LEWANDOWSKI KONRAD T Wyprawa kotolaka KONRAD T. LEWANDOWSKI 2004 Wydanie polskie Data wydania: 2004 Projekt okladki: Przemyslaw Szymczak Wydawca: Copernicus Corporation ISBN: 83-86758-36-8 Wydanie elektroniczne: Trident eBooks tridentebooks@gmail.com 1. Duzo roznych pierscieni W karczmie do zadnej zwady nie doszlo. Pochyleni nad stolami goscie pilnowali glownie swych kubkow i talerzy, rozmawiajac sciszonymi glosami, nikt nie wznosil gromkich toastow, choc wieczor byl pozny, a z paru lbow niezle sie juz kurzylo. Agresywnie zachowywaly sie tylko polana plonace w kamiennym palenisku posrodku izby. Strzelaly co chwila z wscieklym trzaskiem, bryzgajac iskrami az pod sciany i sufit. Kuchcik, dogladajacy piekacego sie miesiwa i mieszajacy polewke bulgoczaca w miedzianym kociolku, kulil sie za kazdym razem i w poplochu zakrywal twarz ramieniem. Powinni byli lepiej wysuszyc albo drobniej porabac, pomyslal leniwie Rodmin, i pociagnal z kufla dlugi lyk. Siedzial sam. Wiesc ze jest magiem juz sie rozeszla i nikt nieproszony nie osmielal sie narzucac mu towarzystwa. Tutejsza szlachta unikala go z widoczna mieszanina wstydu i niecheci, ale Rodmin mial pewnosc, ze gdyby to on zaprosil do kompanii, nikt nie osmielilby sie odmowic. Miejscowi, co prawda, dostawali wysypki na sama mysl o magii, lecz mieli jeszcze mniejsza ochote znow narazac sie czarodziejom. Drzwi otworzyly sie skrzypiac i do karczmy wszedl barczysty mezczyzna w dlugim plaszczu, z kapturem gleboko nasunietym na twarz. Przybysz przystanal posrodku izby, rozpial klamre pod szyja i bez slowa rzucil okrycie w rece nadchodzacego karczmarza, ktory widzac bogaty stroj goscia uklonil sie nizej niz pierwotnie zamierzal. -Sluze pokornie milosciwemu panu! Mezczyzna nie odezwal sie. Przygladzil bokobrody i rozejrzal po izbie. Rodmin wstal z lawy. -Ksin, tutaj... - zawolal polglosem wskazujac miejsce naprzeciwko. Kotolak podszedl, uscisnal wyciagnieta dlon. -List dostalem, przybylem, jak widzisz, nie zwlekajac, teraz wyjasnij mi po co? - rzekl siadajac za stolem. Rodmin nie zdazyl odpowiedziec, bo przy stole stanal juz karczmarz w towarzystwie dziewki sluzebnej, trzymajacej pek ociekajacych piana kufli. -Piwo maja tu tak dobre jak na krolewskim dworze, pij smialo - odezwal sie Rodmin udajac, ze nie dostrzega sluzalczego usmiechu uszczesliwionego komplementem karczmarza. -Taka pochwala to wielki zaszczyt dla naszych piwowarow! - zawolal gospodarz, energicznie szorujac scierka stol przed Ksinem. - Milosciwy pan zdrozony i glodny zapewne? Co podac na wieczerze? -A co macie? - kotolak sciagnal pokryte pylem rekawice. -Jest polewka serowa z serow miejscowych i byczek dwuletni wczoraj ubity, miesiwo przez noc w ziolach i oliwie balsamowane... -Niech bedzie pieczen, ale krwista, zeby ja zar ledwie z wierzchu scial... - zdecydowal Ksin. Wypil duszkiem podany kufel i natychmiast wzial od dziewczyny drugi. -Juz sluze milosciwemu panu, duchem bedzie! - karczmarz podszedl szybko do paleniska poinstruowac kuchcika, ktory zaraz wyjal ze stojacego opodal glinianego dzbana trzy plastry ociekajacej zalewa wolowiny. -Wezwali mnie tu, bym pokonal potwora, uratowal swiat i dziewice z opresji - wyjasnil zwiezle Rodmin. -Myslalem, ze banaly cie nudza - skwitowal Ksin odstawiajac piwo. -Mozesz sie smiac, ale tutejsze hreczkosieje narobily takiego balaganu, ze sam nie dam rady posprzatac. A jak sie tego nie sprzatnie, to za pare tygodni o tej zadupnej miescinie, ktorej nazwa nie chce zaprzatac sobie pamieci, uslysza nawet na Poludniowym Archipelagu. Tego zas, co powie wtedy Redren szczerze wole nie sluchac, a i tobie nie radze. -Mow po kolei. Domyslalem sie, ze z byle powodu nie ryzykuje sie krolewskiego bezpieczenstwa, odsylajac z dworu dwoch najbardziej odpowiedzialnych za nie ludzi. -Mieli tutaj maga, ktory chcial sie zenic - zaczal Rodmin. Kotolak nie skomentowal, poprzestal na krzywym usmiechu. -Panna byla ze znaczniejszego miejscowego rodu, ale niezbyt znacznego - jak na dyplomowanego maga, chocby i na prowincjonalnej praktyce. Znalem Erkala z widzenia i slyszenia, glupi nie byl, kariere i w Katimie moglby zrobic. Klopotow z tesciami byc nie powinno... -Ale byly? - domyslil sie Ksin. -Ano byly... - westchnal Rodmin. - Erkal to byl typ maga-swojaka, zbytnio sie z miejscowymi spoufalal. Jak slyszalem, pare razy w tej karczmie spal pod lawa i przy ludziach nie tylko zaklecia, ale i womity rzucal. Przez to szacunek profesji nalezny na tyle nadwerezyl, ze niedoszli kandydaci na tesciow nie bali sie odmowic, a i potem, jak sprawy na ostrzu stanely, nikt sie go tu nie przestraszyl. Panna zreszta tez przesadnie chetna nie byla, bo jakby sie uparla, pewnie rodzice by jej ustapili. -Bywalo juz, ze magow za rozne sprawki w smole i pierzu puszczano, a nic sie potem wielkiego nie dzialo - wtracil Ksin. -Z szarlatanami tak czyniono lub nieudacznikami - odparl Rodmin. - Ale Erkal mial, jak sie potem okazalo, i talent i niebanalne zainteresowania. Mag przerwal, bo karczmarz postawil przed Ksinem mise skwierczacego miesiwa. Kotolak chwycil pierwszy polec i wgryzl sie wen z apetytem. Obfity, krwisty sos pociekl mu po brodzie. Rodmin przygladal sie chwile jedzacemu przyjacielowi, po czym spochmurnial. -Widze, ze smak krwi nadal sprawia ci przyjemnosc - pokrecil glowa z dezaprobata. - Od takiego jedzenia znow moze ci sie uaktywnic pociag do... -Ludzkiej krwi? - dokonczyl za niego Ksin. - Zmartwie cie, on caly czas jest aktywny, w ten sposob tlumie zadze - spojrzal na trzymane w reku mieso. Rodmin odwrocil wzrok, milczal. -Wiesz rownie dobrze jak ja, ze to co sie stalo jest nieodwracalne i nie do stlumienia - ciagnal kotolak. - Ale panuje nad tym. Zreszta, mam z tego tez i korzysc, bo Przemiana jest teraz szybsza i pelniejsza. Moge calkowicie przeksztalcic sie w okamgnieniu. Wystarczy, ze tylko pomysle. Pokazac?... - usmiechnal sie. Mag nie zareagowal na zart. -Mieso i krew zwierzat w pewnym momencie przestanie ci wystarczac, stana sie zbyt slaba namiastka, a wtedy byle urok moze znow zamienic cie w bestie... -Wiem o tym. Juz pare razy zdarzalo mi sie patrzec na ludzi i myslec o ich smaku. W takich razach w ogole odstawiam jedzenie i zaczynam glodowac. Po dwoch, trzech dniach zwykly ludzki glod zaczyna przewazac nad pragnieniami potwora, znow zaczynam miec ochote na chleb, piwo i mieso. Tak jakos sobie radze, ale wracajmy do tematu! - Ksin wzial nastepny kawalek pieczeni. -O czym to ja... Aha, oswiadczyny Erkala... Zatem dostal kosza i bardzo go to urazilo. Poniewczasie uznal, ze nalezy mu sie tu wiekszy szacunek. Bez ceregieli porwal panne, ale zamiast uciec z nia gdzies daleko, po prostu zamknal ja u siebie w domu. Uwazal, ze miejscowi nie powaza sie podniesc reki na maga. Jak sie okazalo - mylil sie calkowicie, bo jak rzeklem, nikt sie go tu specjalnie nie bal, o co on sam niefortunnie zadbal. Krewni i powinowaci dziewczyny, ich przyjaciele skrzykneli sie w godzine i poszli kupa do Erkala. Rzecz jasna, przylaczylo sie do nich cale miejscowe talatajstwo, wsrod ktorego byl jakis niedouczony szarlatan, wyrzucony z Akademii bodaj na pierwszym roku, ktoremu zapachniala posada miejskiego maga-rezydenta. Z kolei do Erkala jakos nie dotarlo, ze tu o jego skore idzie. Zamiast zabrac sie ostro do rzeczy i przysmazyc kogos dla przykladu, on uzyl glupich sztuczek, na przyklad spuszczajac na atakujacy tlum deszcz ropuch i pijawek. Niedoszla tesciowa dostala histerii, co pozostalych tylko bardziej rozsierdzilo. Natomiast konkurentowi do urzedu przybylo animuszu, gdy zobaczyl, ze przeciwnik unika bojowej magii. Pajac jeden, niewiele myslac, rabnal wiec Erkalowi w okno piorunem kulistym. Erkal odbil piorun standardowym zakleciem, ale tu sie okazalo, ze standardowe procedury to za malo na nieuctwo. Piorun kulisty byl nieudacznie zwiniety, niestabilny, zamiast zwyklej energii burzy zawieral jakies magiczne smiecie, ektoplazmatyczne gluty i bogowie glupoty wiedza co jeszcze, zapewne bylo tam wszystko, co durniowi zwyklo kojarzyc sie z wielka moca magiczna. Dosc rzec, ze nie dalo sie tego rutynowo zneutralizowac. Piorun uderzony zakleciem tarczy zamiast implodowac rozpadl sie na jakies drzazgi brudnej magii, ktora, jak najtepsi adepci wiedza, bywa gorsza od czarnej. Oczywiscie wiekszosc tego smiecia poleciala z powrotem do nadawcy, ktory byl na to zupelnie nieprzygotowany, bo zaklec antyzwrotnych ucza dopiero na drugim roku. Padl trupem na miejscu, gdyz - jak mowia swiadkowie - cos malego, czarnego, o nieokreslonym ksztalcie wyjadlo mu mozg, zostawiajac w czole dziure wielkosci jablka. Po prostu kuku na muniu! - zdenerwowany Rodmin napil sie piwa. -Jesli mu to cos zjadlo mozg, to sie nie najadlo - przyznal Ksin. - A co z Erkalem? -Tez trup! - prychnal piana mag. - Czesc zgestkow niespojnej magii wpadla mu do pracowni i wowczas okazalo sie, ze artefakty Erkala, z ktorych wyrobu zyl, maja zbyt niska idiotoodpornosc. Zdestabilizowalo jeden czy dwa, a potem juz poszlo po wszystkich... Ale czekaj! Najpierw musze ci wyjasnic, ze Erkal zajmowal sie wyrobem magicznych pierscieni na rozne okazje i te wyroby nie byly jarmarcznymi blyskotkami. Mialem okazje obejrzec kilka jego dziel, byly to przynoszace szczescie odpetlacze zdarzen, wykrywacze klamstwa czy trucizny. Wszystkie sprawne, o przyzwoitym zakresie dzialania i cieszace oko forma. Dobrze sprzedawalyby sie nawet w Katimie, choc z pewnoscia w stolicy dawano by za nie gorsze ceny niz tutaj, chyba dlatego nie chcial stad wyjechac. Zatem... - Rodmin odswiezyl gardlo kolejnym lykiem - te wszystkie artefakty mu sie rozprzegly i wyzwolily zamknieta w nich energie. No, samo to, to byloby jednak pol biedy. Bo jaka moca moze dysponowac mag, wprawdzie dyplomowany, ale nie dopuszczony do wyzszych wtajemniczen? Z Akademii nie wypuszcza sie potencjalnych niszczycieli swiatow. Tu jednak okazalo sie, ze Erkal mial hobby stosowne do swego zawodu, mianowicie zbieral rozne magiczne pierscienie. Musial miec w swojej kolekcji artefakty stworzone przez najpotezniejszych magow. Ile i jakich, tego teraz dojsc nie sposob, bowiem chaosu wyzwolonego z erkalowych artefaktow starczylo aby rozchwiac zabezpieczenia wykonane przez najlepszych profesjonalistow... - Rodmin zamilkl. -No, mow dalej! - ponaglil go Ksin. -Rozszalal sie magiczny pozar, w ktorym zginal Erkal. Nie wiadomo dokladnie w jaki sposob. Na podworze wyrzucilo jego reke, czesciowo zweglona, a w czesci skamieniala. Plomienie nie wygladaly jak zwykle, lecz zwijaly sie w wirujace spirale. Raz byly fioletowe, raz czarne, to znow oslepiajaco srebrzyste lub karminowe. Dom z pozoru nie ucierpial. Nie popekaly kamienne sciany, nie spalily sie okiennice, ani inne widoczne z zewnatrz elementy z drewna. -A wewnatrz? - zapytal kotolak. -O tym za chwile - powstrzymal go mag. - Zapytaj mnie najpierw, co sie stalo, gdy magiczny pozar wygasl? -Tlum wszedl do srodka... - wzruszyl ramionami Ksin. -Jakies sto osob... Trudno policzyc, bo bylo tam wielu nieznanych nikomu wloczegow, ktorzy ruszyli na rabunek. Nie wyszedl nikt. Nikt tez nawet za glosno nie wrzeszczal. Zaszemralo, ktos zapiszczal i na zewnatrz wylecialo troche krwi i ochlapow. Naprawde niewiele, jak na stu ludzi... -Potwor? Smok? - zapytal kotolak. -Daj pokoj Ksin! Tam wypalilo cala nadnaturalna strukture rzeczywistosci. Zniszczone zostaly wymiary i poziomy, o ktorych nie wiemy nic lub niewiele i te ktorych istnienia nawet nie podejrzewamy. Nie mam pojecia, jak gleboko moga siegac uszkodzenia. Wyobraz sobie, ze swiat w ktorym zyjemy to zywy obraz namalowany na plotnie, zawieszonym na wielkim, skomplikowanym rusztowaniu. To rusztowanie wlasnie zostalo podpalone... Plotno sie jeszcze nie zajelo, ale juz zaczelo marszczyc, tracic oparcie... -To przerasta wyobraznie - zamyslil sie Ksin. -Owszem, przerasta - zgodzil sie Rodmin. - Do tego stopnia przerasta, ze wszystkie miejscowe opryszki zlekcewazyly ryzyko jak jeden maz. Przez dwa tygodnie po wypadku pojedynczo badz po kilku wyruszali co noc do domu Erkala szukac zlota, kamieni szlachetnych i innych kruszcow, z ktorych zrobione byly magiczne pierscienie. Zabezpieczali sie przy pomocy jakiejs domoroslej magii i amuletow po pradziadku. -I... - kotolak uniosl brwi. -I teraz ta miescina jest najbezpieczniejszym miejscem w Suminorze. Mieszkaja tu wylacznie ludzie uczciwi i z wyobraznia. Zobacz tylko jaki spokoj i dworskie obyczaje panuja w tej karczmie... -To chyba niezle? -Wlasnie ze zle! Uzylem kilku czarow sondujacych i okazalo sie, ze uszkodzenie nadrzeczywistosci sie rozszerza. Teraz jeszcze powoli, ale proces ten zachodzi coraz szybciej. Obszar rozchwianej magii wkrotce opusci mury domu Erkala i rozszerzy sie na miasto i okolice. Nie wiem, jak daleko siegnie, ale jeden podobny przyklad juz mamy... -Puste Gory! - zawolal Ksin. -Tu beda raczej "Puste Rowniny", ale zgadza sie, mniej wiecej o to chodzi. Jedyna roznica polega na tym, ze w Pustych Gorach magiczny kataklizm spowodowalo wtargniecie Onego w nasz swiat. -Erkal musial miec w domu naprawde potezne artefakty - kotolak w zadumie przygladzil bokobrody. - Zapewne ktorys z uznanych za zaginione pierscieni Morum, a moze nawet Pierscien Bez Imienia... -Sam jestem tym zaskoczony - przyznal Rodmin. - Wciaz powraca do mnie mysl, ze to co tu robil Erkal nie bylo bynajmniej prowincjonalna praktyka magiczna, to zapewne przykrywka... -Do czego? -A tego sie juz pewnie nie dowiemy. -Nie... - Ksin skinieniem przywolal dziewczyne roznoszaca kufle. - Nie uwierze, by Erkal byl wielkim magiem, skoro dal sie tak glupio zabic. -A skad on mogl wiedziec, ze czlowiek stajacy przeciw niemu to idiota, ktory zginie od wlasnej broni? Jedynym bledem Erkala bylo to, ze dzialal rozsadnie i wierzyl w rozsadek przeciwnika. -No dobrze - zgodzil sie Ksin. - A co z porwana panna? -Dobre pytanie! Wyobraz sobie, ze ta jeszcze zyje. -Jakim sposobem? Rodmin nie zdazyl odpowiedziec, bo w karczmie doszlo jednak do awantury. Sprawca bylo zle wysuszone polano, ktore wlozone w ostry ogien po dluzszej chwili peklo z wscieklym hukiem i bryzgiem iskier. Najwieksza z tych iskier, a wlasciwie grudka zaru wyrzucona z paleniska, z impetem trafila w posladek dziewczyne niosaca piwo dla Ksina. Tkanina spodnicy natychmiast sie przepalila i trzeba trafu, ze uslugujaca przechodzila akurat kolo stolu, przy ktorym siedzialo kilku wyrostkow. Czujac nagly, ostry bol i nie wiedzac, co sie stalo, dziewczyna uznala, ze uszczypnal ja lub nawet ukul czyms najblizej siedzacy chlopak. Ten zas i jego kompani nie zamierzali niczego tlumaczyc, tylko zaczeli glosno rechotac z dziewki, ktorej zapalila sie kiecka na tylku. Zaskoczona bolem i drwina sluzaca stracila panowanie nad soba i na odlew strzelila w twarz najblizszego z chlopakow. Dziewcze bylo przy kosci, wiec mlodzika az zmiotlo z lawy. W okamgnieniu tam gdzie byla glowa wesolka majtaly obute w cizmy nogi. W nastepnej chwili taca z reszta kufli, ktore jeszcze nie zdazyly spasc na podloge, poleciala na glowy pozostalych. Wtedy dopiero dziewczyna spostrzegla, co naprawde sie stalo i z piskiem usiadla w kaluzy rozlanego piwa. Smiech ze wszystkich stron zagluszyl wrzaski karczmarza i placz sluzacej. -Poniechajcie jej! - Rodmin wstal widzac, ze wlasciciel zbiera sie do bicia. Mag podszedl szybko na miejsce zdarzenia i wyjal trzy srebrne monety. - To dla was na pocieche... - rzucil jedna mlodzikom na stol. - Dla was za szkody... - druga moneta poleciala ku karczmarzowi. - I dla ciebie na nowa spodnice... - trzecia podal dziewczynie. - Z przyjacielem pomowic spokojnie chcialem przy wieczerzy! - Teraz dopiero Rodmin podniosl glos. - Chcecie mi zawadzac?!! -Nie panie, alez skad! - karczmarz gwaltownie zgial sie w uklonie. - No dalejze! - szturchnal dziewczyne. - Posprzataj mi tu duchem! A wam czego dac?! - zapytal chlopakow prostujac sie szybko. Mag wrocil do stolu. -Nie ma cudow - mruknal do Ksina. - Awantura w karczmie musi byc zawsze! -Mowilismy o porwanej - przypomnial kotolak. -A tak... Magiczny pozar objal dolna czesc domu Erkala, a niedoszla narzeczona byla zamknieta na najwyzszym pietrze. -W wiezy? -Erkal nie mial wiezy, to pokoj na poddaszu. Tam magiczny chaos nie siegnal, chyba nie siegnal... - poprawil sie. - W kazdym razie dziewczyna zyje i macha z okna, choc w ostatnich dniach mniej energicznie. -Nie mozna jej wydostac? - domyslil sie Ksin. -Probowali przystawiac do okna drabiny. Wtedy objawil sie powietrzny rekin... -Co?! - zdziwil sie kotolak. - Jak on wyglada? -Jest niewidzialny. -Wiec skad wiadomo...? -Rozgryza na kawalki ludzi probujacych wejsc przez okno. Pierwszy, ktory sie odwazyl, spadl na dol w pieciu czesciach: glowa i rece osobno, tulow w dwoch polowkach. Wszystko za jednym kesem. Rzeklbym, ze nieszczesnika dziabnal wielki kufer... ale miejscowi nazwali to powietrznym rekinem. No, mniejsza o to jak zwac. W kazdym razie kiedy owo cos przegryzlo na pol trzecia drabine, proby ratowania porwanej panny skonczyly sie. Od tej pory ona tam najpewniej umiera z glodu i pragnienia. -Zatem wezwales mnie tu... - zaczal Ksin. -Zebys tam wszedl - wpadl mu w slowo Rodmin - pokonal potwory, jezeli takowe spotkasz, a potem uratowal dziewice i ocalil swiat... - beknal donosnie. -Moglbys okazac nieco wspolczucia wobec ludzkiego dramatu! - skarcil go Ksin, udatnie nasladujac sposob mowienia glownego swietcy Katimy. -Przy piwie?! - szczerze zdziwil sie mag. - W nastroju dramatycznym to ja bylem trzy kufle temu... Hej, ognista panno! - zwrocil sie do poslugaczki, ktora zdazyla zmienic spodnice i wrocila do pracy. - Dajze nam tu caly dzban, a plomienie mijaj z daleka! Paru obecnych, osmielonych dobrym humorem maga odwazylo sie halasliwie rozesmiac. -Do nikogo innego nie moglem sie zwrocic - Rodmin spowaznial. - Moglbym tam wejsc zabezpieczajac sie zakleciami, ale to na nic, jesli magia w domu Erkala dziala podobnie jak w Gorach Pustych. Wtedy najprostsze zaklecie moze dac opatrzny skutek i stac sie smiertelnym zagrozeniem, a wchodzic tam bez ochrony to czyste samobojstwo. -Lepiej wiec poslac przodem najlepszego przyjaciela... - skwitowal Ksin. -Wybacz, ale skoro ani zwykly czlowiek, ani mag nie maja tam szans, to list do ciebie byl jedynym rozumnym rozwiazaniem. -A tepiciele potworow? -Byli pierwsi na czele tlumu, ktory ruszyl na rabunek... -Zatem w tej poczciwej miescinie nie ma juz tepicieli? -Ani jednego. -Blogoslawmy Reha za drobne laski! - kotolak znow udal arcyswietce i zaraz sposepnial. - Domyslam sie, ze wyslales tez drugi list, do Redrena, bo inaczej on nie wypuscilby mnie z dworu. Zatem za twoja prosba o pomoc kryje sie krolewski rozkaz... -To prawda, ale Redren nie zada od ciebie samobojstwa. Jestes dla niego zbyt cenny. Jezeli uznasz, ze nie mozna tam wejsc, lub ze musisz uciekac nie dokonczywszy zadania, nikt nie bedzie mial do ciebie zalu. Wtedy ja wydam mieszkancom nakaz porzucenia tego miasta. -A uwieziona dziewczyna skona w mekach... -Owszem. Ksin napil sie piwa. -Jeszcze jedno - odstawil kufel. - Ona byla narzeczona Erkala. -Tak. -Wiec pewnie dostala od niego jakis pierscien, zapewne magiczny... -To jest mozliwe - przyznal Rodmin. -I moc tego pierscienia mogla sie rozchwiac w pozarze? -Jesli pierscien byl magiczny, to niemal pewne. -Wiec dziewczyna powinna zginac jak Erkal? -Moglaby zginac, albo mogloby sie z nia stac cos innego... -Zatem - dokonczyl rozumowanie kotolak - nie ma pewnosci, ze to co tam macha przez okno jest jeszcze czlowiekiem? -Istotnie, nie mozemy miec takiej pewnosci - zgodzil sie mag. Ksin napelnil swoj kufel z dzbana i pil dluga chwile. -Dobrze! - oznajmil odstawiajac puste naczynie. - Pojde tam jutro! 2. Splatana przestrzen Pod dom Erkala przyszli o swicie, by uniknac tlumu gapiow, jednak rachuby Rodmina wziely w leb. Niemal natychmiast, kiedy sie pojawili, po drugiej stronie ulicy zebralo sie kilkunastu osobnikow, ktorzy bynajmniej nie przypominali statecznych, poczciwych mieszczan. -Waruja jak hieny - mruknal mag. - Wejsc sie juz nie waza, ale czekaja az cos sie zmieni. -A mowiles, ze takich w tym miescie trzeba teraz ze swieca szukac - odparl Ksin przygladajac sie obdartusom. -Widac byla swieza dostawa talatajstwa - Rodmin wzruszyl ramionami i wykonal szybki gest prawa reka. Tuz przed gapiami, przez cala szerokosc ulicy przebiegla ognista linia. Plonela nie wiecej niz trzy uderzenia serca, ale granica zostala jednoznacznie wytyczona. Tlumek cofnal sie w poplochu. -Tym wyobrazni nie brakuje - stwierdzil kotolak. - Dobrze, mow czego sie tam spodziewac? -Wyobraznie u opryszka raczej trudno nazwac cnota - stwierdzil Rodmin i zmienil temat: - Jak wejdziesz do srodka na pewno nie licz na zdrowy rozsadek. Logika zdarzen to ostatnia rzecz jakiej mozesz tam oczekiwac. -A dokladniej? -Zadnych zasad. -Wielkie dzieki za wyczerpujace wyjasnienia! - prychnal Ksin. - Uwielbiam wskakiwac do studni glowa w dol, a potem sprawdzac, czy jest tam woda... -Mozesz sie jeszcze wycofac - powiedzial powaznie Rodmin. Kotolak w milczeniu przygladzil bokobrody. Nie ulegalo watpliwosci, ze powaznie rozwaza propozycje. -Po prostu wrocimy do karczmy, zjemy sniadanie, potem wskakujemy na kon i przed poludniem jestesmy juz na trakcie do Katimy - mag sprecyzowal propozycje. -A Redrenowi powiemy, ze nawet nie sprobowalismy? - spytal Ksin. -Powiemy, ze ryzyko bylo zbyt wielkie. Nikt tego nie sprawdzi. -Moga przyslac kogos z Akademii. -To ja jestem ten ktos z Akademii. Moge napisac taki raport, ze nie odwaza sie tu zapuscic nawet czarow sondujacych. To miasteczko mozna by zostawic jako pouczajacy przyklad tego, jak nie nalezy sie zachowywac wzgledem magow. Na przyszlosc kazdy hreczkosiej w Suminorze trzy razy sie zastanowi, zanim sprzeciwi lokalnemu rezydentowi Akademii. Wiec jak? Kotolak nie zdazyl odpowiedziec. -Och, prosze, niech mnie stad ktos wyprowadzi! - dobiegl z gory kobiecy krzyk. Ksin i Rodmin zadarli glowy. Z pokoju na poddaszu domu Erkala wychylala sie blada, rozczochrana dziewczyna. Wygladala na skrajnie wyczerpana. -Blagam, pomozcie mi! - z wysilkiem uczepila sie parapetu. Zrenice patrzacego na nia Ksina zwezily sie w waskie kreski. -Czy to jest czlowiek? - spytal Rodmin. -Oczywiscie, ze nie - odrzekl bardzo spokojnie Ksin. -Ma nature Onego? -Nie. To demon z naszego swiata - kotolak nie spuszczal oczu z dziewczyny. -Detmi wizja deh! - wyszeptal Rodmin. Postac dziewczyny zafalowala. Nagle to, co wydawalo sie jej twarza okazalo sie tylko wizerunkiem twarzy, jakby namalowanym na nasadzie dlugiej, gietkiej szyi, ktora wychylala sie z okna na co najmniej dziesiec lokci. Szyja konczyla sie plaska, zebata paszcza o szerokosci rozpietych ramion doroslego mezczyzny, pozbawiona oczu, uszu i nozdrzy. -No, to teraz wiemy, co przegryzalo ludzi razem z drabinami - stwierdzil Ksin. Obejrzal sie na tlumek gapiow, ale oni najwyrazniej niczego nie zauwazyli. - Oj, ma dziewczyna usmiech! -Wczesniej czar wizualizacji nie chcial dzialac - oznajmil zaklopotany mag. - Probowalem... Kotolak bez slowa pchnal furte i wszedl na posesje Erkala. -Idziesz? - zdumial sie mag. -Rzucila mi wyzwanie. -Nie musisz go podejmowac. -Przekazala, ze pojdzie za mna. Chcesz zawlec to do palacu? -Dasz rade? -Teraz to juz nie ma znaczenia. Nie mamy wyjscia. Przekaz Hanti, ze sa takie chwile, ktore zmieniaja wszystko, a przeznaczenie ziszcza sie w mgnieniu oka. Nie zapomne o niej gdziekolwiek bym trafil... -Powodzenia - rzekl Rodmin i przygryzl wargi. Drzwi byly uchylone. Kotolak popchnal je i bezszelestnie rozwarly sie na cala szerokosc. Wewnatrz panowal polmrok, na podlodze walaly sie porozrzucane, polamane sprzety. Znac bylo slady rabunku, lecz nic ponad to. Dopiero gdy Ksin przyjrzal sie lepiej spostrzegl, ze drewniane framugi wygladaja jakos inaczej, przypominaly raczej kosc niz drewno, z kolei nadproze, lekko wygiete ku dolowi, przywodzilo na mysl opadajaca miesista warge... -Nie wejde tedy! - oznajmil glosno Ksin. W chwili kiedy to powiedzial, wewnatrz domu zaczal padac deszcz. Z sufitu polecialy ciezkie, parujace krople. Kazda z nich w momencie uderzenia o podloge rozmywala iluzje zrujnowanego wnetrza domu, ujawniajac skryty pod nia zupelnie inny widok. W przeciagu kilku chwil widoczne przez drzwi sien i glowna izba zamienily sie w owalna pieczare, ktorej sciany falowaly rytmicznymi skurczami. Na dnie tej pieczary lezala bezladna sterta na wpol zeszkieletowanych zwlok. Trupow bylo przynajmniej pol setki. Spadajace z sufitu krople w oczach rozpuszczaly skore i miesnie, odslaniajac zolte kosci czaszek, zeber i piszczeli. -Trawi ich... - stwierdzil Ksin. -To zoladek smoka - rzekl patrzacy mu przez ramie Rodmin. - Ten dom ozyl i zamienil sie w smoka! Na te slowa nadproze opadlo w dol z lekkim mlasnieciem i tam gdzie byly drzwi pojawila sie lita sciana. -Nie sadze, aby caly ten dom byl smokiem - odrzekl kotolak. - Wyczuwam tu zbyt wiele Obecnosci. Smok tworzy pewnie tylko fragment tej budowli... Rodmin rzucil kolejny czar wizualizacyjny. Natychmiast pokazalo sie, ze sciana przy ktorej stali sklada sie z dwoch przenikajacych sie wzajemnie czesci - jedna uginala sie pod dotykiem dloni jak zywe cialo, druga wygladala jak zwykly mur. -Wczesniej jakakolwiek wizualizacja byla zupelnie niemozliwa - oznajmil mag. - Ten dom prowadzi z nami gre! Ksin bez slowa przeksztalcil prawa dlon w szpon i z rozmachem wbil pazury w zyjace cegly. Nic sie nie stalo, ale gdy cofnal ramie po scianie pociekla czarna posoka. -Moze to tylko gra naszej wyobrazni? - kotolak cofnal sie dwa kroki i patrzyl na rany w murze. Te zabliznialy sie, lecz proces gojenia nie dobiegl do konca. Czesc sciany, bedaca zwyklym murem, zaczela sie rozszerzac, przywracajac budynkowi normalny wyglad. Za moment znow pojawily sie uchylone drzwi, a za nimi widok balaganu. -Smok sie wycofuje! - zawolal Rodmin. -Wchodze! - zdecydowal Ksin i przekroczyl prog. Z niepokojem popatrzyl na sufit, ale nie zanosilo sie na kolejny deszcz sokow trawiennych. Postapil trzy kroki w glab budynku i obejrzal sie. Drzwi byly dobre pol mili za nim... Trzeba bylo dobrze wytezyc wzrok, aby dostrzec stojaca hen za progiem malenka figurke Rodmina. -Jesli wydaje ci sie, ze jestes daleko ode mnie - nie probuj zawracac! - dobiegl z oddali glos maga. - Bo wtedy dystans wydluzy sie do nieskonczonosci... - Ostatnie slowo Rodmina rozplynelo sie w dali. Teraz wydawalo sie, ze obaj stoja na szczytach dwoch odleglych, rownoleglych gorskich pasm. Wrazenie to poglebiala opadajaca gwaltownie w dol niczym w przepasc podloga. Miedzy Ksinem a progiem drzwi wejsciowych rozciagala sie juz bezmierna, kamienista pustynia, plaska, pelna kurzu i slonecznego zaru. Kiedy kotolak wytezyl wzrok, dostrzegl trzech ludzi bardzo daleko stad. Szli zapewne od kilku dni, bo slaniali sie z wyczerpania, podpierali, podnosili wzajemnie. Desperacko maszerowali do drzwi wyjsciowych, ktore z kazdym krokiem coraz bardziej sie od nich oddalaly. W zamian zas przyblizala sie smierc z pragnienia. -Widze, ze patrzysz gdzies daleko - rozlegl sie calkiem blisko glos Rodmina, choc on sam wydawal sie nieskonczenie odlegly. - To moze byc magiczne zlamanie perspektywy, powiklane przejsciem do innego swiata. Ani kroku w strone drzwi! To nie jest iluzja odleglosci, tylko ziszczenie sytuacji z koszmarnego snu. Slyszysz mnie? -Tak, slysze dobrze. A ty mnie? -Tez. Uwazaj, bo to wlasnie jest zludzenie bliskosci. Takie rzeczy zdarzaja sie w Pustych Gorach. Mowimy do siebie z dwoch roznych swiatow. -Ide w glab domu - oznajmil Ksin. -Pamietaj, nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu! -Zrozumialem. Kotolak odwrocil sie i powoli przeszedl przez sien. W glownej izbie, w ktorej zwykle zbierali sie interesanci i nabywcy amuletow Erkala, pod sciana dreptalo w miejscu dwoch ludzi. Schwytani w pulapke czasu i przestrzeni probowali isc w przeciwne strony. Jeden byl normalnie wyprostowany, drugi wygladal jakby idac podniosl cos z podlogi i wlasnie sie prostowal - tak ze jego glowa utkwila w brzuchu pierwszego. Najwyrazniej nie dostrzegali tego, ze przenikaja sie wzajemnie i stoja w miejscu przebierajac nogami. Tych przynajmniej spotkal zdecydowanie lepszy los niz nieszczesnikow, ktorzy zapuscili sie na pustynie. Mozna bylo tez domyslic sie przyczyny tej sytuacji. Sciane i podloge w miejscu beznadziejnej wedrowki dwoch rabusiow znaczyly geste rozbryzgi jakby smoly, ktora po blizszym przyjrzeniu okazywala sie niezwykle gestym cieniem. Bez watpienia w tym miejscu wybuchl jakis magiczny artefakt, a obaj nieszczesnicy, pladrujac pomieszczenie, przypadkiem weszli w obszar zwichrowanej rzeczywistosci. Ksin upewniwszy sie, ze po drodze nie ma podobnych kleksow cienia ruszyl w kierunku okna na podworze. Pamietajac o radzie Rodmina, posuwal sie bokiem, uwaznie obserwujac schody na pietro, jakby chcial na nie nagle skoczyc. Dom dal sie oszukac, albo moze wcale nie bylo zadnego niebezpieczenstwa. Kotolak namacawszy parapet odwrocil sie i spojrzal na stojacego na dole maga. -Czy teraz znow jestesmy w jednym swiecie? - spytal Ksin. -Na razie tak. -Wiec moglbym stad wyskoczyc? -Niestety nie. -Dlaczego? -Bo wyraziles glosno taki zamiar. Skoro chciales, trzeba bylo skakac bez namyslu. -Co mi przeszkodzi? -Duch Erkala, stoi obok ciebie... -Widzisz go? - Ksin przezornie powstrzymal chec spojrzenia w bok. Patrzyl prosto w oczy przyjaciela. -Tak, ale tobie nie radze. -Jak wyglada? -Ma poparzona twarz i urwana reke. Zdaje sie, ze to w tym oknie zginal... -Co robi? -Druga reke polozyl na twoim ramieniu. -Nie czuje. -Poczujesz gdy sie poruszysz. Rozerwie cie na strzepy. -Jestes pewien? -Nie. To moze byc tylko widoczna dla mnie iluzja. Przekonamy sie, kiedy sprobujesz odejsc od okna... -Co mam robic? -Uderzenie pazurow powinno go unieszkodliwic, ale poczekaj z tym chwile, bo to zapewne jest nasza ostatnia okazja do rozmowy. Chcialbym przekazac ci troche podstaw wiedzy magicznej, nic specjalnego, ale moze sie przydac. Podaj mi reke! - Rodmin zacisnal prawa piesc, po czym rozwarl palce i jego dlon zalsnila niebieskim blaskiem. Wyciagnal ja w kierunku Ksina. -Nie mogles tego zrobic wczesniej? - kotolak ostroznie wysunal reke przez okno. -Zaskoczyles mnie - powiedzial mag. Podali sobie rece i blask wniknal w dlon Ksina, ktory w tym momencie poczul lekki szmer w glowie. -Teraz nie bedziesz przynajmniej magicznym ignorantem - oznajmil Rodmin cofajac sie od okna. -Do zobaczenia wkrotce! - oznajmil Ksin i szybkim ciosem z polobrotu uderzyl szponami w miejsce, gdzie zdaniem Rodmina powinien stac duch Erkala. W glebi duszy kotolak byl przekonany, ze pazury tylko przetna powietrze, wiec zdziwil sie bardzo, gdy trafily w zywe cialo... Duch zmaterializowal sie w okamgnieniu i z histerycznym jekiem chwycil Ksina za gardlo. Martwe palce zdusily krtan jak zelazne kleszcze. Naglosc i brutalnosc ataku, nastepujacego ze zdawaloby sie zupelnie pustej przestrzeni, mogly przyprawic o utrate zmyslow, jednak kotolak nie dal sie zaskoczyc. Zacisnal pazury, wyrwal demonowi mostek i ciosem drugiej lapy rozoral odsloniete serce. Ucisk na gardle zniknal, a na twarz Ksina buchnal klab cuchnacego spalenizna popiolu, na ktory rozsypala sie agresywna zjawa. -Swietnie i powodzenia! - zawolal z podworka Rodmin. Ksin wybil sie z obu nog i skoczyl glowa w okno. Zadzialal zanim podjal decyzje o rezygnacji z dalszego zwiedzania nawiedzonego miejsca, ale dom mial inne plany i tez nie dal sie zaskoczyc. Kotolak, lecac ku powierzchni podworza, zdazyl tylko spostrzec zdumienie w oczach przyjaciela, po czym niewidzialna sila chwycila go za lokiec nad powierzchnia gruntu, powstrzymala spadanie i po prostu wrzucila z powrotem do wnetrza domu. Komentarza Rodmina Ksin juz nie uslyszal, bo najpierw zagluszyl go lomot twardego ladowania na deskach podlogi, a zaraz potem okno zaroslo murem. Izbe zalala krwawa poswiata odleglej pozogi. Blask wpadal przeciwleglym oknem, za ktorym buchaly wulkany, a przez rowniny czarnego zuzla plynely rzeki plonacej czerwono lawy. Okolica zdecydowanie nie zachecala do ponownego skoku przez okno... Z kolei swiezo nabyta wiedza magiczna podpowiadala Ksinowi, ze nie jest to iluzja. Dom, czy tez cos, co sie w nim krylo, bez watpienia chcialo czegos od istoty nie bedacej do konca czlowiekiem... Kotolak podniosl sie i otrzepal z pylu. -Czego ode mnie chcesz?! - zapytal glosno. Nie otrzymal zadnej odpowiedzi. Dwaj rabusie w kacie izby nadal przebierali nogami w miejscu, z zewnatrz dochodzil gluchy pomruk wulkanu, poza tym nic sie nie dzialo. Ksin ostroznie ruszyl do schodow. Zaskrzypialy, kiedy na nie wszedl. Juz po trzech stopniach spostrzegl, ze koncza sie lita sciana, w ktorej nie bylo zadnego przejscia. Odwrocil sie wiec i wbrew obawom, ze ujrzy nieskonczenie opadajaca w dol promenade, stwierdzil, iz schodow prowadzacych w dol jest nie wiecej niz dwie dziesiatki. Kotolak zaczal schodzic, lecz po niecalych dziesieciu stopniach zrozumial, ze wchodzi w gore. Nie zawahal sie i po chwili stal juz na pierwszym pietrze domu Erkala, dokladnie tam gdzie zamierzal byc. Nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu, przypomnial sobie przestroge Rodmina. Teraz mial przed soba korytarz z wejsciami do kilku pokoi, zakonczony schodami na kolejne pietro. Drzwi jednego z pomieszczen byly otwarte, dobiegala stamtad muzyka i palilo sie swiatlo. Ksin postanowil tam wejsc, wiec zgodnie z regulami tego domostwa, ktore - jak sadzil - zaczal juz rozumiec, ruszyl w przeciwna strone. I mial racje, bowiem to, co wydawalo sie korytarzem bylo tylko jego lustrzanym odbiciem. Bez przeszkod dotarl do celu. -Wejdz! - uslyszal meski glos. Kotolak obrocil sie napiecie i wszedl. -Szybko sie uczysz - powiedziala szara zjawa bez twarzy. Siedziala na krzesle zwrocona w kierunku drzwi. Widmowe dlonie wykonywaly ruchy jakby graly na nieistniejacym klawesynie, jednak rozbrzmiewajaca muzyka byla zgodna z ruchami poruszajacych sie w pustce cieni palcow. -Jestes Erkalem? - zapytal Ksin. -Oczekujesz prostej odpowiedzi? - spytala zjawa. -Oczekuje sensu w szalenstwie - odparl kotolak. -Jesli szukasz sensu i logiki, znalazles sie w nieodpowiednim miejscu. W tym pokoju znajdowala sie wiekszosc magicznych pierscieni i amuletow, ktorych moc ulegla chaotycznemu wyzwoleniu. Przypadek, kaprys i celowy zamiar przemieszaly sie tu niczym popiol, mak i piasek. -Czy jestes Erkalem? -Erkal umarl, zyje, pokutuje, jest wlasnym cieniem, wlasnym demonem, wlasnym wspomnieniem. -Nawet dzika i brudna magia daza do wlasciwych sobie stanow rownowagi - rzekl Ksin. - Nie zginalem i nie zostalem uwieziony w zadnej magicznej pulapce, choc moglo sie tak latwo stac. Nie zostalem tez wypuszczony, wbrew mojej woli, zatem ktos lub cos czegos ode mnie chce. Czy mam cos zrobic dla ciebie? -Oni utrzymuja wokol ciebie magiczny lad, inaczej dawno juz spotkalby cie los gorszy od smierci - powiedziala zjawa. Opuscila rece, ale klawesyn gral nadal. -Kto? Erkal czy Rodmin? -Znow chcesz prostej odpowiedzi? -Mow co masz mi przekazac! Zjawa szarpnela sie konwulsyjnie do tylu i zaczela mowic zmienionym glosem: -W tym domu splotly sie losy kilku swiatow - muzyka przybrala na sile, jakby chciala zagluszyc slowa. Zdawaloby sie, ze struny klawesynu nabraly mocy i grubosci stalowych lin. - Szeregi zdarzen pomieszaly sie i pozeraja wzajemnie. Szesc swiatow zaczyna stapiac sie w jedna nicosc niczym szesc potokow spadajacych do przepasci. Jestesmy sojuszem magow pieciu z tych swiatow, ktorzy staneli do walki z magicznym kataklizmem. - Dzwieki klawesynu nabraly takiej mocy, jakby ktos gral na strunach z piorunow. Caly dom drzal w posadach. - Na chwile zdolalismy sie przeciwstawic chaosowi i zaprowadzic w nim cos na ksztalt ladu. Nie zdolalismy jednak porozumiec sie z szostym magiem, twoim towarzyszem, i nasza moc slabnie. Za chwile zabierzemy cie stad w bezpiecznie miejsce w swiecie bedacym podstawa naszych swiatow. Znajdz w nim i usun zrodlo zaburzenia, ktore przybylo z twojego swiata, zanim bedzie za pozno! W klawesynie tytanow pekla struna. Wibracja zmiotla sciany, sufit, podloge i wszelkie fragmenty domu Erkala. Ksin poczul, ze spada, lecz zanim zdazyl zareagowac, jego stopy uderzyly o ziemie. 3. Galezie drzewa swiatow Kotolak stal na szerokiej, zielonej rowninie, urozmaiconej mnostwem niewielkich skalek, kamieni i pagorkow. Na tle blekitnego nieba pod dwoma sloncami - wiekszym zoltym i mniejszym bialym - swiergotal zawieszony wysoko skowronek. Okolica przypominala Stepy Piryjskie w poludniowym Suminorze, ale obecnosc dwoch slonc dowodzila, ze to jednak inny swiat. W spiew skowronka wdarl sie gluchy pomruk pelen metalicznych akcentow. Nikt, kto choc raz byl na polu bitwy, nie mogl go nie rozpoznac. Ksin szybko wdrapal sie na najblizsza skalke i rozejrzal. Przed nim i za nim pofaldowana rownina zaroila sie blyskami polerowanego metalu. Fale piechoty przelewaly sie przez grzbiety pagorkow, znikaly w dolinkach u ich podnoza i znow sie pojawialy. Dwie armie w szykach rozwinietych na szerokosc ponad mili szly naprzeciw siebie w pelnej gotowosci bojowej. Ksin znajdowal sie dokladnie pomiedzy nimi, w miejscu, w ktorym nalezalo spodziewac sie zderzenia pierwszych szeregow. Wystarczyl jeden rzut oka, by stwierdzic, ze niemozliwoscia jest unikniecie udzialu w walce i zarazem nie sposob bylo opowiedziec sie po ktorejs ze stron. Nie wspominajac juz o takim drobiazgu, iz Ksin procz noza nie mial zadnej broni. Kotolak nie spodziewal sie, aby w nawiedzonym domu potrzebna byla mu inna bron niz pazury, w ktore w okamgnieniu przeksztalcaly sie palce dloni, lub w ostatecznosci jeszcze kly, gdyby Przemiane z jakichs przyczyn trzeba bylo doprowadzic do konca. Jednak w przypadku pelnej Przemiany, pomysl zeby uprzednio zalozyc na siebie zbroje bylby wysoce niefortunny... Ksin przybyl wiec pod dom Erkala w lekkim ubraniu, przepasany jedynie pasem o tak zmyslnie zrobionej klamrze, ze nie ulegala ona zerwaniu w chwili Przemiany postaci ludzkiej w kotolaka. Przy pasie wisial noz, ktory mogl sie przydac zawsze. Natomiast miecz oraz kazde inne duze, stalowe ostrze wydawalo sie zupelnie nieprzydatne, skoro przewidywanymi przeciwnikami mialy byc stwory magiczne. I to rozumowanie, niestety, okazalo sie bledne. Po chwili sytuacja nieco sie wyjasnila i zarazem bardziej skomplikowala. Armia, do ktorej Ksin zwrocony byl w pierwszej chwili plecami, niosla znaki Suminoru. Zniknal zatem problem, do ktorej ze stron nalezy sie przylaczyc. Pojawil sie za to inny, znacznie wiekszy. Suminor nie prowadzil aktualnie zadnej wojny, nie planowal takowej, ani nie zbieral armii, chocby tylko na przeglad wojsk. Nie bylo tez mozliwosci, aby Ksin, jako oficer pelniacy sluzbe w bezposrednim otoczeniu krola Redrena, mogl o czyms takim nie wiedziec. Na dodatek wojska idace naprzeciw Suminorczykow niosly znaki, ktore zupelnie nic Ksinowi nie mowily. Nie byly to barwy zadnego z blizszych lub dalszych sasiadow Suminoru. Za moment okazalo sie, ze armia, ktorej oficerem byl Ksin, nie jest dokladnie takim wojskiem, jakie zapamietal opuszczajac stolice. Najpierw odebral fale wielokrotnej Obecnosci, a potem zobaczyl, iz w pierwszym szeregu idzie kilkaset prowadzonych na srebrnych lancuchach strzyg. Widok byl imponujacy i zdumiewajacy zarazem, bowiem w Suminorze nie bylo tresowanych strzyg! Co wiecej, Ksin byl jedynym zmiennoksztaltnym potworem w krolewskiej sluzbie. Sam Redren mowil o tym wiele razy podkreslajac, ze jest to powod, dla ktorego powierzono Ksinowi dowodztwo krolewskiej gwardii. Nagla obecnosc calego oddzialu stworow Onego byla niepojeta. Kotolak przyjrzal sie nadchodzacym stworom uwazniej. Srebrne obroze na szyjach sprawialy, ze strzygi zachowywaly jeszcze kobiece ksztalty. Patrzac na ich nagie, naznaczone wstepnym rozkladem ciala stwierdzil, iz wszystkie sa do siebie podobne. Byly mniej wiecej w jednym wieku i zapewne zginely tez w zblizony sposob. Gdyby w jakis sposob schwytano je w puszczach Rohirry, powinny reprezentowac wszystkie mozliwe fazy wiekowe, od malych dziewczynek po wiekowe staruszki, ktore umieraly z chorob, starosci, od magii, badz bandyckiego ostrza, a moc Onego wniknela i opanowala zwloki natychmiast lub dopiero po kilku latach od smierci. Slowem, strzygi nie powinny byc do siebie podobne! Skoro byly, znaczylo to, ze pochodza ze specjalnej hodowli potworow, gdzie przeksztalcano skazane na smierc kobiety... Ksinowi na te mysl zrobilo sie zimno. Nigdy nie slyszal o istnieniu takich hodowli, co wiecej, zgodnie z prawem Suminoru, ktore Redren w koncu sam ustanowil i regularnie potwierdzal, istnienie takich praktyk bylo absolutnie niemozliwe. Wyrazne i powszechnie przestrzegane przepisy mowily, ze zwloki straconych przestepcow musza byc zabezpieczane przed Przemiana w magiczne potwory. Byl to zreszta nie tylko nakaz prawa, ale i zdrowego rozsadku. Owszem, zdarzaly sie niedopatrzenia czy zbrodnicze praktyki nekromantow, ba, nawet spiski z uzyciem potworow, ale nigdy nie stwarzano ich masowo, w majestacie prawa. To nie byl zatem Suminor, jaki Ksin znal... Rozlegl sie przeciagly dzwiek rogu i poganiacze strzyg jednoczesnie siegneli do obrozy swoich potworow, spuszczajac je z lancuchow. Przemiana nastepowala z chwila opadniecia srebrnej obrozy. Strzygi jedna po drugiej zwijaly sie w gwaltownym paroksyzmie, miejsce twarzy zajmowala najezona klami paszcza, z dloni i stop wyrastaly hakowate szpony. Poczatkowe bolesne skomlenie przechodzilo w oblakanczy ryk nieprzytomnej nienawisci do wszystkiego w czym bilo zywe serce i opetane zadza mordu potworzyce z nadnaturalna szybkoscia pomknely w kierunku przeciwnika. Oczywiscie fakt, iz dzialo sie to w bialy dzien, ze strzygi nie zostaly spalone w blasku slonc byl dziwny, ale bylo to najmniej dziwne ze wszystkiego, co sie tu dzialo. Druga strona byla dobrze przygotowana na atak potworow. W pierwszych szeregach szli zolnierze w srebrnych zbrojach i helmach, ktorzy zamiast tarcz trzymali polyskujace metalicznie sieci. W kierunku nadbiegajacych strzyg natychmiast pochylil sie plot trojzebow o srebrnych ostrzach, a chwile pozniej pomknela ku nim chmura strzal, zapewne tez odpowiednio przygotowanych. Stojacy na szczycie skalki Ksin znalazl sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Od srebrnej lub magicznej broni mogl zginac rownie latwo jak zwykly czlowiek od zelaza. Strzygi juz dobiegaly do jego skaly, a szum nadlatujacych strzal ogarnal go ze wszystkich stron. Nie zdazyl zeskoczyc. Nagle wszystko zamarlo w bezruchu. Pedzace strzygi stanely w pol kroku, strzaly zawisly w powietrzu, stezaly lopoczace proporce. Szeregi maszerujacych wojsk zamienily sie w szeregi posagow. * * * -To tylko wizja przyszlosci, mosci kotolaku - powiedzialo znajome widmo bez twarzy, ktore nagle stanelo u stop skaly. - Twoim zadaniem jest nie dopuscic do tej bitwy, bo od niej zacznie sie wojna bez konca.-Skad tutaj wojska Suminoru? - zapytal Ksin schodzac na ziemie. -Przejda za dwadziescia lat przez wyrwe pomiedzy swiatami, spowodowana przez nieroztropnosc waszego maga. Kiedy wyzwolony w domu maga Erkala magiczny chaos uspokoi sie po kilku latach, w waszym swiecie oraz w pieciu innych otworza przejscia na te rownine, po ktorej nigdy nie powinni stapac mieszkancy swiatow pochodnych. -Dlaczego? -Poniewaz to jest swiat bedacy podstawa wszystkich innych swiatow, ktore sa tylko odbiciami pewnych aspektow tego, co mozna napotkac na tej oto zielonej rowninie, rozciagajacej sie bez konca w kazda strone. Dotad mieli tu wstep tylko najpotezniejsi magowie, ktorzy szybko potrafili pojac, gdzie sie znalezli i jak nalezy postepowac. Niestety, mag, bedacy straznikiem w waszym swiecie, okazal brak roztropnosci. Skutkiem jego niefrasobliwosci wladcy szesciu swiatow pochodnych stana wkrotce do niekonczacej sie wojny o nieskonczone zasoby Pierwszego Swiata. Krew i sila szesciu swiatow bedzie wsiakac w te rownine przez dziesieciolecia. Potem coraz potezniejsze czary wojenne zamienia ja w pieklo, az wreszcie otworzy sie tutaj otchlan, ktora wessie wszystkie szesc swiatow, ktore niefortunnie zyskaly dostep do tego miejsca. -Skad wiecie, ze tak bedzie? - zapytal Ksin. -Obserwowalismy to juz nie raz. Wiele jest w Pierwszym Swiecie lejow pustki. Wystarczy, by spotkaly sie tutaj chocby tylko dwa swiaty, a rychlo ich wladcow ogarnia nieskonczona chciwosc. Coz zas dopiero mowic o szesciu. Tu mozna miec dowolnie wiele ziemi, zebrac kazda ilosc poddanych, dobyc dowolnie wiele kruszcow i osiagac nieskonczona potege. Starczy przyjsc i brac. Tak mysla krotkowzroczni krolowie. Nie moga wiec pozwolic, aby ktos inny osiagnal te nieskonczona potege zamiast nich. I zawsze wszczynaja wojne, ktora obraca w nicosc cale galezie drzewa swiatow, ktore wyrastaja z pnia Pierwszego Swiata. -Jak to mozliwe, by ten swiat nie mial konca? -Taki byl kaprys bogow. Zapewne celowo postanowili uczynic cos, co wymknie sie ludzkiemu pojmowaniu. Lecz nie jest to tak zupelnie niezwykle. Jesli bowiem zapytasz medrca w dowolnym swiecie, odpowie ci on, ze rzeczywistosc jest nieskonczona, lecz niewielu potrafi to dostrzec i pojac. W Pierwszym Swiecie nieskonczone przestrzenie umyslu staja sie nieskonczona przestrzenia zielonych rownin. Tu pojecia sa rzeczami. -Co wiec mam robic? -Jesli zechcesz, mozesz pozostawic wszystko za soba, isc przed siebie i pozwalac przygodom spotykac ciebie. Jesli zechcesz, zadna wojna nie bedzie ciebie dotyczyc, bedziesz tu doskonale wolny, bedziesz ogladac rzeczy niezwykle, ale nigdy nie wrocisz w to samo miejsce. To jedna z wlasnosci Pierwszego Swiata. -A tymczasem Suminor pograzy sie w niebycie? -Suminor to tylko jeden kraj. On pociagnie ze soba swych sasiadow, a kiedy od magicznych ciosow pekna podpory rzeczywistosci, w wyrwe w tej rowninie wleja sie morza, wpadna lady i gory szesciu swiatow. -Musze zatem zamknac przejscia? -One zamkna sie same, kiedy przetniesz linie zdarzen, ktore juz zaczely je laczyc. Musisz zerwac nici, zanim stana sie one linami... -Coz wiec dokladnie mam zrobic? -Wielu z tych, ktorzy weszli do domu maga Erkala zginelo, badz zginie wkrotce okrutna smiercia, jednak rownie wielu przezylo i w wielkim strachu rozbieglo sie po swiatach, do jakich otworzyly sie przejscia. Musisz ich odnalezc i sklonic do powrotu albo zabic. -Jak ich odnajde? -Czlowiek, ktory opuszcza swoj swiat powoduje wielkie zaburzenia w swiecie, do jakiego przybywa. Poniewaz nie ma tam dla niego miejsca i nigdy nie bylo, linie zdarzen zaczynaja sie platac w coraz wiekszy i bardziej zagmatwany wezel. Przybysz z innego swiata zmienia bieg przeznaczen pojedynczych osob i calych narodow. Musisz zatem szukac ludzi znajdujacych sie w centrum zametu. To latwiejsze niz myslisz. Zawsze znajdziesz sie blisko takiego czlowieka. -A kiedy go odnajde? -Zywego lub martwego dostarczysz nam, a my zajmiemy sie reszta. Bedziemy spotykac sie jak teraz, tu, przy tej skale. - W reku widma pojawil sie rzemien z amuletem o ksztalcie krysztalowego kla, ktory wypelnialy ruchliwe czerwono zlote skry, przypominajace krople krwi i malenkie ogniki. - Zaloz to na szyje, a kiedy zechcesz sie tutaj znalezc - scisnij go w dloni i wyraz takie zyczenie. Zostaniesz wowczas przeniesiony do Pierwszego Swiata razem z tym, kogo bedziesz dotykal druga reka. -Dlaczego mam wam zaufac? - zapytal Ksin biorac amulet. -Nie masz innego wyjscia, mosci kotolaku, ani zadnego powodu, by zarzucac nam klamstwo - rzeklo widmo i zniklo. Razem z nim rozwialy sie szykujace sie do bitwy armie. Ksin po chwili namyslu zalozyl talizman na szyje. W momencie, gdy rzemien przesuwal mu sie przed oczami, okolica ulegla natychmiastowej zmianie. Nie stal juz na zielonej rowninie, lecz wewnatrz spalonego domu. Pozar musial wydarzyc sie dawno temu, bo zapach spalenizny nie byl juz wyczuwalny. 4. Psy pod szafotem Z zewnatrz dochodzil uliczny gwar. Ksin tracil butem nadpalona belke i podszedl do okna. Byl w jakims miescie, ktore moglo byc dowolnym miastem w Suminorze lub krajach osciennych, choc po tym, co rzeklo widmo, raczej nie nalezalo spodziewac sie, ze jest to ten sam swiat. Spalony dom stal na uboczu opodal murow miejskich, czemu zapewne zawdzieczano fakt, iz pozar nie rozprzestrzenil sie na inne drewniane budynki. Kotolak odszukal wylamane drzwi i wyszedl na ulice. Spostrzegl grupke mieszczan spieszaca w kierunku rynku i ruszyl za nimi. Dogonil ich i zwolnil kroku, trzymajac sie tuz za plecami miejscowych. Rozmawiali w jezyku zupelnie nie znanym Ksinowi. Tego raczej nalezalo sie spodziewac, ale tez wynikalo stad, ze dluzszy pobyt w tym swiecie bedzie dosc klopotliwym zadaniem. Na razie jednak kotolak wiedzial co ma robic - szukac zamieszania. Wiele wskazywalo na to, ze szedl w dobrym kierunku. Juz z daleka widac bylo tlum wypelniajacy rynek. Mieszczanie zebrali sie, by obejrzec egzekucje. Na szafocie, w towarzystwie kata i strazy oczekiwalo trzech skazancow. Wlasnie skonczono odczytywac wyroki i urzednik zwijal juz pergaminowy rulon. Zarowno kotolak jak i jego mimowolni przewodnicy przyszli zbyt pozno, zeby zajac dobre miejsca. Co prawda, dobrze widzieli, co dzialo sie na wysokim szafocie, ale nie sposob bylo sie do niego zblizyc. Ksin popatrzyl uwaznie na zgromadzona gawiedz, szukajac jakichkolwiek luk. Nie bylo najmniejszych, tlum mial spoistosc muru. Z kolei instynkt podpowiadal Ksinowi, ze powinien znalezc sie blisko szafotu. To w koncu tam bylo niewatpliwe centrum wydarzen. Tymczasem, chociaz juz odczytano wyroki, na szafocie nic sie dzialo. Wszyscy wyraznie na cos czekali. W pewnej chwili wyraznie zniecierpliwiony kat zwrocil sie w kierunku urzednika z pergaminem, ale ten tylko uspokajajaco machnal reka. Czyzby czekali na ulaskawienie? To byla szansa! Kotolak rozejrzal sie szybko. Od szafotu, w kierunku sasiedniej ulicy ciagnal sie szpaler halabardnikow, ktorzy pilnowali wolnego przejscia. Zapewne tedy dostarczono skazancow, ale widac droga miala byc jeszcze potrzebna... Ksin czym predzej przecisnal sie w kierunku halabardnikow. Ci stali tylko na rynku, odpychajac napierajacy tlum, sama ulica, ktorej przedluzenie stanowil szpaler strazy, byla pusta. Kotolak skrecil w nia i zaczal isc w glab ulicy, oddalajac sie od rynku. Jezeli na szafocie oczekiwano poslanca, powinien on nadjechac wlasnie tedy. Kotolak planowal to wykorzystac. Oddaliwszy sie sto krokow od rynku uslyszal tetent konia. Ktos nadjezdzal najblizsza przecznica. Ksin skrecil w nia szybko, zobaczyl jezdzca trzymajacego opieczetowany rulon pergaminu i w okamgnieniu podjal decyzje. Jezdziec wlasnie wstrzymywal nieco konia, by nie skrecac w pelnym galopie, kiedy nagle wyrosl przed nim stwor bedacy pol-kotem pol-czlowiekiem. Szczesliwym trafem byli w bocznej ulicy, niewidoczni dla obserwatorow stojacych na rynku. Jednak chwila byla ostatnia, bo jeszcze jedno, dwa uderzenia serca i poslaniec ukazalby sie wygladajacym go niecierpliwie mieszczanom i straznikom. Ksin zaczepil pazurami za uzde i gwaltownie szarpnal w bok i do dolu. Zwykly czlowiek nie mialby zadnych szans zatrzymac w ten sposob rozpedzonego wierzchowca, najpewniej natychmiast dostalby sie pod kopyta, w najlepszym razie sila uderzenia powinna odrzucic go na bok. Sila kotolaka jednak znacznie przewyzszala sile zwyklego zwierzecia. Kon, ktorego leb i przednie nogi nagle stanely w miejscu, zarzucil gwaltownie zadem, stanal na dwoch przednich nogach, omal nie wywinal fikolka przez leb, zgubil jezdzca, ktory polecial do przodu jak worek, po czym konskie kopyta rozjechaly sie na bruku i przerazone zwierze z kwikiem padlo na bok. Ksin puscil na wpol rozerwana uzde i skoczyl do poslanca. Ten o dziwo nie wypuscil trzymanego w reku pergaminu; upadl tak zrecznie, ze nie polamal sobie kosci i wlasnie wstawal na kolana. Kotolak schowal pazury i uderzyl jakby od niechcenia. Cios lapy w tyl glowy poslal poslanca z powrotem na bruk. Kotolak chwycil nieprzytomnego czlowieka zebami za kolnierz i zaciagnal do najblizszej bramy. Nie chcial zabijac, wiec nie urwal glowy, znajac zas swoja sile, nie sadzil, by goniec ocknal sie wczesniej niz za pol godziny. Przybral znow ludzka postac, wrocil na ulice i podniosl zapieczetowany dokument. Kon juz wstal, parskal i potrzasal lbem. Ksin wskoczyl na siodlo i uderzyl wierzchowca pietami. Ten sprobowal sie boczyc na intruza, lecz bylo to ze strony konia postepowanie bardzo nie rozsadne. Uda nowego jezdzca zacisnely sie na jego zebrach z sila stalowych obreczy na beczce, z charkotem wyciskajac z konskich pluc cale powietrze. Zebra ugiely sie do granicy wytrzymalosci, a sila nacisku wzrastala, az zwierze kwiknelo w smiertelnym strachu. Ksin wyczul, ze chec oporu zostala zduszona w zarodku i zmniejszyl nacisk. Kon, chwytajac chrapliwie oddech, pobiegl poslusznie w kierunku rynku. Gdy wjechal w szpaler halabardnikow, tlum przywital go wrzaskiem entuzjazmu. To Ksina zdziwilo. Spodziewal sie raczej gwizdow i jeku zawodu, wszak wiozl, jak mu sie wydawalo, ulaskawienie, wiec psul wszystkim oczekiwana atrakcje. Wygladalo jednak na to, ze jest raczej odwrotnie. Nie bylo czasu sie zastanawiac. Kotolak zatrzymal konia przed szafotem. Teraz dopiero zwrocil uwage, ze nie byl to wzniesiony na palach pomost, lecz wielka skrzynia, w ktorej trzymano jakies zwierzeta, zapewne psy, sadzac po wyciu, jakie rozleglo sie w momencie przybycia Ksina. Ten zsiadl i wbiegl po stopniach na gore. Dwoch skazancow popatrzylo na niego spode lba, trzeci usmiechnal sie bezczelnie. Poza zgromadzonymi tu osobami, w rogu szafotu stal drewniany koziol, dwie zwiazane na skos belki, kosz z narzedziami oraz trojnog z zarem i wetknietymi wen zelaznymi pretami. Zwracal uwage brak przyborow sluzacych do szybkiego zadawania smierci, w rodzaju pnia i topora. Ksin bez slowa podal dokument urzednikowi. Ten zlamal pieczec i zaczal glosno czytac, zwracajac sie do tlumu, ktory natychmiast umilkl. Kotolak, rzecz jasna, nic nie rozumial, mial jednak nadzieje, ze teraz bedzie mogl w spokoju sledzic rozwoj sytuacji i oczekiwac wskazowek dotyczacych dalszego postepowania. Byl w bledzie. Kiedy urzednik skonczyl czytac, tlum znow wybuchnal entuzjazmem i wszystkie spojrzenia zwrocily sie w strone Ksina... Czegos od niego oczekiwano. Tylko czego? Kotolak wyprostowal sie i milczal z godnoscia, starajac sie za wszelka cene powstrzymac zmieszanie. Urzednik zagadal cos do Ksina, a gdy ten nadal nie odpowiadal, rzekl cos do kata. Ow przywolal pomocnika, obaj chwycili skazancow za kolnierze i ustawili wszystkich trzech w szeregu przed kotolakiem. Urzednik znowu przemowil. Ksin milczal wyniosle. Urzednik zmarszczyl brwi, podszedl blizej, wskazal palcem jednego ze skazancow i, patrzac w oczy kotolaka, powiedzial cos glosno. Ksin, zupelnie nie wiedzac, co robic, z powaga pokrecil glowa. Urzednik przyjal zaprzeczenie z pelnym szacunku uklonem, a w oczach skazanca zablyslo radosne niedowierzanie. Kotolak pojal, ze nie zajal miejsca zwyklego poslanca, lecz kogos, kto mial zdecydowac o losie skazancow. Musiala to byc jakas gra lub tradycja, skoro przybysz, nie znajacy istoty rzeczy (bowiem nie dano mu okazji wysluchac wyroku, gdzie z pewnoscia wymieniono przestepstwa, ktorych miala dotyczyc kara) mial rozstrzygac o zyciu lub smierci. Coz, co swiat, to obyczaje. Urzednik wskazal drugiego skazanca, tego, ktory nadejscie Ksina przyjal butnym usmiechem. Czyzby spodziewal sie po przybyszu jakiejs korzysci? Cos bylo juz uzgodnione i zaplacone? W takim razie przeznaczenie zostalo niespodziewanie zmienione... Ksin skinal glowa i twarz skazanca wykrzywily niedowierzanie i gniew. Szarpnal sie i zaczal cos krzyczec. Pomocnik kata uniosl trzymany w rekach drag i pewnym ruchem uderzyl skazanca w splot sloneczny, przerywajac wrzaski w pol slowa. Przestepca padl na kolana, lapiac oddech. Tymczasem kat rozcial wiezy pierwszemu ze wskazanych przez Ksina wiezniow i energicznym kopniakiem stracil go ze schodow szafotu. Delikwent zlecial z rumorem, budzac wielka ucieche gawiedzi, zdrowo grzmotnal o bruk, ale pozbieral sie szybko, nisko uklonil kotolakowi i, poklepywany po plecach ze wszystkich stron, kusztykajac zniknal w tlumie. Wybor Ksina najwyrazniej bardzo sie wszystkim spodobal, wszystkim oczywiscie oprocz glownego zainteresowanego, ktory odzyskawszy glos zaczal skamlec cos blagalnym tonem, a potem niespodziewanie zaczal tluc glowa o podloge szafotu, co natychmiast uniemozliwili mu dwaj pomocnicy kata. Kotolak tymczasem potwierdzil jeszcze wyrok trzeciego skazanca, ktory okazywal strach wyraznie mniejszy od pozostalych; zdaje sie mial mniej na sumieniu. Byl to czlowiek nizszy od dwu pozostalych, a jego twarz sugerowala, ze matka chetnie zadawala sie ze szczurami i to bynajmniej nie najwyzszymi w hierarchii stada. Szczurowaty poszedl na pierwszy ogien. Pomocnicy kata rozciagneli go na drewnianym kozle, sciagneli portki i ustawili wypietym, golym tylkiem w kierunku tlumu, ktory zarechotal radosnie i donosnie. Urzednik uprzejmym gestem wskazal Ksinowi miejsce obok siebie, a kat siegnal po bicz. Po pierwszym uderzeniu skazaniec wrzasnal glosem, ktory wydal sie kotolakowi znajomy. Po kilkunastu kolejnych uderzeniach stalo sie jasne, ze opryszek jest Suminorczykiem. Zaczal bowiem glosno wzywac pomocy boga Reha, kumpli zlodziei, jak rowniez, nie wiedziec czemu, laski samego Redrena. Nie ulegalo watpliwosci, iz byl to jeden z ludzi, ktorych Ksin szukal. Teraz nalezalo tylko poczekac na sposobna okazje, by zabrac zbiega tam skad przybyl. Na razie jednak kotolak nie zamierzal przeszkadzac tutejszemu wymiarowi sprawiedliwosci. Nie wiedzial wprawdzie, co ten opryszek przeskrobal, ale juz za sama gebe nalezalo sie lotrzykowi porzadne lanie. Kat wymierzyl rowne cztery tuziny uderzen, ale widac to jeszcze nie byl koniec, bo skazanca nie uwolniono. Pomocnicy odsuneli tylko jeczacego delikwenta razem z kozlem na bok i chwilowo przestali sie nim interesowac. Przyszla kolej na tego poczatkowo zbyt pewnego siebie, ktory teraz najwyrazniej oszalal ze strachu. Kiedy zaczeto go przywiazywac do dwoch belek tworzacych znak "X", desperacko wyrwal sie oprawcom i, korzystajac z chwili wolnosci, znow z calej sily uderzyl glowa o szafot. Stracil przytomnosc, przez co pomocnicy kata przywiazali go bez przeszkod, po czym ocucili dotykajac brzucha rozpalonym zelazem. Skazaniec, zrozumiawszy swa sytuacje, zaczal histerycznie zawodzic. Oprawcy zas zrywali z niego ubranie. Kat otworzyl klape w podlodze szafotu. Z otworu buchnely skowyt i ujadanie rozjuszonych psow. Ksin zorientowal sie, ze musialy byc mocno wyglodzone. Szafot mial wysokosc dwoch doroslych mezczyzn, ale psy skakaly z taka furia, ze z kwadratowego otworu co chwila wylanialy sie lapy i wyszczerzone pyski. Jeden z pomocnikow podal katu zakrzywiony noz. Mistrz nisko sklonil sie urzednikowi oraz Ksinowi, po czym podszedl do skazanca i ucial mu przyrodzenie. Wrzask okaleczonego byl niczym w porownaniu z jazgotem psow, ktorym kat rzucil odjety kawalek ciala. Krwawy ochlap zostal zlapany w locie, po czym wybuchla zazarta walka. Zaraz jednak do otworu polecialy nastepne kawalki ludzkiego miesa. Nie baczac na rozdzierajacy krzyk, kat fachowo odkrawal mu miesnie od kosci, a pomocnicy sprawnie tamowali krwotoki rozzarzonym zelazem. Psy w glebi szafotu walczyly o ochlapy jak oszalale, skazaniec wyl i nie mdlal z bolu, tlum bil brawo i pokrzykiwal, najwyrazniej podpowiadajac katu co dalej obciac. Ten jednak nie potrzebowal podpowiedzi. Noz w jego rekach sprawnie przesuwal sie wzdluz rak, potem nog, oddzielajac kolejne platy i omijajac glowne tetnice. Ksin, ktory nie raz i nie dwa widzial dziela mistrza Jakuba - nadwornego kata krola Redrena - nie byl specjalnie poruszony. Byl wszak potworem i nie probowal wymazywac tego z pamieci. Chlodno ocenil, iz takze w tym swiecie stosowano zasade, ze sprawiedliwosc musi byc okrutniejsza od wystepku, w przeciwnym razie zbrodniarz nie bedzie bal sie prawa. Kotolak mial tylko nadzieje, ze dokonal wlasciwego wyboru i upiorna kazn spotkala kogos, kto na nia zasluzyl. Natomiast urzednik najwyrazniej przecenil wytrzymalosc swej woli. Mimo iz mial nadzorowac egzekucje, patrzyl ciagle gdzies w bok, a rozedrgane zawodzenie skazanca przyprawialo go dreszcze. Widac bylo, ze chetnie by stad uciekl. Mijaly kolejne minuty, a trybowanie zywcem wciaz trwalo. Skazaniec postradal z bolu rozum; juz nie krzyczal, ale probowal cos mowic lub recytowac do czasu az kat wycial mu jezyk i policzki. Psy zorientowaly sie, ze miesa starczy dla nich wszystkich, wiec uspokoily nieco i przestaly wyrywac sobie ochlapy. Dopiero po dwoch kwadransach niewyobrazalnej meki, skazaniec wykrwawil sie i skonal. Do tej pory kat zdolal oddzielic od kosci wiekszosc miesni i cala skore. Osiagnal wynik, jakiego nie powstydzilby sie mistrz Jakub. Kiedy zas zbrodniarz wyzional ducha, noze ujeli tez pomocnicy kata i pracujac we czworke szybko usuneli reszte miesni i cale wnetrznosci. Wkrotce pozostal tylko dobrze okrojony, czerwony szkielet, ktory przywiazano do tyczki i zatknieto na rogu szafotu, jako odstraszajacy przyklad dla innych przestepcow. Teraz zamknieto klape w podlodze i znow zajeto sie wychlostanym uprzednio opryszkiem. Okazalo sie, ze kat odlozyl dokonczenie roboty, bowiem czekalo go jeszcze obciecie palcow prawej dloni, po ktorym nalezalo opatrzyc rany, a to wszystko razem zbytnio odwlekloby glowna egzekucje. Ksin domyslil sie tego patrzac, jak kat szykuje opatrunki, otwiera gliniany garnuszek z pachnaca ziolami mascia oraz wyciaga z kosza wielkie nozyce. Kiedy pomocnicy odwiazali prawa reke Suminorczyka, naciagneli ja i sila rozprostowali palce, kotolak postanowil dzialac. W swoim swiecie jako oficer gwardii mial prawo uznac, ze poddany krola Redrena zostal juz wystarczajaco ukarany. Ksin podszedl, przytrzymal kata za reke i gestem nakazal uwolnienie wieznia. Liczyl, ze prawo, z ktorego mimowolnie skorzystal zaraz po przybyciu na szafot bedzie nadal obowiazywac. Mylil sie jednak. Zdumiony kat obejrzal sie na urzednika, ktory podszedl szybko i powiedzial cos podniesionym glosem. Ksin znow zaprzeczyl niemo. Teraz urzednik - sadzac z intonacji - zadal pytanie i oczekiwal odpowiedzi. Kotolak uznal, ze juz dosc gadania. Widzac, iz kat stoi blisko krawedzi szafotu zepchnal go blyskawicznie, po czym, kontynuujac ruch, z pol obrotu wyrznal w zeby najblizszego pomocnika i wyrwal mu drag. Z krotkiego zamachu zdzielil urzednika w czubek glowy, dokladnie w momencie, gdy kat ladowal na miejskim bruku. Dwa uderzenia zabrzmialy jednoczesnie. Otrzymana odpowiedz na zadane pytanie, choc zaskakujaca, najwyrazniej usatysfakcjonowala urzednika, bo zrobil bloga mine, postawil oczy w slup i runal jak dlugi na szafot. Wszystko stalo sie tak szybko, ze zaskoczony tlum nie zdazyl zareagowac. Dwaj pozostali pomocnicy kata, ktorzy trzymali skazanca, puscili go i razem ruszyli na Ksina. Wychlostany Suminorczyk okazal sie jednak nie w ciemie bity i wolna reka chwycil jednego z oprawcow za pas. Drugi dostal cios dragiem z dolu pomiedzy nogi, az poderwalo go w gore i wylecial z szafotu niczym worek wystrzelony z katapulty. Kotolak zawirowal w blyskawicznym piruecie i uderzeniem w kark poslal z powrotem na deski pierwszego z pomocnikow, ktory podnosil sie wlasnie po ciosie w szczeke. Ostatni z trzymajacych sie na nogach oprawcow wyrwal sie juz Suminorczykowi, ale okazal trzezwa ocene sytuacji i sam zeskoczyl z szafotu. Sadzac po odglosie lamanych kosci wyladowal obunoz na kacie. Tlum mieszczan zawyl ze zgrozy, zachwytu i wscieklosci, przy czym uczucia te wydawaly sie byc przemieszane w rownych proporcjach. Stojacy na dole straznicy miejscy ochloneli z zaskoczenia i hurmem ruszyli do schodow szafotu. Ksin stwierdzil, ze nie zdazy uwolnic opryszka, wcisnal mu wiec w wolna reke swoj noz i skoczyl bronic schodow. Wbiegajacym straznikom zostaly juz trzy, moze cztery stopnie. Z kijem, chociaz solidnym, kotolak nie mial szans przeciw halabardom, odrzucil wiec drag, dokonal Przemiany i zaryczal wsciekle prosto w twarze nadbiegajacych zbrojnych, zagluszajac wyjacy tlum. Ryk kotolaka tym rozni sie od ryku lwa czy tygrysa, ze jest od nich duzo donosniejszy i porusza w sluchaczach znacznie glebsze poklady grozy. Halabardnicy zamarli z wrazenia, a psy w glebi szafotu zaskomlily ze strachu. Kotolak nie czekal az straznicy ochlona. Wbil pazury w drewno, oderwal schody od szafotu, uniosl je i zwalil na bok razem z kilkunastoma stloczonymi na nich zbrojnymi. Gdy ucichl rumor, na rynku zapanowala martwa cisza. Tlum stal oniemialy. Ksin obejrzal sie na opryszka - ten tez stracil glowe z przerazenia. Zamiast przecinac swoje wiezy, upuscil noz i gapil sie na kotolaka szczekajac zebami. Ksin wrocil do ludzkiej postaci i sam przecial sznury. Opryszek, calkiem oglupialy, wstajac z kozla zapomnial podciagnac opuszczonych spodni, zaplatal sie w nie, stracil rownowage i gdyby nie kotolak tez zlecialby z szafotu na zbity leb. Ksin, korzystajac z faktu, ze trzyma Suminorczyka za koszule na piersiach, chwycil noz zebami i zlapal za amulet, ktory dostal od widma bez twarzy. Pierwszy Swiat!, pomyslal. Juz byli na zielonej rowninie pod znajoma skalka. Kotolak puscil opryszka, ktory bezwladnie siadl na murawie. Zapomnial przy tym, ze nadal ma opuszczone spodnie i tylek posieczony batem. Wrzasnal z bolu, poderwal sie na rowne nogi i teraz dopiero oprzytomnial. -Kim jestes, panie? - zapytal lamiacym sie glosem. -Podciagnij portki! - burknal Ksin rozgladajac sie za widmem, ale nigdzie nie bylo go widac. Opryszek bardzo ostroznie, posykujac z bolu, doprowadzil ubranie do porzadku, po czym stanal w rozkroku na sztywnych nogach. Kotolak tymczasem wyciagnal sie na murawie w cieniu pod skalka, zerwal zdzblo trawy i zaczal je pogryzac. W milczeniu przygladal sie uratowanemu. Ten pojal juz gdzie jest jego miejsce, bo nie odzywal sie nie pytany. -Jak cie wolaja? - spytal Ksin odczekawszy stosownie dluga chwile. -Saro, panie. -Skad jestes? -Skad sie da, panie. Raz stad, raz zowad, odkad pamietam nigdy nigdzie miejsca nie zagrzalem. Zawsze fortune gonie. -Nawet wtedy, kiedy ona ci na szafot ucieka? -Taki los, panie. I dziekuje zescie mi reke zratowali. Bez niej byloby po mnie... -Jestes zlodziejem? -Tak, panie. Ale... - tu glos opryszka zadrzal. - Czemuscie mi pomogli? Do czego ja wam potrzebny? -Wiesz kim jestem? - zapytal Ksin. -Nie, panie. -W Katimie byles? -Raz czy dwa panie, krotko bardzo, bo tam strazy na ulicach wiele i kata strasznie okrutnego maja. -Slyszales o kotolaku w krolewskiej sluzbie? -Tak jakby... -To ja, nazywam sie Ksin i jestem kapitanem krolewskiej gwardii. -Co ze mna zrobicie, panie? - Saro przestapil z nogi na noge i jednoczesnie skrzywil sie z bolu. Napiecie nerwow opadalo i pregi po chloscie musialy go bolec coraz bardziej. -Jestes jednym z rabusiow, ktorzy wdarli sie do domostwa maga Erkala, kiedy ow zginal w magicznym pozarze? -Tak, panie. -Masz wiele szczescia, bo mogl cie spotkac los znacznie gorszy od chlosty i ucietych palcow. -Zlodziejska rzecz... -Nie madrz sie! Przybylem tu, by odprowadzic cie z powrotem do naszego swiata. -A tam?... -Puszcze cie wolno. Sam juz wlasna droge na szafot znajdziesz, nic mi do tego. Tacy jak ty nie zyja dlugo. -Dziekuje panie... - Saro nisko pochylil glowe, lecz natychmiast przerazony szarpnal sie do tylu. Przy skale stalo szare widmo bez twarzy. -Jestescie gotowi? - spytala wspolna emanacja magow pieciu swiatow. -Tak - odrzekl Ksin. - Widzieliscie co sie stalo? -Widzielismy. -Jezeli mam wypelniac wasza misje, musze rozumiec mowe swiatow, do ktorych przybywam. -To trudne, ale mozliwe - odparlo widmo. - Chcielismy cie najpierw wyprobowac, aby stwierdzic, czy koniecznie trzeba i warto owo dzielo dla ciebie wykonac... -To jest konieczne! - zirytowal sie Ksin. - Jak mogliscie o tym watpic?! Ile jeszcze tych glupich prob? Drugi raz moge nie miec tyle szczescia! Nie pojmuje dlaczego moje przybycie na szafot az tak wiele zmienilo? -Ja wiem, panie - odezwal sie niesmialo Saro. - To bylo takie jakies ichnie prawo, ktore oni nazywali prawem przechodnia. Wedle tego zwyczaju nieswiadomy sprawy przechodzen przynosi wole bogow wzgledem laski i kary. Ten, ktorego zywcem okroili, chelpil sie w lochu, ze zaufany magister praw tak wlasnie od kary go wybroni i ze wszystko juz zostalo zgodzone i zlotem oplacone. -Prawde mowi - potwierdzilo widmo. - Podwojna prawde nawet, bo prawo przechodnia ujawnilo tu swa moc w calej pelni i zadrwic z siebie nie dalo. -A ty skad o tym wiesz? - zdumiony Ksin zwrocil sie do Saro. - Rozumiesz ich mowe? -Tak, panie. -Skad? W lochu sie nauczyles? W kilka dni?! -Nie, panie. Ja tam zawsze rozumiem co ludzie z innych stron mowia. I jak chce im co rzec, oni tez rozumieja. -Bez zadnej nauki? - kotolak patrzyl na niego zupelnie zaskoczony. -A to sie tego uczyc trzeba? - opryszek zdumial sie jeszcze bardziej. Widmo zblizylo sie do Saro i nie baczac na jego przestrach polozylo mu dlon na czole. Trwalo w tym gescie przez chwile, po czym zwrocilo sie do Ksina. -Ten lotrzyk ma dar jezykow - oswiadczyla zjawa. - Rzadki, ale dobrze znany wtajemniczonym wrodzony talent magiczny. Ponadto znajdujemy w nim jeszcze troche instynktu i wyczucia czarow. Stad pewnie mimowolnie uniknal nieszczescia w domu Erkala. Bylby z tego obwiesia nie najgorszy mag, ale jest juz za stary, zeby nauke zaczynac. -Czemus to sie zlodziejstwem paral zamiast sluzyc kupcom za tlumacza? - zapytal kotolak. -A zebym to ja wiedzial, panie... - Saro wzruszyl ramionami. - Nigdym o tym nie pomyslal, dla mnie to zwykla rzecz. A kupcom to sie zawsze towar bralo, nie gadalo z nimi... -Chcesz mi sluzyc? - zapytal Ksin. - Musze jeszcze z kilku swiatow takich jak ty wydostac, bo inaczej nieszczescie z tego bedzie i to wielkie. Opryszek podrapal sie w glowe. -A co bede z tego mial? -Na koniec krolewskie ulaskawienie, nagrode w zlocie, zywot do smierci ze starosci i godziwy pogrzeb w trumnie zamiast w dole z wapnem. -Nie boicie sie, ze was okradne i uciekne? -Znajde i rozszarpie - poinformowal zwiezle Ksin. -Zaiste, wy panie potraficie czlekowi do samego rozumu przemowic - Saro usmiechnal sie polgebkiem. -Nie macie nic przeciw? - Ksin zwrocil sie do widma. -To nam oszczedzi pracy nad amuletem dajacym moc rozumienia jezykow. Bierzcie wiec tego czleka, jesli taka wasza wola. -A mozecie jeszcze zrobic cos zeby ten drapichrust mogl usiasc? - kotolak zwrocil sie do zjawy. -Lezy to w zakresie naszej mocy - odparlo widmo i zrobilo szybki gest w kierunku bioder Saro. Na twarzy zlodzieja odmalowal sie gleboka ulga. Wyraznie uszczesliwiony pomacal sie po tylku i nisko sklonil Ksinowi. -Co dalej? - zapytal kotolak. -Kolejny swiat - rzeklo widmo. - Zrobicie swoje i wrocicie tu jak poprzednio. Chcecie teraz ruszac? -Teraz - przytaknal Ksin. -Tedy wezcie mocno w garsc swojego tlumacza. Kotolak bez ceregieli zlapal Saro za kolnierz. -W droge! - zawolalo widmo. 5. Wojowniczka bez miecza Stali w cuchnacym zaulku, ciagnacym sie pomiedzy sczernialymi, drewnianymi domami, najwyzej jedno-, dwu pietrowymi, obstawionymi byle jak jakimis szopami, budami, pokrzywionymi plotami. Musialo to byc jakies zapuszczone podgrodzie, bo jak na wies, zabudowa byla zbyt gesta, a jak na fragment miasta w obrebie murow, panowal tu zbyt duzy balagan architektoniczny oraz kazdy inny balagan, jaki mozna bylo sobie zazyczyc. W miejscu, gdzie stali Ksin i Saro smierdzialy odpadki, ludzkie odchody oraz na wpol zagrzebany w smieciach, czesciowo juz zeszkieletowany trup. Byla to rzecz nie do pomyslenia w Suminorze, gdzie kazda porzucona ofiara skrytobojstwa predzej czy pozniej wstalaby podczas pelni i podazyla za swym morderca. Po drodze klopoty spotkalyby wielu przypadkowych ludzi. Dlatego kazdy, nawet najbardziej zwyrodnialy zbrodniarz staral sie zabezpieczyc zwloki przed Przemiana. Porzucony niedbale trup stanowil potwierdzenie, ze nie byli w Suminorze, lecz w zupelnie innym swiecie. Saro jednak to nie przeszkadzalo. Gdy pojawili sie w tym miejscu, opryszek rozejrzal sie z aprobata i odetchnal gleboko. -Znow jestem w domu! - oswiadczyl uszczesliwiony. -Mowiles, ze nie masz domu - burknal Ksin starajac sie znalezc miejsce, gdzie powietrze najlepiej nadawaloby sie do oddychania. -Moj dom jest w wielu miejscach - odparl opryszek. -I wszedzie poznajesz go po woni? -Tak, to zapach bezpieczenstwa! - Saro najwyrazniej nie wyczul ironii w glosie kotolaka. -Coz, zapewne masz racje. Lepsze to niz szafot. Zaden filozof nie moglby odmowic logiki twemu rozumowaniu. -Co to jest logika? -Wytlumacze ci innym razem. Chodzmy stad! - Ksin ruszyl przed siebie. -Skad wiesz panie, ze to dobry kierunek? -Ide w strone mniejszego smrodu. -Szybko sie uczysz, panie - Saro usmiechnal sie przymilnie. -Co ty wiesz o weszeniu?! - kotolak wzruszyl ramionami. - Ruszaj przodem i zapamietaj sobie, ze jakby co, to twojego zapachu z niczym innym nie pomyle. -Nie ufasz mi panie? - zlodziejaszek udal oburzenie. -Godny zaufania bylbys wylacznie jako trup. Jezeli wiec bede potrzebowal ci zaufac, najpierw wyrwe ci serce. -Masz calkowita racje, panie, lepiej mi nie ufaj! Musze jednak przyznac, ze zaczynam cie lubic... Dotarli na cos w rodzaju glownej ulicy. Od zaulka, z ktorego wyszli, owa glowna ulica roznila sie tylko tym, ze byla szersza i lezal tu calkiem swiezy trup. Byla to kobieta z poderznietym gardlem. Sadzac po ulozeniu ciala, zwloki wyrzucono przez okno na pietrze. Wciaz dochodzily stamtad pijackie wrzaski. -To z pewnoscia nie jest bezpieczna dzielnica... - stwierdzil Ksin z przekasem. -Alez bardzo bezpieczna! - zaprzeczyl zywo Saro. - Skoro robia tu takie rzeczy, znaczy, ze straz miejska nigdy sie tu nie zapuszcza. No, chyba ze zdarzy sie jaka zaraza czy inny pomor... -Wtedy przychodza, otaczaja caly rewir i podpalaja wszystko jak leci, prawda? - kotolak wpadl mu w slowo. -Ano tak - Saro westchnal ciezko. - I trzeba szukac nowego domu... Sluchaj panie! - ozywil sie nagle. - Tam za rogiem musi byc karczma i cos sie tam dzieje! -Wiec chodzmy - zdecydowal Ksin. - Przybysze z naszego swiata podobno zawsze robia zamieszanie. Po chwili dotarli na miejsce. Przed oknami karczmy klebil sie dziki tlum. Ludzie wrecz wlazili sobie na glowy. Z wewnatrz dobiegalo rytmiczne skandowanie, przerwane naglym wybuchem rechotu i owacjami, po ktorych znowu zaczynalo sie skandowanie. Droge do drzwi zastapil im lysy polkrwi troll w skorzanej kurtce. Cos zaburczal. -Mowi, ze nie ma wejscia - Saro natychmiast popisal sie kunsztem tlumaczenia. -Tyle to sam zgadlem! - prychnal kotolak. - Powiedz mu, ze mamy pieniadze... - siegnal do pasa po sakiewke i dlon trafila w pustke... Zagniewany spojrzal na Saro, ktory z szerokim usmiechem potrzasnal sakiewka Ksina. Kotolak zmarszczyl brwi. -Zrob to jeszcze raz, a polamie ci rece - oswiadczyl zimno. - Do przekladania slow nie beda ci one potrzebne. -Alez to tylko malenki zarcik... - wystraszony opryszek pospiesznie oddal sakiewke. -A chcesz wiedziec jak zartuja kotolaki?! -Wolalbym nie, panie. -Jestes bardzo roztropnym czlowiekiem. Saro, by nie przeciagac struny, zagadal do wykidajly. Ten zaburczal tak samo jak poprzednio. -On zdaje sie nie pojmuje, co to sa pieniadze - oswiadczyl bardzo zdumiony Saro. -Sadzac po jego gebie to calkiem prawdopodobne - przyznal Ksin. - Jednak z pewnoscia towarzyszy mu ktos od myslenia. Musimy poczekac. Nie czekali dlugo. Drzwi uchylily sie i na zewnatrz, dopinajac rozporek, wyszedl drugi wykidajlo, tez zwalisty osilek, ale w przeciwienstwie do swego towarzysza wydawal sie zdolny pojac abstrakcyjna idee pieniadza oraz podejmowac proste decyzje. Najpierw wymienil pare slow z poltrollem, potem zagadal do Saro. -Mowi, ze jebcow juz nie potrzebuja, a miejsc dla gapiow nie ma - wyjasnil opryszek. -Jakich jebcow?! - zdziwil sie Ksin. Saro wdal sie w dluzszy dialog, w trakcie ktorego ludzie zebrani w karczmie i pod oknami znow wybuchli entuzjastycznym wrzaskiem, ale tym razem byl on glosniejszy i trwal dluzej. Opryszek skonczyl rozmowe i odwrocil sie do kotolaka. -Tam jest kobieta, ktora oglosila, ze potrafi zaspokoic kazda ilosc chetnych mezczyzn. Wyzwala na zawody miejscowe prostytutki, ktore nie odwazyly sie podjac wyzwania. A ona wlasnie dala rozkosz siedemsetnemu mezczyznie! Na pewno to jej szukamy! - Saro wpadal w ekscytacje. - Tylko kobiety z Suminoru potrafia tak kochac! Co o tym sadzisz, panie? -Sadze, ze jego wysokosc krol Redren nagrodzilby twoj patriotyzm szlachectwem. -Musimy sie tam dostac! -Wiec zalatw to. Saro zaczal kolejna rozmowe, po ktorej czesc zawartosci sakiewki Ksina znikla w kieszeni drugiego wykidajly. Ten, schowawszy pieniadze, powiedzial cos, co sprawilo, ze Saro pobladl gwaltownie. -Mowi, ze mamy sie wynosic, bo nie ma miejsc - oznajmil lotrzyk zmartwialym glosem. -Czyzby ktos okazal sie sprytniejszy i wredniejszy od ciebie? - zapytal Ksin nie kryjac rozbawienia. -Suminorczycy tak nie postepuja! - wybuchnal rozezlony Saro. -Dobrze juz, drogi przyjacielu, nie musisz zapewniac mnie o swej milosci do ojczyzny - rzekl Ksin wystepujac naprzod. Natychmiast zastapil mu droge poltroll i natychmiast tez on i jego towarzysz zobaczyli jak wyglada suminorski kotolak. Nie byl to zreszta zbyt dlugi pokaz. Pierwsze uderzenie nasada lapy w podbrodek odrzucilo poltrolla w tyl. Drugi cios na odlew w szyje wymiotl oszukanczego wykidajle spod drzwi i cisnal daleko na srodek blotnistej ulicy, gdzie legl w drgawkach z nienaturalnie wykrecona glowa. Rozbryzniete bloto jeszcze nie zdazylo opasc, gdy Saro juz byl przy dogorywajacym i oproznial mu kieszenie. Gapie stloczeni przy oknach, zapatrzeni w glab karczmy, najwyrazniej niczego nie zauwazyli. Poltroll odzyskal rownowage i skoczyl przed siebie. W zasadzie nie bylo jasne, co zamierzal zrobic. Widocznie wszystko dzialo sie zbyt szybko, aby zdolal pojac, ze powinien uciekac. Za chwile bylo juz na to za pozno. Pazury kotolaka wbily sie w jego krocze i zacisnely, miazdzac przyrodzenie o kosci miednicy. Polludzki wykidajlo zamarl w bezruchu z otwarta geba, niezdolny zaczerpnac tchu. Pazury drugiej lapy przebily mu piers i mocno chwycily za mostek, raniac przy tym serce. Ksin bez wysilku uniosl olbrzymie cielsko nad glowe, zakolysal i rzucil nim w drzwi karczmy. Te musialy byc dobrze zaparte, bo nie wylecialy z zawiasow. W zamian ze sciany wyrwalo cale framugi i nadproze. Pokaleczony wykidajlo wlecial do karczmy na drzwiach niczym na latajacym dywanie i wyladowal na plecach zgromadzonych, wywracajac kilkanascie osob. Kotolak natychmiast wrocil do ludzkiej postaci. -Ruszaj przodem! - syknal do Saro, ktory wlasnie wracal z odzyskanym zlotem. Potezny huk i wstrzas, od ktorego zadygotaly fundamenty karczmy, zdolaly wreszcie oderwac uwage gapiow od rozgrywajacego sie wewnatrz widowiska. Wiekszosc glow zwrocila sie w strone wyrwy po drzwiach akurat w chwili, gdy przechodzil przez nia Saro, dumnie prezacy cherlawe miesnie. Poniewaz calosci widoku dopelnial plujacy krwia poltroll, ktory jeczac z bolu odpelzal w kat spod nog lotrzyka, widzowie i uczestnicy milosnych zawodow zgodnie uznali, ze szczurza postura przybysza jest mylacym pozorem. Mezczyznie, ktory tak bardzo potrzebowal kobiety, nikt nie zamierzal czynic dalszych wstretow. Rozlegly sie wiwaty i natychmiast przed Saro otworzylo sie przejscie do okrytego jadowicie czerwonym suknem stolu na srodku karczmy. Lezala tam calkiem naga kobieta z wysoko uniesionymi nogami. Dla jej wygody, pomiedzy czerwone sukno a blat stolu podlozono wiele warstw miekkich skor, co ujawnial uchylony przypadkiem rabek tkaniny. Kobieta nie byla ani zbyt piekna, ani mloda. Reprezentowala typ urody dobrze wygarbowanego siodla i najwyrazniej byla rownie trudna do zdarcia. Na podlodze pod stolem lsnila wielka kaluza wyciekajacego z niej meskiego nasienia, ktore wciaz skapywalo ze stolu, tworzac tez szeroki zaciek na szkarlatnej tkaninie. Ostatni kochanek wlasnie konczyl dopinac portki i przesadnie dwornym gestem wskazal kobiete nadchodzacemu Saro. Tego nie trzeba bylo dwa razy zachecac. W chwili, kiedy do karczmy razem z gromada nowych gapiow wcisnal sie Ksin, tlum znow podjal rytmiczne skandowanie, zachecajac zawodnika do wysilku. Skoro Saro mocno trzymal kobiete, teraz wystarczylo zlapac za kark jego, uchwycic amulet i zakonczyc wizyte w tym swiecie. Ksin, widzac jednak zapal zlodziejaszka, postanowil wszakze, ze nie bedzie zlym kotolakiem i pozwoli mu skonczyc. Jego cierpliwosc nie zostala wystawiona na zbyt duza probe, albowiem Saro skonczyl ledwo zaczal. Rozlegly sie brawa i troche szyderczych smiechow, ale te ucichly predko, bo przypomniano sobie o losie poltrolla. Ktos oglosil cos donosnie, chyba kolejna liczbe, po czym wystapil kolejny zawodnik. Kotolak wyczul nagle slaba obecnosc innej istoty demonicznej. Wrazenie bylo niejasne i niepelne, nie dawalo sie tez okreslic, kto w tym tlumie jest jego zrodlem... Uszczesliwiony Saro odnalazl Ksina i razem przepchneli sie do szynkwasu. Oberzysta z geba zawodowego truciciela bez slowa postawil przed nimi dwa gliniane kufle z piwem. Kotolak ostroznie powachal piane. Przez zapach chmielu przebijala wyrazna won kociego moczu. Ksin zorientowal sie ponadto, ze byla to kotka w okresie plodnym, ktora najpewniej utopiono w beczce, po czym odstawil nietkniety napoj. Saro tymczasem duszkiem wypil swoje piwo i popatrzyl lakomie na kufel kotolaka. -Mozesz wypic - przyzwolil Ksin. -A ty, panie, nie staniesz do igrzysk? - wysapal zlodziejaszek pomiedzy kolejnymi lykami. Obejrzal sie na stopy kobiety kolyszace sie miarowo ponad glowami zgromadzonych. -Nie znalazlem przyrodzenia na smietniku. -A mnie tam na smietniku znalezli calego - Saro wzruszyl ramionami. -Od takich igraszek mozesz zgnic za zycia. -Jedni gnija od kobiety, inni od kata, jeszcze inni od zbyt dlugiego zycia. Zgnic tak czy owak trzeba - oswiadczyl z powaga lotrzyk i z godnoscia spojrzal Ksinowi prosto w oczy. - Dla kogo to, panie, mam zdrowe przyrodzenie chowac? Dla noza oprawcy? -Moze masz racje - kotolak skinal na oberzyste. - Postawic ci jeszcze? - spytal pojednawczo. -Ciekawym, czy nie maja tu jakiego samogonu. Kotem zalatuje to piwo, bez waszej, panie, urazy... Saro zagadal do oberzysty, ktory zaraz postawil przed nimi nieforemna butle z grubego, zielonego szkla oraz dwie blaszane czarki. -Oni tu mowia - rzekl opryszek nalewajac zaskakujaco klarowny plyn - ze ta dzielna niewiasta slubowala co najmniej tysiac mezow ugoscic. -Dzielna niewiasta? - zdumial sie Ksin. Wypil samogon, ktory o dziwo nie ustepowal w niczym destylatom Rodmina. - A cozes do niej takiego szacunku nabral? -Jakze to tak bez szacunku? - obruszyl sie Saro. - Najtezsze kurwy dawno by tu sczezly, a ta nic! Juz dwa dni na tym stole lezy. Jak zyje takiej dzielnosci nie widzialem. Myslicie panie, ze krolewskie damy lepsze? -No nie lepsze, ale sie staraja - kotolak pojednawczo poklepal opryszka po ramieniu. - Chyba i ja zaczynam cie lubic Saro - oswiadczyl - lecz mam zla wiadomosc. Nie bedziemy tu czekac az ona tysiecznego mezczyzne zaspokoi. Trzeba nam wczesniej wracac. Lotrzyk zmarkotnial. -Ale przynajmniej dokonczymy te butelke, bo trunek zadziwiajaco zacny jak na te nore - oznajmil Ksin. Nie zdazyli jednak dopic flaszki. Przy trzeciej kolejce na dworze przed oberza rozlegl sie donosmy ryk. Wszyscy obecni scichli jak trusie. Aktualny zawodnik odwrocil glowe. Kobieta na stole bez ceregieli odepchnela go kopniakiem od siebie, usiadla i tez spojrzala w strone wyjscia. Sponiewierany przez Ksina poltroll przyprowadzil mamusie. -Oberzysta mowi, ze beda klopoty - przetlumaczyl zdenerwowany Saro. Wygladalo na to, ze wszyscy obecni az nazbyt dobrze wiedzieli jakiego rodzaju klopoty sie szykuja. Zapomniano o zawodach i kobiecie na stole. Ksin spostrzegl, ze zebrani w karczmie ludzie zaczynaja tloczyc sie do tylnego wejscia i robia to coraz szybciej i coraz bardziej nerwowo. Panika mogla wybuchnac w kazdej chwili. Mimo iz w miejscu, gdzie do niedawna byly drzwi karczmy ziala teraz pokazna wyrwa, trollica nie zdolala sie wcisnac do srodka. Wetknela tylko leb i zaryczala znowu. Panika wybuchla wlasnie teraz, przy czym jej centrum nie byla jednak trollica lecz Saro, od ktorego wszyscy obecni postanowili nagle znalezc sie jak najdalej. Oberzysta blyskawicznie otworzyl klape za szynkwasem i zniknal pod podloga. Dotychczasowa bohaterka wieczoru zsunela sie ze stolu i niedbale owinela mokrym, czerwonym suknem, na ktorym lezala. Najwyrazniej nie zamierzala uciekac; patrzyla na przybyla bestie jakby zamierzala rzucic jej wyzwanie w swej ulubionej konkurencji. Trollica z rykiem zerwala kawal dachu nad wyrwa po drzwiach, wylamala belki nadproza i w kurzawie pylu i drzazg, kolyszac wymionami, wkroczyla do karczmy. Synalek wychynal zza niej i, trzymajac sie jedna reka za krocze, pokwikujac cos i podskakujac, palcem drugiej reki pokazal na Ksina. -Skarzypyta... - Kotolak ocenil, ze szanse w szykujacym sie pojedynku sa bardzo wyrownane. Na tyle wyrownane, ze lepiej bylo nie zaczynac. -Przytrzymaj mocno nasza mistrzynie - polecil trzesacemu sie lotrzykowi. - Wracamy! Saro bezzwlocznie podbiegl do kobiety i objal ja w talii. Tu okazalo sie, ze opryszek zdecydowanie przecenil wage wiezi laczacych go z niedawna towarzyszka milosnego uniesienia. Kobieta najwyrazniej nie znosila poufalosci i natychmiast zdzielila Saro lokciem w zoladek. Opryszek stracil dech, ale posluszny poleceniu Ksina nie puscil kobiety. Zaczeli sie szamotac. Kotolak nie tracil czasu na dyskusje z trollica na temat prawidlowego wychowania mlodziezy. Gdy bestia runela na niego, rzucil w nia nie dopita flaszka samogonu. Butla roztrzaskala sie na czole trollicy, zalewajac jej oczy piekacym plynem. Oslepiona wpadla na szynkwas, wyrwala go razem z polacia podlogi i wywrocila, odslaniajac przerazonego oberzyste, skulonego w pozbawionym sufitu loszku. Ksin juz byl przy Saro i kobiecie. Powstrzymal ja przed wydrapaniem oczu lotrzykowi, po czym mocno przytrzymal oboje. Popatrzyl jeszcze, jak synalek trollicy pomaga mamusi wstac z resztek szynkwasu, a oberzysta probuje sie ukryc we wlasnych butach i uzyl amuletu. 6. Zapach zupy rybnej -Lapy przy sobie! - wrzeszczala kobieta z furia. Zdolala sie wywinac Ksinowi i naznaczyla policzek Saro kolejna para szram od paznokci. - Gdzie ja jestem?! - nagle zmienila temat. Ksin nie odpowiedzial. Okolica wygladala na znajoma, ale zaszla w niej dziwna zmiana. Cien skaly byl nie tam, gdzie sie go kotolak spodziewal i wygladal inaczej niz go zapamietal. Wygladalo tak, jakby slonca nieoczekiwanie zmienily kierunek wedrowki po niebosklonie. Bylo to intrygujace... Jego towarzysz nie mial takich watpliwosci. Gdy spostrzegl, ze znalezli sie pod znajoma skalka, z ulga odskoczyl od kobiety. -Glupia diablica! - wybuchnal lotrzyk macajac pokiereszowana twarz. Zdaje sie, ze nie wygladalby wiele gorzej, gdyby dostal sie w lapy rozjuszonej trollicy. -Spokoj! - zawolal Ksin przygladajac sie uwaznie kobiecie. To ona byla zrodlem Obecnosci, ktora wyczul w karczmie... -A bo co?! - kobieta ujela sie pod boki nie baczac, ze czerwone sukno osunelo sie z jej ramion. Ksin przeksztalcil sie bez slowa. Nie wykonal zadnego ruchu, tylko stal chwile w postaci kotolaka, po czym wrocil do ludzkiego wygladu. Kobieta otworzyla szeroko oczy i zakryla reka usta. Cofnela sie dwa kroki. -Jak masz na imie? - zapytal Ksin. -Mozesz miec moje cialo, imienia nie musisz - odrzekla odzyskujac odwage. -Odpowiadaj! Kobieta spojrzala w oczy Ksina i zrezygnowala z oporu. -Bertia, kotolaku. -Jestem Ksin, strzygo. Saro bez slowa chwycil sie za glowe. -Jeszcze nie jestem strzyga... - Bertia przygryzla wargi. -Jestes pod moca uroku? -Tak. -Jak dlugo? -Wiele lat. Podobno rzucono go na mnie, kiedy zaczynalam chodzic... -Jaki jest warunek przeksztalcenia? -Musze spedzic dzien i noc bez mezczyzny. -Od dziecinstwa?! - Ksin z niedowierzaniem pokrecil glowa. -Chlopy w wiosce tego mnie odczarowywali... - wycedzila Bertia zaciskajac szczeki. - Pierwsze, co pamietam, to jak mnie obracaja na sianie... -To dlatego zadna ilosc mezczyzn ci nie straszna? - wtracil sie do rozmowy zaintrygowany Saro. -Nie imaja sie mnie ani choroby ani bachory - odparla patrzac wciaz na kotolaka. -To skutek uroku - rzekl Ksin. -Uroku odczynic nie mozna - Bertia podniosla upuszczona tkanine. - Skoro mnie wzieliscie, musicie teraz pilnowac, zebym sie potworem nie stala. -Z nim o tym gadaj - kotolak wskazal na Saro. -U niego z meskoscia nie tego. Ledwie tknie - juz wypuszcza... Lotrzyk poczerwienial gwaltownie, ale nie skomentowal. -Pomoz mu, naucz rzemiosla, wszak masz doswiadczenie... - skwitowal Ksin. -Nie robcie mi laski! - wybuchla urazona Bertia. - O wasze zmilowanie ni o wasze paly prosic nie mysle! Myslicie, ze mi to rozkosz?! Jeszcze sie taki nie trafil, co by mi dobrze zrobil! Wiec jak sie sami popisac nie umiecie, pusccie mnie wolna tam, gdzie juz ja sobie rade znajde! Po co... - zamilkla na widok szarego widma. -Swietnie sie sklada - powiedzial kotolak. - To cie odesle z powrotem do Suminoru. -Mam isc za ta kostucha? -Tylko przez mgnienie oka - odrzeklo widmo. - Odesle cie na podworze domu Erkala, do ktoregos przyszlas na rabunek... -A bo co?! - wzruszyla ramionami. - Jemu tam juz pierscionki niepotrzebne, a mnie zaden chlop nigdy nie dal. Chcialam se jaki ladny znalezc... -Nie wchodz tam wiecej, bo nie ujdziesz z zyciem - dokonczylo widmo. -Sam mam isc, a oni? - spojrzala na Ksina i Saro. -Mamy jeszcze robote - odrzekl kotolak. -A jaka? - spytala Bertia. -Odszukac w innych swiatach takich jak ty. Namyslala sie chwile. -Przydam sie wam - oznajmila. -Niby w czym? - spytal zaczepnie Saro. - Wojownik z ciebie taki, co to nie mieczem, ale pochwa wojuje... -A zebys wiedzial! - odciela sie bez namyslu. - Juz i cale imperia od tego oreza padaly! Saro zamilkl z rozdziawiona geba, a Bertia zwrocila sie do kotolaka. -Macie ludzi z innych swiatow zabierac, tak jak mnie? - zaczela. - Zawsze sila to czynic bedziecie? A kiedy na sile sie nie da? Moze przyda sie wam taka, co lagodniej namowi?... - zawiesila glos. -Moze sie i przyda - przyznal Ksin. - Ale czemus zdanie zmienila? Jeszcze chwile temu nie chcialas nas znac. -Boscie sie nade mna litowali i jalmuzne z ryckania chcieli czynic - odparla spokojnie. - U mnie mowa predka, ale widze wszak, ze wy zli nie jestescie, a dosc rozumu mam, zeby sie nienajgorszych ludzi trzymac, kiedy jest okazja. Nie wiadomo, co sie trafi zamiast tego. -Dobrze mowi - stwierdzilo widmo. - Co postanawiasz, mosci kotolaku? -Niech zostanie z nami - rzekl Ksin po namysle. Bertia przygladzila dlonia czupryne Saro. -Szykuj sie wylinialy szczurku - powiedziala czule. - Moze zrobimy z ciebie jeszcze kawal tegiego chlopa... Lotrzyk wyszczerzyl sie radosnie i zwrocil do widma. -A mozecie mnie gladszym uczynic? - pokazal na swa podrapana twarz. Widmo niedbale machnelo reka i swieze szramy po paznokciach natychmiast sie wygoily. -To ma byc misja dla ratowania swiatow? - Ksin popatrzyl wymownie na Saro wdzieczacego sie do Bertii. - Jaselka jakies niedorzeczne! -Cierpliwosci mosci kotolaku - odparlo widmo. - Najtrudniejsze zostawilismy ci na koniec. Zaczelismy od swiatow, do ktorych trafilo tylko po jednym przybyszu. Teraz juz tak nie bedzie. Im wiecej obcych, tym wiecej chaosu i szalonych zdarzen. Jeszcze zatesknisz za latwymi zadaniami. -Niech wam bedzie. Co teraz? -Zaraz zaraz! - przerwala im Bertia. - Chcecie mnie tak po zaswiatach bez kiecki wloczyc?! Daj mi swego noza kotolaku, skoro czego innego dac nie chcesz... Ksin bez slowa wyjal ostrze i podal kobiecie. Ta usiadla w trawie, zdjela z siebie czerwone sukno, posrodku wyciela otwor na glowe i zaczela przerabiac calosc w cos podobnego do sukni. -A ty sie nie gap! - wrzasnela na Saro. - Idz no i rozejrzyj sie za jakim strumienia! Wyprac te szmate musze, bo jak wyschnie to sie polamie! Kotolak polozyl sie w trawie i zaczal pogryzac zerwane zdzblo. Widmo stalo cierpliwie nad nim. -Zatem drogi do dwoch swiatow sa juz zamkniete? - spytal Ksin. -Same sie zamknely, skoro tylko usunieto z nich ludzi powodujacych zaburzenia zdarzen. Sytuacja wewnatrz tych swiatow szybko wroci do normy - wyjasnilo widmo. -Co z pozostalymi? -Tam znalazlo sie zbyt wielu zblakanych z twej rzeczywistosci i latwo moze sie znalezc ktos, kto sprzeciwi sie zamknieciu przejscia. Wtedy dwa rozne swiaty zrosna sie ze soba niczym dwa zwyrodniale bliznieta, a to nigdy nie konczy sie dobrze. -Wiem! - machnal reka kotolak. - Powiedz czy... Nie zdolal dokonczyc, bo wrocil zdyszany Saro. -Znalazlem strumien! - zaczal. -Wiec powiedz to Bertii. -Tam ktos jest... -Kto? -Razem ze mna wchodzil do domu tego maga. Ksin uniosl sie na lokciu. -To mozliwe? - zwrocil sie do widma. - Zeby jeden z rabusiow dostal sie az do Pierwszego Swiata? -Mozliwe, chociaz malo prawdopodobne. Zapewne on tez musi miec w sobie cos szczegolnego. -Chodzmy! - kotolak poderwal sie na rowne nogi. - Prowadz Saro! Bertia nie zaszczycila ich uwaga. Byla zajeta zszywaniem dwoch platow sukna paskami tkaniny odcietymi z brzegu jednego z nich. Ksin po chwili namyslu zdecydowal nie odbierac jej noza. Pobiegl za Saro, a widmo poplynelo w powietrzu za nimi, unoszac sie piedz nad murawa. Nie musieli isc daleko. Jakies sto krokow od skalki zaczynal sie wawoz, ktorym plynal strumien szeroki na dwa, trzy lokcie, o kamienistych brzegach i dnie. Kiedy zeszli na dol, od razu spostrzegli, ze przy najblizszym zakolu ktos obozuje. Nad niewielkim ogniskiem wisial kociolek, w ktorym mieszal odwrocony do nich tylem mezczyzna. Nie zauwazyli obozowiska wczesniej, bo slaby, ale jednostajnie wiejacy wiatr przyginal dym do ziemi, unosil w glab wawozu i tam rozpraszal. Nie bylo gdzie sie ukryc, wiec Ksin otwarcie ruszyl w strone nieznajomego. Ten obejrzal sie na pierwszy zgrzyt kamieni pod butem. Wyprostowany, czujnie przypatrzyl nadchodzacemu, po czym usmiechnal sie niespodziewanie i postapil kilka krokow w strone Ksina. -Co za spotkanie! - zawolal. - Kotolak Ksin we wlasnej osobie! Czyzby i ciebie, kapitanie, porwaly magiczne wiry? Mowiacy te slowa byl nizszy od Ksina, ale szerszy w barach. Mial czarne wasy, wypielegnowane starannie zgodnie z poludniowa moda. Postura i nabite miesniami piersi nieznajomego, widoczne pod rozchelstana biala koszula, sugerowaly niezwykla jak na czlowieka sile. -Kim jestes i skad mnie znasz?! - zapytal ostro Ksin. -Zwe sie Hamnisz, kapitanie. Jestem ronijskim najemnikiem, a widzialem cie na dworze krolewskim, kiedy szukalem szczescia w Kadmie. Coz za spotkanie! - powtorzyl krecac glowa. - Co za spotkanie! Zapraszam na zupe z tutejszych pstragow i ziol - wskazal kociolek. - Zaraz bedzie gotowa... -A co robiles na dworze Redrena? - zagadnal kotolak lagodniejszym tonem. -To co kazdy najemnik, kapitanie, szukalem sluzby, ale mi rzekli, ze do krolewskiej gwardii biora tylko rodowitych Suminorczykow - Hamnisz beztrosko wrocil do gotowania. Ksin zauwazyl, ze na plaskim kamieniu obok ogniska lezy bojowy tasak oraz platy rybiego miesa, pozbawione juz osci i skory. Kaftan i dobytek najemnika lezaly nieco dalej, w cieniu. Ksin spostrzegl, iz pod kaftanem kryje sie jakis duzy przedmiot. Wiatr zmienil na chwile kierunek, przez co kotolaka i Saro owial przyjemny zapach drzewnego dymu i aromat zupy. -To pachnie lepiej niz dom... - opryszek lakomie pociagnal nosem. -Zatem zaciagnalem sie do swiatynnej strazy arcyswietcy - kontynuowal opowiesc Hamnisz. Wzial widelki wystrugane z galazki, wylowil z zupy wygotowany rybi kregoslup z resztka lba i cisnal go w trawe. -Co mowisz? - zdumial sie Ksin. - Do strazy swiatynnej tym bardziej nie biora innowiercow i cudzoziemcow! -To i mnie otwarcie nie przyjeli. Bylem tam od skrytej roboty... - najemnik wylowil lyzka nastepny rybi szkielet. - Nie macie aby jakiego drugiego kociolka? - zmienil temat. - Zdaloby sie te zupe przecedzic, bo duzo w niej smiecia plywa. Moglbym ja przelac przez moja kolczuge, ale nie mam w co, no chyba ze w buty wlasne... Onuc na przyprawe wszelako nie polecam. -Nie mamy kociolka - rzekl Ksin. - O jakiej to skrytej robocie mowisz? -Jakze to tak? Bez kociolka po swiatach sie wloczyc? - Hamnisz okazal szczere zdziwienie. - Los najemnika czy wedrowca bez cieplej strawy trzykroc podlejszy, zatem na coz sie tak meczyc? Czy to w szczesciu czy w pechu cos trzeba z zycia miec! Nie jestescie, kapitanie, najemnikiem, dlatego pewnie nie wiecie, ze nic tak wiary po przegranej bitwie nie przywraca i nie pociesza jak lyk goracej strawy. Tedy kociolek dla zolnierza rownie wazny jak helm. A co do roboty w Katimie, to belty sie skrycie puszczalo. Kusznikiem jestem - wyjasnil. -Do kogo strzelales? - kotolak zmruzyl oczy. -Do zlodziei swiatynnych. Zalowac ich nie trzeba. Schwytani zywcem dlugo konaliby w mekach na dnie lochow. Tak zas, za moja sprawa, ani sie spostrzegli, a juz ich nie bylo... -Wiec czemus to nagle znalazl sie tak daleko od Katimy, wsrod gromady rabusiow pladrujacej dom zabitego maga? Sluzba u arcyswietcy chyba ciezka nie byla? -Nic co dobre dlugo nie trwa - Hamnisz wytarl rece o spodnie i odszedl od ogniska. Zaczal grzebac w podroznej sakwie. - Zdarzylo sie zlecenie, na ktore checi nie mialem. - Wyjal male zawiniatko i podszedl do kotolaka. - Nie lubie tez zbyt dlugo grzac jednego miejsca. To mialo byc na ciebie, kapitanie - wyjal z zawiniatka belt ze srebrnym grotem. - Ostroznie, kapitanie! To czyste, rodzime srebro, palce ci poparzy! -Dotykac moge... - rzekl Ksin w skupieniu ogladajac belt. -Ale wbity w serce lub czaszke zaszkodzic by mogl, nieprawdaz? -Arcyswietca kazal mnie zabic? -On sam. Zatrzymaj, kapitanie, ten belt na pamiatke naszego spotkania. -Czemus zlecenia nie przyjal? - kotolak spojrzal prosto w oczy najemnika. -A czy ja na glupiego wygladam? Wszak po twojej smierci arcyswietca zaraz na mnie naslalby innego kusznika, zeby sie pozbyc niewygodnego swiadka. Zbyt znaczna osoba jestes kapitanie, a ja na zbyt znacznych ludzi nie poluje. Biore takich, o ktorych nikt sie nie upomni. Mniejszy z tego zysk, ale za to zywot bezpieczniejszy. Juz pietnasty rok idzie, jak w wolnych kompaniach szczescia szukam. -Pietnascie lat? - odezwal sie Saro przysluchujacy im dotad w milczeniu. - Nie moze byc! Ludzie tak dlugo nie zyja! -Ludziom sie to zdarza, ale zlodziejom i najemnikom raczej nie - Hamnisz popatrzyl uwaznie na zlodziejaszka. - Stanze dobry czlowieczku troche dalej od moich rzeczy - rzekl bardzo spokojnie. Saro czym predzej schowal sie za plecami Ksina. Nie zdazyli wrocic do rozmowy, gdyz w tym momencie nadeszla Bertia, poprzedzana przez szare widmo. Kobieta skonczyla juz sporzadzac suknie, ale jeszcze jej nie zalozyla. Szla naga, trzymajac klab czerwonej tkaniny pod pacha. Nic sobie nie robila z gapiacych sie za nia mezczyzn. -Oddaje noz kotolaku - oznajmila przystajac przy Ksinie. Hamnisz podkrecil wasa. Bertia poslala mu przelotny usmiech i ruszyla dalej w dol strumienia. Ksin stwierdzil, ze pomimo calej swojej wiedzy o tym kim byla i co robila ta kobieta, w zaden sposob nie moze oderwac oczu od jej kolyszacych sie w marszu posladkow. Byl dziwnie pewien, iz Bertia doskonale zdaje sobie z tego sprawe. -Wyglada na dobrze ujezdzona klacz... - stwierdzil Ronijczyk, kiedy kobieta nie mogla go juz uslyszec. Patrzyl w tym samym kierunku co kotolak. -Nawet nie wiesz jak bardzo - odparl Ksin z przekasem. - Mysle, ze ty w calym swym zyciu tyle razy z kuszy nie wystrzeliles, ile ja meskich beltow dosieglo... -Tak sadzisz? - Hamnisz podrapal sie w glowe. - Zaiste twoje porownanie, kapitanie, przemawia mi do wyobrazni, a takoz do nizszych rejonow... -Mysmy to na wlasne oczy widzieli! - dodal chelpliwie Saro. -Wobec tego ladnie ja poprosze, aby mi sama wiecej szczegolow opowiedziala... Lotrzyk skrzywil sie, ale nie skomentowal. -Duzo was tu jeszcze jest? - najemnik zmienil temat. - Pamietam, ze na strawe prosilem, ale troche jej teraz malo. -Wiecej nas juz nie ma - oznajmil Ksin. Ronijczyk podszedl do widma. -Rozne rzeczy juz w zyciu widzialem, wiec sie dziwic ani mysle - oznajmil. - Chcialbym tylko wiedziec, czy temu czemus wystarczy sam zapach strawy, czy tez mam fasowac porcje? -Obejdziemy sie bez twego poczestunku - oznajmilo widmo. -Wy? A ilu was tam jest? -To emanacja kilku magow, ktorym wyswiadczamy przysluge - wyjasnil Ksin. -Za co w zamian? -Za powrot. -No, nie wiem - Hamnisz usmiechnal sie znaczaco. - Podoba mi sie tutaj... -Wybieramy sie do kilku swiatow, w ktorych moga trafic sie lupy - dopowiedzial kotolak. -To juz lepiej, ale lup rzecz plochliwa, raz jest, raz go nie ma. Wolalbym cos konkretniejszego. -Tysiac sztuk suminorskiego zlota na koniec - rzeklo widmo. -Konce bywaja rozne. Rozsadniej jest najemnikom nie placic po bitwie, bo moze im za bardzo zalezec, zeby dozyc do wyplaty. -Przydasz sie nam najemniku - powiedzial Ksin. -A pewnie! Najpierw zjecie moja zupe, potem zazyczycie sobie mojej krwi. Ale co tam! Niech bedzie moje ryzyko. Slyszalem, kapitanie, ze dobra sluzbe umiesz docenic... -To prawda - rzekl z powaga kotolak. -Zatem po wszystkim spelnisz dwa moje zyczenia. -Czemu nie trzy? -Bo my nie w pieknej bajce jestesmy, lecz w paskudnym zyciu, wsrod krwi i potu. Znam umiar. Stoi? -Trzymam cie za slowo wzgledem tego umiaru. Stoi! Uscisneli sobie rece. -A belt zatrzymaj - Ksin oddal srebrny pocisk najemnikowi. - Tobie sie bardziej przyda niz mnie. -Zapewne - Hamnisz przykleknal, schowal belt w sakwie, po czym uniosl lezacy obok kaftan, odslaniajac ukryta pod nim kusze. -Alez machina! - westchnal z podziwem Saro. - W twierdzy na walach takie widzialem... -Na walach widziales balisty, czlowieczku - odparl oschle najemnik. - Ale dobrze ci radze, na ogladaniu poprzestaj i trzymaj rece z dala od mojej broni. Bo nie dosc ze sie przedzwigasz, to jeszcze cieciwa moze ci palce uciac... -Wspaniala kusza - stwierdzil Ksin. -Wszyscy mi to mowia - stwierdzil z duma Hamnisz. - W istocie, piekna robota! Tylko artysta mogl cos takiego obmyslec i zbudowac. -Widze dwa luki. Znaczy sie dwa belty, raz po razie, mozna z niej wystrzelic? -Mozna dwa, a mozna i szesc beltow, zalezy jak nastawic - odparl Ronijczyk. - Luki sa tak mocne, ze na lekkozbrojnego przeciwnika jedna trzecia sily naciagu wystarczy. Dlatego kazdy luk mozna zwalniac trzema skokami, a po drodze sprezyny same podaja belty. Trzeba tylko dodatkowe orzechy z loza wysunac, zeby cieciwe chwytaly, ot tak - pokazal - tymi dzwigniami, co tu z boku loza stercza. A jak sie ciezkozbrojny wrog trafi, z tarcza albo grubo zelazem okryty, wtedy zwalnia sie caly luk jednym skokiem, czego zadna oslona nie przetrzyma. Jak trzeba, mozna tez jeden luk na jeden mocny strzal nastawic, a drugi na trzy slabsze. -Wymyslne to, ale bardzo skomplikowane - stwierdzil kotolak przygladajac sie uwaznie broni. - Balbym sie taki orez dla moich gwardzistow zamowic, zeby nie bylo z tego wiecej klopotu niz pozytku. -A pewnie! Nie dla byle wojaka taki orez! Ciurom obozowym - Hamnisz znaczaco spojrzal na Saro - i pospolitym piechurom lepiej rece odrabac niz pozwolic, by taka bron dotykaly. O szkode latwo, bo tu bardzo wymyslny mechanizm z wielkimi silami radzic sobie musi. Starczy kamyk, czy nawet ziarnko piasku w lozu, aby spusty unieruchomic i nieszczescie w bitwie gotowe. -Warto wiec ryzykowac? - spytal Ksin. - Nie lepiej na zwyklej kuszy polegac? Strzela rzadziej, ale sie nie zacina. -Nie lepiej - pokrecil glowa Ronijczyk. - Prawda, ze baczenie na te kusze trzeba miec niczym na kobiete, moze nawet jak na trzy kobiety, z ktorych jedna kaprysniejsza od drugiej. Spusty i orzechy w czystosci wielkiej utrzymywac nalezy; o wiele wiekszej niz zwykla kusza wymaga. Ani sladu rdzy przeoczyc nie wolno. Nie kazdemu by sie chcialo tyle dodatkowej roboty miec przy broni, ale warto. Kiedy co do czego przyjdzie, pozytek z niej jakich malo. Machina, z ktorej szesc beltow kolejno wyslac mozna, chroni w bitwie tak, ze rodzona matka lepiej by nie mogla. -Ale ciezka byc musi... Wazy pewnie ze dwakroc tyle co zwykla? -Pewnie, ze ciezka, ale ja tez nie ulomek, jako widzicie. Trzeba mi bylo do niej tegiej krzepy nabrac, porzadku i uwazania na kazdy drobiazg sie nauczyc, ale sie oplacilo. Kamraci ze strzeleckich kompanii nie raz smiali sie, ze z cacuszkiem do bitwy ide. Mowili, ze niepraktyczne to, bo zaraz od byle czego sie zatnie, mniej razy niz ze zwyklej kuszy wystrzele i w mig bedzie po mnie. No i nic juz nie mowia. Zdarzylo sie bowiem w bitwie pod Aldarem, ze gdy oni po salwie swoje kusze nakrecali, z nagla ogarnal nas oddzial lekkiej jazdy. Ich, w tym momencie prawie bezbronnych, w oka mgnieniu wysieczono. Mnie, jak czterech z siodel sciagnalem, szerokim lukiem omineli. I tak to po malej chwili sam posrod martwych kamratow zostalem. I z mojej kuszy smieja sie teraz ich gole czaszki do robakow pod ziemia. -A czym naciagasz, korba? -Nie dzwignia, o ta... - Hamnisz wyjal spod kaftana lukowato wygieta dzwignie o podwojnym ramieniu. - Na szesc machow trzeba, ale zgrabnie idzie... - oparl kusze o biodro, zalozyl zaczepy i kilkoma wycwiczonymi do perfekcji ruchami napial najpierw jeden, potem drugi luk. - Beltow zakladac nie musze, bo juz w gniazdach siedza. Ot, pierwszy juz wszedl! - pokazal Ksinowi. -Czemu ja do strzalu szykujesz? - zapytal kotolak. -Przecie jadla malo - wzruszyl ramionami Hamnisz. - Gotowalem wedle zwyczaju porcje dla siebie i dla towarzysza zblakanego po bitwie, a teraz przyszlo mi trzy dodatkowe geby nakarmic. Szczesciem w tej okolicy ryb i zwierzyny lownej zatrzesienie... Chocze ze ma czlowieczku! - skinal na Saro, zarzucil zaladowana kusze na ramie i ruszyl w kierunku strumienia. Opryszek niepewnie popatrzyl na Ksina. -Idz, skoro kaze - rzekl kotolak. -Stan tam dalej! - Hamnisz pokazal lotrzykowi miejsce na brzegu. - I bacz, zeby nam strumien pstragow nie porwal! - Szybkim ruchem opuscil kusze i od razu nacisnal spust. - Lap rybe! - wrzasnal do Saro w chwili, kiedy belt wlecial w zburzona ton. Lotrzyk wbiegl do wody, chwycil pstraga z odstrzelonym lbem i wyrzucil go na brzeg. W tym samym momencie kusznik wystrzelil nastepne dwa belty, z czego jeden przelecial miedzy nogami Saro. -Chwytaj! Chwytaj! - wrzeszczal Ronijczyk szyjac w wode raz po razie. Lotrzyk zwijal sie jak w ukropie, chwytal trafione ryby, bezwladnie unoszone przez rwacy prad, ciskal zdobycz na brzeg i natychmiast rzucal sie w slad za nastepnym beltem. Zanim Ksin i szare widmo zdazyli podejsc, Hamnisz wystrzelil ostatni pocisk i juz opatrywal kusze. Saro, stojacy po kolana w strumieniu, dyszal i ociekal woda, a na brzegu lezalo szesc dorodnych pstragow, wszystkie prawie lokciowej dlugosci i kazdy z odstrzelonym lbem. Niektore jeszcze podrygiwaly. -No, czlowieczku! - najemnik pochwalil opryszka. - Zrecznosci ci nie brakuje! Juz myslalem, ze przynajmniej jeden dobry strzal sie zmarnuje... -Co teraz? - Saro wygramolil sie na brzeg. -Wybebesz i przygotuj do pieczenia na weglach - rozkazal najemnik. - Ja poszukam lisci chrzanu, zeby je zawinac. Juz za pozno, by wiecej zupy gotowac. Widze, ze nasza kobieta wraca i pewnie glodna jest! Istotnie, z dolu strumienia nadchodzila Bertia. Mokra suknie nalozyla na siebie. Wypadalo przyznac, ze to co zrobila z czerwonego sukna za pomoca noza Ksina wygladalo calkiem niezle. Wcale nie przypominalo worka z otworami na glowe i ramiona, czego w duchu spodziewal sie kotolak. Bertia osiagnela maksimum efektu przy minimum srodkow jakie miala do dyspozycji. -No, wypralam! - oznajmila przesuwajac dlonmi po mokrej tkaninie na biodrach. - Specjalnie dla was w dol strumienia poszlam, zebyscie mogli pic wode bez niesmaku - dodala. - I mam nadzieje, ze zadna glupia ryba ikry nie zlozyla tam, gdzie te szmate pralam, bo strach myslec, co sie z tego wylegnie... Hamnisz zmarszczyl brwi, nie pojmujac czego dotyczyla aluzja, ale nie zamierzal przyznac sie do niewiedzy. -Wygladacie pani jak prawdziwa dama! - pospieszyl z komplementem Ronijczyk. - A jakiem Hamnisz z Ronu, zolnierz fortuny, liczne niewiasty w drodze ogladalem. Saro popatrzyl na niego spode lba. -Jestem Bertia - oznajmila kobieta usmiechajac sie wyzywajaco. - A wzgledem dam, to zapewniam cie, panie najemniku, ze zadna z nich nie mogla byc az taka kurwa, zeby sie ze mna rownac! -Znalem wiele i dam i kurew, wiec mozemy to glebokie zagadnienie omowic szerzej... - zaproponowal najemnik. -Jak tylko slonca zajda - odparta spokojnie Bertia. - Tak szeroko i gleboko, jak zdolasz siegnac do istoty rzeczy. A ty... - spojrzala z ukosa na rozezlonego Saro. - Ty bedziesz drugi. O mnie nie nalezy byc zazdrosnym! -Wedle zyczenia... - burknal opryszek i zajal sie rybami. Hamnisz poszedl szukac chrzanu * * * -Kiedy wyruszycie do nastepnego swiata? - zapytalo wyraznie zniecierpliwione widmo.-Jutro z rana - odrzekl Ksin. - Pora nam troche odpoczac, a wy o strawie dla nas nie pomysleliscie - dodal z przygana. -Zjawimy sie rano - widmo nie podjelo dyskusji na temat zaprowiantowania i zniklo. -Gdzie sie toto podzialo? - zainteresowala sie Bertia. -Dobre pytanie - mruknal zamyslony kotolak. - W kazdym razie wroci jutro. -Nie podoba mi sie te szare licho - stwierdzila. -Mnie tez nie za bardzo, ale coz mamy poczac - westchnal Ksin. -Jak to co?! - Bertia pochylila sie nad kociolkiem. - Od dwoch dni prawdziwej strawy w ustach nie mialam. -To czym cie tam, na tym stole, przez ten czas karmili? - Saro uniosl glowe znad oprawianego pstraga. -Zgadnij szczurku... Coz ja tam moglam miec w ustach? Opryszek skrzywil sie z niesmakiem. -Mam wyrzucic z garnka te rybie resztki? - Bertia ignorujac Saro wziela wystrugany przez Ronijczyka widelec. -Tak sadze - powiedzial Ksin. - Hamnisz wlasnie to robil, kiedy przyszlismy. -No to precz! - kobieta wyrzucila kolejny rybi szkielet. - Te wygotowane zielsko pewnie tez do wyrzucenia? -Chcial je odcedzic - przypomnial sobie kotolak. -Zatem tez precz! - cisnela parujaca zielenine do strumienia. - Pewnie potrzebowal miec czysty wywar... - zabrala sie do roboty. Ksin, widzac, ze wszyscy pracuja, ruszyl zebrac wiecej drewna na opal. Kiedy wracal z nareczem, spotkal Hamnisza niosacego jarzyny. -Nie do wiary jaka to przyjazna kraina! - oznajmil Ronijczyk z podziwem. - Dzikich warzyw, jagod, ziol, orzechow istne zatrzesienie. Co tylko potrzeba niemal wprost pod nogami rosnie! Mozna tu zyc, nie siejac ani orzac. Starczy tylko isc gdzie oczy poniosa i zbierac! -Dobry swiat - przyznal kotolak. - Ale kryje sie w nim jakas dziwna tajemnica. -Pewnie wielu krolow chcialoby go zdobyc? -Obawiam sie, ze magowie tez maczaja w tym palce. -Zobacz, kapitanie - Hamnisz przelozyl zawiniatko z jarzynami z reki do reki i siegnal do kieszeni. Na otwartej dloni blysnelo zloto, trzy samorodki wielkosci kciuka. - Znalazlem w strumieniu ze dwiescie krokow powyzej naszego obozowiska. Gdyby lepiej poszukac, powinno byc tego mnostwo, ale nie znam sie na plukaniu zlotonosnego piasku. Kiedy zas tu przybylem, widzialem tez cynobrowa skale, pokryta kropelkami rteci niby rosa. Bogactw tu tyle, a ci czarownicy przez to swoje widmo mowia, ze chcieliby zamknac drogi do tego swiata. Nie uwierze, aby ktos sam z siebie takich dobr sie wyrzekal! -Ja tez mysle, ze oni nie mowia nam wszystkiego, ale na razie jestesmy zdani na ich laske. -Jaka tam laska? - Ronijczyk poprawil kusze na ramieniu. - A czy tu czegos brakuje? Teraz, kiedy juz nawet kobiete mamy, to nam zyc, a umierac innym! Ksin nie odpowiedzial. Wrocili na biwak, gdzie Hamnisz pieczolowicie okryl kusze swoim kaftanem, po czym pochwalil Bertie za usuniecie rozgotowanych smieci z wywaru. -Cala sztuka przy gotowaniu zupy rybnej to wrzucic najpierw jak najwiecej warzyw o mozliwie wyrazistym smaku - oznajmil przejmujac piecze nad kociolkiem. - Trzeba by jarzyny dokladnie zabily smak rybiego tluszczu, bo inaczej zupa nie bedzie dobra. A zle ugotowana zupa rybna smakuje jak niedomyta kobieca szpara... -Niby do mnie pijesz?! - niespodziewanie obruszyla sie Bertia. - Ja tam jestem domyta! Mozecie sprawdzic - jednym ruchem podwinela sukienke i rozchylila uda. Saro i Hamnisz jak na komende przelkneli sline. Ksin bez slowa wzial tasak Ronijczyka i zaczal rabac drewno. -Doprawdy, pani... - kusznik mial wyrazny klopot ze znalezieniem odpowiednich slow. - Hojnosc, z jaka obdarzasz nas swymi wdziekami... -Co ty tam wiesz o kobiecej hojnosci?! - zirytowala sie Bertia. - Tak w ogole to nie znosze chlopow! Lubie tylko patrzec jak zamieniaja sie w bezmyslne, zaslinione zwierzaki... -Mnie tam nic nie wadzi, co sobie o mnie myslisz - odezwal sie Saro. - Pojdziemy za skale? -Nie spiesz sie tak, bo ci sily w nocy nie starczy! - Bertia poprawila ubranie i obejrzala sie na kotolaka. -A wielmozny kapitan sie brzydzi? - spytala zaczepnie. -Wole kiedy kobiety zachowuja sie obyczajnie - odparl Ksin wymijajaco. -Obyczaje?! Przyzwoitosc? - Bertia wstala i ujela sie pod boki. - Rzygac mi sie chce, gdy o tym slysze. Nienawidze was i waszych obyczajow! Wymysliliscie je po to, zeby wpedzac kobiety w poczucie winy, kiedy przyjdzie im chec pochedozyc z kim innym niz jej pan i wladca! -Zastrzelilem w zyciu paru filozofow - odezwal sie znad kociolka Hamnisz - stad tez wiem, ze to, co ona teraz mowi mozna nazwac demonstracja kobiecej logiki. A scislej rzecz biorac: logiki kobiety wyzwolonej. -Trupy wam powiedzialy? - zainteresowal sie zlosliwie Saro. -Nie, czlowieczku. Ciekawego czlowieka najpierw nalezy poznac, dopiero potem zabic. Zwykle przed robota staram sie spotkac z celem i postawic mu kilka piw. Stad wiem, ze jeden z owych medrcow, gdyby nie mial mojego beltu w czaszce i byl tutaj, zapewne nazwalby nasza towarzyszke chodzaca definicja pornografii. Ujeta komplementem Bertia kokieteryjnie przygladzila grzywke. -Dobrze juz! - powiedziala. - Pogadalismy o dupie, a co z zupa? -Jak juz mowilem, przydaloby sie dokladniej przecedzic - rzekl Ronijczyk mieszajac wywar - ale ze brakuje drugiego kociolka, to drobniejsze odpadki musimy odcedzic wlasnymi zebami. Skoro zas mamy juz gotowy bulion z jarzyn i rybich resztek, to teraz wrzucamy do niego najdelikatniejsze jarzyny... Podaj mi czlowieczku te male cebulki i dzikie pomidory, a potem najlepsze rybie mieso - ujal plaski kamien z przygotowanymi wczesniej platami z pstragow i wrzucil je do kociolka. - Teraz juz nie gotujemy, tylko czekamy az sie mieso zetnie. A wy pewnie lyzek nie macie? - zakonczyl oskarzycielsko. Ksin, Bertia i Saro przytakneli w milczeniu. -Wasze szczescie, ze po drodze tutaj zajrzalem do kredensu tego maga... - Hamnisz siegnal do swojej sakwy i wyjal garsc srebrnych lyzek. -Czy masz uzdolnienia magiczne? - zapytal Ksin. -Nie, kapitanie - zaprzeczyl Ronijczyk rozdajac lyzki. -Ciekaw jestem, jak uniknales magicznych pulapek i dostales sie az tutaj? -Wydawalo mi sie, jakby sciana sie przede mna otworzyla - odrzekl Hamnisz - a za nia byla ta oto rownina. Moze to przez moj strzelecki pas, mowiono mi, ze ma wielka moc. -Jaki pas? Kusznik bez slowa rozpial koszule do konca i pokazal owiniety wokol brzucha zwoj pergaminu pokryty magicznymi znakami. -To stary strzelecki sposob, zeby sie przed pociskami wroga w bitwie uchronic - wyjasnil, gdy zabrali sie do jedzenia. Siedzieli dookola stojacego na ziemi kociolka, a na weglach piekly sie owiniete w liscie pstragi. -Widzialem lucznikow, co przed bitwa jedli chleb skropiony wlasna krwia - odezwal sie Ksin. -Jest to jeden z takich sposobow - potwierdzil Hamnisz. - Inni robia sobie magiczne tatuaze albo owijaja sie magicznymi pasami. Swoj zdobylem na karyjskim kuszniku, ktorego sam powalilem... -Znaczy sie - ten pas jest na nic! - wtracil Saro tonem znawcy. -Nie madrz sie, czlowieczku, skoro swiadkiem nie jestes! - uciszyl go kusznik. - Zlozylo sie tak, ze ja i tamten Karyjczyk stalismy z naprzeciw siebie w odleglosci stu krokow. On mial kusze zwykla, wystrzelil pierwszy i lekko ranil mnie w bok. Potem zaczal nakrecac, ja wzialem go na cel i wystrzelilem raz. Jemu nic! A musicie wiedziec, ze ja na sto krokow do stojacego czlowieka po prostu nie chybiam. Biegnacego tez z tej odleglosci nigdy jeszcze nie chybilem. Wiec strzelam drugi raz, w sam srodek tulowia, i znow nic! Reka mi nie drgnela, on sie nie ruszyl, a belt jakby w powietrzu w dym sie rozwial. Strzelam trzeci raz i znow to samo. Pomyslalem juz, ze uciekac pora, bo tamten konczy ladowac, ale poslalem mu jeszcze czwarty belt i... Czekajcie no! Ja tu gebe gadaniem zajmuje, a wy mnie objadacie! Teraz musze was dogonic! -Przednia zupa - rzekl Ksin cofajac lyzke i dajac znak Saro i Bertii, zeby pozwolili Hamniszowi nadrobic strate. -Pewnie ze przednia... - burknal Ronijczyk z pelnymi ustami. - Nie samymi sucharami najemnik zyje! Zatem czwarty belt... - wzial gleboki oddech. - I wtedy Karyjczyka jakby glaz z ciezkiej katapulty trafil. Poderwalo go w gore i cisnelo ze dwadziescia krokow w tyl. Odszukalem trupa po bitwie, patrze, a tu w nim cztery moje belty siedza! Dokladnie tak jak mierzylem: jeden w glowie, trzy w piersiach. A nie mial najmniejszych szans, zeby po drugim mogl na nogach ustac. Ale to jeszcze nic, bo oprocz tych czterech moich pociskow tkwilo w nim ponadto pietnascie innych beltow i strzal z luku, ktore nie wiadomo kto wystrzelil. Obejrzalem trupa lepiej, znalazlem na nim ten pas, zdjalem i pokazalem znajacemu w kompani. Ow mi rzekl, ze w tym pasie tkwi prawdziwa moc. Trzy pierwsze moje pociski, podobnie jak pietnascie wczesniejszych, pas w magicznej przestrzeni uwiezil, jednak na moj czwarty belt mocy juz nie starczylo, wiec ten czwarty przepuscil, a wraz z nim pozostale sie uwolnily i wszystkie na raz Karyjczyka trafily, dlatego tak nim rzucilo. On nazbyt pewny byl siebie. Ja nosze ten pas juz piaty rok, rozmyslnie sie na strzaly nie wystawiam, ale kto wie ile grotow we mnie teraz z zaswiatow mierzy?... No, pora zdjac ryby z wegli! -Moze ty powinienes kusze na kopysc zamienic? - rzekla po chwili wyraznie udobruchana Bertia, oblizujac palce. - Myslisz to kuchmistrzem na starosc zostac? -Starosci dozyc najemnikowi nie honor - odparl Hamnisz odwijajac z lisci swojego pstraga. - Potem beda obgadywac, ze w bitwach nie mialem tyle odwagi co kamraci, ktorzy w nich polegli. Wiec na co mi taka starosc? A co do kuchmistrzostwa, lepiej niech zostanie jak jest. Jak nie musze codziennie tego robic, to wiecej serca do tej roboty przykladam i wszystko smaczniejsze wychodzi. -Prawda, prawda - rozmarzyl sie Saro ogryzajac pieczonego pstraga. - Jak zyje nic tak dobrego nie jadlem! -No czlowieczku, chyba cie zaczynam lubic - Hamnisz usmiechnal sie do lotrzyka. -Slonca zachodza! - oznajmila Bertia, kiedy skonczyli jesc. Najwyrazniej liczba slonc nie robila na niej zadnego wrazenia. Mrok zapadal niezwykle szybko. Im bardziej slonca zblizaly sie ku linii horyzontu, tym predzej ku niej biegly. Niebo wprost gaslo w oczach, a ogromniejace cienie stawaly sie coraz zwawsze, az zlaly w jeden ocean mroku. Przez dluga chwile cala czworka w milczeniu obserwowala to niezwykle zjawisko. Potem Bertia wstala i beztrosko sciagnela suknie przez glowe. -Pora na mnie, zebym swoj kunszt objawila! - przesunela dlonmi po biodrach i polozyla sie obok ogniska. - Strzelaj pierwszy kuszniku! -Nie - odrzekl Hamnisz. - Teraz pora bron opatrzec! -Zrobisz to rano - zdumiona Bertia uniosla sie na lokciu. -Rano tez to zrobie, zeby sprawdzic, czy nie ma rdzy po porannej rosie... - Ronijczyk sprawial wrazenie jakby kobiece wdzieki nigdy go nie obchodzily. Wzial kusze, wyjal kilka narzedzi, usiadl bokiem do ogniska, by miec wiecej swiatla i zaczal manipulowac przy mechanizmach spustowych. -To moze ja bede jednak pierwszy? - poderwal sie Saro. Nachmurzona Bertia namyslala sie dluzsza chwile, po czym najwyrazniej uznala, ze nie powinna byc zazdrosna o kusze. -No to sciagaj portki, szczurku! - oznajmila. Saro obejrzal sie niepewnie na Ksina i kusznika. -Moze pojdziemy gdzies nad strumien? - zaproponowal zaklopotany. -Tu przy ognisku mi cieplo i tu sie bede mnozyc! - uciela dyskusje Bertia. - Mogles w karczmie wobec calego tlumu, mozesz i przy dwoch kamratach - uniosla uda. Hamnisz zaklal glosno, wyjal z wnetrza kuszy jakiegos owada i z satysfakcja wrzucil go do ognia. -No pospiesz sie, czlowieczku! - obejrzal sie na Saro. - Zaraz koncze! -On sie teraz nigdzie nie bedzie spieszyc! - Bertia niespodziewanie wziela lotrzyka w obrone. - Bo u niego ryckanie i tak za szybko idzie. Musze go pospiechu oduczyc, a ty sobie cieciwami brzdakaj i nie marudz! Ksin zastanowil sie, co zrobic w tej sytuacji. Wypadaloby odejsc gdzies na bok i zalozyc wlasne obozowisko, ale nie chcialo mu sie po nocy szukac drewna i rozpalac ogniska. Z drugiej strony nie mial ochoty gapic sie wyczyny calej trojki, ani przylaczac sie do igraszek. Z trzeciej zas strony udawanie, ze go tu nie ma, bylo ponizej godnosci kapitana krolewskiej gwardii i badz co badz przywodcy tej osobliwej kompanii. Rozwazywszy wszystkie za i przeciw, zdecydowal sie na przemiane i spedzenie nocy pod postacia kotolaka. Uznal, ze w ten sposob zachowa respekt w oczach calej trojki. Nie musial sie rozbierac. Zamiast butow nosil sandaly, ktore rozciagaly sie podczas przeobrazenia i pozwalaly swobodnie wysuwac pazury tylnych lap. Sama Przemiana, ktora kiedys kosztowala go tyle bolu i wysilku, a teraz zachodzila w okamgnieniu, mogla tez byc przyjemnoscia. Nalezalo tylko zrobic to powoli, bez pospiechu poddajac sie grze mocy Onego. Ksin wyciagnal sie na ziemi i zaczal uwalniac umysl. Kolejno usuwal emocjonalne i mentalne blokady wiazace w nim nature bestii. Bylo to jak wyzwolenie do nowego zycia. Najpierw przez kosci przeszla fala zaru, od ktorej zdawal sie gotowac szpik... * * * Saro miotajacy sie miedzy nogami Bertii zaczal gwaltownie dyszec.-Nie tak szybko, moj szczurku - powiedziala kobieta gniewnym tonem. - Teraz troche zwolnij! Lotrzyk nie posluchal, wiec Bertia uniosla wyzej jedna noge, a nastepnie mocno i precyzyjnie uderzyla go pieta w srodek kregoslupa. Skowyt bolu zamarl na ustach sparalizowanego opryszka. Wygladal jakby nagle zamieniono go w kamien. -Widzisz? - rzekla lagodnie kobieta. - Nastepny raz sluchaj, co do ciebie mowie... - masujac mu plecy ta sama pieta zdjela blokade nerwow. Saro w poplochu szarpnal sie do tylu, usilujac spelznac z Bertii, ale ta zdecydowanie przytrzymala go za wlosy. -A ty gdzie?! Przeciez jeszcze nie skonczyles! Wlaz z powrotem! * * * Ksin wsluchiwal sie w swoje cialo. Miesnie puchly i zmienialy strukture. Skora, pod ktora gestniala siersc, wprost parzyla. Bylo to jednak przyjemne uczucie, podobne do tego, jakiego doznawalo sie w mocno wygrzanej lazni. * * * -Ja juz nie chce! - szlochal opryszek. - Mialas mi dac rozkosz...-Jak to nie chcesz?! - zdziwila sie Bertia. - Przeciez ci stoi! Obiecalam, ze zrobie z ciebie prawdziwego mezczyzne, to zrobie! Kazda dziewice boli, wiec nie marudz! O tak, dobrze... rowno... Hamnisz odlozyl kusze, ktora uprzednio owinal starannie platem miekkiej skory i teraz z duzym zainteresowaniem przygladal sie edukacji seksualnej, ktora odbieral Saro. -Alez ja nie jestem prawiczkiem! - jeczal lotrzyk zerkajac na groznie uniesiona do gory stope Bertii. -Jestes, jestes... - odparla ze spokojem. - W kazdym razie w porownaniu ze mna... O! O! Wlasnie tak masz robic kobiecie... - surowe rysy Bertii rozluznily sie nieco. * * * Siersc gwaltownie przebila sie przez skore Ksina. Palce rak i nog zamienily w pazury. Twarz zalala fala mrowiacego zaru. To rosly zeby, a kosci szczek grubialy i wydluzaly z wolna. Na jezyku obudzil sie smak ludzkiej krwi... * * * -Za szybko! Zwolnij! - Bertia znow przywolala kochanka do porzadku.Saro posluchal, ale zdaniem partnerki w niedostatecznym stopniu. Siegnela w strone ogniska i ujela solidna rozge, ktora musiala sobie naszykowac zawczasu. Chlasnela nia opryszka po plecach, zostawiajac krwawa prege. Bol przytlumil podniecenie i Saro z gardlowym jekiem zwolnil tempo milosnego galopu. Bertia uderzyla go znow i jeszcze raz. Bila w starannie mierzonym rytmie, az w oczach lotrzyka pojawil sie obled. Chcial uniknac bolu, ale pragnienie rozkoszy skutecznie powstrzymywalo go od ucieczki. Rozkosz i bol zas wzbieraly razem, splataly sie, niemozliwe do oddzielenia, calkowicie pozbawiajac lotrzyka wlasnej woli. Bertia po mistrzowsku zmienila go w niewolnika zadzy. Przygladajacy sie temu Hamnisz przestal usmiechac sie z wyzszoscia i politowaniem. Patrzyl z rosnaca fascynacja i niepokojem zmierzajacym w kierunku granic grozy. * * * Kotolak wsluchany w pulsowanie wlasnej krwi myslal o Hanti i mordowaniu. Nie obchodzila go tamta trojka, ani caly swiat. Lezal spokojny jak sfinks, lecz w jego umysle szalaly zywioly milosci i nienawisci. Ksin wczuwal sie w nie i plynal wsrod nich jak po wzburzonym morzu.Gdyby Hamnisz, Bertia i Saro byli w stanie odebrac choc strzep jego mysli, w panice uciekliby w ciemnosc. Wtedy zas Ksin, wiedzial to dobrze, nie zdolalby sie opanowac i zaczal za nimi bezlitosny poscig - z fioletowym ogniem w oczach... * * * -Tak chlopczyku, tak... Teraz juz mozesz! - Bertia odrzucila rozge i przytulila glowe Saro do swoich piersi. Biodra lotrzyka zadygotaly gwaltownie, po czym on sam gwaltownie zerwal sie na rowne nogi i zataczajac jak bledny, zapomniawszy o ubraniu, nago pobiegl w ciemnosc.Kotolak uniosl leb i odprowadzil go wzrokiem. Hamnisz dopiero teraz spostrzegl, ze Ksin ulegl Przemianie. Najemnik odruchowo spojrzal na kusze, ale nie odwazyl sie wyciagnac ku niej reki. Z wysilkiem poruszyl grdyka. Wiedzial, ze nie ma szans i jest na calkowitej lasce kotolaka. Bertia, lezaca dokladnie po drugiej stronie ogniska, nic nie zauwazyla. -Twoja kolej kuszniku... - powiedziala nieco rozleniwionym glosem. - Chodz tutaj, jesli masz dosc odwagi... Hamnisz jeszcze raz spojrzal na Ksina, po czym odwrocil sie do kobiety i zaczal rozpinac pas od spodni. -Obiecuje, ze zapamietasz te noc... - szepnela zmyslowo Bertia. 7. Pulapka Szare widmo przenioslo ich na trakt prowadzacy do nieodleglego, duzego miasta. Kiedy stali na poboczu, zastanawiajac sie co robic, minely ich dwa chlopskie wozy wyladowane workami i klatkami z drobiem. -Pewnie jada na targ - stwierdzil Hamnisz, pilnie baczac, aby jego kusza, choc starannie zawinieta, nie znalazla sie przypadkiem w obloku pylu unoszacego sie spod kol i kopyt. - Kupimy tam smycz dla naszego czlowieczka, co myslisz Bertia? Kobieta spojrzala z usmiechem na Saro i poglaskala go po glowie jak psa. Od switu, po powrocie z blednej, nocnej wedrowki, opryszek chodzil za Bertia krok w krok, patrzyl jej ciagle w oczy i niemal lasil sie zebrzac o jakakolwiek pieszczote. Teraz, gdy go dotknela, w oczach Saro odmalowalo sie iscie psie szczescie. -Zamiast z niego kpic - powiedziala Bertia do kusznika - powinienes mu zazdroscic, doznal bowiem rzeczy o jakich ty mozesz tylko snic. Jestes zbyt arogancki i pewny siebie, by byc naprawde szczesliwym. -Ja tam nie narzekam - odparl Hamnisz - a i ty tez chyba nie... Zlamalas temu czlowieczkowi charakter i nazywasz to prawdziwym szczesciem? -Charakter? - Bertia wzruszyla ramionami. - To on mial jakis charakter? Doprawdy, za tak niewiele dostal zdecydowanie zbyt duzo! Chyba jestem dla niego za dobra... -Uspokoicie sie wreszcie?! - wsciekl sie Ksin. - W polowy burdel mozecie bawic sie w nocy! Teraz mamy robote do wykonania! Zrozumieliscie, czy mam was rozszarpac?! Nawykly do dyscypliny Hamnisz natychmiast stanal na bacznosc. -Wybacz, kapitanie, to sie juz wiecej nie powtorzy. Jestesmy na twoje rozkazy. Bertia zdaje sie chciala cos powiedziec, ale najwyrazniej postanowila nie przeciagac struny. Ksin patrzyl w milczeniu na swoja kompanie. Po ostatniej nocy naprawde mial ochote ich pozagryzac. Cala trojke, starannie, kosc po kosci, az do golego szpiku. Byli mu jednak potrzebni, wiec tylko zacial usta. -Wchodzimy do miasta i szukamy Suminorczykow, ktorzy znalezli sie w tym swiecie - oznajmil. - Potem naradzimy sie, jak ich zebrac i wyprowadzic. Saro idzie ze mna jako tlumacz, Bertia przodem, Hamnisz pilnuje tylow! - odwrocil sie i ruszyl w kierunku miasta. Bez slowa podazyli za nim w wyznaczonym porzadku. Gdy dotarli do bramy, Bertia dowiodla swej przydatnosci, skutecznie odwracajac uwage miejskich straznikow. Znajomosc miejscowego jezyka nie byla jej do tego potrzebna. Podeszla do zbrojnych rozkolysanym krokiem i bez zahamowan zaczela obmacywac ich rozporki oraz sakiewki. Nie napotkala na sprzeciw, dopoki z baszty nie wybiegl oficer, ktory zwymyslal rechoczacych zolnierzy, a Bertii jednoznacznym gestem kazal sie wynosic. Przez ten czas Ksin, Saro i Hamnisz przeszli przez brame przez nikogo o nic nie pytani. Kilkadziesiat krokow dalej zaczekali na Bertie, ktora podeszla do nich z mina obrazonej krolowej. -Nie lubie sluzbistow! - oznajmila. - Ale ja im jeszcze pokaze... -Chodzmy! - Ksin wskazal pobliski plac targowy. Dotarli tam i zaczeli przechadzac pomiedzy straganami, rozgladajac sie dookola. Nie dzialo sie nic szczegolnego. Byl zwykly targowy dzien. Tlum kupujacych i sprzedajacych gestnial z kazda chwila, ale nigdzie nie bylo sladow zamieszania, ktore zdaniem zjawy mieli zawsze sprowokowac przybysze z innego swiata. -Rozdzielamy sie! - zdecydowal wreszcie kotolak. - Wmieszamy sie w tlum i nasluchujemy, czy ktos nie mowi po suminorsku. Saro idzie ze mna, wy osobno. Co pol godziny spotykamy sie przy studni, tam w rogu placu. Jasne? Bertia i Hamnisz skineli glowami i natychmiast wtopili sie w tlum. Ten byl juz tak gesty, ze nawet Bertia w jaskrawo czerwonej sukni szybko znikla z oczu Saro, ktory od razu posmutnial. -Przestan sie za nia ogladac! - szturchnal go Ksin. - Doprawdy nie miales sie w kim zakochac? -Nie moge bez niej zyc! - jeknal opryszek. - Nie zostawimy jej tutaj, prawda? - popatrzyl blagalnie na kotolaka. -Nie zostawimy - Ksin zorientowal sie, iz Saro jest w takim stanie, ze mozna mu tylko przytakiwac. - Im predzej odnajdziemy zblakanych Suminorczykow, tym szybciej znow spotkasz Bertie. -Wiec chodzmy! - podekscytowany opryszek pociagnal kotolaka w tlum. -Rozumiesz o czym mowia miejscowi? - spytal po chwili Ksin. -Jak zwykle - odparl Saro. - Nic nadzwyczajnego, kapitanie, dyskutuja co kupic, targuja o ceny, plotkuja... -O czym? Czy mowia o jakichs obcych w miescie? -Nie, kapitanie. Wspominano cos o magu, ktory nie wiadomo skad przybyl niedawno do krola. -Wiec to miasto jest stolica krolestwa? -Chyba tak, kapitanie. Ksin wsluchal sie w otaczajacy ich zewszad gwar. Nie mogl wylowic ani jednego suminorskiego slowa. Raz wydawalo mu sie, iz takie uslyszal, ale gdy wsluchal sie lepiej stwierdzil, ze to tylko przypadkowa zbieznosc dzwiekow. Saro nasluchujac plotek oddalil sie nieco od kotolaka, ale caly czas byl w zasiegu wzroku. Opryszek przystawal blisko kazdej rozmawiajacej pary czy grupki ludzi. Tak blisko, ze Ksin zaniepokoil sie, czy lotrzyk nie dobierze sie do ich sakiewek, co mogloby skonczyc sie zbednym zamieszaniem i klopotami. O dziwo jednak, Saro ani spojrzal na mieszki wiszace w zasiegu jego reki. Ksin zauwazyl za to co innego: ktos sledzil lotrzyka. Mezczyzna w nierzucajacym sie w oczy ubraniu, niewiele wyzszy od Saro, jakby mimochodem przystawal tam gdzie on, zawsze jednak za plecami suminorskiego zlodziejaszka. Kotolak pomyslal, ze byc moze jest to tutejszy zlodziej albo szpieg i na wszelki wypadek podszedl blizej nich. To uratowalo zycie Saro. W pewnej chwili trzy kobiety, ktore wlasnie podsluchiwal lotrzyk, cofnely sie nagle od straganu i Saro, aby sie z nimi nie zderzyc, postapil tak samo. W tym momencie wpadl plecami na grupe przechodzacych mieszczan, zmuszajac ich do przystaniecia. Tlum w tym miejscu chwilowo zgestnial, ogarniajac takze mezczyzne podazajacego za Saro. Gdyby kotolak byl choc o pol kroku dalej, nie zauwazylby noza w reku nieznajomego. Trzymane nisko ostrze sunelo prosto ku plecom lotrzyka. Ksin zdecydowanie wkroczyl miedzy mieszczan. Dlon z nozem nabierala predkosci. Ktos potracil kotolaka. Ten siegnal ku nozownikowi prawa reka, przeksztalcajac ja w kocia lape. Rozezlony mieszczanin arogancko popchnal Ksina sprawiajac, ze ow spoznil sie o mgnienie oka. Ostrze zaglebilo sie w plecy Saro, ktory czujac uklucie odruchowo wygial do tylu. Pazury zacisnely sie na nadgarstku zabojcy, lamiac kosci dloni razem z rekojescia noza, wbijajac gleboko w cialo nity mocujace okladzine rekojesci. Lecz nie bylo krzyku ani jeku. Niedoszly morderca szarpnal sie i ku zdumieniu Ksina z latwoscia wyrwal z uscisku zgnieciona reke. Sprawial wrazenie jakby w ogole nie czul bolu. Upuscil noz i w pospiechu cofnal w tlum. Ksin nie scigal go, podtrzymal Saro. -Co mi sie stalo? - wzdrygnal sie opryszek. -Dostales nozem w plecy. Saro zbladl jak chusta. -Gleboko? - strach rozszerzyl mu oczy. -Nie, najwyzej dwa palce. Chodzmy stad! - Ksin pociagnal go w kierunku studni. Opodal, pod sciana kamienicy stal Hamnisz. Jego kusza lezala na bruku, a on sam probowal przewiazac krwawiace prawe przedramie. -Ktos chcial mnie zabic! - syknal najemnik rozgladajac sie dookola. - Poszedlem rozejrzec sie na tylach ktoregos straganu i jakis czlowiek bez jednego slowa sprobowal pchnac mnie nozem w gardlo. Oslonilem sie ramieniem... -Uciekl? - zapytal Ksin. -Nie zyje - wycedzil Hamnisz. - W lewym reku mialem gotowa kusze. -Zawsze chodzisz z napieta kusza? - zainteresowal sie kotolak. -Zawsze, ale kiedy nic sie nie dzieje, napinam ja tylko na jedna trzecia mocy. Tak bylo teraz. Pomoz mi, kapitanie, zamiast tyle gadac! -Przed chwila Saro zostal lekko pchniety nozem w plecy - powiedzial Ksin zawiazujac opatrunek Hamnisza. -Widze... - mruknal Ronijczyk. - Jak dawno to bylo? -Minute, moze dwie temu. -To nie mogl byc ten moj. Zastrzelilem go wczesniej. -Znaczy tropia nas jacys nozownicy... - kotolak obrzucil wzrokiem przelewajacy sie obok tlum. -Bertia! Ona... - zajeczal rozpaczliwie Saro. -Spokoj! - Hamnisz zdrowa reka przytrzymal go za kolnierz i nie pozwolil mu wbiec w tlum. - Tak jej nie pomozesz, a zaraz sam zginiesz. -Zabija ja! Moze juz zabili! - lotrzyk nie zamierzal wykazywac rozsadku. - Trzeba ratowac... Ksin wymierzyl mu policzek. -Zaraz ja znajdziemy - rzekl, gdy Saro spojrzal przytomniej. - Gdyby ja zabili, juz podniosl by sie krzyk. -Moze tez weszla za stragany, tam gdzie ja, pod tamtym murem? - powiedzial Hamnisz. -Idziemy! - zdecydowal Ksin. - Jak twoja reka i kusza? -Ciecie powierzchowne, a z kuszy moge wystrzelic jeszcze jeden belt. Mam napiac mocniej? -Nie ma czasu! Miejcie oczy z tylu glowy! - kotolak ruszyl przez plac targowy. Zabojcy obstapili ich po kilkunastu krokach. Niby przypadkiem, zupelnie pospolicie wygladajacy mezczyzni. Ciagle jednak liczyli na atak z zaskoczenia. Ten, ktory szedl prosto na Ksina, spojrzawszy w oczy kotolaka pojal swoj blad i natychmiast zszedl mu z drogi. Ksin obejrzal sie. Za nimi bylo trzech. Hamnisz tez to widzial, obrocil sie od niechcenia i niemal z przystawienia kuszy wpakowal belt w brzuch najblizszego. Trafiony mezczyzna przystanal z wyrazem zdumienia na twarzy. Nie padl, nie okazal najmniejszego cierpienia, jedynie zbladl. Dwaj pozostali ujeli go pod ramiona i odciagneli do tylu. -Nie przezyje - mruknal Hamnisz do Ksina. - Dostal prosto w aorte... -Droga na razie wolna - odpowiedzial kotolak. Nie tracac czasu przedostali sie na tyly rzedu straganow. Lezaly tu smiecie, puste worki, skrzynki i beczki. Zaledwie znikli z oczu postronnych swiadkow, Hamnisz zaczal napinac kusze. Saro pobiegl przodem, goraczkowo zagladajac w kazdy zakamarek. Ksin ruszyl za nim pilnujac, by lotrzyk nie zostal sam. Uslyszeli tepy odglos uderzenia, a po nim loskot spadajacej skrzynki. Nim dobiegli w miejsce z ktorego doszedl dzwiek, zza sterty rupieci podniosla sie Bertia i zaczela obciagac podwinieta sukienke. -A jestescie... - powiedziala z roztargnieniem. Saro stanal wpatrujac sie w nia jak urzeczony. Ksin ominal go i podszedl blizej. U stop Bertii lezal jeden ze skrytobojcow z opuszczonymi spodniami. Bezskutecznie probowal zlapac oddech, jego twarz siniala w oczach. -Dusi sie - wyjasnila obojetnie Bertia. - Zaraz skonczy... -Co mu jest? - spytal Ksin. -Dostal pieta w kregoslup, w to samo tajemne miejsce co Saro przy ognisku, ale temu tutaj nie rozmasuje zdretwienia nerwow... -Co zaszlo? - Hamnisz stanal przy nich z gotowa do strzalu kusza. Bertia bez slowa zaprowadzila ich pare krokow dalej i pokazala kolejnego trupa lezacego w kaluzy krwi. -To handlarz, od ktorego chcialam kupic naszyjnik - pochylila sie, podniosla z ziemi sznur blekitnych kamieni i zalozyla go sobie na szyje. - Poszlismy tu, bo mialam zaplacic cialem... -Rozmawialas z nim? - przerwal jej zaintrygowany Ksin. -Powiedzmy, ze uzylam uniwersalnego jezyka... - Bertia wzruszyla ramionami. - Nagle pojawil sie ten drugi, pchnal nozem tego nieboraka, a potem rzucil sie na mnie. Wtedy ja zadarlam kiecke, a ten, jak to chlop, pomyslal sobie, ze najpierw zrobi mi swoje, a dopiero potem poderznie gardlo. Wiec jak sie na mnie polozyl, to ja zrobilam mu, zeby przestal oddychac - podeszla i zajrzala za skrzynki. - O, juz ma drgawki! A mozecie mi rzec, dlaczego Saro ma krew na plecach, a Hamnisz jest ciety w reke? - zmienila temat. - Co tu sie dzieje? -Mielismy znalezc Suminorczykow... - zaczal Ksin. -Obawiam sie - wtracil Hamnisz - ze wy troje jestescie jedynymi Suminorczykami w tym miescie... -Stancie blizej - polecil kotolak. - Wrocimy i zazadamy od widma wyjasnien. Kiedy wszyscy go dotkneli, ujal kamien i pomyslal: "Pierwszy Swiat". Nic sie nie stalo. Tylko amulet, na ktorym Ksin zaciskal prawa dlon, zrobil sie cieply i coraz cieplejszy... W normalnej sytuacji kotolak zaczalby mu sie uwaznie przygladac, ale teraz odezwala sie wiedza magiczna, ktora przekazal mu Rodmin. W umysle Ksina nagle pojawila sie mysl "niestabilna magia" i natychmiast zerwal amulet z szyi, odrzucajac go pod najblizszy mur. Dobrze, ze nie zwlekal dluzej. Artefakt, nim dolecial do ziemi, rozbryzgnal sie w plame czerni, ktora zawirowala gwaltownie, wysunely sie z niej trzy czarne, szponiaste lapy, w okamgnieniu rozryly sciane kamienicy, zrywajac cala polac tynku i zostawiajac glebokie bruzdy na ceglach. Jedna z widmowych lap zaczepila o granitowy kamien bruku, krzeszac z niego snop iskier. Trwalo to nie wiecej niz jedno uderzenie serca, po czym zniklo wszystko z wyjatkiem pokiereszowanych cegiel i kamieni oraz tumanu opadajacego kurzu. -Klatwa "szponow demona"... - stwierdzil spokojnie Hamnisz. - Bardzo paskudne i bardzo uzyteczne zaklecie. Mozna je rzucic na dowolny przedmiot... Masz szczescie, kapitanie, ze sie zorientowales, bo by cie rozerwalo na strzepy - pokrecil glowa. - Nawet ty bys nie przezyl. -Wiem... - mruknal Ksin zagryzajac warge. -To co? Utknelismy tutaj? - zapytala Bertia. -Na to wyglada... - odpowiedzial za kotolaka Hamnisz i zadarl do gory glowe. Rownoczesnie zrobil jakis ruch dlonia, powodujac, ze w jego kuszy cos szczeknelo metalicznie. Naglym ruchem poderwal bron do ramienia i strzelil. Ksin nie zadawal pytan, tylko odruchowo powiodl wzrokiem za torem pocisku. Oczywiscie belt byl szybszy. Kotolak zobaczyl tylko jak z okienka na poddaszu domu po drugiej stronie targowego placu wypada napieta kusza, osuwa sie po spadzistym dachu i zatrzymuje na gzymsie kamienicy. -Zejdzcie z widoku! - rozkazal Hamnisz ponownie naciagajac kusze. -Skad wiedziales? - mruknal Ksin. -Sam bym tam stanal... - odparl Ronijczyk. - Widze, ze ktos urzadzil tu na nas polowanie z nagonka. Co robimy, kapitanie? -Wynosimy sie stad! - zdecydowal kotolak. - O reszcie zdecydujemy jak bedziemy bezpieczni. -Raczej nie powinnismy wychodzic teraz na plac - zauwazyl Hamnisz. -Tam dalej widzialam jakis zaulek - pokazala Bertia. -Prowadz! - polecil jej Ksin. -I uwazajcie, zeby nie wystawiac sie na otwarta przestrzen - przestrzegl kusznik. - Trzymajcie sie tylnych scian straganow! Po kilku minutach znalezli sie w waskiej, mrocznej i cuchnacej moczem uliczce. -Jestes pewna, ze jest stad wyjscie? - zagadnal Saro. -A niby skad mam byc tego pewna?! - zdenerwowana Bertia uderzyla lotrzyka otwarta dlonia po glowie. - Myslisz, ze sie tu kiedy puszczalam?! -Uspokojcie sie! - zmitygowal ich Ksin. -Ida za nami! - oznajmil Hamnisz. -Saro, idz szukac przejscia! - rozkazal kotolak stajac obok Ronijczyka. W wylocie zaulka pokazywali sie kolejni skrytobojcy. -Pieciu! - stwierdzil z zimnym usmiechem Hamnisz i mocniej oparl kusze o biodro. -Poczekaj jeszcze - powstrzymal go kotolak. - Moze cos powiedza... -Trzeba bylo nie odsylac Saro - odparl kusznik. - Blad kapitanie... -Kim jestescie? Dlaczego nas scigacie?! - zignorowal go Ksin. Odpowiedzia byl blysk wyjmowanych spod plaszczy mieczy. Hamnisz strzelil powalajac pierwszego napastnika. Na pozostalych nie zrobilo to zadnego wrazenia. Szli dalej, nie zwazajac na kolejne dwa belty Ronijczyka, ktore rozciagnely na bruku nastepnych atakujacych. Ostatni dwaj nawet sie nie zawahali. -To jacys szalency! - zdenerwowal sie Hamnisz. - Normalni ludzie juz by uciekali... Tamci nie dosc, ze nie uciekali, to jeszcze uprzednio trafieni zaczeli wstawac. Pierwszy, ktory stanal na nogi, podniosl miecz i dolaczyl do zdrowych towarzyszy. -Trafilem go miedzy oczy... - powiedzial Ronijczyk zmartwialym glosem -Uzyj srebrnego beltu! - rozkazal Ksin. -Mam tylko jeden... -Oni tego nie wiedza! -Zaraz... Musze przeladowac... - siegnal do sakwy. - Cofnijmy sie! Ich przesladowcom wyraznie sie nie spieszylo. -Sa oblozeni czarem, ktory w chwili smierci od razu przeksztalca ich w zywe trupy - stwierdzil kotolak, nie spuszczajac oczu z przeciwnikow. - Kiedy zyja, nie czuja bolu... -Ale czuja co innego! - wtracila Bertia. -Moze ten twoj byl calkiem zywy? - zapytal z przekasem Hamnisz. -Tam idzie... - glos kobiety zadrzal. - Ten taki wiecej granatowy na gebie... -Teraz pewnie bys go juz nie uwiodla - mruknal Ksin. -Myslisz moze, ze nigdy zywym trupom nie dawalam?! - Bertia zhardziala nagle. - A i owszem, bywalo... -Szesciu! Niech to ogniste piekla pochlona! - zapienil sie Ronijczyk. -Gotow? - zmitygowal go Ksin. -Gotow! - warknal Hamnisz. Nie zmarnowal pocisku na jednego przeciwnika. Wyczekal na moment, kiedy dwoch zabojcow stanelo przypadkiem jeden za drugim. Srebrny belt wystrzelony z kuszy napietej na pelna moc przelecial na wylot przez pierwszego napastnika, ktory runal na ulice jak kupka szmat. Drugi trafiony, ow zaduszony kochanek Bertii, momentalnie stanal w ogniu jak wielki, slomiany chochol. Na ten widok reszta cofnela sie w poplochu. -Tedy! - zawolal Saro wychylajac sie za zalomu muru. Pobiegli ku niemu i trafili w kolejny zaulek ciagnacy sie pomiedzy tylnymi scianami kamienic. Skrecili raz i drugi, po czym staneli przed wysokim, ceglanym murem. Kotolak wczepiajac pazury w szczeliny moglby sforsowac przeszkode, inni nie mieli szans. Bertia stanela, popatrzyla i bez slowa odwrocila sie do lotrzyka. Wziela gwaltowny zamach. -Nie bij go! - Ksin przytrzymal ja za nadgarstek. -Nie wiedzialem! - zajeczal Saro odruchowo oslaniajac glowe ramieniem. - Ja tez nigdy tu nie bylem... -Cicho! - kotolak nadstawil uszu. - Ida tu... - stwierdzil po chwili. -Zostalo mi osiem zwyklych beltow - oznajmil zupelnie spokojnie Hamnisz. - Nie pozwole, by dostaly mnie zywe trupy, wiec jeden mam zamiar zostawic dla siebie. Ktos jeszcze chce?... -Stane pierwszy, ty mnie oslaniaj - Ksin zignorowal propozycje. - Tu jest wasko, mozemy sie dlugo bronic. -Jak dlugo? - spytala Bertia. -Do ostatecznego skutku - odparl kotolak szykujac sie do Przemiany. Saro pociagnal Hamnisza za rekaw. -Tak... - zerknal na niego kusznik. -Ja... chcialbym... - opryszek przelknal sline - ten belt... N...nie bedzie bolalo? -Zalatwione, czlowieczku - Ronijczyk z powaga skinal glowa. - Po prostu spadnie na ciebie ciemnosc... Pod zagradzajaca droge sciana pojawilo sie szare widmo. -Badzcie przekleci zdrajcy! - Hamnisz poderwal kusze do ramienia, ale wykazal dosc rozsadku, by nie zmarnowac pocisku. Tylko znieruchomial mierzac w glowe zjawy. Ta wygladala inaczej. Tym razem miala twarz i calkiem wyraziste ludzkie rysy. -Wybaczcie, to nie ja was zdradzilem - rzekla emanacja. -Mamy ci wierzyc?!! - Bertia skoczyla z pazurami do oczu zjawy i oczywiscie jej rece nie napotkaly zadnego oporu. Rozjuszona kobieta zaczela machac rekami, usilujac rozproszyc widmo niczym oblok dymu. -Chce wam pomoc - powiedziala zjawa ignorujac wysilki Bertii. W murze otworzylo sie przejscie okolone czarnymi plomieniami. -Wchodzcie a bedziecie bezpieczni. -Tu przynajmniej mozemy uczciwie zginac w walce - odrzekl Hamnisz. - Wynos sie! -Zaufajcie mi. -Nigdy! - zawolal Saro dygoczac na calym ciele. Bertia spojrzala na niego z uznaniem. Podeszla i mocno przytulila lotrzyka. -Podaj powod, dla ktorego mielibysmy ci zaufac - odezwal sie Ksin. -Twoj delokator byl oblozony klatwa, ktora powinna sie uaktywnic natychmiast, gdy wyraziles wole powrotu do Pierwszego Swiata. Tak byloby skuteczniej, prawda? Ja zdolalem opoznic dzialanie zaklecia, co dalo ci szanse pozbyc sie tego artefaktu... -Wchodzimy! - zdecydowal kotolak. Bertia objela mocniej Saro i oboje weszli w czarna plame. -Ty nastepny! - rzekl Ksin do Hamnisza. Kusznik wahal sie chwile, ale uslyszawszy tupot w glebi zaulka odwrocil sie i wbiegl w portal. Ksin skoczyl za nim i ceglana sciana w oka mgnieniu stala sie litym murem. 8. Wizja przyszlosci Stali w izbie pelnej zwojow pergaminow lezacych na stole, polkach i podlodze, pomiedzy magicznymi rekwizytami i slojami ingrediencji. W rogu, w fotelu pod waskim oknem, siedzial lysy starzec, do ktorego mierzyl z kuszy zdenerwowany Hamnisz. Twarz starca widzieli juz wczesniej jako oblicze widma. Bertia nadal mocno przytulala Saro. -Ani drgnij! - cedzil przez zeby Ronijczyk. - Nawet nie waz sie myslec o zakleciach... -Nic ci nie zrobie - odrzekl gospodarz zmeczonym glosem. -A ja tobie chetnie... Ostatni mag, ktory tak sobie ze mna igral nosi teraz w kregoslupie grot mojego beltu i cala swa magiczna moc zuzywa na to, by moc oddychac oraz poruszac rekami i nogami. -Nazywa sie Aldmudoch... - stwierdzil spokojnie starzec. -Skad wiesz? - zaskoczony Ronijczyk znizyl kusze. -Jestem Kiser, a ciebie zwa Hamnisz Nakluwacz. -Ty?... - Hamnisz calkiem opuscil bron. - Czemus nie powiedzial wczesniej. -Znacie sie? - spytal Ksin. -Stare dzieje... - Ronijczyk odlozyl kusze na stol. Bertia zaczela lizac ucho Saro, ktory wsunal jej reke pod sukienke. -Za tamtymi drzwiami znajdziecie loze... - pokazal im gospodarz. Kobieta podziekowala skinieniem glowy i pociagnela lotrzyka do sypialni. -Ja tez przezylem pare przygod - powiedzial Hamnisz do Ksina, kiedy za Bertia i Saro zamknely sie drzwi. -Owszem, przyszlo mi to do glowy - skinal glowa kotolak - kiedy tam na targu wypowiedziales slowa: "szpony demona". W Suminorze, Karze, Ronie, ani nawet w Cesarstwie Archipelagu Poludniowego taki rodzaj magii bojowej nie jest znany. To czar nie z naszego swiata... -To prawda - rzekl Kiser. - Ale on tego nie wiedzial. Po prostu widzial te bron u maga Aldmudocha, ktorego ciezko okaleczyl. -Co mag z innego swiata robil w Suminorze? -To bylo w Ronie - uscislil Hamnisz. - Na skraju Gor Pustych. -Magowie nie od dzis znaja sposoby poruszania sie pomiedzy swiatami - odparl Kiser. - Klopoty zaczynaja sie dopiero wtedy, gdy korzystajac z tej wiedzy probuja osiagnac wladze wykraczajaca poza granice rodzinnego swiata. Tytul Wladcy Wszystkich Wymiarow Istnienia neci wielu ambitnych... -Rodmin nigdy mi o tym nie mowil - zaoponowal Ksin. -Mag Rodmin nie wiedzial. -On?! To niemozliwe! On jest... -...nadwornym magiem krola Redrena - dokonczyl Kiser. - W czary drogi do innych swiatow nigdy nie wtajemnicza sie magow, ktorzy wmieszani sa w polityke, bo rzecz latwo moze dojsc do uszu wladcy zlaknionego slawy i podbojow. -Erkal? -Tak, to on byl naszym rezydentem w swiecie Suminoru. Niestety, okazal sie zbyt glupi. -Waszym? Jest was wiecej? -Jestesmy straznikami swiatow, ale co jakis czas ktorys z nas dopuszcza sie zdrady. Jak teraz... Z sasiedniego pokoju dobieglo rytmiczne zgrzytanie loza, a za moment bolesny skowyt Saro. Mag, kusznik i kotolak przerwali rozmowe, nasluchujac mimowolnie. Nagle lotrzyk zawyl mrozacym krew w zylach wrzaskiem mordowanego czlowieka. Ksin i Hamnisz odruchowo rzucili sie w strone drzwi, ale powstrzymal ich rozdygotany od namietnosci glos Bertii: -Jeszczeeee... aaa!!! Saro wrecz zadlawil sie krzykiem. Kusznik i kotolak popatrzyli po sobie z oslupieniem. Kiser siedzial z nieprzenikniona twarza. -Na czym to stanelismy? - zagadnal gospodarz. - Ach tak, na zdradzie! Poprzez Pierwszy Swiat wiedzie droga do wszystkich innych swiatow. Niebo Pierwszego Swiata jest co chwila niebem ktoregos ze Swiatow Pochodnych, daje to fascynujace efekty astronomiczne, jak moze zdazyliscie zauwazyc. Czesto sie zdarza, ze ptaki przelatuja przypadkiem do Pierwszego Swiata, a wiatr przywiewa nasiona ze wszystkich swiatow, dlatego spotkac tam mozna tak wiele w interesujacych roslin. Jednak najciekawsza cecha Pierwszego Swiata jest to, ze po prostu nie ma on granic. Jest calkowicie bezkresny. Z tej przyczyny, a takze z powodu czestych zmian na niebie, niezmiernie latwo mozna sie tam zgubic. Ci, ktorzy kiedys wyruszyli na podboj Pierwszego Swiata bladza w nim do tej pory jako hordy koczownikow, o ile oczywiscie zabrali ze soba kobiety. Mozna tez bowiem napotkac tam zalosne gromady zgrzybialych starcow, ktore kiedys byly dumnymi armiami zdobywcow. -Poprzednio mowiliscie mi cos innego - odezwal sie Ksin odwracajac wzrok od drzwi sypialni, zza ktorych wciaz dochodzily spazmatyczne jeki, juz znacznie cichsze. -Dostepujesz wlasnie drugiego wtajemniczenia, zacny kapitanie - odpowiedzial gospodarz. - A zatem, jak mowilem, Pierwszego Swiata podbic nie mozna. Ci, ktorzy probuja to uczynic szybko przestaja byc grozni. Bezkres przestrzeni i czasu nieublaganie pozbawia ich sil i srodkow, a czesto takze wszelkiej oglady i zmyslow. Znacznie bardziej niebezpieczni sa ci, ktorzy przechodza przez Pierwszy Swiat nie ogladajac sie na boki i, prowadzeni przez magow-renegatow, niosa ogien i zelazo do innych Swiatow Pochodnych. Nie bywa tak czesto, bo najpierw w Swiecie Pochodnym, z ktorego wyrusza napasc, musi zapanowac jeden kraj, jedna wladza i jedna wola. Potem, predzej czy pozniej, rodzi sie plan podboju calego Uniwersum. -To szalenstwo! - rzekl Hamnisz. -Tak, szalenstwo - zgodzil sie mag - ale kiedy masz taka szanse, lub wydaje ci sie, ze ja masz, coz cie moze powstrzymac? -Rozum... - zaczal kusznik. -Nie! Czlowiek nie ma az tyle rozumu. Nigdy nie mial i miec nie bedzie. -Ale wy... - wtracil kotolak. -Czasem wydaje nam sie, ze jestesmy ponad te zadze, ale wiemy, ze sie mylimy. Kiedy mozliwosc staje sie realnoscia, kiedy bajeczna wladza wydaje sie byc na wyciagniecie reki, predzej czy pozniej pokusie ulega kazdy z nas, magow-straznikow. Na szczescie nigdy nie zdarza sie, by przytrafilo sie to wszystkim na raz, ani nawet wiekszosci. Pozostali wiec zawsze potrafia powstrzymac renegatow. Przynajmniej potrafili do tej pory. -A ty? -Ja juz uleglem, lecz ze mna jest inaczej. Stac mnie na szczerosc wobec was i siebie, bo umieram i nie poprowadze juz zadnej armii. Gdy bylem mlody i wierny idealom, sam siebie oblozylem klatwa, ktora miala sprawic, by moje cialo samo pozarlo sie od srodka, jesli nie dochowam wiernosci sobie. Moze bym wciaz byl zdrowy, lecz w przyplywie idealizmu nalozylem na ten czar dodatkowo zaklecie amnezji i zapomnialem o klatwie. Zrezygnowalem w ten sposob z szantazowania samego siebie i nic procz wiary w dobro nie powstrzymywalo mnie od pokusy wladzy. Jak sie okazalo, to zbyt malo. Uleglem wiec, przylaczylem sie do spisku i wtedy sobie przypomnialem. Niestety, przypomnienie bylo mozliwe dopiero po uaktywnieniu sie zaklecia samozaglady. Zabawne, prawda? Sam siebie nawrocilem na droge cnoty - szybko, skutecznie i radykalnie... Ksin i Hamnisz nic nie odpowiedzieli. -Nie moge sie uleczyc, bo w mlodosci bylem nad wyraz zdolnym i pomyslowym magiem... Jedyne, co mi pozostalo, to odzyskac szacunek w oczach mojego dawnego "ja", a zatem pomoc wam. Pomoc swiatowi Suminoru, zanim uderzy na niego armia, ktorej nie zdola powstrzymac zadne pojedyncze panstwo. Walczycie teraz o to, by dac Suminorowi czas na zjednoczenie i odparcie napasci. -Wszak moim zadaniem bylo nie dopuscic do bitwy swiatow! - sprzeciwil sie kotolak. -Tak, istotnie, wcale mialo do niej nie dojsc, bo Suminor mial zostac pokonany znacznie wczesniej... - usmiechnal sie cierpko mag. - Pociesz sie, kapitanie, ze reszta magow-straznikow nadal tak mysli. -A czemu to ja mialbym walczyc w obronie Suminoru? - zagadnal Hamnisz. -Nasza umowa wciaz obowiazuje! - oznajmil Ksin. -Jest cos wiecej - rzekl Kiser. - Jestes czlowiekiem wolnym Nakluwaczu, a w swiatach z jedna wladza nie ma juz miejsca dla ludzi wolnych, ktorzy chodza gdzie chca, robia co chca i dowolnie wybieraja strone, po ktorej chca walczyc. Skoncza sie twoje wedrowki z wierna kusza na ramieniu i targi o zaplate. -Ta mowa troche mnie przekonuje - odparl Hamnisz - a potwierdzenie umowy przesadza sprawe. Nadal jestem waszym najemnikiem! -Podejdz do stolu, kapitanie - powiedzial mag. - Pod papierami znajdziesz zwierciadlo, spojrzyj w nie! Ksin zrobil o co go proszono, a Hamnisz zerknal mu przez ramie. Zwierciadlo odbijalo obraz Pierwszego Swiata. Na pierwszym planie widoczna byla znajoma, samotna skala. Po chwili pojawily sie dwie armie, atakujace strzygi i lecace ku nim, lecz jeszcze zawieszone w powietrzu strzaly o srebrnych grotach. Wszystko bylo tak, jak znieruchomialo w momencie pojawienia sie widma. -Teraz zobaczysz ciag dalszy - oznajmil Kiser. Obraz ozyl. Linia biegnacych strzyg spotkala sie z chmura strzal. Nadnaturalnie szybkie potworzyce z latwoscia uchylaly sie przed pociskami i tylko kilka z nich bezwladnie potoczylo sie po murawie. Dopadly pierwszej linii wroga. Tutaj srebrne trojzeby i sieci okazaly sie znacznie skuteczniejsza bronia. Strzygi byly co prawda znacznie szybsze od stawiajacych im czola ludzi, ale poki sieciarze zachowywali zwarty szyk niewiele mogly im zrobic. Miotaly sie, rzucaly naprzod i odskakiwaly poparzone nienawistnym metalem. Co chwila ktoras ugodzona glebiej ostrzami trojzeba padala w drgawkach na ziemie, kurczyla sie i najwyrazniej wtedy przestawalo dzialac zaklecie chroniace przed swiatlem dnia, bo powalone strzygi stawaly w plomieniach. Stojacy za sieciarzami lucznicy strzelali bez przerwy. Zwierciadlo nie przekazywalo glosu, ale patrzac na rozwarte paszcze strzyg, ich drgajace jezyki, wybaluszone w furii oczy, w ktorych nawet w dziennym swietle dawalo sie dostrzec fioletowy blask, latwo mozna bylo wyobrazic sobie nieziemski ryk i zawodzenie rozlegajace sie nad przyszlym polem bitwy. W niecaly kwadrans od rozpoczecia ataku zginela jedna trzecia strzyg, ale pozostale atakowaly nadal z zajadloscia nie znajaca instynktu samozachowawczego. Dymiacymi pazurami darly srebrne sieci, uchylaly sie od ciosow i probowaly dosiegac ludzi. W paru miejscach im sie to udalo, wywleczeni z szyku sieciarze byli natychmiast rozszarpywani na strzepy, ale luki szybko uzupelniano. Linia obroncow wyginala sie, lecz tylko nieznacznie ustepowala przed furia strzyg. Choc nie ulegalo watpliwosci, ze potworzyce nie cofna sie i beda atakowac az zgina wszystkie, nie wydawalo sie mozliwe, aby zdolaly opanowac pole. Do czasu az przed linie wojsk Suminoru wystapili kusznicy. Staneli w dwuszeregu, pierwsza linia przyklekla, zlozyli sie i wystrzelili wszyscy na raz. Salwa zwyklych beltow po prostu przeleciala przez plecy stloczonych strzyg, nie szkodzac im, a co najwyzej budzac tylko wieksze rozdraznienie, i powalila cale polacie szyku sieciarzy. Strzygi runely w wyrwy. Zdawalo sie jakby ludzie wpadli w maszyne do siekania miesa. W gore polecialy oderwane rece, glowy i kleby wyrwanych wnetrznosci. Pierwsze linie wrogiej armii opanowal chaos, w ktory kusznicy wbili jeszcze jedna mordercza salwe, po czym sprawnie zmienili ustawienie, tworzac we wlasnym dwuszeregu przejscia dla trzeciej linii wojsk Suminoru. To byly kotolaki. Ksin z napieciem wpatrzyl sie w lustro, starajac sie dostrzec wsrod nich wlasne rysy albo przynajmniej podobienstwo wskazujace, ze patrzy na swoich potomkow. Nic takiego nie zauwazyl. Kotolaki szly same, bez przewodnikow podobnych do tych, ktorzy prowadzili na smyczach strzygi. O ile nacierajace wczesniej potworzyce byly czyms na ksztalt zywiolu, fali nienawisci opetanej zadza mordu, to teraz widac bylo, ze do walki ida myslace drapiezniki. Bestie zblizaly sie truchtem i jakby od niechcenia przeksztalcaly w biegu. Po prostu pochylaly sie ku ziemi i dalej juz kontynuowaly bieg na czterech lapach. Nie przyspieszaly, jedynie ich ruchy nabieraly plynnosci i sprezystosci. Kolejno dobiegaly do szalejacych strzyg, za ich plecami przysiadaly na tylnych lapach i wybrawszy dogodny moment i miejsce, poteznymi susami wyskakiwaly w gore, przelatywaly nad lbami potworzyc i wpadaly w tlum wrogow. Wkrotce nad pole bitwy uniosla sie czerwona chmura rozbryzgiwanej krwi. W zwierciadle znow pokazala sie linia wojsk Suminoru. To bylo juz zwykle wojsko. Nie zanosilo sie, aby ciezkozbrojna, suminorska piechota miala w tej bitwie wiele do roboty. Ludzie tylko stali sledzac postepy stworow Onego, ktore zaczynaly juz spychac cala wroga armie, z kazda chwila coraz bardziej upodabniajaca sie do bezladnej gromady przerazonych ludzi, myslacych tylko o wlasnym ratunku. W centrum obrazu pojawilo sie dowodztwo suminorskiej armii. Rozkazy wydawala siedzaca na koniu, energiczna mloda kobieta w zlotej koronie. Twarz krolowej wykazywala uderzajace podobienstwo do oblicza Redrena. U strzemion wladczyni warowaly dwa przeksztalcone potwory - wilkolak i kotolak. Ksin dostrzegl tez, ze jej kon ma dlugie, jakby dzicze kly i czerwone slepia. W pewnej chwili mloda krolowa skrzywila usta w doskonale znanym Ksinowi grymasie, zdjela korone i beztrosko zawiesila ja na leku siodla. Wtedy obraz zniknal, a w zwierciadle pojawily sie twarze Ksina i Hamnisza. -To Gentaja II, prawnuczka twojego krola, kapitanie - powiedzial z wysilkiem Kiser. Klatwa musiala dzialac szybko, bo mag wygladal znacznie gorzej od kiedy tu weszli. - Jak widzisz, niezle sobie poradzi. Od was teraz zalezy, czy bedzie miala okazje stanac do tej bitwy. -W zyciu nie widzialem takiej jatki... - mruknal Ronijczyk. -W istocie. Po tej rzezi magowie, przerazeni wizja suminorskich potworow wdzierajacych sie do kolejnych swiatow, zamkna na glucho swoje przejscia do Pierwszego Swiata. Strach jest wielkim straznikiem wolnosci i sprawiedliwosci... - Kiser rozkaszlal sie gwaltownie, na usta wystapila mu czarna piana. - Czas moj bliski... - wydyszal. - Tam... - pokazal polke - przygotowalem dla was... Hamnisz wzial wskazana szkatulke, przeniosl na stol i otworzyl. -Srebrne belty! - zawolal ucieszony wyjmujac pociski zwiazane w gruby peczek. - Rowno dwa tuziny - stwierdzil - a tu trzy tuziny stalowych, doskonale! A te?... -Ostroznie! - przestrzegl go mag. - Nie dotykaj grotow! -Co to za metal? -Beryl. W waszym swiecie nieznany. Jest trujacy dla ludzi, a dla potworow o wiele bardziej szkodliwy od srebra. Nawet drasniecie berylowym ostrzem nie zagoi sie, dopoki cala rana nie zostanie wycieta razem z otaczajaca ja skora i miesniami. Na glebsze zranienia nie ma ratunku. -Pol tuzina - mruknal Hamnisz starannie pakujac grozne pociski. - Zrobie z nich dobry uzytek... -A to co takiego? - Ksin wyjal ze szkatulki pek niepozornych wisiorkow z pospolitych metali i kamieni, pokrytych prymitywnymi rytami. Wisialy na zwyklych rzemykach lub wrecz parcianych sznurkach. -Kiedys byly to tandetne talizmany sprzedawane przez jarmarcznych szarlatanow - powiedzial Kiser. - Teraz kazdy z nich oblozony jest klatwa "szponow demona"... Kotolak gwaltownie odlozyl artefakty na stol. -Bez obaw! - uspokoil go mag. - Sa stabilne. Aby wyzwolic klatwe nalezy scisnac amulet w dloni, wypowiedziec slowa: "Drap do krwi" i od tej chwili masz rowno piec uderzen serca, zeby rzucic tym we wroga. "Szpony demona" rozerwa kazdego, kto znajdzie sie mniej niz dziesiec krokow od miejsca upadku artefaktu. Przygotowalem ich tuzin, wiec mozecie poszatkowac nimi calkiem spory oddzial. -Dzialaja na potwory? - spytal Hamnisz wybierajac dla siebie trzy amulety. Zawiesil je sobie na szyi. -Oczywiscie. -Co wlasciwie mamy robic? - odezwal sie Ksin. -Tu, w tym miescie mieliscie tylko zginac. Teraz musicie sie stad wydostac. Nie mam juz sily, by chronic was poza moim domem. I nie dam tez rady przeniesc was tutaj drugi raz, jesli znow wpadniecie w klopoty. -A jak juz wyjdziemy z miasta? - dopytywal sie kotolak. -Tam na dnie jest jeszcze mapa z zaznaczona droga pomiedzy swiatami. Dzieki niej traficie do Pierwszego Swiata, a stamtad do swiata maga Korathosa, ktory zaplanowal podboj Suminoru. Ja na swoje nieszczescie postanowilem mu w tym pomoc... - Kiser smetnie pokiwal glowa. - To jego sludzy scigali was dzisiaj. Kotolak wyjal i rozwinal mape. -W niej jest zaklety moj glos - oznajmil mag. - Gdy ktores z was dotknie mapy palcem w wybranym miejscu, uslyszycie niezbedne wskazowki dotyczace tej okolicy i dalszej drogi. Dokladnie opisalem wam droge do Pierwszego Swiata i stamtad do swiata Korathosa. -Mowiles, ze nie wszyscy magowie-straznicy naleza do spisku - rzekl Ksin. - Moze powinnismy wezwac ich do pomocy? -Jak sadzisz... - rozkaszlal sie Kiser. - Komu uwierza? Korathosowi, jednemu sposrod siebie, czy wloczedze z obcego swiata? Jezeli juz maja uwierzyc w spisek, to raczej taki, ktory doprowadzi do dominacji swiata Suminoru. Wszyscy widzieli juz wizje bitwy... -Jest jakis sposob zeby zdemaskowac Korathosa? -Starannie zadbalismy o to, by nie bylo zadnych dowodow. -Jestes swiadkiem. -Nie pozyje tak dlugo, aby zlozyc swoje swiadectwo w czasie najblizszej Koniunkcji Swiatow. Moge wam dac zapis naszej dzisiejszej rozmowy, ale nie bedzie on dosc wiarygodny, jesli nie poprzecie go innymi dowodami. To tamten mleczny krysztal na polce - pokazal. - W nim zapisuje sie kazde slowo wypowiedziane w tej komnacie. -Z tego co mowiles, swiat Korathosa jest jedynowladztwem? - Nie poddawal sie Ksin. - Czy to nie wystarczy za dowod? -Bo ma mozliwosc przeprowadzenia podboju? - wzruszyl ramionami Kiser. - Kazdy mezczyzna ma mozliwosc byc gwalcicielem i zabojca, ale co z tego? Oficjalnie Korathos nie jest wladca swojego swiata. Wtajemniczeni magowie spotykaja sie zawsze w Pierwszym Swiecie, penetracja cudzego swiata uznawana jest za przejaw zlych zamiarow. -Ale wy wchodziliscie do Suminoru! - wtracil Hamnisz. -Bo mielismy zle zamiary - ucial Kiser. - Nie liczcie na innych straznikow, bo nie mozecie przewidziec co zrobia. Moze snuja jakies wlasne plany podbojow? W najlepszym razie jedni uwierza wam, a inni nie i doprowadzi to do magicznej wojny na wielka skale. To rzeczywiscie moze skonczyc sie kolejna otchlania niebytu w Pierwszym Swiecie. Magowie-straznicy sadza, ze idziecie do swiata Korathosa po zblakanych tam Suminorczykow i niech tak zostanie. Oficjalnie Korathos jest zobowiazany udzielic wam wszelkiej pomocy. Jesli jednak to zrobi i wyda wam Suminorczykow, polaczenie miedzy waszymi swiatami ulegnie oslabieniu i znow stanie sie dostepne tylko dla magow. Nie przejdzie armia gotujaca sie do podboju. Tylko ja wiem, ze Korathos specjalnie polowal na waszych ludzi zablakanych w innych swiatach. Dla ciebie, kapitanie, pozostaly juz, ze tak powiem, marne resztki... -Ciesz sie, ze umierasz - obrazil sie Hamnisz. - Bo gdyby nie to, szybko przekonalbys sie, kto tu jest marna resztka! -Zatem jesli nic nie zrobimy, z domu Erkala wyjdzie nie fala rozchwianej magii, jak sadzilismy z Rodminem, lecz wielka, obca armia... - zamyslil sie Ksin. -Beda wychodzic bardzo dlugo, niczym niekonczaca sie rzeka ludzi i koni - dopowiedzial umierajacy mag. - Rychlo rozbiora ten dom, by nie przeszkadzal taborom i machinom oblezniczym. A rozchwianej magii juz nie ma, Korathos ustabilizowal ja osobiscie, aby nie przeszkadzala jego wojskom. Zachowal tylko zewnetrze pozory dla zniechecenia twego przyjaciela Rodmina... -Musimy wiec zabic Korathosa? - spytal Hamnisz biorac ze stolu kusze i uwaznie sie jej przygladajac. -Mozesz tez Nakluwaczu przekonac go, aby poprzestal na wladzy tylko w swoim swiecie... - usmiechnal sie z wysilkiem Kiser. - Dosyc, nie meczcie mnie juz dluzej! - usunal sie bezwladnie w fotelu. - Zaraz sie zacznie agonia... Chce zostac sam... Otworzyly sie drzwi i w progu sypialni stanela Bertia. Wygladala na bardzo zadowolona i szczesliwa. -Gdzie Saro? - kotolak zerknal do srodka. -Siedzi pod lozkiem i przezywa... - usmiechnela sie szeroko. -Jestescie para zwyrodnialcow! - rozzloszczony ostatnia wypowiedzia maga Hamnisz obrocil swoj gniew w inna strone. -Poczekaj! Przypomne ci to, jak przyjdziesz sie na mnie polozyc... -Obejdzie sie! -Prawda, zapomnialam, ty masz swoja kusze! Mozesz z niej swoj meski czlonek wystrzelic do samego nieba. Inni wszak musza radzic sobie znacznie bardziej przyziemnie... -Wyjdzmy stad! - powiedzial Ksin spogladajac znaczaco na siedzacego w fotelu maga. -A co z nim? - zainteresowala sie Bertia. - Czegos posinial... Idzie w sztywniaki? -Wyjdz! -Dobrze juz dobrze... - cofnela sie do sypialni i pochylila nad podloga. - Wylaz szczurku! Zbieramy sie stad! Saro wypelzl niemrawo. Mial podrapane czolo i policzki, odgryziony prawego kawalek ucha, zakrwawiona ponizej szyje, ramie oraz plecy. Zdaje sie, ze Bertia w przyplywie namietnosci rozdrapala mu rane od noza. Pomimo tylu obrazen na pokiereszowanej twarzy lotrzyka malowal sie wyraz glupawego szczescia, niczym u niewinnej panienki uwiedzionej z nagla w krzakach kolo domu. Lotrzyk natychmiast przytulil sie do Bertii, ktora zaczela glaskac go jak psa. Hamnisz widzac to chcial splunac na podloge, ale powstrzymal sie przez wzglad na umierajacego gospodarza. Ronijczyk odwrocil sie wiec demonstracyjnie i zaczal zbierac ze stolu przygotowane dla nich rzeczy. Mag nie zareagowal juz na podziekowania ani slowa pozegnania. Zostawili go samego, zeszli na dol i zebrali sie w kuchni. Hamnisz natychmiast zaczal szperac w spizarni, a Ksin strescil Bertii i Saro opowiesc Kisera. -Uwazam, ze powinniscie wziac po jednym talizmanie ze "szponami demona" - oznajmil na koniec. - Moze sie wam przydac. Saro z obawa zalozyl wisiorek zrobiony z zasniedzialej, miedzianej monety. Bertia wybierala dluzsza chwile. -Nie ma nic ladniejszego? - zdecydowala sie w koncu na kawalek kolorowego szkla. - Nawet kurwie nie wypada nosic czegos takiego - stwierdzila zdegustowana. - Ludzie pomysla, ze daje za darmo... -Bo to prawda - rzucil od niechcenia Hamnisz. -Nie wszyscy musza o tym wiedziec! - Bertia dumnie uniosla glowe i odwrocila sie do niego plecami. -W tym rzecz, aby nikt nie chcial ci tego ukrasc - wyjasnil kotolak. - Ja wezme cztery, a reszta dla Hamnisza. -Nie podzielimy sie po polowie? - spytal Ronijczyk ukladajac na stole bochenki chleba i platy wedzonego miesa. -Ja mam wlasne pazury... - zauwazyl Ksin. -No, chyba ze tak... - Hamnisz powiesil sobie na szyi trzy nastepne talizmany. - Zjecie cos? -A pewnie! - Bertia natychmiast wgryzla sie w mieso, rozerwala bochenek chleba i podala kawalek Saro. Ksin siadl za stolem, podparl glowe dlonia. -Napilbym sie wina - oznajmil. - Jest? -Nawet calkiem przyzwoite - stwierdzil kusznik i postawil na stole gliniany dzban. - Zaraz znajde jakies kubki... -Moze bys go opatrzyla? - Ksin spojrzal wymownie na Saro, kiedy Hamnisz nalewal wino. Bertia usmiechnela sie tylko. -Nie chce! - niespodziewanie zaoponowal lotrzyk. - Niech boli, bol jest piekny... -Do kata, cos ty z nim zrobila?! - zirytowal sie kotolak. -Nie twoja sprawa, kapitanie. To moj mezczyzna i jest nam razem dobrze. Chcesz wtracac sie do tego, co robie w lozu? - wydela usta. - Mowic mi jak mam dawac? Chetnie poslucham, ale najpierw sam sie ze mna poloz... -Co, nie mialas jeszcze kotolaka? - zagadnal zaczepnie Hamnisz. -A tak, nie mialam! - Bertia spojrzala Ksinowi prosto w oczy. - Dla zakladu dawalam nawet ghulom w krypcie, wiec myslalam, ze nic mnie juz nie zaciekawi. Jednak zycie pelne jest niespodzianek... Kotolak zamiast odpowiedziec podniosl kubek do ust. Wino bylo rzeczywiscie przednie. -Co robimy? - spytal Hamnisz dopiwszy swoja porcje. -Saro sie najpierw umyje, bo nie mysle chodzic po miescie z napoczeta ofiara strzygi - zdecydowal Ksin. Bertia znaczaco szturchnela lotrzyka w bok. Saro wstal, wypil wino, po czym odszukal miske oraz cebrzyk z woda i z grubsza doprowadzil sie po porzadku. Ledwie skonczyl, przez caly dom przebieglo konwulsyjne drzenie, jakby dreszcz biegnacy od fundamentow po czubek dachu. -Kiser zmarl - oznajmil kotolak. - Wlasnie stracily moc czary chroniace ten dom przed ogniem oraz niepowolanymi oczami i uszami, zwlaszcza przed magicznym skanowaniem. Od tej chwili sludzy Korathosa wiedza juz gdzie jestesmy. Zbierajcie sie! -Znasz sie na magii, kapitanie? - spytal Hamnisz podnoszac kusze. -Znam, jednak nie na tyle, by samemu rzucac zaklecia - odrzekl Ksin wstajac zza stolu. Ronijczyk wyjrzal przez okno. -Jest jeszcze widno i wielu ludzi na ulicach - stwierdzil. - Chyba nie powinnismy wdawac sie w walke na oczach tylu swiadkow. To nie zaden zaulek, lecz jedna z glownych ulic, nieopodal rynku. Jak nabiegnie straz miejska nie damy rady. -Masz racje - zgodzil sie Ksin po namysle. - Zaczekamy na nich tutaj... Sprawdz gdzie sa tylne drzwi. Bertia i Saro stancie w oknach na pietrze, tylko nie pokazujcie sie zanadto. Musimy ich tu wpuscic i zabic wszystkich! Ja bede przy drzwiach od ulicy, Hamnisz oslania mnie stojac na schodach. Nie uzywajcie tu "szponow demona", bo jest za malo miejsca. Bertia bierzesz zywnosc. Jak sie zacznie, ty i Saro macie sie trzymac Hamnisza. Jasne? Bertia poslusznie skinela glowa. Najwyrazniej dobrze wiedziala kiedy trzymac jezyk za zebami. -A co ja mam robic? - spytal Saro. -Przezyc! - rzekl kotolak. - Jestes nam potrzebny zywy. Chociaz lubisz bol, trzymaj sie z daleka od walki, chyba ze ona przyjdzie do ciebie. Jaka bron lubisz? -Najbardziej? - wyszczerzyl sie lotrzyk. - Zakrzywiony kozik do obcinania mieszkow... -Znajdz sobie jakis noz! - Ksin zignorowal zart i wyszedl do sieni. 9. Droga przez swiaty Drzwi wejsciowe byly zamkniete. Kotolak odsunal rygiel i uchylil je odrobine, na tyle, by zachecaly do wejscia w zasadzke i nie zwracaly uwagi przypadkowych przechodniow. Nastepnie zmienil postac i wdrapal sie na gzyms nad wejsciem. Bylo tu zbyt wasko, wiec drapiac pazurami tynk i wczepiajac w szczeliny miedzy ceglami wszedl na belke podpierajaca ukosnie strop. Sadowiac sie na niej wzniecil tuman kurzu, przybral mozliwie najwygodniejsza pozycje do zeskoku i znieruchomial. Byl jakies dziesiec lokci nad podloga przedsionka. Hamnisz tymczasem, przy pomocy stolka owinietego jakas tkanina zaslonil okienko na pietrze sprawiajac, ze gorna czesc schodow zniknela w glebokim mroku. Kusznik z gotowa do strzalu bronia stanal w najciemniejszym miejscu. Ksin widzial go doskonale, ale wiedzial tez, ze ani oczy czlowieka ani zmetnialy wzrok zywego trupa nie sa w stanie dostrzec Hamnisza. -Jestes gotow, kapitanie? - odezwal sie Ronijczyk. Ksin nie mogl mowic, wiec tylko skinal ogonem. Hamnisz nie zauwazyl ruchu, zatem ponowil pytanie. Wtedy kotolak odwrocil ku nie mu leb i spojrzal wprost na kusznika. Ten zobaczyl jak wysoko w ciemnosci pod sufitem rozblyskuja dwa palajace zielonym ogniem slepia, ktore wykonaly lekki, twierdzacy ruch w gore i w dol. -W porzadku, rozumiem - powiedzial Hamnisz. -Ida! Sa na ulicy! - dobiegl z gory glos Saro. -Trzech podchodzi od tylu! - dodala Bertia. - Dwoch ma kusze! -Zrozumielismy! - zawolal polglosem Ronijczyk. Kotolak zamknal oczy i wsluchal sie w dochodzace z ulicy odglosy. Uslyszal stanowcze kroki siedmiu ludzi. Kiedy podeszli blizej i przystaneli pod drzwiami, stwierdzil, ze oddycha tylko dwoch sposrod nich. Drzwi skrzypnely cicho i od razu weszli. Zywe trupy nie znaly wahania, ruszyly przodem. Dwaj, ktorych serca jeszcze bily, trzymali sie z tylu. Jednoczesnie zaskrzypialy drzwi w glebi domostwa, przy tylnym wejsciu. Zatem dziesieciu! Hamnisz mial tylko szesc strzalow, z tego co najmniej dwa musial przeznaczyc na walke z kusznikami. Wynikalo z tego, ze Ksin powinien wziac na siebie przynajmniej czterech, a najlepiej szesciu... Musial byc zatem szybki. Byli juz pod nim. Kotolak przygladal sie im chwile zmruzonymi oczami, nastepnie odepchnal od belki i, szeroko rozposcierajac lapy, bezszelestnie spadl na wrogow, niczym wielki, czarny nietoperz. Pazury obu przednich lap wbily sie gleboko w czaszki dwoch zywych trupow. Trzeciego chwycil zebami za kark, po czym, nie baczac na wsciekly trzask lamanych czaszek i kregoslupow, gwaltownie pociagnal swoje ofiary ku sobie i na siebie. Oslonil sie nimi jak tarcza i bylo to najrozsadniejsze co mogl uczynic, gdyz w tym momencie spadly na niego ciosy czterech pozostalych zabojcow. Palacy bol w tylnej lapie oznaczal, ze drasnieto go srebrnym ostrzem. Pozostale klingi ugrzezly z chrzestem w trzymanych przez Ksina cialach, powodujac ich gwaltowne drgawki. Kotolak skrecil sie gwaltownie, pazury tylnych lap zazgrzytaly przeciagle po kamieniach przedsionka, ale zaczepily o jakis wystep, znajdujac punkt oparcia. Ksin zlapal rownowage. Stanal przed nimi na tylnych lapach i wyprostowal sie na cala wysokosc, trzymajac w pysku jednego napastnika, a dwoch pozostalych, niby szmaciane lalki, w uniesionych do gory przednich lapach. Na moment znieruchomial w tej pozie - niczym upiorna, zywa szubienica. Widok okazal sie ponad sily jednego z napastnikow, w ktorym bilo jeszcze serce. Czlowiek ten wrzasnal ze strachu i rzucil sie do ucieczki. Belt Hamnisza z hukiem przyszpilil go do drzwi. Srebrny grot wyszedl z ciala, ale kusznik dobrze wiedzial do kogo strzela. Mierzyl w kregoslup tak, aby jak najwiecej drobin miekkiego metalu, roztartego na kosciach, pozostalo w glebi ciala. Przemiana w zywego trupa zaczela sie w chwili smierci, lecz srebro skutecznie ja powstrzymalo. Tylko kanal rany zaczal jarzyc sie szkarlatnym blaskiem, przeswiecajacym przez cialo i ubranie. Ksin poczul w pysku smak krwi. Na szczescie nie byla to krew zywego czlowieka, dzialajaca jak narkotyk odbierajacy samokontrole i ujawniajaca otchlanie furii i nienawisci, a jedynie mdlaca trupia posoka. Kotolak puscil ofiare z przegryzionym karkiem i parsknal slina, by pozbyc sie z pyska metalicznego posmaku. Nastepny wystrzelony z ciemnosci belt zwalil z nog drugiego czlowieka. Ten zginal inaczej niz pierwszy. Pocisk musial przeszyc serce, pozostawiajac w nim drobiny srebra, i w momencie rozpoczecia Przemiany klatka piersiowa wrecz eksplodowala od srodka. Magiczna sila prawie rozprostowala zebra, zamieniajac cialo w ochlap najezony odlamkami kosci. Dwa pozostale martwiaki niczym sie nie przejely. Zaatakowaly unoszac sztylety, nie ogladajac sie na ginacych za nimi zywych towarzyszy. Kotolak zamachnal sie i uderzyl na krzyz trzymanymi w pazurach cialami. Sila uderzen rozerwala nadwerezone czaszki. Ksinowi w obu lapach pozostaly tylko skalpy i kawalki kosci, ale nacierajace zywe trupy zostaly zwalone z nog i przygniecione niemal odglowionymi cialami. Skoczyl na nich, zanim zdazyli sie wygrzebac. Pierwszego uderzyl z rozmachem prawa lapa, doszczetnie miazdzac mu piersi, po czym czubkami pazurow wydlubal spomiedzy kostnych drzazg okaleczone serce i cisnal je pod sciane. Drugiego martwiaka najpierw tylko przycisnal lewa lapa do podlogi, zeby mu nie przeszkadzal rozprawic sie z pierwszym. Ostatni przeciwnik zdolal jednak przekrecic sie na brzuch i zaczal wstawac. Kotolak skoczyl mu na plecy wszystkimi czterema lapami, zaglebil pazury w krzyz pomiedzy lopatki i wyrwal caly kregoslup. Oprawiony jak ryba martwiak, z koszmarna rana, nie zamierzal jednak konczyc egzystencji. Lecz Ksin nie tracil czasu na dobijanie. Pozostawil drgajace, wpol sfiletowane scierwo i ruszyl na pomoc Hamniszowi. W pore, jak sie okazalo. Trzej napastnicy, nadchodzacy z tylu domu, dzialali znacznie mniej bezmyslnie niz horda, ktora wtargnela od ulicy. Do srodka weszlo tylko dwoch, trzeci zauwazyl, ze okno na pietrze jest czyms osloniete, wiec pozostal na zewnatrz i odczekawszy chwile strzelil z kuszy, stracajac z parapetu owiniety tkanina stolek. Przyczajony w kacie Hamnisz znalazl sie nagle w pelnym swietle. Dotychczas mrok w gorze schodow przecinala tylko waska smuga jasnosci, wpadajaca szczelina umyslnie zostawiona przez Ronijczyka. Teraz okazalo sie, ze drugi zabojca, takze kusznik, stal tylko o krok od smugi swiatla, ktorej przekroczenie oznaczaloby jego smierc. Domyslil sie tego, zatem z kusza gotowa do strzalu czekal w mroku na dalszy rozwoj wypadkow. Fala swiatla ogarnela wiec obu kusznikow, mierzacych do siebie z odleglosci niespelna trzech krokow... Przez jedna chwile, olsnieni naglym blaskiem, stali nieruchomo jak dwa posagi. Biegnacy po schodach kotolak nie zdazyl dopasc przeciwnika Hamnisza. Zabraklo pol skoku, kiedy obaj strzelcy rownoczesnie nacisneli spusty kusz... Pazury Ksina trafily w pustke, bo sila uderzenia beltu zmiotla cel jego ataku. Sluga Korathosa, przybity do sciany jak motyl, wierzgnal w drgawkach, kiedy magia, agonia i srebro rozpoczely walke o wladze nad jego cialem. Hamnisz z przeciaglym sykiem wypuscil powietrze z pluc. Kotolak obejrzal sie na niego. Pobladly Ronijczyk dochodzil do siebie. Nie byl ranny, tylko otrzasal sie z szoku, widac bylo, ze wraca z dalekiej podrozy. -Pas... - wydyszal - jeszcze raz zadzialal... Ksin skinal lbem, przysiadl na tylnych lapach i poteznym susem wyskoczyl przez okno nad schodami. Znalazl sie dokladnie nad strzelcem, ktory zajety byl napinaniem kuszy. Jej cieciwe zaczepil o specjalne haki na pasie, wlozyl stope w strzemie pod lukiem i wlasnie prostowal noge. Byl juz bliski zaczepienia cieciwy o orzech, kiedy katem oka ujrzal spadajacy na niego klab miesni, futra i szponow... W panice wysunal stope ze strzemienia. Zwolniona nagle kusza skoczyla w gore, uderzajac swego wlasciciela kolba w podbrodek. Zgruchotala szczeke, wygiela glowe do tylu i wylamala podstawe czaszki, odrywajac rdzen kregowy od mozgu. Ksin nawet nie dotknal przeciwnika. Spadl na cztery lapy, natychmiast przybral ludzka postac, wstal i ocenil sytuacje. Obrazenia spowodowane kolba kuszy byly zbyt wielkie nawet jak na zywego trupa, w ktorego natychmiast przeksztalcil sie pechowy strzelec. Magiczna wiedza Ksina podsunela mu wyjasnienie, ze tego typu martwiaki do sprawnego dzialania potrzebowaly minimum koordynacji ruchow, ktora mogla zapewnic tylko calosc najistotniejszych drog nerwowych. To, co lezalo na trawie zachowywalo pozory zycia, ale kazda czesc ciala funkcjonowala niezaleznie od innych. Rece, nogi i glowa wykonywaly ruchy w najrozniejszych kierunkach, a wybaluszone oczy patrzyly w przeciwne strony jak u kameleona. Ksin bez obaw chwycil przeciwnika za pas i powlokl go do wnetrza domu, zeby nie przyciagnal niczyjej uwagi. Wewnatrz porzucil pod sciana cialo wijace sie niczym oglupiala osmiornica, starannie zamknal tylne drzwi i ruszyl na gore. Hamnisz tymczasem poradzil sobie ze stresem i ostatnim zabojca. Ow stal nieruchomo u szczytu bocznych schodow, w miejscu gdzie laczyly sie one z polpietrem, na ktorym walczyl Ronijczyk. Belt przeszyl na wylot obie skronie slugi Korathosa i przyszpilil glowe do futryny. Zdaje sie, ze napastnik chcial zerknac co sie dzieje na polpietrze, bo ostroznie wychylil glowe i w tej pozycji juz pozostal... Z wnetrza przebitej glowy wydobywala sie charakterystyczna czerwona poswiata, wywolana reakcja srebra i klatwy usilujacej nadac martwemu cialu pozor zycia. -Ciekawe, o czym on teraz mysli? - Hamnisz stal obok z kusza na ramieniu i przygladal sie z ciekawoscia. Z gory schodzili juz Saro i Bertia. -Chyba teraz ty, kapitanie, powinienes sie umyc... - powiedzial lotrzyk z krzywym usmiechem. Ksin i bez niego doskonale wiedzial jak wyglada. -Znajdzcie jakies plaszcze z kapturami! - rozkazal i poszedl do kuchni. Miska, w ktorej myl sie Saro, pachniala swieza ludzka krwia... Kotolak przelknal sline i poszukal innego naczynia. Doprowadzajac sie do porzadku pomyslal, ze oblozenie zabojcow klatwa przeksztalcajaca ich natychmiast w martwiaki bylo bardzo szczesliwa okolicznoscia. Gdyby bowiem przyszlo mu zagryzac zywych ludzi, konsekwencje mogly byc nieobliczalne. Sama mysl o tym sprawila, ze w oczach Ksina pojawil sie fioletowy blysk. Naprawde nie wiedzial, czy zdolalby sie powstrzymac przed polknieciem chocby kropli. A wtedy... Wzdrygnal sie. Byla to jego slaba strona, o ktorej Korathos w zadnym wypadku nie powinien sie dowiedziec... -Ruszamy! - wyszedl z kuchni wycierajac twarz scierka. Wzial plaszcz, ktory podal mu Saro. -Nie trzeba ich dobic? - zapytal Hamnisz wskazujac trzy zywe trupy wciaz pelzajace po podlodze w sieni. -Szkoda zachodu - odparl Ksin. - Juz sie umylem. -To moze rzucic im ten wisiorek ze szponami? - zaproponowala Bertia. -Zachowaj go na pozniej - rzekl Hamnisz naciagajac na glowe kaptur. Wyszli na ulice i starannie zamkneli za soba drzwi. -Ale sie jakis zlodziej zdziwi jak tu wejdzie... - skomentowal Saro. Ksin poprowadzil ich najpierw do rynku, a potem, zdajac sie na swoje instynktowne wyczucie kierunku, ruszyl w kierunku bramy, ktora weszli do miasta. Do zachodu slonca mieli jeszcze sporo czasu, wiec liczyl na to, ze brama wciaz bedzie otwarta i wyjda nie zwracajac na siebie zbytniej uwagi. Te rachuby zawiodly, kiedy tylko zobaczyli brame. Klebil sie przed nia spory tlum mieszczan, chlopow i zolnierzy. Ksin postal tam Saro, zeby wypytal co sie dzieje, a sam z Bertia i Hamniszem postanowil zaczekac na niego w bezpiecznej odleglosci, za rogiem jednej z przecznic. Tu Bertia natychmiast rozchylila plaszcz, podwinela sukienke wysoko za kolana i zaczela niedwuznacznie wdzieczyc sie przed kotolakiem i Ronijczykiem. Gdyby teraz przypadkiem zainteresowal sie nimi jakis przechodzien, mialby wszelkie powody uznac, ze ma do czynienia z dwoma mezczyznami dobijajacymi targu z ladacznica. Saro wrocil po kwadransie. -Straz wypytuje wszystkich wychodzacych z miasta! - oznajmil patrzac ze zdziwieniem na Bertie. - Pytaja ludzi kim sa i co robili w miescie. Podobno szukaja jakis obcych... Ksin i Hamnisz wymienili znaczace spojrzenia. Tylko Bertia nie wypadla z roli i z bardzo pretensjonalna kokieteria pokazala lotrzykowi noge. -Co ty wyprawiasz? - Saro wytrzeszczyl na nia oczy. -Udaje glupku! - zdenerwowala sie kobieta. - Chcesz zeby wszyscy wokol zaczeli sie zastanawiac, co to za ptaszki czaja sie za rogiem i czego tutaj szukaja? -Co robimy, kapitanie? - spytal Hamnisz ostentacyjnie obmacujac piers Bertii. -W zadnym razie nie powinnismy zostawac tu na noc - odparl Ksin. -Ale teraz nie wyjdziemy - stwierdzil Saro skwapliwie poklepujac Bertie po posladku. -Sprobujemy po zamknieciu bramy - zdecydowal kotolak zagladajac kobiecie za dekolt. -Moze byc klopot ze straza... - rzucil od niecenia Ronijczyk. -Zdajcie sie na mnie - oznajmila Bertia wyzywajaco krecac biodrami. - Wezme ich na siebie! -Niby jak? - spytal Ksin. -Doslownie! - zalotnie pokazala mu ramie. -Sadzisz, ze uda ci sie ze straznikami na sluzbie? -Drogi kapitanie! - Bertia wydela wargi w sposob, ktory z daleka mogl wygladac na zachete do pocalunku. - Kiedy sie okazuje, ze pierwsza kolejke daje darmo, to nie ma takiej armii, ktora moglaby wtedy zachowac dyscypline... -Chyba jej wierze - stwierdzil Hamnisz. -Z moja gwardia by ci sie nie udalo - mruknal kotolak. -Sprobujemy jak wrocimy! - kobieta obrocila sie w szybkim piruecie. - Chcesz sie zalozyc, kapitanie? Jak przegrasz, spedzasz ze mna noc... -Sprobujemy tutaj, masz wolna reke - Ksin zignorowal propozycje. -Musimy zaczekac do zmierzchu - odpowiedziala. * * * Czas do zamkniecia bramy przeczekali spacerujac po miescie. Starali sie sprawic wrazenie, ze sa grupka amatorow wieczornej rozrywki, snujacych sie od szynku do szynku. Saro co chwila wypytywal napotkanych przechodniow, gdzie tu mozna dobrze zjesc i wypic. Do zadnej oberzy jednak nie weszli. Baczyli tez, aby ani razu nie znalezc sie dwa razy w tym samym miejscu. Natomiast kiedy zaszlo slonce i zgestnial mrok, niby przypadkiem znalezli sie opodal zamknietej na glucho miejskiej bramy. W przylegajacej do niej kordegardzie palilo sie swiatlo. Tlum juz sie rozszedl i tylko Ksin wypatrzyl jednego straznika, stojacego w glebi bramy pod sama opuszczona krata.-To ide! - Bertia sciagnela plaszcz i rzucila go Saro. Rozwiazala wlosy i rozpuscila je na ramiona, naderwala nieco przod sukni, poglebiajac dekolt. -Jak sie z nimi dogadasz, skoro nie znasz tutejszej mowy? - zapytal Saro. Bertia spojrzala krytycznie na lotrzyka. -Nie zamierzam z nimi gadac i tak wszystko zrozumieja! - oswiadczyla i ruszyla prosto do kordegardy. Ksin, Hamnisz i Saro cofneli sie w cien, obserwujac przebieg wypadkow. W pol drogi w postaci Bertii zaszla zauwazalna zmiana. Jej sylwetka nabrala wiotkosci, a ruchy plynnosci. To nie byla juz harda wyszczekana baba, ale delikatna kobietka, ktora spotkalo jakies nieszczescie i ktora nalezalo pocieszyc. Kilka krokow przed brama zastapil jej droge stojacy na zewnatrz straznik. Nie dobiegly ich zadne slowa. Zobaczyli tylko jak Bertia opiera mu glowe o piers, jakby w gescie oddania sie pod opieke. Nie mogli sie zorientowac, co dokladnie grala, ale bylo to skuteczne. Straznik po chwili rozejrzal sie ostroznie dookola, pociagnal Bertie w mrok w glebi bramy i juz tylko Ksin zobaczyl, ze mocno opiera ja o sciane. Za chwile blysnela biel jej obnazonych ud. -Co robia? - zapytal cicho Saro. -Oddaje mu sie - odpowiedzial Ksin. Lotrzyk spuscil glowe, Hamnisz zaczal cos dlubac przy kuszy. -Jak sadzisz, kapitanie, zelazne belty wystarcza? -Tak sadze - odparl kotolak. - Ale trzymaj srebrne pod reka... -To sie rozumie! - kusznik znaczaco poklepal wiszacy na biodrze kolczan. Straznik w bramie skonczyl szybko. On i Bertia pojawili sie w miejscu rozjasnionym przez swiatlo z okna kordegardy. Zolnierz probowal kobiecie zaplacic, ale ta nie przyjela pieniedzy. Zdziwiony straznik podrapal sie w glowe, po czym wszedl do budynku. Za moment wrocil z dwoma towarzyszami. Wszyscy trzej staneli obok Bertii, o czyms rozmawiali, a nastepnie pociagneli kobiete do srodka. -No to teraz sobie poczekamy... - westchnal Hamnisz. - Dlugo ona tak moze? -Lepiej nie pytaj - odrzekl Ksin. Saro usiadl i zakryl twarz dlonmi. Przestali zwracac na niego uwage. Pol godziny pozniej z kordegardy wybiegl straznik, rozejrzal ostroznie i popedzil do miasta. -Zdjac ptaszka z galezi? - Hamnisz uniosl kusze. -Nie. Czekamy - powstrzymal go Ksin. Straznik wrocil niebawem, niosl ze soba pokazny gasiorek. -A, do karczmy wyskoczyl! - Ronijczyk usmiechnal sie domyslnie. - Widac zabawa sie rozkreca, a dyscyplina upada... -Za cos takiego kazalbym wieszac - wycedzil kotolak. - Co robi ich dowodca? -Zapewne daje przyklad walecznosci... - zadrwil Hamnisz. -Przestancie! - zaszlochal Saro. -Kapitanie, on placze! - w glosie Ronijczyka zabrzmialo najszczersze oslupienie. -Wez sie w garsc! - Ksin napomnial oschle lotrzyka. -Prosiles mnie o belt... - Hamnisz brutalnie szturchnal Saro w ramie. - Moze teraz ulze twemu cierpieniu, chcesz? -Jestescie podli... - jeknal lotrzyk. - Nie wiecie nic o milosci! Ksin widzial i robil w zyciu wiele rzeczy, ale teraz poczul, ze opada mu szczeka. Pomyslal jednak o Hanti i zmilczal. Za to Ronijczyk nie mial takich oporow. -To ty nie wiesz nic o milosci, skoro zakochujesz sie w ladacznicy, ktora ma cie za cos gorszego od psa... Saro poderwal sie na rowne nogi, oczy zablysly mu furia. Cherlawy opryszek nie mial najmniejszych szans w bojce z barczystym kusznikiem, ktory wydawal sie silniejszy nawet od Ksina w ludzkiej postaci, lecz nie ulegalo watpliwosci, ze Saro gotow jest rzucic sie Ronijczykowi do gardla. -Uspokojcie sie! - kotolak nadal swemu glosowi rozedrgane, gardlowe brzmienie, jakby wlasnie zaczal ulegac Przemianie. Poskutkowalo. Hamnisz i Saro natychmiast odwrocili sie do siebie plecami. Z kordegardy wyszedl drugi straznik i tak jak pierwszy wrocil niebawem z gasiorem. Saro przygladal sie temu z zacisnietymi piesciami. Odwracal glowe, spogladal w niebo, na dachy kamienic, jednak nie potrafil dlugo udawac obojetnosci i znow z napieciem wpatrywal sie w okna kordegardy. Hamnisz piescil dlonia napiete luki kuszy. Siedzieli tak do polnocy, kiedy to Ksin uznal, ze nadeszla wlasciwa pora i szybki atak z zaskoczenia jest ostatnia rzecza, z ktora potrafiliby poradzic sobie straznicy bramy. -Ja przodem, Hamnisz za mna, Saro ostatni - wyznaczyl porzadek, przybral postac kotolaka i pobiegl do kordegardy. Zaraz za drzwiami zastal dwoch rozanielonych straznikow. Siedzieli na schodach w niedopietych spodniach i pociagali z gasiorka. Zauwazyli wchodzacego Ksina, ale najwyrazniej byl to widok, ktorego w obecnej sytuacji po prostu nie byli w stanie przyjac do wiadomosci. Kotolak nie dal im czasu na uwierzenie wlasnym oczom. Skoczyl i wymierzyl dwa blyskawiczna ciosy lapa. Nie uzyl pazurow, nie zamierzal zabijac, gdyz nie chcial rozlewac ludzkiej krwi. Zwlaszcza miec jej na futrze, ani tym bardziej poczuc jej upajajaco slodkiego smaku... Gleboko ogluszeni straznicy legli pod scianami. Wchodzacy Hamnisz obrzucil ich przelotnym spojrzeniem i poszedl za Ksinem. Pierwsze pomieszczenie na parterze bylo puste. Odglosy milosnych igraszek dochodzily z gory. Poszli tam i zostali calkowicie zignorowani. Kotolak przysiadl na podlodze, ziewnal, nastroszyl futro, ale nikt nie docenil pokazu. Na stole lezal pusty, przewrocony gasiorek, stalo kilka kubkow. Hamnisz podszedl, bezczelnie dopil czyjes wino i skrzywil twarz w grymasie "moze byc". Nic nie bylo w stanie odciagnac uwagi czterech straznikow tloczacych sie przy drzwiach do kolejnej komnaty. Odpychali jeden drugiego od szpary miedzy deskami, podgladajac i nasluchujac dochodzacych zza drzwi odglosow. Tam zas Bertia przekonywujaco udawala, ze przezywa wielka rozkosz. Pomieszczenie, w ktorym lezala na pokrytym papierami stole bylo zapewne biurem dowodcy warty. On sam, z opuszczonymi spodniami, podzwaniajac rytmicznie kolczuga, zaszczycal wlasnie Bertie swoja meskoscia i byl tak bardzo pochloniety ta czynnoscia, ze nie zareagowal nawet na gwaltowny lomot za drzwiami. Kobieta domyslila sie przyczyn halasu i zaczela krzyczec glosniej, jakby rozkosz zupelnie pozbawila ja zmyslow. Drzwi otworzyly sie, wszedl Hamnisz, za nim rozlegl sie wrzask strachu przerwany tepym uderzeniem, ale dyszacy gwaltownie dowodca strazy na nic juz nie zwracal uwagi. Ronijczyk usmiechnal sie drwiaco i uniosl kusze. Bertia powstrzymala go ruchem dloni. Odczekala chwile, pozwalajac kochankowi osiagnac szczyt i dopiero wtedy dala znak Hamniszowi, ktory strzelil z biodra. Belt gladko przelecial przez czaszke i utkwil w suficie. Dowodca strazy steknal gwaltownie, nie wiadomo z bolu czy rozkoszy. Bertia szybkim ruchem przelozyla nogi i kopniakiem zepchnela z siebie konajacego. Usiadla na biurku, patrzac zaciekawiana na koncowke agonii: z lezacego na podlodze mezczyzny wytryskiwaly jednoczesnie krew i nasienie. -Poszedl prosto do nieba... - stwierdzila z usmiechem, jakby zrobila wlasnie dobry zart. Hamnisz splunal, a w progu stanal Ksin juz w ludzkiej postaci. -Nie musieliscie go zabijac - stwierdzil niezadowolony. Aromat rozlanej krwi, gestniejacy w zamknietym pomieszczeniu, draznil i pociagal jednoczesnie... -To bylo zabawne - Bertia z przesadna skromnoscia obciagnela sukienke. - I sprawiedliwe! Niech sobie chlopy nie mysla, ze na babie to tylko sam miod... -Daruj sobie! - przerwal jej Hamnisz. - Zolnierze nie powinni tak ginac. -To czemus go zabil? - Bertia puscila do niego oko. -Sam nie wiem... - burknal zirytowany Ronijczyk. -Bo zazdrosciles mu, ze nie jestes na jego miejscu! - oznajmila triumfalnie. - Wszyscy jestescie tacy sami! Wystarczy wam oczy szpara zalepic, a zrobicie wszystko... -Trzeba teraz otworzyc brame, albo przynajmniej uchylic - ucial dyskusje Ksin i rozejrzal sie po izbie. Za stolem, na ktorym siedziala Bertia byly jeszcze jedne drzwi, a za nimi mechanizm do podnoszenia kraty. Hamnisz odlozyl kusze i natychmiast chwycil potezna korbe. Kotolak pomogl mu i mechanizm ruszyl. -Wystarczy! - stwierdzil Ksin po kilku obrotach. - Przeslizgniemy sie dolem! Lepiej zeby z daleka nie bylo widac, ze brama jest otwarta... -Juz blokuje! - wysapal Hamnisz. -A gdzie Saro? - zainteresowala sie przygladajaca im Bertia. -Byl za nami... - stwierdzil Ronijczyk cofajac sie od mechanizmu. -Tu jestem! - dobiegl zza drzwi slaby, drzacy glos. Wrocili do izby ze zwlokami dowodcy strazy i staneli jak wyryci. Saro wprost ociekal krwia, w reku kurczowo sciskal zakrwawiony noz, szczekal zebami. -Jestes ranny?! - zaniepokoil sie Ksin. -Nie... - lotrzyk potrzasnal glowa. - Nie moglem... ze oni... ze Bertia... ja... - mowil bez skladu, nieswoim glosem. Hamnisz minal go i zajrzal do pokoju, w ktorym kotolak ogluszyl czterech podsluchujacych straznikow. Cofnal sie natychmiast i obejrzal na Ksina. -Ten gnojek poderznal im wszystkim gardla! - wycedzil przez zeby. -Byles o mnie zazdrosny? - domyslila sie Bertia. -Musialem... - wydyszal Saro. W oczach blysnal mu obled. Ksin milczal, zmagajac sie z ogluszajaca wonia krwi. -Nie powinienes zyc... - Hamnisz uniosl kusze. Bertia nie zaprotestowala. -Dosc! - Ksin przemogl slabosc. - Nie jestescie lepsi od niego! Wychodzimy! Droga do wyjscia byla dla kotolaka droga na pograniczu szalenstwa. Krew ciagle jeszcze wyplywala z rozcietych tetnic. Na podlodze w pokoju strazy, potem na schodach nie bylo sposobu, aby ominac rozlegle, czerwone kaluze i zacieki. Ksin musial po nich stapac. Az do bolu zaciskal zeby. Chec by pasc na kolana i chleptac byla przemozna. Mimo to zdolal wyjsc zachowujac pozorna obojetnosc. Na zewnatrz starannie wytarl podeszwy butow o ziemie i kepy trawy, po czym w slad za pozostalymi przeczolgal sie pod krata. Kiedy juz byli za miastem, Ksin podszedl szybko i na odlew uderzyl Saro w twarz. Lotrzyk polecial z piec krokow do tylu, po czym runal jak dlugi. Kotolak doskoczyl, poderwal go z ziemi i znow uderzyl. Saro zaskomlil, a Ksin zamarl czujac, jak ogrania go oblakancza zadza mordu. Musial sie opanowac. Za wszelka cene opanowac... -Moze jestesmy gorsi od potworow... - Hamnisz polozyl reke na ramieniu dyszacego furia Ksina. - Ale wciaz jestesmy twoja druzyna, kapitanie. Jakich nas znalazles, takich nas masz... -Masz racje - kotolak wzdrygnal sie i zebral mysli. - Za te jatke beda nas scigac do upadlego - stwierdzil. - Musimy zdobyc konie i jak najszybciej opuscic ten swiat. -Skoro chciales abysmy nikogo nie zabijali, trzeba nam bylo o tym powiedziec - rzekl Hamnisz. - Jednak szybka smierc to najpewniejszy sposob na kazdego przeciwnika. -To juz nie wazne... - Ksin odetchnal glebiej. Na podgrodziu ukradli konie. Nie chcieli tracic czasu na budzenie wlasciciela i targi o zaplate. Nie bylo tez czasu na szukanie siodel i uprzezy. Pojechali na oklep, byle szybciej. O swicie, zgodnie ze wskazowkami udzielonymi przez zaklety w mapie glos Kisera, skrecili w kierunku nieodleglych wzgorz. Ksin nie pozwolil na poranny postoj. I slusznie, bo kiedy wjechali na szczyt pierwszego wzniesienia zobaczyli ze sa scigani. Jadacy za nimi oddzial liczyl co najmniej sto koni i znajdowal sie w odleglosci godziny jazdy. -Doganiaja... - stwierdzil ponuro Hamnisz. - Musza miec dobrych tropicieli. Dopadna nas najdalej w poludnie. -Zaczekamy na nich na tamtej przeleczy - pokazal Ksin. Ruszyli pod gore. Brak strzemion sprawil, ze posuwali sie znacznie wolniej od pogoni. Gdy dotarli na przelecz miedzy dwoma oblymi szczytami i znow mieli moznosc spojrzec w dol, okazalo sie, ze ich przewaga nad scigajacymi zmalala do mniej niz pol godziny. -Bardzo sie spiesza... - stwierdzila Bertia. -Trudno im sie dziwic! - Hamnisz obejrzal sie na Saro. Opryszek mial sina i tak zapuchnieta twarz, ze ledwie widzial na oczy. - Nie lubie takich, co nie moga powstrzymac sie od urojonej zemsty... - wycedzil. -Zrobil to dla mnie i jest moj! - Bertia znow wziela Saro w obrone. - Zrob mu cos, a bedziesz mial ze mna do czynienia! -Przygotujcie sie do obrony! - przerwal sprzeczke Ksin. - Musimy uzyskac nad nimi przynajmniej dwie godziny przewagi, czyli dac im mocno w kosc. - Podjechal do Saro i spojrzal mu prosto w twarz. Lotrzyk odwrocil glowe. -Patrz na mnie, kiedy do ciebie mowie! - warknal kotolak. -Tak, kapitanie... - Saro spojrzal na Ksina. -Miedzy nami kwita - oznajmil kotolak. - Nie uderze cie wiecej, a ty nie waz sie zabijac bez mojej zgody, a zwlaszcza dobijac rannych. Zrozumiales?! -Tak, kapitanie... -A teraz, skoro w tym swiecie musimy zostawiac za soba tylko krew, to zostawmy jej duzo... Z koni! -Pochlebiasz mi, kapitanie, ale chyba nie zdolam wystrzelac wszystkich - zaoponowal Hamnisz. -Przywiaz do grotow amulety ze "szponami demona" - polecil Ksin. Kusznik uniosl brwi. -Paskudny pomysl... - stwierdzil. -Wykonaj - kotolak nie podjal dyskusji. - Saro i Bertia na moj znak spuszcza lawine. Pomoge wam ukladac kamienie... * * * Przygotowania zajely im prawie caly czas, jaki postal do nadejscia poscigu. Zaledwie zajeli stanowiska, uslyszeli tetent i na zakrecie drogi, ze dwiescie lokci ponizej, zobaczyli pierwszych konnych.Hamnisz przepuscil czolowke, zaczekal az w dole stloczy sie glowna masa jezdzcow i dopiero uchwycil pierwszy amulet. -Drap do krwi! - zawolal, poderwal kusze i strzelil. Z tej odleglosci nie zobaczyli poszczegolnych lap demona. Tylko czarny wir, ktory zakrecil sie w tlumie szarzujacej jazdy i momentalnie zabarwil czerwienia. Nawet z tej odleglosci widac bylo czerwone mieso rozerwanych na cwierci koni i ludzi. -Drap do krwi! - powtorzyl Hamnisz i znow strzelil. - Drap do krwi... Na drodze zapanowaly groza i szalenstwo. Ci, ktorych nie dosiegly same "szpony demona" byli w zamieszaniu spychani na porosnieta krzakami stromizne. Zjezdzali na zlamanie karku, desperacko probujac utrzymac sie w siodlach, ale konie jeden pod drugim potykaly sie i walily przez lby, wyrzucajac jezdzcow z siodel, kotlujac wraz z nimi na stoku, miazdzac ich swymi cialami. -Drap do krwi... - powtarzal machinalnie Ronijczyk, wykonujac wciaz te same ruchy. Kolejne belty niosly magiczne talizmany prosto w najwieksze skupiska scigajacych, dokonujac tam bezlitosnej rzezi. Raz dalo sie zauwazyc jak "lapa demona", przypominajaca czarne drzewo, chwyta jezdzca wraz z koniem i rzuca nimi o stok gory, zamieniajac w dwa lachmany miesa i skory. Ksin patrzac na to przestal odczuwac wyrzuty sumienia. Ten rozgrywajacy sie na jawie koszmar przerastal wszelkie mozliwosci poczucia winy. Byli w obcym swiecie i mieli go wkrotce opuscic. Najrozsadniej bylo uznac te wydarzenia za zly, nierealny sen, ktory predko przeminie. Lecz sen wciaz trwal, bo teraz wypadla na nich luzna grupa jadaca na czele poscigu, ktora Ronijczyk przepuscil, aby moc strzelac w najwieksza cizbe. Ostatni belt Hamnisza sprawil, ze ocalala koncowka oddzialu poscigowego rzucila sie do panicznej ucieczki, ale tych kilkunastu z przodu o tym nie wiedzialo. Byli przekonani, ze dopadli uciekajacych i zaszarzowali pokrzykujac gardlowo, unoszac miecze i oszczepy. Hamnisz zas spokojnie napinal kusze, zdajac sie na pozostalych. Pierwsza zareagowala Bertia, rzucajac swoj talizman. Rzucila troche za wysoko i "szpony demona" oderwaly glowy tylko trzem lub czterem jezdzcom. Saro zepchnal przygotowane glazy, ale nim lawina zdazyla doleciec, jezdzcy dopadli Ronijczyka. Ten nawet nie drgnal, nadal pracowal dzwignia, napinajac drugi luk. Droge nacierajacym zastapil przeksztalcony Ksin. O dziwo, przestraszyly sie go tylko najblizsze konie, ktore z rzeniem stanely deba. Ludzie nie stracili zimnej krwi. Ku Hamniszowi polecialy oszczepy. Ksin wyskoczyl w gore, zlapal jeden z nich w zeby, drugi stracil na ziemie lapa, ale byl jeszcze jeden oszczep rzucony celnie. Kotolak katem oka spostrzegl, jak trzeci pocisk dolatuje do celu i znika w powietrzu tuz przed Hamniszem. Znow zadzialal magiczny pas! Ronijczyk jakby nic nie zauwazyl, skupiony, opanowany, metodycznie wkladal belty w szczeliny kuszy. Dolecialy kamienie! Ksin zrecznie uchylil sie przed podskakujacym glazem, odskoczyl i stanal na tylnych lapach oceniajac sytuacje. Trzech jezdzcow zostalo calkowicie zepchnietych z drogi, ponad polowa zwalona razem z konmi. Dalszych szkod nie dalo sie ocenic ze wzgledu na unoszacy sie tuman pylu, w ktory Saro wrzucil swoj talizman. Nie bylo widac efektu, tylko opodal Ksina spadla garsc krwawego blota. Z kurzawy wyjechal rycerz z wzniesionym mieczem. Nie zdazyl zadac ciosu. Kotolak byl szybszy, skoczyl mu na piers, zepchnal z siodla. Razem spadli na ziemie, gdzie Ksin szybkim ciosem przetracil mu kark i poderwal sie wypatrujac nastepnego przeciwnika. Zostal jeszcze jeden zdolny do walki, ale widzac, co sie dzieje, sciagnal gwaltownie wodze, oslonil sie stajacym deba koniem, potem skrecil gwaltownie, omal nie przewracajac wierzchowca, i pogalopowal w dol drogi. Ronijczyk tylko odprowadzil go wzrokiem, bo kusza jeszcze nie byla gotowa. Wokol wili sie ranni i kwiczaly konie, ktorym zepchniete glazy polamaly nogi. Kotolak wrocil do ludzkiej postaci i podbiegl do schodzacych ze stoku Bertii i Saro. -W droge! - zawolal. - Wycofujemy sie! Oslaniani przez gotowego juz do strzalu Hamnisza ruszyli do koni. -Za duzo talizmanow! - zawolal Ksin, kiedy znalezli sie po drugiej stronie przeleczy. - Zuzyliscie osiem sztuk na glupia potyczke - stwierdzil z wyrzutem. -Za to dobrze sie zastanowia, zanim znow odwaza sie nas scigac - odparl Ronijczyk. -Zbyt wielu pusciles przodem! - zarzucil mu kotolak. -Porzucmy pretensje, kapitanie - obejrzal sie Hamnisz. - Wszak ty sam przepusciles oszczep... Pokonalismy duzy oddzial jazdy, stajac do walki wobec dwudziestu pieciu na jednego, jesli nie gorzej. Czegos takiego nie da sie zrobic tanio i bez strat. -Masz racje - westchnal Ksin. - Obawiam sie jednak, ze te cztery ostanie amulety to moze byc za malo na ostateczna rozgrywke... -Cokolwiek sie zdarzy, sprobujemy sobie poradzic - kusznik rozejrzal sie dookola. - Co mowi mapa? -Ze powinnismy odnalezc sciezke odchodzaca w bok od glownego traktu - kotolak wsluchal sie uwaznie w szept pergaminowej karty. * * * Na rozstaje trafili po godzinie jazdy. Sciezka, ktorej szukali, wygladala tak, jakby chodzily nia kozice, a nie ludzie.-Konie nie przejda - stwierdzil Hamnisz. - To na pewno tutaj? Ksin podszedl do lezacego przy trakcie kamienia i popatrzyl na porosty tworzace na nim zupelnie przypadkowy, zdawaloby sie, wzor. Taki sam rysunek byl jednak na mapie. -Tutaj! - oznajmil. - Przegoncie konie! Idziemy. Ruszyli gesiego: Ksin, Bertia, Saro i Hamnisz. Sciezka piela sie po pozbawionym skal, zielonym, lecz stromym stoku, mijala kepy kolczastych krzewow, czasem przechodzila pomiedzy nimi. Wciaz wydawalo sie, ze najdalej za dziesiec krokow droga zniknie, okaze sie zludzeniem prowadzacym na manowce, a jednak, gdy podchodzili blizej, okazywalo sie, ze mozna zrobic jeszcze pare krokow. Co dziwniejsze, stopy zawsze znajdywaly oparcie, choc rozsadek podpowiadal, iz mozna tu tylko osunac sie po stromiznie na zbity leb. Ksin wyczuwal dzialanie magii, podejrzewal istnienie jakiejs subtelnej poliluzji, ale czar byl zbyt wyrafinowany, by kotolak mogl poznac jego nature. Czul tylko, ze skoro zaczeli wedrowke we wlasciwym miejscu to bezpiecznie dotra do celu. Celem tym okazalo sie piaszczysto-gliniaste urwisko, przecinajace gore tak, jakby czesc jej stoku spelzla niedawno z deszczem w postaci lawiny blota. W miejscu do ktorego doszli grunt urywal sie na jakies pietnascie lokci. Mozna bylo zeskoczyc, ale niepewne podloze w dole, tworzone przez luzny piarg, gesto przetykany kamieniami i pniami drzew niemal gwarantowalo skrecenie karku przy ladowaniu, nadzianie sie na jakis sek, a co najmniej polamanie nog. "Skaczcie prosto, tak jak pokazuje bieg sciezki", powiedzial z mapy glos Kisera. -Na te seki i galezie?! - Bertia popatrzyla nieufnie w dol. - Czasem moze i lubie jak mi wsadzaja, ale nie znosze byc dziurawiona! -Sadze, ze mozemy Kiserowi zaufac - powiedzial Ksin. - Gdyby chcial nam zaszkodzic, dawno bysmy nie zyli. -Moze nie wiedzial, ze gora sie osunela? - Bertia nie byla przekonana. -Skoro mowi, zeby skakac, to musial wiedziec - odparl kotolak. -Pewien zmarly nagla smiercia filozof zwykl mawiac, ze podstawa poznania sa badania empiryczne! - oznajmil Hamnisz. Chwycil Saro za kolnierz i z latwoscia uniosl opryszka do gory, po czym cisnal go w przepasc na koncu sciezki. Bertia chciala krzykiem powstrzymac kusznika, ale nie zdazyla wydobyc glosu. Saro juz lecial. Opryszek zdazyl tylko zamachac rekami i zniknal w powietrzu, nie przeleciawszy nawet cwierci drogi do rumowiska. Bertia obrzucila Ronijczyka zlym wzrokiem i zdecydowanie skoczyla w slad za nim. Hamnisz tez nie czekal na zaproszenie. Chwycil oburacz kusze, odbil sie i przepadl gdzies miedzy ziemia a niebem. Ksin zostal sam. Obejrzal sie jeszcze, pomyslal z zalem o przecietych i splatanych ludzkich losach, ktore zostawiali w tym swiecie i zrobil krok w pustke. Lepiej bylo skoczyc. To bylo jak zejscie z bardzo wysokiego stopnia i stapajac tylko na jedna noge Ksin stracil rownowage. Przewracajac sie spostrzegl dziwaczny efekt: dwie linie horyzontu, z ktorych druga nagle zastapila pierwsza. Dwa nieba przetasowaly sie momentalnie, a kotolak padl na bok i potoczyl po zielonej murawie. Blask dwoch slonc byl wyraznym znakiem, ze znalazl sie w Pierwszym Swiecie. Uslyszal smiech. -A myslalam, ze koty spadaja zawsze na cztery lapy! - chichotala Bertia. Smiali sie takze Hamnisz i Saro, choc ten ostatni cokolwiek histerycznie. -Wrocilismy do punktu wyjscia? - zapytal Ksin, z przesadna starannoscia otrzepujac sie ze zdzbel trawy. -Nie - rozejrzal sie Hamnisz i zsunal z ramion swa podrozna sakwe. - Ta okolica wyglada inaczej... Rzeczywiscie, skal bylo tu znacznie mniej. Kotolak popatrzyl na mape. Opis miejsca sie zgadzal. Musieli teraz isc co najmniej pol dnia przez Pierwszy Swiat dokladnie wytoczonym szlakiem, po czym wejsc do swiata maga Korathosa. -Czeka nas tutaj dluga droga - oznajmil Ksin. - Mysle, ze powinnismy wyruszyc jutro rano. -A zatem kolejny biwak i dobra kolacja... - Hamnisz z zadowoleniem zatarl rece i zaczal grzebac w sakwie. -Kolacja moze, ale ogniska beda dwa - zdecydowal Ksin. - Nie zamierzam ogladac tego, co Bertia bedzie w nocy rozbic z Saro! -Z kims musze... - kobieta wzruszyla ramionami. - A jesli nie Saro, to moze Hamnisz?... -Wiesz co Bertia? - kusznik uniosl glowe znad sakwy. - Kiedy na ciebie patrze, to coraz bardziej podobaja mi sie chlopcy... -Jestem za malo kobieca? - oparla rece o biodra. -Az za bardzo! Poza tym pewnie musialbym zabic tego chorobliwie zazdrosnego czlowieczka - spojrzal wymownie na Saro. -Moj maly czlowieczek bedzie dzis w nocy glosno krzyczal... - Bertia usmiechnela sie okrutnie i przytulila Saro, ktory zadrzal, ale potulnie przylgnal do kobiety. -Niech krzyczy byle daleko - powiedzial Ksin patrzac jak Bertia palcami zgietymi na ksztalt szponow rozczesuje wlosy lotrzyka. - Chodzmy znalezc dobre miejsce na nocleg! -Mam cos upolowac? - spytal Ronijczyk. -Sprobuj - skinal glowa kotolak. - Dobrze byloby zaoszczedzic jedzenie na pozniej. Tym razem po kwadransie marszu napotkali staw, ktory wydawal sie nie miec dna. Woda byla w nim krystalicznie czysta, wiec widzieli wyraznie jak opadajace w glebine stoki piaszczystego dna przechodza daleko pod powierzchnia w czarny, otchlanny lej, ktory wydawal sie wciagac wzrok patrzacego. Co gorsza, w toni nie mozna bylo dostrzec zadnych zywych stworzen. Dlatego, mimo iz woda byla przyjemnie chlodna, nikt nie odwazyl sie wykapac. Byla jednak zdatna do picia, a nawet smaczna, wiec zdecydowali sie tu pozostac. Hamnisz rzucil sakwe na brzeg i od razu poszedl na polowanie. Bertia bez pytania wziela kociolek Ronijczyka, nabrala wody i oznajmila, ze idzie w krzaki sie umyc. Ksin nakazal jej potem dobrze wyplukac kociolek i razem z Saro ruszyl nazbierac drewna. Dosyc szybko znalezli uschle drzewo i zaczeli oblamywac z niego galezie. Saro pracowal w milczeniu, unikajac wzroku kotolaka. Ksin z kolei zastanawial sie, jak zatrzec nocny incydent. Nigdy dotad nie zdarzylo mu sie uderzyc podwladnego. Z drugiej strony Saro nie byl juz drobnym, pospolitym opryszkiem, lecz zwyrodnialym morderca, ktory, gdyby dostal sie w rece mistrza Jakuba, skonalby dopiero po ciezkiej kazni, przedluzanej wielokrotnie dla dania odstraszajacego przykladu. -Nie musisz dzisiaj spac z Bertia - Ksin zdecydowal sie jednak zaczac rozmowe. -Ktos musi... - rzucil niechetnie Saro. -Moze byc Hamnisz - stwierdzil kotolak. - Za dnia sie kloca, ale w nocy... - przerwal, bo zobaczyl jak palce lotrzyka zaciskaja sie gwaltownie na ulamanej galezi. Az zbielaly mu kostki. -Nikt wiecej jej nie tknie! - w glosie Saro zagralo szalenstwo. - Zabije kazdego, kto ja wezmie! -Ona nie jest przyzwyczajona do wiernosci. Zastanow sie, ten afekt cie zniszczy, sploniesz w nim jak cma w ogniu. -Ja tego chce, kapitanie - oswiadczyl stanowczo Saro i spojrzal Ksinowi prosto w oczy. - Zawsze dostawalem od zycia tylko to co najpodlejsze. Przynajmniej teraz, przynajmniej raz czuje... czuje, ze robie z mego zycia cos niezwyklego. Kat i tak mnie nie minie, wiem, nie uciekne przed bolem, ale Bertia daje mi cos jeszcze, cos... - przerwal szukajac wlasciwego slowa, ale przeroslo to mozliwosci jego umyslu, wiec zamilkl calkiem. -Jak chcesz - Ksin postanowil dac mu spokoj. - Twoj wybor, tylko pamietaj, ze jestes nam potrzebny. -Dobrze - burknal opryszek. Zebrali drewno i wrocili nad staw. Zeszli sie tam z Hamniszem, ktory uwinal sie rownie szybko i stal teraz z zarzucona na ramie mala, dzika swinia. Kusznik podejrzliwie przygladal sie Bertii myjacej w stawie jego kociolek. -Co ty robisz? - zapytal wreszcie. -Myje twoj garnek, a bo co? - odparla obojetnie kobieta. -A co robilas z nim wczesniej. -A niby co mialam robic? - udala glupia. - Brudny byl... -Pierwsze slysze! - Hamnisz obejrzal sie na Ksina, ale ten rzucil drewno i zapatrzyl sie w niebo. -Powinna byc ladna pogoda... - stwierdzil kotolak. -Piaskiem i popiolem mi go wyszorujesz! - zapienil sie Ronijczyk - a i tak go wyparze, zanim znow cos w nim ugotuje! -Niby o co ci chodzi? - Bertia rzucila kociolek na ziemie i wstala. -Ty wiesz o co! -Ja moze i wiem, ale ty z cala pewnoscia nie wiesz, ze ja wiem - odpyskowala. -Mam tylko nadzieje, zes sie do niego nie podmyla... - zrezygnowany Hamnisz polozyl dzika, wyjal tasak i zabral sie do oprawiania zdobyczy. -Tyle ci moge obiecac - Bertia zaczela ukladac drewno na ognisko. Hamnisz szybko i z duza wprawa uporal sie z rozbieraniem miesa, po czym natarl je sola i zgniecionymi jagodami jalowca. Nastepnie wyszukal na brzegu stawu spory, plaski kamien, polozyl go na kilku innych i powoli, baczac aby nie popekal, rozgrzal go mocno w ogniu. -Dzisiaj steki! - oznajmil ukladajac platy miesa na goracym kamieniu. - Kto lubi krwiste? -Ja - odparl Ksin wyciagajac sie na murawie przy ognisku. -No to bedzie juz... - stwierdzil po chwili Hamnisz. Nadzial skwierczace mieso na zaostrzony patyk i podal kotolakowi. -Dla mnie bardziej spieczone - odezwal sie Saro. -A ja takie, zeby w srodku miesa bylo rozowe pasemko... - zazyczyla sobie Bertia. -Sluga unizony szacownych smakoszy! - oznajmil Hamnisz calkiem szczerze, bez cienia szyderstwa. Kiedy zajmowal sie gotowaniem, zupelnie znikal gdzies jego styl bycia bezlitosnego zabojcy. -Milo widziec, ze choc raz sie nie klocicie - zauwazyl Ksin miedzy jednym a drugim kesem. -Jedzenie lagodzi obyczaje - odparl beztrosko Ronijczyk. - Jak to mowia w moich stronach: Chocby zabij, ale glodnego nie pusc... Komu nastepny kawalek? Zjedli szybko calego warchlaka, bo pieczyste w wykonaniu Hamnisza bylo rzeczywiscie znakomite. Jednak po jedzeniu rozmowa zupelnie sie nie kleila. Bertia i Saro odeszli przygotowac sobie miejsce do spania, jakies sto krokow od stawu. Natomiast Hamnisz, zaledwie wytarl rece, zajal sie kusza. Powyjmowal belty ze szczelin loza, zwolnil luki, rozlozyl bron na czesci i zaczal starannie czyscic kazdy element po kolei. Pracowal w takim skupieniu, ze nawet Ksin nie smial mu przeszkadzac. Kotolak wyjal wiec mape i zaczal studiowac droge, jaka zostala do pokonania. Tak zastal ich zmierzch. Ronijczyk zlozyl kusze, napial luki na jedna trzecia mocy i polozyl sie naprzeciwko Ksina, po drugiej stronie ogniska. Oslonieta przed rosa bron trzymal na brzuchu. Niemal natychmiast zasnal. * * * Kotolak lezal wpatrujac sie w niebo. Ono tuz przed zachodem znow sie zmienilo, nie zaszly bowiem dwa slonca, lecz jedno. Drugie szybko zgaslo, tak jakby gwaltownie sie oddalilo, zmniejszajac wielkosc i jasnosc, az przeksztalcilo sie w zwykla nocna gwiazde. Zapewne znow zwiazane to bylo z magicznym efektem wymiany nieba nad Pierwszym Swiatem.Nocne gwiazdy zachowywaly sie podobnie: nie tylko przesuwaly sie, kreslac osobliwe petle, raz wolniej raz szybciej, ale tez sprawialy wrazenie, jakby sie przyblizaly i oddalaly, a niektore gasly calkiem. Ksin musial przyznac Kiserowi racje, ze z tutejszych gwiazd zeglarze nie mieliby zadnego pozytku. Tu mozna bylo tylko bladzic. Ksin nie zdazyl zasnac. Cos go zbudzilo. Nie byl to odlegly krzyk Saro wydany w chwili bolesnej ekstazy, bo te przywykl juz ignorowac. To byla Obecnosc. Uswiadomiwszy to sobie kotolak natychmiast usiadl na poslaniu. Wczul sie w siebie i skupil. Obca istota nadnaturalna zblizala sie. Nadchodzila jakby odsuwajac kolejne zaslony oddzielajace ja od rzeczywistosci. Odlegla, lecz coraz blizsza. Jeszcze nie dawalo sie rozpoznac jej rodzaju, ani kierunku z ktorego przychodzila. Dominowalo wrazenie wychodzenia z glebokiego ukrycia, wylaniania z glebi, wynurzania... Staw! Kotolak odrzucil plaszcz, ktorym byl przykryty, zerwal sie na rowne nogi i podbiegl na brzeg. Spojrzal w otchlanna ton. Nawet teraz, w srodku nocy, wrazenie bezdennosci nie zniklo, wrecz przeciwnie. W wodzie plywaly jakies drobne, swiecace zielonkawo zyjatka. Jedne blisko powierzchni, inne glebiej, a jeszcze inne na tak zawrotnej glebinie, ze tylko wzrok kotolaka byl w stanie dostrzec pochodzace od nich znikome blyski, przypominajace drobiny roztartych na pyl iskier. Widoku dopelnialy odbijajace sie w wodzie gwiazdy. Ksinowi wydalo sie, ze patrzy w dziure przyszywajaca na wylot ten swiat i wszystkie inne. Gra coraz slabszych, coraz bardziej odleglych, ale wyraznie widocznych swiatelek dawala efekt z pogranicza zachwytu i grozy. Trudno bylo oderwac wzrok i jeszcze trudniej oprzec sie wrazeniu, ze to stad wyloni sie demon. Utopiec, topielica lub cos znacznie wiekszego... Stal kontemplujac rozwarta przed nim swietlista otchlan i jednoczesnie zew Obecnosci. Minela naprawde dluga chwila, zanim ocknal sie rozsadek. Obecnosc, choc wciaz przytlumiona, byla juz dostatecznie blisko, aby dalo sie zobaczyc cien wynurzajacego sie stwora. Tymczasem nigdzie, nawet w najglebszych odmetach stawu, nic nie przeslanialo leniwej gry swiatel. Nie bylo rosnacej i zblizajacej sie plamy czerni, ani nawet zaburzenia swiadczacego, ze w glebinie porusza sie cos duzego. Ksin byl pewien, ze gdyby cos takiego tam bylo, zdolalby zauwazyc ruch malej, przezroczystej meduzy, nawet na glebokosci pieciuset lokci. Tymczasem demon wydawal sie byc o polowe blizej... Oczy i zmysl Obecnosci dawaly sprzeczne swiadectwa. Zrodlem Obecnosci nie mogl byc staw! Kotolak zamknal oczy i wsluchal sie w siebie. Umysl uwolniony od fascynujacych obrazow natychmiast znalazl prawidlowa odpowiedz. Odczucie narastajacej Obecnosci wyostrzylo sie, nabralo cech zenskich, doprecyzowaly sie odleglosc i kierunek... Bertia! Przemiana Ksina byla mimowolna i blyskawiczna. W jednaj chwili byl czlowiekiem, w nastepnej poczul jak jezy sie na nim futro. Tak blisko! Popedzil w kierunku legowiska Saro i Berti. Nim przebyl polowe drogi, wiedzial juz, ze nie zdazy. Zrozumial to, zanim uslyszal jak bolesny krzyk dreczonego podczas milosnych igraszek Saro przelamuje sie nuta strachu, szalenstwa i smiertelnego przerazenia. Najpierw w umysle Ksina opadla ostatnia zaslona okrywajaca wchodzaca w rzeczywistosc strzyge, a dopiero potem Saro zobaczyl w czyich ramionach lezy i wrzasnal... Wrzaskowi czlowieka zawtorowal chrapliwy, gardlowy ryk, ktory scichl, kiedy bestia wgryzla sie w cialo. Za to przerazliwy skowyt Saro wzniosl sie ponad wszelkie rejestry dzwiekow, jakie zdolne bylo wydac ludzkie gardlo. Ksin przebil sie przez jakies krzaki, wpadl do niewielkiej kotlinki i trafil akurat na moment jak Bertia, lezaca do tej pory na plecach, teraz juz jako strzyga cala paszcza wgryziona w szyje i ramie opryszka, przekreca sie, przyciska go do ziemi i zabiera do rozszarpywania, nadal trzymajac czlonek Saro w swoim wnetrzu... Kotolak zbyt dlugo stal nad stawem, spoznil sie i teraz powinien co najwyzej przeszkodzic strzydze w pozarciu zdobyczy. Lotrzyka uratowal jednak brak wprawy Berti, ktora, choc opetana zadza krwi i mordu, nie potrafila, a moze nie chciala natychmiast rozgryzc i wypatroszyc Saro. W pierwszej chwili po ukaszeniu jedynie napawala sie aromatem swej pierwszej krwi. Przez to tez dosyc niemrawo i plytko darla pazurami boki opryszka. Na widok Ksina jedynie warknela, nie rozwierajac szczek i zezowala w bok czerwonymi slepiami. Uderzyl ja lbem, usilujac zrzucic bestie z Saro. Nie puscila, tylko przetoczyla sie razem z ofiara. Ksin bez namyslu wbil zeby w jej kark i szarpnal w tyl. Chlasnela go pazurami po brzuchu, wyrywajac klab futra. Teraz puscila Saro zebami, skrecila sie i siegnela pazurami do oczu kotolaka. Ksin odskoczyl i przywarowal. Przemieniona w strzyge Bertia siedziala okrakiem na lezacym na plecach, belkoczacym cos Saro, ktory nadal w niej byl. Wciaz trwali w milosnym zespoleniu. Co wiecej, Bertia warczac na Ksina jeszcze glebiej nasunela sie na czlonek lotrzyka i mocniej zaplotla nogi na jego biodrach. Kotolak wykorzystal to, obszedl ja dookola i zaatakowal od tylu. Potworzyca z sykiem wygiela sie w luk i uwolnila nogi, czemu towarzyszyl nowy, przerazliwy krzyk Saro. Ksin pojal, ze meskosc opryszka zakleszczyla sie we wnetrzu strzygi, tak jak to czasem zdarza sie psom i kochankom przylapanym na goracym uczynku. Szamoczac sie w walce, Bertia z latwoscia mogla wyrwac czlonek Saro z ledzwi, ale Ksin, chcac ocalic zycie lotrzyka, nie mial innego wyboru. Skoczyl na strzyge z calym impetem, uderzajac szponami gornych i dolnych lap. Saro zawyl, krzyk przeszedl w charkot, po czym uwolniony wreszcie opryszek zwinal sie w klebek jak embrion. Ksin i Bertia spleceni we wsciekly klab miesni, pazurow i klow potoczyli sie dalej, ryjac darn i wlasne ciala. Teraz juz mogl ja zabic, ale zawahal sie. Wyczul, ze Przemiana Bertii sie cofa. Jeszcze nie zdolala wypic dosc krwi ani pozrec watroby i serca ofiary, dzieki czemu utrwalalaby swoj stan - jesli nie na zawsze, to przynajmniej do konca nocy. Rany zadawane przez inna nadistote tym bardziej zmuszaly nature bestii do odwrotu. Ksin, czujac, ze Bertia slabnie, przydusil ja do ziemi, zdlawil jej gardlo lewa przednia lapa, a prawa uderzyl w wyszczerzony pysk. Sila uderzenia zmiazdzylaby glowe czlowieka, ale strzyge tylko lekko ogluszyla. Uderzyl wiec kolejny raz, znow i jeszcze. Za trzecim razem, gdy podnosil lape, w miejscu zebatej paszczy na chwile pojawila sie kobieca twarz, a raczej cos posredniego w ksztalcie. Bil wiec dalej i wybijal z Bertii nature bestii. Przerwal brutalne cucenie, kiedy po kolejnym podniesieniu lapy zobaczyl, ze ma pod soba naga, brudna kobiete ze zlamanym nosem, rozbitym lukiem brwiowym i rozerwanym uchem. Wtedy puscil jej gardlo i wycofal sie. Bertia zakaszlala jekliwie i skulila sie tak jak Saro. Ksin wrocil do ludzkiej postaci i wstal. Teraz zobaczyl, ze jest tu takze Hamnisz, ktory w lewym reku trzymal pochodnie, a w prawym gotowa do strzalu kusze. -Widziales? - zapytal kotolak stajac obok Ronijczyka. -Nie wszystko, ale wystarczajaco wiele. Dobic ja? - wskazal dygoczaca spazmatycznie Bertie. - Mam srebrny belt... -Nie, jeszcze nie - powstrzymal go Ksin. - Na razie nie jest grozna. -Dlaczego sie przemienila, przeciez nie zlamala warunkow uroku, miala swojego chlopa... -Zlamala - mruknal kotolak masujac bok poharatany pazurami Berti. - Choc pewnie nieswiadomie. Jej klatwa musiala miec jeszcze jeden warunek, o ktorym nie wiedziala. Pewnie chodzilo o rozkosz. Wczesniej mowila, ze nigdy wczesniej nie zaznala przyjemnosci z mezczyzna, teraz z Saro zaczela doznawac rozkoszy i natura bestii sie uwolnila... -Moglismy sie tego spodziewac! - wybuchnal Hamnisz. - Takie zwyrodniale obcowanie nie moglo sie skonczyc niczym innym! -Zajmijmy sie Saro - przerwal mu Ksin. -A co z nim? - Ronijczyk opuscil kusze. -Obawiam sie, ze najgorsze co moze spotkac mezczyzne... Znasz sie na ranach? -Calkiem niezle, poswiec, kapitanie - podal Ksinowi pochodnie i przykleknal przy Saro odkladajac kusze. -Spokojnie, czlowieczku... - powiedzial lagodnie. - Obejrzymy to... delikatnie... rozchyl uda... dobrze... -I jak? - Ksin poswiecil nizej. Hamnisz przesunal palcami po kroczu lotrzyka, na co ten zareagowal gwaltownym jekiem. -Czlonek jeszcze ma - odparl kusznik - ale niech mnie jazda stratuje, jesli on mu jeszcze stanie... Wszystko ma w srodku jakby poodrywane, trzyma sie to chyba na samej skorze... No czlowieczku! - oznajmil. - Ucz sie spiewac, bo czeka cie kariera w chorze eunuchow... Saro tylko zamknal oczy i odwrocil glowe. -Jak inne rany? - spytal Ksin. Poczul zapach swiezej krwi, wiec natychmiast odwrocil twarz w kierunku wiatru. Pomoglo... Ronijczyk badal rannego dluzsza chwile. -Istny cud, ze nie wygryzla mu prawego obojczyka - stwierdzil. - Tetnica szyjna cala, to bedzie drugi cud... Skoro bogowie tak cie lubia, czlowieczku, moze pomysl o fachu kaplana? U was w Suminorze swietcy nie maja jaj, to nawet sie dobrze sklada... Popatrz tu, kapitanie! Ksin wzial gleboki wdech i pochylil sie nad rannym. -Najpierw tu... - Hamnisz pokazal podbiegniety krwia odcisk zebow na ramieniu Saro. Byl to podwojny, owalny slad pozostawiony przez ludzkie szczeki. Skora byla jeszcze cala. - Tu sie zaczelo... - stwierdzil kusznik. - Nastepne bylo to... - wskazal slad ukaszenia na piersi, przypominajacy ugryzienie psa. - A potem to... - przesunal palcem po szeregu krwawiacych dziur w skorze, biegnacych od pachy do szyi i dalej gleboko na plecy. - Zapisala na nim cale swoje przepoczwarzenie... Saro nie odpowiedzial. Szczekal zebami w szoku. -Poza tym duzo zadrapan i glebokie ciecie na prawym boku, ponizej zeber. To pewnie od szponow... -Probowala mu wyrwac watrobe - wyjasnil Ksin. -Trzeba szyc, ale mam co trzeba - stwierdzil na koniec Hamnisz. - W sakwie, w obozie... -Sprawdz teraz co z Bertia. -Nic specjalnego... - Ronijczyk tylko poswiecil pochodnia nad kobieta. - Wyglada jak kurwa, ktora probowala oszukac swojego patrona. Wylize sie. Wstawaj scierwo i zbieraj rzeczy! - kopnal ja w biodro. Poslusznie, bez slowa, zrobila co jej kazal. Ksin zaniepokoil sie, czy ta uleglosc nie jest cisza przed kolejna burza, ale zmysl Obecnosci nic podobnego nie sygnalizowal. Podszedl wiec do Saro, pomogl mu wstac i podtrzymujac zaprowadzil nad staw. Bertia szla sama, lekko utykajac. Hamnisz ani na moment nie odwracal kuszy od jej plecow, a w pewnej chwili popatrzyl na Ksina i zadal nieme pytanie. Kotolak tylko potrzasnal glowa. * * * Tej nocy zadne z nich juz nie zasnelo. Hamnisz do switu latal jeczacego Saro jak umial. Probowal nawet zajac sie naderwanym czlonkiem, ale zniechecil go przejmujacy wrzask rannego. Bertia caly czas siedziala na brzegu stawu, przyciskajac do twarzy szmaciany kompres i bezmyslnie gapiac sie w wode. Ksin obserwowal ich, pollezac na swoim poslaniu. Zastanawial sie, co robic w tej sytuacji. Saro nie bedzie mogl isc o wlasnych silach, co gorsza, szok najwyrazniej odebral mu mowe, a nie byl to jedyny duzy klopot...Gdy wzeszlo slonce, tym razem jedno, inicjatywe niespodziewanie wykazala Bertia. Wstala i podeszla do kotolaka, ktory stwierdzil, ze jej aura strzygi jest moze niezbyt silna, ale w pelni uksztaltowana. Obrazenia odniesione w nocnej walce juz sie zregenerowaly. Wyprostowal sie zlamany nos. Nowa natura w pelni wladala cialem Berti. Do tego stopnia, ze kobieta wyraznie wyladniala. Tylko w jej oczach czail sie mrok, niepokojacy i zauwazalny nawet dla zupelnego laika. -Co ze mna bedzie? - spytala cicho. -Masz przed soba jeden dzien zycia - odrzekl Ksin patrzac jej w oczy. -A co potem? -Przemienisz sie, gdy zrobi sie ciemno, rzucisz na nas i bedziemy musieli cie zabic. -Potrafie sie opanowac... -Nie dasz rady. Druga Przemiana bedzie silniejsza, a ty bedziesz bardziej glodna i rozjuszona. -Skoro ty mozesz... -Miedzy nami jest duza roznica. -Jaka? -Daj mi srebrny belt - Ksin zwrocil sie do Hamnisza. -Robi sie... - kusznik siegnal do kolczana. -Zobacz! - Kotolak uniosl pocisk trzymajac go za drzewce, po czym zacisnal na grocie prawa dlon. Metal byl zimny od chlodu poranka, ale szybko nabieral ciepla od ludzkiego ciala. Nic wiecej sie nie zdarzylo. - A teraz ty zrob to samo - puscil grot i zwrocil belt w strone Berti. Z wahaniem wyciagnela reke i ujela srebrne ostrze. Niemal natychmiast jej oczy rozszerzyly sie z bolu. Zacisnela zeby i mocniej zwarla palce. Zadygotala usilujac opanowac cierpienie. -A! Aaa... - wyrwalo sie jej mimo woli. Wytrzymala do chwili, gdy rozleglo sie wyrazne skwierczenie i z zacisnietej piesci uniosla sie smuzka dymu. Wtedy cofnela gwaltownie oparzona dlon i przycisnela ja do piersi. -Aby powstrzymac Przemiane - powiedzial Ksin - musielibysmy zalozyc ci srebrna obroze, ktora przez cala noc palilaby cie zywym ogniem. Cialo by to wytrzymalo, ale bol doszczetnie zniszczylby twa ludzka nature. Po prostu stracilabys rozum i popadla w szalenstwo, tak jak bywa po ciezkich torturach. Gdybys jednak przetrwala, to kazdego nastepnego dnia coraz bardziej parzyloby cie slonce. Wszystko, co w tobie ludzkie, skazane jest na zatracenie. Bertia w milczeniu wpatrywala sie w swoja dlon, na ktorej czerwona oparzelina o ksztalcie grota beltu rozowiala i zanikala w oczach. -Potrafisz sie szybko regenerowac, ale nie umiesz znosic bolu - skomentowal Ksin. - To zwyczajny objaw. Jedyne co mozesz zrobic, to przezyc godnie ten dzien, a o zachodzie poprosic Hamnisza o belt... -A jesli odejde? -Wytropie cie. Nie pozwole, by suminorskie potwory chodzily i po tym swiecie. -Nie chce umierac! - szepnela. -Musisz - rzekl kotolak. - Jedyne na co masz wplyw, to sposob w jaki to zrobisz... Przed toba caly dlugi dzien, przezyj go najlepiej jak umiesz. -Dobrze... - odwrocila w bok glowe. - Wybaczcie mi... -Idz i przygotuj nosze dla Saro. Bedziemy musieli go niesc. Skinela glowa, wstala i odeszla. Ksin podszedl do Hamnisza, ktory wlasnie podawal wode spowitemu szarpiami Saro. Ten pil bezwiednie, Ronijczyk musial podtrzymywac mu glowe. -Co z nim? - spytal kotolak, wkladajac srebrny belt z powrotem do kolczana. -To co zwykle w takich razach - wzruszyl ramionami kusznik. - Ma goraczke i minie co najmniej pare tygodni zanim sie wylize. Pod warunkiem, ze nie wda sie gnicie ran... -Nie powinno - odparl Ksin. - To mloda strzyga, nie mogla miec na zebach trupiego jadu. -I po co wzieliscie ja ze soba?! - zirytowal sie kusznik. -Mowila, ze sie przyda... - westchnal Ksin. -I co, przydala sie?! -Nie - przyznal kotolak. - Gdybym jednak zgodzil sie ja odeslac i zabralo ja szare widmo, to zapewne wpadlaby w rece Korathosa, a on uzylby jej przeciw nam, moze nawet z gorszym skutkiem. -Stracilismy tlumacza! - wybuchnal Hamnisz. - Co moze byc gorszego?! -Chocby twoja smierc... - zauwazyl Ksin. -Kap... pitanie... - wydyszal Saro. -No, przemowil! - ucieszyl sie Hamnisz. - Przynajmniej tyle dobrego! -Tak? - kotolak przykleknal przy rannym. -Co z... Bertia? -A temu jeszcze malo! - zezlil sie Ronijczyk. Ksin machnal reka na znak, zeby sie uciszyl. -Zyje, lecz musi umrzec dzis wieczorem... - powiedzial. Saro nic nie odrzekl, tylko jego twarz znieruchomiala, a oczy stracily wyraz. -Bedziemy cie niesli na noszach - oznajmil kotolak. - Mozesz tlumaczyc, jesli bedzie trzeba? -Sprobuje... - wydyszal. Nadeszla Bertia z gotowym nosidlem, zrobionym napredce na ksztalt drabiny powiazanej pasmami lyka. Polozyla je obok Saro, unikajac wzroku kochanka. Zanim wyruszyli, musieli jeszcze wysluchac krzykow bolu Saro podczas oddawania moczu. Lotrzyk, lezac na boku, zdolal sie zalatwic, ale przyplacil to omdleniem. Opuscili oboz kwadrans pozniej. Bertia szla przodem, z pochylona glowa, trzymajac oburacz drazki nosidel. Ksin i Hamnisz z tylu, po bokach, podtrzymujac nosze kazdy jedna reka. -I pomyslec, ze tak wyglada armia idaca na maga-wladce swiata... - skomentowal zgryzliwie Ronijczyk. - Sadzicie, ze ten Korathos umrze ze smiechu kiedy nas zobaczy? -Umrze tak czy inaczej... - Ksin nie byl w nastroju do zartow. Wolna reka wyjal mape Kisera. - Bertia! Tamtedy! - pokazal kierunek. * * * Szli miarowo, rowno, bez postojow. Czasem tylko Hamnisz przekazywal swoj drazek Ksinowi, a sam w marszu dawal Saro pic lub zmienial mu kompres na rozpalonym czole. Bertia i kotolak nie okazywali najmniejszego zmeczenia.Po godzinie marszu pojawilo sie przed nimi niewielkie, niezbyt odlegle gorskie pasmo. Osiagneli je po kolejnych trzech godzinach. Ich celem byl jeden ze szczytow, na szczescie nie najwyzszy. Kiedy tam szli, Ksin zauwazyl, ze Bertia czasem spoglada w slonce, jakby sledzila jego bieg... Przed poludniem dotarli do podnoza grzbietu i rozpoczeli wspinaczke. Chwilami bylo tak stromo, ze drazki noszy musieli zarzucic sobie na ramiona, a Hamnisz przywiazal Saro, zeby nie spadl. Zapatrzona w ziemie Bertia nie spostrzegla ludzi. Ksin zrobil to zbyt pozno, bo kobieta zaslaniala mu widok. Wyszli prosto na grupe koczownikow obozujacych w niewielkiej kotlinie. Zobaczyli ich w tej samej chwili, kiedy wiatr powial ku nadchodzacym, dym z ogniska. -Gdzie wy macie oczy?! - zirytowal sie Hamnisz. Puscil nosze i zdjal kusze z ramienia. - Mam tylko dwa gotowe belty... -Nie beda potrzebne - powiedzial Ksin wygladajac zza plecow Bertii. - Idzcie prosto ku nim. Koczownikow bylo kilkunastu, nie bylo wsrod nich kobiet, co wiecej, nie bylo tez mlodych wojownikow. Najmlodszy z obecnych mial chyba z szescdziesiat lat. Na widok obcych zaledwie czterech wstalo, podnoszac oszczepy. Pozostali nadal siedzieli przy ognisku, a kilku z sposrod nich chyba w ogole nie spostrzeglo nadejscia wedrowcow z noszami. -Podchodzimy i kladziemy Saro przy ogniu - zdecydowal kotolak. - Saro! Potrzebujemy tlumacza! Ranny uniosl sie na lokciu i popatrzyl przed siebie szklistym wzrokiem. Koczownicy z oszczepami podeszli blizej. Nie wygladali groznie, swojej broni uzywali przede wszystkim do podporki. Nie wygladali tez na specjalnie zainteresowanych obcymi, dopoki nie zobaczyli mapy w reku Ksina. Jeden z nich pokazal na nia palcem i cos zakrzyczal. To sprawilo, ze pozostali starcy zerwali sie na rowne nogi, z wyjatkiem trzech, ktorzy nadal trwali w otepieniu. -Powiedzial: "On zna droge"... - steknal Saro. -Zapytaj ich kim sa! Lotrzyk zadal pytanie, ale zrobil to za cicho i rozgoraczkowani starcy, tloczacy sie i pokrzykujacy wokol kotolaka, nic nie uslyszeli. Dopiero gdy polozyli nosze na ziemi, a Ksin wskazal na Saro, ktoremu Hamnisz pomogl usiasc, slowami rannego zainteresowal sie jeden ze starcow. -Sa plemienna rada... zebrali... sie tu dla odbycia... tajemnych obrzedow... Szukaja przejscia... drogi... chca wrocic... do ojczystego swiata... - Saro mowil coraz slabiej, walczac z narastajacym gwaltownie zmeczeniem. Starzec, ktory z nim rozmawial, zainteresowal sie stanem opryszka, po czym krzyknal cos w strone najstarszego z siedzacych przy ognisku, mezczyzny o dlugich, mlecznobialych wlosach. Ten, jak sie okazalo, nie byl zmurszalym grzybem, pozbawionym zdolnosci sprawnego myslenia, lecz trwal pograzony w kontemplacji. Teraz podniosl sie sprezyscie i podszedl do wolajacego. Ksin natychmiast wyczul, ze ma do czynienia z magiem. -On jest... leczacy... - wyjasnil Saro. - Pyta... co mi jest? -Powiedz mu - stwierdzil sucho Ksin. Starzec kleknal przy noszach i dluzsza chwile sluchal szeptu lotrzyka. Kiwal glowa, raz obrzucil przelotnym spojrzeniem Bertie, a na koniec pogladzil Saro po policzku i lagodnie naklonil go, by sie polozyl z powrotem. Potem siwowlosy popatrzyl pytajaco na kotolaka, a kiedy ten skinal glowa, mag zaczal wyjmowac z sakwy przy pasie jakies ziola i talizmany. Pozostali starcy zamilkli, ale Ksin widzial, ze nie spuszczaja oczu z jego mapy. Schowal ja za pazuche. Tymczasem uzdrowiciel rozcial zakrwawione szarpie i cisnal je w ogien, po czym calkowicie rozebral Saro. Na widok jego opuchnietego do rozmiarow kartofla ciemnofioletowego czlonka, Hamnisz cicho zagwizdal i obrzucil Bertie zlym wzrokiem. Kobieta nie zareagowala na niema grozbe, a mag zaczal oproszac zoltym proszkiem toporne szwy na ranach Saro oraz jego krocze. Potem zrobil to samo uzywajac czarnego pylu, ktorego czesc wsypal lotrzykowi do ust i nakazal popic. Wreszcie mag powstal, powiedzial cos bardzo szybko i strzelil palcami. Proszki lezace na ciele Saro zaplonely czerwonym i czarnym swiatlem, ktore momentalnie wniknelo w cialo. Rozjatrzone rany przyschly w oczach, opuchlizna miedzy nogami zmniejszyla sie przynajmniej o polowe. Co najwazniejsze, z oczu lotrzyka zniknal blask goraczki. Uzdrowiciel zaczal mowic. Saro podniosl sie i wyraznie zaklopotany zaczal szukac ubrania. -Co z toba? - zapytal Ksin. -On gada, ze przez wiele miesiecy nie uczynie szczesliwa zadnej kobiety... -To pewnie z chlopcami bedziesz miec wiecej szczescia? - rzucil Hamnisz. -Moze nawet wcale... - Saro poczerwienial - Ale juz nic nie boli i dobrze sie czuje. -Ja na twoim miejscu poszukalbym raczej owieczki niz wilczycy... - nie przestawal Ronijczyk. -Daj mu spokoj - rzekl Ksin usmiechajac sie w duchu. Widzial, ze mimo szyderstw i szorstkiej mowy, Hamnisz cieszy sie z ozdrowienia kompana. -A to niby czemu? - zdziwil sie kusznik. - Cos mi sie za te jego latanine od zycia nalezy! -Skoro tak, mozesz kpic do woli - Saro spojrzal na Bertie, po czym szybko odwrocil wzrok. -Dosyc juz! - oznajmil kotolak. - Zapytaj ich jakiej drogi szukaja i czego chca od naszej mapy? Tym razem rozmowa Saro ze starcami trwala dlugo. Widac bylo, ze to co mowia budzi ich glebokie emocje. Niektorzy nie potrafili ukryc wzruszenia, gniewu i jakiejs rozpaczliwej nadziei. Raz glos zalamal sie nawet bialowlosemu uzdrowicielowi, a przywodca, ktory zaczal rozmowe, w miare jak mowil popadal w coraz wieksza zadume. -Byli oddzialem magow i zolnierzy, ktorych mag imieniem Korathos dawno temu poslal, aby znalezli przejscie przez Pierwszy Swiat - zaczal mowic Saro. - Zabladzili w nim. Wdali sie w potyczke z jakas grupa koczownikow, w ktorej przypadkiem zginal ich mag-przewodnik. Od tej chwili przez wiele lat szukali drogi powrotnej. Wiedzieli tylko, ze przejscie znajduje sie w tych gorach. Przystali do innej grupy koczownikow, pojeli za zony ich kobiety i z czasem przejeli wladze nad plemieniem. Ich synowie i corki dorosly, daly im wnuki, a oni wciaz nie moga zaprowadzic ich do swiata przodkow. Co roku przybywali w te gory i bezskutecznie szukali drogi. Z czasem zrobil sie z tego rytual, a im zaczelo brakowac sil na prawdziwe poszukiwania. Dlatego juz od kilku lat tylko siadaja tutaj przy ogniu i snuja wspomnienia, marzac o tym, by ich kosci zostaly pogrzebane w rodzinnym swiecie. Ich jedyna nadzieja byla niejasna przepowiednia o potworze z mapa, ktora wyszeptal konajacy przewodnik. Teraz pytaja cie, kapitanie, czy jestes potworem? Ksin bez slowa usiadl na pietach, polozyl przed soba mape Kisera i przeksztalcil sie w kotolaka. Wysunal pazury przedniej lapy i przytrzymal nimi rulon pergaminu. Znieruchomial i siedzial tak niczym sfinks, nie baczac na zamieszanie oraz okrzyki wzburzonych i rozradowanych starcow. Wreszcie ich przywodca nakazal cisze i przemowil. -Zgodnie z prawem Pierwszego Swiata, Ten Ktory Zna Droge musi byc wladca - przetlumaczyl Saro. - Dlatego, jesli przeprowadzisz ich razem z calym plemieniem, wykonaja kazdy twoj rozkaz do czasu az sam zwolnisz ich z posluszenstwa. -Ilu maja wojownikow? - spytal Ksin wrociwszy blyskawicznie do ludzkiej postaci. -Ponad dwie setki zdolnych do walki mezczyzn - przekazal Saro. - Sa tez kobiety luczniczki. -Jak szybko moga tu byc? -Glowny oboz jest godzine drogi stad. -Powiedz im, ze sie zgadzam. Lotrzyk przekazal odpowiedz, a wtedy przywodca i mag-uzdrowiciel poklonili sie nisko przed Ksinem. Zaraz tez najzwawszy ze starcow wyruszyl w droge. -Gratuluje, kapitanie - stwierdzil Hamnisz z cierpkim usmiechem. - Zostales kacykiem i totemem plemiennym w jednej osobie... -Interesuje mnie co innego - mruknal Ksin. - Jezeli to Korathos ich tu wyslal, to ile musi miec teraz lat? Zapytaj ich, Saro! -Niektorzy z nich byli na wydanej przez niego uczcie, kiedy skonczyl sto lat - oznajmil lotrzyk po chwili. - A to bylo kilka lat przed ich wyprawa... -Ludzie tak dlugo nie zyja - mruknal Hamnisz. -Ludzie nie... - przyznal mu racje kotolak. Ronijczyk splunal na ziemie. -Ruszajmy! - zdecydowal Ksin. - Nie bedziemy sie teraz nad tym zastanawiac. -A koczownicy? - spytal Saro. - Nie zaczekamy na reszte? -Zaczekamy przed Przejsciem, powiedz im to. * * * Wlasciwy szczyt znalezli po polowie godziny. Wejscie na wierzcholek zajelo im nastepna godzine. Droga wiodla przez pokryty lasem stok, chwilami tak stromy, ze musieli sie chwytac korzeni drzew. Nie bylo tu nawet kamieni, tylko ziemia i sciolka osuwaly sie czasem spod stop. Prowadzil Ksin, towarzyszyl mu Hamnisz, za nimi podazali starcy, wsrod ktorych szedl Saro. Bertia trzymala sie na uboczu, pochlonieta wlasnymi myslami.Gora nie byla wysoka, raczej srednia w tym pasmie, ale wygladala dostojnie. Linia lasu konczyla sie jakies dwiescie krokow od szczytu, ktory wienczyla grupa samotnych skal skapo porosnietych krzewami. Sam szczyt byl bardziej plaski niz wyniosly, ale imponowal masywnoscia. -Oni mowia, ze dobrze znaja te gore - oznajmil Saro po krotkiej rozmowie z przywodca plemiennej rady. - Nazywaja ja Kowadlem, byli tu wiele razy, ale nigdy nie znalezli Przejscia. -Widocznie musieli cos przeoczyc - odparl kotolak wchodzac pomiedzy glazy. Chwile pozniej Ksin, Hamnisz, Saro, mag-uzdrowiciel i przywodca rady stali w najwyzszym punkcie wzniesienia. Kotolak rozejrzal sie dookola. Dzien byl sloneczny, a widok ciekawy. Od zachodu i polnocy, okreslonych doraznie na podstawie aktualnego polozenia slonca, ktore do tej pory zyskalo juz niewielkiego, czerwonego towarzysza, rozciagaly sie odlegle gorskie pasma, skryte w szaroniebieskiej mgielce, miejscami stapiajace sie z niebem, linia horyzontu i oblokami. Wygladalo na to, ze ostatnia noc spedzili w obszernej kotlinie, tak uksztaltowanej, ze jej stoki przeslanialy sasiednie lancuchy gorskie. Od wschodu zas, ktory z wolna, z powodu kolejnej wymiany nieba, stawal sie poludniowym wschodem, gleboko w dole rozciagala sie plaska, zielona i bezlesna rownina przypominajaca step. Tu gdzie stali, gory konczyly sie jak uciete nozem. Wschodni, tez okryty lasem stok Kowadla opadal na zlamanie karku dobre tysiac krokow w dol, az do skraju stepowej rowniny. Kotolak wyjal mape, popatrzyl na nia uwaznie i przeszedl na skalke odlegla o kilkanascie krokow, wznoszaca sie tuz nad stromizna wschodniego stoku. -Co, znow bedziemy skakac w przepasc?! - skomentowal Hamnisz, a Saro przezornie odsunal sie od niego na bezpieczna odleglosc. Ksin bez slowa pokazal mu znak na mapie i identyczny wzor utworzony przez porosty na malenkiej polce skalnej, znajdujacej sie krok nizej. Kotolak, obserwowany uwaznie przez pozostalych, zstapil na te polke. Tu konczyl sie szlak zaznaczony na mapie. Pozostalo na niej juz tylko jedno miejsce, w ktorym zaklety byl glos Kisera. Ksin dotknal mapy. "Stojac zwrocony ku rowninom spraw, aby twoje oczy znalazly sie dokladnie na wysokosci trzech lokci i dwoch piedzi", rzekla pergaminowa karta. Kotolak musial sie troche pochylic. Efekt byl zdumiewajacy. Widok po prostu przeskoczyl, jakby nagle zdjeto jeden obraz zaslaniajacy drugi. Nie bylo juz zielonej rowniny, lecz nowe gory, te dla odmiany skaliste, strome, pozbawione drzew. Powialo zimnem, a polka skalna, na ktorej stal Ksin, okazala sie miec przedluzenie w postaci niewielkiej przeleczy. Mozna bylo swobodnie isc dalej. Wystarczylo jednak uniesc lub opuscic wzrok tylko o grubosc palca i natychmiast powracal widok rowniny, a droga urywala sie jak odcieta. Kotolak przywolal do siebie Hamnisza. Kusznik mial odpowiedni wzrost, wiec natychmiast zauwazyl w czym rzecz. Zagwizdal z wrazenia, po czym jeszcze dla porownania przykucnal i wspial sie na palce. -Potrzeby bedzie cieply plaszcz... - stwierdzil i siegnal do sakwy. Przywodca plemiennej rady nie posiadal sie ze zdumienia. -Nasze dzieci od lat przychodzily tu zbierac jagody! - zawolal. - Na pewno nie raz bawily sie na tej skale! -Dzieci byly zbyt niskie - odpowiedzial mu Ksin za posrednictwem Saro. Starcy kolejno schodzili na skalna polke, stawali w odpowiedniej pozycji i wydawali okrzyki zaskoczenia. Potem zbili sie w gromadke i zaczeli goraczkowo naradzac. Kotolak siadl na jednej ze skal i beztrosko wystawil twarz ku sloncu. Hamnisz przykucnal obok i bez slowa podal mu wino oraz wedzone mieso. 10. Ostatni taniec Przenikliwie zimny wiatr szarpal plaszczami, pledami i skorami, ktorymi opatulili sie idacy po grani koczownicy. Przejscie z umiarkowanie cieplego Pierwszego Swiata do tej bez mala lodowatej krainy nie spodobalo sie przede wszystkim dzieciom. W maszerujacej kolumnie nie cichly placz i protesty, wzmagajace sie, gdy wraz z wiatrem nadchodzily fale zimnego deszczu. Tutejsze gory znacznie wieksze i wyzsze od tych, ktore opuscili - najezone zebami granitowych skal - stwarzaly grozne i odpychajace wrazenie. Widac bylo, ze oprocz dzieci nie podobaja sie takze kobietom i niejednemu wojownikowi z mlodszego pokolenia. Tylko starcy byli zachwyceni i rozradowani. Nikt nie smial sie im sprzeciwic, bo odwrotu nie bylo. Przejscie zniklo bez sladu w chwili, gdy przeszedl przez nie ostatni koczownik. Wiele wskazywalo na to, ze zdarzenia, jakie mialy miejsce pol wieku temu zostaly starannie zaplanowane. Korathosowi potrzebni byli rodacy bladzacy w bezkresie Pierwszego Swiata, aby zachowac aktywnosc przejscia. Powracajacy po dziesiecioleciach przywodcy plemienia nie zastanawiali sie jednak nad tym. Prawda i zimny wiatr jeszcze do nich nie docieraly. -Musimy jak najszybciej zejsc w doliny - stwierdzil Hamnisz tulac pod plaszczem kusze starannie oslonieta przed wilgocia. - Oni nie sa przyzwyczajeni do takich chlodow, zaraz sie zaczna choroby, narzekania i daleko z tym nie zajdziemy. -Wiem - odrzekl Ksin. - Na szczescie mapa prowadzi w dol. Musimy tylko dotrzec do najblizszej przeleczy i stamtad bedziemy schodzic. -Daleko to? -Nie, moze pol dnia. -Bertia ma szczescie - mruknal kusznik. - Kiedy tu weszlismy, sadzac po polozeniu sloncu, zyskala dodatkowe piec czy szesc godzin... -Dla nas wszystkich to bedzie bardzo dlugi dzien - stwierdzil Ksin. - Ale zachod jest nieunikniony. Zrobisz to szybko?... -Kiedy tylko zechcesz, kapitanie. Czy mam wybrac taki moment, kiedy ona zupelnie nie bedzie sie spodziewac strzalu? -Nie wiem... - zamyslil sie kotolak. - Mamy jeszcze czas na te decyzje. Hamnisz obejrzal sie na Bertie, ktora niosac na karku jedno dziecko pomagala isc jakiejs ciezarnej kobiecie. Saro caly czas trzymal sie od niej z daleka. -I pomyslec, ze ledwie slonce zajdzie, ona zezre tego bachora, a to nienarodzone wydrapie sobie na deser... - skrzywil sie kusznik. -Nie pozwolimy na to. -Chyba mi jej szkoda. -Wiec jak przyjdzie czas mierz prosto w serce! Weszli na ostatni szczyt przed oczekiwana przelecza i zobaczyli w dole strzegacy jej kamienny fort. Smugi dymu i powiewajace na dwoch wiezach proporce wskazywaly, ze jest obsadzony wojskiem. Sadzac po wielkosci mogl pomiescic jakas setke zalogi. -Niedobrze! - zawolal Hamnisz. - Na kazdej wiezy maja po trzy ciezkie kusze walowe! -I wlasnie je nakrecaja... - Ksin wytezyl wzrok. -Bedzie przeszlo tysiac krokow drogi pod obstrzalem - ocenil fachowo Ronijczyk. - A pewnie maja jeszcze kusze reczne i luki... Paskudnie nas zdziesiatkuja! Kotolak przywolal Saro. -To chyba pograniczny fort - powiedzial mu - i zapewne nie beda chcieli przepuscic nas przez przelecz. Przekaz, aby mezczyzni przygotowali sie do walki. -Tak, kapitanie - lotrzyk pobiegl w kierunku starcow i po chwili wrocil z magiem-uzdrowicielem. -Nic sie nie zmienilo - powiedzial starzec patrzac z usmiechem na fort. - Nie potrzeba walki, oni tylko wypytaja nas kim jestesmy i przepuszcza, najwyzej kaza cos zaplacic, ale mamy dosc zlota. -Przez lata moglo sie wiele zmienic - zauwazyl Ksin. - Niech przynajmniej kobiety trzymaja sie z tylu. -Pojda jak teraz - odparl starzec krzywiac sie z niechecia - na znak, ze nie mamy zlych zamiarow. Mysle, ze tam sie uciesza... Nie przekonany kotolak skinal glowa w milczeniu i poszedl na czolo pochodu. * * * Nie bylo ani radosci, ani pytan, ani nawet zadnych ostrzezen. Zaledwie wszyscy schodzacy przelali sie przez wierzcholek gory, ciezkie kusze na wiezach wystrzelily salwa. Fort byl duzo ponizej szczytu, wiec pociski, choc wystrzelone z wiez, musialy leciec z dolu do gory. Wydawalo sie, ze robia to z wysilkiem i powoli, ale bylo to tylko zludzenie wywolane punktem obserwacji. Ciezkie belty mialy dosc mocy i szybkosci. Na dodatek zauwazyli je tylko Ksin i Hamnisz, a ich ostrzegawcze krzyki nie spowodowaly nalezytej reakcji. Schodzacy po stromym, kamienistym stoku koczownicy patrzyli przede wszystkim pod nogi. Kiedy belty wpadly w najwieksze skupiska ludzi wybuchla panika.-Krzycz, zeby chowali sie za kamieniami! - wrzasnal kotolak do Saro. Belty nie mialy spiczastych grotow, lecz szerokie i plaskie jak ostrza siekier. Dla rownowagi, za glownym ostrzem i prostopadle do niego umocowano kolejne, przypominajace pletwy rekina. Rowniez lotki tych beltow byly zrobione z wyostrzonej stalowej blachy. Wpadajac w tlum zachowywaly sie jak wiazki toporow; odbite od skal byly tym bardziej niebezpieczne. Wsrod przerazliwych krzykow mezczyzn i kobiet rozleglo sie wolanie o maga-uzdrowiciela. Ten jednak najpierw musial uleczyc sie sam, bowiem jeden z pociskow gladko odrabal mu lewa reke tuz ponizej ramienia. Druga salwa dosiegla koczownikow w chwili, gdy wiekszosc z nich, zamiast szukac kryjowek, goraczkowo roila sie po stoku, usilujac wbiec z powrotem na szczyt i schronic sie za nim. Byly to glownie kobiety i dzieci. -Niech ich pieklo pochlonie! - wrzasnal skulony Hamnisz naciagajac swa kusze na pelna moc. -Doniesie? - spytal go Ksin obserwujac uwaznie fort. -Z gory bez klopotu - odparl Ronijczyk. - Byloby gorzej, gdybym byl na ich miejscu... - wychylil sie zza kamienia, zlozyl i wystrzelil dwa razy. Kotolak dostrzegl zamieszanie na jednej z wiez, ktos tam padl, a jedna z ciezkich kusz podskoczyla konwulsyjnie, nie bylo jednak widac czy i jak zostala uszkodzona. -Niezle... - Hamnisz ocenil wynik swoich strzalow - ale sam nie zmusze ich do milczenia. -Musimy zdobyc ten fort - stwierdzil Ksin. Stal wyprostowany, nie zamierzal sie kryc. Po chwili dotarli do niego Saro i przywodca plemiennej rady imieniem Ampeker. -Niech wojownicy przygotuja sie do ataku! - rozkazal kotolak. -On mowi, zeby wyslac poslanca, ktory wyjasni pomylke - oznajmil Saro wskazujac na starca. -Nie ma zadnej pomylki! - ucial dyskusje Ksin. Spokojnie uchylil sie przed nadlatujacym beltem, ktory piec krokow za nim wykrzesal wsrod skal klebowisko iskier, odrykoszetowal, polecial miedzy nastepne skaly i dostal swa ofiare, sadzac po przerazliwym krzyku, jaki stamtad dobiegl. -Oni tam mieli rozkaz najpierw strzelac, potem pytac! - dokonczyl wypowiedz kotolak. - Zapewne chodzilo im o was lub o kogos kto zna Przejscie! Tedy prowadzi jedyna droga z Pierwszego Swiata! Ampeker po namysle pokiwal glowa i wycofal sie chylkiem, po drodze szepczac cos kolejnym napotykanym wojownikom, ktorzy zaczeli szykowac bron. Ksin tymczasem zdjal z szyi amulet ze "szponami demona" i podal go Hamniszowi. -Nie szkoda ci, kapitanie? - spytal kusznik. - Zostana nam tylko trzy... -Nie ma innego wyjscia, strzelaj! -Drap do krwi! Efekt przeszedl najsmielsze oczekiwania. Wir czarnych, szponiastych lap, ktory rozszalal sie na jednej wiezy, uporal sie takze z druga. Najpierw w dol polecialy poszarpane ludzkie ciala i fragmenty machin, po czym niespodziewanie jedna z czarnych lap chwycila cala baliste i cisnela nia o wierzcholek drugiej wiezy, burzac blanki i wywolujac poploch wsrod tamtejszej obslugi. Strzelcy czym predzej schowali sie w glebi budowli. Ciezkie belty przestaly nadlatywac. -I co teraz? - Ronijczyk uniosl glowe. - Przypuscimy otwarty atak? -Nie najlepiej to wyglada... - Ksin popatrzyl posepnie w dol. -To prawda - zgodzil sie Hamnisz. - Nie mamy drabin, zeby sforsowac mur. Nie da sie tez ulozyc przy nim stert kamieni, by zrobic cos na ksztalt schodow, bo ktos przezornie oczyscil caly stok z glazow sredniej wielkosci. Ten fort jest dobrze przygotowany do odparcia napasci... Tam jest przynajmniej trzydziesci strzelnic, nie moge strzelac w kazda! -Zawrocic tez nie mozemy - zauwazyl kotolak. -To bedzie jatka... - mruknal Hamnisz. -Nie po naszej stronie! - uslyszeli glos Berti. -Co masz na mysli? - spojrzal na nia Ksin. Kobieta przykucnela za glazem obok Ronijczyka. -Kazalam Saro zebrac krew rannych - powiedziala. - Pojde tam, a potem ja wypije... -Oszalalas?! - zdumial sie kotolak. - Nastapi natychmiastowa Przemiana! -Wszak juz i tak po mnie, prawda? Ale moge sie jeszcze przydac. Poza tym nie powstrzymaja mnie zwykle strzaly. -Chcesz stac sie zywymi "szponami demona"? - upewnil sie Hamnisz. -Cos tak jakby... Wiec jak? -Chyba nie mamy innego wyjscia - mruknal Ksin. - Pojde z toba. Skinela glowa. -Ktos musi pilnowac, bym gryzla tych co trzeba... - usmiechnela sie z wysilkiem. - Czy Przemiana bedzie ostateczna? -Za dnia nie... - odparl zamyslony kotolak. - Odzyskasz postac po pierwszym ataku szalu, ale w nocy... -Nocy juz nie zobacze - uciela z determinacja. -Nie zobaczysz - zapewnil ja Hamnisz gladzac luk kuszy. Przypadl do nich Saro. W reku trzymal otwarty buklak. Zapach dolatujacy z wnetrza naczynia przyprawil Ksina o zawrot glowy. Opanowal sie. To jeszcze nie bylo najgorsze, co mialo go dzis spotkac. -Masz! - lotrzyk podal naczynie Berti. - Rozcienczylem krew woda, zeby nie zakrzepla... Kobieta zatkala buklak i przywiazala go sobie do pasa. -Wezmiemy tarcze - zdecydowal Ksin. - Lepiej, zeby tamci nie zorientowali sie zbyt szybko, kim jestesmy... -Pojde poszukac! - ofiarowal sie Saro. Tarcze, ktore niebawem przyniosl, byly okragle, dobre do walki wrecz, ale nie bardzo nadawaly sie do oslony przed zmasowanym ostrzalem z kusz i lukow. Wyboru jednak nie mieli. Ktos w forcie mogl miec pociski o srebrnych grotach i nie powinien od razu wpasc na pomysl, ze powinien ich uzyc. -Obejmujesz dowodzenie! - rzekl Ksin do Hamnisza i pobiegl w dol stoku. Bertia przeskoczyla glaz i ruszyla za nim. Biegli zakosami. Bylo to konieczne nie tylko by utrudnic trafienie, ale tez dla zachowania rownowagi. Drobne kamienie kaskadami osypywaly sie im spod stop. Kotolak nie mial klopotow z utrzymaniem sie na nogach, za to Bertia czesc drogi przebyla zjezdzajac na tylku, a raz omal nie zgubila tarczy. -Moze bede chcieli rozmawiac i pozwola nam wejsc do srodka?! - zawolala. -Zaraz sie przekonamy! - odkrzyknal jej Ksin. Belty polecialy ku nim zaledwie weszli w zasieg recznych kusz. Zrazu pociski byly bardzo niecelne, ale w miare jak sie zblizali do fortu uderzaly coraz blizej. Potem dolaczyly strzaly z lukow. Co gorsza, w tej odleglosci od fortu usunieto ze stoku wszystkie wieksze kamienie i skalki, za ktore mozna bylo sie schowac. -Chyba jednak nie chca gadac! - steknela Bertia, kiedy jedna ze strzal, ocierajac sie o jej glowe, wyrwala jej pasmo wlosow. Ksin nie odpowiedzial, bo w tym momencie w jego tarcze lupnal belt z kuszy. Z tej odleglosci pocisk z latwoscia przebil oslone i wbil sie kotolakowi tuz pod prawe oko. Zabolalo choc nie powinno. Zdaje sie na ostrzu byly slady srebra, moze jakis grawerunek... Ksin chwycil drzewce wyszarpnal belt z twarzy. Poczul jak rana sie zamyka i w tym momencie w udo trafila go strzala z luku. Uswiadomil sobie, ze troche za dlugo biegnie w jednym kierunku, wykonal gwaltowny zwrot i doslownie o pol kroku minal sie z cala struga pociskow, ktore rozprysly sie na kamieniach w drzazgi i iskry. Kotolak uslyszal krzyk trafionej kolejny raz Berti. Natura ludzka i nadnatura demona byly w jej przypadku mocniej rozdzielone niz u Ksina, stad cierpiala teraz jak raniony czlowiek i choc nie mozna bylo jej zabic, to jednak tracila sily. Trafiona piata czy szosta strzala zaczela sie slaniac i zwolnila bieg, stajac sie jeszcze latwiejszym celem. Jej tarcza byla wprost najezona strzalami, a teraz belt z kuszy oderwal od niej wielki kawal drewna. Ksin sprobowal oslonic kobiete, skutkiem czego kolejny belt, ktory przeswidrowal jego tarcze, trafil go prosto w serce. Na szczescie tym razem na grocie nie bylo drobin srebra. Tarcze zaczely juz przebijac nawet strzaly z lukow i teraz nadawala sie ona tylko do tego, by strzelcy w forcie nie widzieli, ze trafili. Kiedy do murow pozostalo niecale sto krokow, kotolak zrozumial, ze nie dobiegna. Obroncy nabijali ich strzalami szybciej niz Ksin i Bertia dawali rade je z siebie wyciagac, a przeszywajace ciala drzewca pociskow mimo wszystko utrudnialy im ruchy. Po kolejnej serii z tarczy kotolaka zostal juz tylko kawalek deski przybity trzema strzalami do lokcia i lewego przedramienia. Bertia trafiona z kuszy w kolano wywrocila sie jak dluga. Na szczescie Hamnisz widzial co sie dzieje i mial dosc doswiadczenia, by wiedziec co robic. Pchnal koczownikow w dol, do gromadnego ataku, zmuszajac obroncow fortu do rozproszenia ostrzalu. Ksin chwycil Bertie za reke i pociagnal ku martwej strefie ostrzalu u podnoza muru. Kolejne strzaly kasaly ich raz po raz, ale nie byla to juz zwalajaca z nog lawina pociskow. Wreszcie przypadli do muru. Normalnie nie bylo tu martwej strefy, powinni teraz stac sie celem zalogi wiezy, ktorej galeria wychylala sie nieco w te strone, ale wystrzelony przez Hamnisza amulet ze "szponami demona" sprawil, ze obroncy znikli z jej szczytu i nie wazyli sie tam wrocic. Ksin, klnac z wsciekloscia, zaczal wyrywac z siebie belty i strzaly. Mial ich w sobie kilkanascie, Bertia kilkadziesiat; ledwie mogla sie ruszac. Pomogl jej wyciagac drzewca i przez chwile oboje dochodzili do siebie lezac u podnoza muru. W gorze Hamnisz nakazal koczownikom wycofac sie i ukryc. Kotolak i strzyga podniesli sie i, pochyleni nisko pod strzelnicami w murze, ruszyli do bramy fortu. Ta uchylila sie wlasnie. Wychodzila z niej grupka obroncow, wyslanych zapewne po to, by dobic zuchwala pare, ktora osmielila sie zblizyc do fortu. Rozjuszony Ksin nawet nie spostrzegl, kiedy ulegl Przemianie. Pierwszy rzucil sie na zolnierzy. Powalil ich na boki dwoma zamaszystymi uderzeniami lap, oderwal pol twarzy temu, ktory zastapil mu droge i wbiegl do fortu. Bertia podazala tuz za nim. Strzelcy stojacy wzdluz muru przy strzelnicach zaczeli odwracac sie, pokazywac ich sobie palcami i cos krzyczec. Z wrazenia zapomnieli strzelac. Kotolak przywarowal, wypatrujac nastepnej ofiary, a stojaca za nim Bertia odczepila buklak przebity strzala z luku i podniosla naczynie do ust. Mimo dziury pozostalo w nim dosc krwi... Ksin, slyszac za soba oblakanczy rechot i skrzek, uskoczyl w bok i dobrze zrobil, bo strzyga zaatakowala najpierw jego. Pogonila za kotolakiem zupelnie ignorujac ludzi. Przez dluga chwile oniemiali obroncy fortu patrzyli jak dwa nadnaturalne potwory, niemal ocierajac sie o nich, scigaja sie wzdluz wewnetrznej strony murow, robiac najpierw jedno, potem drugie okrazenie. Wreszcie Kotolak widzac, ze mimo jego staran Bertia nie okazuje najmniejszego zainteresowania mijanymi ludzmi, wykonal gwaltowny zwrot i pognal w poprzek placu w kierunku budynku mieszkalnego stojacego u podstawy jednej z wiez. Byl tam drewniany ganek. Kotolak wybil sie i wskoczyl prosto na dach. Odwrocil sie i spojrzal prosto w czerwone slepia tego, co przed chwila bylo kobieta. Probowala do niego doskoczyc, ale z latwoscia stracil ja ciosem lapy. Pazury Ksina tylko zgrzytnely o zeby Berti. Ta przystanela wiec w dole, potrzasnela lbem i ryknela gardlowo. Rozlegl sie smiech. Najpierw samotny, pojedynczy, blyskawicznie rozlal sie w choralny rechot. Moze i sytuacja byla smieszna, ale zolnierze nie powinni sie byli smiac. W nastepnej chwili bowiem przekonali sie, jak krotka i szybka jest droga od radosci do grozy i zaglady. Bertia zadreptala w miejscu, spojrzala w boki i zasyczala. Ogolny smiech nie ustawal. Doskoczyla do jednego z rozbawionych obroncow i jednym ruchem, zdawaloby sie musnieciem, rozcapierzonej, szponiastej reki, urwala mu glowe, ktora potoczyla sie na srodek majdanu. Smiech zabrzmial glosniej, jak z dobrego zartu, a Bertia juz wywlekala wnetrznosci nastepnemu. Chwycila watrobe i polknela ja w calosci, jednym klapnieciem szczek, odginajac glowe do tylu. Smiech zabrzmial teraz histerycznie, a potem jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki zamienil sie w skowyt przerazenia. Na dziedzincu fortu rozpetalo sie krwawe pandemonium. Nikt nie probowal walczyc, wszyscy chcieli uciekac. Najbardziej zas ci, ktorzy wczesniej strzelali najcelniej i juz wiedzieli, ze strzaly nie zdadza sie na nic. Czesc zolnierzy probowala schronic sie w budynku, na ktorym siedzial Ksin, ale na widok przyczajonego kotolaka uswiadomili sobie, ze musieliby przebiec pod nim i w strachu rozbiegli sie na boki. Bertia tymczasem szalala na placu jak fryga. Tylko Ksin byl w stanie sledzic jej ruchy. Rozgryzala glowy, wyrywala rece, otwierala tetnice, lamala kosci - wszystko to bylo oszalamiajacym szalenstwem, eksplozja ruchu wsrod purpurowych rozbryzgow. W pewnej chwili kotolak zobaczyl jak wskoczyla w grupe zolnierzy i kazdemu rozerwala tulow, uderzajac jednoczesnie pazurami rak i nog. Ci jeszcze nie zdazyli pasc, kiedy ona juz wygryzala twarz nastepnemu. Nie bylo litosci ani wahania. Zolnierze, aby ujsc klow i szponow, zaczeli sie rzucac na miecze. Potem stala sie rzecz bardziej niesamowita, z ktora Ksin spotkal sie po raz pierwszy w zyciu. Bertia przestala ryczec i zawodzic skrzekliwie w sposob typowy dla strzygi, a zaczela nasladowac odglosy wydawane przez ludzi, ktorych mordowala. Zdawalo sie, ze przedrzeznia swoje ofiary. W pewnej chwili z jej paszczy wydobyl sie zbiorowy krzyk, jakby z wielu gardel, sprawiajac, ze Ksin az sie najezyl ze zgrozy. Wygladalo to tak, jakby Bertia pozarla dusze swych ofiar, ktore teraz zawodzily z jej trzewi niczym z glebi piekla. Obryzgana krwia, poruszajaca sie w tanecznych konwulsjach byla potworem w calym majestacie szalu i okrucienstwa. A potem nagle znieruchomiala, odzyskala kobieca postac i padla nieprzytomna w krwawe bloto. Zabila blisko trzydziestu ludzi. Kilkunastu wolalo popelnic samobojstwo, pozostali, ci ktorzy nie zdolali ukryc sie w zabudowaniach, lezeli skuleni na majdanie, paru goraczkowo rozgrzebywalo ziemie, jakby chcieli sie pod nia schowac. Nikt nie myslal o walce, z wyjatkiem jednego zolnierza, ktory widzac, ze Bertia przestala byc grozna, rzucil sie ku niej unoszac halabarde. Kotolak zeskoczyl i zabiegl droge ostatniemu obroncy fortu, stajac miedzy nim a lezaca kobieta. Zolnierz nie stracil odwagi, z polobrotu cial halabarda w glowe Ksina, ktory spostrzegl, ze na szerokim ostrzu jest srebrny grawerunek. Bron byla wiec odpowiednia, ale atakujacy nie dosc szybki. Kotolak uchylil sie z latwoscia, cofnal, przybral ludzka postac i chwycil porzucony przez kogos oszczep. Skrzyzowali z loskotem drzewca. Ksin odbil cios i przystanal, z ciekawoscia przygladajac sie przeciwnikowi. Kotolakowi spodobala sie jego odwaga i determinacja. Na zacietej twarzy zolnierza nie bylo znac sladow wahania, sadzac po bogatych zdobieniach stroju musial to byc tutejszy oficer. Nie chcial go zabijac. Ten jednak sadzil, ze nie czeka go nic procz smierci. Zamlynkowal halabarda i podstepnie rabnal Ksina nisko po nogach. Kotolak wyskoczyl w gore podpierajac sie drzewcem oszczepu jak tyczka i uderzyl obunoz w glowe przeciwnika, ktory runal jak dlugi na plecy, upuszczajac halabarde. Nim zdolal sie podniesc, Ksin nadepnal mu na piers i oparl ostrze oszczepu o gardlo. Zolnierz pojal, ze nie ma szans i ze wrog nie chce jego smierci. Dajac upust zlosci splunal na przygniatajaca go do ziemi stope, potem zacial usta i popatrzyl w bok, unikajac oczu Ksina. Wrota fortu pekly z trzaskiem i na dziedziniec wbiegli koczownicy prowadzeni przez Hamnisza, za ktorego plecami kryl sie Saro. Ronijczyk natychmiast podbiegl do kotolaka. -Moj jeniec, pilnuj go! - polecil Ksin. Kusznik skinal glowa, a kotolak poszedl do Berti. Skore miala juz prawie czarna, co bylo skutkiem dzialania dziennego swiatla. Ksin szybko okryl Bertie plaszczem, aby nie spalilo jej slonce. Potem sprawdzil jej stan. Nie oddychala, a serce nie bilo. Byla w letargu. Zmysl Obecnosci podpowiadal, ze Przemiana dopelnila sie calkowicie. Mozna bylo jednak ocucic ja jeszcze ostatni raz... Po chwili wahania kotolak podjal decyzje. Wzial od Hamnisza srebrny belt, po czym przycisnal grot pocisku do skroni Berti. Kobieta wygiela sie w luk i otworzyla oczy. Poruszyla niemo ustami. -Jezeli chcesz mowic, to nabierz najpierw powietrza do pluc - powiedzial Ksin. - One same ci sie juz nie napelnia. -Jestem zywym trupem? - zapytala. -Wciaz zyjesz, ale nie ma w tobie juz nic ludzkiego. Ta resztka swiadomosci zgasnie razem ze sloncem... -Nic nie pamietam. -To normalne. Wstan, zobacz czego dokonalas... Podniosla sie i glebiej naciagnela kaptur plaszcza. Zadni zemsty koczownicy biegali po forcie, wywlekali ukrywajacych sie obroncow i zabijali na miejscu. Zaczelo sie zwykle w takich okolicznosciach pladrowanie zabudowan i obdzieranie trupow. W jednej z wiez ktos podlozyl ogien. Nikt jednak nie probowal nawet zblizyc sie grupy stojacej na srodku placu. Bertia dlugo i w milczeniu przygladala sie lezacym wokol poszarpanym cialom. -To ja odgryzlam mu glowe? - wskazala jedno z cial. -Tak. -Czemu mnie obudziles? - dotknela oparzonej srebrem skroni. -Masz jeszcze prawo do ostatniego zyczenia. Namyslala sie dluga chwile. -Chce zatanczyc o zachodzie slonca! * * * Zeszli w doline pozostawiajac za soba plonacy fort. Koczownicy rozbili oboz wzdluz brzegow szerokiego, bystrego potoku. Ksin, Hamnisz, Bertia i Saro poszli nieco dalej, az znalezli niewielka, cicha polane. Zabrali ze soba jenca, bo w obozie zbyt wielu koczownikow patrzylo na niego zlym wzrokiem. Sposrod obroncow fortu przezyl tylko on. Oficer szedl teraz w milczeniu ze zwiazanymi z przodu rekami. Nie rozmawiali, nie zapytali go nawet o imie. Mieli wazniejsza rzecz do zrobienia. Musieli pozegnac sie z Bertia.Ona przebrala sie. Kobiety daly jej nowa, znacznie skromniejsza skorzana suknie i starannie ulozyly wlosy. Ksin nie ponaglal, choc slonce coraz mocniej chylilo sie ku gorskim graniom. Wkrotce po przybyciu na polane dolaczyli do nich trzej muzykanci z bebenkiem, piszczalka i grzechotkami. Razem z nimi przyszedl przywodca plemiennej rady, Ampeker, i kilku innych czlonkow starszyzny. Bertia stanela przed Ksinem. W poczernialych od dziennego swiatla dloniach trzymala wianek z bialych kwiatow. Nad nia niebo barwilo sie intensywna czerwienia zachodzacego slonca. -Czuje to... - powiedziala cicho. - Czuje jak wzbiera we mnie ciemnosc. -Juz czas - rzekl sucho kotolak. -Wiem - skinela glowa i zalozyla wianek na skronie. - To smieszne, ze umre jako dziewica... Ksin popatrzyl na nia pytajaco. -Tak - skinela glowa. - Zregenerowalam sie az tak bardzo... - zwrocila sie do Saro i Hamnisza. - Przynajmniej sprobujcie nie myslec o mnie zle. Lotrzyk otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, ale nie zdolal znalezc slow i przerwac milczenia. Kusznik stal z nieprzenikniona twarza, jak posag z bronia oparta o lewe przedramie. -Hamnisz... - mimo wszystko sprobowala go sklonic do jakies reakcji. -Nie przedluzajmy tego - powiedzial nieswoim, zmienionym glosem, jednak nawet teraz nie daloby sie odgadnac jego uczuc. -Czy pozostanie po mnie choc jedno dobre wspomnienie? -Zachowam w pamieci twoja dume - oznajmil z powaga Ksin. Sklonila sie przed nim i skinela na muzykantow, ktorzy zaczeli grac. Byla to rytmiczna i halasliwa barbarzynska muzyka, ale okazala sie stosowna do chwili. Bertia zaklaskala i zaczela plasac w jej rytmie. Nie byl to zaden przemyslany taniec, po prostu spontaniczne poddala sie melodii, wyrzucala w gore ramiona, przeginala sie, wirowala, klonila. A muzyka, w miare jak ciemnialo niebo, nabierala tempa. Rytm ruchow i dzwiekow wciagal, zniewalal, przemienial sie w trans. Chwilami gesty Bertii nabieraly hipnotyzujacego powabu. Saro wpatrywal sie w nia rozszerzonymi oczami i sam zaczal podrygiwac. Starszy plemienia klaskal. Wtem Bertia wybuchla radosnym, perlistym smiechem. Zdawalo sie, ze jest bezgranicznie szczesliwa. Tylko Ksin wiedzial, ze ona juz nie zdaje sobie sprawy z wlasnej radosci, ze Bertia pomiedzy kolejnym piruetem i sklonem odeszla od nich na zawsze i wlasnie zaczela sie Przemiana. -Hamnisz! - zawolal. Ronijczyk nie poddal sie urokowi tanca Berti, bo nie patrzyl na nia, tylko gdzies w gore i w bok. Na wezwanie Ksina zrobil cwierc obrotu, mocno opierajac sie na cofnietej do tylu prawej nodze. W jego kuszy szczeknelo cos metalicznie. Jeniec, obserwujacy uwaznie tanczaca kobiete, zerknal na Hamnisza i oczy rozszerzyly mu sie ze zdumienia; chyba dopiero teraz pojal, co ma sie tu stac. Kusznik zlozyl sie do strzalu jak automat, plynnie i bez zadnych zbednych ruchow. Oparl policzek o kolbe. Bertia sklonila sie gwaltownie, a potem wyprostowala blyskawicznie, wyrzucajac w gore szeroko rozlozone ramiona. Fala Obecnosci uderzyla Ksina jak goracy podmuch. Hamnisz nacisnal spust. Loskot cieciwy i wizg beltu zlaly sie w jedno z nieokreslona wibracja, jaka wydostala sie z gardla Berti. Ona zawirowala nienaturalnie szybko, stracila ludzkie kontury i buchnela bialym ogniem, ktory wydobyl sie gdzies jakby ze srodka tulowia i momentalnie rozszerzyl w gore i w dol. Zawirowala w slupie ognia. Ogien okrecal sie wokol niej, po czym blask i ruch zniknely w jednej chwili. Bertia rozpadla sie w proch. Zostaly z niej tylko dlonie i stopy, ktore nagle zamienily sie w szpony strzygi, po czym w mgnieniu oka takze rozpadly sie w pyl. -Co to bylo?! - zaskoczony kotolak obejrzal sie na kusznika. Spodziewal sie typowej agonii od srebra. To bylo o wiele bardziej gwaltowne. -Nie pozalowalem jej berylowego ostrza... - Hamnisz odetchnal gleboko. - To byla ostatnia chwila? Ksin przytaknal bez slowa. Muzycy nadal grali, ale z wrazenia calkiem zgubili rytm. Teraz dopiero milkli jeden po drugim. Saro podszedl do szarej plamy lezacego na trawie popiolu i padl przy niej na kolana. Dotknal tego, co zostalo z Berti. -Wiec to koniec? - zapytal z niedowierzaniem. - Tyle jej chcialem powiedziec... -To trzeba bylo mowic, kiedy prosila! - Hamnisz rozgniewal sie nie na zarty. - A ty wolales stac jak ostatni cwok! -Myslalem... -Zbierz jej szczatki do jakiejs sakwy! - przerwal sprzeczke Ksin. - Bedziesz ja nosic stale przy sobie - zdecydowal. -Dlaczego? -Bo w tym prochu jest moc. Moze sie przydac. Saro nie odpowiedzial, tylko w jego oczach nagle pojawil sie ogromny bol. Bezradnie opadly mu kaciki ust. Wygladal jak ktos, kto ma ostatecznie dosc siebie i swiata. -Rob co mowie! Jestes jej to winien! - kotolak poczul sie nagle bardzo zmeczony. Ten dzien rzeczywiscie byl dlugi... 11. W martwej ciszy -Mieli rozkaz nie przepuszczac nikogo, kto nadejdzie ta grania - Saro tlumaczyl slowa jenca bezbarwnym glosem, tepo wpatrujac sie w ognisko, w ktorym Hamnisz grzebal patykiem. - Powod mogl znac tylko dowodca fortu. Ten tutaj dowiedzial sie, ze jest taki rozkaz, kiedy zamiast, jak zwykle, pobrac myto od przechodzacych przez przelecz, nakazano strzelac bez ostrzezenia. Dowodca powiedzial im, iz nikt zywy nie moze zejsc w doline. -Czy byla to droga, ktora zwykle chodzili rozbojnicy? - spytal Ksin. -Nie, kapitanie, nikt nigdy tamtedy nie chodzil, to bylo zupelne bezdroze. -Kiedy ten rozkaz byl wydany? -Chyba dosc dawno, bo kiedy nas dostrzezono, dowodca fortu wyjal i rozpieczetowal zwoj z pieczecia starego namiestnika prowincji i byl wyraznie zdziwiony tym, co tam przeczytal. On sadzi, ze zwoj z rozkazem od wielu lat czekal na moment, kiedy pojawia sie ludzie schodzacy ze szczytu Gebi. -Z pewnoscia chodzilo o naszych koczownikow - Hamnisz rzucil patyk w ogien. - Korathos nakazal odciac im droge odwrotu na wypadek, gdyby sami znalezli Przejscie. Pewnie nie sadzil, ze przejda wszyscy na raz i ono sie za nimi zamknie. -Moze masz racje... - zamyslil sie Ksin. Tymczasem jeniec uslyszawszy imie maga Korathosa popatrzyl bystro na Hamnisza, potem na Ksina i zagadal cos szybko. -On pyta czy jestescie wrogami, czy przyjaciolmi maga Korathosa? - przetlumaczyl Saro. Kotolak, nim odpowiedzial, dluga chwile patrzyl w oczy jenca. -Wrogami - rzekl. -Korathos jest rowniez wrogiem jego rodu. -Zapytaj go Saro, czy chce sie nam przypodobac? - polecil Hamnisz. Jeniec gwaltownie potrzasnal glowa. -Korathos ma na rekach krew jego ojca, braci i krewnych - powiedzial lotrzyk. - On sam musial przed nim uciekac i ukryl sie w tym kraju. Zostal najemnikiem na najodleglejszej pogranicznej placowce, jaka zdolal znalezc. -I trafil w miejsce szczegolnie interesujace Korathosa? - zakpil Ronijczyk. - Do fortu strzegacego przejscia z Pierwszego Swiata? -Twierdzi, ze tego nie wiedzial. -Jak zamierza to udowodnic? - naciskal kusznik. -On nazywa sie Vorez z rodu Szukari, twierdzi, ze kiedy przybedziemy do jego kraju, to kazdy tam potwierdzi opowiesc jak mag Korathos rozprawil sie z jego klanem, bo rzecz byla glosna. -Zatem wiele wody i czasu uplynie zanim zdolamy potwierdzic, czy on mowi prawde? Mysle, ze mozemy zalatwic to szybciej... - Hamnisz znaczaco pogladzil kolbe kuszy. - Sadze, ze ten czlowiek sluzyl tu jako jego oczy i uszy! -Nie! - zaprzeczyl gwaltownie Vorez. - Predzej zgine niz pomoge Korathosowi! -Nie mozemy ci zaufac - stwierdzil Ksin. -Jutro o swicie przybedzie tu silny oddzial jazdy - oznajmil jeniec. - Spaliliscie pograniczny fort, dym byl widoczny z daleka, wiec wkrotce przybeda sprawdzic, co sie stalo. Jednoczesnie pograniczne garnizony w glebi kraju juz szykuja sie do wymarszu i oblawy. Tylko ja moge was z niej wyprowadzic - zakonczyl tlumaczenie Saro. -To wazna wiesc - przyznal Hamnisz. - Sadzilem, ze uplynie kilka dni, zanim ktos zainteresuje sie losem tego fortu. -System obrony granicy dziala tu bardzo sprawnie - zapewnil Vorez. - Tych kilkuset dzikusow razem z ich kobietami i dziecmi ma przed soba najwyzej dwa tygodnie zycia. Chyba ze mi zaufacie. Pomoge wam, bo chce zemscic sie na Korathosie. -Gdyby nie on, jutro rano rozjechaloby nas tutaj wojsko... - pokiwal glowa kotolak. - Chyba mozemy uznac, ze nasz nowy towarzysz nam dobrze zyczy - wyjal noz i przecial wiezy jenca. -Dziekuje, nie zawiedziecie sie - najemnik zaczal masowac nadgarstki. -Jezeli choc pomyslisz o zdradzie, to przedziurawie ci te mysl od razu w samym srodku glowy! - ostrzegl nie przekonany do konca Ronijczyk. -Idz Saro i powiadom starszych plemienia - polecil kotolak. Lotrzyk skinal glowa i odszedl w ciemnosc. Ksin, Vorez i Hamnisz, nie mogac rozmawiac, popatrywali na siebie w milczeniu. Wreszcie kotolak podal najemnikowi buklak z winem. Saczyli je powoli, podajac sobie naczynie z rak do rak, dopoki nie wrocil Saro razem z zaniepokojonym Ampekerem i kilkoma wojownikami. -Wodz pyta ilu przybedzie wrogow? - rzekl lotrzyk. -Najpierw, aby sprawdzic, co sie stalo wyrusza nie mniej niz dwustu konnych - oznajmil Vorez. - To tylko silny zwiad, majacy wycofac sie jak tylko napotka przeciwnika i pozna jego sile. Rownoczesnie przygotowywane sa dwa oddzialy po pieciuset ludzi, ktore czekaja na wiesci pol dnia drogi od granicy. Zaleznie od sytuacji atakuja lub wycofuja sie w glab kraju i tam czekaja na glowne sily pogranicznych namiestnikow. -Dobry system - zauwazyl Hamnisz. - Ale czego sie tu tak obawiacie? -Wiele jest w tych stronach zbojeckich band, ktore czasem lacza sie w cale armie. W gorach na poludniowym wschodzie widywano nawet cos na ksztalt rozbojniczych ksiestw. Kiedys, co kilka lat ruszaly przeciw nim wielkie wyprawy. Ostatnio jednak Korathos wezwal wojska do siebie za ocean, dlatego poprzestaje sie tylko na obronie granic - wyjasnil najemnik. Ampeker powiedzial cos wojownikom, ktorzy odeszli niezwlocznie, zas wodz zwrocil sie do Ksina. -Nakazalem wygasic ogniska, a slady po nich zakryc darnia. Jak zrobi sie jasniej, zatrzemy wszelkie slady obozowiska. -Zrobcie ile sie da przy pochodniach, bo rano moze nie byc czasu - doradzil Vorez. -W forcie zdobylismy dosc broni, aby przyjac walke... - rzekl dalej wodz. -Trzeba byloby ich wybic do nogi - zauwazyl Ksin. - To malo prawdopodobne, nawet jesli zrobimy zasadzke. Sily sa wyrownane, wiec pewnie wielu zdola ujsc, a my poniesiemy duze straty. Nie warto podejmowac walki! -Oni pojda najpierw na przelecz i tam zaczna szukac sladow. Jezeli wczesniej nie zauwaza sladow obozowiska, to zdaze was wyprowadzic daleko - powiedzial byly jeniec. - Beda was tropic i scigac, ale powinno sie udac uciec z terenu pogranicza. -A co dalej? - zapytal Hamnisz. -Jezeli chcecie dostac sie do Korathosa, musicie przeprawic sie przez morze. Mozecie to zrobic jako kompania najemnikow, bo mag oglosil wielka wyprawe do innego swiata. Musicie sie tylko wyrwac z pogranicza. -Jaki inny swiat? - zainteresowal sie Ampeker, kiedy Saro przelozyl mu te wypowiedz. -Chodzi o nasz swiat - odparl Ksin. - Mamy zamiar zabic Korathosa, aby powstrzymac go przed podbojem. -To bedzie trudne - zauwazyl Vorez. - Bo Korathos nie zyje juz od blisko trzydziestu lat... -Mowisz to dopiero teraz?! - Hamnisz uderzyl dlonia o udo. -Rozumiem, ze w jakiejs formie jednak tu egzystuje... - rzekl kotolak. -I owszem, kapitanie - skinal glowa Vorez. - Jego duch przebywa kolejno w stu cialach ludzi, ktorzy kiedys byli jego gwardia palacowa. Czujac zblizajaca sie smierc, Korathos dokonal samomumifikacji i jego mumia wciaz w majestacie zasiada na czarnym tronie krolow-magow. Dusza zas bezustannie przemieszcza sie pomiedzy stu cialami ludzi, ktorym za pomoca magii i trepanacji czaszek usunieto wlasna wole. -Zatem smierc uczynila go duzo grozniejszym niz byl za zycia! - zawolal zdumiony Ronijczyk. -Zazwyczaj bywa odwrotnie - uprzejmie zgodzil sie Vorez. - Ale Korathos jest wyjatkiem. -Co sie dzieje z tymi ludzmi, kiedy akurat nie ma w nich duszy Korathosa? - zapytal Ksin. -Pelnia sluzbe jako doskonale posluszni straznicy jego palacu. Sadze, ze on patrzy oczami ich wszystkich na raz i slyszy ich uszami. Kiedy przyszli wymordowac moja rodzine, zachowywali sie jak jeden czlowiek w stu cialach... - Vorez pochylil glowe i zacisnal piesci. -Trudno ich zabic? - zainteresowal sie kotolak. -Zadnego sie nie udalo... - najemnik pograzyl sie w ponurych wspomnieniach. - Tak jak ciebie i tej kobiety, gdy zbiegaliscie z gory w deszczu naszych strzal. -Wiec nie tylko ich umysly zostaly przeksztalcone... - zadumal sie Ksin. -Jestes pewien, ze damy rade, kapitanie? - zagadnal Hamnisz. -Bedzie trudno - przyznal kotolak. - Jezeli jednak chcesz wrocic po wyplate do Suminoru, musimy stawic temu czola... -Ci straznicy wcale sie nie starzeja - dodal Vorez. -Dosc, juz wystarczajaco nas pognebiles! - zirytowal sie Hamnisz. -Wymysle cos - zapewnil go Ksin. - Do brzasku zostalo pare godzin. Wypocznijcie troche. -A ty kapitanie? -Nie musze spac. - Ksin wstal, sklonil sie Ampekerowi i odszedl w ciemnosc. Chcial zostac sam. * * * Dotarl do strumienia, znalazl sobie miejsce na brzegu, usiadl i wsluchal sie w szum plynacej wody. Trwal w bezruchu, w ciemnosci, niemozliwy do odroznienia od glazow wsrod ktorych siedzial. Uplywajacy czas nie mial znaczenia. Bulgotliwy szmer potoku koil rozgoraczkowane mysli, rozmywal zwatpienie. Ksin skoncentrowal sie i zebral cala swa magiczna wiedze. Przed oczami stanal mu bialy plomien, w ktorym zgorzala Bertia. Berylowy grot beltu...Gdyby to bylo srebro, smierc nastapilaby w drgawkach i konwulsjach, cialo zachowaloby sie, a po wyjeciu pocisku moglby nawet powrocic w nie koszmarny pozor zycia. Zwykle srebro nie zabijalo duszy nadistoty, jedynie pozbawialo ja zdolnosci wplywania na swiat materii. Taki efekt moglo dac jedynie srebro rodzime, ktorego nigdy nie przetapiano, a podczas wykopywania i przekuwania samorodka pilnie baczono, by nie dotknela go ludzka reka. A beryl? W swiecie Suminoru nie uzywano berylu, chyba nawet w ogole nie znano tego metalu. Znano jednak bialy plomien towarzyszacy smierci upiora - w taki sposob spalala sie dusza nadistoty pod wplywem dziewiczego srebra. Czyzby wiec i beryl zabijal demony razem z dusza? Skoro tak... nieszczesna Bertia... Hamnisz, chcac zabic szybko, okazal jej zbyt wiele litosci i Bertie pochlonal niebyt. Lecz dosyc o niej. Jeden potwor w stu cialach, to znaczy, ze jest tylko jedna dusza na sto przemienionych cial... Dusza nie moze dzielic sie ani powielac, jest zawsze jedna - to Ksin wiedzial bez watpienia. Zatem istnial sposob pokonania Korathosa! Nalezalo rozpoznac cialo, w ktorym przebywala dusza maga i zabic ja berylowym grotem. Mieli jednak tylko piec takich pociskow na sto celow... Jak znalezc wlasciwy? -I co wymysliles, kapitanie? - zapytal Hamnisz, kiedy Ksin wrocil z nastaniem szarego brzasku. -Ze bedziemy potrzebowac wiele szczescia... - odparl kotolak siadajac przy wygaslym ognisku. -Tyle to sam moglem sie domyslic - rozesmial sie Ronijczyk i poprawil pokrowiec zabezpieczajacy kusze przed poranna rosa. * * * Kiedy zrobilo sie na tyle jasno, aby mozna bylo zobaczyc dlon na koncu wyciagnietej reki, w obozie koczownikow zapanowala goraczkowa krzatanina. Zacierano do konca slady noclegu, szykowano bron i gromadzono sie w miejscu wskazanym przez Voreza. Byl to las na zachodnim stoku doliny. Wedlug slow bylego jenca dalsza droga miala prowadzic lesnymi wawozami u podnozy gor.Ruszono niezwlocznie, posylajac przodem kobiety, dzieci i rannych. Ksin i Hamnisz objeli dowodzenie tylnej strazy. Wschod slonca przyniosl az trzy zle wiesci. Podjazd, ktory wyslano celem wybadania, co stalo sie z fortem, liczyl nie dwustu, ale ponad trzystu dobrze uzbrojonych jezdzcow. Wszyscy mieli tarcze, helmy i kolczugi, co mozna bylo powiedziec tylko o niecalej polowie koczownikow. Zolnierze dosiadali niskich, niezbyt urodziwych kucow, ktore moze nie przescignelyby zadnego konia pelnej krwi, ale za to nie znaly zmeczenia i byly bardzo przydatne w gorskiej okolicy. Gdyby nie ostrzezenie Voreza ta niewielka armia po prostu zmasakrowalaby koczownikow, zanim wiekszosc z nich zdazylaby zbudzic sie ze snu. Gdyby nawet udalo sie uniknac zaskoczenia, wynik otwartej walki bylby przesadzony. Druga zla wiesc polegala na tym, ze tropiciele pogranicznych wojsk nie dali sie zwiesc pospiesznie zatartym sladom. Wojsko zatrzymalo sie w dolinie i zaczelo przygotowywac do poscigu za koczownikami - i to byla trzecia zla wiadomosc, ktora Ksin kazal przekazac idacym na czele pochodu starcom i Vorezowi. Jedyna dobra rzecza bylo to, ze przybysze musieli jednak sprawdzic, co stalo sie z fortem i ponownie go obsadzic. Zamiast jednak isc tam caloscia sil, wyslano na przelecz tylko pol setki jezdzcow, z ktorych wiekszosc pozostala juz na miejscu, by odbudowac fort. Po trzech godzinach wrocilo tylko pieciu zolnierzy, zapewne tropicieli. Kotolak domyslal sie, ze przywiezli oni potwierdzenie swych poczatkowych domyslow, mianowicie iz napastnicy odpowiedzialni za zniszczenie fortu zeszli juz w doline i ukryli sie w lesie, tam gdzie wskazywaly pierwotne slady. Niebawem cale wojsko ruszylo prosto ku wojownikom ukrytym w zaroslach na skraju drzew. -Przejrzeli nas bez reszty! - mruknal Hamnisz przygotowujac kusze. -Moze nie do konca - odparl Ksin. - Moga wiedziec ktoredy poszlismy, ale wciaz nie wiedza, ilu nas jest. To powinno ich sklonic do ostroznosci, ktora mozemy wykorzystac. -Na tych konikach poruszaja sie dwa razy szybciej od nas - zauwazyl Ronijczyk. - Mamy w sumie cztery godziny przewagi, co oznacza, ze dopadna nas za osiem, czyli jeszcze przed obiadem. Wtedy nas sobie dobrze policza... -Utrudnimy im to - usmiechnal sie kotolak. - Powstrzymamy ich tutaj! -My dwaj i tych dziesieciu dzikusow, ktorzy dopiero wczoraj zobaczyli jak wyglada kusza? - zdziwil sie Hamnisz, ogladajac na towarzyszacych im wojownikow. -Nauczymy naszych wrogow spieszyc sie powoli. Strzelaj! Ronijczyk zmell w ustach przeklenstwo i zlozyl sie do strzalu. Jezdzcy byli jeszcze daleko, ale on nastawil swa kusze na pelny skok cieciwy. Strzelil dwa razy i chwile pozniej dwoch jadacych na czele zolnierzy zwalilo sie z koni. Kolumna jazdy momentalnie rozwinela sie w lawe, szykujac do szarzy na skraj lasu. -Wy nie! - Ksin ruchem reki powstrzymal koczownikow, ktorzy tez zlozyli sie do strzalu. - Niech mysla, ze probujemy ich wciagnac w zasadzke! Zawolal do Hamnisza: -Strzelaj dalej! Ronijczyk skonczyl napinac kusze, odlozyl dzwignie i wysadzil z siodel kolejnych dwu jezdzcow. Tym razem na pozostalych nie zrobilo to wiekszego wrazenia, pochylili oszczepy i ruszyli pod gore w strone lasu - tak szybko, jak tylko kuce mogly biec po wznoszacej sie pochylosci. -Zabij chorazych! - rozkazal kotolak. -Robi sie... - wycedzil Hamnisz i dwa najwieksze proporce razem z ludzmi, ktorzy je trzymali, runely na ziemie pod kopyta biegnacych koni. Szyk idacej lawa jazdy ulegl zalamaniu, bo najblizsi towarzysze trafionych wstrzymali konie, aby podniesc znaki. -Teraz uciekamy! - zawolal Ksin gestem nakazujac odwrot wojownikom, ktorzy nie pojeli jego slow. -To rozumiem! - poderwal sie Hamnisz. Pobiegli ile sil sladem wycofujacych sie koczownikow. Zgodnie z umowa wiekszosc wojownikow miala zaczekac na nich godzine marszu od skraju lasu, ktory teraz wlasnie jazda brala frontalnym atakiem. Podstep kotolaka byl prosty: zmusic zolnierzy do rozproszenia sie po lesie w poszukiwaniu nieistniejacych wrogow. Zanim atakujacy spostrzega, ze szarza trafila w pustke, poodnajduja sie, zbiora i znow sformuja kolumne marszowa, minie przynajmniej pol godziny. Koczownicy zyskiwali na czasie, ale to jeszcze nie bylo wszystko. Skoro zolnierze nie wiedzieli z iloma przeciwnikami maja do czynienia, nalezalo wybadac, jak bardzo ich to niepokoi. Reakcja na strzaly Hamnisza byla proba, ktora dala najlepszy mozliwy wynik - obroncy granicy obawiali sie, ze przewaga jest po stronie koczownikow. Aby osaczyc i zabic lub pojmac pojedynczego strzelca w zupelnosci wystarczylyby dwie, trzy dziesiatki konnych. Atak caloscia sil oznaczal, ze ich dowodca obawia sie, iz ma za malo wojska. Z wpol zatartych sladow tropiciele mogli wywnioskowac, ze przeciwnikow jest kilkuset, ale nie dalo sie na tej podstawie stwierdzic, czy sa wsrod nich kobiety i dzieci. Do wziecia fortu i wymordowania calej zalogi potrzeba bylo przynajmniej pieciuset wojownikow wyposazonych w machiny miotajace - tak musial sadzic kazdy, kto nie wiedzial, ze w tej walce uzyta zostala bojowa magia i braly w niej udzial nadnaturalne potwory. Brak trupow atakujacych swiadczyl, akurat zgodnie z prawda, ze zginelo ich niewielu, ale stad latwo bylo wysnuc falszywy wniosek, iz musieli oni miec dobre zbroje i tarcze... Ksin, biegnac obok Hamnisza, usmiechal sie w duchu. Jezeli tak wlasnie myslal wodz scigajacych ich zolnierzy, to z pewnoscia musial teraz bardzo zalowac, ze rozproszyl sily decydujac sie na ponowne obsadzenie zrujnowanego fortu. Nalezalo zatem dobrze podsycic lek przed kontratakiem lub wciagnieciem w zasadzke... Za nimi rozlegl sie gwaltowny trzask lamanych galezi i deptanego chrustu - jazda wpadla do lasu! -Staaac!!! - kotolak gwaltownie zamachal rekami. Koczownicy obejrzeli sie i przystaneli. Ksin na migi pokazal na ich zdobyczne kusze. Pojeli w czym rzecz, zaczeli nakladac belty i wyszukiwac sobie stanowiska. -Tu nie musisz strzelac z daleka, za to duzo... - powiedzial kotolak do Hamnisza. -Sam na to wpadlem! - burknal Ronijczyk przygotowujac kusze. Zolnierze byli jakies sto, sto piecdziesiat krokow od nich. Bez przerwy nawolywali sie, parskaly kuce, pekalo drewno. -A teraz niech wyobraza sobie, ze wchodza w paszcze bestii... - rzekl Ksin. - Idz, zapoluj! Hamnisz skinal glowa, poderwal sie i pobiegl z powrotem w kierunku nadchodzacych zolnierzy. Kotolak gestem nakazal koczownikom zostac na miejscu, bo wyraznie chcieli dolaczyc do Ronijczyka. Ten po chwili zniknal w zaroslach. Minute, moze dwie pozniej, rozlegl sie stlumiony loskot cieciwy, przerazliwe wrzaski trafionych i krzyki towarzyszy spieszacych im z pomoca. Cieciwa zagrala szesc razy i nie ulegalo watpliwosci, ze szesc beltow znalazlo swe cele. Zamieszanie rozlalo sie na boki po calej linii jazdy. Za moment Ksin i koczownicy uslyszeli zblizajacy sie tupot i tetent. To wracal Hamnisz. Biegl na zlamanie karku, scigany przez grupe kilkunastu jezdzcow. Zolnierze kulili sie w siodlach, unikajac uderzen o zwieszajace sie nisko galezie. Ronijczyk przemyslnie wybieral najtrudniejsza droge ucieczki, przedzieral sie przez krzaki, ktore jezdzcy musieli omijac, przebiegal miedzy rosnacymi blisko siebie drzewami. Kilku scigajacych, zirytowanych przeszkodami, zeskoczylo z koni i gonilo Hamnisza pieszo. Tak wpadli na przyczajonych koczownikow. Ci wystapili nagle zza drzew i strzelajac z odleglosci dziesieciu, pietnastu krokow, nie zmarnowali ani jednego beltu. Brak doswiadczenia sprawil jedynie, ze nie zabijali tak czysto jak Hamnisz. Wiekszosc zolnierzy zostala trafiona w brzuchy; padali z krzykiem, gwaltownie zwijajac sie z bolu, a koczownicy odrzucili kusze, dobyli mieczy i topory. Trzeba bylo przyznac, ze wiedzieli jak ich uzywac. Jeden z koczownikow od razu w pierwszym starciu zrecznie wytracil przeciwnikowi miecz z reki, przebil go blyskawicznym sztychem i ruszyl ku nastepnemu. Inny wojownik z toporem wyskoczyl zza drzewa i wysokim, plaskim cieciem uderzyl mijajacego go wlasnie zolnierza. Ten nawet nie zdazyl opuscic wzniesionej reki z oszczepem, jedynie kurczowo przytrzymal sie leku siodla, czym sprawil, ze szerokie ostrze topora, zamiast zwalic go na ziemie, przeniknelo przez srodek jego tulowia cala dlugoscia i szerokoscia. Nieszczesnik, przerabany niemal na pol, upuscil oszczep, zrobil zdziwiona mine, po czym sciagnal wodze i zawrocil sztywno wyprostowany. Dopiero po dluzszej chwili przechylil sie w bok i padl na sciolke. Ksin przeksztalcil sie w kotolaka i zaryczal, ile tchu w piersiach. Echo ponioslo jego ryk daleko po lesie razem z wrzaskami smiertelnie rannych. Wszyscy zdolni do odwrotu zolnierze z grupy, ktora zapedzila sie za Hamniszem, teraz w poplochu zawrocili do glownych sil. Ksin dopilnowal, aby dwoch lub trzech sposrod nich obejrzalo go sobie w zmienionej postaci i moglo zdac dowodcy raport dajacy wiele do myslenia. Potem kotolak uderzeniem lapy przetracil kark ostatniemu zolnierzowi, ktory - osaczony - bronil sie desperacko oparty plecami o pien drzewa, wrocil do ludzkiej postaci i tez nakazal odwrot. W ten oto sposob obie grupy zbrojnych, po krotkim, lecz zacieklym starciu rzucily sie do ucieczki w przeciwnych kierunkach. Tym razem jednak po stronie zolnierzy pogranicza zdecydowanie przewazala panika. Linia wojsk przestala poruszac sie na przod. Zamieszanie, krzyki i trzaski drewna pozostawaly coraz dalej za wycofujacymi sie koczownikami. -Dobra robota! - Ksin pochwalil w biegu Hamnisza. -Za ten wyczyn jestes mi winien premie, kapitanie! - wysapal Ronijczyk. -Zgadzam sie, zasluzyles! Nie zwolnili kroku, dopoki nie napotkali glownego oddzialu koczownikow oslaniajacych ucieczke plemienia. Byli tu Saro i Ampeker, ktorym Ksin zwiezle zdal sprawe ze swych poczynan. -Zyskalismy na czasie, ale nie sadze, zeby zrezygnowali z poscigu, poki nie beda miec pewnosci, ze jest nas zbyt wielu - zakonczyl kotolak. - Teraz pewnie sie przegrupuja i rusza dalej. Juz nie zdolamy ich zwiesc gra pozorow. Potrzebujemy czegos wiecej, by przekonac ich, ze maja do czynienia z przewazajacym przeciwnikiem i sklonic do odwrotu. Ampeker przygladzil swa siwa brode. -Z pewnoscia wysla przodem silnie uzbrojony oddzial, za ktorym podaza glowne sily - powiedzial. -I ja tak mysle - zgodzil sie Ksin. -Zatem zniecheca sie, jezeli ten oddzial zniknie jak rosa na sloncu... - dokonczyl mysl starzec. -To bedzie trudne - wtracil Hamnisz. - Beda sie spodziewac zasadzki i beda dobrze przygotowani, aby sie z niej wyrwac albo dotrwac do nadejscia odsieczy. -Jednakze warto rozejrzec sie za odpowiednim miejscem - stwierdzil Ampeker usmiechajac sie do swych mysli. - Mamy na to dosyc czasu. -W droge zatem! - Ksin dal znak wojownikom. * * * Miejsce na zasadzke znalezli trzy godziny pozniej. Byl to wawoz o wysokich stromych scianach, prosty i otwarty z obu stron, jakby gore wyszczerbil cios olbrzymiego topora. Kamieniste stoki wawozu porastaly pojedyncze drzewa, las gestnial dopiero na krawedziach szczeliny.-Mamy dosc wojownikow, zeby zamknac oba wyjscia z tej pulapki i jeszcze zaatakowac z gory - oznajmil starzec, przystajac na srodku wawozu. - Wejsc tutaj musza, bo tedy biegna nasze slady. -Nasi zwiadowcy mowia, ze w ich strazy przedniej idzie piecdziesieciu jezdzcow - powiedzial Ksin. - Glowne sily nie moga byc zatem dalej niz pol godziny marszu za nimi. Jesli uslysza odglosy bitwy, przybeda znacznie wczesniej. Nie zdazymy uporac sie tak szybko z przednia straza i sami wpadniemy we wlasna zasadzke. -W tym rzecz, ze nie nic nie uslysza... - usmiechnal sie szeroko Ampeker. -Nie pojmuje? - zdziwil sie kotolak. -Wsluchajcie sie w te wspaniala lesna cisze... - rzekl starzec gestem nakazujac milczenie. Rzeczywiscie, wczesniej tego nie spostrzegli, ale pogoda byla bezwietrzna i w lesie panowala wrecz oszalamiajaca cisza. Ogarnely ich taki spokoj i powaga, jakby stali na progu wiecznosci. -Moge sprawic, aby ta cisza pochlonela kazdy krzyk i szczek oreza - przemowil Ampeker. - Bedzie tak do zachodu slonca. -Jestes magiem? - zapytal kotolak. -Wczesniej nie bylo sposobnosci do przechwalek - skinal glowa starzec. - Moja domena to magia naturalna. Potrafie zwiekszac moc tego, co spotykamy wokol siebie... -Dobrze, zrob to - Ksin przystal na plan. -Najpierw wydaj rozkazy, bo potem nikt juz nie bedzie mogl przemowic... Natychmiast podzielono koczownikow na trzy grupy, ktore ukryly sie w lesie przy obu ujsciach wawozu oraz nad nim. Uzgodniono sygnaly, po czym Ampeker wzniosl w gore ramiona i rozpoczal spiewna recytacje w jezyku, ktorego nawet Saro nie potrafil przetlumaczyc. Owszem, probowal to zrobic, ale kiedy wsluchal sie zbyt gleboko w obce slowa, nagle zbladl i kurczowo zatkal sobie uszy. Tymczasem recytacja starca zaczela cichnac. Patrzac na gwaltowne ruchy jego ust oraz piersi mozna bylo przypuszczac cos wrecz przeciwnego: ze Ampeker podnosi glos i krzyczy, a jego zaklecia grzmia z moca spizu. A mimo to glos zanikal, szemral ledwie slyszalnie, az przepadl calkiem i ostanie slowa starca byly juz tylko niemymi ruchami warg. Wtedy Ampeker skonczyl i lekko sklonil sie Ksinowi. Zaintrygowany kotolak wzial od stojacych najblizej koczownikow dwa miecze i z rozmachem zderzyl ich klingi o siebie. Nie wydaly najmniejszego dzwieku, poczul tylko wstrzas i wibracje rekojesci. Oddal bron wlascicielom i gestem nakazal im udac sie na stanowiska. * * * Czas pozostaly do nadejscia wojska wykorzystano scinajac drzewa i wiazac je w najezone sekami kozly, przeznaczone do zrzucania z krawedzi wawozu. Zaden dzwiek nie towarzyszyl uderzeniom siekier i toporow. Wiory i cale pnie padaly jednakowo bezszelestnie.Wojsko zaroilo sie miedzy drzewami wkrotce po tym, jak drwale skonczyli prace. Jechali szybko, ale ostroznie, uwaznie rozgladajac sie na boki. Byli ustawieni w dwanascie czworek, poprzedzani przez dwoch ludzi wypatrujacych sladow. Prawie wszyscy trzymali luki ze strzalami nalozonymi na cieciwy i gotowe do strzalu kusze. Widac bylo, ze gotowi sa do odparcia naglej napasci. Strefa magicznej ciszy zaczynala sie wraz poczatkiem wawozu. Zolnierze wjechali w nia niepostrzezenie. Szczek broni i loskot kopyt o grunt nagle zaczely znikac. Minela jednak dluzsza chwila, zanim ktokolwiek zorientowal sie, ze cos jest nie tak. Dwaj ludzie na przedzie zblizyli sie do siebie, probowali rozmawiac i ze zdumieniem stwierdzili, ze nie slysza wlasnych slow. Tymczasem oddzial, zgodnie z pierwotnym rozkazem, wciaz wjezdzal w wawoz. Byl to poscig, nie zwiad, wiec mimo ostroznosci gorskie koniki biegly klusem. Zaniepokojony dowodca uniosl sie w strzemionach, obejrzal i szeroko otworzyl usta, z ktorych jednak nie wydostal sie zaden dzwiek. Wygladalo jak gdyby ziewal. Zolnierze zas kontynuowali jazde w pulapke. Niektorzy ze zdumieniem gapili sie na dowodce, ktory zachowywal sie tak, jakby nagle doznal zwichniecia szczeki. Inni, owszem, widzieli znak podniesionej reki, ktory mogl oznaczac polecenie zatrzymania sie, ale skoro gest nie byl poparty regulaminowa komenda, nie sadzili, ze ich dotyczy. Nawet gdyby mieli takie podejrzenia, to nie sposob bylo uzgodnic te kwestie chocby z najblizszym sasiadem w szeregu. Malo kto zreszta patrzyl na dowodce, bo wszyscy uwaznie wypatrywali wroga. I tak, niepostrzezenie, zupelnie o tym nie wiedzac, przestali byc oddzialem, a stali sie gromada indywidualistow, zamknietych kazdy w kregu wlasnych mysli. Zdesperowany dowodca zaczal osobiscie sciagac cugle jadacym najblizej i zmuszajac ich do staniecia. Osiagnal tyle, ze zdezorientowani zolnierze zaczeli tloczyc sie wokol niego, zbijajac w bezladna gromade na srodku wawozu. Zaden z nich juz nie obserwowal okolicy; oglupiali, gapili sie tylko dowodce lub siebie nawzajem. Gleboko wpojona wojskowa dyscyplina obrocila sie przeciwko nim. W tej niezwyklej sytuacji nalezalo samemu natychmiast podjac decyzje i rozpoczac odwrot, ale sprzeciwialo sie temu cale wyszkolenie. Zanim wiekszosc pojela wreszcie, ze dzieje sie cos zlego i odczytala wlasciwie desperackie machanie dowodcy w kierunku poczatku wawozu, na wycofanie sie bylo juz za pozno. Spadla na nich bezszelestna lawina strzal. Ranione konie stawaly deba, ludzie walili sie z siodel z rozdziawionymi ustami, pociski wbijaly sie tarcze, odbijaly od helmow - wszystko w porazajaco nienaturalnej ciszy. Przypominalo to niedorzeczny sen. Ci, ktorzy unikneli trafienia po prostu rozgladali sie wokol z oslupieniem w oczach. Z bezbrzeznym zdumieniem patrzyli, jak spadaja na nich ciezkie klody i kozly z powiazanych prostopadle pni. Jak odbijaja sie bezszelestnie od skalistego stoku, jak podskakuja na glazach, jak wzniecaja obloki kurzu. Dopiero gdy uderzaly - miazdzac glowy i zebra, lamiac konskie grzbiety - okazywaly sie nie iluzja a smiercia. Lecz jak uwierzyc w smierc rozgrywajaca sie w niemej pantomimie? Czy nie lepiej i prosciej po prostu obudzic sie i przetrzec oczy? Zaskoczenie spowodowane niemoznoscia wydawania rozkazow i porozumienia w najniezbedniejszych kwestiach calkowicie obezwladnilo caly oddzial. Nie uczyniono nic, zeby zapobiec zablokowaniu obu koncow wawozu, kiedy koczownicy poderwali sie z kryjowek i ruszyli do ataku. Ci, ktorzy widzieli nadbiegajacych wojownikow nie mogli zaalarmowac spogladajacych w gore towarzyszy inaczej, jak szarpiac ich za ramiona i pokazujac, gdzie maja patrzec. A strzaly i klody spadaly bez przerwy, wiec patrzono przede wszystkim na nie. Jakis zupelnie oglupialy podoficer stanal na duzym kamieniu i, gestykulujac gwaltownie, wydawal sobie tylko znane polecenia, poki nie stracila go stamtad strzala. Potem zolnierzy dopadli wrzeszczacy niemo koczownicy. Hamnisz nie zdazyl wziac udzialu w walce. Zgodnie z poczatkowymi ustaleniami zajal stanowisko daleko przed wawozem. Mial za zadanie nie dopuscic, by jakikolwiek niedobitek, ktory wyrwalby sie z pulapki, zdolal zawrocic i sprowadzic odsiecz. Tymczasem w ogole nikt nie wyjechal z wawozu, zanim koczownicy zablokowali jego wlot, ani potem nikt nie przedarl sie przez tlum wojownikow, kiedy ci dopadli pozostajacych jeszcze przy zyciu zolnierzy. Po tym jak wszystkie klody, pnie i kamienie znalazly sie na dnie wawozu, nie istnialo tam nic, co przypominaloby zorganizowana obrone. Ledwie polowa zolnierzy byla jeszcze zdolna do walki, ale byli rozproszeni, pozbawieni dowodztwa i wobec dziesieciokrotnej w tej chwili przewagi koczownikow, walka okazala sie tylko krotka i bezszelestna rzezia. Na zewnatrz nie wydostaly sie nawet konie bez jezdzcow. Kiedy Hamnisz z gotowa do strzalu kusza wchodzil do wawozu, koczownicy konczyli wlasnie dobijac rannych wrogow i zabierali sie za obdzieranie trupow. Nie dano im jednak na to czasu. Na drugim koncu Ksin i Ampeker dawali juz znaki, by ruszac w dalsza droge. Wojownicy okazali posluszenstwo i pobiegli ku nim, a Ronijczyk, jak wszedl, tak i wyszedl ostatni z wawozu wypelnionego zwalami pni, okrwawionymi trupami ludzi i koni oraz zlowieszcza cisza. -Szybko poszlo - rzekl do Ksina, kiedy opuscili strefe ciszy. -Niecaly kwadrans... - stwierdzil kotolak. - Brac rannych na zdobyczne konie! - zawolal do Saro, ktory przekazal jego rozkaz. -Glowne sily powinny zaraz nadejsc... - obejrzal sie Ronijczyk. -Sadze, ze teraz nie osmiela sie przekroczyc wawozu - stwierdzil Ampeker, dosiadajacy obecnie kuca, ktorego grzywa lepila sie jeszcze od krwi poprzedniego wlasciciela. -Miejmy nadzieje - odpowiedzial mu Ksin. - Ale lepiej nie czekajmy na ich decyzje. W droge! * * * Starzec mial racje. Zdyszani zwiadowcy, dogoniwszy ich dwie godziny pozniej, doniesli, ze wojsko zatrzymalo sie przed wejsciem do wawozu. Do lezacych tam trupow podeszlo kilku ludzi, ktorzy natychmiast zawrocili, kiedy spostrzegli, ze nie moga ze soba rozmawiac. Potem jeszcze raz kolejna grupa sprawdzila panujace w wawozie zjawisko martwej ciszy i caly oddzial wycofal sie w pospiechu, zostawiajac zabitych na pastwe lesnych zwierzat.-Musieli sie niezle spietrac - dodal od siebie Saro, kiedy skonczyl tlumaczyc relacje zwiadowcy. -Jezeli nie bylo wsrod nich maga, to w istocie mieli powody sie bac - przyznal Hamnisz. - Z ich punktu widzenia jestesmy jakas gromada krwiozerczych zjaw. Z dwoch duzych starc nie uszedl nikt zywy, a jedyni swiadkowie, jakich maja, bredza pewnie teraz cos o kudlatym potworze... -Bedzie na pograniczu troche zamieszania z naszego powodu - zasepil sie Ksin. - Sprawa moze dotrzec do Korathosa, chyba ze zdolamy wyprzedzic wiesc o naszym przybyciu... 12. Podzielone serce Szli forsownym marszem dzien i noc. Dogonili wyslane przodem kobiety, zeszli z gor i pograzyli sie w lasach rozleglego przedgorza. Pogoni nie bylo ani sladu. Zupelnie jak gdyby nic nie zaszlo. Bylo ich w sumie ponad osiemset dusz i trudno bylo oczekiwac, ze taka gromada przejdzie niezauwazona przez ludny i dobrze zorganizowany kraj. Jednak Vorez mial dobrze przemyslany plan i wykonywal go pewnie, krok po kroku. Z doswiadczenia wiedzial, ze po dwoch krwawych nauczkach dowodcy wojsk pogranicznych nie rusza nowych oddzialow, dopoki nie dowiedza sie o przeciwniku czegos konkretnego. Po powrocie wyszczerbionego oddzialu posla wiec zwiadowcow i tropicieli, na poczatek do wawozu, w ktorym doszlo do tajemniczej masakry. Aby zapewnic zwiadowcom bezpieczenstwo, potrzebne bedzie tez towarzystwo magow, ktorych trzeba bylo dopiero znalezc i ktorzy musieli sie przygotowac do wyprawy. Na czekaniu i uzgodnieniach uplywaly wiec kolejne dni, podczas ktorych Vorez najszybciej jak sie dalo wyprowadzal plemie z terenu pogranicznej prowincji. Nie tracili czasu na zacieranie sladow. Potem, kiedy wyszli z lasow na bity trakt, nie bylo to juz potrzebne. Istota planu Voreza polegala nie na szybkim wyjsciu z zasiegu wladzy namiestnika, ktoremu narobili klopotow, ale na tym, ze gromady przemierzajacych kraj egzotycznych wedrowcow nie byly ostatnio niczym dziwnym. Na wezwanie Korathosa z glebi kontynentu przybywaly kompanie ochotnikow i cale plemiona, przy ktorych koczownicy z Pierwszego Swiata nie wyrozniali sie niczym szczegolnym. Fakt, ze mowili jezykiem zupelnie nieznanym w tych okolicach, jeszcze bardziej oddalal ewentualne podejrzenie, iz moga miec cos wspolnego z miejscowa gromada gorskich zbojcow i magow-renegatow, ktora poszczerbila oddzialy chroniace granice. Jedyna trudnosc polegala na tym, aby sprawic wrazenie, ze nadeszli z zupelnie innego kierunku niz to faktycznie mialo miejsce. Temu sluzyl forsowny marsz przez gory i lasy, a potem kilka szybkich, nocnych przemarszow bitymi traktami. Po minieciu kolejnego skrzyzowania drog koczownicy Ampekera znalezli sie na trakcie w towarzystwie kompanii podejrzanych najemnikow, maszerujacych pod czarnym sztandarem, gdzie widnialy dwa skrzyzowane, zakrwawione miecze, a malowniczym plemieniem kobiet-wojowniczek, ktorych zbroje ozdobione byly pekami kolorowych pior. Sasiedztwo nie bylo uciazliwe, bo obie grupy zajmowaly sie przede wszystkim soba, urzadzajac co noc halasliwe manewry. * * * -Wszyscy oni slyszeli o wielkiej wyprawie do innego swiata - powiedzial Vorez na kolejnym wieczornym postoju. - Wyslannicy Korathosa obiecywali im wszelkie lupy, jakie tylko zdolaja sobie zamarzyc.-Mialem zamiar wrocic do Suminoru, ale nie jako najezdzca! - stwierdzil z przekasem Ksin. -A czyz nie na tym polega zywot najemnika poczciwego? - zapytal filozoficznie Hamnisz i zajrzal podejrzliwie do buklaka z winem. -Pozwolcie mi mowic! - zniecierpliwil sie Vorez. - Kazda z tych grup ma swojego przewodnika, ktory zwerbowal ich w ojczystym kraju. Ja chyba najlepiej nadaje sie, by odegrac te role dla nas, kiedy za kilka dni dotrzemy do miasta Berez, ktore wyznaczono na miejsce wstepnej koncentracji wojsk. Ampeker skinal glowa na znak przyzwolenia. -A co potem? - zapytal kotolak. -Z tego, co sie dowiedzialem wynika, ze zaladuja nas na barki i wyprawia w dol rzeki do morskiego portu Tekren. Tam przesiadziemy sie na statki i czeka nas podroz za ocean, gdzie zbiera sie armia Korathosa. -Stanowczo szybciej i latwiej jest wedrowac miedzy swiatami niz tylko po jednym z nich! - Hamnisz wypil juz sporo wina i dopisywal mu humor. -W Berez mamy zglosic sie do maga-rezydenta, ktory formalnie przyjmie nas na sluzbe Korathosa. Od tej pory bedziemy pod jego jurysdykcja i lokalni namiestnicy nic nam nie zrobia, gdyby przypadkiem wyszlo na jaw, ze to my narobilismy zamieszania na pograniczu. Dostaniemy takze zywnosc na droge. -Czy bedziemy musieli skladac jakas przysiege? - zapytal Ksin. -Chyba nie - Vorez zmarszczyl brwi. - O ile wiem, formalnosci zalatwiaja przewodnicy plemion i przywodcy wolnych kompanii. To naprawde olbrzymia wyprawa i nikt tu sie nie bawi w drobiazgi. -Ilu zebrano zbrojnych? - zainteresowal sie kotolak. -Kiedy jeszcze bylem oficerem wojsk pogranicznych plotka mowila o dziesieciu milionach... Hamnisz zagwizdal z wrazenia. -Armia zbiera sie juz trzeci rok - dokonczyl Vorez. - Wczesniej przez dwadziescia lat gromadzono zywnosc, bron i sciagano podatki. To przez te podatki moja rodzina popadla w konflikt z Korathosem... -Jak to mozliwe, zeby jeden czlowiek zostal wladca swiata? - Ksin popatrzyl uwaznie na Voreza. -Mysle, ze nie ma w tym nic niezwyklego - odrzekl byly jeniec. - We wszystkich znanych mi krajach rzadza krolowie-czarownicy. Z pewnoscia lacza ich jakies tajemne wiezy i zaleznosci znane tylko wtajemniczonym. Zapewne dzieki nim Korathos zdolal zapewnic sobie posluszenstwo innych koronowanych magow. Bywalo tak juz nie raz i malo kto wiedzial, ze wszystkie krolestwa maja w istocie jednego pana. Jednak dopiero Korathos ujawnil pelnie swej wladzy i plany podbojow innych swiatow. A jak jest u was? Macie chyba magow? -Mamy - przyznal Ksin. -I nie sa oni krolami? -Z reguly nie, sa raczej slugami krolow. Nie znam zadnego maga, ktory bylby kims wiecej niz krolewskim magiem nadwornym. -O ile wiem, tak jest we wszystkich krajach naszego swiata - dodal Hamnisz. -Jak to mozliwe?! - szczerze zdziwil sie Vorez. - Wasi magowie pozwalaja, by rozkazywali im slabsi od siebie? Ksin i Ronijczyk popatrzyli po sobie skonsternowani. -Coz, u nas tak jest... - odparl wreszcie kotolak. - Nie wiemy, dlaczego. -Mowia, ze co kraj to obyczaj... - westchnal Vorez. - Swiat, w ktorym nie rzadza czarownicy musi byc calkiem mily. Pewnie dlatego Korathos uznal, ze bedzie latwa zdobycza? -Rozne rzeczy moglbym powiedziec o swiecie Ronu, Suminoru, Karu i Poludniowego Cesarstwa, tylko nie to, ze jest mily! - zawolal zdumiony Hamnisz. -Zobaczymy co powiesz, jak dozyjesz nastania wladzy Korathosa. Do ogniska podeszla Amarelis, przynoszac kolejny buklak z winem. Najpierw napelnila kubek kotolaka, a nalewajac patrzyla mu prosto w oczy. Ksin zupelnie nie wiedzial, jak to sie stalo. W tym plemieniu dziewczat takich jak ona byly dziesiatki. Nie wiedziec kiedy Ksin po prostu zaczal zauwazac w tlumie jej twarz. Uswiadomil to sobie w dopiero wtedy, gdy w ktoryms momencie stwierdzil, ze wpatrujac sie w kolumne maszerujacych koczownikow, usilujac zobaczyc wlasnie Amarelis. Dlaczego ja? To pytanie na razie pozostalo bez odpowiedzi. Tak zostaloby pewnie na stale, gdyby Amarelis nie pojawila sie nagle wsrod kobiet, ktore podczas postojow przynosily plemiennej starszyznie posilki i napoje. Wtedy Ksin dowiedzial sie, jak ta dziewczyna ma na imie i spostrzegl, ze ona tez przyglada sie jemu. Bylo dosyc biezacych, waznych spraw, by sie akurat nad tym nie zastanawiac. Kotolak byl jednak wystarczajaco spostrzegawczy zeby dostrzec, ze sposrod jego, Hamnisza, Voreza, Saro, Ampakera oraz innych plemiennych przywodcow, Amarelis najczesciej podchodzi wlasnie do niego. Co wiecej, Ksin zauwazyl tez, iz pozostali starcy tez to dostrzegli i wymieniaja porozumiewawcze spojrzenia w chwili, kiedy Amarelis podawala mu kubek czy mise z jedzeniem. To wszystko zaszlo zupelnie mimochodem, bez jednego nawet slowa czy zamyslu ze strony kotolaka. Ta dziewczyna po prostu zaczela byc zawsze gdzies obok, a Ksin to widzial i chcial ja widziec. Fakt, ze patrzenie na Amarelis wyklucza myslenie o Hanti uswiadomil mu dopiero Ampeker. W pewnej chwili, kiedy Ksin kolejny raz, bezwiednie, przygladal sie krzataninie dziewczyny, starzec stanal obok niego. -Amarelis ma siedemnascie lat i jest dziewica szukajaca meza - oznajmil Ampeker. -Tak... - Ksin spojrzal na niego z roztargnieniem. -Ty jestes naszym wodzem - kontynuowal starzec z wielkim spokojem. - Nasi wojownicy, gdy rozkazesz, oddaja ci swoja krew i zycie. Czy sadzisz, ze ktoras z naszych kobiet moglaby odmowic ci swojego ciala? -Nie myslalem o tym... - odparl zmieszany kotolak. -Ja tez mniemalem, ze zbyt pochloniety rozdzielaniem smierci nie myslales o sprawach zycia i dlatego uznalem, iz powinienem ci to powiedziec - Ampeker sklonil sie z godnoscia i odszedl. Zdziwiony Ksin patrzyl za nim chwile, po czym odwrocil sie znow ku Amarelis i tym razem zobaczyl w niej kobiete o dorodnych ksztaltach: ani zbyt kragla, ani zbyt szczupla, w sam raz taka, na ktorej piersiach i biodrach chcialoby sie polozyc dlonie. I jednoczesnie przed oczami stanela mu twarz Hanti. Oszolomiony odwrocil sie i natychmiast odszedl. Jednak nastepnego dnia poprosil dziewczyne, aby zaczela uczyc go jezyka koczownikow. Poniewaz pierwsze lekcje nie mogly odbyc sie bez Saro, ktory nie zamierzal trzymac swoich domyslow dla siebie, wkrotce wszyscy zaczeli uwazac Amarelis za kobiete Ksina, traktujac rzecz jako zupelnie oczywista. Kolejny raz w tej kwestii sytuacja wyprzedzila wole i zamiar kotolaka. Tymczasem on usilowal dojsc do ladu z wlasnymi uczuciami. Sprowadzalo sie to do nieustannego porownywania Hanti i Amarelis. Hanti byla jego pierwsza kobieta, ktora przeznaczenie zlaczylo z nim mocno, ale bez jego wyboru. On tylko przyjal dar losu. Natomiast Amarelis zostala wybrana sposrod wielu dziewczat, rownie mlodych i urodziwych jak ona. Wybrana? Czy jeszcze nie? Czy dostrzec - znaczy wybrac? A moze pozostawalo tylko potwierdzic, to co juz wlasciwie sie stalo? Lecz co? Wszak jeszcze do niczego nie doszlo! A jednak stalo sie to, ze z upodobaniem patrzyl na inna kobiete. Mlodsza, zazwyczaj niesmialo usmiechnieta, ale ktorej oczy spogladaly czasem z taka zuchwaloscia, ze Ksina ogarniala chec, by przeksztalcic dlonie w szpony. I wtedy tez dawal o sobie znac przerazajacy czarny cien, lezacy gdzies na dnie swiadomosci. Wpatrzone w niego dziewczece oczy nie wiedziec czemu kojarzyly sie z pragnieniem ludzkiej krwi... Ale moze byla to tylko namietnosc? Wszak od wielu dni nie mial kobiety... Ksin nie podejmowal decyzji. Mijaly kolejne dni, Vorez robil swoje, a sprawy biegly po jego mysli. Kotolak nie musial zatem robic nic i nikt niczego od niego nie oczekiwal. Od czasu do czasu jedynie skinieniem glowy przystawal na drobne propozycje Voreza lub Ampekera i to wystarczalo. Podczas podrozy barka w dol rzeki kotolak calymi dniami stal oparty o burte i wpatrywal sie w przesuwajace sie z wolna brzegi. Amarelis czesto stawala przy nim i cwiczyli wymowe kolejnych slow. Nie pamietal, kiedy ich dlonie pierwszy raz sie zetknely. Po prostu tak bywalo: stali obok siebie i Ksin nie robil nic, by temu zapobiec. Tylko za ktoryms razem zobaczyl ze zdumieniem, iz dziewczyna opuszkami palcow gladzi jego wbite w drewno pazury. Uswiadomil sobie, ze pod wplywem jej dotyku jego dlon mimowolnie przeksztalcila sie w kocia lape, a Amarelis, zamiast uciec z krzykiem, z fascynacja bada rezultat przemiany. Pojal wreszcie, ze jego dwoiste cialo wykazuje wiecej rozsadku niz jego rozum. Chwycil dziewczyne delikatnie lecz mocno kocia lapa za kark i szybko pocalowal w usta. Zaskoczona oddala pocalunek, po czym wyrwala sie i dopiero teraz uciekla. Ksin stal na pokladzie i wpatrywal sie w swoja pusta lape, na ktorej pozostal zapach wlosow Amarelis. Wreszcie schowal pazury, przemienil lape w dlon, przylozyl ja sobie do twarzy i gleboko wciagnal won mlodej koczowniczki. Pachniala wiatrem i burza... * * * Nastepnego dnia konwoj barek dotarl do morskiego portu i zaczela sie przeprowadzka na statki. Towarzyszace temu zamieszanie calkowicie pochlonelo Ksina. W Tekren okazalo sie, ze wyprawa wojenna Korathosa nie jest zorganizowana tak dobrze, jak sie poczatkowo wydawalo. Przedsiewziecie bylo zbyt ogromne, aby dalo sie nad nim do konca zapanowac organizacyjnie. Blisko tysieczne plemie bylo tylko jednym z dziesiatek mu podobnych gromad, ktore zjawialy sie w tym portowym miescie i byly wyprawiane za ocean.Na poczatek okazalo sie, ze statki, na ktore dostali przydzial, odplynely dzien przed ich przebyciem do portu. Powiadomienie o tym miejscowej biurokracji i zalatwienie nowych zajelo Vorezowi tydzien. Sytuacje skomplikowala jeszcze koniecznosc opuszczenia barek, ktore musialy byc natychmiast odeslane z powrotem w gore rzeki po nastepny transport najemnikow. Ludzie Ampekera, zanim znalazlo sie dla nich miejsce w portowych barakach, przez trzy dni koczowali na ulicach Tekren, ze wszystkimi zwiazanymi z tym klopotami z mieszkancami i straza miejska. Kiedy wreszcie Vorez zalatwil statki, zaokretowali sie na nie tylko przypadkiem, bo okazalo sie, ze ten sam transport przydzielono tez jakiejs wolnej kompanii, ktora czekala juz od miesiaca. Koczownicy zjawili sie na miejscu jako pierwsi i tylko dzieki temu zdolali ostatecznie wejsc na poklady. Zanim sie to stalo, na nabrzezu omal nie doszlo do bitwy. Jednak najgorsze ze wszystkiego bylo to, ze dla przybylych zabraklo obiecanej zywnosci. Dostali mniej niz jedna czwarta tego, co potrzebowali, zas od kapitanow powracajacych statkow Vorez dowiedzial sie, iz po drugiej stronie oceanu, w glownym obozie wojsk Korathosa, rowniez nie jest dobrze pod tym wzgledem i ze sytuacja stale sie pogarsza. Tak monstrualnej armii po prostu nie dawalo sie juz wyzywic. Koczownikom nie grozil co prawda glod, mieli dosc zlota, by kupic sobie zywnosc, ale klopoty z zaopatrzeniem zwiastowaly rychle rozpoczecie najazdu na swiat Suminoru. Wszak podstawowa zasada sztuki wojennej jest ta, ze armie nalezy zywic na koszt przeciwnika. Kotolak obawial sie, iz inwazja nastapi zanim zdolaja przebyc ocean. Dlatego w porcie, tuz przed zaokretowaniem, okazal nieugieta bezwzglednosc i nie ustapil rozwscieczonym najemnikom, mimo iz tamci czekali dluzej. Kiedy juz wyplyneli, rozdzieleni na trzy statki, gdy staly lad zniknal za horyzontem, koczownicy wpadli w panike. Niewielu z nich umialo plywac, a wszyscy pierwszy raz w zyciu widzieli wode, ktora nie ma brzegu. Kobiety zaczety lamentowac, wojownicy byli bliscy buntu. Zamierzali wymusic natychmiastowy powrot do Tekren. Kotolak nie wiedzial, jak poradzili sobie z tym Ampeker oraz Vorez i Hamnisz na swoich statkach, w kazdym razie u niego bunt zdusila w zarodku epidemia choroby morskiej. Teraz z kolei koczownikom nalezalo cierpliwie tlumaczyc, ze na te przypadlosc sie nie umiera i ze powinni starac sie w miare rownomiernie obciazac obie burty statku... * * * Wieczorem do kajuty Ksina przyszla Amarelis. Zamknela za soba drzwi i stanela, z napieciem wpatrujac sie w kotolaka.-Dobrze sie czujesz? - zapytal Ksin siadajac na koi. Skinela twierdzaco glowa. -Boisz sie wielkiej wody? Tym razem zaprzeczyla. Ksin nie powiedzial juz nic, tylko patrzyl jak Amarelis rozwiazuje wlosy. Opadly jej az do stop. Kotolak nie podejrzewal, ze sa tak dlugie. Pod oslona wlosow dziewczyna zsunela z siebie suknie. Oslonieta naturalnym woalem, ktory bardziej podkreslal niz skrywal jej urode i ksztalty, podeszla do Ksina, uklekla na koi obok niego i oparla mu czolo o ramie. Owszem, pomyslal o tym, ze powinien ja odeslac. Wspomnial Hanti, ale nie zdolal zrobic nic wiecej. Powoli odsunal wlosy z twarzy, ramion i piersi dziewczyny. Polozyl ja i zaczal calowac. Nie sadzil, by czynil dobrze, ale byl pewien, ze chce robic wlasnie to, wlasnie teraz i wlasnie z Amarelis, nie z Hanti, nie z zadna inna. Czul jak mloda koczowniczke niewoli urok i moc pocalunkow. Byla w tym niesmialosc, odkrywanie nieznanego i coraz goretsze pragnienie. Hanti pod tym wzgledem reprezentowala wyuczona doskonalosc, nigdy nie byla az tak spontaniczna - to byla tego wieczoru ostatnia mysl Ksina o zonie. Szybko wstal, zrzucil z siebie ubranie i delikatnie rozgarnal wlosy zakrywajace brzuch i uda Amarelis. Calowal piersi dziewczyny, wsluchujac sie w jej coraz glebsze westchnienia, a nastepnie wzial ja jednym stanowczym pchnieciem. Nie krzyknela. Nie jeknela nawet, tylko gwaltownie podala mu usta i mocno chwycila za szyje. W chwili, gdy rozdzieral jej dziewictwo, cialo Amarelis nie okazalo najmniejszego odruchu obronnego, ani cienia oporu. Ona po prostu otworzyla sie pod naciskiem Ksina. Uda dziewczyny rozwieraly sie coraz szerzej w miare jak znikal opor w jej wnetrzu, az calkowicie otwarta w pelni przyjela swego pierwszego mezczyzne. Nie dala przy tym poznac po sobie ani bolu, ani rozkoszy, jedynie absolutne oddanie, bez odrobiny wahania, w calkowitej zgodzie woli i odruchow ciala. Zdawalo sie, ze dla Amarelis nie ma nic bardziej oczywistego. Jej pewnosc siebie zachwycila Ksina. Powstrzymal ogarniajace go pragnienie Przemiany. Nie przestajac calowac, przesunal jedno ramie pod kark dziewczyny, druga reka ujal jej posladki i zaczal powoli nasycac zmysly jej ulegloscia. Poruszal sie delikatnie, nie przyspieszal. Ogarniety meska duma, sledzil jak w Amarelis budzi sie rozkosz, jak rozkosz ta walczy z bolem, jak go pokonuje, jak odbiera jej zmysly. Wreszcie dziewczyna nie wytrzymala natezenia doznan - nie zdolala dluzej calowac i jednoczesnie wczuwac sie w to, co dzialo sie w jej lonie. Jej usta uciekly w bok, wypelnil je krzyk, ktorego nie probowala powstrzymac. Krzyczac z rozkoszy zaplotla nogi nad biodrami Ksina i zaczela przynaglac go do szybszego rytmu. Wtedy przyspieszyl, a ona zaczela szlochac. Nagle zamilkla, gwaltownie wciagajac powietrze. Zadygotala, jej nogi puscily biodra kochanka, gwaltownie uderzyla stopami o poslanie i niemal wygiela sie w luk, unoszac Ksina do gory. Zdawalo sie, ze zupelnie przestala panowac nad wlasnym cialem. Teraz jednak i Ksin przestal wstrzymywac swoje pragnienia. Jedyne o czym pamietal, to zeby jej nie skaleczyc zebami lub pazurami. Przemienil sie w kotolaka, zapanowal nad namietnoscia dziewczyny, zignorowal jej strach i wypelnil ja swoim nasieniem. Zrobil to tak gwaltownie, ze po wszystkim, gdy legl obok Amarelis, spodziewal sie, ze jej przerazenie wezmie gore, ze bedzie chciala uciekac albo sie przynajmniej rozplacze. Lecz nie. Tylko przez krotka chwile patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami, pelnymi obawy i niepewnosci. Potem zamknela powieki i wtulila twarz w geste futro na jego piersiach. Nie zrobila nic, by sie od niego odsunac. Sprawila mu tym ogromna radosc. Ksin lezal przy niej w postaci potwora, mial na sobie jej dziewicza krew, ktorej zapach wyraznie czul, a jednak nie budzila sie w nim zadza mordu. Bylo mu po prostu dobrze. Cos sie zmienilo. Byl szczesliwy i wyzwolony od mroku, ktory go przesladowal. Ale nie zastanawial sie nad tym dlugo. Myslal przede wszystkim o tym, ze kocha te dziewczyne. Kocha, a potem, ze nadal pragnie... Otworzyla sie od razu, na pierwszy jego znak, ze znow chce ja posiasc. Przez kolejne godziny bral ja na przemian - jako czlowiek i jako kotolak. Pragnal to robic do switu, ale w pewnej chwili zorientowal sie, ze Amarelis, chociaz wciaz okazuje mu pelna uleglosc, juz nie odczuwa rozkoszy. Wtedy przestal i zszedl z koi. Chcial ulozyc sie do snu na podlodze, zeby dziewczyna miala wiecej miejsca, ale ona mu na to nie pozwolila. Przytrzymala go, wtulila sie mocno w jego bok i zasnela szybko. Ksin tej nocy nie zasnal. Wsluchujac sie w oddech swej nowej kobiety, zaczal myslec o Hanti. Nad ranem stwierdzil, ze ja tez kocha. Kochal wiec i Hanti i Amarelis... Nie wiedzial jak to mozliwe, ale byl pewien jednego: ze nie chce wybierac pomiedzy zadna z nich... Rano nie mowili ze soba. Ksin tylko ogladal jak Amarelis budzi sie i wstaje. Nie patrzyla na kochanka. Wciaz naga, wziela jego noz, usiadla na podlodze i nucac cos cicho, sciela sobie wlosy, skracajac je o polowe. Reszte zaczesala tak, jak robily to zamezne kobiety z jej plemienia. Podobnie, gdy konczyla sie ubierac, zawiazala pas tak jak one - znacznie nizej, robiac miejsce dla brzucha. Zanim jednak zalozyla suknie, odprula z dekoltu kolorowy haft, bedacy oznaka panienstwa. Na koniec, gotowa do wyjscia, zebrala odciete wlosy i hafty, po czym stanela przed Ksinem i z powaga wlozyla to wszystko w jego w rece. Ksin poznal juz ten obyczaj. Nie bylo istotne w jakich okolicznosciach dziewczyna ofiarowala mezczyznie zewnetrze oznaki swego dziewictwa. Wazne bylo to, co on z nimi zrobi. Wedlug zwyczaju mial teraz trzy tygodnie, aby wlosy i hafty publicznie spalic na znak, ze uznaje Amarelis za swoja zone. Gdyby zwlekal za dlugo albo, co gorsza, wlosy i hafty wyrzucil, dziewczyna straci czesc. Kazdy mezczyzna w plemieniu bedzie mogl ja bezkarnie zgwalcic. Stan hanby nie ustanie, az nie odrosna jej wlosy i bedzie mogla je znow komus ofiarowac. Co najmniej dziesiec lat, jezeli potem ktokolwiek ja zechce... -Pojde przyniesc sniadanie - powiedziala i dumnie wyprostowana opuscila kajute. On zas wciaz siedzial wpatrujac sie w zawartosc swych dloni. 13. Zwierciadla duszy To bylo najwieksze miasto, jakie Ksin i Hamnisz w zyciu widzieli. Wieksze od wszystkich mitycznych miast, o ktorych slyszeli legendy. Gigantyczny oboz wojskowy - pociety siecia przecinajacych sie prostopadle ulic, pokryty regularna szachownica placow cwiczen, rzedami dobrze zaprojektowanych, murowanych magazynow, zolnierskich koszar i oficerskich domow - rozciagal sie po horyzont i ginal w szarej mgle dymow. Srodkiem tego molocha biegla prosta, szeroka na trzysta krokow, ginaca za widnokregiem droga. Taki widok ujrzeli, gdy wspieli sie na pasmo wzgorz oddzielajacych port od obozu wojsk Korathosa. Po prostu zaparlo im dech w piersiach. Im - doswiadczonym zolnierzom i najemnikom. Koczownicy, dla ktorych podstawowa miara wielkosci byl ich wlasny oboz, byli bliscy religijnej ekstazy. -Tu musi byc ze dwanascie milionow ludzi, moze wiecej... - orzekl wreszcie poruszony gleboko Vorez. - To czysty obled! -Nie - pokrecil glowa Hamnisz. - To ziszczony sen o potedze. Ten czlowiek moze i jest potworem, ale na pewno jest tez geniuszem! -Ty podobno lubisz poznawac ciekawych ludzi? - rzucil Ksin. -Tak - Ronijczyk usmiechnal sie z przekasem i poprawil kusze na ramieniu. - Kogos takiego doprawdy warto poznac i zabic... Droga do wyznaczonych kwater zajela im ponad trzy godziny marszu. Idac przez oboz przekonali sie, ze oprocz architektonicznego porzadku panuje tu rowniez zelazna dyscyplina. Wojska zajete byly nieustanna musztra i cwiczeniami z bronia. Na wszystkich skrzyzowaniach ulic staly szubienice, w duzej czesci zajete. Wsrod straconych zdarzaly sie takze kobiety i nieopierzone podrostki. Zaden z wisielcow nie wydawal sie starszy niz trzy dni. Ksin cieszyl sie teraz, ze prawde o rzeczywistym celu ich misji zna tylko plemienna starszyzna, na ktorej wdziecznosc i lojalnosc mogl liczyc. Gdyby prosci wojownicy wiedzieli, ze maja zamiar wystapic przeciw panu zycia i smierci tych niezliczonych rzesz wojownikow, z pewnoscia zadrzalyby w nich serca i latwo moglby sie zdarzyc jakis zdrajca. Jednak i tak nalezalo pomyslec o bezpieczenstwie plemienia na wypadek kleski... * * * Przez pierwsze trzy dni nic nie zaplanowali. Poznawali oboz i jego prawa. Ksin musial przyznac, ze byly one tak surowe i bezwzgledne, jak bylo to konieczne, by zapanowac nad masa tak roznych ludow. Nie bylo tu wiezien. Obozowe prawo znalo tylko chloste i stryczek. Niesubordynacja jakiegos oddzialu konczyla sie nieodmiennie masowa egzekucja. Koszary, ktore przydzielono koczownikom, nie byly tak bardzo odlegle od portu, jak mozna sie bylo spodziewac, za to nosily liczne slady zakrzeplej krwi. Szybko dowiedzieli sie, ze poprzedni lokatorzy w calosci uzyznili ziemie po jakiejs awanturze z magiem-namiestnikiem dzielnicy.Korathos chyba w ogole nie uslyszal o tak drobnym incydencie. Palac Najwyzszego Maga Pana Smierci, jak go tu tytulowano, znajdowal sie piec godzin marszu od ich kwater. Niemal codziennymi, a raczej conocnymi goscmi bywali tam szukajacy szczescia zlodzieje, msciciele straconych towarzyszy, pozbawieni rozumu poszukiwacze przygod oraz nowoprzybyli zza morza i swiecie przekonani, ze sa sprytniejsi niz poprzednicy. Od trzech lat zaden z nich jeszcze nie umarl. Sterczeli nabici na pale, ustawione wokol murow palacu, a w ich cialach nadal kolataly sie dusze i ciagle odczuwali bol ran, meki pragnienia i glodu. Podobno najdzielniejsi i najtwardsi dopiero po roku zaczynali skamlec o laske smierci. Chor glosow blagajacych o dobicie rozbrzmiewal stale nad palacem Korathosa, ale smierc nie przychodzila nigdy do zadnego z ukaranych. Ich ciala, choc wolniej niz normalnie, to jednak poddawaly sie rozkladowi. Milkli dopiero, gdy zgnily im gardla. U tych, ktorych wbito na pale najwczesniej, w polobnazonych czaszkach pozostaly ponoc nietkniete, zywe, pelne cierpienia oczy. Ksin nie poszedl sprawdzic akurat tego. Dzien po dniu zbieral informacje, rozmawiajac z pomoca Saro z mieszkancami obozu. Chetnych do snucia opowiesci bylo wielu. Mowiono glownie o szerokiej drodze przecinajacej srodek obozu. Zaczynala sie ona w porcie, ale na temat jej konca krazyly nieustanne domysly. Nie ulegalo watpliwosci, ze ta droga juz wkrotce zgromadzone wojska pojda na podboj obcego swiata. Ponoc byli tacy, co widzieli, iz na jej koncu majaczy jakis dom. Niewykluczone, ze byl to dom maga Erkala, byloby to nawet zrozumiale. Kotolaka jednak bardziej interesowali bliscy towarzysze nieszczesnikow, ktory doznawali niekonczacych sie meczarni na palach przy palacu. Odnajdywal takich ludzi i wysluchiwal ich historii o tym, jak bezskutecznie probowali dobijac przyjaciol. Nikt tego nie zabranial, ani w tym nie przeszkadzal, zapewne dlatego, ze bylo to calkowicie bezskuteczne i przyprawialo udreczonych ludzi o jeszcze wieksze cierpienie. Nie pomagalo nawet srebro. Jednak zaden z rozmowcow Ksina nie potrafil powiedziec, w jaki sposob tamtych smialkow schwytano. Trzeba bylo zatem spytac samych skazancow... * * * -Sprobujemy znalezc takich, ktorym bol nie odebral jeszcze calkiem rozumu - powiedzial kotolak wtajemniczajac Hamnisza w swoj plan.-Dlaczego mieliby z nami gadac? - Ronijczyk wzdrygnal sie na sama mysl o tej wyprawie. -Byc moze zdolamy w zamian ofiarowac im to czego pragna - odparl Ksin. - Berylowe belty, "szpony demona"... -Beltow mamy piec, a "szponow" trzy - Hamnisz wskazal talizmany wiszace na szyi kotolaka. - Sadzisz, kapitanie, ze nie bedziemy potrzebowac tego na Korathosa? -Musimy sie dowiedziec, jakie bledy popelnili, bo inaczej sami reszte wiecznosci spedzimy na palach... -Czy my w ogole mamy jakies szanse? -Dobre pytanie, sam sie nad nim zastanawiam. Chcesz zrezygnowac? -Jest tylko jedna rzecz gorsza od martwego najemnika lub nawet torturowanego najemnika - wycedzil przez zeby Hamnisz. - Jest nia nielojalny najemnik, ktoremu nie mozna zaufac. Wiesz, kapitanie, mamy w wolnych kompaniach taki zwyczaj, ze jesli najemnik walczacy przeciw nam zlamie umowe i przejdzie na nasza strone, to my przywiazujemy go do slupa wbitego na srodku obozu. Nic wiecej. Kazdy moze do takiego zdrajcy w kazdej chwili podejsc, uwolnic go, albo dac mu wody czy nakarmic. Jednak za mojej sluzby nigdy nic takiego nie zobaczylem, ani nie slyszalem, by sie to zdarzylo wczesniej. Tacy ludzie po prostu zdychaja z pragnienia! -Wybacz, nie chcialem cie urazic. -Przyjmuje przeprosiny, kapitanie. Widze jednak jeszcze jedna trudnosc. Bedziemy musieli wziac ze soba Saro, a on gotow stracic rozum od tego widoku... Nie dokonczyl, bo nagle podszedl do nich Vorez. Przewodnik staral sie zachowywac zwyczajnie, ale byl bardzo blady. -Zostalem rozpoznany! - powiedzial z napieciem w glosie. - Chodzcie ze mna, nie mamy czasu do stracenia! Ksin odsunal od siebie niepokoj i ruszyl za Vorezem. -Mow! - rozkazal po chwili. -Mag-namiestnik naszej dzielnicy widzial mnie przed laty i kiedy dzis rano przyszedlem do niego odebrac rozkazy, zaczal mnie wypytywac o pochodzenie i rodzine. Mialem na to przygotowana opowiesc, ale mi nie uwierzyl. Zaczal skrycie wykonywac rytual ujawniajacy prawdziwa tozsamosc... -Wiedziales co on robi? - przerwal mu Hamnisz, ktory nie zwalniajac kroku zrecznie napinal kusze na pelna moc. -Wiedzialem, bo sam kiedys uczylem sie na maga... -I czego jeszcze zapomniales nam powiedziec? - zirytowal sie Ronijczyk. -Powiedzialem najwazniejsze: pochodze ze znanego rodu i ryzykuje glowa przybywajac tutaj. -Pozwol mu mowic! - zmitygowal Hamnisza Ksin. -Skorzystalem z okazji, ze bylismy sami, a on sadzil, ze ja nie widze co czyni... -Zabiles maga-namiestnika? - kotolak poczul fale goraca. Zguba calego plemienia wisiala teraz na wlosku. -Probowalem, ale jego nie da sie zabic... Zaraz potem poszedlem po was. -Zostawiles go rannego?! - Ksin nie wierzyl wlasnym uszom. -Rannego tez nie... -Czy w tym piekielnym kraju ludzie normalnie nie umieraja?! - wsciekl sie Hamnisz. -Nie ludzie Korathosa - oznajmil kotolak. - Co dalej? -Musicie mi pomoc. Teraz juz nie mozemy sie cofnac... Staneli przed siedziba maga-namiestnika. -Straznikow w jego bezposrednim otoczeniu jest szesciu - rzekl Vorez. - W razie potrzeby moze sie stawic kompania z drugiej strony ulicy... Do jego wysokosci! - powiedzial glosno do straznika przy drzwiach. -Juz byles! - odparl butnie straznik. - Czekaj teraz az jego wysokosc sam cie wezwie, e... Belt Hamnisza wszedl mu dokladnie pod brode, przebil podstawe czaszki i wyszedl przez potylice oraz blache helmu, przybijajac glowe do framugi drzwi. Z daleka wygladalo to tak, jakby straznik na widok wchodzacych stanal na bacznosc. Ksin mimochodem chwycil wypadajaca mu z reki wlocznie i oparl ja o sciane obok trupa. Szybko weszli do srodka. Od razu natkneli sie drugiego straznika. Kotolak zwinal sie w polobrocie, w ruchu przeksztalcajac dlon. Chwile pozniej zolnierz siedzial na podlodze i z wyrazem wielkiego zdumienia na twarzy macal sie po szyi szukajac krtani. Poszukiwania nie trwaly dlugo, bowiem brakowalo mu takze obu tetnic szyjnych, wyrwanych na przestrzeni od obojczykow do szczeki... -Jeszcze czterech! - wydyszal Vorez. -Uwielbiam dokladnie zaplanowane akcje... - skrzywil sie Hamnisz unoszac kusze. Straznik stojacy na schodach nad nimi, slyszac podejrzane odglosy spojrzal w dol i takze dostal belt pod brode, ale tym razem spomiedzy przygwozdzonych szczek wydostal sie bulgotliwy charkot. Ksin pognal w gore i uderzeniami obu lap przetracil karki dwu wychodzacym z pokoju straznikom. Ostatni rzucil sie do ucieczki, ale na szczescie na widok kudlatego potwora zapomnial jezyka w gebie. Belt Hamnisza wszedl mu w plecy pod lewa lopatke i powalil nim zolnierz zdolal dobiec do okna. -Teraz do gabinetu! - oznajmil Vorez. Mag-namiestnik nieruchomo siedzial przy biurku, troche pochylony nad papierami, jakby czytal. Trzeba bylo sie lepiej przyjrzec, zeby zobaczyc, ze glowa pochyla mu sie nienaturalnie nisko, a na karku jest rana, ktora rozdziela kregi szyjne. -Nie chcial, zebym widzial co robi, wiec na chwile odwrocil sie do mnie plecami - wyjasnial rozgoraczkowany Vorez. - Toporek byl jego, sluzyl za przycisk do papierow... Nie mialem czasu do namyslu... Po prostu uderzylem... Potem posadzilem go przy stole... Kiedy wychodzilem, jeden ze straznikow jak zwykle zajrzal tu, by sprawdzic, czy wszystko jest w porzadku. Na szczescie nic nie zauwazyl... On jest sparalizowany, nie moze mowic, ale zyje... Ksin podniosl glowe maga i spojrzaly na nich patrzace z nienawiscia oczy. Kotolak wyjal noz i calkowicie oddzielil glowe od ciala. Mag wciaz zyl, ale sadzac po wyrazie oczu wlasnie zaczal sie bac. Z chwila dekapitacji szczeknely zamki na wszystkich kufrach i szkatulach w pokoju. Przestaly dzialac zabezpieczajace je czary. Na rekach martwych straznikow zadygotaly tracace moc bransolety, sluzace do przekazywania glosu. -To przez nia nie moglem calkiem odrabac mu lba, bo zaraz by wpadli tu straznicy... - mowil Vorez pokazujac na nie dajaca sie zdjac bransolete na reku maga. - Mamy czas do zmiany strazy... Ponad godzine... Chyba, ze ktos jeszcze ma... -Zbierz wszystkie magiczne przedmioty! - przerwal mu Ksin. - Szybko! -Czyste szalenstwo! - rzekl Hamnisz wygladajac przez okno. - Miales jedna szanse na sto, ze uda ci sie sprowadzic nas, zanim ktokolwiek zauwazy co zrobiles. -Nie mialem wyjscia - odparl Vorez przetrzasajac szkatulki. - Znam to! - podniosl wisiorek przypominajacy talizmany ze szponami demona. Szybko wykonal nad nim jakis gest. - To rodzaj klucza... -Zabieraj wszystko! - polecil Ksin owijajac odcieta glowe w jakas tkanine. - Wychodzimy! Mieli szczescie i zarazem mieli pecha. Bylo przedpoludnie, oddzialy cwiczyly na placach, wiec ulice byly prawie puste i nie bylo wielu przechodniow, ktorzy mogliby za bardzo przyjrzec sie straznikowi stojacemu przed siedziba maga-namiestnika. Z drugiej strony trzech ludzi na pustej ulicy rzucalo sie w oczy. Nie mogli biec ani kluczyc, zeby nie zwiekszac podejrzen. Rozdzielili sie wiec i roznymi drogami dotarli do koszar koczownikow Ampekera. Spotkali sie znow w kwaterze Ksina. Amarelis na pierwszy znak kotolaka zostawila ich samych. Dziewczyna zyla z Ksinem od pierwszej nocy na statku. Ani razu nie zapytala o wlosy i hafty, choc minely juz dwa tygodnie. Stala sie tylko bardziej milczaca. Teraz jednak nie bylo dla niej czasu. Gdy znalezli sie sami, Vorez usiadl ciezko za stolem i, dochodzac do rownowagi, dlugo pil wino z buklaka, ktory podal mu Ksin. Hamnisz z gotowa do strzalu kusza znow zajal pozycje przy oknie. -Gdybym byl kobieta, pewnie bym teraz zemdlal! - oznajmil przewodnik ocierajac usta. -Bedzie sledztwo - zauwazyl Ksin. -Jestesmy tu nowi, mag-namiestnik tej dzielnicy jeszcze nie zdazyl powiesic nikogo z naszych - Vorez odzyskiwal juz jasnosc myslenia. - Beda najpierw szukac wsrod innych. -A Korathos? -Dlaczego mialby sie o tym dowiedziec? Takich lokalnych magow-namiestnikow sa tu tysiace. Czasem bywa, ze ktorys pada ofiara zemsty. Skoro sie nie pilnowal, to jego zmartwienie... - przewodnik wskazal na zawiniatko z glowa - nie Korathosa. -Pora sie czegos dowiedziec! - Ksin wyjal glowe i spojrzal jej prosto w oczy. Jak oczekiwal, zdesperowany mag sprobowal opanowac jego umysl, ale wystarczylo lekkie skupienie woli, zeby go przed tym powstrzymac. Nastepnie kotolak, wyzwalajac nieco swa demoniczna nature, zniewolil dusze maga, wniknal w nia poprzez oczy i zmusil do posluszenstwa, wygrywajac hipnotyczny pojedynek z trzymana w obu dloniach odcieta glowa. Mag-namiestnik, tak jak podejrzewal Ksin, byl demonem nizszego rzedu i mozna bylo sie z nim porozumiec wykorzystujac zmysl Obecnosci. Czego chcesz ode mnie!?, zaskowytaly niewypowiedziane slowa. Proponuje ci uklad, oznajmil w myslach kotolak. Pozwole ci umrzec w spokoju, jezeli powiesz mi, jak dostac sie do Korathosa. A osmielisz sie mi zaufac?, glowa zdobyla sie na szyderstwo. To ty zaufasz mi. Wyzwole twoja dusze, kiedy zginie Korathos. Zanim do niego pojde, kaze cie zakopac w nieznanym mi miejscu. Urzadze wszystko tak, ze jesli ja zgine, to nikt nie odnajdzie ciebie. Zostaniesz... Nie, dosyc! Wszystko powiem! Mow zatem!, rozkazal Ksin. -Idziemy! - rzekl chwile pozniej do swych towarzyszy, pakujac z powrotem glowe. - Jezeli pojdziemy teraz, to o zachodzie slonca staniemy przed palacem Korathosa. Masz - podal zawiniatko Vorezowi - zanies Ampekerowi i powiedz mu, zeby wyznaczyl jakiegos czlowieka, ktory zakopie naszego przyjaciela w sobie wiadomym miejscu. Niech nie zaglada do srodka, niech nie mowi nikomu gdzie zakopal i zrobi to bez swiadkow. -Zrozumialem - skinal glowa Vorez i poszedl wykonac polecenie. -Wezwij tez Saro i spotkamy sie na placu - oznajmil Ksin i zwrocil sie do Hamnisza. - Zaloz amulet, ktory Vorez nazwal kluczem. Pozostale wezme ja... Gdy wychodzili z pokoju, zobaczyli stojaca na korytarzu Amarelis. Kotolak podszedl do niej i ujal jej twarz w obie dlonie. Nie chcial skladac glupich obietnic, a ona byla zbyt dumna, by znizac sie do prosb. Pocalowal ja tylko w czolo i poszedl dalej. * * * Zanim zobaczyli palac Korathosa, uslyszeli jekliwy lament nabitych na pale nieszczesnikow. Najpierw byla to tylko zlowroga, zawieszona w powietrzu pojedyncza nuta. Gdy podeszli blizej, zmienila sie w blagania pozbawione najmniejszych nawet oznak godnosci. Ci, ktorzy uwazali sie za najsprytniejszych i najdzielniejszych, teraz niczym najpodlejsi niewolnicy skamlali, aby ich dobic. Powtarzali swa prosbe w setkach jezykow, bez konca, zupelnie nie baczac na jej daremnosc.-A ty, kapitanie, chciales z nimi rozmawiac... - wyszeptal z naboznym przejeciem Hamnisz. Z kolei Saro byl wrecz siny ze strachu. -Kapitanie, czy my... - wyjeczal lotrzyk bliski ucieczki. -Ty zostaniesz na zewnatrz - uspokoil go Ksin. - Jezeli po godzinie nie zobaczysz, ze wyprowadzaja nas i nabijaja na pale, pojdziesz wezwac Ampekera i wojownikow. -A jesli... zob...bacze? - szczeknal zebami lotrzyk. -Wtedy ratuj sie jak potrafisz. Idziemy! - Pierwszy ruszyl w kierunku uchylonej bramy. -Co mamy robic? - spytal Vorez z trudem maskujac drzenie w glosie. -Wejdziemy tak, jak wchodza przychodzacy po rozkazy namiestnicy - rzekl Ksin. - Hamnisz ma klucz maga-namiestnika, ktory daje mu najwieksza swobode i czyni go niewidzialnym dla strazy Zewnetrznego Kregu. Ty i ja - podal Vorezowi jeden amulet - mamy zabezpieczenia, ktore dzialaja tylko w odleglosci dwudziestu krokow od talizmanu Hamnisza. W ten sposob dotrzemy do ludzi, w ktorych wciela sie Korathos. -I co wtedy? - zapytal Ronijczyk. -Oczy sa zwierciadlami duszy - oznajmil Ksin. - Jezeli zobaczysz, ze stojacy przed toba czlowiek ma rozumny blysk w oczach - strzelaj berylowym beltem. -Nie masz lepszego planu, kapitanie? - sarknal Hamnisz. - A jego dwor, a straz przyboczna?! Czy to poradzila ci glowa? -Korathos sam jest swoja straza i dworem. Czy sadziles, ze podrzedny mag wie jak zabic Korathosa? - wzruszyl ramionami Ksin. - Dosc, ze wiemy jak do niego podejsc! -Podejsc to ja moge i do samego krola Redrena! - odcial sie Hamnisz. - A co bedzie dalej, to ty sam najlepiej wiesz, kapitanie! -Jesli nic nie uczynimy, przegramy. Jesli mamy pokonac Korathosa, musimy stanac z nim twarza w twarz i walczyc! -Raczej twarza w twarze... - wycedzil przez zeby Vorez. -No, to chyba powinienem pocalowac swoj tylek na pozegnanie - stwierdzil zrezygnowany Ronijczyk. Przeszli przez brame palacu. * * * Dziedziniec wydawal sie pusty. Wzdluz kruzgankow staly tylko liczne posagi wojownikow, wykonane z kamienia i brazu. Kazdy zlodziej uznalby ten widok za wielce zachecajacy do dzialania. Niestety, jak to juz Ksin wiedzial, posagi mialy tu zwyczaj znienacka ozywac i to zarowno pojedynczo jak i calymi dziesiatkami. Nie sposob bylo sie przed nimi ukryc, ani im uciec, bo poruszaly sie ze zwinnoscia, ktorej nikt nie spodziewalby sie po kamieniu i spizu. Z cech tych materialow posagi stale zachowywaly tylko zdolnosc szczerbienia ostrzy.Ponadto egzekucje przez wbicie na pal statuy Korathosa wykonywaly z iscie kamienna obojetnoscia... W jaki sposob rzucaly urok uniemozliwiajacy ich ofiarom umieranie, tego Ksin nie wiedzial i nie pragnal sie dowiedziec. Gdy przechodzili przez pierwszy dziedziniec, zaden posag sie nie ruszyl. Podobnie bylo na drugim, mniejszym, i trzecim, jeszcze mniejszym, na ktorym staly posagi odlane z zelaza. W miare jak szli, echo ich krokow przybieralo na sile. Kiedy znalezli sie na srodku trzeciego dziedzinca, zdobione wrota do glownej sali audiencyjnej same sie przed nimi otworzyly. Sala byla jasno oswietlona. Na srodku stal dlugi stol. U jego szczytu siedziala wyschla mumia mezczyzny, a wzdluz obu bokow wielu zywych ludzi. Ksin nie musial ich liczyc, by wiedziec, ze jest ich dokladnie stu. Siedzieli zwroceni twarzami do siebie, tak ze patrzenie im w oczy bylo bardzo utrudnione. -Witajcie w goscinie, choc nie przybywacie z dobrymi zamiarami - powiedzial Korathos, kiedy przekroczyli prog. Fala glosu biegla w te i z powrotem wzdluz stolu. Mowili po kolei, ale tak, ze kazdy z nich wypowiadal nie wiecej niz jedna gloske. W sumie przemawiali jednak tak plynnie, ze gdyby nie patrzec na kolejne ruchy ust, mozna bylo przysiac, iz mowi jeden czlowiek. I w istocie tak bylo. -Zmieniaja sie za szybko! - szepnal Hamnisz do Ksina. -Jestescie mile widziani, albowiem przynosicie dobra rozrywke. Juz dawno nikt nie sforsowal kregow kamiennych i spizowych strazy... -Marzylem o tym, by znalezc sie w twojej obecnosci! - wrzasnal Vorez i wyciagnal zza pazuchy cos, co wygladalo jak zlota kula. - Od lat szykowalem dla ciebie prezent! -Obawiam sie, ze zapomniales powiadomic swych towarzyszy, ze masz zamiar zniszczyc w magicznym wybuchu siebie i ich razem ze mna - stwierdzil spokojnie Korathos. - Nie gniewajcie sie na niego, przyjaciele, zawsze byl troche skryty. Lecz mam dla ciebie wiadomosc Vorezie, ostatni potomku rodu Szukari. Otoz nie znajdziesz w sobie dosc odwagi, by rzucic te kule... Zwyklej odwagi... Vorez zacisnal zeby i oblal sie potem. Nie byl sparalizowany: reka z kula poruszala sie markujac zamach i rzut, ale on po prostu nie mogl sie zdecydowac. W oczach blysnela mu rozpacz. -Zatem niech nasz przyjaciel w spokoju przezywa swe dylematy... Hamnisz strzelil. Uwaznie sledzil kolejnosc ruchu ust siedzacych przy stole ludzi i gdy uznal, ze przewidzial wlasciwa, nacisnal spust. Trafiony czlowiek zapadl sie w siebie, ogarnal go nagly rozklad ciala i zmienil w czarny szkielet. Nie blysnal jednak bialy plomien gorzejacej duszy. Ksin stal nieruchomo, obserwujac wszystko. Nie chcial sie dac sprowokowac do glupiego ataku na oslep. Uwaznie wsluchiwal sie w zmysl Obecnosci. Vorez zas nadal sie pocil i dreptal w miejscu. Nie stanowil juz zagrozenia dla nikogo. -Ach, coz to bylo? Berylowy grot? Specjalnosc mojego glupiego przyjaciela Kisera? - Korathos nie mowil teraz kolejnymi ustami, ale przeskakiwal z jednej strony stolu na druga, co troche znieksztalcalo wymowe. Widac bylo, ze nauczka nie poszla w las. - Doprawdy niewiele brakowalo... Mialem slusznosc chcac was ogladac. Potraficie zapewnic rozrywke... Hamnisz wpakowal drugi belt w mumie siedzaca u szczytu stolu. Tylko zachrzescila, a od uderzenia zakolysalo sie ciezkie krzeslo. -O, to zupelnie chybiony strzal! Ale rozumiem, ze koniecznie musiales sprobowac - skomentowal Korathos. - Oczywiscie, policzymy sie za sprofanowanie mojego drogiego ciala, ale to pozniej. Ile jeszcze zostalo ci berylowych beltow, przyjacielu? Trzy! - mag odpowiedzial sam sobie. - Najpierw bylo jeden na dwadziescia, teraz jest jeden na trzydziesci trzy... Doprawdy, wasze szanse bardzo zmalaly! Skad jednak przyszlo wam do glowy, ze przychodzac do mnie z podrzedna bojowa magia bedziecie mogli cokolwiek wskorac? To jeszcze odwaga czy juz glupota? -Kiedy wojownik staje do walki - odpowiedzial Ksin - zawsze musi liczyc na lut szczescia, ktory inaczej by go ominal... -A na jakiz to lut szczescia liczysz, kotolaku z Suminoru? -Ze byc moze jest ktos inny, kto czeka na okazje, ktora ja mu stworze... -Ksinie, podziwiam twoja domyslnosc! - rozlegl sie dudniacy pod sklepieniem znajomy glos. -Rodmin! - zdumial sie kotolak. -A co myslales, ze twoj stary druh wypadl sroce spod ogona? Ze naprawde o niczym nie wiem, jak sadzi ten wielki glupiec w stu cialach? Oczywiscie wiedzialem o planach inwazji i staralem sie ja powstrzymac. Potrzebowalem jednak kogos, kto dotrze do samego Korathosa. Laczy nas nic przyjazni i to ona sprowadzila tutaj mnie i moja moc. Drogi Vorezie, schowaj te kulke, zanim krzywda stanie sie nie temu komu powinna... -Obawiam sie, ze zerwales swa przyjazn z Ksinem magu Rodminie - powiedzial bez zaklopotania Korathos. - Posluzyles sie przyjacielem, oklamales go i poslales na zatracenie... -Wybacz Ksinie, nie moglem ci nic powiedziec, bowiem wiedzialem, ze twoje mysli beda tu wiele razy odczytywane. Nie moglem cie tez przed niczym przestrzec, ale bardzo liczylem, ze sobie poradzisz... -Wybaczam ci Rodminie! - oznajmil Ksin. -Teraz sie schylcie... -Azgar!!! - wrzasnal Korathos. Sklepienie sali eksplodowalo i do srodka razem fala gruzu i belek wpadla gromada piorunow kulistych. Jak lawina runely na stol, przy ktorym siedzialy ciala Korathosa. W oka mgnieniu blisko trzydziesci z nich splonelo, trafionych kulami ognia. Pozostali nosiciele poderwali sie zza stolu i rozbiegli po sali. Natychmiast ruszyly im na pomoc zelazne posagi z dziedzinca, ale przeciw nim wyleciala z powietrza nastepna fala piorunow. W miejscach, gdzie uderzaly, statuy rozzarzaly sie do czerwonosci i padaly broczac stopionym metalem i bryzgami iskier. -Brac ich! - krzyknal Ksin i przemienil sie w locie. Jednym klapnieciem szczek odgryzl glowe najblizszemu cialu Korathosa, ale akurat w tym nie bylo jego duszy. Hamnisz miotal sie miedzy pozostalymi jak oszalaly, starajac sie zajrzec im w oczy. Ksin wrocil do ludzkiej postaci i cisnal "szpony demona" w najwieksza gromade uciekajacych cial. Czarne lapy zabeltaly w nich i rozniosly na setki strzepow. Kotolak rzucil nastepny amulet. Pioruny kuliste Rodmina wciaz wpadaly do sali, palac kolejnych uciekajacych. Nosiciele duszy Korathosa przede wszystkim probowali wydostac sie z sali. Walczyly tylko posagi, ktore odpieral Rodmin. Ksin staral sie byc wszedzie. W zamieszaniu i klebach dymu ani kotolak, ani Hamnisz nie dostrzegli jak zelazne posagi dopadly i wywlokly na dziedziniec Voreza. Szesc czy siedem statui podnioslo wierzgajacego czlowieka i ruszylo z nim na drugi dziedziniec, gdzie obstapil ich tlum posagow kamiennych i spizowych. Mialy ze soba zaostrzony, drewniany pal... Ksin i Ronijczyk tego nie widzieli. Zobaczyli, a raczej uslyszeli dopiero potworna eksplozje, ktora zmiotla z powierzchni ziemi pol palacu Korathosa. Podmuch wrzucil do sali szczatki posagow, cegly, kamienie i kawalki drewna. -Odzyskal odwage! - skwitowal Hamnisz. - Dobrze, ze w bezpiecznej odleglosci... -Zabijajmy ich! - odkrzyknal mu Ksin. Nosicieli umyslu Korathosa zginela juz ponad polowa, ale ciagle bylo ich zbyt wielu, by znalezc tego wlasciwego. Teraz kryli sie w katach i za kolumnami. Trudno ich bylo zabijac, bo szkodzila im tylko magiczna bron i ciosy kotolaka. Spadajace szczatki palacu nie robily na nich wrazenia, podobnie jak na Ksinie i Hamniszu, ktorego chronil magiczny pas. Kotolak zastanawial sie tylko, co bedzie jak pojemnosc magicznej pulapki Ronijczyka ulegnie wyczerpaniu... Na razie jednak nalezalo zniszczyc jak najwiecej nosicieli. Po rzuceniu ostatniego amuletu tamci przestali zbijac sie w grupki. Nalezalo ich scigac i zabijac pojedynczo. Ksin rwal zebami i pazurami. Atakowal i oslanial Hamnisza wystrzeliwujacego w biegajacych niby-ludzi raz po raz srebrne belty, ktorych spory zapas przygotowal sobie podczas morskiej podrozy. Uzywal tylko jednego luku kuszy, drugi czekal zaladowany pociskami z berylu. Rodmin za pomoca kulistych piorunow, uniemozliwial ucieczke i udaremnial odsiecz ze strony ocalalych posagow. Korathos tracil sily wraz z kazdym ginacym nosicielem. Proces ten stal sie wyrazniejszy, gdy ich liczba zmalala do okolo trzydziestu. Uwiklany na wyzszych poziomach mocy w niewidzialne zmagania z Rodminem, Pan Smierci nie byl w stanie uporac sie z Ksinem i Hamniszem. Ale nie byl tez calkiem bezradny wobec nich. Mimo iz wpadl w misterna pulapke, nie tracil glowy. W krotkim czasie dwukrotnie sprowokowal Ronijczyka do wystrzelenia dwoch berylowych beltow i za kazdym razem zdazyl bezpiecznie przeskoczyc w inne cialo. -Nie strzelaj! - wrzasnal Ksin, gdy Hamnisz zlozyl sie po raz trzeci na widok nosiciela, ktory bezczelnie spojrzal mu w oczy. - Az powiem! Tylko srebro! W miare jak gineli nosiciele, rozproszone wrazenie Obecnosci, ktore odbieral Ksin, gestnialo i ukonkretnialo sie coraz bardziej. Teraz juz wyraznie mozna bylo przypisac je danej osobie. Co wiecej, Ksin spostrzegl, ze przeskok moze odbywac sie tylko wtedy, gdy zajety akurat nosiciel patrzy na tego, do ktorego ma byc wykonany skok. To dalo im rozwiazanie. Po naradzie zawartej w kilku slowach, Ksin i Hamnisz zmienili taktyke. Kotolak postanowil oddzielic od innych tego nosiciela, w ktorym wyczuwal obecnosc Korathosa i nagnac go na pozycje Roniczyka. Sygnalem do strzalu mial byc podniesiony ogon kotolaka. Podzielili sie rolami calkiem jak na polowaniu - Ksin tropil, Hamnisz strzelal. Poskutkowalo. Korathos nie zauwazyl zmiany metody. Gdy Ronijczyk zlozyl sie do strzalu, mag uznal, ze bedzie strzelal srebrem, bo nie widzieli swoich oczu. Srebro szkodzilo tylko nosicielom, wiec Korathos zrezygnowal ze przeskoku. Pomimo ze sluzace mu moce ostrzegly go przed smiercia, nie zdolal juz uniknac zranienia. Skoczyl za pozno. Poparzona berylem dusza maga zakreslila luk bialego ognia, wyraznie wskazujac nosiciela, w ktorego wniknela. Kotolak natychmiast powalil go na ziemie, przebil mu piersi pazurami i wyrwal serce. Korathos zdolal jeszcze przeskoczyc w kolejne cialo. Zraniony berylem i szponami nadistoty, nie mial juz jednak na tyle sily, by podtrzymac egzystencje swych pozostalych cial, ktore padly i zaczely sie rozkladac. Nie byl tez w stanie utrzymac na nogach swego ostatniego nosiciela. -Nie macie juz berylu... - wycharczal siadajac na posadzce. - Nawet twoje pazury nie wyrwa stad mojej duszy - rzekl do zblizajacego sie Ksina. - Zmartwychwstane! -On ma racje - oznajmil glos posepny glos Rodmina. - Teraz wiem, ze tylko berylowy grot... -Niespodzianka! - oznajmil ponuro Hamnisz opuszczajac kusze. -Przeciez bylo szesc! - zdumial sie Ksin. - Zle liczylem? -Dobrze liczyles, kapitanie, ale mam jeszcze cos ze starego zapasu... - Ronijczyk zaczal rozpinac kaftan. - Troche mi goraco... -W Suminorze nie ma berylu - odezwal sie niewidzialny Rodmin. -Chyba ze importowany z innych swiatow - rzekl spokojnie Hamnisz. Zrzucil kaftan i zaczal rozwiazywac swoj pas ochronny. - Mialem kiedys sprawe z magiem Aldmudochem, ktory strzelil do mnie grotem z berylu. Przechwycil go moj pas... Korathos zawyl i probowal uciekac. Ksin przytrzymal go mocno. -Teraz ten pas - kontynuowal Ronijczyk - troche za bardzo grzeje, zeby go dluzej nosic. Znajacy w kompanii oblozyl go takim czarem, zebym wiedzial, kiedy pusci... - pochylil sie i z pomoca kotolaka zwiazal Korathosa swoim magicznym pasem. - Mysle, ze teraz wystarczy calkiem maly kamyk... - podniosl z posadzki okruch gruzu. -Nieeee!!!!! - zawyl mag. Hamnisz lekko, zupelnie od niechcenia, rzucil wen kamykiem. Krzyk urwal sie, przerwany chrzestem ciala rozdzieranego dziesiatkami grotow strzal, beltow, oszczepow oraz miazdzonego kawalkami stropu sali, ktore nagle spadly z pustej przestrzeni. -No, sporo sie tego uzbieralo... - podrapal sie w glowe Hamnisz. Zmasakrowane cialo ogarnal bialy plomien spalajacej sie duszy. Znieruchomial ostatni, nadtopiony posag, ktory usilowal wejsc do sali. -Ale berylowy belt sie nie zgubil... - dokonczyl mysl Ronijczyk. -Ksin, to koniec twej misji - oznajmil Rodmin. W przestrzeni tuz obok kotolaka zawislo cos jakby lustro. - Wejdzcie w nie i znajdziecie sie w Suminorze, w mojej pracowni... Hamniszowi nie trzeba bylo dwa razy powtarzac. Wskoczyl w tafle i pomachal kotolakowi z drugiej strony. Ksin podszedl do lustra i zawahal sie. Pomyslal o Hanti i o Amarelis. Kochal je! Obie. Jednakowo... -Ksin, czy cos cie tu trzyma? - ponaglil go Rodmin. - Hanti czeka w waszej komnacie... Natomiast Amarelis czeka na spalenie wlosow... Ksin stal jak skamienialy, nie mogac podjac decyzji. A wlasciwie to ta decyzja podejmowala sie sama, wystarczylo jej tylko nie przeszkadzac... -Ksin, pospiesz sie! To jest magiczny portal, a nie zwierciadlo! Nie mozna stac przed nim zbyt dlugo, bo pojawi sie twoje odbicie... -Niech sie pojawi - rzekl powoli Ksin. -Ostrzegam, ulegniesz rozdwojeniu. -Wiem, dales mi te wiedze. -Ksin, co sie stalo? -Pokochalem kobiete... -Druga? -Tak. -Wiec... - zajaknal sie Rodmin - powodzenia... W lustrzanej tafli portalu pojawilo sie odbicie Ksina. Prawdziwym odbiciem, powtarzajacym dokladnie te same ruchy, bylo jednak tylko przez chwile. Potem sie uniezaleznilo i obejrzalo na kogos po drugiej stronie. Ksin poczul, iz cos z niego splywalo i stwierdzil, ze imie Hanti juz nic dla niego nie znaczy. Podejrzewal, ze imie Amarelis nie znaczy z kolei nic dla Ksina po drugiej stronie portalu. Podzielili sie. Podzielili soba, swymi sercami, swiatami. Podzielili sie takze zlem, ktore tkwilo w glebi nich, ale odbicie wessalo go chyba wiecej, jakby kogos wiecej... To nie bylo juz wazne. Ksin zobaczyl jeszcze jak jego odbicie wita sie z Rodminem i zwierciadlany portal sie zamknal. -Co moge dla ciebie zrobic? - uslyszal w sali swoj wlasny glos. -Potrzebny mi klucz, ktory otworzy moim koczownikom droge do Pierwszego Swiata. Nie mozemy tu zostac, bo wkrotce ten swiat ogranie szalenstwo glodu i wojny. -Juz gotowe! - zabrzmiala po chwili odpowiedz Rodmina. - Uwazaj, przesylam ta sama droga, co pioruny kuliste... - z powietrza wylecial czerwony krysztal. Ksin zlapal go w locie. -Dziala za posrednictwem dotyku. -Wiem, dziekuje. -Badz szczesliwy - rzekl znow jego glos. -I ty tez badz szczesliwy... Zapadla cisza. Ksin zostal sam w pustym, zrujnowanym palacu martwego maga. Szybko ruszyl do wyjscia, mijajac sczerniale szkielety, obalone posagi, zwalowiska gruzu i niewielkie pozary. Na zewnatrz przekonal sie, ze jeczacy na palach nieszczesnicy zamilkli. Doznali wreszcie blogoslawienstwa smierci. Naprzeciw, z obozu, wychodzily niezmierne tlumy ludzi z pochodniami. Szczesliwie noc byla bezgwiezdna i nikt nie dostrzegl samotnej postaci chylkiem opuszczajacej palac. Dzieki temu Ksin z latwoscia wmieszal sie pomiedzy gapiow, ktorzy wciaz nie rozumieli, co sie stalo. W szczegolnosci nie pojmowali, ze wielka wyprawa zostala juz odwolana i ze nie ma dosc statkow, ktore rozwioza ich do ojczystych krajow, zanim tutaj skonczy sie zywnosc... Magowie-namiestnicy, przerazeni luna wybuchu, bezskutecznie czekali az Korathos wezwie ich i wyda nowe rozkazy. Sami bowiem decydowac nie umieli. I nikt nie pilnowal juz ruchu na drogach w tym olbrzymim obozie. Dyscyplina z wolna odchodzila w zapomnienie. Koczownikow Ksin napotkal w polowie drogi miedzy kwaterami a palacem Korathosa. Byly z nimi kobiety i dzieci, wzieli swoj caly dobytek. Byl nawet Saro. Pierwsza wybiegla na spotkanie kotolaka Amarelis i przytulila sie mocno, bez slowa. -To nie ja ich wezwalem, kapitanie! - zawolal lotrzyk. - Wpadlem na ich jak wracalem... -W nieznane powinnismy isc wszyscy - stwierdzil z prostota Ampeker. - Nieslusznie nas pozostawiles. -Wybacz, czcigodny. Ksin zaprowadzil cale plemie na jeden z pustych teraz placow cwiczen. Krotko wyjasnil dokad i dlaczego chce ich zabrac. Wiekszosc starcow odmowila powrotu do Pierwszego Swiata, jednak zdecydowana wiekszosc koczownikow, w tym Ampeker, chciala jednak tam wrocic. Podzielili sie sprawnie, pozegnania trwaly krotko. Ci, ktorzy wybrali kotolaka, zbili sie w ciasna, dotykajaca wzajemnie gromade. Najmocniej zas uchwycila sie Ksina Amarelis... * * * Jakis czas potem, gdzies w Pierwszym Swiecie, kotolak i Saro, jak kiedys, znowu zbierali drewno na ognisko. Tym razem jednak przynosili kolejne narecza Amarelis, ktora starannie ukladala je w wielki stos. Pomagali jej matka, bracia, ojciec, siostry i dalsi krewni. Dziewczyna blyszczacymi oczami wpatrywala sie w Ksina.-Powiedz mi, kapitanie - powiedzial Saro, kiedy wracali z ostatnia porcja opalu. - Czemu kazales mi zebrac popiol Bertii? Myslalem, ze bedzie z tego jakas magiczna bron na Korathosa... -Nie. Zrobilem to ze wzgledu na ciebie. -Mnie? - zdziwil sie. -Tak. Wiem, ze popiol strzygi ma pewne szczegolne wlasciwosci lecznicze. -A co leczy? -Meska niemoc. Saro milczal tak dlugo, ze Ksin zaczal sie obawiac, czy go przypadkiem nie obrazil. -Dziekuje, kapitanie - powiedzial wreszcie lotrzyk. - Ale nie mow tego nikomu innemu... -Masz moje slowo! Wkrotce zaplonelo ognisko. Ksin stanal przed nim z Amarelis u boku. Odczekal az plomienie osiagna godziwa wysokosc, po czym wyjal zawiniatko z wlosami oraz panienskimi ozdobami swej mlodej malzonki i pokazal wszystkim zgromadzonym jego zawartosc. -Za nowe zycie! - rzekl glosno i rzucil wlosy w ogien. Koniec Warszawa,listopad 2002, luty/kwiecien 2003 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/