyma. Chca zajac nasza wlasnosc, co? - Prychnal glosno i wojowniczo. - Nasza firma ma jeszcze pare sposobow w zanadrzu. Po pierwsze, upewnij sie, czy wszystkie wazne papiery - listy lokatorow, dowody wplat, nie przeocz niczego, synu - sa w sejfie. Wyslemy tam trzech prawnikow i nakaz sadowy w ciagu pol godziny. A na razie staraj sie... -Pan mnie nie zrozumial. To ci nowi najemcy. Ci, ktorym pan wynajal trzynaste pietro. Gladstone Jimm wyhamowal momentalnie i rozwazyl sprawe. Aha. Zrozumial, zaczal starannie odmierzac slowa. -Masz na mysli... tych tam... hm, Tumbi i Buli? -Zgadza sie, prosze pana. Na gore jada biurka, krzesla i szafy na dokumenty. Przyjechali ludzie z firm telefonicznych i elektrowni. I wszyscy jada na trzynaste pietro! Tylko ze, panie Jimm, trzynastego pietra nie ma!!! Cisza. A potem: -Czy inni dzierzawcy w budynku sie skarzyli, Blake? -Nie, panie Jimm, ale... -Czy ci Tut i Bub komus sie naprzykrzaja? -Nie, zupelnie nie. Tylko ze... -Tylko ze za malo uwagi poswiecasz interesom! Blake, lubie cie, ale uwazam to za swoj obowiazek ostrzec cie, ze sprawiasz nam niemily zawod. Jestes stalym agentem w McGowanie juz prawie tydzien i jak dotad jedyny powazny interes dotyczacy nieruchomosci musial byc zalatwiony przez biuro glowne. Nie bedzie to dobrze wygladac w twoich aktach, Blake. To w ogole nie bedzie dobrze wygladac. W dalszym ciagu masz te pustostany na trzecim, szesnastym i dziewietnastym? -Tak, panie Jimm. Planowalem... -Nie wystarczy planowac, Blake. Planowanie to dopiero pierwszy stopien. Potem musi nastapic dzialanie! Dzialanie, Blake: D-Z-I-A-L-A-N-I-E. Moze wyprobuj ten stary numer: wypisz sobie slowo "dzialanie" na tabliczce duzymi, czerwonymi literami i powies sobie naprzeciw biurka tak, zebys spogladal na nie, gdy tylko podnosisz wzrok. Potem na odwrotnej stronie zrob liste wszystkich pustostanow w budynku. Za kazdym razem, gdy spojrzysz na te tabliczke, zapytaj sie, ile pustych pomieszczen wciaz jest wypisanych na odwrocie. A potem, Blake, dzialaj! -Tak, prosze pana - wyjakal slabo Blake. -A tymczasem koniec z bzdurami na temat przestrzegajacych prawa i placacych czynsz lokatorow. Jak ci daja spokoj, zostaw ich i ty w spokoju. To rozkaz, Blake. -Rozumiem, panie Jimm. Dlugi czas siedzial, spogladajac na odlozona sluchawke. Potem wstal, podszedl do holu i wszedl do windy. Czul sie w dziwny i niezwyczajny sposob zwawy i beztroski, co bylo cecha czlowieka, ktory rozumyslnie lamie rozkaz zarzadcy firmy Wellington i Synowie, Handel Nieruchomosciami. Dwie godziny pozniej wlokl sie z powrotem, przygarbiony i bliski placzu z powodu porazki. Gdy Blake jechal winda pelna monterow telefonow i mebli zmierzajacych na trzynaste pietro, zadnego trzynastego pietra nie bylo. Ale gdy tylko, nieco zniecierpliwieni, zmienili winde zostawiajac go samego, docierali do swego celu. Sprawa byla prosta. Dla niego nie bylo trzynastego pietra. I prawdopodobnie nigdy nie bedzie. O piatej po poludniu, wciaz jeszcze rozmyslal nad ta niesprawiedliwoscia, gdy rozpoczynajace dyzur sprzataczki wpadly do sekretariatu, zeby odbic karty na zegarze. -Ktora z was - spytal nagle natchniony pewna mysla, - ktora z was zajmuje sie trzynastym pietrem? -Ja. Zaprowadzil kobiete w jasnozielonym szalu do swojego gabinetu. -Kiedy zaczela pani sprzatac trzynaste pietro, pani Ritter? -No, jak tylko wprowadzili sie ci nowi najemcy. -Ale wczesniej... - urwal, wpatrujac sie niecierpliwie w jej twarz. Usmiechnela sie i kilka zmarszczek pojawilo sie na jej twarzy. -Wczesniej, chwalic Boga, nikt go nie wynajmowal. Tego trzynastego. -Wiec? - podsunal jej. -Wiec nie trzeba bylo sprzatac. Blake wzruszyl ramionami i poddal sie. Sprzataczka chciala odejsc. Polozyl jej reke na ramieniu i zatrzymal ja. -Jakie - spytal patrzac na nia z zazdroscia - jest to... trzynaste pietro? -Takie jak dwunaste. I dziesiate. Jak kazde inne. -I kazdy - mruknal sam do siebie - moze sie tam dostac. Kazdy, tylko nie ja. Uswiadomil sobie z irytacja, ze mowil za glosno. I ze stara kobieta patrzy na niego ze wspolczuciem. -Moze dlatego - pocieszyla go - ze pan nie ma powodu, zeby byc na trzynastym pietrze. Stal jeszcze i dojrzewala w nim ta mysl, gdy ona i jej kolezanki tupaly, halasujac na schodach miotlami, scierkami i wiaderkami. Czyjes kaszlniecie odbilo sie echem za jego plecami. Odwrocil sie. Panowie Tohu i Bohu uklonili sie. Wygladalo to tak, jakby sie skladali i rozkladali. -Dla informacji w holu - rzekl ten wysoki podajac, Blake'owi biala wizytowke. - laki napis nalezy tam umiescic. G. TOHU i K. BOHU Specjalisci od Rzeczy Niepojetych Biuro Handlowe Blake walczyl przez chwile z ciekawoscia, oblizal wargi, przelamal sie i zaraz przegral. -Jakich rzeczy niepojetych? Wysoki spojrzal na malego. Maly wzruszyl ramionami. -Tych mniej niepojetych - wyjasnil. Wyszli z budynku. Blake byl prawie pewien, ze widzial, jak ten wysoki podnosi malego, zanim wyszli na ulice. Ale nie zauwazyl, co z nim zrobil. A potem ten wysoki szedl ulica juz sam. Od tego dnia Sydney Blake znalazl sobie hobby. Probowal znalezc sobie powod, dla ktorego moglby odwiedzic trzynaste pietro. Niestety, po prostu nie bylo wystarczajacego powodu, jak dlugo najemcy nie sprawiali nikomu klopotow i placili czynsz regularnie. Mijaly miesiace, a najemcy placili regularnie czynsz. I nie sprawiali nikomu klopotow. Robotnicy jezdzili na gore myc okna. Malarze, tynkarze i ciesle jezdzili, zeby urzadzic biura na trzynastym pietrze. Nawet ludzie wygladajacy na klientow jezdzili na trzynaste pietro. Byli to ludzie nie majacy zadnych wspolnych cech. Od biedakow w lachmanach do nienagannie ubranych bukmacherow. Czasami grupa dzentelmenow w ciemnych garniturach, dyskutujac przyciszonym glosem, wskazujacym na dobre wychowanie, o stopach procentowych i nowych obligacjach, pytala windziarza o Tohu i Bohu. Wielu, wielu ludzi jechalo na trzynaste pietro. Sydney Blake zaczal podejrzewac, ze jezdza tam wszyscy procz niego. Probowal wsliznac sie na trzynaste pietro schodami. Zawsze, kompletnie skolowany, wchodzil na czternaste albo na dwunaste. Raz czy drugi probowal zabrac sie na gape winda z samymi G. Tohu i L Bohu. Ale winda nie mogla odnalezc ich pietra, dopoki on byl w srodku. A obydwaj zwracali sie w jego strone z usmiechem, gdy probowal ukryc sie w tlumie, tak ze, czerwony ze wstydu, wysiadal na pierwszym lepszym pietrze. Raz probowal nawet - na prozno - przebrac sie za inspektora ze strazy pozarnej i zrobic kontrole... Wszystko na nic. Po prostu nie mial nic do zalatwienia na trzynastym pietrze. Ale pewnego dnia panna Kerstenberg podniosla wzrok znad swojej maszyny. -Jak sie pisze te ich nazwiska? - zdziwila sie. T-O-H-U i B-O-H-U? Smieszne. -Co w tym smiesznego? - naskoczyl na nia. -Te nazwiska pochodza z jezyka hebrajskeigo. Wiem, bo - zarumienila sie az po dekolt sukienki - ucze w szkole hebrajskiej we wtorki, srody i czwartki. A moja rodzina jest bardzo religijna, no i otrzymalam prawdziwe, ortodoksyjne wychowanie. Uwazam, ze religia to dobra rzecz, zwlaszcza dla dziewczyny... -No i co z tymi nazwiskami? - prawie tanczyl wokol niej. -No wiec w Biblii hebrajskiej zanim Bog stworzyl Ziemie, Ziemia byla "tohu wabohu". To "wa" znaczy "i". A "tohu" i "bohu" - o rany, ciezko to przetlumaczyc. -Niech pani sprobuje - nalegal. - Prosze. -No wiec, na przyklad zazwyczaj "tohu wabohu" tlumaczy sie na wspolczesne jezyki jako "bezlad i pustkowie". Ale "bohu" tak naprawde znaczy "brak" i to w wielu... -Obcokrajowcy - zasmial sie nieprzyjemnie. - Wiedzialem, ze to obcy. I ze przyjechali w zlych zamiarach. Z takimi nazwiskami. -Nie zgodze sie z panem, panie Blake - powiedziala bardzo chlodno. - Wcale sie z panem nie zgadzam, ze maja zle zamiary. Skoro ich nazwiska pochodza z hebrajskiego. I odtad nigdy juz nie okazala mu cieplych uczuc. Dwa tygodnie pozniej Blake otrzymal z biura glownego firmy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomosciami, wiadomosc, ktora omal nie zrzucila jego rozumu z brzezka tego sliskiego tronu, jaki jeszcze zajmowal. Tohu i Bohu przyslali im wiadomosc. Wyprowadzali sie z nieruchomosci pod koniec miesiaca. Przez dzien czy dwa chodzil po budynku, rozmawiajac sam ze soba. Windziarze twierdzili, ze mowil cos w rodzaju: "Juz chyba bardziej obcy byc nie moga... Nawet nie naleza do Swiata fizycznego!" Sprzataczki trzesly sie ze strachu w swoim pokoiku, opowiadajac sobie nawzajem o szalonym blysku, jaki pojawil sie w jego oczach, gdy mamrotal, wymachujac rekami: "No jasne - trzynaste pietro. A myslisz, ze gdzie mieli sie zatrzymac ci nie istniejacy tacy i owacy? Ha!" A panna Kerstenberg, gdy zlapala raz go, jak wpatrujac sie strumien wody, mowil: "Zaloze sie, ze chca odwrocic zegar o pare miliardow lat i zaczac wszystko od poczatku. Cholerna piata kolumna!", pomyslala drzac, czy by nie zawiadomic FBI, ale zdecydowala, ze lepiej nie. W koncu, tak rozumowala: jak raz policja zacznie weszyc w jakims miejscu, nigdy nie wiadomo, kogo posla do wiezienia. A poza tym po pewnym czasie Sydney Blake znormalnial. Znow zaczal przychodzic ogolony, a zaloba zniknela zza jego paznokci Ale zdecydowanie nie byl juz tym mlodym, rzutkim agentem, co dawniej. Niemal caly czas czulo sie wokol niego jakas dziwna atmosfere triumfu. Nadszedl ostatni dzien miesiaca. Od rana znoszono na dol meble, ladowano na ciezarowki i odwozono. Gdy kilka ostatnich paczek zjechalo na dol, Sydney Blake ze swiezym kwiatkiem w butonierce wszedl do windy najblizszej jego biura. -Poprosze na trzynaste pietro - rzekl czysto i dzwieczenie. Drzwi zasunely sie. Winda uniosla sie. Zatrzymala sie na trzynastym pietrze. -O, pan Blake - zdziwil sie ten wysoki. - Co za niespodzianka. Coz mozemy dla pana zrobic? -Jak sie pan miewa, panie Tohu? - rzekl Blake. - Czy tez moze Bohu? - Odwrocil sie do jego towarzysza. I pan, panie Bohu - czy raczej, bo i to mozliwe, Tohu - ufam, ze wszystko w porzadku? To dobrze. Przez chwile chodzil po pustym, wielkim biurze i po prostu patrzyl. Nawet przepierzenia zwieziono na dol. Byli sami tylko we trzech, na trzynastym pietrze. -Czy ma pan do nas jakis interes? - zagail wysoki. -Jasne, ze ma do nas interes - przerwal mu maly ze zloscia. - Musi miec do nas jakis interes. Tylko wolalbym, zeby sie pospieszyl i zaczal mowic, o co mu chodzi. Blake sklonil sie. -Paragraf dziesiaty, punkt trzeci waszej umowy: "... najemca zgadza sie nastepnie, ze po przekazaniu w pore takiej wiadomosci wlascicielowi, jego uprawniony przedstawiciel, na przyklad urzedujacy w budynku agent, bedzie mial przywilej obejrzenia nieruchomosci przed jej opuszczeniem przez najemce w celu upewnienia sie, ze zostala pozostawiona w porzadku i dobrym stanie..." -A wiec taki ma pan interes - rzekl wysoki ze zrozumieniem. -To musialo byc cos w tym rodzaju - odetchnal maly. - A wiec, mlody czlowieku, gdyby mogl sie pan z tym pospieszyc. Sydney Blake przechadzal sie powoli. Mimo iz byl nadzwyczaj podekscytowany, musial przyznac, ze nie bylo widocznej roznicy miedzy trzynastym pietrem, a jakimkolwiek innym. Moze poza... Tak, poza... Podbiegl do okna i wyjrzal przez nie. Policzyl w dol. Dwanascie pieter. Wiec razem z pietrem, na ktorym byl, dwadziescia piec pieter. Ale McGowan byl budynkiem dwudziestoczteropietrowym. Skad sie wzielo dodatkowe pietro? I jak budynek wygladal od zewnatrz dokladnie w tym momencie, gdy jego glowa wystawala z okna na trzynastym pietrze? Zawrocil, patrzac spode lba na G. Tohu i K. Bohu. Oni wiedzieli. Stali przy otwartych drzwiach windy. Windziarz, niemal rownie niecierpliwy jak dwaj ubrani na czarno mezczyzni, pytal: -Na dol? Na dol? -No i jak, panie Blake? - zwrocil sie do niego ten wysoki. -Czy nieruchomosc jest w dobrym stanie, czy tez nie? -O, jak najbardziej w dobrym - przytaknal Blake. - Ale nie w tym rzecz. -Tyle ze nas nie obchodzi, w czym rzecz - maly pociagnal wysokiego. - Wynosmy sie stad. -Juz - odrzekl wysoki. Zgial sie i podniosl swego towarzysza. Zlozyl go w dwoch miejscach. Potem zwinal go dokladnie i wsunal do prawej kieszeni plaszcza. Wszedl do windy. - Jedzie pan, panie Blake? -Nie, dziekuje - usmiechnal sie Blake. - Spedzilem zbyt duzo czasu, probujac sie tu dostac, zeby tak szybko stad wychodzic. -Jak pan sobie zyczy - kiwnal glowa wysoki. - Na dol - polecil windziarzowi. Gdy zostal sam na trzynastym pietrze, Sydney Blake odetchnal gleboko. Tyle czasu to zajelo! Podszedl do drzwi na schody, ktorych tyle razy szukal i pociagnal je. Nie puszczaly. Dziwne. Pochylil sie i przyjrzal dokladnie zamkowi. Nie byly zamkniete. Musialy sie zatrzasnac. Trzeba przyslac slusarza, zeby sie tym zajal. No i prosze. Moze odtad bedzie mial dodatkowe pietro do wynajmu w starym McGowanie. Trzeba je uporzadkowac. Ale jak wygladal budynek od zewnatrz? Znajdowal sie przy nastepnym oknie, wiec sprobowal wyjrzec. Cos go zatrzymalo. Okno bylo otwarte, ale nie mogl przelozyc przez nie glowy. Wrocil do okna, przez ktore wtedy wygladal. To samo. I nagle zrozumial. Pobiegl do windy i rabnal piescia w guzik. Przyciskal go, oddychajac coraz szybciej i szybciej. Przez okienka w drzwiach widzial, jak windy jada do gory i na dol. Ale zadna nie stawala na trzynastym pietrze. Bo juz nie bylo trzynastego pietra. Tak naprawde, to nigdy go nie bylo. Kto kiedy slyszal o trzynastym pietrze w budynku McGowaha? KUSTOSZ 9 maja 2190 roku.No, udalo sie! Malo brakowalo, ale na szczescie mam bardzo podejrzliwa nature. Omal nie skradziono mi mego zwyciestwa, mego spelnienia, ale bylem sprytniejszy od nich. W efekcie moge z radoscia odnotowac w tej mojej ostatniej woli i testamencie, ze oto zaczynam ostatni rok swego zycia. Nie, badzmy dokladni. Ostatni rok mego zycia, rok, ktory spedze w otwartym grobie, lak naprawde rozpoczal sie dzisiaj w samo poludnie. Wowczas, gdy na drugim podziemnym pietrze Muzeum Wspolczesnej Astronautyki po raz trzeci z kolei nastawilem aparat i otrzymalem wynik kompletnie negatywny. Oznaczal on, ze ja, Fiyatil, bylem jedyna istota ludzka na Ziemi, ktora pozostala przy zyciu. Ilez musialem walczyc, aby dostapic tego wyroznienia! No, ale juz po wszystkim, jestem niemal calkowicie pewien. Dla spokoju przez nastepny tydzien codziennie bede schodzil i sprawdzal antropometr, ale nie sadze, zeby byla jakakolwiek szansa, zebym otrzymal pozytywny odczyt. Stoczylem ostatnia, absolutnie ostateczna i rozstrzygajaca bitwe z silami prawosci - i zwyciezylem. Pozostawiono mi bezpieczne, nie kwestionowane prawo do posiadania wlasnej trumny i juz nic mi nie pozostalo, tylko dobrze sie bawic. A to nie bedzie takie trudne. W koncu planowalem te przyjemnosci calymi latami! Ale kiedy sciagnalem stroj z oksydowanego berylu i poszedlem na gore, na slonce, nie moglem nie pomyslec o reszcie. Gruzeman, Prejaut, a moze nawet Mo-Diki. Byliby tutaj razem ze mna, gdyby mieli choc troche mniej zapalu do nauki, a nieco wiecej rozsadnego realizmu. Z jednej strony szkoda. Ale to wlasnie czyni moja sluzbe bardziej odpowiedzialna i chwalebna. Usiadlszy na marmurowej lawie pomiedzy statuami Kosmonauty i Kosmonautki dluta Rozinskiego, wzruszylem ramionami i odrzucilem wspomnienia o Gruzemanie, Prejaut i Mo-Dikim. Oni przegrali, ja nie. Rozparlem sie wygodnie, po raz pierwszy od ponad miesiaca. Moje spojrzenie przesliznelo sie po olbrzymich figurach z brazu wznoszacych sie nad moja glowa, po owych dwoch rzezbach tesknie zwroconych ku gwiazdom - i wybuchnalem smiechem. Absolutna niestosownosc mojej kryjowki po raz pierwszy mnie uderzyla - pomyslcie tylko, Muzeum Wspolczesnej Astronautyki! To cos, wywolane niewiarygodnym napieciem nerwow i pieciodniowym zagryzaniem warg do krwi, ruszalo sie teraz w mojej krtani, zamienilo sie w chichot, krotkie parskniecie, a wreszcie z glebi serca plynacy, rozglosny smiech, ktorego nie umialem powstrzymac. Wszystkie sarny wyszly z parku kolo muzeum i zatrzymaly sie przed marmurowa lawa, na ktorej Fiyatil, ostatni czlowiek na Ziemi, dusil sie, kaszlal, charczal i znow chichotal, cieszac sie swym starczym sukcesem. Nie wiem, jak dlugo moglo to trwac, ale w koncu chmura, normalna, regularnie pelniaca sluzbe chmura antysloneczna, przesliznela sie po tarczy slonca. To wystarczylo. Przestalem sie smiac, jak gdyby odcieto mi doplyw pradu i spojrzalem do gory. Chmura przesunela sie i sloneczny blask rozlal sie ponownie, ale ja mimo to zadrzalem. Dwie ciezarne lanie podeszly blizej i patrzyly, jak masuje sobie kark. Przez ten smiech zlapal mnie kurcz. -Coz, moje drogie - odezwalem sie, przypomniawszy sobie cytat z jednej z moich ulubionych religii - wyglada na to, ze w srodku zycia w koncu naprawde spotykamy smierc. Patrzyly na mnie obojetnie, przezuwajac trawe. 11 maja 2190 roku. Przez ostatnie dwa dni porzadkowalem swoje rzeczy i robilem plany na najblizsza przyszlosc. Spedzic cale zycie, przygotowujac sie spokojnie do roli kustosza - to jedno. Nagla swiadomosc, ze sie tym kustoszem zostalo, ze sie jest ostatnim z sekty i z wlasnej rasy - jednoczesnie w specyficzny sposob wypelnieniem i jednej, i drugiej - to zupelnie co innego. Rozpierala mnie szalona duma. Ale juz w chwile pozniej przytlaczala mnie niewiarygodna, krolewska wrecz odpowiedzialnosc, ktora mialem podjac. Z zywnoscia nie bedzie problemu. Na skladzie w tym tylko budynku bylo dosc paczkowanych posilkow, zeby wykarmic kogos takiego jak ja przez dziesiec lat. a co dopiero przez dwanascie miesiecy. A wszedzie na tej planecie - od Muzeum Starozytnosci Buddyjskiej w Tybecie po Panorame Historii Politycznej w Sewastopolu - znajde podobne zasoby. Rzecz jasna, jedzenie z puszki to jedzenie z puszki: jest to czyjs pomysl, jak powinno wygladac moje menu. Teraz, gdy odlecial ostatni Afirmant, zabierajac ze soba ohydne pojecie uzytecznosci, juz nie musze byc takim hipokryta. Wreszcie moge sobie pozwolic na luksusy i kapac swoj jezyk w niuansach smakowych. Niestety, dorastalem w latach dominacji Afirmantow i hipokryzja, ktora nauczylem sie stosowac przez szescdziesiat lat ukrywania wlasnych pogladow, zmieszala sie z istota mego charakteru. Dlatego watpie, czy bede przygotowywal posilki ze swiezej zywnosci w oparciu o starozytne przepisy. A poza tym posilki ze swiezej zywnosci oznaczalyby smierc istot, ktore jeszcze zyja i raduja sie ostatnimi dniami. W obecnej sytuacji wygladaloby to troche glupio... Nie musialem tez uruchamiac zadnej z automatycznych pralni. A uruchomilem. Po co prac rzeczy, pytalem sam siebie, skoro moge wyrzucic tunike, gdy tylko sie lekko ubrudzi i zalozyc swiezo wyprodukowane ubranie, jeszcze sztywne od matrycy, spod ktorej wyszlo? Odpowiedz brzmi: przyzwyczajenie. Idealy Kustoszy sprawiaja, ze nie moga zrobic tego, co Afirmant zrobilby z latwoscia na moim miejscu: zrzucic tunike na ziemie i zostawic ja tam jak wielki, kolorowy kokon. Z drugiej strony wiele nauk Afirmantow, ktore moj swiadomy umysl odrzucal uparcie przez dziesiatki lat, ku memu strapieniu przeciekly droga osmozy do mojej podswiadomosci. Pomysl, zeby rozmyslnie zniszczyc cos tak funkcjonalnego, choc wzglednie malo estatycznego, jak brudna Tunika Meska, Letnia, Numer transportowy 2352558,3, pociaga mnie - nawet wbrew mej woli. W kolko powtarzam sobie, ze afirmanckie Numery Transportowe juz nic dla mnie nie znacza, nawet mniej niz nic. Sa rownie bez znaczenia, jak symbole na Arce Noego dla ladujacych ja i pozostawionych na brzegu robotnikow. Ale wsiadam do jednoosobowej kuli latajacej, zeby zwiedzic dla rozrywki tereny muzeum, a cos w moim mozgu szepce: Numer 58184,72. Zaciskam zeby na lyzce z odgrzanym Bialkowym Rownowaznikiem Obiadu i spostrzegam, ze zuje Numery Transportowe od 15762,94 do 15763,01. Nawet pamietam, ze nalezy do kategorii, ktora nalezy wniesc na poklad na koncu i dopiero wtedy, gdy pokladowy przedstawiciel Ministerstwa Przetrwania i Ochrony odda sie pod komende pokladowego przedstawiciela Ministerstwa Podrozy. Obecnie po Ziemi nie chodzi nawet jeden Afirmant. Sa teraz rozrzuceni posrod setki systemow planetarnych naszej Galaktyki, razem ze swoimi licznymi rzadowymi biurami - z Ministerstwem Starozytnosci i Reliktow Przeszlosci, w ktorym wszyscy wyznajacy Kustoszostwo musieli sie zarejestrowac. Ale to zdaje sie nic nie znaczyc dla mojej idiotycznie wiernej pamieci, ktora nadal cytuje teksty zapamietane dziesiatki lat temu przed egzaminami z Okolicznosci Przetrwania - dawno zniesionymi i zapomnianymi nawet przez wladze. Ci Afirmanci sa tak sprawni, tak straszliwie skuteczni i sprawni! Jako mlody chlopak zwierzylem sie swemu, na nieszczescie gadatliwemu, towarzyszowi Ru-Sat, ze w wolnych chwilach maluje obrazy na plotnie. Natychmiast rodzice za porada mojego opiekuna szkolnego zglosili mnie do miejscowej Dzieciecej Grupy Pracy Ochotniczej na Rzecz Przetrwania, gdzie wyznaczono mnie do malowania numerow i symboli na skrzynkach do pakowania. "Nie przyjemnosci, ale upor, upor i jeszcze raz upor moze uratowac rodzaj ludzki" - od tej pory przed kazdym posilkiem musialem cytowac odpowiedni fragment z katechizmu Afirmacji. Pozniej, oczywiscie, bylem juz na tyle dorosly, zeby zarejestrowac sie jako swiadomy Kustosz. -Blagam cie - ojciec omal sie nie zadlawil, gdy mu o tym powiedzialem - nie przychodz do nas wiecej. Nie drecz nas. Mowie w imieniu calej rodziny, Fiyatilu, wlacznie z wujami ze strony matki. Postanowiles stac sie umarlym, to juz twoja sprawa. Po prostu zapomnij, ze w ogole miales rodzicow i krewnych - a nam pozwol zapomniec, ze mielismy syna. Oznaczalo to, ze jestem wolny od zadan, Przetrwania, ale musialem wziac na siebie dwa razy tyle pracy w zespolach mikrofilmowcow podrozujacych od muzeum do muzeum i od stanowisk archeologicznych po miasta drapaczy chmur. Ale i tak co jakis czas mialem egzaminy z Okolicznosci Przetrwania, co do ktorych wszyscy sie zgadzali, ze nie obowiazuja Kustoszy, ale nalegali, zebysmy je zdawali, traktujac je jako gest dobrej woli wobec spoleczenstwa, ktore pozwalalo nam isc za glosem sumienia. Egzaminy te sprawialy, ze odkladalem tom zatytulowany "Religijne obrazy i wystroj swiatyn Gornego Nilu" po to, zeby wziac ponury, wystrzepiony, poplamiony "Wykaz Numerow Transportowych i przewodnik po zaladunku towarow". Porzucilem nadzieje, ze zostane artysta - te potworne cyferki zabieraly mi czas, ktory pragnalem poswiecic na podziwianie dziel ludzi zyjacych w mniej fantacznych i mniej szalonych czasach. I dalej mi zabieraja! Przyzwyczajenie jest tak silne, ze choc nikt mi nie zadaje pytan na temat odwodnienia, ciagle sobie uswiadamiam, ze przeprowadzam operacje logarytmiczne niezbedne do wlasciwego umieszczenia jakies substancji po usunieciu z niej wody. Frustruje mnie to strasznie, ze ugrzazlem w systemie ksztalcenia, od ktorego calkowicie sie odwrocilem! Oczywiscie moje obecne lektury prawdopodobnie tez nie sa do niczego przydatne. Ale musza wydobyc tyle informacji z lezacych w muzeum samouczkow dla poczatkujacych, zebym nie musial sie martwic, ze na przyklad moja kula latajaca rozbije sie gdzies w dzungli. Ani ze mnie technik, ani lowca przygod. Ale musze sie nauczyc, jak wybierac sprzet, ktory dziala i jak go uruchomic, zeby nie uszkodzic delikatnych czesci. Ta cala technologia denerwuje mnie. Na zewnatrz czeka na mnie porzucone dziedzictwo 70 000 lat, a ja tymczasem tu siedze i ucze sie na pamiec glupot o zasilaniu robotow, zapisuje schematy srub antygrawitadyjnych i haruje jak afirmancki kapitan, ktory chce przed odlotem zdobyc dowodztwo statku od Ministerstwa Podrozy. Ale wlasnie dzieki takiemu podejsciu do sprawy jestem teraz tutaj, zamiast siedziec na pokladzie afirmackiego statku patrolowego wraz z Mo-Diki, Gruzemanem i Prejaut. Kiedy oni cieszyli sie wolnoscia i hasali po calej planecie jak zrebaki, ja poszedlem do Muzeum Wspolczesnej Astronautyki i nauczylem sie obslugiwac i odczytywac antropometr, a takze auktywniac oksydowany beryl. Nienawidze tracic czasu, ale nie moglem zapomniec o znaczeniu, jakie Afirmanci, zwlaszcza wspolczesni, przykladali do pojecia swietosci zycia ludzkiego. Juz raz nas oszukali; wrocili jeszcze raz, zeby sie upewnic, czy jacys Kustosze nie raduja sie spelnieniem marzen. Mialem wtedy racje i wiem, ze mam racje teraz - ale nudzi mnie robienie wylacznie rzeczy pozytecznych! Co do antropometru, to przezylem dwie godziny temu niemily szok. Alarm sie wlaczyl... i przestal. Popedzilem na dol, zrzucajac po drodze stroj z oksydowanego berylu i majac nadzieje, ze nastepnym razem, jak go bede zakladal, nie wybuchnie. Kiedy dotarlem do urzadzenia, przestalo juz halasowac. Nastawilem je na wszystkie kierunki i nie otrzymalem zadnego odzewu. Wynikalo z tego, zgodnie z podrecznikiem, ze na calym obszarze Ukladu Slonecznego nie poruszala sie zadna istota ludzka. Zaprogramowalem maszyne na wlasne parametry elektrocefalograficzne, zeby nie wlaczac alarmu. Ale alarm sie wlaczyl, bezdyskusyjnie dowodzac istnienia drugiej istoty, chocby nie wiem jak krotka byla jej obecnosc. Stanowilo to dla mnie zagadke. Sadze, ze jakies zaburzenia w atmosferze albo zwarcie w samym antropometrze uruchomilo maszyne. A moze moja wielka radosc kilka dni temu, ze mnie zostawili, uszkodzila aparature. Odebralem radiowy meldunek afirmanckiego statku patrolowego do macierzystej jednostki oczekujacej na orbicie za Plutonem, ze schwytali moich kolegow: wiem, ze jako jedyny zostalem na Ziemi. Poza tym, gdyby to jacys czyhajacy Afirmanci wlaczyli alarm, to ich wlasne antropometry wykrylyby mnie, bo chodzilem bez ochrony oksydowanego berylu. Muzeum otoczylyby kule latajace i schwytano by mnie niemal natychmiast. Nie, nie wierze, zebym musial sie jeszcze bac Afirmantow. Zadowolili sie tym ostatnim powrotem dwa dni temu, jestem o tym przekonany. Ich doktryna zabrania nastepnych kontroli, bo ryzykowaliby wlasne zycie. W koncu zostalo tylko 363 dni - najwyzej - zanim Slonce zamieni sie w Supernowa. 15 maja 2190 roku. Jestem mocno zaniepokojony. Tak naprawde to boje sie. A najgorsze, ze nie wiem czego. Jedyne co moge robic, to czekac. Wczoraj wylecialem z Muzeum Wspolczesnej Astronautyki na probna podroz po swiecie. Planowalem, ze spedze dwa lub trzy tygodnie, latajac tu i tam, zanim podejme decyzje, gdzie spedzic reszte roku. Pierwszym bledem byl wybor kraju. Wlochy. Bardzo mozliwe, ze gdyby sie nie pojawil ten problem, to spedzilbym tam jedenascie miesiecy, zanim ruszylbym w dalsza podroz. Morze Srodziemne to wody bardzo niebezpieczne i wciagajace dla kogos, kto uznawszy swoj wlasny talent za niewystarczajacy, chcialby poswiecic reszte zycia podziwianiu arcydziel ofiarowanych ludzkosci przez inne, bardziej obdarowane przez los jednostki. Najpierw polecialem do Ferrary, poniewaz zmeliorowane bagna kolo tego miasta byly wielkim kosmodromem Afirmantow. Chwile pomarudzilem przy jednej z moich ulubionych budowli, Palazzo di Diamanti, jak zwykle krecac z podziwem glowa na widok olbrzymich glazow, z jakich jest zbudowana. Kazdy z nich jest wyciety i obrobiony jak najdrozszy klejnot. Wedlug mnie cale miasto to jeden wielki klejnot, teraz troche przykurzony, ale skrzacy sie w czasach dworu ksiazat d'Este. Jedno miasteczko, jeden maty, dumny dwor - nie zamienilbym go za dwa miliardy tych prostackich Afirmantow. Czy cala ich planeta przez ponad szescdziesiat lat niemal nieprzerwanej dominacji politycznej wydala choc jedno dzielo godne Tassa lub Ariosta? I wtedy uswiadomilem sobie, ze przynajmniej jeden rodowity mieszkaniec Ferrary czulby sie u siebie w swiecie, ktory wlasnie zostawil mnie, ostatniemu romantykowi. Przypomnialem sobie, ze Savonarola urodzil sie w Ferrarze... Rownina kolo Ferrary tez przywodzi mi na mysl surowego dominikanina. Kosmodrom rozciagajacy sie na kilka mil byl pokryty taka iloscia rzeczy porzuconych w ostatniej chwili, ze mozna by rozpalic olbrzymie Ognisko Proznosci. I to jakich zalosnych proznosci! Tu suwak logarytmiczny, ktory jakis dowodca kazal wyrzucic przed startem, bo ostatni przeglad wykazal, ze przekracza liczbe suwakow uznanych w "Wykazie Numerow Transportowych" za niezbedna dla tego rodzaju statku, lam plik kserokopii listy przedmiotow wyrzuconych przez sluze powietrzna po sprawdzeniu wszystkiego zgodnie z przepisami - przy kazdym przedmiocie jedna parafka Ministerstwa Przetrwania i Ochrony, druga - Ministerstwa Podrozy. Przybrudzone ubrania, przyrzady z drobnymi uszkodzeniami, puste bebny po paliwie i zywnosci lezaly wcisniete w miekki grunt. Bardzo funkcjonalne przedmioty, ktore po pewnym czasie w jakis sposob zgrzeszyly przeciwko funkcjonalnosci - wiec blyskawicznie je odrzucono. I, co dziwne, tu i owdzie lalka, oczywiscie nie prawdziwa, ale tez nie przypominalo to zadnego przedmiotu o wartosci uzytkowej. Rozgladajac sie po tym nedznym rumowisku upstrzonym gdzieniegdzie dowodem sentymentu, wyobrazilem sobie, ilu rodzicow kulilo sie ze wstydu, gdy pomimo wielokrotnie powtarzanych pouczen i wczesniejszych ostrzezen ostatnia rewizja odkrywala gdzies w zakatkach dzieciecych tunik cos, co mozna nazwac tylko zabawka - albo, co gorsza, pamiatka. Pamietam, co moj opiekun szkolny powiedzial na ten temat wiele lat temu. -Nie chodzi o to, Fiyatilu, ze wierzymy, jakoby dzieci nie powinny miec zabawek; po prostu nie chcemy, zeby przywiazywaly sie do jakiejs konkretnej zabawki. Rodzaj ludzki opusci te planete, ktora od poczatku byla jego domem. Mozemy wziac ze soba tylko takie stworzenia i przedmioty, ktore beda sie nadawac do utworzenia innych istot lub przedmiotow niezbednych do przetrwania tam, gdzie wyladujemy. A poniewaz nie mozemy zabrac wiecej, niz uniosa nasze statki, musimy sposrod uzytecznych przedmiotow wybierac te, ktore sa najwazniejsze. Nie wezmiemy czegos tylko dlatego, ze jest piekne, albo dlatego, ze wielu ludzi w to wierzy, albo dlatego, ze wielu ludzi uwaza to za potrzebne. Wezmiemy to tylko dlatego, ze nic innego nie wykona rownie dobrze pozytecznej pracy. Oto dlaczego przychodze co miesiac do ciebie, zeby sprawdzic twoj pokoj, zeby upewnic sie, ze szuflady twojego biurka zawieraja tylko nowe rzeczy, ze nie popadasz w niebezpieczny sentymentalizm, ktory moze prowadzic tylko do Kustoszostwa. Pochodzisz ze zbyt dobrej rodziny, zeby zostac kims takim. Mimo wszystko, zasmialem sie w duchu, zostalem kims takim. Stary Tobletej mial racja: pierwszym krokiem na drodze do kompletnej ruiny byly szuflady biurka wypchane pamiatkowymi drobiazgami. Galazka, na ktorej usiadl pierwszy zlapany przeze mnie motyl, siatka, w ktora go zlapalem, i sam ow pierwszy motyl. Kulka z papieru, ktora rzucila we mnie pewna dwunastoletnia dama. Podarty egzemplarz prawdziwej drukowanej ksiazki - nie zadna tam fotokopia, ale cos, co kiedys zaznalo dotyku czcionki zamiast uderzen elektronow. Maly drewniany model "Nadziei Czlowieka", statku gwiezdnego kapitana Karmy, ktory dostalem od starego kosmonauty na kosmodromie Lunar Line wraz z wielka nieprawdziwych opowiesci iloscia klamstw. Ach, te pekate szuflady! Jakze nauczyciele i rodzice starali sie wpoic mi schludnosc i nienawisc do wszelkiej wlasnosci! I oto, prosze, dozywszy sedziwego wieku, spogladam z zadowoleniem na taka ilosc nalezacych do mnie arcydziel, o jakiej nigdy nie marzyl zaden rzymski cezar, zaden Wielki Chan. Zasmiewalem sie jeszcze raz i ruszylem na poszukiwanie kosmodromowych robotow. Lezaly w roznych miejscach, niemal niewidoczne spod smietniska, jakim stalo sie ladowisko promow kosmicznych. Po zaladowaniu statkow po prostu wedrowaly po okolicy, dopoki nie skonczyl im sie program. Powtornie je uruchomilem i nastawilem na oczyszczenie ladowiska. Cos takiego zrobie na kazdym z jakichs dwustu kosmodromow na Ziemi i to jest glowny powod, dla ktorego studiowalem robotyke. Chce, zeby Ziemia w chwili smierci wygladala tak pieknie, jak to tylko mozliwe. Obawiam sie, ze nigdy nie bylbym dobrym Afirmantem; za mocno sie przywiazuje do jakiejs mysli. Przy moim stanie ducha po prostu nie moglbym wyruszyc w dalsza podroz bez najszybszego, chocby wyrywkowego zwiedzania Florencji. Naturalna rzecz. Ale, co bylo do przewidzenia, stracilem glowe wobec olejow, marmurow i brazow. W opustoszalej Florencji nie bylo ani jednego mieszkanca, ale cudowne galerie pozostaly. Przeszedlem sie po slicznym Ponte Vecchio, jedynym ze slawnych mostow na Arno, ktory uniknal zniszczenia podczas drugiej wojny swiatowej. Doszedlem do kampanili Giotta i drzwi do chrzcielnicy wykonanych przez Ghibertiego i ogarnelo mnie uczucie rozpaczy. Pobieglem do kosciola Santa Croce, zeby zobaczyc freski Giotta i do klasztoru Sw. Marka, obejrzec Fra Angelico. Co ja zrobie przez jeden rok? Co zobacze nawet w takim jednym miescie w ciagu dwunastu miesiecy? Moglem rzucic okiem, przegalopowac obok, ale co przez ten czas zobacze? Bylem wlasnie w ogrodach Boboli, rozpaczliwie probujac podjac decyzje, czy obejrzec "Dawida" Michala Aniola, ktorego juz raz widzialem, czy tez jakas rzezbe Donatella jeszcze nie ogladana, gdy wlaczyly sie alarmy. Obydwa. Dzien przed odlotem zlozylem maly antopometr, ktory pierwotnie skonstruowano do umiejscawiania kolonistow zagubionych w bagnach wenusjanskich. Mial zupelnie inna zasade dzialania niz ten wielki, ktory znalazlem w Sali Urzadzen. Poniewaz obwody byly niepodobne i zaprojektowano je do uzytku w zupelnie roznych atmosferach, uznalem, ze beda swietnie potwierdzac nawzajem swoje wyniki. Nastawilem alarmy na czestotliwosc odbiornika w mojej kuli latajacej i odlecialem z muzeum zupelnie spokojny, ze jedyna rzecza, ktora moze wlaczyc obydwa antropometry, bedzie obecnosc drugiego czlowieka. Mocno zdezorientowany polecialem z powrotem do muzeum. Obydwa urzadzenia zareagowaly w ten sam sposob. Alarm uruchomil sie, wskazujac na to, ze na planecie nagle zmaterializowal sie Czlowiek. Potem, gdy zniknela przyczyna, obydwa alarmy wylaczyly sie. Chocbym nie wiem ile razy nastawial antene wielokierunkowa na kazdym antropometrze, nie bylo najlzejszej wskazowki, ze w granicach ich zasiegu, czyli troche mniej niz w odleglosci roku swietlnego, byla istota ludzka. Dezorientacja ustapila miejsca silnemu uczuciu niepokoju. Cos tu na Ziemi bylo nie tak i nie chodzilo o to, ze Slonce mialo za rok wybuchnac. Mozliwe, ze moj humanistyczny umysl slepo wierzy aparaturze, ktorej w pelni nie rozumie, ale nie sadze, aby antropometr dzialal w ten sposob, gdyby nie dzialo sie cos rzeczywiscie nienormalnego. Do tej pory patrzylem na te planete jak na statek, ktory byl bliski zatoniecia, a siebie widzialem w roli kapitana zdecydowanego pojsc z nim na dno. Niespodziewanie poczulem sie, jakby statek byl wielorybem. Wiem, co trzeba zrobic. Wezme zapas zywnosci do Sali Urzadzen i bede spal przy samych antropometrach. Alarm zazwyczaj trwa minute albo dwie. Zdaze wstac, nastawic antene i odczytac tyle danych, zeby wiedziec dokladnie, skad pochodzi sygnal. Wtedy wskocze do latajacej kuli i zbadam to. Rzeczywiscie, bardzo proste. Tylko ze to mi sie nie podoba. 17 maja 2190 roku. Strasznie mi wstyd przed samym soba. Tak tylko moze sie wstydzic stary czlowiek, ktory w swoim grobie ujrzal duchy. To wlasciwie jest jedyna rzecz, jaka mam na swoje usprawiedliwienie. Zdaje mi sie, ze ostatnio za duzo myslalem o smierci. Zblizajacy sie koniec Ziemi i Ukladu Slonecznego; moja wlasna smierc, ktora jest z tym zwiazana; smierc milionow przedstawicieli niezliczonych gatunkow zwierzat, smierc starych, dumnych miast, ktore Czlowiek wzniosl i zajmowal przez wieki... Coz, moze skojarzenie z duchami, upiorami i innymi dziwnymi zjawiskami jest zrozumiale. A juz tak sie balem. Kiedy tego ranka znowu wlaczyl sie alarm, odczytalem kierunek. Celem okazala sie okolica Appalachow we wschodniej czesci Ameryki Polnocnej. W chwili, gdy wysiadlem z latajacej kuli i zaglebilem sie w bladoblekitna mgle skrywajaca wejscie do jaskini, zaczalem rozumiec - i poczulem wstyd. Poprzez mgle, ktora w jednym miejscu byla rzadsza, a w innym gestniala, ujrzalem kilka cial lezacych na dnie jaskini. Najwyrazniej ktos musial byc zywy, skoro antropometr zareagowal natychmiast, gdy tylko zaslona z oksydowanego berylu przerzedzila sie, umozliwiajac wykrycie obecnosci czlowieka. Obszedlem gore dookola, ale nie znalazlem drugiego wejscia do jaskini. Wrocilem kula do muzeum i zabralem niezbedny sprzet. Unieszkodliwilem blekitna mgielke z berylu przy wejsciu i ostroznie wszedlem do srodka. Wnetrze jaskini, ktora najwyrazniej miala byc wygodna, zastepujaca dom kryjowka, zostala doszczetnie zrujnowane. Ktos zdolal zdobyc aktywator wraz z odpowiednia iloscia oksydowanego berylu, ktorej jeszcze nie nadano ksztaltu i dlatego byla rownie niestala jak mieszanka wodoru i tlenu - jesli mozna uzyc porownania z dziedziny chemii do opisu pojec ujemnego pola sil. Oksydowany beryl zostal uaktywniony jako rodzaj zaslony przy wejsciu do jaskini i natychmiast wybuchl. Ale poniewaz aktywator ciagle dziala, a wejscie bylo dosc waskie, zaslona nadal impregnowala pole ujemne, pozostawiajac jednak otwory, przez ktore ktos wyposazony w antropometr mogl od czasu do czasu "ujrzec" uwiezionych w srodku ludzi. Trzy ciala lezaly blisko wejscia, dwoch mezczyzn i jedna dosc mloda kobieta. Po ilosci i rodzaju figurek na scianach jaskini latwo bylo odgadnac, ze ci ludzie nalezeli do jednej z licznych grup religijnych Kustoszy, prawdopodobnie do wyznawcow kultu "Ognia niebianskiego". Gdy w ostatnim tygodniu exodusu Afirmanci zerwali Ugode z Crohiik i oglosili, ze urzad Afirmacji Zycia domaga sie, aby i ci, ktorzy nie Afirmuja, zostali do tego zmuszeni, ci ludzie najwidoczniej uciekli w gory. Uniknawszy pozniejszych, bardzo zreszta skutecznych poszukiwan, zdolali pozostac w ukryciu, dopoki nie pozostal tylko jeden wielki statek. Wowczas, podejrzewajac podobnie jak ja, ze przynajmniej jeden statek patrolowy wroci na ostatnia inspekcje, zbadali budowe antropometru i dowiedzieli sie o jedynej przed nim oslonie - oksydowanym berylu. Niestety, musieli nie doczytac. W glebi jaskini jakies cialo zmierzalo w podrygach w moim kierunku. Byla to mloda kobieta. Moja pierwsza reakcja bylo zdziwienie, ze w ogole jeszcze zyje. Wygladalo na to, ze wybuch zmiazdzyl ja zupelnie od pasa w dol. Pelzala w strone wyjscia jaskini, gdzie ukryto wieksza czesc zywnosci i wody. Gdy zawahalem sie, czy zostawic ja i biec po lekarstwa i plazme do jakiegos szpitala w poblizu, czy zaryzykowac przewiezienie jej - kobieta przewrocila sie na plecy. Zakrywala swoim cialem moze roczne niemowle, najwyrazniej obawiajac sie nastepnego wybuchu berylu. I mimo straszliwego bolu agonii przez caly czas nie przestawala karmic dziecka. Pochylilem sie i obejrzalem je. Bylo cale brudne i wymazane krwia matki, ale poza tym cale i zdrowie. Podnioslem je i, odpowiadajac na milczace pytanie w oczach kobiety, skinalem glowa. -Nic mu nie bedzie - zapewnilem ja. Chciala chyba w odpowiedzi kiwnac glowa, ale nie zdazyla zrobic tego gestu i padla. Zbadalem ja dokladnie, choc musze przyznac, nieco nerwowo. Nie czulem pulsu, serce przestalo bic. Zabralem dziecko do muzeum i zrobilem dla niego cos w rodzaju kojca z pustej rury teleskopu. Potem wrocilem do jaskini z trzema robotami i pochowalem zmarlych. Przyznaje, ze bylo to niepotrzebne, ale chodzilo o przyzwoitosc. Moze i byly miedzy nami roznice, ale wszyscy nalezelismy do wyznania Kustoszy, ogolnie mowiac. Poczulem sie, jakbym zagral na nosie tym zadowolonym z siebie Afirmantom i w ten sposob oddal hold ekscesom "Ognia niebianskiego" Gdy roboty ukonczyly swa prace, umiescilem po jednej figurce kultowej (nawiasem mowiac fatalnie wykonanej) na kazdym grobie i nawet powiedzialem krotka modlitwe czy raczej mowe nad grobem. Rozwinalem mysl, ktora jakis tydzien temu podsunalem pewnym sarnom - mianowicie, ze w srodku zycia spotyka nas smierc. Jednak nie zartowalem sobie, lecz powaznie przemawialem na ten temat przez parenascie minut. Sluchajac mnie roboty zdawaly sie jeszcze mniej przejmowac moja madroscia niz tamte sarny. 21 maja 2190 roku. Jestem poirytowany. Jestem mocno poirytowany, a moim najwiekszym problemem w tej chwili jest to, ze nie mam na kogo przelac swojej irytacji. To dziecko przysporzylo mi niewiarygodnie duzo klopotow. Zabralem je do najwiekszego muzeum medycyny na pomocnej polkuli i dalem do gruntownego przebadania najlepszym maszynom diagnostycznym z dziedziny pediatrii. Zdaje sie, ze cieszy sie doskonalym zdrowiem, czym uszczesliwilo i mnie. Jego wymagania dietetyczne, choc odmienne od moich, sa jednak bardzo proste. Zabralem tasme z programem potrzebnej mu zywnosci i po kilku zmianach w skladzie Muzeum Wspolczesnej Astronautyki ustawilem program, aby przygotowywal i podawal mu codzienne posilki. Niestety, okazalo sie, ze dziecko zupelnie nie szanuje tych zasad, co zajelo mi mnostwo cennego czasu. Nie chcialo na przyklad jesc z reki robota-piastunki, ktorego specjalnie dla niego uruchomilem. Podejrzewam, ze jest to wynikiem dziwacznych pogladow jego rodzicow. Prawdopodobnie nigdy nie spotkalo sie wczesniej z mechanicznie okazywanym uczuciem. Je tylko wowczas, kiedy je karmie. Juz samo to jest nie do zniesienia. Okazalo sie tez, ze zupelnie nie moge go zostawiac pod opieka tego robota-piastunki. Chociaz ledwie raczkuje, to robi to w tak zadziwiajaco szybkim tempie, ze blyskawicznie znika w mrocznych korytarzach muzeum. Robot nadaje do mnie alarm i musze przerywac badania w Potala, gigantycznym palacu Dalaj Lamy, i pod chmurami pedzic z Lhasy przez pol swiata do Muzeum. I tak zajmowaloby nam to przewaznie kilka godzin - a mowiac "nam", mam na mysli wszystkie roboty, jakie mialem do dyspozycji - gdyby nie to, ze wpadlem na pomysl uzycia antropometru. To godne podziwu urzadzenie wskazuje blyskawicznie jego kryjowke. I w koncu wyciagam go z lufy Haubicy Kosmicznej w sali Arsenalu i wsadzam z powrotem do kojca. Potem, jesli mi sie jeszcze chce i nie jest to czas karmienia, moge - na krotko - wrocic na tybetanski plaskowyz. Obecnie zajety jestem konstruowaniem czegos w rodzaju olbrzymiej klatki z automatycznym ogrzewaniem, toaleta i urzadzeniem odstraszajacym niepozadane zwierzeta, robaki i gady. Choc zabiera mi to stanowczo zbyt duzo wolnego czasu, to ufam, ze jest to doskonala inwestycja. Nie za bardzo wiem, co poczac z problemem karmienia. Jedynym obiecujacym rozwiazaniem, jakie znalazlem w calej literaturze dotyczacej tego przedmiotu, bylo zostawienie go w spokoju, jesli odmawia przyjmowania pokarmu z normalnych zrodel. Jednakze po krotkim doswiadczeniu, w czasie ktorego wygladalo, ze raczej ochoczo zaglodzi sie na smierc, zmuszony bylem sie poddac. Teraz podaje mu kazdy posilek osobiscie. Klopot w tym, ze nie mam kogo za to winic. Poniewaz od kiedy stalem sie mezczyzna, bylem Kustoszem, nie widzialem potrzeby rozmnazania sie. Nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowalem sie dziecmi. Malo o nich wiem, a interesuja mnie jeszcze mniej. Zawsze czulem, ze moje poglady wspaniale podsumowal Sokrates w "Sympozjonie": "Kto, wspomniawszy Homera, Hezjoda i innych wielkich poetow, nie wolalby miec takich dzieci, jak oni, zamiast zwyklych dzieci ludzkich? Ktoz by nie chcial ich gorliwie nasladowac w stwarzaniu podobnych dzieci, ktore zachowaly ich mysli i daly im chwale nieprzemijajaca?... Wiele jest swiatyn, ktore wzniesiono na ich czesc z powodu takich dzieci, jakie mieli, a nikomu nie wzniesiono swiatyn, by uczcic jego smiertelne dzieci." Niestety, tylko nas dwoje zostalo na Ziemi, to dziecko i ja. Razem zmierzamy ku swemu przeznaczeniu, jedziemy na tym samym wozku. A skarby calego swiata, ktore jeszcze tydzien temu byly wylacznie moje, teraz przynajmniej czesciowo naleza do niego. Szkoda, ze nie mozemy przedyskutowac tych spraw, nie tylko dlatego, zeby dojsc do jakiegos sprawiedliwego podzialu, ale po prostu dla czystej przyjemnosci prowadzenia takiej dyskusji. Doszedlem do wniosku, ze rozpoczalem ten dziennik pod wplywem strachu, gdy odkrylem, ze gdy ostatni Afirmanci odlecieli i zostalem zupelnie sam. Okazalo sie, ze tesknie za rozmowa, za pomyslami innymi niz moje, za opinia, z ktora moglbym sie zmierzyc. Ale zgodnie z literatura przedmiotu, mimo iz dziecko zacznie mowic lada dzien, katastrofa pochlonie nas na dlugo przed tym, nim nauczy sie ze mna klocic. Smutne to, choc nieuchronne. Alez odchodze od tematu! Rzeczywistosc jest taka, ze znowu nie moge, tak jakbym chcial, zajmowac sie sztuka. Jestem starcem i nie powinienem juz miec zadnych obowiazkow; poswiecilem cale zycie za przywilej prowadzenia obecnych obserwacji. Bardzo mnie dreczy ta swiadomosc. A rozmowy? Moge sobie wyobrazic, jakie rozmowy prowadzilbym z Afirmantem, gdyby jakis sie tu zablakal. Co za nuda, co za jednostronne, biologizujace idiotyzmy! Co za karygodne zaprzeczenie piekna tego gatunku, ktory rozwija sie od siedemdziesieciu tysiacleci! Jesli jest Europejczykiem, to jedyne, czego mogl sie nauczyc, dotyczyc bedzie uznanych artystow z jego kregu kulturowego. Co on by wiedzial na przyklad o malarstwie chinskim albo o sztuce jaskiniowej? Czy potrafilby zrozumiec, ze za kazdym razem musi minac okres prymitywizmu, po ktorym nastepuje epoka zarlocznego rozwoju, po niej natomiast umacnianie osiagniec artystycznych i wzrost formalizmu, az wreszcie dochodzi do dekadenckiej, zapatrzonej w siebie epoki, ktora niezmiennie prowadzi do nastepnego okresu prymitywizmu i rozwoju? Ze tak sie dzialo za kazdym razem we wszystkich kulturach, tak ze nawet gorujacy nad wszystkimi geniusz na przyklad Michala Aniola, Szekspira, Beethovena tez sie powtorzy - w nieco zmienionych warunkach - w nastepnym pelnym cyklu? Ze zawsze znalazl sie jakis Michal Aniol, Szekspir czy Beethoven w kazdym z kilkunastu okresow sztuki egipskiej? Jak Afirmant moze pojac takie rzeczy, skoro brak mu podstaw niezbednych do ich zrozumienia? Skoro ich statki opuscily konajacy Uklad Sloneczny zaladowane tylko przedmiotami bezposredniego uzytku? Skoro nie pozwalali swoim latoroslom zabrac dziecinnych zabawek z obawy, ze rozwina w sobie sentymenty i gdy beda musialy kolonizowac Procyona XII, zaplacza nad swiatem, ktory zginal i nad pozostawiona tam laleczka? A jednak historia potrafi splatac Czlowiekowi figla! Ci, ktorzy uciekli od swoich muzeow, ktorzy ze swoich zasobow kulturalnych nie zabrali niczego poza zimnymi zapisami mikrofilmow, przekonaja sie, ze uczuc Czlowieka nie da sie zagluszyc. Zimne, efektywnie zaladowane statki, ktore zawioza je w te obce swiaty, same stana sie muzeami przeszlosci rdzewiejacymi posrod niegoscinnych piaskow. Ich okrutnie funkcjonalne ksztalty stana sie natchnieniem do budowy swiatyn i snucia wspomnien przy alkoholu. Co sie ze mna, do licha dzieje? Rozpisalem sie bez konca. Przeciez chcialem tylko wyjasnic, czemu bylem poirytowany. 29 maja 2190 roku. Podjalem kilka waznych decyzji. Nie wiem, czy zdolam wszystkie wprowadzic w zycie, ale sprobuje. Jednakze, aby uzyskac to, co mi teraz najbardziej jest potrzebne - czyli czas - postaram sie mniej pisac w tym dzienniku, jesli w ogole jeszcze bede to robil. Bede sie streszczal. Zaczne od decyzji najmniej waznej: dalem dziecku imie Leonardo. Czemu nazwalem go imieniem czlowieka, ktorego mimo wszystkich jego talentow - a raczej z powodu wszystkich jego talentow, uwazam za najbardziej spektakularna porazke w dziejach sztuki, nie umiem powiedziec. Ale Leonardo byl czlowiekiem wszechstronnnym, w przeciwienstwie do Afirmantow i - zaczynam to sobie uswiadamiac - w przeciwienstwie do mnie. Nawiasem mowiac, dzieciak rozpoznaje swoje imie. Nie umie go jeszcze wymowic, ale sposob, w jaki na nie reaguje, jest zdecydowanie cudowny. I wydaje dzwiek bardzo przypominajacy moje... mozna by powiedziec... Idzmy dalej. Postanowilem sprobowac uciec z Ziemi - wraz z Leonardem. Powody sa liczne i zlozone i nie jestem pewien, czy wszystkie z nich do konca rozumiem, ale jedno wiem na pewno: poczulem sie odpowiedzialny za czyjes zycie i nie moge dluzej przed tym uciekac. To nie jest spoznione odkrycie doktryny Afirmantow, ale w jakis rzeczywisty sposob moje wlasne idealy stawiam przed sadem. A poniewaz wierze w istnienie piekna, zwlaszcza piekna stworzonego umyslem i rekami czlowieka, nie moge inaczej postapic. Jestem juz stary i z reszta zycia niewiele moge zrobic. Leonardo jest jeszcze dzieckiem, przedstawia soba surowy potencjal: moze zostac wszystkim. Piesniarzem wiekszym od Szekspira. Myslicielem przewyzszajacym Newtona i Einsteina. Albo zloczynca straszliwszym do Gillesa de Retza, potworem gorszym od Hitlera. Ale ten potencjal musi sie zrealizowac. Mysle, ze pod moja kuratela ma mniejsze szanse stac sie zlym czlowiekiem, a w tym i ja odnajde niezrealizowany potencjal. W kazdym razie chocby Leonardo swoja wlasna osoba nic nie reprezentowal, to moze ma w sobie zarodek jakiegos Buddy, Eurypidesa albo Freuda. I wowczas tamten potencjal musi byc zrealizowany. Statek juz jest. Nazywa sie "Nadzieja Czlowieka". Byl to pierwszy statek kosmiczny, ktory dotarl do gwiazd prawie sto lat temu, gdy wlasnie odkryto, ze nasze Slonce wybuchnie i zamieni sie w supernowa za niecale sto lat. To ten statek przyniosl Czlowiekowi zapierajaca dech w piersiach wiadomosc, ze inne gwiazdy maja planety i ze wiele z tych planet nadaje sie do zamieszkania. Dawno, dawno temu kapitan Karma sprowadzil swoj statek gwiezdny na Ziemie i oglosil, ze ucieczka jest mozliwa. To bylo na dlugo przed moimi narodzinami, jeszcze zanim ludzkosc podzielila sie na nierowne grupy Kustoszy i Afirmantow i dlugo, dlugo przed tym, jak piec lat temu obydwie grupy zamienily sie w nieprzejednanych fanatykow. Statek stoi w Muzeum Wspolczesnej Astronautyki. Wiem, ze utrzymywano go w dobrym stanie. Wiem tez, ze dwadziescia lat temu, zanim Afirmanci staneli na stanowisku, ze absolutnie nic w sensie fizycznym nie mozna zabrac z muzeum, statek wyposazono w najnowszy naped wynaleziony przez Leugio. Powod byl taki, ze gdyby mial byc wykorzystany w Dzien Exodusu, podroz do gwiazd trwalaby miesiace, a nie jak poczatkowo - lata. Jedna rzecz, jakiej nie wiem, to to, czy ja, Fiyatil, Kustosz nad Kustoszami i nadzwyczajny krytyk sztuki, naucze sie go obslugiwac w czasie, jaki pozostal mnie i Leonardowi. Ale jak mowil moj ulubiony bohater komedii, gdy go spytano, czy czlowiek moze sam sobie sciac glowe: zawsze mozna sprobowac. Jeszcze cos zaprzata moje mysli, moze nawet to jest wazniejsze, ale statek przypomnial mi sie pierwszy. Ostatnio czesto spogladam na Slonce. I to bardzo badawczo. Bardzo. 11 listopada 2190 roku. Potrafie to zrobic! Z pomoca dwoch robotow, ktore przeprogramuje w tym celu, potrafie to zrobic! Leonardo i ja mozemy odleciec zaraz. Ale jeszcze musze wykonac to drugie zamierzenie. A oto i ono. Chce wykorzystac cala wolna przestrzen na statku. Mial miec wieksze silniki i liczna zaloge, a ja te wolna przestrzen wykorzystam jako szuflade biurka. I do tej szuflady upcham wszystkie pamiatki ludzkosci, skarby jej dzieciectwa i mlodosci - przynajmniej tyle, ile sie zmiesci. Od paru tygodni zbieram skarby z calego swiata. Niewiarygodne wprost wyroby garncarskie, zapierajace dech w piersiach tkaniny, wspaniale figurki i niezliczone malowidla zasmiecaja korytarze muzeum. Brueghel zwalony na jeden stos razem z Boschem i Durerem. Zawioze wszystkiego po trochu na te gwiazde, ku ktorej skieruje moj statek, zeby im pokazac, jak to wszystko wygladalo naprawde. Biore tez takie rzeczy, jak hologramy manuskryptow "Dumy i uprzedzenia" Jane Austen, "Dziewiatej Symfonii" Beethovena, "Martwych dusz" Gogola, "Przygod Hucka Finna" Twaina, a takze hologramy listow Dickensa i przemowien Lincolna. Jest mnostwo innych, ale nie moge zabrac wszystkiego. Musze zachowac granice rozsadku. Dlatego nie biore niczego ze sklepienia Kaplicy Sykstynskiej. Ale wycialem dwa kawalki "Sadu Ostatecznego". Te najbardziej lubie: dusza, ktora nagle uswiadamia sobie, ze jest potepiona i kawalek zdartej skory, na ktorej Michal Aniol namalowal swoj wlasny portret. Problem w tym, ze freski tyle waza! Waga, waga, waga - mysle teraz niemal wylacznie o tym. Nawet Leonardo chodzi za mna i powtarza: "Waga, waga, waga,!" Niczego innego tak dobrze nie wymawia. A co mam zabrac z Picassa? Pare olejow, zgoda, musze tez wziac "Guernike". Ale to jest takie ciezkie. Mam kilka wspanialych miedzianych przedmiotow codziennego uzytku z terenow Rosji i pare waz z brazu z epoki Ming. Mam lopatke ze wschodniej Nowej Gwinei zrobiona z drzewa cytrynowego, ktora ma tak pieknie wyrzezbiona raczke (sluzyla do rozdrabniania betelu i owocow cytryny). Mam przepiekna alabastrowa figurke krowy pochodzaca ze starozytnego Sumeru. Mam niezwyklego srebrnego Budde z pomocnych Indii. Dahomejskie figurki z brazu, ktorych wdziek przynosi wstyd Egiptowi i Grecji. Puzderko z kosci sloniowej z Beninu w Afryce Zachodniej, na ktorego wieczku jest wyrzezbiony europejski w ksztalcie Chrystus na krzyzu, mniej wiecej z pietnastego wieku. Mam "Wenus" z Willendorfu, ktora powstala w okresie orynianskim paleolitu i jest czescia tradycji sztuki "wenusjanskiej" ludow prehistorycznych. Mam miniatury Hilliarda i Holbeina, satyryczne druki Hogartha, piekne malowidlo osiemnastowieczne Kangra, wykazujace zadziwiajaco niewielki wplyw mugalski, druki japonskie Takamaru i Hiroszige... i gdzie mam sie zatrzymac? Jak moge wybrac? Mam stronice z Ksiegi Kellow, ozdobny, recznie wykonany manuskrypt nieporownanej pieknosci; podobnie kilka stron z Biblii Gutenberga zlozonej w kolebce druku; jest ilustrowana, zeby sprawiac wrazenie pisanej recznie, bo drukarze nie chcieli, zeby ktos odkryl ich wynalazek. Mam tez tugre Sulejmana Wspanialego, ozdobny emblemat, ktorym wybijano naglowki cesarskich edyktow. I hebrajski Zwoj Prawa, ktorego litery sa bardziej ozdobne od klejnotow wpasowanych w walek, na ktory jest nawiniety. Mam koptyjskie tkaniny z szostego wieku i koronki z Alencon z szesnastego. Mam swietny rubinowy krater z jednej z zamorskich kolonu Aten i drewniana figure jakiegos ministra z dziobu fregaty, ktora plynela do Nowej Anglii. Mam jeden akt Rubensa i "Odaliske" Matisse'a. Co do budownictwa, to zabieram chinskie "Kompendium architektury". Ten tekst, jak sadze, nie znalazl rownego sobie. I model domu Le Corbusiera jego wlasnego projektu. Szkoda, ze nie moge wziac pewnej budowli, Taj Mahal, ale na pewno wezme perle, ktora Wielki Mongol podarowal kobiecie, dla ktorej wzniosl niewyslowionej pieknosci grobowiec. Perla jest rozowawa, ma ksztalt gruszki i prawie dziesiec centymetrow dlugosci; wkrotce po uroczystosciach pogrzebowych perla znalazla sie w posiadaniu cesarza chinskiego, ktory kazal umiescic ja na zlotych lisciach w otoczeniu szafirow i szmaragdow. Pod koniec dziewietnastego wieku sprzedano ja na Bliskim Wschodzie za smieszna sume i wreszcie znalazla sie w Luwrze. A narzedzia! Mala siekierka kamienna, pierwszy przedmiot wykonany przez istote ludzka. Wszystko zgromadzilem w poblizu statku. Ale jeszcze tego nie uporzadkowalem. I nagle sobie przypomnialem, ze nie zebralem do tej pory zadnych mebli ani inkrustowanej broni, ani malowidel na szkle... Musze sie spieszyc, spieszyc! Listopad 2190 roku. Wkrotce potem, jak zaladowalem ostatnia! rzecz, spojrzalem do gory. Na Sloncu widac bylo zielone plamy i zdawalo sie, ze pomaranczowe wstegi unosza sie z powierzchni we wszystkie strony. Najwidoczniej mialo to trwac mniej niz rok. To byly oznaki smierci, ktora zapowiadali astronomowie. Trzeba bylo konczyc kolekcjonowanie, a wyboru musialem dokonac w niecaly dzien. Nagle, gdy stalo sie jasne, ze fragmenty freskow Michala Aniola, ktore wzialem beda za ciezkie, musialem jeszcze raz leciec do Kaplicy Sykstynskiej. Tym razem wycialem stosunkowo mala rzecz - palec Stworcy, gdy usiluje tchnac zycie w Adama. I postanowilem wziac "Gioconde" Da Vinci, chociaz moim zdaniem "Beatrice d'Este" jest lepsza; usmiech Mony Lisy nalezy do ludzkosci Wszystkie plakaty sa reprezentowane przez jednego Toulouse-Lautreca. Zostawilem "Guernike". Z obrazow Picassa zabralem jeden olej z okresu niebieskiego i jedna uderzajacej pieknosci ceramike. Zostawilem "Wieczny sad" Harolda Parisa, bo za duzy; mam tylko odbitke jego "Buchenwald 2, Dokad zmierzamy?" I w jakis dziwny sposob, w goraczkowym pospiechu, przenioslem na statek spora ilosc safawidzkich naczyn z Iranu z szesnastego i siedemnastego wieku. Niech przyszli historycy i psychologowie glowia sie nad moim wyborem, to juz nieodwolalne. Zdazamy w strone Alfy Centauri i powinnismy tam dotrzec za piec miesiecy. Jak przyjma nas i nasze skarby? Ciekawe. Nagle uczulem szalona radosc. Chyba nie ma to nic wspolnego z dosc spozniona mysla, ze ja, ktory nie mialem zadnych zdolnosci i tak marnie sobie radzilem ze sztuka, zajme w historii sztuki miejsce niepodobne do zadnego innego - kogos w rodzaju Noego estetyki. Ale faktem jest, ze wioze zarowno przyszlosc, jak i przeszlosc w miejsce, gdzie jeszcze bedzie mozna je pogodzic. Przed chwila Leonardo rzucil pilka w ekran i patrzac na niego zauwazylem, ze stare, dobre Slonce gwaltownie sie rozszerza. Powiedzialem mu wtedy: "Ku memu zdziwieniu okazuje sie, ze w srodku smierci w koncu - w koncu - naprawde spotykam zycie". KONIEC TOMU This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-20 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/