DIACZENKO MARINA ISIERGIEJ Vita nostra DIACZENKO MARINA I SIERGIEJ Przelozyl Piotr Ogorzalek Stawiguda 2008 Vita nostra tyt. oryginalu: Vita nostra Copyright (C) 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko All Rights Reserved ISBN 978-83-89951-83-0 Projekt i opracowanie graficzneokladki Tomasz Maronski Redakcja Jacek Inglot Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska Sklad Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja "Solaris" Malgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax089 5413117 e-mail: agencja@solarisnet.pl sprzedaz wysylkowa: www.solarisnet.pl CZESC PIERWSZA Te ceny to po prostu koszmar! W koncu mama wynajela pokoik z oknami na zachod w czteropietrowym domu dwadziescia minut od morza. Drugi, identyczny (bo bylo to mieszkanie dwupokojowe!), zajmowal chlopak z dziewczyna. Wszystko bylo wiec wspolne - kuchnia, lazienka i ubikacja.-Ale oni calymi dniami siedza na plazy - uspokajala wlascicielka. - A duzo to mlodym trzeba? A morze, o, prawie z okna widac. Istny raj. Wlascicielka wyszla, zostawiajac dwa klucze; od drzwi wejsciowych i od pokoju. Saszka na dnie walizki znalazla kupiony w zeszlym roku, niemal wyblakly kostium kapielowy i pospiesznie przebrala sie w lazience, w ktorej na kaloryferze schly czyjes majtki. Ogarnal ja swiateczny, radosny niepokoj; jeszcze troche i zanurzy sie w morzu. Fale, sol na wargach, gleboka ton barwy khaki; po dlugiej zimie zapomniala juz to uczucie. W przejrzystej fali palce przypominaja kolorem biala czeresnie. Plyniesz w strone horyzontu, czujesz, jak morze omywa brzuch i plecy, potem nurkujesz i na dnie widzisz kamienie, wodorosty i zielonkawe, pstre rybki. -Moze najpierw cos zjemy? - zapytala mama. Wygladala na bardzo zmeczona. Podroz w dusznym wagonie z miejscami do lezenia, bieganina w poszukiwaniu mieszkania i niekonczace sie klotnie z wlascicielkami, wszystko to dalo jej w kosc. -Przeciez przyjechalysmy nad morze, mamusiu. Mama wyciagnela sie na kanapie, podkladajac pod glowe stosik swiezej poscieli. -Jesli chcesz, skocze po pirozki*? - ugodowo zaproponowala Saszka.-A co, bedziemy sie tu zywic pirozkami? Jest przeciez kuchnia. -Alez mamo! Chociaz sie zanurzmy. -Idz. - Mama zamknela oczy. - Kiedy bedziesz wracac, kup przy okazji jajka i kefir. No i chleb i maslo. Saszka wprost na kostium kapielowy wlozyla sukienke na ramiaczkach, wsunela stopy w klapki i biorac ze soba recznik wlascicielki wybiegla z domu, na slonce. Na podworku kwitly drzewa, ktorych nazw Saszka nie znala; ochrzcila je wiec "pawimi". Za szpalerem nierowno przystrzyzonych krzewow zaczynala sie ulica prowadzaca do morza. "Ulica Prowadzaca do Morza" - wlasnie tak zdecydowala sie nazywac ja Saszka. Tabliczki z prawdziwa nazwa ulicy, prosta i niepozorna, nie mialy zadnego znaczenia. Zdarza sie przeciez, ze pieknym rzeczom nadaje sie glupie nazwy - i na odwrot. Wymachujac torba poszla - a raczej pobiegla - w dol. Ludzie szli gestym tlumem, ktos z nadmuchiwanym materacem, ktos z wielkim parasolem, ktos jedynie z plazowa torba. Dzieci tradycyjnie mazaly sie roztopionymi lodami i matki, sztorcujac je, wycieraly plamy pogniecionymi chusteczkami. Slonce juz dawno minelo zenit i wisialo teraz nad dalekimi gorami, jakby szukajac miejsca do ladowania. Saszka, usmiechajac sie od ucha do ucha, szla w strone morza, czujac przez podeszwy klapek goracy asfalt. Wyrwaly sie. Niezaleznie od braku pieniedzy, niezaleznie od klopotow mamy w pracy. Niezaleznie od tego wszystkiego przyjechaly nad morze i juz za pietnascie, a moze nawet za dziesiec minut zanurzy sie w blekitnej toni. Ulica zakrecala. Chodnik byl niemal calkowicie zagrodzony reklamowymi stojakami malej firmy turystycznej - widnialy na nich "Jaskolcze Gniazdo", Massandra, Nikitskij Ogrod Botaniczny, palac w Alupce. Dzwieczaly i huczaly automaty do gier. Zelazna szafa mechanicznym glosem proponowala wrozenie z dloni. Saszka stanela na palcach i w koncu zobaczyla morze. Ledwie powstrzymala sie, by nie rzucic sie pedem. Truchtem ruszyla w dol ze zbocza, ktore stawalo sie coraz bardziej strome. W strone przyboju; tam, skad donosil sie uszczesliwiony dzieciecy pisk i muzyka przybrzeznych kafejek. Juz zaraz... Najblizsza plaza okazala sie platna. Nieszczegolnie sie tym przejmujac Saszka obeszla plot, zeskoczyla z niewysokiej betonowej balustradki i pod jej stopami zachrzescily otoczaki. Po znalezieniu odrobiny wolnej przestrzeni rzucila recznik i sukienke na torbe, obok zostawila klapki i marszczac sie pokustykala po kamieniach w kierunku przyboju. Gdy tylko dotarla do wody, opadla na czworaki, zanurzyla sie i poplynela. Pelnia szczescia. W pierwszej chwili woda wydala sie zimna, a w drugiej ciepla jak w wannie. Przy brzegu kolysaly sie na falach wodorosty i strzepy plastikowych workow, jednak Sasza plynela wciaz dalej. Wkrotce woda wokol niej oczyscila sie i zmienila kolor, a nadmuchiwane materace i dzieci na jaskrawych kolach do plywania zostaly z tylu; wokol rozpostarlo sie morze i zablysla jaskrawoczerwona stozkowata boja - niczym symbol doskonalosci zawieszony pomiedzy dwoma blekitnymi plachtami. Saszka zanurkowala, otwarla oczy i zobaczyla cala lawice szarych, podluznych ryb. Wracala truchtem - mama sie juz na pewno naczekala i bedzie niezadowolona. Droga w gore wydawala sie nieoczekiwanie stroma i dluga. W sklepiku skonana ekspedientka sprzedawala zarowno chleb, jak i jajka i ziemniaki, wiec ustawila sie pokazna kolejka. Saszka zapewnila sobie poparcie tegiej opalonej kobiety ("Powie pani, ze za nia stoje, dobrze?") i po Ulicy Prowadzacej do Morza pobiegla na podworko z "pawimi" drzewami. Mezczyzna stal obok agencji wynajmu mieszkan - zielonej budki z wiecznie zamknietymi okiennicami. Mimo upalu mial na sobie ciemne dzinsowe ubranie. Jego twarz pod daszkiem niebieskiej czapki wydawala sie niezdrowo zolta, wrecz woskowa. Ciemne okulary nie przepuszczaly nawet promyka swiatla i nic sie w nich nie odbijalo. Mimo to Saszka poczula, ze na nia patrzy. Zrobilo sie jej nieprzyjemnie. Odwrocila sie i nie przygladajac sie dluzej temu dziwnemu czlowiekowi, weszla do przesiaknietej zapachem pokolen kotow bramy, wspiela sie na pierwsze pietro i zadzwonila do obitych czarna derma drzwi z blaszanym numerem "dwadziescia piec". * * * Kazdego ranka budzily sie o czwartej, gdy sasiedzi, mloda para, wracali z dyskoteki. Halasliwie chodzili tam i z powrotem po korytarzu, pili herbate, skrzypieli tapczanem i w koncu cichli; wowczas Saszka z mama znow zasypialy i nastepnym razem budzily sie o wpol do osmej.Saszka zaparzala rozpuszczalna kawe. Wypijaly z mama po filizance (kuchnia byla pelna brudnych naczyn; mlodzi sasiedzi zawsze bardzo przepraszali za balagan, lecz talerzy mimo to nie myli) i szly na plaze. Po drodze kupowaly jogurt w kubkach, ciepla kukurydze, szczodrze obsypana krysztalkami soli, lub pierozki z powidlami. Wypozyczaly plastikowy lezak, rozkladaly na nim recznik i biegly sie kapac, potykajac sie i syczac z bolu na duzych otoczakach. Pluskaly sie, nurkowaly i nie wychodzily z wody przez pol godziny, a czasem nawet dluzej. Drugiego dnia Saszka sie "spiekla" i mama na noc smarowala jej ramiona kefirem. Czwartego dnia wybraly sie na morska wycieczke, jednak morze bylo niespokojne i obie dostaly lekkich torsji. Piatego dnia rozpetal sie niemal prawdziwy sztorm, po plazy leniwie wloczyli sie polnadzy, opaleni ratownicy i oglaszali przez megafon, ze "kapiel wzbroniona, bo w wodzie krokodyli tona", jak przeinaczyla ich ostrzezenia mama. Saszka bawila sie z fala i raz dosc bolesnie oberwala kamieniem po nodze. Zrobil sie siniak. Wieczorami w calej miejscowosci huczaly dyskoteki. Grupki chlopcow i dziewczat, uzbrojonych w papierosy, staly przy kioskach i kasach, wokol starych zeliwnych lawek i prowadzily swiatowe zycie typowe dla mlodych ssakow. Saszka niekiedy czula na sobie oceniajace spojrzenia. Ci chlopcy z aroganckimi, wymalowanymi kolezankami wzbudzali jej niechec, a jednoczesnie gryzl ja obrzydliwy robak; wypoczywala z mama jak jakas mala dziewczynka, co dla szesnastolatki bylo powodem do wstydu. Saszka chciala wlasnie tak stac, opierajac sie o lawke w srodku halasliwej grupki, i smiac sie razem ze wszystkimi, lub siedziec w kafejce, pociagajac z puszki dzin z cola, albo grac w siatkowke na placyku pokrytym popekanym jak skora slonia szarym asfaltem. Przechodzila jednak obok, udajac, ze spieszy jej sie do wlasnych znacznie ciekawszych spraw, i spedzala wieczory spacerujac z mama po parku i nabrzezu, ogladajac obrazy niezliczonych plazowych malarzy, pytajac o ceny polerowanych muszli i glinianych swiecznikow i ogolnie rzecz biorac oddajac sie milym sercu zajeciom, ktore bynajmniej nie byly nudne - jednak slyszac wybuchy smiechu dobiegajace od grupek mlodziezy, niekiedy wzdychala z tesknota. Sztorm ucichl. Woda przestala byc metna, morze znow stalo sie przejrzyste i Saszka zlapala kraba - malenkiego niczym pajaczek. Zlapala i od razu wypuscila. Polowa czasu przeznaczonego na wypoczynek minela nie wiadomo kiedy - wydawalo sie, ze dopiero przyjechaly, a juz za osiem dni trzeba wracac. Mezczyzne w niebieskiej czapce z daszkiem spotkala na bazarze. Szla, sprawdzajac ceny wisni, obeszla rzad stoisk i nagle zobaczyla go w tlumie. Stal nieopodal, beznamietnie obserwujac ludzi przez ciemne, nie przepuszczajace nawet promyka swiatla okulary. Mimo to Saszka byla pewna, ze patrzy na nia i tylko na nia. Odwrocila sie i skierowala w strone wyjscia z bazaru. Ostatecznie wisnie mozna kupic tez na rogu; sa tam nieco drozsze, ale niewiele. Machajac plastykowa torba wyszla na Ulice Prowadzaca do Morza i ruszyla w gore, w strone swego czteropietrowca, starajac sie jak najdluzej pozostawac w cieniu akacji i lip. Nie dochodzac do pierwszej przecznicy odwrocila sie. Mezczyzna w ciemnym dzinsowym ubraniu szedl za nia. Z jakiegos powodu byla przekonana, ze zostal na bazarze. Istnialo oczywiscie prawdopodobienstwo, ze Saszka i ow mezczyzna ida po prostu w te sama strone, lecz wydawalo jej sie kompletnie niepowazne. Patrzac w czarne, nieprzejrzyste szkla jego okularow, Saszka poczula nagle paniczny lek. Wokol pelno bylo wczasowiczow i plazowiczow. Dzieci packaly sie roztopionymi lodami, w kioskach sprzedawano gume do zucia, piwo i warzywa, przypiekalo popoludniowe slonce, a Saszce zrobilo sie zimno, jakby od srodka pokryl ja szron. Nie wiedzac, skad wzial sie ten strach i dlaczego boi sie ciemnego czlowieka, popedzila w gore ulicy, plaskajac klapkami o asfalt, a przechodnie uskakiwali jej z drogi. Z trudem lapiac oddech i nie majac odwagi sie odwrocic wbiegla na podworko z "pawimi" drzewami. Wpadla do bramy i nacisnela na dzwonek. Mama dlugo nie otwierala, na dole trzasnely drzwi, na schodach rozlegly sie kroki. Mama w koncu otwarla. Saszka wleciala do mieszkania, niemal zwalajac ja z nog. Zatrzasnela drzwi i zamknela je na zamek. -Co z toba?! Saszka przylgnela do judasza. Pojawila sie znieksztalcona jak w krzywym lustrze sasiadka z tutka alyczy*, minela pierwsze pietro i weszla wyzej, na drugie...Odetchnela z ulga. -Co sie stalo? - spytala mama ze strachem. -Nic takiego. - Saszce bylo juz wstyd. - Przyczepil sie do mnie taki jeden. -Kto?! Dziewczyna zaczela tlumaczyc. Opowiedziana na spokojnie historia z ciemnym czlowiekiem okazala sie nie tylko zupelnie niestraszna, ale wrecz kompletnie idiotyczna. -Wiec wisni nie kupilas - podsumowala mama. Saszka ze skrucha wzruszyla ramionami. Trzeba bylo wziac torbe i wrocic na bazar, jednak na mysl o tym, by otworzyc drzwi i znow wyjsc na dwor, scisnelo ja w zoladku. -A to ci nowina - westchnela mama. Wziela od Saszki torbe i pieniadze i w milczeniu poszla na bazar. * * * Rankiem nastepnego dnia w czasie wedrowki nad morze Saszka znow zobaczyla ciemnego mezczyzne. Stal przy kiosku firmy turystycznej, jakby sprawdzal miejsca i ceny, w rzeczywistosci zas obserwowal Saszke zza nieprzejrzystych ciemnych okularow.-Mamo... Zobacz... Mama podazyla za wzrokiem Saszki. Uniosla brwi. -Nie rozumiem. Stoi sobie chlopina. No i co z tego? -Nie widzisz w nim niczego dziwnego? Mama szla jak gdyby nigdy nic, z kazdym krokiem zblizajac sie do ciemnego czlowieka. Saszka zwolnila. -Przejde na druga strone. -A przechodz... Moim zdaniem slonce zdrowo przypieklo ci glowe. Saszka przeciela pas powgniatanego asfaltu z widocznymi sladami opon. Mama przeszla obok ciemnego mezczyzny, ktory nawet na nia nie spojrzal. Patrzyl na Saszke; tylko na Saszke. Nie odrywal od niej wzroku. Na plazy wziely lezak i postawily go na zwyklym miejscu, jednak Saszce po raz pierwszy nie chcialo sie kapac. Miala ochote wrocic do domu i zamknac sie w mieszkaniu. Choc zrobione ze sklejki drzwi mieszkania byly, prawde mowiac, jedynie iluzja obita stara derma. Juz lepiej byc tu, na plazy, w tlumie i halasie, gdzie kolysza sie przy brzegu nadmuchiwane materace i malec z kolem do plywania wokol bioder stoi po kolana w wodzie; kolo ma ksztalt labedzia z dluga szyja, a chlopczyk sciska biale gardlo gumowego ptaka. Mama kupila pachlawe*od handlarki w bialym fartuchu. Saszka dlugo oblizywala lepkie od slodyczy rece, po czym podeszla do morza, by je oplukac. Weszla do wody nie zdejmujac plastikowych klapek. Czerwona boja, symbol doskonalosci zawieszony w polowie drogi do horyzontu, lekko kolysala sie na wodzie, odbijajac slonce matowym bokiem. Saszka usmiechnela sie, otrzasajac ze strachu. Rzeczywiscie smieszna historia. Czego tu sie bac? Za tydzien wroci do domu i tyle. Co moze jej zrobic?Weszla glebiej, zdjela klapki i rzucila je na brzeg, jak najdalej, zeby nie zmyla ich przypadkowa fala. Zanurkowala, przeplynela kilka metrow pod woda, wynurzyla sie, parsknela, rozesmiala i szybko poplynela w kierunku boi - zostawiajac za soba brzeg, zgielk, sprzedawczynie pachlawy i strach przed ciemnym czlowiekiem. A w domu okazalo sie, ze zapomnialy kupic oleju i nie ma na czym usmazyc ryb. * * * Na "pawich" drzewach kolysaly sie rozowe kwiaty. Dalej w krzakach tez cos kwitlo i pachnialo, wabiac pszczoly. Na lawce drzemala staruszka. Czteroletni brzdac mazal kreda po krawedzi chodnika. Ulica Prowadzaca do Morza plynal codzienny, pstry tlum.Saszka wyszla na ulice i znow sie rozejrzala. Po czym truchtem, zeby szybciej miec to za soba, popedzila do sklepu. -Przepraszam, pani jest ostatnia? Bede za pania. Kolejka nie przesuwala sie szybko, lecz tez niezbyt opieszale. Od lady dzielily ja jeszcze trzy osoby, gdy poczula na sobie czyjs wzrok. Ciemny mezczyzna pojawil sie w drzwiach sklepu. Wszedl do srodka. Omijajac kolejke podszedl do lady. Zatrzymal sie, jakby ogladajac towary. Zasloniete okularami oczy swidrowaly Saszke. Wrecz przewiercaly ja na wylot. Nie ruszyla sie z miejsca. Poczatkowo dlatego, ze nogi przykleily jej sie do podlogi. A potem - gdy zastanowila sie i zdala sobie sprawe, ze tutaj, w sklepie, nic jej nie grozi. W ogole nic jej nie grozi. A rzucac wszystko, wychodzic z kolejki i biec do domu byloby glupio. Wlasnie w bramie ja dogoni. Moglaby co najwyzej zaczac z podworka krzyczec do mamy. Zeby wyjrzala przez okno. I co?! -Bierze cos pani? Poprosila o olej. Placac, rozsypala drobne. Stojacy za nia staruszek pomogl jej zebrac monety. A moze poprosic kogos o pomoc? Ciemny mezczyzna stal przy ladzie i przygladal sie Saszce. Od jego wzroku plataly jej sie mysli. Co za wstyd; i coraz bardziej chcialo sie do ubikacji. Krzyknac: "Na pomoc"? Nikt nie zrozumie. Nikt nie wie, dlaczego Saszke tak przeraza ten na dobra sprawe zupelnie zwyczajny czlowiek. Tak, ma blada twarz. Tak, ma ciemne okulary. Ale co sie z nia dzieje, kiedy tak patrzy na nia przez nieprzejrzyste szkla?! Sciskajac w garsci torbe z kostka masla i butelka oleju Saszka poszla w strone wyjscia ze sklepu. Mezczyzna ruszyl za nia, jakby nie zamierzal niczego ukrywac. Bez udawania. Rzeczowo i konkretnie. Przekroczywszy prog popedzila niczym sprinter. Spod jej nog zerwaly sie szare golebie. Po przebiegnieciu przez droge pomknela jak chart, tylko wiatr gwizdal w uszach, do domu, do mamy, na znajome podworko. Podworko okazalo sie nieznajome. Saszka rozejrzala sie dookola - "pawie" drzewa kwitly jak zawsze i kraweznik byl pomazany kreda, jednak wejscie do bramy bylo zupelnie inne i lawka stala inaczej. Moze to inne podworko?! Ciemny czlowiek nie biegl - po prostu szedl i wydawalo sie, ze z kazdym krokiem przybliza sie o poltora metra. Oszalala ze strachu Saszka wpadla do bramy. Zdawala sobie sprawe, ze w zadnym wypadku nie nalezalo tego robic, jednak pobiegla dalej. Na dole trzasnely drzwi. Saszka pomknela na sama gore, niestety byly tam tylko cztery pietra; schody konczyly sie slepym zaulkiem zamknietych drzwi. Saszka przyskoczyla do nich i zaczela dzwonic do czyjegos mieszkania; wewnatrz rozlegl sie dzwiek dzwonka - ding dong - jednak nikt nie otwieral. Nikogo nie bylo w domu. Mezczyzna stal tuz obok, zagradzajac schody. I odcinajac droge ucieczki. -To tylko sen! - krzyknela pierwsze, co przyszlo jej do glowy. - Chce, zeby to byl sen! I obudzila sie na rozkladanym lozku, cala we lzach, z przygniecionym do poduszki uchem. * * * -Co za sen...Wyszly z domu jak zwykle kolo osmej. Na rogu kupily jogurt. Saszka niby przypadkowo przeciagnela mame na druga strone ulicy, przeciwlegla do tej, na ktorej znajdowala sie agencja turystyczna. I okazalo sie, ze miala racje. Ciemny mezczyzna stal obok duzego reklamowego plakatu przedstawiajacego "Jaskolcze Gniazdo". Obserwowal Saszke zza ciemnych okularow. -Ja juz tego nie wytrzymam. To jakas psychoza. -O co znowu chodzi? -On znowu stoi i patrzy. Saszka nie zdazyla jej zatrzymac. Mama raptownie skrecila, przeciela ulice, podeszla wprost do ciemnego mezczyzny i zaczela z nim o czyms rozmawiac. Ten odpowiadal, nie spuszczajac wzroku z Saszki. Chociaz jego twarz byla odwrocona w strone mamy i wargi poruszaly sie w pelni naturalnie i byly wrecz przyjazne. Jesli bywaja uprzejme wargi. Mama wrocila, jednoczesnie zadowolona i zla. -Uspokoj sie. To taki sam wczasowicz, jak ty. Nie rozumiem, czego od niego chcesz. Pochodzi z Nizniewartowska. Ma alergie na slonce. Saszka nie odpowiedziala. W porze obiadu, wracajac znad morza, wstapily na bazar i Saszka sama dokladnie pilnowala, by nie przeoczyc zadnego zakupu. Po powrocie do pustego mieszkania po kolei wziely "prysznic" w miednicy, polewajac sie z czerpaka (jak zwykle w dzien nie bylo biezacej wody) i zaczely pitrasic. I okazalo sie, ze skonczyla sie sol. * * * Ciemny mezczyzna siedzial na lawce przy wyjsciu z podworka. Saszka zobaczyla go, gdy tylko wyjrzala z bramy. Cofnela sie.Rudy kot z rozerwanym uchem dojadal smietane z wystawionego przez kogos spodka. Mlaskal. Oblizywal sie. Dziko spogladal na Saszke zoltym okiem i znow lapczywie wylizywal naczynie. Saszka stala bez ruchu nie wiedzac, co robic. Wracac? Isc jak gdyby nigdy nic? Psychoza. W bramie zrobilo sie ciemno. Mezczyzna w niebieskiej czapce stal przy wejsciu, zaslaniajac swiatlo. -Aleksandro! Drgnela gwaltownie, jakby kopnal ja prad. -Musimy porozmawiac. Mozna oczywiscie tak biegac w nieskonczonosc, jest to jednak malo przyjemne i pozbawione sensu. -Kim pan jest? Skad pan mnie zna? Od razu przypomniala sobie, ze mama wiele razy nazywala ja po imieniu - na ulicy, na plazy. Nic dziwnego, ze on tez je zna. Zechcial i sie dowiedzial. -Moze usiadziemy na lawce i porozmawiamy? -Nie zamierzam o niczym z panem... Jesli nie przestanie pan za mna chodzic, zawolam... pojde na milicje! -Nie jestem zabojca ani zlodziejem. Mam do pani wazna sprawe, ktora wplynie na cale pani zycie. Bedzie lepiej, jesli pani poslucha. -Nie mam zamiaru. Prosze mnie zostawic! Odwrocila sie i popedzila w gore po schodach. Do obitych czarna derma drzwi z numerem "dwadziescia piec". Na pierwszym pietrze wszystkie drzwi byly brunatne. I na matowych szklanych tabliczkach widnialy zupelnie inne numery. Saszka zmartwiala. Zza jej plecow dochodzil cichy odglos krokow. Ciemny mezczyzna wspinal sie po schodach. -Chce, zeby to byl sen! - krzyknela Saszka. I obudzila sie. * * * -Mamo, ktory dzisiaj jest?-Dwudziesty czwarty. A co? -Ale przeciez dwudziesty czwarty byl wczoraj! -Wczoraj byl dwudziesty trzeci. Zawsze tak jest na wczasach; myli sie daty, zapomina, jaki jest dzien tygodnia. Byl bezwietrzny, bialy jak mleko i przesycony zapachami poranek. Zeszly na podworko. "Pawie" drzewa staly nieruchomo, jak dwie rozowe gory z kwitnacymi na nich morelami. Wesoly tlum plazowiczow plynal w dol, po Ulicy Prowadzacej do Morza. Saszka szla z innymi ku plazy, niemal pewna, ze to znowu sen. Przy turystycznym kiosku stalo, studiujac ceny i miejsca, mlode malzenstwo. Ich synek - z guma do zucia w zebach i kolanami w jodynie - przymierzal okulary do nurkowania. Nigdzie nie bylo ciemnego mezczyzny, jednak poczucie snu nie mijalo. Kupily kukurydze. Saszka trzymala ja, wciaz ciepla, kiedy mama wyciagala ze skladziku i ustawiala na kamieniach wypozyczony lezak. Miekka zolta kolba przeszla sola; ziarna kukurydzy, ktore nie zdazyly stwardniec, rozplywaly sie w ustach. Wlozyly objedzone kaczany do plastikowego worka i Saszka wyniosla go do kosza na smieci przy wejsciu na plaze. Ciemny mezczyzna stal daleko w tlumie. Patrzyl na Saszke przez nieprzejrzyste okulary. -Chce, zeby to byl sen - powiedziala Saszka na glos. I obudzila sie na rozkladanym lozku. * * * -Mamo, wyjedzmy dzisiaj.Mama ze zdziwienia omal nie upuscila talerza. - Jak to? Dokad?! -Do domu. -Przeciez tak sie rwalas nad morze... I co, nie podoba ci sie tutaj? -Chce do domu. Mama przylozyla Saszce dlon do czola. -Mowisz powaznie? Dlaczego? Saszka grymasnie wzruszyla ramionami. -Mamy bilety na drugiego - powiedziala mama. - Kupowalam z miesiecznym wyprzedzeniem. A i tak byly juz tylko boczne miejsca. I mieszkanie mamy oplacone do drugiego. Nie rozumiem, Saszenko, przeciez tak sie cieszylas... Miala tak zagubiony, zmartwiony i bezradny wyraz twarzy, ze Saszce zrobilo sie wstyd. -To nic - wymamrotala pod nosem - ja tylko tak. Zeszly na podworko. Zapach "pawich" drzew unosil sie nad piaskownica, lawkami i czyjas stara lada. W dol, po Ulicy Prowadzacej do Morza, maszerowali tlumnie jak na demonstracje wczasowicze, niosacy pod pachami nadmuchiwane materace. I trwal spokojny, upalny i utrzymany w typowym dla kurortu rytmie poranek dwudziestego czwartego lipca. Przy turystycznym kiosku nie bylo nikogo. Obok, w kafejce pod mizernymi palmami, grupa mlodziezy pila piwo i glosno spierala sie, dokad pojechac. Wszyscy byli opaleni i dlugonodzy, chlopcy i dziewczyny. Wszyscy mieli szorty. I na wpol puste plecaczki na prostych plecach. Saszce zachcialo sie pojechac z nimi. Zalozyc plecaczek, zawiazac adidasy i ruszyc po zakurzonych drogach Krymu - czasem autostopem, czasem na piechote. Przeszly z mama obok dyskutujacej grupy. Kupily pirozki. Ustawily lezak i usiadly na nim bokiem z dwoch stron. Morze bylo lekko wzburzone, czerwona boja podskakiwala, w oddali brzeczaly silniki wodnych skuterow. Saszka zula pirozka, nie czujac jego smaku. Moze wszystko sie ulozy, ciemny mezczyzna juz nigdy sie nie pojawi, a jutro nastapi w koncu dwudziesty piaty? Po obiedzie mama uciela sobie drzemke. W pokoju panowal zaduch; chylace sie ku zachodowi slonce przebijalo sie na wylot przez zaciagniete zaslony, kiedys zielone, a teraz splowiale na brudny seledyn. Zjawili sie sasiedzi, przerzucali sie w kuchni wesolymi uwagami, lali wode ze zbiornika i dzwonili naczyniami. Saszka siedziala z ksiazka na kolanach, patrzyla na szare linijki i niczego nie rozumiala. Zielony budzik na szafce nocnej tykal ogluszajaco. Odliczal sekundy. * * * -Moze jednak porozmawiamy?Byl wieczor. Mama stala oparta o barierke i wiodla ozywiona dyskusje z czterdziestoletnim mezczyzna, jasnowlosym i bladym, ktory najwyrazniej dopiero co przyjechal do kurortu. Mama usmiechala sie i na jej policzkach pojawialy sie doleczki. Byl to szczegolny usmiech. Do niej usmiechala sie inaczej. Saszka czekala na lawce pod oslona akacji. Miedzy nia a malarzem, ktory ulokowal sie na drugim koncu lawki, przed sekunda usiadl ciemny mezczyzna. Nawet poludniowy zmierzch nie sklonil go do rozstania sie z atramentowymi okularami. Saszka czula jego spojrzenie zza czarnych szkiel. Z calkowitego mroku. Moglaby zawolac mame. Czy po prostu krzyknac: "Na pomoc!" Lub powiedziec - "To sen". Wowczas stanie sie to snem. Nie majacym konca. -O co panu... czego pan ode mnie chce?! -Chce dac pani zadanie. Niezbyt skomplikowane. Nigdy nie wymagam rzeczy niemozliwych. -Jakie pan... co ma to... -A oto zadanie: codziennie, o czwartej rano, ma pani byc na plazy. Nago wejsc do wody, przeplynac sto metrow i dotknac boi. O czwartej rano na plazy nikogo nie ma, jest ciemno; nie ma cie czego wstydzic. Saszka siedziala jak zamurowana. To jakis wariat?! A moze oboje sa niespelna rozumu? -A jesli tego nie zrobie? Z jakiej racji... Czarne okulary wisialy przed jej twarza jak dwie dziury prowadzace donikad. -Zrobi to pani, zrobi. Gdyz swiat wokol nas jest niezwykle kruchy. Codziennie ludzie przewracaja sie, lamia kosci, gina pod kolami samochodow, tona... Zapadaja na zoltaczke, gruzlice. Bardzo nie chce pani o tym opowiadac. Jednak zrobienie tego, o co pania prosze, po prostu lezy w pani interesie. Nie jest to skomplikowane. Mama przy barierce smiala sie. Odwrocila sie, pomachala reka i powiedziala cos do swego rozmowcy - widocznie rozmawiali wlasnie o niej, o Saszce. -Jest pan maniakiem? - zapytala z nadzieja. Czarne okulary zakolysaly sie. -Nie. Odrzucmy od razu skostniale stereotypy; pani nie zwariowala, a ja nie jestem maniakiem. Ma pani wybor: do konca zycia blakac sie pomiedzy strasznym snem i koszmarem na jawie, albo wziac sie w garsc, spokojnie zrobic to, czego sie od pani wymaga, i zyc dalej. Moze pani powiedziec: "To sen" - i znow sie obudzic. I nasze spotkanie bedzie sie powtarzac - z wariacjami. Tylko po co? Po nadbrzezu spacerowali ludzie. Mama zawolala nagle: "Patrzcie! Delfiny!" - i machnela reka w strone morza. Jej rozmowca wydal z siebie serie zdumionych wykrzyknikow, przechodnie zatrzymali sie, wypatrujac czegos na blekitnej plachcie wody i Saszka tez dostrzegla odlegle czarne sylwetki, przypominajace przewrocone nawiasy, ktore na zmiane to wzlatywaly nad morzem, to znowu znikaly. -Wiec umowa stoi? Mama trajkotala, patrzac na delfiny, a jej rozmowca sluchal, potakujac. Plonely jej oczy, lsnily zeby i Saszka nagle zobaczyla, ze jej mama jest mloda. I bardzo, w tej wlasnie chwili, szczesliwa. -Jutro rano ma pani pierwszy roboczy lot. - Ciemny mezczyzna usmiechnal sie. - Niech pani zapamieta: codziennie o czwartej rano. Prosze nastawic budzik. To dla pani bardzo wazne: nie zaspac ani sie nie spoznic. Niech sie pani postara. Dobrze? * * * Saszka lezala nie spiac. Przewracala sie z boku na bok na rozkladanym lozku. Zaslony byly rozsuniete, a okno otwarte na osciez. Tam, na podworku, spiewaly slowiki, a w oddali dudnila dyskoteka. Zamilkla o wpol do drugiej.Ulica przeszlo halasliwe towarzystwo. Po chwili glosy ucichly. Zaryczaly jeden za drugim trzy motocykle. Wlaczyl sie alarm stojacego w podworku samochodu. Obudzila sie mama, przez chwile wiercila na kanapie i z powrotem zasnela. O trzeciej Saszka zaczela przysypiac. O wpol do czwartej poderwala sie, jakby ktos ja szturchnal. Wyjela spod poduszki budzik. Krotka czarna wskazowka - godzinowa - miala za jakies dziesiec minut zejsc sie z zolta wskazowka dzwonka alarmu. Saszka przycisnela guzik i cofnela zolta wskazowke. Budzik brzeknal sprezyna i ucichl. Saszka wstala. Wlozyla stroj kapielowy i sukienke. Wziela klucze i cichutko, aby nie obudzic mamy, wyszla z pokoju. Skrecila do pustej kuchni, zakradla sie na balkon i zdjela ze sznura pachnacy morzem i jeszcze nie calkiem suchy plazowy recznik. I tak, z recznikiem w jednej rece i kluczami w drugiej, wyszla na schody. Palila sie zarowka. Z dolu wchodzili, psykajac na siebie, zakochani sasiedzi. Widzac Saszke wlepili w nia dwie pary zdumionych oczu. -Co sie stalo? -Nic. - Saszka dygotala, szczekajac zebami. - Chce sie wykapac. O swicie. -Ale twardzielka! - stwierdzil chlopak z zachwytem. Saszka pozwolila im przejsc. Szybkim krokiem wyszla z domu. Pomyslala, ze pewnie jest juz za pietnascie czwarta. Byla spozniona. Na pustej ulicy swiecily sie jeszcze latarnie. Saszka pobiegla - sprint w dol okazal sie nieoczekiwanie latwy, rozgrzala sie i juz tak nie trzesla. Ciemne niebo rozjasnialo sie. Mijajac ogrodzenie platnej plazy, Saszka wbiegla na swoja, dobrze znana i zupelnie pusta. Na stercie smieci jasnialy plastikowe kubeczki. W pobliskim pensjonacie swiecily sie okna - piec albo szesc na cala fasade. Przed wejsciem do glownego budynku wisial zegar. Wskazywal za trzy czwarta. Saszka zrzucila sukienke. Potykajac sie na otoczakach, weszla w zalamujace sie fale. Stojac po szyje w wodzie, rozpiela stanik i zwinela go w klebek. Uwolnila sie od kapielowek i, trzymajac kostium w prawej rece, poplynela do boi. W metnym swietle switu boja wydawala sie nie czerwona, lecz szara. Saszka klasnela dlonia o zelazny bok. Boja odpowiedziala dzwiecznym echem. Dziewczyna obejrzala sie na brzeg - nikogo na nim nie bylo. Ani zywej duszy. Poplynela z powrotem. W zimnej wodzie wrocily dreszcze. Gdy tylko wyczula stopami kamienie, stanela i balansujac potracana przez fale zdala sobie sprawe, ze nie jest w stanie rozsuplac mokrej plataniny wezelkow, w ktora zamienil sie kostium. Wowczas, pochlipujac, rzucila klebek wyplowialego materialu na brzeg, na otoczaki. Opadla na czworaki i tak, raz na dwoch, raz na czterech konczynach, popedzila w strone recznika. Zawinela sie w niego i znow rozejrzala. Nikogo. Ani jednego czlowieka. Morze bawilo sie porzuconym kostiumem i z kazda minuta robilo sie coraz jasniej. W parku spiewaly slowiki. Zabrawszy kostium kapielowy, sukienke i klapki, Saszka pokustykala do niebieskiej kabiny przebieralni. Natarla sie recznikiem i ogarnela ja nieoczekiwana radosc. Rozprostowala ramiona. Cialo palilo ja, nabrzmiewajac od wewnatrz, niczym skorka dojrzalego jablka. Juz bez pospiechu ubrala sie, wlozyla klapki i namacala w kieszeni sukienki klucze. Wykrecila kostium, wyszla z kabiny i niemal od razu zgial ja we dwoje odruch wymiotny. Opadla na czworaki i zwymiotowala na kamienie. Chlusnela woda a wraz z nia zoltawe krazki. Zabrzeczaly o otoczaki. Saszka wykaszlala sie i zaczerpnela powietrza. Torsje minely rownie nieoczekiwanie, jak sie pojawily. Na otoczakach lezaly trzy matowe zlote pieniazki. * * * W domu zamknela sie w lazience i obejrzala monety. Trzy jednakowe krazki; na jednej ze stron widnial nieznany symbol skladajacy sie z owalnych przeplatajacych sie linii. Ni to twarz, ni to korona, ni to kwiatek. Im dluzej Saszka przygladala sie temu znakowi, tym bardziej wydawal jej sie przestrzenny, jakby nieco wystawal nad powierzchnie monety.Przetarla oczy. Na rewersie znajdowal sie gladki okrag, jakby litera O albo zero. Proby rzecz jasna nie znalazla, a nie byla szczegolnym znawca metali szlachetnych, jednak z jakiegos powodu nie miala watpliwosci, ze monety sa zlote. Po Ulicy Prowadzacej do Morza szli pierwsi przechodnie. Bylo okolo wpol do szostej. Saszka polozyla sie na rozkladanym lozku, naciagnela koldre na glowe i zacisnawszy monety w piesci, znowu sie zamyslila. Troche drapalo ja w gardle. Mdlosci juz nie czula. Mozna bylo oczywiscie przypuscic, ze wymioty Saszki byly spowodowane wczorajsza pachlawa, a monety po prostu lezaly na otoczakach. A mezczyzna w ciemnych okularach jest maniakiem, ktory w skomplikowany i osobliwy sposob zapewnia sobie mozliwosc poogladania golej dziewczyny. W polmroku. Wczesnie rano. Mocno zacisnela zaczerwienione oczy. Nie. Niczego nie mozna przypuszczac. Saszke cos wyrzucilo, wymiotlo ze znanego swiata w inny, nierealny. Jesli wierzyc ksiazkom, takie rzeczy sie ludziom zdarzaja, przy czym wcale nie tak rzadko. A moze to mimo wszystko sen? Nieoczekiwanie dla samej siebie zasnela. A kiedy sie obudzila - byl zwykly pozny poranek dwudziestego piatego lipca. Mama przyszla z kuchni i wycierajac rece w recznik spojrzala na Saszke z niepokojem. -A ty co, bylas gdzies?! -Kapalam sie. -Zwariowalas? -Dlaczego? - zaprzeczyla Saszka ochryple. - Wiesz, jak fajnie? O swicie. Nikogo nie ma. -To jest niebezpieczne - odparla mama. - Dlaczego mnie nie uprzedzilas? Saszka wzruszyla pod koldra ramionami. -Juz prawie dziewiata. Lepiej sie pospieszmy i chodzmy na plaze. Dziewczyna ziewnela przeciagle. -Mamo... a moglabym... troche polezec? Tak w ogole to zle spalam. -Nie jestes chora? - mama odruchowo przylozyla jej dlon do czola. - Nie, goraczki nie masz... Zebys sie nie doigrala z tymi nocnymi kapielami; cale wczasy beda zepsute. Saszka nie odpowiedziala. Zacisnela monety w piesci tak mocno, az wbily sie jej w dlon. -Ugotowalam jajka - rzekla mama z zatroskaniem. -Wez majonez z lodowki... Nasi urodziwi sasiedzi wtrzachneli juz pol sloika naszego majonezu; no i dobrze, jak to mawiaja: na zdrowie. Nie przestawala wycierac w recznik suchych juz rak. -Umowilam sie z Walentym, ze spotkamy sie na plazy; byloby niezrecznie, no wiesz, nie pojawic sie; wczoraj obiecalam, ze przyjdziemy. Saszce przypomnial sie wczorajszy dzien. Walentyn to jasnowlosy, blady rozmowca mamy, ktory z takim ozywieniem obserwowal odlegla parade delfinow. Pamietala, ze mama przedstawila ja swemu nowemu znajomemu: "To jest Aleksandra". W glosie mamy byla jakas osobliwa podnioslosc, lecz Saszka nie zwrocila wtedy na to uwagi. Ciemny mezczyzna podniosl sie z lawki i odszedl, zostawiajac zadanie - oraz strach. Saszka odczuwala chlod, choc wieczor byl cieply, a nawet duszny. Slodko pachnialy kwiaty na klombie. Walentyn roztaczal zapach przyjemnej wody kolonskiej, subtelnej i cierpkiej. Sasza pamietala ten zapach, nie mogla sobie jednak przypomniec twarzy. -Idz juz. - Saszka podciagnela koldre. - Troche sie jeszcze powyleguje... i tez do was dolacze. -Bedziemy w tym samym miejscu - szybko rzekla mama. - Jajka masz na stole... To ja juz pojde. I biorac spakowana wczesniej torbe, pospieszyla do drzwi. Na progu odwrocila sie. -Kiedy bedziesz isc, nie zapomnij kostiumu. Suszy sie na balkonie. I wyszla. * * * Kiedy Saszka obudzila sie po raz drugi, zelazny budzik wskazywal wpol do dwunastej. Na plazy jest w tym czasie upalnie i tlumnie, a morze kipi od kapiacych sie ludzi jak zupa z kluskami. Juz za pozno, by isc nad morze... albo za wczesnie. Zalezy, jak na to spojrzec. Ale tak na przyklad o czwartej...Zdziwily ja takie proste, powszednie mysli. Podniosla do oczu dlon z monetami. Gdy spala, dlon pozostala zacisnieta i krazki odcisnely sie na wilgotnej skorze. Ostroznie przelozyla je do lewej reki. Co z nimi robic? Zatrzymac czy wyrzucic? Dzwonek do drzwi sprawil, ze drgnela. Jedna z monet zeslizgnela sie z dloni i potoczyla pod lozko. Zdenerwowana namacala ja na zakurzonym dywanie, narzucila na siebie perkalowy szlafrok mamy i wyszla do ciemnego przedpokoju. -Kto tam? Teoretycznie mogla byc to mama. Albo na przyklad listonosz. Albo... -To ja. Prosze otworzyc. Saszka odskoczyla. W calym mieszkaniu bylo pusto. Sasiedzi na plazy. Drzwi sa zamkniete... cienkie drzwi ze sklejki obitej derma. Monety przykleily sie do mokrej dloni. Trzymajac je w piesci, Saszka jedna reka otwarla drzwi - nie od razu jej sie to udalo. -Dziendoberek. - Mezczyzna w czarnych okularach przestapil prog. - Ja na chwile. Chodzmy do kuchni. I nie zwlekajac pierwszy ruszyl przez przedpokoj, tak jakby wiele razy bywal w tym mieszkaniu; jakby byl jego wlascicielem. Choc przeciez dom jest typowy, tak jak to tylko mozliwe. Saszka poszla za nim, jakby byla na smyczy. -Prosze usiasc. - Mezczyzna wystawil taboret na srodek kuchni. Saszka siadla, bo ugiely sie pod nia kolana. Ciemny mezczyzna usadowil sie naprzeciw niej. - Masz monety? Saszka rozwarla piesc. Trzy zlote krazki lezaly na czerwonej dloni - wilgotne, pokryte kropelkami potu. -Bardzo dobrze. Niech je pani sobie zostawi. Ale prosze je zachowac, co do jednej. Wszystkie, ktore sie pojawia. I nie ma sensu tak sie meczyc z kostiumem. Do wody trzeba wchodzic nago, to nic strasznego, nikt nie patrzy. Kontynuujemy kapiele, zadnej nie opuszczajac i bez spoznien. Jutro. Pojutrze. I za dwa dni. -Drugiego wyjezdzam - rzekla Saszka i sama sie zdziwila, jak cienko i zalosnie zabrzmial jej glos. - Ja... mam juz bilety na pociag. Przeciez tu nie mieszkam i... Byla przekonana, ze ciemny gosc kaze jej zamieszkac w tej miejscowosci na wieki wiekow i wchodzic o czwartej rano do wody takze w styczniu, w lutym i do samej smierci. -Powiedzialem przeciez, ze nie wymagam rzeczy niemozliwych. - Nieznacznie wykrzywil wargi i Saszka ze zdumieniem zdala sobie sprawe, ze jej gosc usmiecha sie ironicznie. - Drugiego o swicie niech sie pani wykapie, a po sniadaniu wyjedzie. -Naprawde?! -Naprawde. - Mezczyzna podniosl sie z krzesla. - Prosze nie zaspac. I ruszyl do drzwi. -Po co jest to panu potrzebne? - zapytala Saszka szeptem. Lecz nie uslyszala odpowiedzi. * * * -A ty dokad? - Mama podniosla sie na lokciu.-Wykapac sie. -Zwariowalas? Natychmiast wracaj do lozka! Saszka wstrzymala oddech. -Ale to bardzo wazne, mamo. Hartuje silna wole. -Co takiego? -No, hartuje wole. Trenuje. O swicie. Wybacz, jestem spozniona. Zdyszana wbiegla na plaze. Rozejrzala sie nerwowo - ani zywej duszy, nie swieca sie nawet okna pensjonatu. Zrzucila sukienke, zdjela i zwinela w klebek bielizne, wskoczyla do wody i poplynela kraulem, tak szybko jakby probowala wyrwac sie z wlasnej skory. Zadyszala sie. Przeszla na zabke, mocno pracujac nogami i wysoko unoszac podbrodek. Plynelo sie jej przyjemnie. Wczesniej nigdy nie kapala sie nago i nie sadzila, ze to taka frajda. Zimna woda mrowila niczym igielki i rozgrzewala. Saszka obydwiema rekami zlapala sie boi i kolyszac na wodzie znieruchomiala, niewidoczna z brzegu. A moze nie wracac? Ruszyc dalej przez cale morze, do Turcji. Odwrocila sie na plecy i, leniwie zagarniajac wode rekami, poplynela w strone brzegu. Nieliczne poranne gwiazdy rozpuszczaly sie powoli, jak grudki cukru w zimnej wodzie. Saszka wytarla sie recznikiem i ubrala w kabinie. Potem wyszla, wsluchala w siebie - nic sie nie dzialo. Ruszyla w strone wyjscia z plazy; zlapalo ja naprzeciwko zamknietej na klodke budki z lezakami. Kaszlac i trzymajac sie za gardlo wyrzucila z siebie cztery zlote monety. * * * Trzeciego ranka zwymiotowala po kapieli juz w mieszkaniu, w lazience. Monety zabrzeczaly o zeliwne dno zlewu. Zebrala je trzesacymi sie rekami i obejrzala - byly dokladnie takie same, z owalnym "przestrzennym" znakiem. O nominale zero kopiejek. Krzywo usmiechnela sie do swojego odbicia w lustrze. Schowala monety w kieszeni szlafroka. Umyla sie i wyszla.Mama nakrecala wlosy na walki. Nie mialo to sensu; w wodzie loki i tak sie rozprostuja, jednak teraz mama poswiecal mase czasu na walki, makijaz, prasowanie spodnic i koszulek. -Nie bedziesz miala nic przeciwko temu, jesli jutro wieczorem skoczymy z Walentynem do kawiarni? We dwoje. Mama zadala to pytanie, skrzetnie odwracajac wzrok. -Mozesz pojsc do kina... Co leci w kinie na nadbrzezu? -Nie wiem. - Saszka przebierala monety w kieszeni. - Idzcie. Ja poczytam w domu. -Tylko co zrobimy z kluczami? - ugodowosc Saszki wyraznie mame ucieszyla. Jakby wielki ciezar spadl jej z barkow. -Jesli wroce noca... nie chcialabym cie budzic... Ale gdy wezme klucze, a ty bedziesz miala ochote na spacer? -Wez klucze. Poczytam - powtorzyla Saszka. -Ale swieze powietrze... -Siade na balkonie. Wezme lampe. -A moze chcesz jutro pojsc na dyskoteke? -Nie. Przedtem Walentyn wzial je obie do restauracji. Byl przyzwoitym mezczyzna, dowcipnym i czarujacym; Saszka patrzyla, jak cieszy sie mama i w myslach odliczala dni; dzis jest dwudziesty siodmy. Zostawalo piec... A wlasciwie cztery; piatego wyjezdzamy. I wszystko sie skonczy. O wszystkim zapomne. Jeszcze piec razy... Plywala o swicie przez dwa kolejne dni, a potem zaspala. * * * Obudzilo ja slonce. Swiecilo przez niezamkniete okno. Lozko mamy bylo puste. Budzik wypadl spod poduszki i lezal na dywanie.Nie wierzac wlasnym oczom, Saszka wziela go i obejrzala. Zolta wskazowka stala na wpol do czwartej... sprezyna byla zwolniona... Dlaczego nie zadzwonil? -Mamo? Ruszalas budzik? Mama, w pogodnym nastroju, odswiezona po prysznicu, przyniosla do pokoju kawe na tacy. -Nie ruszalam go... Upadl, a ja go nie podnosilam... Jeszcze sie wlascicielka przyczepi... Nie przejmuj sie. Ostatnio ciagle bylas niewyspana, a na wczasach trzeba sie wysypiac... No co znowu? Saszka siedziala zgarbiona na brzegu lozka, zdajac sobie sprawe, ze stalo sie cos strasznego. Niezrozumialego, niepojetego, nie wiadomo czym grozacego - a przez to trzy razy bardziej strasznego. * * * Ciemny mezczyzna stal obok biura turystycznego. Przygladal sie fotografii "Jaskolczego Gniazda". Saszka zwolnila kroku. Mama odwrocila glowe.-Idz - rzekla Saszka. - Dogonie cie. W innych okolicznosciach mama na pewno zaczelaby protestowac i wypytywac, o co chodzi. Jednak Walentyn wypozyczyl juz zapewne lezak; mama przytaknela tylko i powiedziala: -Tylko sie nie spoznij. I poszla w dol, na plaze. W goracym porannym sloncu topil sie asfalt. Opony samochodow osobowych i ciezarowek odciskaly slady w kaluzy czarnego oleju maszynowego, zostawiajac na jezdni wyprofilowane slady. -Budzik mi nie zadzwonil - oznajmila Saszka, sama nie rozumiejac, za co przeprasza i przed kim sie tlumaczy. - Upadl... Przez czarne okulary nie bylo widac oczu. I w szklach nic sie nie odbijalo. Jakby byly z aksamitu. Ciemny mezczyzna milczal. -Nie zadzwonil mi budzik! Saszka nagle rozplakala sie na srodku ulicy. Z niewiedzy, strachu i nerwowego napiecia ostatnich dni. Przechodnie odwracali glowy i przygladali sie szlochajacej dziewczynie. Saszka miala wrazenie, ze zanurkowala w morzu i gleboko pod woda widzi bialawe pyski glebinowych ryb. -Bardzo zle, ale nie fatalnie - powiedzial w koncu mezczyzna w czarnych okularach. - W gruncie rzeczy do czegos sie to przyda, nauczy cie dyscypliny. Na drugi raz takie niedopatrzenie bedzie cie drozej kosztowac. I nie mow, ze cie nie uprzedzalem. Odwrocil sie i odszedl, zostawiajac ja kolo kiosku, szlochajaca i krecaca glowa na wspolczujace pytania przechodniow. Czym predzej odeszla i zaszyla sie w parku, na niemal pustej o tej porze alejce i namacala na dnie torebki chusteczke. W koncu uporala sie z placzem, ale nie udalo sie jej uspokoic. Wlozyla ciemne okulary, wlasne, jeszcze z zeszlego roku, z cienkimi oprawkami; ukryly zaczerwienione oczy i opuchniete powieki. Naciagnawszy czapke z daszkiem gleboko na czolo, Saszka maszerowala w dol ulica, nie patrzac na ludzi i nie podnoszac wzroku. Przed nia dreptala czteroletnia dziewczynka, tupiac czerwonymi sandalkami i trzymajac mame za reke. Obok wejscia na plaze stala karetka pogotowia. Saszka przystanela, przylepiajac sie podeszwami do miekkiego asfaltu. I niemal od razu zauwazyla mame. Z narzuconym na ramiona recznikiem kustykala po otoczakach obok noszy, na ktorych lezal bardzo blady czlowiek, w ktorym trudno bylo rozpoznac wesolego, kochajacego zycie Walentyna. Saszka usiadla na barierce. Nosze wlozono do samochodu. Lekarz powiedzial cos do mamy, ta przytaknela i o cos zapytala. Lekarz pokrecil glowa i wsiadl do samochodu. Karetka ruszyla, trabiac na tlum; zawrocila na placyku przed pensjonatem i odjechala w gore, po Ulicy Prowadzacej do Morza. "Bardzo zle, ale nie fatalnie". -Co mu sie stalo, mamo? Mama sie odwrocila. W oczach miala rozpacz i panike. -Szpital numer szesc - oznajmila, jakby wypowiadala jakies zaklecie. - Ja zaraz... tylko sie przebiore i trzeba jechac... To zawal, Saszenko, to zawal... moj Boze, moj Boze... I ruszyla na oslep przez tlum zaintrygowanych plazowiczow. * * * Mama nocowala w miejskim szpitalu. Niemal cala gotowka poszla na lekarzy i pielegniarki i mama z poczty zadzwonila do kolezanki z pracy, zeby przeslala przekazem wiecej pieniedzy. Saszka spedzila bezsenna noc sama w pokoju. Na budzik nie bylo co liczyc.O trzeciej wyszla z domu. Zabawa na dyskotekach dobiegala konca, rozswietlone byly jeszcze okna kilku kawiarni. Saszka zeszla ku ciemnemu morzu i usiadla nad woda, na golych otoczakach. W oddali, niemal na samej linii horyzontu, plynal statek. W ogrodkach za plecami Saszki cwierkaly cykady. Morze lizalo plaze, zabieralo z brzegu drobne kamyki i zwracalo je z powrotem, szlifujac i pocierajac jeden o drugi. Morze mialo czas. I niewyczerpany zapas cierpliwosci. Za pietnascie czwarta Saszka zrzucila z siebie ubranie i weszla do wody, dygocac z zimna. Poplynela, odwracajac sie co chwile, jakby spodziewala sie, ze lada moment z wody wynurzy glowe tajemniczy potwor w ciemnych okularach. Klepnela w boje. Zerknela na niebo; wstawal swit. Spojrzala pod wode - zaglebiala sie w nia ledwie widoczna lina kotwicy. Po powrocie na brzeg, ledwo zdazyla narzucic recznik na ramiona, miala atak torsji. Piec monet wylecialo jedna za druga, powodujac pieczenie w gardle i szybko zanikajace skurcze zoladka. Potoczyly sie po kamieniach, wpadajac w szczeliny. Mama wrocila po poludniu, bardzo zmeczona i zamyslona. Walentyn czul sie juz lepiej - nie byl to jednak zawal i pomoc przybyla na czas, dzieki czemu pacjentowi nic juz nie grozilo. -Wszystko bedzie dobrze - powtorzyla mama, dziwnie roztargniona. - Jestem spiaca, Saszko, ledwie zyje... Jesli chcesz, idz na plaze sama. Ja musze sie przespac. -Co z nim? - zapytala Saszka. - Moze wyslemy telegram jakims jego krewnym? -Krewni juz tu sa - oznajmila mama nieobecnym glosem. - Z Moskwy przyleciala jego zona. Wszystko bedzie dobrze. No idz juz. Saszka zdjela stroj kapielowy ze sznura na balkonie i wyszla z domu. Nie miala ochoty isc na plaze, wiec zdecydowala, ze pospaceruje po parku, niewielkim, zakurzonym, lecz mimo wszystko dajacym cien. "Bardzo zle, ale nie fatalnie". Strach, wstrzas, zepsute wczasy... Jednak z drugiej strony, kto to taki, ten Walentyn? Jeszcze przed tygodniem byl przypadkowym znajomym mamy. Ta oczywiscie bardzo sie cieszyla, ale ich relacje od samego poczatku byly skazane na niepowodzenie. Plazowy romans. Saszka usiadla na lawce. Waska alejka byla obsypana czarnymi straczkami akacji. Gorycz i zal z powodu mamy dotknely ja do zywego. Wakacyjny romans, jakie to trywialne, i na co on liczyl... Po co meczyl przyzwoita kobiete. Mogl wybrac dziewczyne, jakich tu pelno, z kolczykiem w pepku i dzinsami obcietymi pod tylkiem. Lepiej, gdyby umarl, pomyslala posepnie. "Bardzo zle, ale nie fatalnie". A przeciez Saszka byla przekonana, ze nieszczescie przydarzy sie mamie. Az tak namacalne bylo to przeczucie. No i strach... Od momentu, w ktorym po raz pierwszy ujrzala mezczyzne w ciemnych okularach, strach trzymal ja mocno w garsci, jak ona te monety. Lekko rozluzni uchwyt... i znowu go zacisnie... "Nauczy cie to dyscypliny". Nie ma co, nauczylo. Teraz bez zadnego budzika bedzie wstawac o wpol do czwartej. Albo w ogole nie bedzie spac. Gdyz byl ten moment, byla karetka przy wejsciu na plaze, bylo uczucie, ze caly swiat sie zawalil, caly swiat! Odetchnela gleboko. Doplynie do boi jutro rano, a takze pojutrze, przed wyjazdem. A potem wroci do miasta i o wszystkim zapomni. Szkola, codziennosc, klasa maturalna, korepetytorzy, egzaminy wstepne... Siedziala na lawce, przygladajac sie kupce monet na dloni. Dwadziescia dziewiec sztuk - z jednakowym owalnym symbolem, cyfra "zero". Ciezkie i male, o srednicy starych radzieckich kopiejek. * * * W pociagu monety sie rozsypaly.Saszka lezala na gornej bocznej polce, wygladajac przez znajdujace sie naprzeciw okno. Okazalo sie, ze kieszen dzinsowych szortow jest rozpieta, monety wypadly z niej i z wesolym turkotem potoczyly sie prawie po calym wagonie. W mgnieniu oka zeskoczyla z polki. -Ojej! - rzekla dziewczynka z przeciwleglego przedzialu. - Pieniazki! Saszka na czworakach zbierala zlote krazki, wyluskiwala je spod czyichs bagazy i omal nie przewrocila roznoszacej herbate konduktorki. -Ostroznie, dziewczyno! Mala dziewczynka podniosla jedna z monet i ogladala ja z zainteresowaniem. -Mamo, czy to jest zloto? -Nie - odparla jej matka, nie podnoszac oczu znad ksiazki. - To taki stop... Oddaj. Saszka juz stala obok z wyciagnieta reka. Dziewczynka niechetnie zwrocila zabawke. Odwracajac sie do okna, Saszka przeliczyla monety; powinno byc trzydziesci siedem, jednak doliczyla sie tylko trzydziestu szesciu. -Przepraszam, nie zauwazyli panstwo monety? Pasazerowie z sasiednich przedzialow przeczaco krecili glowami. Saszka miotala sie po wagonie, biegajac tam i z powrotem - i znow omal nie wpadla na konduktorke. Mezczyzna w niebiesko-czerwonym dresie, siedzacy przy wyjsciu do przedsionka, w zamysleniu przygladal sie okraglemu symbolowi na awersie. Gdy dlugo sie na niego patrzylo, wydawal sie przestrzenny. -Jest moja. - Saszka wyciagnela reke. - Wypadla mi. Mezczyzna uniosl glowe i spojrzal badawczo na Saszke. I znow zaczal przygladac sie monecie. -Co to takiego? -Pamiatka. Prosze mi oddac. -Ciekawa rzecz. - Mezczyzna nie spieszyl sie ze spelnieniem jej prosby. - Skad ja masz? -Dostalam. Mezczyzna chrzaknal. -Sluchaj, odkupie ja od ciebie. Dziesiec dolarow wystarczy? -Nie. Ona nie jest na sprzedaz. -Dwadziescia dolarow? Saszka byla zdenerwowana. Rozmowie przysluchiwala sie siedzaca naprzeciwko kobieta. -To moja moneta - powiedziala twardo Saszka. - Prosze mi ja oddac. -Mialem znajomego. - Mezczyzna zerknal na monete, po czym znow przeniosl wzrok na Saszke. - Archeolog, poszukiwacz metali, mial dwadziescia lat. Tez na Krymie ciagle grzebal w jakichs dziurach. O ile pamietam, nawet niezle na tym zarabial. A potem go zarzneli. Wsunal, prosze ciebie, nos gdzie nie trzeba... -Ja nie grzebalam w zadnych dziurach. - Saszka patrzyla na jego dlon. - Dostalam ja w prezencie. Jest moja. Spojrzeli sobie w oczy. Mezczyzna chcial cos powiedziec, pewnie tym samym powolnym, protekcjonalnym tonem, jednak sie zacial. W tym momencie Saszka byla gotowa walczyc o te monete, krzyczec, plakac, awanturowac sie i podrapac mu twarz; najwyrazniej te determinacje mozna bylo wyczytac w jej spojrzeniu. -Jak chcesz. Zloty krazek upadl na wyciagnieta dlon Saszki. Dziewczyna kurczowo zacisnela palce i wstrzymujac oddech wrocila do mamy. Mama siedziala na swoim miejscu, nieobecnym wzrokiem wygladala przez okno i nie zauwazala niczego, co dzialo sie dookola. * * * Jesien przyszla w pazdzierniku. Czerwone klonowe liscie przylepialy sie do mokrego asfaltu jak plaskie rozgwiazdy. Zycie Saszki uplywalo miedzy szkola a kursami przygotowawczymi przy uniwersytecie. Bardzo duzo zadawali - konspekty, wypracowania, kolokwia. Nie bylo juz czasu na nic innego, zajete byly nawet niedziele i Saszce to odpowiadalo. Okazalo sie, ze obciazony praca mozg kategorycznie odmawia wiary w tajemniczych nieznajomych z ich zadaniami i w zlote monety, ktore wychodza z zoladka. Nawet morze, dobre letnie morze z czerwona boja kolyszaca sie na falach, wydawalo sie nierealne, tak jak wszystko, co bylo z nim zwiazane.Ozywila sie tez mama. Gdy skonczylo sie lato, minela tez depresja; tym bardziej, ze w ich biurze bylo jak zwykle mnostwo pracy. Obie, pograzone w walce z codziennoscia, nie pozwalaly sobie na plonne mysli. I przez jakis czas znakomicie im sie to udawalo. Potem przyszedl list z Moskwy. Mama wyjela koperte ze skrzynki i najpierw dlugo obracala ja w dloniach. Wreszcie ja rozdarla i przeczytala list. -Walik rozwiodl sie z zona - rzekla, zwracajac sie do wlaczonego telewizora. -I co z tego? - gburowato odparla Saszka. Mama wlozyla list z powrotem do koperty i poszla do swojego pokoju. Saszka wylaczyla telewizor i usiadla nad podrecznikiem do historii. Dziesiec razy pod rzad przeczytala jeden akapit i nie zrozumiala ani slowa. Polanie, Drewlanie... Przerabiali to juz chyba w piatej klasie, a tu prosze, znalezli sie w programie. A moze wszystko sie jakos ulozy? Przeciez ludziom w zwiazkach moze sie ukladac przeroznie. To oczywiscie zle, ze rozwiodl sie z zona. A jeszcze gorzej, ze o tym napisal. Zadzwonil telefon. Starajac sie myslec o Polanach i Drewlanach, Saszka podniosla sluchawke. -Halo? -Dobry wieczor, Aleksandro. To ja. Swiecila sie lampa na biurku. Za oknem padal deszcz. Na blacie lezal otwarty podrecznik. I wszystko bylo takie realne, codzienne. A w sluchawce - ten glos. -Nie - rzekla cicho Saszka. - Pan... Nieomal wyrwalo jej sie: "Pan nie istnieje", jednak w pore ugryzla sie w jezyk. -Ile jest monet? -Trzydziesci siedem. -A ile bylo? -Trzydziesci siedem. Slowo honoru. -Czekam na dole, pod brama. Zejdz na minutke. Po czym w sluchawce rozlegly sie krotkie sygnaly. Monety byly schowane w starym portfelu, gleboko w szufladzie biurka, za sterta ksiazek i konspektow. Saszka otwarla zacinajacy sie metalowy zamek blyskawiczny i wysypala zawartosc portfela na stol. Odretwiala, przeliczyla monety. Wciaz bylo ich trzydziesci siedem. Wlozyla portfel do kieszeni plaszcza. Bose stopy wsunela w buty. Plaszcz narzucila wprost na szlafrok. Wziela parasol, ktory nie zdazyl jeszcze wyschnac. Zdjela klucze z wieszaka. Drzwi pokoju mamy pozostawaly zamkniete. -Zaraz wracam - rzucila Saszka w przestrzen. - Zejde... sprawdzic skrzynke. Zeszla po schodach, nie czekajac na winde. Do bramy, z ogromnym psem na smyczy, wchodzil sasiad z piatego pietra. Byl przemoczony do nitki. -Dzien dobry - powiedziala Saszka. Sasiad skinal glowa. Pies potrzasnal mokra grzywa, rozbryzgujac krople wody. Dziewczyna wyszla na deszcz. Bylo juz ciemno, swiecily sie okna w sasiednich domach, klonowe liscie niczym kolorowe laty lezaly na mokrym lsniacym asfalcie. Na mokrej lawce siedzial mezczyzna w ciemnoniebieskim, takim jak jej, plaszczu, blyszczacym od deszczu. Tym razem mial okulary o przydymionych szklach, jednak mrok jesiennego wieczoru sprawial, ze byly calkowicie nieprzeniknione. -Witaj, Aleksandro. Przestraszylem cie? Nie spodziewala sie takiej lekko ironicznej, przyjacielskiej intonacji. Przelknela sline. Zimny wiatr przedostal sie pod narzucone w pospiechu ubranie, liznal jej gole kolana. -Oddaj pieniadze. Podala mu monety wraz z portfelem. Mezczyzna zwazyl go na dloni, kiwnal glowa i schowal. -W porzadku. Mam dla ciebie zadanie. Saszka rozdziawila usta. -Proste zadanie. Bardzo proste. Kazdego ranka, o piatej, wyjdziesz do parku, zeby pobiegac. Biegnij, ile dasz rade - dwa albo trzy okrazenia po alejkach. Gdy sie juz nabiegasz, wejdz w geste krzaki i wysikaj sie na ziemie. Najlepiej wczesniej opic sie wody, zeby nie wystapily nieoczekiwane problemy. I nie wolno ci pominac zadnego dnia. Kazdego ranka, o piatej. -Po co? - zapytala Saszka szeptem. - Na co to panu? Deszcz sciekal po jej policzkach, mieszajac sie ze lzami. Ciemny mezczyzna nie odpowiadal. Szkla jego okularow byly pokryte kroplami deszczu, w ktorych odbijal sie blask odleglych latarni; wydawalo sie, ze nieznajomy ma mozaikowe oczy. -Raz w miesiacu przysluguje ci zwolnienie w dni kobiecej niedyspozycji. Czy cztery dni ci wystarcza? Dziewczyna milczala. -Pilnuj budzika. Jesli opuscisz jakis dzien lub spoznisz sie chocby jeden raz, bedzie bardzo zle. Nie wolno ci zmieniac kolejnosci postepowania; planuj wszystko wczesniej, pij wode. -Przez cale zycie? - wyrwalo sie Saszce. -Co? -Mam to... robic... biegac... przez cale zycie? -Nie. - Mezczyzna wygladal na zdziwionego. - Powiem, kiedy skonczyc. No, wracaj do domu, na pewno zmarzlas. Saszka cala sie trzesla. -Idz, idz - rzekl jej rozmowca lagodniejszym tonem. - Wszystko bedzie dobrze... Jesli oczywiscie wykazesz sie zdyscyplinowaniem. * * * Przy wejsciu do parku swiecila samotna latarnia. Pod zeliwnym slupem, na ktorym niegdys wisial zegar, majaczyl wyprowadzajacy psa staruszek - pierwszy i jedyny o tej porze przechodzien. Spojrzal na Saszke obojetnym wzrokiem.Biegla przez strugi lejacej sie z nieba wody. W centrum parku znajdowal sie okragly klomb, wokol ktorego wily sie alejki. Saszka pobiegla najkrotsza. Nie zwracajac uwagi na droge, co chwile wpadala w kaluze; zimna woda bryzgala spod adidasow, ochlapujac spodnie dresu powyzej kolan. Biegla, zaciskajac zeby. W brzuchu bulgotalo jej niemal tak, jak pod nogami; przed wyjsciem z domu wypila co najmniej litr wody. Juz nie mogla wytrzymac. Pierwsze okrazenie... Drugie. Zwolnila. Zatrzymala sie. W calym parku nie bylo zywego ducha. Przez ogolocone z lisci galezie przeswiecala daleka latarnia. Idac po mokrych lisciach, Saszka zaszyla sie w krzakach, ktore obsypaly ja gradem kropel, i klnac na czym swiat stoi wypelnila ostatnia czesc rytualu. Z gorycza pomyslala, ze przypomina psa wyprowadzonego na spacer. Wyprawa w krzaki przyniosla jej ulge. Najzupelniej naturalna, biorac pod uwage ilosc plynu, jaka zdolala w siebie wlac. Rozpacz minela i nawet lzy wyschly. O wpol do szostej rano otwarla drzwi mieszkania, w mokrych skarpetkach ukradkiem przekradla sie do lazienki, schowala dres i przemokniete adidasy w skrytce pod zlewem i weszla pod goracy prysznic. Po minucie ja zemdlilo. Monety upadly na dno wanny; zolte krazki uderzaly o biala emalie. Umyla sie, gleboko odetchnela i zebrala je w dlon. Cztery monetki z owalnym symbolem na awersie i zerem na rewersie. Wygladaly na bardzo stare, jakby przelezaly wiele lat w zamknietej skrzyni, w jakims tajemniczym skarbcu. Po pietnastu minutach Saszka zasnela w swoim lozku, po raz pierwszy od bardzo dawna mocnym i beztroskim snem. I kiedy po godzinie z malym okladem pojawila sie mama, aby obudzic ja do szkoly, wykrecila sie choroba i nie wstala z lozka. * * * Po co zreszta miala chodzic do szkoly?Zadzwonila korepetytorka. Saszka sklamala, ze zachorowala. Korepetytorka surowym tonem poprosila, by uprzedzac ja wczesniej. Wieczorem byly zaplanowane kursy na uniwerku. Nie poszla. Lezala, zarzuciwszy podreczniki, i myslala. Po co to wszystko? Swiat funkcjonuje zupelnie inaczej, niz jej sie dotychczas wydawalo. Widzialny zwiazek miedzy wydarzeniami - prawidlowosci, przypadki, zdarzenia, codziennosc - to jedynie zaslona, za ktora kryje sie inna rzeczywistosc, niewidzialna i niewytlumaczalna. Jesli mezczyzna w ciemnych okularach istnieje - rzeczywiscie istnieje - jesli ma wladze nad snem, jawa, nieszczesliwymi wypadkami... to po co chodzic do szkoly czy zdawac na uczelnie? Jesli w jednej chwili wszystko moze zniknac, rozpasc sie tylko dlatego, ze jej, Saszce, budzik nie zadzwoni na czas? Z pracy wrocila mama. Z niepokojem o cos wypytywala, mierzyla corce goraczke i krecila glowa. -Przemeczylas sie nauka? Troche na to za wczesnie, dopiero pazdziernik, rok szkolny dopiero sie zaczyna. Przeciez ci mowilam: rozerwij sie troche w niedziele! Wybierz sie do kina... Zadzwon do kolezanek z klasy, przeciez masz jakichs znajomych? -Nie martw sie - odpowiadala Saszka odruchowo, jak magnetofon. - Wszystko bedzie dobrze. I dodawala juz do siebie: "Jesli oczywiscie wykaze sie zdyscyplinowaniem". Wieczorem nastawila trzy budziki; swoj, elektroniczny mamy i jeszcze jeden, stary, po babci. Co udalo jej sie przysnac, to budzila sie zlana zimnym potem i spogladala na tarcze zegarkow - pierwsza w nocy, za pietnascie druga, wpol do trzeciej... O wpol do piatej niemal poczula radosc z faktu, ze mozna juz wstawac. * * * W listopadzie nastapila niespodziewana poprawa pogody. Powrocilo nieoczekiwane, lecz w pelni odczuwalne cieplo. Codziennie zza chmur wychodzilo slonce, nie na dlugo, lecz za to od serca. Liscie wyschly i szelescily pod nogami. Ich zapach byl swiezy i cierpki, przygnebiajacy, choc nie pozbawiajacy nadziei.Saszka budzila sie o wpol do piatej - minute przed nawolywaniem budzikow. Unieszkodliwiala je jeden za drugim, jak miny. Ubierala cieply dres, narzucala kurtke i szla do parku; przez miesiac biegania poznala droge w najdrobniejszych szczegolach. Wiedziala, gdzie jest wyszczerbiony asfalt, gdzie zwykle zbieraja sie kaluze, gdzie znajduja sie pochylosci, a gdzie jest rowno. Biegajac po suchych alejkach, przeskakujac przez sterty zebranych przez dozorcow lisci, zawsze zdazyla powtorzyc angielskie dialogi i teksty, ustalic sobie plan dnia i w myslach zaspiewac piosenke, ktora wczoraj uslyszala w radiu. Robiac trzecie czy czwarte okrazenie wokol klombu, byla w stu procentach pewna, ze ani jej, ani mamie nic zlego dzis sie nie przydarzy. Byla w tym gorzka i zarazem obojetna jesienna radosc. Dni "zwolnien", w ktore nie musiala biegac, nieoczekiwanie okazaly sie podczas ostatnich tygodni najtrudniejsze. I tak budzila sie o wpol do piatej i nie mogac zasnac lezala do siodmej, sluchajac, jak po nocy ozywa dom, jak smieciarka trzaska kontenerami, jak jezdzi winda, a pod oknami wymyslaja sobie dozorcy. Rytual zostal naruszony. Saszka miala wrazenia, ze jej los naciaga sie i wysycha jak nic, ktora lada chwila peknie. Z kazdym dniem coraz bardziej nerwowa, nie mogla wrecz doczekac sie tego poranka, gdy mozna bylo wlozyc adidasy i wyjsc pazdziernikowym switem, zostawiajac slady na pokrytej szronem trawie. Potem przyjechal Walentyn. Saszka wrocila ze szkoly - na chwile, zeby zostawic torbe i cos przekasic, zanim pobiegnie do korepetytorki. Na lawce przed brama siedzial nieznajomy mezczyzna. Dziewczyna najpierw sie przywitala (na wszelki wypadek witala sie z kazdym, kto tu siedzial) i dopiero po chwili poznala bladego, mocno wychudlego znajomego z wakacji. -Czesc - rzekl Walentyn. - Widze, ze nikogo nie ma w domu... -Mama bedzie o szostej - odparla zaskoczona Saszka. - A ja... to znaczy... -Poczekam. Bylo wpol do trzeciej. Saszka zerknela na zegarek. Potem na Walentyna. Nie bylo najmniejszej nadziei, ze odejdzie. Nadziei na to, ze mama go przegoni, prawde mowiac, tez nie bylo. Kim zreszta byla Saszka, by decydowac o losie mamy wedle swego widzimisie? -Mozna do niej zadzwonic do pracy - rzekla oschlym tonem. I dodala z opoznieniem: - A jak sie pan czuje? * * * Obudzila sie o czwartej dwadziescia dziewiec. Wylaczyla budziki. Poczlapala do kuchni i wypila herbate z termosu. Ubrala sie. Wyszla na korytarz i zamknela drzwi.Wczoraj wieczorem mama i Walentyn siedzieli w kuchni i o czyms cicho rozmawiali. Saszka polozyla sie wczesnie (teraz zawsze kladla sie wczesnie; niewyspanie zwalalo ja z nog), wsunela glowe pod poduszke, zeby nawet przypadkiem nie uslyszec ani slowa, zacisnela powieki i probowala zasnac. Jednak sen nie nadchodzil. Saszka rozmyslala o zyciu jako kolekcji jednakowych dni. Byt sklada sie z dni, z ktorych kazdy przypomina zapetlona tasme, rowerowy lancuch rownomiernie przesuwajacy sie po kole zebatym. Pstryk - zmieniono predkosc, dni staly sie nieco inne, lecz uplywaja, powtarzaja sie i wlasnie w tej monotonii tkwi sens. Chyba zasypiala. Nigdy wczesniej podobne mysli - na jawie - nie przychodzily jej do glowy. Dawno temu, kiedy byla jeszcze mala, chciala znalezc sobie tate. Nie tego, ktory odszedl i zyje sobie gdzies tam, o nic sie nie martwiac. Prawdziwego, ktory zamieszkalby z nimi w jednym domu. Saszka bezwstydnie "swatala" mame ze wszystkimi jako tako sympatycznymi panami i "zycie z tata" wydawalo jej sie jednym wielkim swietem. Od tamtych czasow minelo wiele lat. Bylo jej ciezko na sercu, kiedy myslala o mamie i Walentynie. Skoro oklamal ja raz, moze zrobic to znowu. Mama to rozumie. I mimo wszystko siedzi z nim w kuchni nad filizanka wystyglej herbaty; siedza, niemal stykajac sie glowami, i rozmawiaja, choc minela juz polnoc. W nocy byl mroz. Kaluze polyskiwaly; przez cieple skarpety i podeszwy adidasow Saszka czula, jak wychlodzila sie ziemia. Bieglo sie jej lekko - codzienne treningi przynosily rezultaty. Przy wejsciu do parku swiecila sie samotna latarnia i majaczyl staruszek z psem. Uklonila mu sie, jak staremu znajomemu. W parku ktos byl. Stal na sciezce, przestepujac z nogi na noge - mial na sobie, podobnie jak Saszka, dres, wiatrowke i adidasy. Musiala podejsc naprawde blisko, zeby go rozpoznac. Byl to Kon. Wanka Koniew, jej kolega z klasy. -Czesc. Biegniemy? Nie odpowiedziala. Kon biegl tuz przy niej, niemal dotykajac jej ramienia. Kiedy materialy ich kurtek od czasu do czasu ocieraly sie o siebie, rozlegal sie ostry szeleszczacy dzwiek: brzzyt-brzzyt. Saszka biegla, odruchowo omijajac kaluze. Iwan dwa razy sie poslizgnal, raz przebil cienki lod i wdepnal w wode. Jednak dotrzymywal jej kroku. -Biegasz codziennie? - zapytal zdyszany, nie zwalniajac. - Mam dziadka, ktory cierpi na bezsennosc i wyprowadza psa. Powiedzial, ze dziewczyna z naszej klasy codziennie biega jak wariatka o piatej rano... Oj! - Potknal sie o wystajacy korzen i o malo nie upadl. -Zajelas sie sportem? Jakos nie bylo po tobie widac... Chyba ze trenujesz silna wole? -Trenuje. -Tak sobie wlasnie pomyslalem... - Przebiegli dopiero dwa okrazenia, jednak Iwan ledwie dyszal. -A ty? - raczyla zapytac Saszka. - Co trenujesz? -Tez silna wole - odparl Kon z powaga. - Lezalbym teraz w lozeczku, chrapal... Zwolnil kroku. -Moze juz wystarczy? Saszka sie zatrzymala. Niebo bylo usiane gwiazdami, jasnymi jak podswietlone reflektorem strasy*. Iwan poczerwienial i ciezko dyszal; spojrzenie jednak mial wesole i impertynenckie. -Dziwna jestes, Samochina. Rzecz sama w sobie.** Czlowiek w futerale***. Teraz jeszcze biegasz. Dziadek powiedzial - codziennie, o piatej rano... Moze jestes zakodowana ksiezniczka?Mowil z lekkim usmiechem, denerwujac sie i bojac osmieszyc. Sam byl "rzecza sama w sobie", chlopcem nastawionym na sukces. Zwyciezca olimpiad i pozeraczem fantastyki, o wystajacych kosciach policzkowych i ciemnych kreconych wlosach, w koszulach zawsze starannie wyprasowanych przez mame lub siostre, elegantem, ktory w wieku szesnastu lat potrafil na trzy sposoby zawiazywac krawat. Saszka patrzyla na niego i myslala tylko o jednym: musi zaraz pojsc w krzaki. Natychmiast. W przeciwnym razie rytual zostanie naruszony, no i szczerze mowiac nie zdola dojsc do domu. -Sluchaj, Koniu, poczekaj na mnie przy wejsciu. Nie zrozumial. Nie przestawal mowic, chytrze usmiechajac sie w polmroku; plotl bzdury o zakodowanej ksiezniczce i o tym, ze koniecznie trzeba ja rozkodowac. -Koniu, idz juz i poczekaj na mnie! Zaraz przyjde! Nie rozumial. Idiota. Zadowolony z siebie gadula. Czas uciekal; biegala wystarczajaco dlugo, jednak rytual nie zostal zakonczony. -Musze isc w krzaki! - krzyknela. - Wysikac sie musze, dociera? Kiedy wyszla z parku, przy wejsciu nikogo nie bylo. Ani staruszka z pieskiem, ani Koniewa. Tylko na oszronionej trawie ciagnely sie lancuszki sladow. * * * Walentyn wyjechal. Saszka miala nadzieje, ze na zawsze, ale niestety, tak sie nie stalo. Nowy Rok witali we troje - w rodzinnej atmosferze, z szampanem i choinka, ktora mama sama ubierala, corce nie pozwalajac nawet podejsc. Na dworze przez cala noc strzelaly petardy. O wpol do piatej rano, kiedy mama z Walentynem na jednym z niezliczonych lokalnych kanalow wciaz jeszcze ogladali "Ironie losu"*, Saszka wlozyla zimowe buty (w adidasach niepewnie czula sie na sniegu) i owinela sie szalikiem, nakladajac go na kurtke.-Wiec jednak idziesz? - zapytal z pokoju Walentyn. - Trzeba przyznac, ze masz mocny charakter, Aleksandro. Zazdroszcze ci. Saszka wyszla, nic nie odpowiadajac. Na sniegu przed domem widnialo konfetti, gdzieniegdzie z zasp sterczaly ogarki bengalskich ogni. Ruszyla truchtem. W oknach plonely swiatla. Pijani, rozbawieni ludzie grupkami wloczyli sie po ulicach. W parku walaly sie butelki po szampanie. Saszka biegla, sluchajac jak chrzesci snieg, czujac jak mroz szczypie ja w nos i patrzac, jak rozplywa sie w powietrzu obloczek oddechu. "Trzeba przyznac, ze masz mocny charakter, Aleksandro. Zazdroszcze ci". W taki sposob kazdy wyrobilby sobie charakter. Chociaz zwiazek pomiedzy snem Saszki, a przedzawalowym stanem tego na dobra sprawe obcego czlowieka nie jest oczywisty i nie da sie go udowodnic. Choc w obecnej chwili - juz nie jest obcy, nie... Cos stalo sie z mama, cos sie zmienilo; jest jeszcze mloda, ale przeciez nie bedzie taka zawsze. Tak to wyglada. Choc tego zwiazku nie da sie udowodnic, on istnieje. Saszka dobrze to wie i nie ma prawa sie mylic. Wlasnie zamknal sie pierwszy krag. Saszka biegla juz po swoich sladach. I starala sie dokladnie w nie trafiac, raz za razem. Poczatkowo bezwiednie. A potem z ciekawoscia. Jeden za drugim. Dawno nie widziala dziadka Wanki z jego pieskim. Przeszla mu bezsennosc? Czy zachorowal i nie wychodzi z domu? Od chwili, gdy tak haniebnie i banalnie zakonczyla sie ta jakze romantyczna poranna randka, Saszka i Kon prawie ze soba nie rozmawiali. Traktowali sie tak, jak zwykle, powsciagliwie i obojetnie. Jakby nic sie nie stalo. Nie udalo sie rozkodowac ksiezniczki. Oprzytomniala. Ktore to okrazenie, osme? Dziewiate? Slady na sniegu zrobily sie duze i glebokie, jakby przebiegl tedy yeti w olbrzymich walonkach. Z ciemnego nieba zaczal sypac snieg. Gdzies przejechala, wyjac syrena, karetka pogotowia. Nie do nas, pomyslala Saszka z ponura satysfakcja. Nie do nas. Teraz nic nam sie nie moze stac. Zalatwianie naturalnej potrzeby na mrozie jest watpliwa przyjemnoscia. Saszka wyszla z krzakow, dokladnie zapinajac suwak i strzasajac snieg, ktory opadl na nia z galazek. Byloby lepiej, gdyby nikt oprocz niej nie widzial tych przekletych monet. Niestety widza. Przedwczoraj mama zapytala, kiedy przypadkowo natknela sie na "codzienna wyplate": "Co tam znowu masz?" Saszka sklamala, ze to mosiezny stop, zeton do gry... Jakie znowu kasyno? No co ty! To taka gra, jak szachy, gramy w nia w szkole... Mama uwierzyla. Przeciez nigdy wczesniej corka jej nie oklamywala. No, prawie nigdy. Weszla do mieszkania. Drzwi do pokoju mamy byly zamkniete. Panowala absolutna cisza, tylko snieg szelescil, uderzajac w blaszane parapety. Przeszla do lazienki. Odkrecila goraca wode i dlugo patrzyla na parujacy strumien. A potem zwymiotowala pieniedzmi. I od razu - paradoksalnie - zrobilo jej sie lzej. * * * Gorka monet rosla. Wkladala je do starej skarpetki i chowala w dolnej szufladzie biurka, pod sterta notatek. Nie wiadomo, co powiedzialaby mama, gdyby kiedys natknela sie na ten skarbiec, jednak ostatnimi czasy jej rodzicielka miala na glowie wiele innych zmartwien.Na poleczce w lazience zadomowily sie pedzel i brzytwa, w szklance pojawila sie nowa szczoteczka do zebow i Saszka nie smiala juz wloczyc sie po domu w majtkach i podkoszulce. Zapach meskiej wody po goleniu zagluszal wszystkie inne, znane zapachy. A mama, ktora, odkad Saszka siegala pamiecia, nalezala wylacznie do niej, teraz dzielila swoja uwage pomiedzy corke i Walentyna - przy czym lwia jej czesc przypadala temu ostatniemu. Najwyrazniej w plany Walentyna wchodzilo "nawiazanie kontaktu" z Saszka. Podczas kolacji zaczynal dlugie rozmowy, a uprzejmosc nie pozwalala jej od razu wstawac od stolu. Czekaly na nia podreczniki, wiele nie przeczytanych rozdzialow i nie napisanych referatow, zas na granicy nocy i switu czekalo ja bieganie, ponizajaca wyprawa w krzaki i brzek monet spadajacych do zlewu. Walentyn zas bardzo interesowal sie jej zyciem i planami na przyszlosc, wypytywal, dlaczego tak bardzo chce zostac filologiem i czy nie myslala o literackich przekladach z angielskiego i ze na niektorych prywatnych uczelniach sa nawet stypendia i rozne programy motywujace dla piatkowych studentow. Saszka traktowala te rozmowy jak lyzke tranu, potem wychodzila do swojego pokoju i siedziala za biurkiem, bezmyslnie wodzac dlugopisem po zeszycie. Walentyn zajmowal sie aparatura medyczna; moze ja projektowal, testowal, sprzedawal, a moze wszystko razem. Z jego szczegolowych opowiesci na ten temat Saszka nie zapamietala niemal niczego. Mial dzieci, dwoch chlopcow, a moze chlopca i dziewczynke, opowiadal o nich czesto i chetnie, podkreslajac przy tym, ze je kocha. Saszka, w glebi duszy dziwiac sie takiej hipokryzji, brala do pokoju filizanke z herbata i zabierala sie za przegladanie programu dla kandydatow na wyzsze uczelnie. Kleily jej sie oczy. Pozna zima, w te mroczne dni, brak snu okropnie dawal jej sie we znaki. * * * Z poczatkiem lutego nadeszla odwilz, a potem - w jedna noc - znow chwycil mroz. Saszka wyszla pobiegac, wypelnila caly rytual i wracajac do domu przy samej bramie poslizgnela sie, upadla i zlamala reke.Czekala, znoszac bol, az obudzila sie mama, ktora na widok jej ramienia przestraszyla sie i zadzwonila na pogotowie. Wyszedl Walentyn i podjal sie pojechac razem z Saszka. Zatroskany i pelen wspolczucia, opowiadal jakies bzdury w rodzaju: "Do wesela sie zagoi" i od jego zarcikow Saszka poczula sie znacznie gorzej. Lekarze z karetki, dlugo sie nie zastanawiajac, zawiezli ja na ostry dyzur, gdzie stary chirurg, szary od bezsennej nocy i papierosowego dymu, w milczeniu nalozyl jej gips. -Jak gruszki - powiedzial do pielegniarki. - Wala o ziemie. Bedziemy miec dzisiaj urodzaj... A ty - skinal na Saszke - pojdziesz do rejonowej przychodni. I nie przejmuj sie, to normalka. Na mlodych goi sie jak na psach. Walentyn zawiozl Saszke do domu taksowka. Bol prawie minal. Walentyn rozwodzil sie, nad tym, jakie to szczescie, ze ucierpiala lewa reka, wiec Saszka moze spokojnie chodzic do szkoly i na kursy, pisac swoje konspekty, bo przeciez z prawa reka wszystko w porzadku! Dziewczyna miala wrazenie, ze jej glowa zamienila sie w tunel aerodynamiczny, a slowa Walentyna, wciagniete w jedno ucho, ze swistem i rykiem wylatuja przez drugie. Z pracy zadzwonila zdenerwowana mama i pytala, jak wyglada sytuacja. Saszka uspokoila ja martwym glosem, poszla do siebie i nie zdejmujac swetra polozyla sie na lozku. Jak bedzie teraz radzic sobie z ubraniem? Na ulicy minus dziesiec... Jak naciagac rekaw na gips? Jak bedzie sie sama rozbierac i ubierac? Trzy budziki staly w rzadku obok siebie. Dwa tykaly, a jeden migal elektroniczna tarcza. Codziennie, codziennie, a Saszce zdejma gips dopiero za poltora miesiaca. "... Ludzie przewracaja sie, lamia kosci, gina pod kolami samochodow...". Ale przeciez sumiennie wypelniala wszystkie warunki. Dlaczego mimo to miala ten wypadek? Nie przejmuj sie, powiedzial stary chirurg, to normalka. Rzeczywiscie, gdyby Saszka miala lat siedemdziesiat - byloby to nieszczescie. A tak - niewygoda, klopot; jest zle, lecz nie tragicznie. Jest zle, lecz nie tragicznie. Gdyby Walentyn nie mial na plazy ataku serca - jak rozwijalyby sie jego relacje z mama? Moze nijak? Saszka chylkiem przeszla do kuchni. Nakapala sobie maminej walerianki, wypila jednym haustem - co za paskudztwo! - i zakopawszy sie pod koldra zasnela. * * * O czwartej dwadziescia dziewiec podrzucilo ja jak na trampolinie. Saszka usiadla, na wpol obudzona i kompletnie nieprzytomna, i sprobowala wyprostowac reke. Ocucil ja nieoczekiwany bol.Wszystko sobie przypomniala. Potrzasnela glowa; wiec przespala niemal dobe?! Miala sucho w ustach. Wstala, napila sie wody z czajnika, z trudem naciagnela spodnie i wlozyla buty. Wsunela prawa reke w rekaw i stekajac narzucila kurtke na lewe ramie. Trzymajac w dloniach narciarska czapke wyszla z domu. Niebo znow sie przejasnilo. Swiecily gwiazdy. Lod na podworku byl gdzieniegdzie potrzaskany, w innych miejscach obficie posypany piaskiem i sola. Gips na rece oziebial sie - bylo to obce i nieprzyjemne uczucie. Do piatej pozostawalo zaledwie kilka minut; Saszka szla coraz szybciej. Zeszla do przejscia podziemnego, zdrowa reka przytrzymujac sie poreczy. Echo jej pospiesznych krokow odbijalo sie od scian mrocznego tunelu. Liczyla sie juz kazda sekunda. Przy wejsciu do parku plonela latarnia. I stal, opierajac sie o slup, jakis czlowiek. Saszka przeszla obok niego, zdazajac ku swemu celowi niczym pocisk. I dopiero gdy znalazla sie na zasniezonej alejce, drgnela i obejrzala sie za siebie. Swiatlo latarni odbijalo sie w okularach o przydymionych szklach. Dwa plonace, zolte punkty. -Idz do domu - rzekl mezczyzna pod latarnia. - Odpoczywaj. Od dzisiaj mozesz nie biegac. * * * W marcu zdjeli gips. Mama wyrazila nadzieje, ze Saszka odzyska w koncu rownowage nerwowa i skoncza sie jej "wybryki".Zadziwiajaco mocno odczula brak porannego biegania. Wydawalo sie, ze zycie stracilo sens. Coraz bardziej draznila ja obecnosc Walentyna. Pewnego razu mezczyzna przeniosl sie nawet do hotelu i mama przez kilka dni nie odzywala sie do corki. Gdy Saszka zostala calkiem sama, wloczyla sie po ulicach, lekcewazac szkole i kursy. Korepetytorka ostatecznie odmowila prowadzenia z nia zajec. Walentyn namawial mame, aby to przeczekac. Zapewnial, ze wszystkiemu winne jest zlamanie i leki przeciwbolowe, ktore dziewczyna lykala calymi garsciami. I mial na swoj sposob racje. Racje miala tez mama. Po zdjeciu gipsu, znowu czujac swoja reke, Saszka niemal od razu sie uspokoila. Lancuch zycia wskoczyl na utarte zebatki i te zakrecily sie, odliczajac dni: Szkola. Kursy. Korepetycje. Wieczor. Noc... Zestaw jednakowych dni. Ustalony rytm. Saszka nauczyla sie nie drzec na widok przechodniow w czarnych okularach; nastala wiosna i na ulicach bylo ich coraz wiecej. W szkole zbierano pieniadze na bal maturalny. Dlugo spierano sie o niego na zebraniu rodzicielskim i nieomal doszlo do klotni; jedni, jak mama Saszki, chcieli swietowac skromnie, inni upierali sie przy drogich prezentach dla wszystkich nauczycieli i rejsie parowcem po rzece. Saszka napisala na kursach probne wypracowanie i ku swemu rozczarowaniu dostala czworke. -Nie bierz sie za wolny temat - nalegala nauczycielka. - Wez standardowy i rozwin go, jak cie uczono. Wolne tematy sa dla geniuszy albo dla dwojkowiczow. Nie stawaj dwa razy na te same grabie! Sluchala, kiwala glowa i wiedziala, ze predzej czy pozniej mezczyzna w ciemnych okularach pojawi sie znowu. I znowu czegos zazada, a Saszka nie bedzie w stanie odmowic. A gdyby tak sprobowac? Moze zawal Walentyna byl zwyklym przypadkiem?! Przy podobnych myslach za kazdym razem z lekiem ogladala sie przez ramie. Wiedziala, ze nie uda jej sie zbuntowac. Nie bedzie nawet probowac. Za bardzo sie boi. * * * Do czerwonego paska odrobine jej zabraklo. Prawie nie czula rozczarowania; od dawna wiedziala, ze tak bedzie. Bal maturalny minal niezauwazalnie. Saszka zasypiala wsrod ogolnej zabawy i byla bardzo zadowolona, ze przynajmniej udalo sie nie dopuscic do rejsu.Wania Koniew tanczyl z Ira z rownoleglej klasy. Saszce bylo to niemal obojetne. Kon dostal swiadectwo z czerwonym paskiem i opuszczajac szkole byl juz studentem wydzialu mechaniczno-matematycznego. A ona poszla zlozyc dokumenty na filologie. Sama. Mama chciala z nia isc, lecz sie od tego wykrecila. Rozkwitaly lipy. Kropil deszcz. Saszka szla i usmiechala sie. W tym roku o morzu moze zapomniec; no i dobrze. Jesli nie dostanie sie za pierwszym podejsciem... nieprzyjemnie jest o tym myslec, ale wszystko moze sie... Zatrudni sie gdzies jako sekretarka. Chocby na tej wlasnie katedrze. Popracuje, pozna ludzi... Wyrwie sie z tego przekletego kregu - konspekt, lekcje, konspekt... -Sasza! Odwrocila sie, wciaz z usmiechem. Mezczyzna w ciemnych okularach siedzial na lawce, ktora wlasnie w roztargnieniu minela. Rozciagajac wargi, jakby odzwierciedlal jej usmiech, zapraszajaco poklepal lawke obok siebie. Saszka podeszla i usiadla. Polozyla torbe na kolanach. -Jak reka? - zapytal zdawkowo jej rozmowca. -W porzadku. Na mokrej lipie nad ich glowami krzataly sie wroble. Cwierkaly glosno. -Ile masz monet? -Czterysta siedemdziesiat dwie - odparla bez namyslu. -Zdobylas wymagana liczbe punktow. -Nie zdawalam jeszcze zadnych egzaminow. -Zdawalas, zdawalas. - Znow sie usmiechnal. - Trzymaj. I podal jej zrudziala karteczke, zadrukowana na typograficzna modle. Imie i nazwisko Saszki byly wystukane na maszynie do pisania. "Gratulujemy! Aleksandro Samochina, zostala pani przyjeta na pierwszy semestr do Instytutu Technologii Specjalnych w Torpie. Zajecia rozpoczynaja sie pierwszego wrzesnia". I nizej, drobnym drukiem: "Aby otrzymac miejsce w akademiku, nalezy zglosic sie do...". Saszka oderwala wzrok od kartki. Wlepila spojrzenie w siedzacego obok niej na lawce mezczyzne. Przez dwie minuty nie byla w stanie wykrztusic ani slowa. -Co to jest? -Instytut, w ktorym bedziesz studiowac. Bardzo dobry instytut. -Nie rozumiem - rzekla Saszka. - Zdaje na uniwersytet... ja... Siedzacy obok niej mezczyzna niespodziewanie zdjal okulary. Saszka byla gotowa na wszystko. Ze w ogole nie ma oczu. Ze sa one namalowane na bladych, zlepionych powiekach. Ze sa zaszyte gruba nicia, ze oczodoly sa puste... Oczy znajdowaly sie na swoim miejscu. Piwne. Spokojne. I wygladaly calkiem zwyczajnie. -Nazywam sie Farit - rzekl cicho. - Farit Korzennikow. Jesli cie to interesuje. -Interesuje - odparla Saszka po chwili milczenia. - Panie Farit... moze by mi pan juz tak odpuscil, co? Pokrecil glowa. -Saszo, na podstawie wynikow wstepnych testow zostalas przyjeta do niezlego instytutu. Przed soba masz jeszcze niemal cale wolne lato. Baw sie. Plywaj. Nabieraj sil przed nauka. Przed trzydziestym pierwszym sierpnia masz kupic bilet do Torpy. Mozesz przyjechac kilka dni wczesniej, zamieszkac w akademiku, oswoic sie. -A jak ja to wszystko wytlumacze mamie?! - Saszka prawie krzyknela. Przechodzaca obok kobieta ze zdziwieniem obrocila glowe. -Jakos wytlumaczysz - rzekl Farit. - Wymysl cos. Bo moze sie zdarzyc i tak, ze nie bedzie komu tlumaczyc. Panuje wolnosc, mozesz zrobic, co zechcesz. Znow zalozyl okulary. Saszka wpila sie dlonmi w lawke; spokojna twarz rozmowcy rozmyla sie przed jej oczami. -A ja sie pana... - zaczela piskliwym glosem. - Pan... nic nie moze. Nic. Nie wierze w pana. Ja sie pana... Chce, zeby to byl sen! Nic sie nie stalo. W kaluzach odbijalo sie slonce, ktore wyjrzalo zza chmur. Chciala cos jeszcze powiedziec, lecz zamiast tego rozszlochala sie ze strachu, bezradnosci i wstydu. -Cicho - rzekl Farit. - Uspokoj sie. Przeciez powiedzialem, ze nie bede od ciebie zadal niczego nierealnego, strasznego czy ponad ludzkie sily. Nigdy. Saszka beczala. Lzy kapaly na zadrukowana kartke. -Co z ciebie za czlowiek? - rzekl Farit zmeczonym glosem. - Czy ten uniwersytet jest ci potrzebny? Nie. Ani troche. Masz ochote mieszkac w tej dwupokojowej klitce z nowozencami? W nowej roli pasierbicy? Nie, Saszo. I mimo wszystko pojdziesz utarta droga? Niczego nie chcesz zmienic? -Nic sie jej... nie stanie! - wykrzyknela przez lzy. -Oczywiscie. Bedzie zdrowa, a nawet szczesliwa. Gdyz jestes madra dziewczynka i zrobisz wszystko to, co ci powiedzialem. Nie pytaj, co sie stanie, jesli tego nie zrobisz. Wstal energicznie. -Pieniadze zachowaj i przywiez ze soba. Adres instytutu jest podany na kartce. Postaraj sie jej nie zgubic... Slyszysz mnie, Saszo? Siedziala, ukrywajac twarz w dloniach. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial mezczyzna, ktory przedstawil sie jako Farit Korzennikow. - Mozesz zdawac egzaminy na uniwersytet, prosze bardzo. Nie chcesz wykorzystac lata na odpoczynek, twoja sprawa. Warunek jest jeden: przed pierwszym wrzesnia masz byc w Torpie. Zostaniesz zakwaterowana w akademiku. Bedziesz miala darmowe wyzywienie. Dostaniesz stypendium, niezbyt wysokie, ale na slodycze wystarczy. I przestan beczec. Slowo daje, wstyd mi za ciebie. * * * Saszka siedziala na lawce, dopoki nie wyschly lzy i nie uspokoil jej sie oddech. Deszcz przeszedl na chwile, po czym znow zaczelo padac. Krople przebily sie przez liscie lipy. Rozlozyla parasol.Nie spytala, jakich to technologii specjalnych ucza w instytucie w Torpie. Szczerze mowiac w ogole jej to nie interesowalo. Miala siedemnascie lat i wiekszosc tego czasu zyla na prozno, a juz ostatni rok szczegolnie. Konspekty, podreczniki... i po co? Nie miala przyjaciol. Mama swoja milosc przestawila na Walentyna - jak przestawia sie kolejowa zwrotnice. I nie bylo teraz do kogo pojsc, nie bylo komu poskarzyc sie na mezczyzne w ciemnych okularach, ktory przedstawil sie jako Farit Korzennikow. Wstala. Deszcz dawno przestal padac, wyszlo slonce, lecz Saszka szla pod otwartym parasolem, nie zauwazajac zdziwionych spojrzen. Weszla na wysoki ganek uniwerku, ustawila sie w kolejce takich jak ona abiturientow, oddala sekretarce podanie, swiadectwo i zaswiadczenie lekarskie. Wszystko na ostatni guzik. Tak jak zaplanowala. Nastepnie wrocila do domu. Ulozyla sterte z wszystkich ksiazek i zeszytow. Przez chwile ja podziwiala. Po czym wepchnela gleboko do szuflady. Potem znow je wyjela. Co ma teraz robic, jesli to - wlasnie to! - przez wiele miesiecy bylo sensem jej zycia? Mezczyzna, ktory przedstawil sie jako Farit Korzennikow, ma racje: nie zeskoczy z utartej drogi. Bedzie siedziec i uczyc sie, wiedzac juz, ze to wszystko nie ma sensu, lecz majac w glebi duszy nadzieje, ze moze sie to przydac podczas przerabiania "technologii specjalnych". Znalazla spis wyzszych uczelni - poradnik dla maturzystow. Przejrzala go od deski do deski. Nie znalazla Torpy ani Instytutu Technologii Specjalnych. Nie byla zdziwiona. * * * Przez cale swiadome zycie byla pilna uczennica. Okazalo sie, ze zdawanie egzaminow na pol gwizdka nie jest takie proste.Wszyscy wokol byli podenerwowani. Chowali w kieszeniach sciagi. Czyjes matki lykaly walidol. W ogromnych, dudniacych poglosem salach unosil sie kurz, pachnialo stara biblioteka, a na zewnatrz panowal upal, wrecz skwar. Saszce bylo wszystko jedno. Czula sie zobojetniala, jak ze szkla, niczym bombka na choinke. Wypracowanie poszlo jej latwo. Na ustnym z historii omal nie splonela ze wstydu. Pomylila daty, a jednego z pytan kompletnie nie pamietala. Dostala czworke. Po wyjsciu z audytorium, otoczona spoconym tlumem, ze zdziwieniem zapytala sama siebie: co ja tu robie? Dlaczego wciaz przejmuje sie bitwa na Kulikowym Polu?! Mama od razu spytala o ocene i poznawszy ja byla strasznie rozczarowana. -Jak to czworka?! W dodatku z historii... ustnej... A korepetycje? Przeciez caly rok chodzilas... -Bez lapowki nie ma co podchodzic - stwierdzil Walentyn filozoficzne. W oczach mamy nagle zapalila sie zlosc. -Bez lapowki... Przeciez przez ostatnie dni ona nawet ksiazki nie otwierala! Jakby bylo jej wszystko jedno! Bawila sie od rana do wieczora. Pewnie na plaze chodzila. Ja i ty zdalismy bez lapowki i to za pierwszym podejsciem! -To byly inne czasy - zauwazyl Walentyn z glebokim namyslem. - A dzisiaj... -W ostatecznosci - rzekla Saszka, niespodziewanie dla samej siebie - pojde na inna uczelnie. -Na jaka?! -Na swiecie jest wiele dobrych instytutow - mruknela i szybko oddalila sie do swojego pokoju. Glosy mamy i Walentyna dlugo jeszcze nie cichly. Klocili sie. * * * Oczywiscie oblala. Jak bylo do przewidzenia. Wywieszono liste. Saszka ze swoimi punktami znalazla sie pod kreska.Mama byla przygotowana na taka ewentualnosc. Juz wczesniej bylo jasne, ze Saszka nie otrzyma wysokiej oceny i piatkowe swiadectwo niewiele jej pomoze. -Miales racje - powiedziala do Walentyna mama z ledwo skrywana gorycza. - Ile by sie nie placilo korepetytorowi, to i tak trzeba komus dac w lape. To moja wina. Trzeba bylo dac... Mamy inne czasy. -A co jej sie stanie, wezma ja do wojska? - odparl Walentyn z udawanym rozbawieniem. - Przeciez nie jest chlopakiem. Przez rok popracuje, skosztuje doroslego zycia. Saszka otwarla usta. Nabrala powietrza... I niczego nie powiedziala. Postanowila poczekac jeszcze kilka dni. Byl sierpien. Upaly minely, zaczely sie deszcze. Mama wziela krotki urlop. W koncu postanowili z Walentynem sie pobrac. -Bedzie skromny - mowila mama, czeszac sie przed lustrem i strzygac oczami. - A po slubie pojedziemy na kilka dni do osrodka wypoczynkowego. Bylismy tam, Saszka, pamietasz? Sa tam takie drewniane domki, a obok jest rzeka i las. -No i bedzie padac - zauwazyla Saszka. -No, przeciez nie przez caly czas. Poza tym tam moze byc sympatycznie nawet podczas deszczu. Sa tam takie okapy. Mozna pod nimi robic grilla i piec szaszlyki. -Mamo - rzekla Saszka, czujac jakby wskakiwala do zimnej wody. - Dostalam sie do instytutu. Instytutu Technologii Specjalnych w... w Torpie. Mama odwrocila sie. Dwie szpilki sterczaly jej z ust niczym cieniutkie wampirze kly. -Juz sie dostalam - powtorzyla. - Skoro tak wyszlo z uniwerkiem... No, rok poucze sie w Torpie. A potem moze sie przeniose. Przeniesienie sie wymyslila dopiero teraz, patrzac w pociemniale, okragle oczy mamy. -W jakim miescie? - Mama wyplula szpilki. -W Torpie. -Gdzie to jest? -Niedaleko - sklamala Saszka. - Daja tam bezplatny akademik. I stypendium. -Instytut... czego? -Technologii Specjalnych. -Jakich technologii! Przeciez jestes humanistka! -Specjalnych... Przeciez to jest normalny, przyzwoity instytut, mamo. Przyznaje, nie jest stoleczny, tylko prowincjonalny. Ale tam... Zaciela sie. Mama patrzyla na nia tak, jak mrowka, ktora przyglada sie plonacemu mrowisku. -Powiedz, ze to tylko zart, Saszo. Wyjela z kieszeni podrudziala kartke, zadrukowana na typograficzna modle, niedawno jeszcze pomarszczona od deszczu i lez, lecz teraz starannie wyprasowana zelazkiem. Mama przeleciala ja wzrokiem. Znow spojrzala na Saszke. -Posluchaj, przeciez ona jest datowana na czerwiec. Skad ja masz? -Przyszla poczta. -Kiedy? Saszka wstrzymala oddech. Klamanie mamie w twarz, ot tak, to ciezkie zadanie, szczegolnie jesli nie ma sie wprawy. -Kilka dni temu. -Klamiesz, Saszo. -To prawdziwy dokument, mamo! Dostalam sie! Do instytutu! I bede sie tam uczyc! - Saszce drzal glos. - Tak trzeba, rozumiesz? -Rozumiem. - Mama oparla sie o brzeg stolu. - Rozumiem. Jestes zazdrosna. Jestes juz dorosla dziewczyna, a zachowujesz sie jak... jak rozpieszczone, nieznosne dziecko. Odkad... Nie mozesz mi wybaczyc, tak? Nie mozesz wybaczyc i urzadzasz demonstracje? -Nie! - zachlysnela sie Saszka. - On nie ma tu nic do rzeczy! To po prostu... No... tak wyszlo, ze sie dostalam. Pojade do Torpy i... -Nigdzie nie pojedziesz. - Glos mamy byl zimny jak lod w lutym. - Bedziesz sie uczyc w normalnych warunkach, na normalnej uczelni. Jest mi bardzo przykro, ze wychowalam egoistke, jednak nie dopuszcze juz do zadnego wyskoku. Dziekuje za mila rozmowe. I na powrot odwrocila sie do lustra. * * * Po dwoch dniach emocjonalnego chlodu mama wrocila do domu dziwnie radosna, z rumiencami na policzkach. Okazalo sie, ze na uniwersytecie ogloszono nabor na studia wieczorowe i ze Saszka z jej punktami byc moze zostanie przyjeta.-A pracowac bedziesz u nas w firmie - mowila mama, z wprawa rozstawiajac talerze i nakladajac pieczen. - Dogadalam sie. W dzien praca, wieczorem zajecia. Potem bedzie mozna przeniesc sie na dzienne. Na pewno bedzie mozna. Po pierwszym albo drugim roku. Saszka milczala. -Jutro z samego rana trzeba pojsc na katedre. Pokoj trzydziesci dwa. Slyszysz? -Pojade do Torpy - odparla niemal bezglosnie Saszka. Przy stole zapadla martwa cisza. -Sasza - rzekl Walentyn z wyrzutem. - Dlaczego sie tak upierasz? Wstala od stolu. Zostawila swoja porcje nietknieta, poszla do pokoju, zakopala sie w poscieli i udawala, ze spi. Mama i Walentyn rozmawiali glosno. Przez sciany i koldre dochodzily do niej urywki zdan. -Uspokoj sie - mowil Walentyn. - Uspokoj sie w koncu! Samodzielnosc... -Jest jeszcze niepelnoletnia! -Dorastaja... chca... ostatecznie to nie koniec swiata... Glosy stawaly sie coraz cichsze - emocje opadaly. Saszka zamknela oczy. Wszystko uklada sie wrecz idealnie. Mamie i Walentynowi jest na reke zostac w mieszkaniu we dwoje. Teraz porozmawiaja i w koncu puszcza ja do tej nieznanej Torpy, w ktorej jeden Bog wie, co ja czeka. Czula sie rozdarta. Jesli mama zgodzi sie latwo, Saszka obrazi sie na amen. Zas jezeli sie uprze, a wyglada na to, ze tak wlasnie bedzie... Nie, nie bedzie. Juz sie smieja. Dogadali sie. Pija herbate. Podjeli decyzje: dziewczyna ma wlasne zycie, jest samodzielna, niech wyjezdza chocby tam, gdzie diabel mowi dobranoc! Sa zadowoleni. Jacy to jestesmy postepowi. A co? Wielu uczniow wlasnie tak wyjezdza z domu, pod koniec lata, zaraz po zdaniu matury. Na spotkanie doroslego zycia. Do akademika. Saszka zsunela koldre z glowy. Za oknem, za szczelnie zaciagnietymi zaslonami, wciaz jeszcze bylo jasno. Godzina osma. Wpol do dziewiatej. Sierpien. Do rozpoczecia zajec zostaly trzy tygodnie. Ktos cicho zapukal do drzwi jej pokoju. -To ja - powiedzial Walentyn. - Porozmawiajmy. * * * Znalezli Torpe w atlasie samochodowym. Ledwie widoczne koleczko, znajdujace sie dokladnie w miejscu, gdzie kartki na zgieciu byly lekko przetarte.-Miasto - mruknal Walentyn. - Raczej osada typu miejskiego. I jaki tam moze byc instytut? Saszka pokazala mu podrudzialy swistek. Dlugo go studiowal, obracal w dloniach i marszczyl brwi. -A ty co, skladalas tam dokumenty? -Nie... to znaczy tak. -Ale przeciez twoje papiery lezaly na uniwersytecie! -Tam mozna bylo zlozyc kopie... Poza tym na uniwerek mnie i tak nie przyjeli. -Instytut Technologii Specjalnych - jeszcze raz przeczytal Walentyn. - Co to za technologie? Jak nazywa sie twoja przyszla specjalizacja? -Technolog specjalny - rzekla Saszka. Walentyn sie zasepil. -Kpisz sobie ze mnie? -Nie. - Saszka czula sie wyjatkowo niezrecznie. - Specjalnosc wybiera sie na trzecim roku. Albo na czwartym. Dokladnie nie wiem. -Nie wiesz, ale jestes gotowa pojechac? -Jesli mi sie nie spodoba, wroce - odparla cichutko. - Slowo honoru. Jesli sie okaze, ze to marny instytut, przyjade z powrotem. Tylko niech pan powie mamie, zeby sie nie denerwowala. Ja musze tam pojechac. To bardzo wazne. I nie chodzi o to, ze... Naprawde nie o to chodzi. Po prostu musze. Powtarzala jedno i to samo na rozne sposoby, a Walentyn siedzial przed nia zaniepokojony, dziwnie zaklopotany i nagle po raz pierwszy w zyciu poczula, ze nie jest jej obcy. * * * -Prosze sie obudzic. Torpa za pol godziny.-Co? - Saszka poderwala sie i uderzyla glowa w polke na bagaz. Przez cala noc byla pograzona w poldrzemce i dopiero co udalo jej sie naprawde zasnac. Wagon byl stary, mocno trzeslo, gdzies na stoliku w pustej szklance pobrzekiwala lyzeczka. Przeplywaly cienie i swiatla, przeslizgujac sie po miejscach do lezenia, na ktorych widac bylo kontury rozgrzanych, polnagich cial. Z polek zwisaly rogi przescieradel. Ktos chrapal, ktos inny guzdral sie z plastikowa torba, a Saszka lezala na plecach i przekonywala sama siebie, ze po tygodniu wroci. Warunkiem bylo zdazenie na poczatek zajec. Nie bylo mowy o tym, ze trzeba zostac w Torpie do konca studiow. Walentyn chcial z nia jechac. Nalegal. Sam kupil w kolejowej kasie dwa bilety. Zamierzal sprawdzic akredytacje uczelni, warunki w akademiku, jednym slowem wszystko wybadac i w glebi duszy byla mu wdzieczna. W koncu ciemny mezczyzna, ktory przedstawil sie jako Farit Korzennikow, nie wymagal, by Saszka pojawila sie w Torpie sama. Tuz przed wyjazdem mial telefon z Moskwy - jego syn z pierwszego malzenstwa wpadl pod samochod i chociaz doznal tylko lekkich obrazen, obecnosc Walentyna z jego kontaktami w swiecie medycznym byla niezbedna. Walentyn, zapominajac o problemach Saszki, pomknal do Moskwy. Musiala zwrocic jego bilet przed odjazdem pociagu i na dodatek przekonac mame, ze mimo wszystko da sobie rade. Mama ja odprowadzila. Dlugo stala przy wagonie, przez okno zagladala do srodka, machala reka i dawala rady. Saszka marzyla, aby pociag jak najszybciej ruszyl. Gdy jednak spalinowa lokomotywa szarpnela po raz pierwszy, dusza uciekla jej w piety i byla gotowa wyskoczyc przez okno, w objecia mamy. Po raz pierwszy sama jechala pociagiem. Co chwile zerkala na polke bagazowa, na ktorej lezala jej walizka. Wymacywala woreczek z monetami na dnie torby. Sprawdzala dokumenty w wewnetrznej kieszeni - dowod, swiadectwo, zaswiadczenie lekarskie, zaswiadczenie o przyjeciu i jeszcze jakies papiery; wszystko w grubym, plastikowym woreczku. Czula sie nieznosnie samotna, caly czas myslala o tym, jak w takim samym wagonie jechaly z mama nad morze, za oknem kwitly maki i bylo dobrze, spokojnie i przytulnie. Plakala, ukrywajac lzy przed wspolpasazerami. I nie mogla sobie darowac, ze wtedy, w kurorcie, ulegla namowom mezczyzny w czarnych okularach. Ulegla ten pierwszy raz. Nawet gdyby to byl wieczny koszmar, nawet gdyby wciaz budzila sie na rozkladanym lozku w wynajetym mieszkaniu, to jednak obok bylaby mama. I morze. Nawet jesli ludzkie zycie sklada sie z polowy letniego dnia dwudziestego czwartego lipca, jest to mimo wszystko dobre zycie. W kazdym razie nie ma w nim zlotych monet, Walentyna i dlugiej drogi do Torpy. Za oknami zaszlo slonce. Wspolpasazerowie jedli kolacje, chrupali malosolne ogorki, ogryzali kurze udka i obierali ze skorupek matowobiale jajka na twardo. Saszka wyjela przygotowane przez mame kanapki i znow omal sie nie rozbeczala - w plastikowej torebce byl schowany kawalek domu. Dlatego, niczego nie jedzac, schowala kolacje. Wypila herbate. I wspiela sie na gorna polke. -Obudzilas sie, dziewczyno? To juz Torpa! -Tak... Ja zaraz... Byl to czas miedzy ciemnoscia nocy i swiatlem poranka. Czwarta, moze wpol do piatej. Saszka dawno juz przywykla do wstawania o tak wczesnej porze i wiedziala, ze poranek przynosi ulge. Teraz, zbierajac sie, sznurujac buty i sciagajac z polki walizke (ostroznie, zeby nie obudzic spiacych pasazerow i mimo wszystko zahaczajac o czyjes zwisajace rece), prawie zapomniala o wczorajszym przygnebieniu. Wiatr dalekich wedrowek, nieoczekiwane odkrycia - wszystko to jest nieodlaczna czescia podrozy; przeciez jest doroslym czlowiekiem, ktory podrozuje bez opiekunow. Zobaczymy, jak wyglada ta Torpa. Wytaszczyla walizke do przedsionka. Konduktorka drzemala na zascielonej polce. -Jak dlugo stoimy? - zapytala Saszka. -W Torpie? Minute. Masz duzo rzeczy? Pociag zwolnil. Szczeknely wagony. W ciemnosci sierpniowego poranka Saszka niczego nie widziala - po niebie przeplynela tylko niebieskawa luna latarni. Szarpnelo, pociag zazgrzytal i zatrzymal sie. Konduktorka ziewajac zaczela dlubac kluczem w zamku. -Nie zdaze! - rzekla Saszka ze zgroza. - Prosze sie pospieszyc! Konduktorka zaklela polglosem. Pociag znowu szarpnal. Konduktorka w koncu otwarla drzwi. Sklad powoli ruszyl; zarzucajac torbe na plecy i ciagnac za soba walizke, Saszka zsunela sie po zelaznych stopniach, wyladowala na niskim peronie i zdazyla zauwazyc, jak konduktorka, ziewajac spazmatycznie, zamyka drzwi wagonu. I tyle. Pociag nabieral predkosci. Saszka odciagnela walizke od brzegu peronu. Zahuczal ostatni wagon, dwa tylne swiatelka zaczely sie szybko oddalac i wkrotce rozplynely w mroku. Swiatlo semafora z zielonego zmienilo sie na czerwone. Stala sama na pustym peronie. Nie, nie byla sama. Z mroku wynurzyla sie szczupla zjawa z wielka torba. Stanela obok. Chlopak. Rowiesnik Saszki. Blady, zaspany i rozczochrany. -Czesc - rzekl po minucie milczenia. - Czy to Torpa? -Czesc - odparla Saszka. - Ponoc tak. -Jestem tu pierwszy raz - powiedzial chlopak. -Ja tez. Chlopak milczal przez chwile. Potem spytal niepewnie: -Do instytutu? Saszka, ktora w glebi duszy bardzo liczyla na to pytanie, energicznie pokiwala glowa. -Aha. Ty tez? Technologii specjalnych? Chlopak usmiechnal sie z widoczna ulga. -A co? Czyzby byl tu jakis inny? -Nie wiem - przyznala sie. - A widzisz tu w ogole jakies miasto? Rozejrzal sie, przykladajac zwiniete dlonie do oczu jak lornetke. -Zarabiscie ogromna metropolia. Co za dworzec... A tam, popatrz, jakas obiecujaca szopa! Saszka rozesmiala sie. Sytuacja zmienila sie w jednej chwili. Wlokac za soba walizki i przescigajac sie w dowcipach, swiezo upieczeni studenci podeszli do "obiecujacej szopy", ktora okazala sie budynkiem dworca. Saszka w przyplywie natchnienia nazwala go "kurnikiem po remoncie generalnym". Jej nowy znajomy docenil zart i wybuchnal glosnym smiechem. Na dworcu nie bylo zywej duszy. Kasy byly zamkniete. Podluzne, migajace lampy oswietlaly lade pustego bufetu, drewniane siedzenia z wydrapanymi gdzieniegdzie nieprzyzwoitymi napisami i samoobslugowa przechowalnie bagazu na szesc schowkow (wszystkie drzwiczki byly otwarte). Wzglednie czysta podloga byla wylozona czarno-bialymi kafelkami. -Jak po wojnie atomowej - rzekla Saszka, rozgladajac sie. Z klosza zerwala sie chmara sierpniowych much, wypelniajac malenkie pomieszczenie dworca optymistycznym brzeczeniem. -Hej! - krzyknal chlopak. - Jest tu kto? Jedyna odpowiedzia bylo bzykanie much. -Nie podoba mi sie tutaj - powiedziala Saszka. Znow wyszli na peron. Powoli switalo. Pod jedyna latarnia wisiala rozmyta przez deszcz tabliczka: rozklad jazdy autobusow "Dworzec - Centrum". Jesli byl on aktualny, pierwszy autobus mial odjechac do tajemniczego "Centrum" za godzine. -Przejdzmy sie - rzekl chlopak zdecydowanym tonem. - Jesli bedziemy mieli szczescie, moze ktos nas podrzuci. Mam pieniadze. Mial na imie Kostia. Moze w towarzystwie Saszki czul sie prawdziwym mezczyzna albo obdarzony byl wyjatkowo energicznym charakterem, dosc ze caly czas staral sie "kierowac". Saszka sie nie sprzeciwiala. Gorliwosc (a nawet nadgorliwosc) Kostii dawala jej pewne poczucie bezpieczenstwa. Schowali walizki w przechowalni bagazu (schowki dzialaly bez zetonow, wystarczyl sam kod). Znalezli na peronie wygodna lawke i rozlozyli swoj prowiant. Kanapki Saszki, ktore tak przygnebily ja wieczorem, teraz zniknely w mgnieniu oka. Podzielila sie z Kostia, ten podzielil sie z nia swymi zapasami, znalazla sie butelka wody mineralnej, a chlopak otworzyl litrowy termos niemal do polowy wypelniony kawa. Lakomie pociagnela nosem: sniadanie ostatecznie przywrocilo jej dobry nastroj. Przez stacje przejechal pociag towarowy, jego loskot ucichl w oddali. Zapadla cisza, zaklocana jedynie spiewem ptakow. -Za pol godziny mamy autobus - rzekl Kostia z przekonaniem. - A ta instytucja miesci sie pod adresem: ulica Sacco i Vanzettiego dwanascie. -Wiesz moze, kim sa Sacco i Vanzetti? Kostia wzruszyl ramionami. -Pewnie jacys Wlosi. Przez stacje, tym razem w druga strone, przetoczyl sie kolejny pociag towarowy. -Powiedz mi, prosze - rzekla Saszka ostroznie - skad ci przyszlo do glowy, zeby zdawac na te... technologie specjalne? Kto ci podsunal taki... pomysl? Kostia sie zasepil. Spojrzal na nia z ukosa podejrzliwym wzrokiem. Wlozyl pomiete serwetki i zatluszczony papier do woreczka i wyrzucil go do zelaznego kosza na smieci stojacego obok lawki. -Tak pytam - szybko dodala Saszka. - Jesli nie chcesz o tym mowic, przepraszam. -Zostalem zmuszony - przyznal Kostia niechetnie. -Ty takze?! Patrzyli na siebie przez minute. Kazde oczekiwalo, ze odezwie sie to drugie. -To dziwne - rzekl w koncu Kostia. - Przeciez jestes dziewczyna. Nie musisz wykrecac sie od wojska. -A co to ma wspolnego z wojskiem? -A to - rzekl Kostia szorstko. - Czy twoim zdaniem mezczyzna powinien isc do wojska? -Nie wiem - odparla Saszka. - Chyba tak... - i na wszelki wypadek od razu dodala: - Ale jesli nie chce, to nie musi. Kostia westchnal. Pokrecil glowa. -Wlasny ojciec postawil mi takie ultimatum... Bo zawalilem egzaminy na prawo. Juz drugi raz z rzedu. Tej jesieni mialem dostac powolanie. I ojciec... - Kostia zamilkl. Zerknal na Saszke, jakby dziwiac sie, ze przyszlo mu do glowy wtajemniczanie dziewczyny, ktora zna od niecalej godziny, w tak osobiste szczegoly. -Wiec wcale nie chciales dostac sie do tego instytutu? Kostia wzruszyl ramionami. -Chcialem czy nie chcialem... Jaka to teraz roznica? Zamilkli. Na peronie wciaz bylo pusto; nie pojawil sie zaden droznik ani sprzataczka, nie bylo w ogole nikogo. Zza krzewow wyjrzalo czerwone, sierpniowe slonce. Spiewaly ptaki. Wysoka trawa rosnaca wzdluz torow byla pokryta rosa i kazda kropla mienila sie barwnymi odblaskami. -A ty przeciez nie musisz isc do wojska - rzekl Kostia w zadumie. Saszka nie odpowiedziala. Nie miala najmniejszej ochoty opowiadac o swojej znajomosci z Faritem Korzennikowem. Miala nadzieje, ze Kostie rowniez spotkalo cos w tym rodzaju, a sprawa okazala sie banalna: oblane egzaminy, jesienny pobor na karku i surowy ojciec. -Nie powinnismy juz isc? - zapytala troche nerwowo. Kostia spojrzal na zegarek. -Chodzmy. Na przystanku tez jest lawka. Wbrew obawom Saszki, zelazne drzwiczki schowkow otwarly sie bez problemu. Kostia polozyl obie walizki na podlodze. Do spodu bagazu Saszki przykleil sie pomiety kawalek papieru. -Jakis smiec - mruknal Kostia i dwoma palcami odkleil karteczke. Byla to notatka - duze, napisane olowkiem litery mozna bylo odczytac nawet teraz, choc karteczka byla kompletnie pozolkla i wyswiechtana. "Natychmiast stad wyjedz". Podpisu nie bylo. * * * Pol godziny pozniej siedzieli w malenkim autobusie, ktory Kostia nazwal "karawanem". Przekleta karteczka obojgu zepsula nastroj, chociaz kazde staralo sie zademonstrowac drugiemu calkowita obojetnosc.Saszka wiedziala, ze nie bedzie w stanie wyjechac. Pierwszy wrzesnia jest juz jutro, musi byc na miejscu. Wypelni zadanie Farita Korzennikowa, a potem sie zobaczy. Kostia milczal. Po jego przedsiebiorczosci nie zostalo ani sladu. Autobus podjechal za piec siodma, prowadzil go typowy kierowca, krzepki chlop w znoszonej dzinsowej kurtce narzuconej na czarny podkoszulek. Saszka i Kostia kupili bilety i usiedli na tylnym siedzeniu. Kierowca wlaczyl silnik i natychmiast, nie wiadomo skad, pojawila sie staruszka z koszem, kobieta z lopata zawinieta w worek i dwoch mlodych chlopcow bez zadnego bagazu. Saszka odniosla wrazenie, ze chlopcy zwrocili na nich uwage. Znow poczula sie samotna i bezbronna. Najpierw jechali przez pola, na ktorych tu i owdzie widac bylo ludzi, potem wjechali do Torpy. Nie byla to osada z wyobrazen Saszki, skladajaca sie z ceglanych czteropietrowych domow przemieszanych z "sektorem prywatnym". Bylo to miasto, bardzo stare i zupelnie "niezmodernizowane". Masywne kamienne domy, niekiedy z kolumnami lub sztukateria na fasadach. Krete uliczki, niektore zalane asfaltem, lecz czesciej wylozone ciemnym brukiem. Zakryte zielonymi okiennicami okna. Spady z dachowek. Wyszczerbione schody. -Tylko popatrz - rzekl Kostia stlumionym glosem. - Nic tylko krecic film. Niezle miasteczko, co? Saszka milczala. Autobus zatrzymal sie na malym placyku, pod daszkiem zwyklego przystanku. -Torpa - rzekl kierowca. - Jestesmy na miejscu. Saszka odczekala, az wyjda dwaj podejrzani mlodziency i dopiero potem wysiadla za Kostia. Kierowca podal im walizki, usiadl w swoim fotelu, dodal gazu i autobus momentalnie zniknal im z oczu. Znow byli sami. Staruszka, kobieta z lopata i chlopcy jakby sie pod ziemie zapadli. -I kogo tu spytac o droge? - sarkastycznie zapytal Kostia. -Jest drogowskaz - rzekla Saszka, rozejrzawszy sie. - Prosze, "Sacco i Yanzettiego, 1,5 km". * * * Pokonanie poltorakilometrowej drogi zajelo im nieco ponad pol godziny - Kostia, sapiac, taszczyl obie walizki. Okazalo sie, ze ulica Sacco i Vanzettiego jest niewiarygodnie dluga i zaczyna domem o numerze sto czternascie; dalej numeracja sie zmniejszala. Chodniki gdzieniegdzie byly niezwykle szerokie, w innych zas miejscach w ogole ich nie bylo. Ulica badz poszerzala sie niczym rozlewisko rzeki i stawala bulwarem, badz niespodziewanie zwezala, zmieniajac w drozyne.-Stylowe miasteczko - mamrotal Kostia. Kamien i obsypany tynk. Pedy winogron i bluszczu, wijace sie po rynnach. Geranium w wiszacych doniczkach. Saszka rozgladala sie dookola. Oto przypominajaca zamek dwupietrowa willa z niezwyklymi alabastrowymi chimerami. Oto ponury betonowy budynek z wiszaca na zewnatrz stara przemyslowa klimatyzacja. Oto drewniana rudera, na dachu ktorej zdazyla juz podrosnac mloda brzozka. Pod kazdym gzymsem znajdowaly sie gniazda jaskolek. Ptaki przeszywaly powietrze, nakrywaly ulice ruchoma czarna siatka, zataczaly kregi, niekiedy nurkowaly w rozbite okna strychow. W koronach kasztanow i lip przenikliwie cwierkaly wroble. -A mnie to wyglada calkiem normalnie. - Saszka potarla dlonia obolaly kark. Otwierano sklepy. Przed witryna piekarni stala krotka stateczna kolejka: trzy staruszki z plociennymi siatkami. Pod sklepem "Wino-tyton" palilo trzech mezczyzn w ubraniach roboczych. Po drugiej stronie ulicy robotnicy naprawiali dach, ciezko obracal sie blok, niemal nad glowami przechodniow przesuwala sie kadz ze smola, a na drucie trzepotaly lniane choragiewki, odgradzajac strefe, w ktora pod zadnym pozorem nie wolno bylo wchodzic. Budynek o numerze dwanascie okazal sie sporym domem, najwyrazniej wiele razy przerabianym. Parter i pierwsze pietro zbudowane byly z kolorowej cegly w stylu "domek z piernika", drugie z bialej sylikatowej, bez najmniejszego wyrafinowania, a trzecie w ogole bylo drewniane. Do glownego wejscia prowadzil kamienny ganek z plytkimi, wytartymi schodkami. Niezwykle wysokie czarne drzwi sprawialy nieprzystepne i surowe wrazenie. Po lewej stronie widniala matowa tabliczka: "Ministerstwo Edukacji. Instytut Technologii Specjalnych". -Dotarlismy - rzekl Kostia, kladac walizki na brukowanej ulicy. Saszka spogladala na drzwi. Czarny prostokat z wypolerowana miedziana klamka. Cztery prowadzace do gory stopnie. Kostia ciezko dyszal. Przetaszczyl dwie ogromne walizki przez dluga ulice Sacco i Vanzettiego i mogl teraz nie ukrywac zadyszki, kolatania serca i potu na czole. Saszka byla w trudniejszej sytuacji; uspokajajac oddech mogla przysiac, ze zarowno ona jak i Kostia mysla teraz o tym samym: jeszcze nie jest za pozno, by dac stad noge. Dopoki nie przestapili progu. Miala wrazenie, ze kiedy te drzwi zamkna sie za jej plecami, nie bedzie juz drogi odwrotu. Chlopak milczal, nie chcac w oczach Saszki okazac sie malodusznym. Co ja tu robie, pomyslala w panice. Dlaczego nie jestem w domu... dlaczego ide tam, dokad isc nie chce, jak pokorne ciele, jak pies na smyczy?! Kostia rozejrzal sie. -Nie ma tu jakiejs knajpki? - rzekl jakby do samego siebie. - Zeby chociaz napic sie kawy. W gardle zupelnie mi wyschlo... Spojrz, kafejka! Rzeczywiscie, dokladnie naprzeciwko instytutu znajdowalo sie wejscie do piwnicy, nad ktorym wisiala drewniana deska: "Ciastka, kawa, herbata". Na chodniku stal samotny stol z otwartym nad nim pasiastym plazowym parasolem. Saszka westchnela i znow przeniosla spojrzenie na budynek instytutu. Okna - malenkie na parterze i pierwszym pietrze, szerokie na drugim i matowe na trzecim - spogladaly na studentow owadzimi oczami. -Chodzmy - rzekla Saszka ochryple. - Przeciez nie bedziemy tu sterczec caly dzien z tymi walizkami. * * * W ogromnym zanurzonym w polmroku holu nikogo nie dostrzegli. Szklana budka portiera byla pusta. Po prawej i lewej stronie ciagnely sie schody, a z przodu, w snopie swiatla, ktore lalo sie nie wiadomo skad, wznosila sie figura konia o niewiarygodnych rozmiarach.-Ogier - rzekl Kostia ze zduszonym chichotem. Saszka jak zaczarowana podeszla blizej. Kon byl rzeczywiscie "ogierem"; jego podbrzusze i nogi zostaly wyrzezbione z anatomiczna dokladnoscia. Gigantyczne, odlane z brazu kopyta deptaly granitowy postument. Z gory zwisaly ogromne buty w strzemionach. Obejrzenie twarzy jezdzca bylo niemozliwe - nikla ona w gorze i niezaleznie od tego, pod jakim katem Saszka probowala patrzec, widziala jedynie ogromny zadarty podbrodek i wystajaca grdyke. -Pierwszoroczniacy? Glos przetoczyl sie po pustym holu niczym echo. Odwrocili sie; przy wejsciu stala niska portierka w perkalowej sukience; jej gruby palec z cukierkowo rozowym paznokciem nakazywal im, by podeszli blizej. -Musicie isc do dziekanatu. Za schodami korytarzem prosto, sami zobaczycie, jest napisane na drzwiach. Walizki mozecie zostawic tutaj. Nikt ich stad nie wezmie. * * * W dlugim korytarzu pachnialo kurzem i swiezym wapnem. Wzdluz scian ciagnal sie rzad drzwi - jak w szkole, tyle ze wyzszych i jakby bardziej dostojnych. Napis "Dziekanat" w szklanej oprawie nie dawal najmniejszej szansy na to, by zabladzic.Saszka weszla i zmruzyla oczy. W pokoju bylo bardzo jasno - z zewnatrz przez okna wpadalo slonce. Wprost przed Saszka znajdowala sie drewniana barierka z drzwiczkami. Siedzialy za nia dwie damy, gruba i szczupla, obie w bialych bluzach, z jednakowo nieprzeniknionym wyrazem dwoch tak roznych twarzy. -Pierwszy rok? - zapytala gruba. - Poprosze o dokumenty. Saszka zaczela sie guzdrac z zamkiem wewnetrznej kieszeni - dla wiekszego bezpieczenstwa byla ona tez zapieta agrafka. -Prosze szybciej - ponaglila ja gruba kobieta. - Pan takze, mlody czlowieku, jesli jest pan gotowy. Kostia pierwszy podszedl do barierki. Kobieta odlozyla jego swiadectwo, otwarla dowod i porownala dane z dlugim spisem lezacym na stole. -Gratuluje, jest pan przyjety na pierwszy rok - oznajmila obojetnym tonem. - Prosze sie tu podpisac. Oto przydzial na akademik i bloczki do stolowki; obiady sa bezplatne. Podreczniki wyda panu wykladowca. Prosze poczekac na korytarzu, dopoki nie zalatwie formalnosci z pana kolezanka. Szczupla kobieta nie powiedziala ani slowa. Przez ramie tej pierwszej zajrzala do spisu i bardzo dokladnie, mruzac oczy, przyjrzala sie Kostii. Wyszedl odprowadzany tym spojrzeniem, sciskajac w rekach szara, opatrzona pieczatka koperte. Saszka podeszla do barierki. Z biegiem czasu starla sie na niej farba i kazde wlokno drewna wystawalo niczym plaskorzezba. Nie wytrzymala i przesunela po niej dlonia. -Jak sie pani nazywa? - zapytala Gruba, z jakiejs przyczyny nie spieszac sie z otwarciem dowodu Saszki. -Aleksandra Samochina. -Samochina. - Dlugi paznokiec przesunal sie po spisie. - Samochina... -Dziewczyna Farita - mruknela pod nosem Szczupla. Saszka drgnela i od jej poruszenia trzasnely drewniane drzwiczki barierki. -Korzennikow jest pani kuratorem? - zapytala Gruba, nie patrzac na Saszke. -No... -Lepiej z nim uwazac - rzekla Gruba. - To dobry czlowiek, ale surowy. Oto pani przydzial na akademik i bloczki do stolowki. Monety ma pani przy sobie? Zgodnie z wykazem, czterysta siedemdziesiat dwie? Saszka znow siegnela do torebki. Polaczenie tego zwyklego pokoju i zdawaloby sie zwyczajnej urzedowej procedury ze zlotymi monetami nieznanego nominalu, ktore ujrzaly swiatlo dzienne podczas atakow torsji, sprawilo, ze na chwile stracila poczucie rzeczywistosci. Nawet slonce za oknem wydalo sie nierealne. Kobieta wziela od niej ciezki plastikowy woreczek. Wlozyla gdzies pod stol; brzeknelo zloto. -To wszystko - powiedziala Gruba. - Prosze isc i zakwaterowac sie. Jutro o dziewiatej rano wszyscy studenci pierwszego roku zbieraja sie w auli, prosto od wejscia, obok pomnika; sa tam male schodki, znajdzie pani. Ej, kto tam nastepny, prosze wejsc! -A gdzie jest akademik? - zapytala przytomniejac Saszka. * * * Akademik znajdowal sie w glebi podworza; dostac sie do niego mozna bylo bezposrednio z budynku instytutu, albo z ulicy Sacco i Vanzettiego, przez waski, ciemny i smierdzacy zaulek. Saszka ocenila go z daleka i zdecydowala, ze po zapadnieciu zmroku za nic nie bedzie nim chodzic.Z zewnatrz akademik byl dlugim pietrowym barakiem z oblupanymi scianami, ktory niejedno juz przeszedl. Drzwi wejsciowe okazaly sie zamkniete. Kostia zapukal zgietym palcem, potem zastukal piescia, a nastepnie ostroznie kopnal noga. -Dziwne - rzekla Saszka. - Spia czy co? Ktora godzina? Kostia odwrocil sie, aby jej odpowiedziec, i w tym momencie drzwi zaskrzypialy i stanely otworem. Chlopak cofnal sie, omal nie spadajac z progu. W drzwiach stal wysoki jak koszykarz mlodzieniec z czarna opaska na prawym oku. Byl chorobliwie chudy i jakos dziwnie przekrzywiony, jakby polowe jego ciala zlapal staly skurcz. Jego jedyne, blekitne oko spojrzalo na Kostie i przenioslo sie na Saszke. Dziewczyna cofnela sie. -Pierwszoroczniacy? - zapytal chlopak ochryplym, jakby nadwerezonym glosem. - Wprowadzacie sie? Macie przydzial? Wejdzcie. Chlopak skryl sie w mroku, zostawiajac uchylone drzwi. Saszka i Kostia wymienili spojrzenia. -My tez tacy bedziemy? - przesadnie spokojnym glosem zapytal Kostia. Saszka przemilczala te kwestie. Zart wydal sie jej nie na miejscu. Weszli do srodka. Wewnatrz barak byl niewiele przyjemniejszy niz z zewnatrz: podloga pokryta brazowym linoleum, sciany pomalowane do poziomu oczu granatowa farba, a wyzej pokryte tynkiem, schody z zelaznymi poreczami. Skads wydobywaly sie strumienie pary i dochodzil szum wody z prysznica. -Tutaj. - Jednooki chlopak pojawil sie za biurkiem, nad ktorym wisiala deska ze sklejki z wieloma kluczami. - Ty, dziewczynko, pojdziesz do pokoju dwadziescia jeden, to pierwsze pietro. A ty, chlopczyku, do siodmego, w korytarzu na prawo. To klucz do pokoju dwadziescia jeden. A w siodemce mieszka dwoch studentow z drugiego roku, oni juz przyjechali. -Pan tu pracuje? - zapytala niepewnie Saszka. -W zastepstwie. Tak w ogole to jestem na trzecim roku. Mam na imie Witia. Chlopak mrugnal porozumiewawczo jedynym okiem i rozesmial sie. Polowa twarzy pozostawala przy tym nieruchoma, opuscil sie jedynie kacik ust. Ten smiech byl tak przerazajacy, ze Saszka o malo nie wybuchnela placzem. Chwytajac walizke i nie czujac nawet jej ciezaru, popedzila w gore po schodach. Byl tam dokladnie taki sam korytarz, blyszczalo linoleum, a na bialych drzwiach pomalowanych olejna farba ciemnialy numery. Saszka doszla do pokoju "dwadziescia jeden", trzesaca sie reka wsunela klucz w zamek i po minucie goraczkowych wysilkow otwarla drzwi. Trzy lozka z metalowej siatki z pasiastymi materacami. Trzy biurka i trzy nocne szafki. Wbudowana w sciane szafa. Duze okno, uchylony lufcik i zakurzony parapet. Saszka wciagnela walizke do srodka, usiadla na najblizszym lozku i rozplakala sie. Przez piec minut oplakiwala swoje zycie i nieszczescie, az w korytarzu rozlegly sie kroki. Ledwie zdazyla otrzec lzy. Ktos zapukal do drzwi i natychmiast, nie czekajac na odpowiedz, weszly dwie dziewczyny. Widziala je przelotnie w korytarzu, w drodze z dziekanatu do akademika. Obie mialy po siedemnascie lat. Jedna byla blondynka w niebieskim dzinsowym ubraniu, druga - jasnowlosa, pulchna - miala na sobie spodnice do kolan i bluzke z dzianiny. -Czesc - rzekla basowym glosem jasnowlosa. -Czesc - rzekla blondynka i od razu zapytala, widzac zaczerwienione oczy nowej wspollokatorki. - Co z toba? -Nic takiego. - Saszka sie odwrocila. - Tesknie za domem. -Aha... - blondynka rozejrzala sie z roztargnieniem. - Nie bylo pytania. -A mnie sie nawet podoba - rzekla jasnowlosa, podsuwajac swoje rzeczy do lozka przy oknie. - Pelna wolnosc, nikt nad toba nie stoi. Rob, co chcesz. Saszce przeszlo przez glowe, ze robic tego, co chce, nie bedzie mogla najprawdopodobniej az do samej smierci. Raczej na odwrot, zajmowac sie bedzie tym, czego smiertelnie nienawidzi. Patrzec w ukryte za czarnymi okularami oczy Korzennikowa i ze strachu przed nieunikniona kara bez konca spelniac wszelkie jego kaprysy. Na glos nie powiedziala jednak nic. Zreszta trudno byloby jej cokolwiek wykrztusic. Blondynka spojrzala na nia przelotnie. -Tak w ogole to nie bede tu mieszkac - rzekla w zamysleniu. - Wynajme pewnie jakas chate gdzies w okolicy. Dla was to lepiej, bedzie wiecej miejsca. Saszka przemilczala to oswiadczenie. Jasnowlosa wzruszyla ramionami; ze niby wolna wola. -Jestem Liza - rzekla blondynka zwracajac sie do Saszki. - A to Oksana. -Aleksandra - odparla Saszka ochryple. - Sasza Samochina. -Wychodzi na to, ze jestesmy na jednym roku? - Liza nie spuszczala z niej blekitnych, oceniajacych oczu. -Na to wychodzi. -Ile tu kurzu - burknela Oksana, przesuwajac pulchnym palcem po stolach i parapecie. - A wiecie moze, dokad trzeba isc po posciel? Kierowniczka akademika jest przynajmniej w porzadku? Liza przestala przygladac sie Saszce. Przeszla sie po pokoju i dotknela drzwi szafy, ktore ochryple zazgrzytaly. -No to za znajomosc - zaproponowala Oksana. I od razu, nie czekajac na potwierdzenie, zaczela wykladac z torby na szafke sloiki, pakunki i woreczki. Wyjela plastikowe naczynia, zrecznie oderwala od karbowanej rury trzy biale kubki i przytrzymujac je reka, nalala do kazdego troche metnego plynu z plastikowej butelki. -Bierzcie, dziewczyny. Po sasiedzku. Czestujcie sie, prosze, domowa kielbaska, ogoreczki. Jeszcze chleb... no, w kazdym razie to, co zostalo. -Z samego rana? - spytala Liza. -Tylko po odrobince, a co nam szkodzi? - Oksana chwycila wielki kawal kielbasy. - Zeby nam sie dobrze uczylo i wesolo zylo. Zdrowko! Saszka wziela kubeczek, czesciowo napelniony bialawa ciecza. Pachnialo drozdzami. -Co to takiego? -Samogon. - Oksana usmiechala sie od ucha do ucha. -No to bec! Stuknela swoim kubeczkiem w kubek Lizy, potem Saszki, oproznila go, wytrzeszczyla oczy i zagryzla kielbasa. Liza upila tylko odrobine. Saszka chciala odmowic, potem pomyslala jednak: z jakiej racji? I wstrzymujac oddech wypila metny plyn jak lekarstwo. Nigdy w zyciu nie pila gorszego swinstwa. Napoje alkoholowe, ktorych miala okazje sprobowac dotychczas - szampan na Nowy Rok i w urodziny, czy czerwone wytrawne wino - posiadaly smak i przyjemnie pachnialy. Samogon stanal jej w gardle i zaparl dech. -Zakaszaj! - krzyknela Oksana. - Wez ogorka! Saszka, nie obcierajac lez, ktore naplynely jej do oczu, zaczela gryzc ogorka, tlusta kielbase i ciemny chleb z kminkiem. Poczula pragnienie, ale nikt nie mial wody. Energiczna Oksana oznajmila, ze powinna byc tu kuchnia, a w niej czajnik i ze zaraz wszystkiego sie dowie. Zamknely sie za nia drzwi. Saszka zlapala oddech. Pokoj kolysal sie jej przed oczami i bylo... moze nie dobrze, jednak wyraznie lepiej i zachcialo sie rozmawiac. Chciala zapytac Lize, jak trafila do Instytutu Technologii Specjalnych. I czy nie pojawil sie w jej zyciu Farit Korzennikow. I co zamierza robic dalej. Bardzo chciala opowiedziec o swoim strachu i o monetach, o Walentynie z jego stanem przedzawalowym, o mamie, o notatce, przypadkowo znalezionej w schowku przechowalni bagazu. Juz otwarla usta - lecz zachowala milczenie. Przyszlo jej do glowy, ze Liza, w odroznieniu od niej, moze nie byc oblakana. Zdala do instytutu tak, jak robia to wszyscy normalni ludzie, i wie, czego chce. Albo uciekla od okropnej rodziny. Badz tez ratowala sie przed skandalem. A moze w gre wchodzi cos jeszcze innego, zwyklego, ludzkiego, a tu Saszka wyskoczy ze swoimi bredniami. Z drugiej strony - monety... -Nikt tu... od ciebie... nie bral pieniedzy? - zapytala Saszka urywanym glosem. -Nie biora tu lapowek - rzekla Liza z roztargnieniem. - A jesli mowisz o tych monetach... To oddalam je wczesniej swojemu kuratorowi. Jesli o to ci chodzi. Drzwi otwarly sie na osciez, wpadla Oksana z goracym czajnikiem w jednej rece i paczka herbaty w drugiej. -Dziewuchy, tu jest normalna kuchnia, sa nawet naczynia! Napijemy sie herbaty tutaj, czy pojdziemy tam? -Nie chce herbaty. - Liza wstala. - Pojde na spacer... Nie zapomnijcie, ze o drugiej mamy obiad. Na bloczki. * * * Saszka z Oksana konczyly sprzatanie; pozostawalo tylko umyc podloge i wyniesc smieci. Poczatkowo Saszka, osowiala od samogonu, nie zamierzala sie za nic podobnego zabierac, jednak Oksana okazala sie natretna. Co, maja mieszkac w chlewie? Trzeba najpierw zrobic porzadek, a dopiero potem odpoczywac, przygadywala i naprzykrzala sie. Saszka zorientowala sie, ze stoi ze szmatka w dloni przy parapecie, a potem w kolejce po posciel w klitce kierowniczki - pierwszoroczniacy wciaz przybywali, nerwowi, wystraszeni badz przeciwnie, radosni i halasliwi. Bez przerwy poznawala nowych studentow, a ich imiona momentalnie wypadaly jej z glowy. Pojawil sie i przepadl Kostia - blady, rozczochrany, z obledem w oczach. Wniosla na pierwsze pietro trzy komplety szarawej, pachnacej pralnia poscieli, zas w tym czasie Oksana zdazyla przetrzec szafe od srodka, wyczyscic stoly, parapet, a nawet nozki lozek.Wrocila Liza. Przestapila przez sterte smieci przy progu, westchnela i majestatycznie podeszla do swego lozka, na ktorego materacu lezala sterta poscieli. -Pospacerowalas? - wesolo zapytala Oksana. Liza w milczeniu polozyla sie na pasiastym materacu i odwrocila twarza do sciany. * * * Studencka stolowka miescila sie w piwnicy; na dolnym, podziemnym pietrze samego instytutu. Do poczatku zajec - pierwszego wrzesnia - czynny byl jedynie bufet, jednak wydawano w nim, za bloczki, klarowny bulion z okraglymi pulpetami w blyszczacych emaliowanych miskach i makaron z kura. Kompot mozna bylo brac w nieograniczonych ilosciach, nawet po trzy czy cztery szklanki.-Niezle tu karmia - rzekla Oksana. Saszka zauwazyla w bufecie Kostie. Poznany w drodze chlopak siedzial zasepiony nad talerzem zupy, kruszyl chleb do bulionu i patrzyl szklanym wzrokiem na innych jedzacych. Saszka podeszla do niego z twardym postanowieniem, ze jesli chlopak sie nie ucieszy, natychmiast odejdzie. Ucieszyl sie. Znacznie bardziej, niz mogla sie spodziewac. Odsunal krzeslo, proponujac, by usiadla obok niego. Zaproponowal szklanke kompotu. Przyjela zaproszenie. -Jak sie urzadzilas? - I od razu, bez pauzy. - Sluchaj, oni sa niespelna rozumu. -Kto? -Chlopacy, z ktorymi mnie zakwaterowali. Drugoroczniacy. Jeden jaka sie tak, ze wlos sie na glowie jezy, i bez przerwy chichocze. A drugi zastyga. -Co takiego? -No, wyciagnie reke, zeby wziac ksiazke z polki i nagle zastyga, jakby... jakby zardzewial. Stoi w idiotycznej pozie, siega, drga... chyba nawet skrzypi... potem jakby mu puszcza, bierze ksiazke i czyta, jak gdyby nigdy nic. I ciagle wymieniaja spojrzenia za moimi plecami. Mrugaja do siebie porozumiewawczo. Sa jacys tacy przerazajacy. Mam spac z nimi w jednym pokoju?! Nagle sie zacial. Dotarlo do niego, ze wywnetrza sie - skarzy! - dziewczynie, ktora po raz pierwszy spotkal dzisiejszego ranka. Najwyrazniej wedlug wewnetrznego kodeksu Kostii podobne zachowanie nie bylo godne mezczyzny; zmieszal sie, spochmurnial i wbil wzrok w talerz. -A ja mam w pokoju studentki z pierwszego roku - rzekla Saszka. - Wygladaja na normalne dziewczyny. Przynajmniej na oko. Kostia podniosl wzrok. -Tylko popatrz. Przeciez jest tu caly drugi rok. I trzeci. Jacys kalecy. O, popatrz! Saszka odwrocila sie. Miedzy stolikami szli gromada studenci trzeciego roku z jednookim Witia na czele. Wysoki, wychudzony i z wykrzywionym bokiem utykal na lewa noge tak, ze talerze na jego tacy podskakiwaly, w kazdej chwili mogac spasc. Za Witia, kierujac sie ku dalszym pustym stolikom, kroczyl barczysty chlopak w jasnoczerwonej podkoszulce i lnianych dzinsach, usmiechajac sie i co chwila wpadajac na krzesla, jakby byl slepy. Krzesla lomotaly, niekiedy sie wywracaly, a chlopak nie zwracal na to uwagi i szedl dalej. Obok, zamknieta w sobie, wlokla sie z trudem dziewczyna na bardzo wysokich obcasach. Wpatrywala sie w podloge, jakby widziala na gladkim linoleum cos niedostepnego dla pozostalych. Od czasu do czasu uderzala w konkretne miejsce obcasem, jakby wbijala gwozdz, nieruchomiala na sekunde, z wysilkiem podnosila noge (wydawalo sie wowczas, ze obcas wbijal sie w podloge do samej nasady) i chwiejac sie szla dalej. -Panoptikum - rzekl Kostia ledwo slyszalnie. - Skad oni takich biora? Saszka zerknela na niego przelotnie. -Studenci pierwszego roku wygladaja na normalnych - powtorzyla sucho. -Mmm - Kostia pomieszal lyzka w wystyglym bulionie. -No tak. Juz sie najadlem. Idziemy? * * * Na poczcie pachnialo lakiem. Mloda mama wysylala dokads wielka paczke, cala powiazana szpagatem. Bylo czynne tylko jedno okienko, dlatego Saszka musiala poczekac, az obsluzona zostanie mamuska, a potem u leciwej kobieciny o fioletowych wlosach zamowila rozmowe miedzymiastowa. Weszla do kabiny, z zamierajacym sercem wysluchala dlugich sygnalow w sluchawce i podskoczyla z radosci, gdy na drugim koncu linii odezwal sie glos mamy:-Halo? Mama krzyczala do sluchawki; najwyrazniej bylo zle slychac. Saszka takze krzyczala: -Mamo? To ja! Wszystko w porzadku! Juz sie urzadzilam! Daja tu obiady! Jutro jest pierwszy dzien zajec! Co u ciebie? Wykrzyczala to wszystko niczym slogany na defiladzie i wysluchala w odpowiedzi tyrady mamy: wszystko w porzadku, Walentyn dzwonil z Moskwy, wszyscy sa zdrowi... -Bede dzwonic z poczty! To na razie! Z widokowek na stojaku Saszka wybrala jedna: "Pozdrowienia z historycznej Torpy". Na obrazku przedstawiony byl plac z fontanna, w ktorej plywaly labedzie. Kupila pocztowke i koperte ze znaczkiem, napisala adres i wrzucila list do wielkiej skrzynki z symbolem poczty na wieku. Przesylka glucho stuknela o blaszane dno. Z poczty do akademika mozna bylo przejsc w pietnascie minut. Pogoda sie zepsula, kropil deszcz. Pchana porywem wiatru Saszka wbiegla na betonowy ganek i szarpnela drzwi akademika. Korytarzem szedl, oddalajac sie od niej, nieznajomy chlopak. Po zrobieniu jednego lub dwoch krokow nagle znieruchomial, jak w stop-klatce. Stal tak przez kilka sekund, po czym, z widocznym wysilkiem ruszajac z miejsca, kontynuowal marsz. Skrecil i przywarl do sciany obok drzwi. Cofnal sie. Podczas drugiej proby zlapal za klamke i otwarl drzwi. Saszka popedzila w gore po schodach. Liza i Oksana palily, siedzac na lozkach. Okno bylo otwarte na osciez, dym nie chcial wylatywac, do srodka wpadal za to zimny wiatr przepleciony niczym koralikami kroplami deszczu. -Moze byscie tak palily w ubikacji? - zapytala Saszka z zaklopotaniem. Odpowiedzia bylo lodowate milczenie. * * * -Witam studentow pierwszego roku.Aula byla ogromnym, pelnym kurzu pomieszczeniem. Zajete byly tylko trzy albo cztery ostatnie rzedy. Ciemne zaslony na oknach przepuszczaly dokladnie polowe niezbednego swiatla. Za podium bielal ekran. Jak w wiejskim klubie, pomyslala Saszka. -Zgodnie ze szkolnym przyzwyczajeniem wbijamy sie w "osle lawki"? - Mezczyzna, ktory wszedl na niskie podium, ogarnal siedzacych wzrokiem. - Nie przejdzie... - I dodal, nie podnoszac glosu: - Poprosze o swiatlo. Rozblysnal zyrandol pod sufitem, dzieki czemu w ciemnawej sali od razu zrobilo sie jasno, niczym w operze podczas antraktu. -Przesiadamy sie do pierwszych rzedow - rzekl mezczyzna na podium. - Szybciutko. Studenci zaczeli sie poruszac, spogladac po sobie, po czym niechetnie przeniesli sie blizej podium. Sasza i Kostia zajeli miejsca z brzegu drugiego rzedu, w zwiazku z czym wszyscy ci, ktorzy wbijali sie w jego srodek, potykali sie o ich nogi. Mezczyzna na podium czekal. Nie przypominal wykladowcow wyzszej uczelni, takich, jakimi wyobrazala ich sobie Saszka. Zamiast garnituru mial na sobie dzinsy i sweter w paski, jasne proste wlosy zwiazane w "konski ogon", zas okulary na jego nosie - dlugie i waskie - wydawaly sie byc skonstruowane w taki sposob, by wygodniej bylo patrzec znad ich szkiel. -Nazywam sie Oleg Borysowicz. Oleg Borysowicz Portnow. Mlody czlowieku w piatym rzedzie... tak, do pana mowie. Niech sie pan nie wstydzi i przesiadzie blizej. Nie jest nas tak duzo, sa wolne miejsca. Gratuluje wam, dziewczeta i chlopcy, znaczacego wydarzenia w waszym zyciu: dostania sie na pierwszy rok do Instytutu Technologii Specjalnych w Torpie. Czeka was ciekawe zycie i wytezona praca... Droga pani - jego palec wskazal na Lize, ktora pochylila sie, aby powiedziec cos do Oksany - kiedy ja mowie, wszyscy pozostali milcza. Prosze to zapamietac na przyszlosc. Liza zakrztusila sie. W sali zapadla cisza. Portnow przeszedl po scenie, zalozywszy rece za plecy; jego wzrok przenosil sie z twarzy na twarz, powoli, niczym promien latarki w ciemnosciach. -Jestescie teraz studentami. Na czesc waszego pasowania zabrzmi teraz studencki hymn. Jesli ktos zna slowa, prosze spiewac. Z glosnikow rozlegl sie uroczysty akord. Portnow gestem polecil wszystkim, by wstali. Niewidoczny chor zaczal spiewac z nalezna podniosloscia: Gaudeamus igitur, Iuvenes dum sumus! Post iucundam iuventutem, Post molestam senectutem Nos habebit humus! Saszka rozejrzala sie szybko. Niewiele osob przylaczylo sie do spiewu. Liza stala, mocno zaciskajac wargi. Oksana wsluchiwala sie, probujac rozpoznac slowa; wydaje sie, ze byla kiepska z laciny. Saszka zas uczyla sie tego tekstu na kursach i przetlumaczone slowa tej zdawaloby sie pelnej wigoru piesni nigdy nie wywolywaly w niej szczegolnego entuzjazmu: "Po przyjemnej mlodosci, po ciezkiej starosci, posiadzie nas ziemia...". Uroczy poczatek! Vita nostra brevis est, Brevi finietur; Venit mors velociter, Rapid nos atrociter, Nemini parcetur! Tej zwrotki nie lubila szczegolnie; obiecywala ona wszystkim szybka smierc, ktora nie oszczedza nikogo. Vita nostra... "Zycie nasze jest krotkie, rychlo dobiega kresu...". Moze sredniowieczni studenci mieli wszystko w nosie, rozmyslala posepnie. Moze gdybym teraz sluchala "Gaudeamus" w domu, na naszym uniwerku, tez mialabym wszystko w nosie i o niczym podobnym nie myslala. Jestem jednak w Torpie. Vivat Academia! Vivat professores! Vivat membrum quod libet, Vivat membra quae libet Semper sint in flore! Piosenka przebrzmiala. Studenci usiedli, powazni jak po minucie milczenia. Portnow zatrzymal sie na samym brzegu podium, gorujac nad pierwszymi rzedami i wpatrujac sie w twarze. Saszka poczula na sobie jego wzrok i opuscila glowe. -Teraz razem obejrzymy krotki film, prezentacje naszego Instytutu. Prosze, aby wszyscy byli bardzo uwazni, nie rozmawiali i nie przeszkadzali sasiadom. Zaczynamy projekcje. Zgaslo swiatlo. Ciemne zaslony na oknach drgnely i szczelnie sie zasunely. Na ekranie za podium pojawil sie jasny prostokat i Saszce przypomnialy sie kroniki filmowe zapamietane z wczesnego dziecinstwa. W czarno-bialym obrazie, ktory pojawil sie na ekranie, bylo cos archaicznego. -Witamy w historycznym miescie, Torpie - rozlegl sie gleboki glos lektora. - Witamy was w Instytucie Technologii Specjalnych! Z ciemnosci wynurzylo sie i jasno zaswiecilo logo - okragly symbol, dokladnie taki sam, jak na awersie zlotej monety. Saszka zamarla. Przez ostatnia noc myslala chyba o wszystkim. Albo szeptala, zaciskajac powieki: "Chce, zeby to byl sen!". Albo lezala, patrzac w sufit. Albo zupelnie na powaznie wierzyla, ze trafila do tajnego laboratorium, w ktorym na mlodych chlopcach i dziewczetach przeprowadza sie eksperymenty, po ktorych zmieniaja sie oni w inwalidow. Albo nagle uspokajala sie i zaczynala widziec w swojej sytuacji zalety: moze naucza jej czegos zadziwiajacego, a Farit Korzennikow okaze sie kosmita i bedzie miala okazje zobaczyc inne planety. W nocy akademik nie spal; gdzies halasowali, spiewali pod gitare, gdzie indziej ryczal magnetofon. Co chwila ktos z tupotem przebiegal po korytarzu - tam i z powrotem. Ktos wolal kogos przez okno. Ktos inny smial sie bez przerwy. Oglupiala z bezsennosci Saszka w koncu zapadla w drzemke i snily jej sie jakies koszmary. A o wpol do osmej Oksana zaczela szelescic plastikowymi workami, roztaczajac zapach malosolnych ogorkow; od tego szelestu i zapachu Saszka sie obudzila i nie udalo jej sie juz zmruzyc oka. Teraz patrzyla na ekran. Film byl wiekowy, starszy od samej Saszki, od glosu lektora w glosnikach zatykalo uszy, jednak nie uslyszala niczego nowego czy chociazby konkretnego. Torpa - zabytkowe, przepiekne miasto. Tradycje szkolnictwa wyzszego. Wchodzaca w zycie mlodziez i tak dalej, i temu podobne. Zmienialy sie czarno-biale kadry: ulice Torpy, w rzeczy samej malownicze. Fontanna z labedziami. Fasada instytutu, fasada akademika, szklana kopula nad posagiem jezdzca na koniu. Lektor rozprawial o tym, jak odpowiedni wybor instytutu wplywa na zapewnienie pracy i kariere, o wypuszczanych co roku mlodych specjalistach, o warunkach bytowych w akademiku, o chwalebnych tradycjach - slowa byly znajome i pozbawione glebszych tresci, mozna je bylo przestawiac na wszelkie sposoby. Saszka nie zdazyla sie nawet obejrzec, gdy film sie skonczyl, ekran zgasl i na powrot wlaczylo sie swiatlo. Studenci mruzyli oczy, spogladali po sobie i wzruszali ramionami. Portnow szerokim krokiem przeszedl przez podium i zatrzymal sie na jego brzegu, zakladajac rece za plecy. -Czesc uroczysta mozna uznac za zakonczona, przystepujemy do pracy. W tym roku przyjetych zostalo trzydziesci dziewiec osob, ktore zostana podzielone na dwie grupy. Grupe "A", mowiac umownie, i grupe "B". Jak w szkole. Jasne? Studenci milczeli. -Poprosze o wyjscie na podium podopiecznych Lilii Popowej i Farita Korzennikowa. Saszka przelknela sline i nie ruszyla sie z miejsca. Po skrzypiacych schodkach na scene weszla Liza, nerwowo obciagnela bardzo krotka sukienke i stanela z brzegu. Obok niej ustawil sie wysoki chlopak, ktorego Saszka widziala przelotnie w bufecie. Ktos wydostawal sie ze srodka rzedu i przeciskajac sie kolo zajmowanego przez nia miejsca znow potknal sie o jej nogi. -Idziemy? - cicho zapytal Kostia. Saszka wstala. Podium bylo szerokie, dziewietnascie osob trzymajac sie za rece mogloby rozciagnac sie od kulisy do kulisy. Wszyscy jednak zbili sie w gromadke, jakby probujac wzajemnie schowac sie za swoimi plecami. -Przed wami grupa "A" pierwszego roku. - Portnow szerokim gestem wskazal na scene. - Prosze o zyczliwe przyjecie. W sali ktos kilka razy zaklaskal. -Rozklad zajec zostanie wywieszony na tablicy ogloszen zaraz po pierwszych cwiczeniach. Grupa "B", siedzaca w sali, w tej chwili uda sie na wychowanie fizyczne, sala gimnastyczna znajduje sie na drugim pietrze, zajecia zaczynaja sie za piec minut. Drugie zajecia bedziecie mieli ze specjalizacji, wtedy spotkamy sie ponownie i porozmawiamy szczegolowo. Grupa "A" ma na pierwszych godzinach specjalizacje, w sali wykladowej numer jeden. Teraz w zorganizowany sposob udajemy sie na zajecia. Pozostaly cztery minuty; spoznienia nie sa u nas mile widziane. Portnow zszedl po skrzypiacych schodach i bocznym wyjsciem opuscil sale. Liza odeszla w glab podium i powtornie obciagnela minispodniczke. Saszka byla zdumiona dlugoscia jej nog. -Sasza! Obejrzala sie. Oksana, wciaz w tej samej bluzce z dzianiny, machala do niej z sali. -Bedziemy w roznych grupach. Szkoda, co? -Teraz na wf... - mruknal ktos. -Nie mam nawet adidasow... tylko kapcie... Grupa "B" powoli opuszczala sale. Saszka odwrocila sie do Kostii. -Kim jest ta Lilia Popowa? - zapytala szeptem. Kostia pokrecil glowa. -Nie mam pojecia. -Jak to? - zdumiala sie. - Przeciez... Jak tu w ogole trafiles? Przeciez mowiles, ze to ojciec cie... -Ojciec - przytaknal Kostia. - Moim ojcem jest Farit Korzennikow. A co? * * * Sala wykladowa numer jeden miescila sie na parterze, a wejscie do niej znajdowalo sie w holu z posagiem. Z zewnatrz bilo slonce, szklana kopula lsnila jak soczewka reflektora. Swiatlo omywalo boki konia i jezdzca i splywalo niczym woda z foki. Na posadzce lezaly ostre cienie ogromnych nog w strzemionach.-Dlaczego nie mowiles, ze jest twoim ojcem? -Skad mialem wiedziec, ze tez go znasz? Sadzilem... -Jesli on... jesli jestes jego synem, to w jaki sposob on... jak mogl cie wyslac do tej dziury?! -Skad mam wiedziec? Nie widzialem go od wielu lat. Rozwiodl sie z matka, kiedy... zreszta niewazne... Pojawil sie, postawil warunek, no i... -Ale na pewno jest twoim ojcem? -Bez watpienia tak, skoro nazywam sie Konstanty Faritowicz Korzennikow! -O kurcze! - rzekla wstrzasnieta Saszka. Grupa "A" strumykiem wlala sie do niewielkiej sali wykladowej, przypominajacej szkolna klase. Brunatna tablica ze szmatka i kreda na poleczce wzmacniala podobienstwo. Ledwie zdazyli zajac miejsca, kladac torby na podlodze, gdy w korytarzu dzwiecznie zabrzmial dzwonek i jednoczesnie, punktualnie co do sekundy, wszedl Portnow: dlugi, jasny "konski ogon" na plecach, okulary na koncu nosa, badawcze spojrzenie sponad waskich szkiel. Wysunal krzeslo przed masywny stol wykladowy. Usiadl. Splotl palce. -No coz... witam was powtornie, studenci. Odpowiedzia byla martwa cisza, tylko o szybe tlukla sie oglupiala mucha. Portnow otworzyl cienki dziennik lekcyjny i przebiegl wzrokiem po spisie. -Goldman Julia. -Obecna - rozleglo sie z tylnej lawki. -Boczkowa Anna. -Jestem - rzekla pulchna dziewczyna z chorobliwie blada twarza. -Briukow Dmitrij. -Jestem. -Kowtun Igor. -Obecny. -Korzennikow Konstantin. W sali wykladowej zapanowalo poruszenie. Odwrocilo sie wiele glow. Kostia sie naprezyl. -Tutaj - rzekl zdlawionym glosem. -Korotkow Andriej - kontynuowal Portnow jak gdyby nigdy nic. -Jestem. -Miaskowski Denis. -Tutaj! Saszka sluchala sprawdzania obecnosci, wodzac dlugopisem po brzegu kartki. Dziewietnascie osob. W jej szkolnej klasie bylo prawie czterdziesci. -Pawlenko Jelizawieta. -To ja - rzekla Liza. -Samochina Aleksandra. -Ja - wydusila z siebie Saszka. -Toporko Jewgienia. -Jestem - wymamrotala malenka, z wygladu bardzo mloda dziewczyna z dwoma dlugimi warkoczami na ramionach. -Wszyscy obecni - stwierdzil Portnow z zadowoleniem. - Wyciagnijcie zeszyty, otworzcie je na pierwszej stronie i napiszcie u gory: Portnow Oleg Borysowicz. Jesli do kogos to jeszcze nie dotarlo, bede mial z wami zajecia ze specjalizacji. Studenci zaczeli sie krzatac. Okazalo sie, ze Kostia nie ma zeszytu. Przezorna Saszka wyrwala dla niego kartke. -Tak na przyszlosc: podreczniki i zeszyty nalezy przynosic na kazde zajecia. Jesli chodzi o podreczniki - Portnow otworzyl drewniana szafe w kacie i wyjal sterte ksiazek. - Samochina, prosze rozdac je grupie. Saszka, ulegajac syndromowi prymuski, wstala wczesniej, niz zdazyla sie zdziwic. Obdarzony najlepsza nawet pamiecia nauczyciel potrzebowal kilku dni, aby zapamietac imiona i nazwiska uczniow. Portnow zapamietal wszystkich za pierwszym razem - czy tez z jakiegos powodu wyroznil wylacznie Saszke? Wziela z jego rak ciezka, pachnaca biblioteka sterte. Ksiazki byly jednakowe i dosc zuzyte. Przeszla po sali, kladac na kazdym stole po dwa egzemplarze. Na okladce znajdowal sie abstrakcyjny wzor z kolorowych szescianow. Czarne litery skladaly sie w dwa slowa: "Modul tekstowy". Pod spodem znajdowala sie cyfra 1. -Prosze nie otwierac ksiazek - rzekl cicho Portnow, zanim ktorykolwiek ze studentow z ciekawosci zdazyl uchylic okladke. Wszyscy cofneli rece. Znowu zapadla cisza. Saszka polozyla ostatnie dwa egzemplarze na stole, przy ktorym siedziala z Kostia, i usiadla na swoim miejscu. -Sluchajcie, studenci - wciaz tak samo cicho kontynuowal Portnow. - Znajdujecie sie na poczatku drogi, ktora bedzie od was wymagac zaangazowania wszystkich waszych sil. Umyslowych i fizycznych. Nie kazdy jest w stanie opanowac to, czego bedziemy was uczyc. Nie kazdy wytrzymuje to, co ta wiedza z czlowiekiem robi. Zostaliscie starannie wybrani i posiadacie wszelkie dane ku temu, aby z powodzeniem pokonac te droge. Nasza nauka nie znosi malodusznosci i srogo msci sie za lenistwo, tchorzostwo czy najmniejsza probe uchylania sie od pelnego opanowania programu. Czy to jasne? Mucha po raz ostatni uderzyla w szybe i martwa spadla na parapet. -Kazdemu, kto bedzie pilnie sie uczyl i ze wszystkich sil przykladal do zajec, gwarantuje: pod koniec nauki bedzie zdrow i caly. Jednak niedbalosc i obojetnosc zle sie dla naszych studentow koncza. Wyjatkowo zle. Zrozumiano? Na lewo od Saszki uniosla sie w gore czyjas reka. -Tak, Pawlenko? - rzekl Portnow nie patrzac. Wstala Liza, nerwowo obciagajac spodniczke. -Chodzi o to, prosze pana, ze nikt nas przeciez nie pytal o zdanie, kiedy nas tutaj kierowano... - jej glos drzal. -No i co z tego? - Portnow patrzyl teraz na nia z zainteresowaniem. -Czy mozecie wymagac od nas... abysmy sie az tak pilnie uczyli... jesli tego nie chcemy? - Liza z trudem powstrzymywala sie, by jej glos nie przechodzil w pisk. -Mozemy - od razu odparl Portnow. - Nikt przeciez nie pyta o zdanie dziecka, uczac je zalatwiac sie do nocnika, prawda? Liza stala jeszcze przez chwile i usiadla. Odpowiedz Portnowa kompletnie ja zaskoczyla. Saszka z Kostia w milczeniu wymienili spojrzenia. -Kontynuujmy - oznajmil Portnow, jakby nic sie nie stalo. - Jestescie grupa "A" pierwszego roku. Zajme sie wasza specjalizacja; beda to wyklady teoretyczne i zajecia indywidualne. Z kazdym semestrem praca bedzie coraz bardziej skomplikowana, z czasem pojawia sie inne dyscypliny specjalne. Pamietajcie, ze wychowanie fizyczne jest na naszej uczelni przedmiotem kierunkowym, z wszystkimi wynikajacymi z tego konsekwencjami. Oprocz tego na pierwszym semestrze bedziecie uczyc sie filozofii, historii, angielskiego i matematyki. W szkole wiekszosc z was uczyla sie dobrze, dlatego tez wystarczy zwykle odrabianie zadan domowych z tych przedmiotow... czego niestety nie mozna powiedziec o specjalizacji. Bedzie wam ciezko. Szczegolnie na poczatku. -Wystarczajaco nas juz pan nastraszyl - odezwal sie ktos z tylnych rzedow. -Podnosimy reke, Kowtun; najpierw reka, a dopiero potem panska opinia. Na przyszlosc: za naruszenie dyscypliny bedzie zadawane dodatkowe zadanie ze specjalizacji. Zrozumiano? Cisza. -To dobrze. Czesc wprowadzajaca od biedy zakonczylismy. Zaczynamy zajecia. Korzennikow, zechcialby pan wziac krede i narysowac na tablicy linie pozioma. -Posrodku? - zdecydowal sie sprecyzowac Kostia. Portnow spojrzal na niego znad okularow. Kostia opuscil glowe, wzial krede i starannie zrobil prosta kreske od brzegu do brzegu tablicy. -Dziekuje, prosze usiasc. Grupa, patrzymy na tablice. Co to takiego? -Horyzont - rzekla Saszka. -Moze byc. Co jeszcze? -Naciagnieta lina - zaproponowala Liza. -Zdechla dzdzownica, widok z gory! - sprobowal zazartowac Igor Kowtun. Portnow usmiechnal sie krzywo. Wzial z polki krede i narysowal motyla w gornej czesci tablicy. Na dole, pod linia, narysowal to samo, lecz linia przerywana. -Co to jest? -Motyl. -Paz krolowej. -Bielinek kapustnik! -Projekcja - rzekla Saszka po krotkiej chwili milczenia. Portnow spojrzal na nia z ciekawoscia. -Tak. Czym jest projekcja, Samochina? -Obrazem... czegos na plaszczyznie. Odbiciem. Cieniem. -Prosze podejsc. Saszka niezgrabnie wydostala sie zza stolu. Portnow bezceremonialnie zlapal ja za ramiona i odwrocil twarza do grupy. Zdazyla zauwazyc zdziwione spojrzenie Julii Goldman, nieco pogardliwe - Lizy, i zaciekawione - Andrieja Korotkowa; w nastepnej sekundzie jej oczy zaslonila czarna chusta i zrobilo sie ciemno. Ktos zachichotal nerwowo. -Co pani widzi, Samochina? -Nic. -Zupelnie nic? Saszka milczala przez chwile, bojac sie pomylic. -Nic. Ciemnosc. -Wiec jest pani slepa? -Nie - odparla Saszka z uraza. - Po prostu jesli czlowiekowi zawiaze sie oczy, niczego nie bedzie widzial. W sali rozlegl sie otwarty juz smiech. -Prosze wszystkich o uwage - rzekl sucho Portnow. - Tak naprawde kazdy z was jest teraz na miejscu Samochinej. Jestescie slepi. Gapicie sie w mrok. Smiechy ucichly. -Swiat taki, jakim go widzicie, nie istnieje. Nie wspominajac juz o takim, jakim go sobie wyobrazacie. Niektore rzeczy wydaja sie wam oczywiste, a ich po prostu nie ma. -Pana takze nie ma? - wyrwalo sie Saszce. - Pan nie istnieje? Portnow zdjal jej z oczu chustke. Pod jego spojrzeniem zamrugala zmieszana. -Ja istnieje - rzekl powaznie. - Jestem jednak zupelnie czyms innym, niz myslicie. I zostawiajac ja w stanie oslupienia, zwinal chustke w klebek i niedbale rzucil na brzeg stolu. -Prosze usiasc, Samochina. Kontynuujemy. Saszka podniosla reke i uparcie trzymala ja w gorze. Portnow ze znuzeniem przymknal oczy. -Co jeszcze? -Chcialam o cos zapytac. Czego bedzie nas pan uczyl? Jakiej specjalizacji? I kim zostaniemy, kiedy zakonczymy instytut? W sali rozlegl sie szmer aprobaty. -Zamierzam dac wam wyobrazenie o budowie swiata - wyjasnil Portnow wyjatkowo dobrotliwym tonem. - I, co najwazniejsze, o waszym, kazdego z was, miejscu w tym swiecie. Wiecej nie moge teraz powiedziec. Nie zrozumiecie. Sa jeszcze pytania? Podniosla reke dziewczyna z warkoczami - Zenia Toporko. -Prosze powiedziec... -Tak? - W glosie Portnowa zabrzmialy nutki rozdraznienia. Zenia drgnela, przemogla sie jednak i mowila dalej. -Jesli nie chce sie dluzej uczyc... i chce zabrac dokumenty. Czy moge to zrobic dzisiaj? W sali znowu zrobilo sie cicho. Kostia znaczaco spojrzal na Saszke. Lizie Pawlenko zaplonely oczy. -Jest bardzo wazne, by postawic wszystkie kropki nad "i" - chlodno oznajmil Portnow. - Przeszliscie powazny konkurs i zdaliscie do solidnego instytutu, w ktorym nie toleruje sie watpliwosci, rozterek i innych bzdur. Dokumentow zabrac nie mozna. Bedziecie sie uczyc tutaj albo zostaniecie usunieci za brak postepow w nauce i jednoczesnie traficie do trumny. Wasi kuratorzy, Farit Korzennikow i Lilia Popowa, zostana z wami do piatego roku; do ich obowiazkow nalezy zapewnienie wam motywacji do pilnej nauki. Mam nadzieje, ze kazdy z was zdazyl juz jak nalezy zapoznac sie ze swoim kuratorem. Minute wczesniej Saszce wydawalo sie, ze juz ciszej byc nie moze, jednak teraz nad stolami zapadla po prostu martwa cisza. Grobowa. -Otwieramy podreczniki na stronie trzeciej - rzekl zwyklym tonem Portnow. - Czytamy paragraf numer jeden, powoli, wnikliwie i nie opuszczajac ani jednej litery. Zaczynamy. - Usiadl za stolem i jeszcze raz objal sale wzrokiem. Sasza otworzyla podrecznik. Na wewnetrznej okladce nie bylo zadnego tekstu - ani autorow, ani podstawowych informacji. "Modul tekstowy 1, paragraf numer 1". Strony byly pozolkle, wystrzepione na rogach, a czcionka zwyczajna, jak we wszystkich podrecznikach. Saszka zaczela czytac. I potknela sie na pierwszej linijce. Slowo za slowem, akapit za akapitem - ksiazka skladala sie z kompletnej abrakadabry. Poczatkowo sadzila, ze to bledy w druku. Zerknela na podrecznik Kostii, a jednoczesnie on zajrzal do jej ksiazki. -U ciebie jest to samo? -Nie rozmawiac - rzekl cicho Portnow. - Czytamy. Uwaznie. Uprzedzalem, ze bedzie ciezko. -To nie jest po rosyjsku - pisnela cicho Ania Boczkowa. -A ja nie obiecywalem, ze to bedzie po rosyjsku. Czytajcie, w milczeniu, dla siebie. Czas ucieka. Saszka opuscila glowe. Ktos sie zasmial. Chichot przelecial przez klase niczym epidemia, jednak Portnow w zaden sposob na to nie zareagowal. Smiech ucichl sam z siebie. Saszka przedzierala sie przez dlugie, bezmyslne zlepki liter i wlosy stawaly jej deba na glowie. Wydawalo jej sie, ze ktos w slad za nia powtarza te dzwieki w ciemnym pokoju z lustrami zamiast scian i ze kazde slowo, wielokrotnie odbite, nabiera sensu, jednak w tym momencie Saszka jest juz dwa akapity dalej i ten sens ulatuje, jak dym z szybko jadacego parowozu. Kiedy paragraf - dosc krotki - sie zakonczyl, byla mokra od stop do glow. Z trudem zlapala oddech. Piec akapitow na koncu zostalo wyroznionych na czerwono. Na zewnatrz zabrzmial dzwonek. -Zadanie domowe - rzekl Portnow. - Trzy razy przeczytac paragraf od poczatku do konca. Tego, co jest wydrukowane na czerwono, nauczyc sie na pamiec. Wykuc. Na blaszke. Jutro trzecie zajecia beda indywidualne, liste obecnosci zrobi Korzennikow. -Dlaczego ja? - podskoczyl Kostia. -Bo jestes starosta - rzekl sucho Portnow. - Jestescie wolni. Idzcie na wychowanie fizyczne. * * * Grupa "A", wyjatkowo milczaca, zatrzymala sie w holu, u dolu szerokich schodow. Z gory, przerzucajac sie wesolymi zdaniami, schodzili przedstawiciele grupy "B" - wychowanie fizyczne najwyrazniej im posluzylo. Na czele szla Oksana i jej zaczerwienione policzki plonely w polmroku, niczym dwie polowki arbuza.-Coscie tacy przybici? - Na widok rownoleglej grupy Oksana zwolnila kroku. -Dowiesz sie - oznajmila Liza posepnie. -No to chodzmy na ten wf - zaproponowal Kostia niepewnie. - Nie bedziemy tu chyba sterczec do nocy... -Starosto - rzekla Liza z dziwna intonacja. - Nazywasz sie Korzennikow? -Tak, no i co z tego? -Kim jest dla ciebie Farit... Wybacz, nie znam imienia ojca? Kostia zacisnal piesci. -Ojcem! No i co z tego? No i co?! -Zostaw go, on nie jest niczemu winny - cicho rozkazala Saszka. - Siedzi w tym samym kanale, co my... tez zostal tu zapedzony. Liza odwrocila sie na piecie i pierwsza ruszyla w gore po schodach. Krotka spodniczka mocno opinala jej posladki; szybko poruszaly sie dlugie opalone nogi. -Hmm... - rzekl w zamysleniu Andriej Korotkow, wysoki i barczysty chlopak, starszy od wielu z nich; najwyrazniej do instytutu trafil juz po wojsku. Saszka powlokla sie za Liza - na trzecie pietro, do drzwi opatrzonych skromnym napisem "Sala gimnastyczna". * * * Wuefista okazal sie olsniewajaco przystojnym czarnowlosym dwudziestopieciolatkiem. Cieniutki zolty podkoszulek opinal potezne miesnie na piersi i plecach; na nagich ramionach i rekach uwypuklaly sie muskuly. Ustawiwszy grupe "w jednym rzadku" Dmitrij Dmitriewicz - tak sie nazywal - w prostych slowach opisal cala swoja historie: zajmowal sie zapasami, zwyciezal i osiagal sukcesy, nabawil sie kontuzji, musial porzucic wielki sport i przejsc na etat trenera - a jako ze nie mial doswiadczenia, praca nauczyciela w prowincjonalnym instytucie byla mu bardzo na reke. W trakcie opowiadania wuefista usmiechal sie niesmialo; Saszka zrozumiala, dlaczego grupa "B", a szczegolnie dziewczeta, wydawala sie tak radosna. Dima Dmitrycz - a nazywanie go inaczej wydawalo sie niemozliwe - przypominal nastoletniego tygryska, poteznego i szczerego, i mysl o tym, ze zgodnie z rozkladem zajec wychowanie fizyczne wypadalo cztery razy w tygodniu, zamiast uzasadnionego wstretu wprawiala w zachwyt. Dima przypomnial, ze na kazdych zajeciach nalezy miec sportowy stroj i obuwie, a takze obiecal prowadzenie sekcji - zapasow dla chlopcow i tenisa stolowego dla wszystkich. Julia Goldman, zuchowata i wesola, natychmiast sie oburzyla ta plciowa dyskryminacja: dlaczego, zapytala, zapasy sa tylko dla chlopcow? Ze niby dziewczyny nie maja prawa walczyc? Dima, ku zadowoleniu zebranych, poczerwienial i obiecal, ze "cos wymysli". I zaproponowal, aby w ramach rozgrzewki na razie zdjac buty i pograc w koszykowke, dzielac sie na trzy druzyny.Podloga w sali zostala calkiem niedawno pomalowana gruba warstwa farby. Jaskrawozielone i jaskrawozolte pola, szerokie biale linie, stukniecia pomaranczowej pilki, zapach gumy i potu - Saszka biegala od obreczy do obreczy, bardziej udajac aktywnosc, niz naprawde probujac wplynac na wynik gry. To, co dzialo sie teraz, bylo normalnym, radosnym i soczystym kawalkiem zycia i trudno bylo uwierzyc, ze przed polgodzina czytala paragraf numer jeden, poddajac sie woli nauczyciela sadysty w podluznych okularach na koncu nosa. Pastwia sie tu nad nimi. Zmuszaja do czytania i wkuwania bzdur, bredni. Rownie dobrze mozna czyscic wybrukowany plac szczoteczka do zebow... Albo sortowac ziarna, ktore znow zostana wymieszane, wciaz od nowa, a praca jest ciezka, ziarenka malenkie... a zadanie pozbawione sensu. To kara. Znecanie sie. Tylko komu moze sie to przydac? Komu potrzebny jest Instytut Technologii Specjalnych z wszystkimi pracownikami, stolowka, dziekanatem i akademikiem? Co to ma byc, gniazdo sadyzmu? Kostia podal jej pilke nad glowa Julii. Saszka zlapala ja, kozlujac pobiegla po luku i rzucila do kosza - jednak Liza w ostatniej chwili mocno uderzyla ja w reke. Pilka stuknela w brzeg tarczy i odbila sie wpadajac w rece ktoregos z przeciwnikow. I znow - stuk, stuk - przemiescila sie na przeciwny koniec sali, a Liza pobiegla za nia, obciagajac minispodniczke, ktora prawde mowiac byla niezbyt odpowiednia do gry w koszykowke. Zespol Saszki przegral. * * * -Nie moge tego zapamietac! Nie moge! Podrecznik polecial w kat, uderzyl w drzwi szafy, walnal o podloge i lezal na niej, rozposcierajac pozolkle kartki. Oksana walila piesciami w stol, tak ze podskakiwala na nim lampka.-Nie moge! Nie bede sie tego uczyc! Oni sie nad nami pastwia! -Tez tak sadze. - Liza palila, siedzac na parapecie, a stojacy przed nia sloik po majonezie byl pelen niedopalkow ze sladami szminki. -A co bedzie, jesli sie nie nauczymy? - zapytala Saszka. Cala trojka zamilkla. Pytanie, ktore nurtowalo je przez caly dzien, zostalo w koncu zadane na glos. Byl wieczor. Za oknem zachodzilo slonce. Ktos brzdakal na gitarze. Minal pierwszy dzien nauki: specjalizacja, wychowanie fizyczne, filozofia i historia powszechna. Trzecie i czwarte zajecia nie przyniosly niespodzianek. Saszka zapisala w ogolnym zeszycie, na czym polega podstawowe zadanie filozofii i czym materializm rozni sie od idealizmu, zrobila notatki o obozowiskach oraz trybie zycia ludzi pierwotnych i dostala dwa najzwyklejsze podreczniki. Obiad, obfity i smaczny, zostal zjedzony w grobowej ciszy. Pierwszy rok wrocil do akademika, usiadl do podrecznikow i bardzo szybko okazalo sie, ze zadane przez Portnowa zadanie jest z zasady niewykonalne. Przeczytac te brednie jeszcze sie dalo, zmuszajac sie do tego sila woli. Jednak nauczenie sie na pamiec wydzielonych na czerwono akapitow bylo niemozliwe. Mozg odmawial posluszenstwa i ze zmeczenia mienilo sie w oczach. Pierwsza nie wytrzymala Oksana i jej podrecznik przelecial przez caly pokoj. -Nie jestem w stanie sie tego uczyc! - pochlipywala Oksana. - Moze mnie nawet pociac! Liza chciala cos powiedziec, lecz w tej samej chwili ktos zapukal do drzwi. -Prosze - rzekla Saszka. Wszedl Kostia. Zamknal za soba drzwi. -Czesc. Przyszedlem... Chodzi o jutrzejszy rozklad. To znaczy zajecia indywidualne, trzecie i czwarte. -Starosta - rzekla Liza z wyjatkowa pogarda. -A co, moze sie o to prosil? - burknela Saszka. -Biorac pod uwage to, czyim jest synem... -A jaka to roznica, czyim jestem synem?! - krzyknal nagle Kostia, bryzgajac z ust slina. - Jaka to roznica? Czyja pytalem, kto jest twoim ojcem? Czyja w ogole sie ciebie czepialem? I trzasnawszy drzwiami wyskoczyl na korytarz, a Saszka za nim. -Kostia. Poczekaj. Nie zwracaj uwagi. No, poczekaj! Nie zwalniajac, Kostia przez uchylone drzwi wbiegl do meskiej toalety. Saszka zatrzymala sie. Zastanowila sie przez chwile i usiadla na parapecie. Przez korytarz szedl, ostroznie stawiajac nogi, student trzeciego roku. Powoli obracal glowa, jakby mial zelazna zardzewiala szyje. Niekiedy zamieral, jakby sie czemus przysluchujac i wowczas nawet jego oczy nieruchomialy, wbite w jeden punkt. Potem znowu ruszal i tak, krok za krokiem, zblizal sie do siedzacej na parapecie Saszki. Mimo ze dzien byl po letniemu cieply i sloneczny, mial na sobie welniane rekawiczki. Jego czolo zakrywala szeroka wiazana opaska - nie bylo jasne, czy to ozdoba, czy srodek opatrunkowy na bol glowy. -Czesc. Saszka nie oczekiwala, ze chlopak sie odezwie i odpowiedziala odruchowo: -Czesc. -Pierwszy rok? Koszmary? Napady histerii? Saszka oblizala wargi. -No, ogolnie rzecz biorac, tak... -Jasne - rzekl chlopak. - W szkole bylas prymuska? -A co? - zapytala Saszka, zachmurzajac sie. Chlopak zrobil krok w jej strone. Zatrzymal sie, chwiejac na nogach, po czym nieoczekiwanie lekko podskoczyl i usiadl obok niej na parapecie. -Powinnas sie podstrzyc. Zrobic fryzure "na pazia". I uzywac jaskrawszej szminki. -A tobie co do tego? - obruszyla sie Saszka. -Jestem starszym kolega i moge dawac ci rady - usmiechnal sie chlopak. - Walery. - I wyciagnal dlon w rekawiczce. Saszka musiala sie przemoc, nim sama wyciagnela reke i dotknela sfilcowanej welny. -Aleksandra. Zaczerpnela tchu i nagle zaczela bardzo szybko mowic, znizajac glos: -Powiedz, wyjasnij mi, Walery, przeciez powinienes juz to wiedziec: czego nas tu ucza?! -Wyjasnic oznacza uproscic - oznajmil chlopak po chwili milczenia. Saszka zeskoczyla z parapetu. -Na razie. -Poczekaj! - cos w glosie Walerego sprawilo, ze sie zatrzymala. - Ja sie nie... wyrozniam. Wylamuje. Nabijam. Nasmiewam. Kpie. Docinam. Ja... Zamilkl, zaskoczony, a nawet zaklopotany - jakby jego wlasne slowa byly karaluchami, rozbiegajacymi sie od rozblysku swiatla. -Jak by ci to powiedziec. To rzeczywiscie trudno wyjasnic. Pierwszy semestr jest najtrudniejszy. Musisz po prostu wytrzymac, to wszystko. Potem z kazdym rokiem bedzie latwiej. -A mam jakis wybor? - zapytala z gorycza. Walery, wciaz siedzac na parapecie, wzruszyl ramionami. -Posluchaj - powiedziala Saszka sucho - zajrzyj, prosze do toalety, i powiedz chlopakowi... z pierwszego roku... ze na niego czekam. I niech przestanie sie chowac. * * * O wpol do pierwszej w nocy Saszka sie poddala. Zamknela ksiazke i upuscila ja pod lozko. Zamknela oczy i od razu zasnela.Obudzil ja zapach dymu z papierosa. Liza palila, siedzac przy oknie. Oksany nie bylo. -Fuj! - Saszka opedzila sie od gestego klebu, ktory zawisnal tuz przed jej twarza. - Moze bys palila w toalecie? -Jeszcze czego - spokojnie odparla Liza. Saszka z trudem wstala. Do poczatku pierwszych zajec pozostawalo pol godziny, studenci biegali po korytarzu, slychac bylo tupanie, krzyki i smiechy. Umyla sie w zasnutym para pomieszczeniu z natryskami, z odraza stapajac bosymi stopami po drewnianych, napecznialych od wody kratownicach. Na wysuszenie wlosow nie bylo juz czasu. Do kuchni, pelnej halasujacych, dzwoniacych naczyniami i czekajacych w kolejce do elektrycznego czajnika studentow, nie dalo sie wcisnac. Saszka tylko tam zajrzala. Wlozyla dzinsy i koszule i truchtem ruszyla przez podworze do budynku instytutu, w strone bocznego wejscia. W grupie "A" panowaly minorowe nastroje. Ktos sie popisywal, ktos balansowal na granicy histerii, inny znow probowal douczyc sie bezsensownego tekstu z przekletego podrecznika z abstrakcyjnym wzorem na wytartej okladce. "Wykuc na blaszke", jak kazal Portnow, nie udalo sie nikomu; tekstu nie dalo sie zapamietac. -Spoko - mowil basem Andriej Korotkow, ktory od pierwszego dnia przymierzal sie do roli "starszego brata". - Co nam zrobi? Liza, zmeczona i wymizerowana, patrzyla na niego przymruzonymi oczami, jak przez papierosowy dym. Saszka starala sie jej unikac. Na pierwszych zajeciach byla matematyka, ktorej Saszka nie lubila, majac wczesniej szczera nadzieje, ze przynajmniej od niej uwolni sie na studiach. Nic podobnego; czekal ja standardowy podrecznik, powtorka materialu, trygonometria i budowanie trojkatow. Saszka zlapala sie na tym, ze niezwykle interesuja ja na wpol zapomniane szkolne tematy. Podrecznik byl logiczny i konsekwentny, kazde zadanie mialo sens. Cienka ksiazeczka, wydrukowana na lichym papierze, nagle wywolala przyplyw nostalgii; Saszka wlozyla ja do torby z cieplym, niemal tkliwym uczuciem. Drugi byl angielski. Zajecia odbywaly sie w pierwszej sali wykladowej. To miejsce - nawet tablica, na ktorej anglistka zwawo wypisywala konstrukcje gramatyczne - u wielu budzilo nieprzyjemne wspomnienia. Sluchajac typowych dialogow o pogodzie, Londynie i zwierzetach domowych Saszka przygladala sie, jak Kostia po raz kolejny czyta bezsensowny paragraf z modulu tekstowego i z rezygnacja kreci glowa. Angielski tez sie Saszce podobal - podobnie jak nauczycielka, ironiczna dama z wysoko upietymi wlosami. I podrecznik. Oraz to, czym zajmowali sie na zajeciach; jezyk byl logiczny. Wysilek zrozumialy. Nawet zakuwanie, na przyklad zapamietywanie slow, mialo sens. Nastapila przerwa na obiad. Na ogolnej tablicy z rozkladem zajec Kostia przyczepil oddzielna liste - indywidualne zajecia ze specjalizacji. Saszka figurowala pod numerem "jeden", jej czas wypadal zaraz po dzwonku na trzecie zajecia. -Dlaczego umiesciles mnie na poczatku? -A co, nie podoba ci sie? -Uspokoj sie - rzekla Saszka ugodowo. - Po prostu pytam, bez zadnych aluzji. -Pomyslalem, ze najlepiej dla ciebie bedzie od razu miec to za soba - rzekl Kostia po chwili milczenia. - Poza tym najlepiej znasz ten kretynski tekst. -Skad ci to przyszlo do glowy?! -Jesli nie chcesz, pojde zamiast ciebie. Zabrzmial dzwonek. * * * Za dziekanatem, w malej klitce, miescila sie sala trzydziesci osiem. Saszka nie probowala dociekac, dlaczego to pomieszczenie mialo taki wlasnie numer. Zapukala do drzwi i weszla. Klasa byla malenka i pozbawiona okien, znajdowalo sie w niej wylacznie biurko i kilka krzesel. Z sufitu zwisala zarowka na bardzo dlugim kablu. Swiecila tak ostro, ze Saszka zmruzyla oczy.-Spoznila sie pani dwie minuty, Samochina. -Bo... nie moglam znalezc sali numer trzydziesci osiem. Myslalam, ze znajduje sie wyzej... -Nie interesuje mnie to. Stala przy drzwiach nie wiedzac, co robic i czy ma podejsc. Wykladowca przywolal ja palcem. Zblizyla sie do niego. Portnow - wciaz w tym samym pasiastym swetrze - siedzial za biurkiem, uwaznie jej sie przygladajac. Pod tym spojrzeniem - znad okularow - Saszka poczula sie jeszcze bardziej nieswojo. -Alesmy ugrzezli - rzekl Portnow ni to do Saszki, ni to do samego siebie. - Po szyje. Jak w kisielu... Podejdzze blizej. Wstal - zaskrzypialo krzeslo - i w jednej chwili znalazl sie obok niej. Bardzo blisko. Saszka poczula zapach jego wody kolonskiej i zdziwila sie. Z jakiegos powodu nie przypuszczala, ze czlowiek taki jak Portnow moze uzywac kosmetykow. U gory, niemal nad sama glowa, swiecila zarowka. Na linoleum lezaly okragle, czarne cienie. Projekcje. Cienie... -Slucham. Powiedz to, czego nauczylas sie na pamiec. Saszka zaczela mowic, mylac sie, zacinajac i doskonale wiedzac, ze nie dobrnie nawet do konca pierwszego akapitu. A co bedzie dalej - po pierwszych dziesieciu slowach - strach sobie nawet wyobrazic. Czarna jama; abrakadabra, ktora zlewa sie w jednostajny szum. -Spojrz tutaj. Uniosl dlon ku jej twarzy i zobaczyla na jego palcu pierscien, ktorego wczesniej tam nie bylo. Duzy rozowy kamien rozszczepil swiatlo zarowki i nagle zrobil sie jasnoblekitny, a potem zielony; Saszka wstrzymala oddech. Zakrecilo jej sie w glowie i zrobila krok do przodu, probujac utrzymac rownowage. -Stoj. Zatrzepotala powiekami. Pierscienia nie bylo. Portnow stal obok, trzymajac ja za ramiona. -Zuch dziewczyna - rzekl nieoczekiwanie lagodnym tonem. - Widze, ze popracowalas. Lecz to dopiero maly kroczek; powinnas tak pracowac codziennie. Na nastepne zajecia przeczytaj paragraf numer dwa. Wszystkiego, co zostalo zaznaczone na czerwono, naucz sie na pamiec. -A co z... -Jest pani wolna, Samochina, zaczal sie juz czas nastepnej osoby. Do widzenia. Saszka wyszla na korytarz, gdzie czekal oparty o sciane Andriej Korotkow. -No i co? - zapytal z niecierpliwoscia. - Bardzo sie wsciekal? Jak w ogole bylo? -Czekam, Korotkow - dobieglo z sali. Za Andriejem zamknely sie drzwi. Oszolomiona Saszka potrzasnela glowa. Podniosla do oczu zegarek. Od chwili, gdy weszla do sali, minelo pietnascie minut. * * * -Przeciez mowie: nie widzialem go wiele lat. Pojawil sie w sierpniu. Wlasnie oblalem egzaminy na prawo... A we wrzesniu skoncze osiemnascie lat. Matula byla w szoku. I tu pojawil sie on. Niczym wybawca. Zajal sie moimi sprawami... Myslisz, ze chcialem tu przyjechac? Chcialem isc do wojska! To znaczy nie tyle chcialem, ale...Saszka i Kostia szli ulica Sacco i Vanzettiego, pozniej ulica Mira i jeszcze jakas inna, oddalajac sie od centrum, sami nie wiedzac dokad. Najpierw mowila Saszka, opowiadajac o porannym plywaniu, zlotych monetach, bieganiu w parku i podrozy do Torpy. Potem zaczal opowiadac Kostia. Jego historia byla znacznie prostsza. -... I po prostu mnie zmusil. Gdybym wiedzial, ze tak to tutaj wyglada... Poszedlbym do wojska. -Nie poszedlbys - rzekla Saszka. Kostia zerknal na nia ze zdziwieniem. -Moj ojciec odszedl, kiedy bylam mala - oznajmila. - Do innej rodziny. I juz sie nie pokazal. Cale zycie bylam z mama. Zawsze z mama. I... wiesz, czego sie balam najbardziej? Ze cos jej sie stanie. I wlasnie przypominam sobie, co robil i mowil Farit... bo przeciez nie grozil wprost. On pozwolil, aby moj strach - jakby samoistnie - wyzwolil sie i mnie opanowal. Calkowicie. I moj strach przywiodl mnie tutaj. I bedzie tu trzymal. Ulica nagle sie urwala. Mineli dwa ostatnie, z wygladu opuszczone domy i ni z tego, ni z owego wyszli na brzeg niewielkiej, lecz wzglednie czystej rzeczki. Trawa dochodzila do samego brzegu. Na drewnianym pomoscie stal wedkarz w obszernej kurtce z kapturem. -Super - rzekl Kostia. - Moze daloby sie tez wykapac? Sasza zeszla za nim na brzeg rzeki. Trawa lgnela do nog. Kolysalo sie sitowie, a na przeciwleglym brzegu skrzeczaly zaby. Kostia przysiadl na zwalonym drzewie, starym, pozbawionym kory i gdzieniegdzie pokrytym mchem. Saszka usiadla obok niego. -Biora? - zapytal Kostia, sciszajac glos. - Swego czasu strasznie mnie to krecilo... Nawet zima jezdzilem na ryby i... Mezczyzna gwaltownie zacial wedke. Z wody wyleciala srebrna rybka wielkosci dloni, zerwala sie z haczyka i upadla pod nogi Saszki. Zatrzepotala na trawie. Wedkarz sie odwrocil. Tym razem nie mial okularow. Piwne oczy Farita Korzennikowa byly bardzo przyjazne. -Dobry wieczor, Aleksandro. Dobry wieczor, Kostia. Podaj mi, prosze, rybe, Saszo. Saszka wstala i schylila sie. Rybka trzepotala w jej dloni; zamachnawszy sie z calych sil cisnela ja daleko do wody. Rozeszly sie kregi. W rece zostalo jej kilka lusek. -A teraz prosze lowic - rzekla Saszka drzacym glosem. - Tylko niech pan nie przemoczy nog. Korzennikow usmiechnal sie pod wasem. Polozyl wedke na trawie. Rozpiawszy kurtke, usiadl na zwalonym pniu obok syna. Saszka wciaz stala. Kostia naprezyl sie, jednak nie osmielil sie wstac. -Jak nauka? Towarzystwo, wykladowcy? Oswajacie sie? -Nienawidze pana - rzekla Saszka - i znajde sposob na wyrownanie z panem rachunkow. Nie teraz. Pozniej. Korzennikow z roztargnieniem kiwnal glowa. -Rozumiem. Wrocimy do tej rozmowy... za jakis czas. Ty rowniez mnie nienawidzisz, Kostia? -Interesuje mnie jedno - rzekl Kostia, nerwowo pocierajac kolano. - Czy ty naprawde... czy mozesz sprawic, ze jawa stanie sie snem? A moze to hipnoza? Albo jakas inna sztuczka? Wciaz sie usmiechajac Korzennikow rozlozyl rece, jakby mowiac - no coz, tak wyszlo. -I jestes w stanie panowac nad nieszczesliwymi wypadkami? - kontynuowal Kostia. - Ludzie choruja, umieraja, wpadaja pod samochody... -Czy ktos, kto kieruje zaglem, ma tez wladze nad wiatrem? -Tania sofistyka - wtracila Saszka. -Wszystko zalezy od tego - Korzennikow spojrzal na nia przelotnie - jaki przypadek uzna sie za nieszczesliwy, a jaki za szczesliwy. A tego, dzieci, w zaden sposob wiedziec nie mozecie. -Za to pan wie to za nas - znow wtracila sie Saszka. -A co to za monety? - zapytal Kostia. Korzennikow z roztargnieniem wlozyl reke do kieszeni. Wyjal zloty krazek. Mignela tak znajoma Saszce okragla "przestrzenna" figura. -Popatrz. To jest slowo, ktore nigdy nie zostalo wypowiedziane. I juz nie bedzie. - Korzennikow podrzucil monete, ktora obracajac sie pofrunela w gore i na powrot upadla na jego dloni. - Rozumiesz? Kostia i Saszka milczeli. -Zrozumiecie - Korzennikow kiwnal glowa, jakby ich uspokajajac. - Macie ochote troche polowic? Kostia? -Nie - odparl nieprzyjaznie Korzennikow junior. - Mamy na jutro duzo pracy. Na razie. I, nie odwracajac sie, odszedl od rzeki. * * * Rano i za dnia jeszcze dalo sie jakos wytrzymac. Saszka byla zajeta, miala cwiczenia, zadania, nauke.Lecz wieczorami, a szczegolnie noca, plakala. Codziennie. Odwrocona twarza do sciany. Tesknila za domem. Za mama. W polsnie widziala, jak mama wchodzi do pokoju, staje przy lozku... Budzila sie i znow plakala. Zasnac udawalo jej sie na chwile przed tym, jak dzwonil budzik. * * * Saszka zawsze lubila sie uczyc. Biegajac na kursy i po korepetytorach, wycierajac spodnice w bibliotece i z wyprzedzeniem czytujac podreczniki, mimo wszystko nie miala pojecia, jakim szczesciem jest uczenie sie tego, co jest logiczne, zrozumiale i piekne, jak zadanie z geometrii.Teraz sam widok modulu tekstowego z podrecznika z szescianami na okladce budzil w niej przygnebienie. Minal tydzien. Potem drugi. Codziennie trzeba bylo czytac paragrafy i bez przerwy wkuwac fragmenty bezsensownego, nieprzyjemnego tekstu. Saszka nie potrafila zrozumiec, dlaczego ta abrakadabra z kazdym dniem staje sie dla niej coraz bardziej odpychajaca. Wczytujac sie w dziwaczne polaczenia na wpol znanych i nieznanych slow czula, ze cos sie wewnatrz niej dzieje; jakby w jej czaszce budzil sie roj os i doskwieral dotkliwie, niepokojac sie i nie mogac wydostac na zewnatrz. Podczas drugiego tygodnia zajec w grupie "A" pojawili sie wagarowicze. Andriej Korotkow nie chodzil na matematyke, oznajmiajac ze takie zadania rozwiazywal w osmej klasie. Liza Pawlenko opuszczala raz historie, innym razem filozofie albo angielski - bez zadnych wyjasnien. Niektorzy chlopcy opuszczali wychowanie fizyczne, jednak wszystkie dziewczyny z radoscia chodzily na zajecia z Dima Dmitryczem. Przemily Dima, przystojniak i poczciwiec, nikogo nie zameczal nadmiernym wysilkiem, za to wiele czasu przeznaczal na gre. Przystepnie opisywal budowe organizmu, oczywiscie po to, aby zwiekszyc efektywnosc treningow. Pokazywal, gdzie przechodza sciegna i jak rozlozone sa miesnie - poczatkowo na plakacie, potem na zywych przykladach. Zywe przyklady masowo zadaly wciaz nowych wyjasnien. Dima czerwienil sie i znow tlumaczyl: to jest staw kolanowy, to - staw goleniowo-skokowy, a te delikatne wiazadla sa wyjatkowo podatne na naciagniecia, a nawet zerwania. Saszka lubila obserwowac mlodego wuefiste z gory, siedzac na stercie zlozonych jeden na drugim gimnastycznych materacy. Smialosc kolezanek z roku, ktore zachowywaly sie impertynencko czy wrecz wyzywajaco, dziwila ja, wprawiala w zaklopotanie i budzila zawisc. Na specjalizacje chodzilo wszystkich dwunastu studentow grupy "A", stawiali sie w pelnym skladzie. Wszyscy uczyli sie tez paragrafow. Portnow potrafil naklaniac do nauki. Wiecej: caly jego pedagogiczny kunszt ograniczal sie najwyrazniej do umiejetnosci naklaniania. -Po co mamy w ogole chodzic na te wyklady? Zeby czytac ksiazki? - buntowala sie Lora Oniszczenko, bardzo wysoka dziewczyna o duzym biuscie, ktora zawsze nosila w torbie plastikowy worek z robotka na drutach. -To nie jest nauka - twierdzil Kostia. - To w najlepszym wypadku tresura. W najgorszym zas zombifikacja, calkowite pranie mozgu. Po zajeciach indywidualnych nic ci sie nie dzieje z glowa? Zajecia indywidualne okazywaly sie w pewnym sensie gorsze od wykladow. Dwa razy w tygodniu po pietnascie minut. Portnow mowil, ze kontroluje ich wiedze, choc z punktu widzenia Saszki nie bylo w tym zadnej wiedzy, a metoda kontroli przypominala szamanizm; pierscien Portnowa oslepial, przez co plataly sie mysli, dokonywal sie tajemniczy przeskok w czasie, a Portnow jakims cudem dowiadywal sie wszystkiego, czego ktos sie nauczyl, nie nauczyl albo nie douczyl. -Nie dokonczylas piatego paragrafu. Na jutro przygotujesz szosty i jeszcze raz piaty! -Nie zdaze! -Nie interesuje mnie to. W grupie "B" najwyrazniej dzialo sie to samo - rumiana Oksana pobladla, zmizerniala i caly wolny czas spedzala za biurkiem. Liza wciaz palila w pokoju, papierosa za papierosem. Saszka nabierala coraz silniejszych podejrzen, ze robi to jej na zlosc. Ze lubi przygladac sie, jak Saszka kaszle i marszczy sie od dymu. Minal drugi tydzien zajec. Pewnego razu, podczas przerwy obiadowej, gdy wszyscy udali sie do stolowki, Saszka wrocila do akademika, znalazla w rzeczach Lizy zapas papierosow - kilka paczek - i wszystkie wrzucila do muszli klozetowej. Liza niczego nie powiedziala. Nastepnego dnia wszystkie kosmetyki Saszki - puder, cienie do powiek, blyszczyk do ust i droga szminka, ktora dostala na urodziny i z ktorej korzystala bardzo rzadko, od swieta - wszystko to znalazlo sie w kuble na smieci, rozbite, roztrzaskane i rozmazane po zardzewialych, zelaznych sciankach. Saszka odkryla ten pogrom poznym rankiem, kiedy Lizy nie bylo juz w pokoju. Nieprzytomna z wscieklosci popedzila do instytutu, zamierzajac wczepic sie lajdaczce we wlosy. Spoznila sie: na pierwszych zajeciach byla specjalizacja i nowa porcja odpychajacej abrakadabry ostudzila gniew Saszki szybciej, niz moglby to sprawic kubel zimnej wody. ... W koncu to ona zaczela. Pierwsza wyrzucila jej papierosy. Co miala jednak robic, jesli na te zdzire nie dzialaja slowa! Nic to. Na ile bylo Saszce wiadomo, Pawlenko miala lada chwila znalezc mieszkanie do wynajecia i przeprowadzic sie. I w koncu bedzie mozna odetchnac z ulga. Z Oksana jakos sie dogadaja. Do konca zajec pozostawalo piec minut. Saszka skonczyla czytac paragraf i otarla mokre czolo spotniala, slaba dlonia. -Podejdz tu, Samochina. Drgnela. Portnow patrzyl wprost na nia - znad okularow. -Choc tu, do kogo mowie?! Kostia zerknal na nia z niepokojem. Saszka niezgrabnie wstala zza stolu, nastepujac na wlasna torbe. -Wszyscy patrza na Samochine. Osiemnascie par oczu - obojetnych, wspolczujacych, a nawet pelnych zlosliwej satysfakcji - patrzylo na nia wyczekujaco. Saszka nie wytrzymala i opuscila wzrok. -Ta dziewczyna na dana chwile osiagnela najlepsze wyniki w nauce. Nie dzieki swemu talentowi, gdyz nie ma szczegolnych predyspozycji. Niektorzy z was sa znacznie bardziej utalentowani. Tak, Pawlenko, odnosi sie to do pani. Samochina okazala sie najlepsza z waszej grupy, gdyz sie uczy, a wy sie obijacie! Saszka milczala, czujac jak plona jej policzki. Niektorzy z siedzacych przed nia takze oblali sie rumiencem. Liza Pawlenko zrobila sie czerwona jak burak. Kostia przeciwnie, zbladl. Portnow zrobil dluga, znaczaca pauze. -Samochina, ociagnawszy znakomite wyniki, dostaje indywidualne zadanie praktyczne. Slowo jest srebrem... a wszystkie wasze slowa to ogolnie rzecz biorac plewy, smieci niewarte powietrza traconego na ich wymawianie. Milczenie... Czym jest milczenie, Samochina? -Zlotem - wydusila Saszka. -Zlotem. Od tej chwili milczysz, Samochina. To cwiczenie powinno uaktywnic pewne procesy, ktore zostaly juz zapoczatkowane, ale na razie rozwijaja sie opieszale. Nie mozesz wypowiedziec ani jednego slowa: ani tutaj, ani na ulicy, ani w ogole nigdzie. Zabraniam ci. Saszka podniosla zdumiony wzrok. Na zewnatrz, w holu, zabrzmial dzwonek. -Jestescie wolni - oznajmil Portnow. - Na jutro paragraf dwunasty; macie go wnikliwie przeczytac, czerwony tekst na pamiec. Ciebie to takze dotyczy, Samochina. Ucz sie i przykladaj do nauki. * * * Tego dnia Saszka po raz pierwszy opuscila wychowanie fizyczne. Zwyczajnie nie byla w stanie przebywac w tlumie, nawet w sali gimnastycznej z tak milym czlowiekiem jak wuefista.Poza tym grupa "A" musiala na jej temat porozmawiac. Pod jej nieobecnosc. Doskonale to rozumiala. Poszla do akademika. W polowie drogi zawrocila. Watpliwe, aby pusty pokoj przesiakniety papierosowym dymem i pozostalosci ulubionych kosmetykow w koszu na smieci przyniosly jej pocieszenie badz odprezenie. Saszka wyszla na ulice Sacco i Vanzettiego, powlokla sie w kierunku centrum, minela poczte i nagle pomyslala o mamie. Jak bedzie do niej dzwonic?! Mysl o tym, ze zakaz Portowa mozna zlamac, nawet jej nie przeszla przez glowe. Wargi, jezyk i krtan odmowily jej posluszenstwa. Czterdziesci minut po zakonczeniu zajec nie byla w stanie rozewrzec kurczowo zacisnietych zebow. Potem kupila w sklepie spozywczym butelke wody mineralnej, na migi wyjasniajac sprzedawczyni, czego potrzebuje. Dopiero wtedy zeby sie rozchylily i zaczely stukac o szklana szyjke butelki. Saszka za jednym zamachem wypila caly litr wody mineralnej, po czym zaczelo jej burczec w brzuchu i musiala przysiasc na lawce przed poczta. Dzwonila do mamy zeszlej niedzieli. Dowiedziala sie, ze Walentyn wrocil z Moskwy, ale slub znowu zostal przesuniety. Glos mamy byl mimo wszystko wesoly, a nawet beztroski. Dobrze im beze mnie, pomyslala Saszka. Weszla na poczte, gestem poprosila o blankiet i napisala tekst telegramu: "U mnie wszystko w porzadku na razie nie bede dzwonic telefon sie zepsul". Oddala kartke zdziwionej kobiecie w okienku, zaplacila za depesze i znow wyszla na ulice. Wiec jest teraz najlepsza uczennica. Nic dziwnego, ze Pawlenko tak poczerwieniala. Jednak Saszka po raz drugi poswiecilaby ulubiona szminke - zreszta co tam szminke... wszystko by oddala, zeby to Pawlenko postawili przed wszystkimi, nazwali najlepsza uczennica - choc srednio uzdolniona - i zabronili sie odzywac. A Saszka wraz z innymi poszlaby na wf - omawiajac niezwykle wydarzenie, wtajemniczajac w nie Dime Dmitrycza, grajac w pilke i wylegujac sie na stercie materacow. Dlaczego musi milczec? Czego moze sie w ten sposob nauczyc? Co to za "zapoczatkowane procesy"?! Najpierw chciala nie pojsc tez na filozofie, jednak potem przestraszyla sie, ze przepusci cos waznego. W jej zeszycie z notatkami wszystko sie tak logicznie i ladnie ukladalo; szkoda bylo pozostawiac luke w miejscu Platona, wiec poszla na zajecia. Na wspolnych wykladach grupy "A" i "B" siedzialy wymieszane. Po jednej stronie Saszki siedzial jak zwykle Kostia, po drugiej Oksana. -Gratuluje - szepnela jej do ucha. Saszka uniosla pytajaco brwi. "Swiat idei (eidos) istnieje poza czasem i przestrzenia. Panuje w nim ustalona hierarchia, na szczycie ktorej znajduje sie idea Szczescia...". -Portnow tak cie wychwalal - trajkotala Oksana. - Twierdzi, ze w naszej grupie wszyscy sa daleko za toba. Saszka westchnela. "W micie o jaskini Szczescie przedstawione jest jako slonce, idee symbolizowane sa przez te istoty i przedmioty, ktore przemieszczaja sie przed jaskinia, a sama jaskinia jest obrazem swiata materialnego z jego iluzjami...". -A same przedmioty sa cieniami idei? - zapytal Kostia na glos. - Projekcjami? Filozofka zaczela wyjasniac te kwestie. Saszka odwrocila sie i zdazyla przechwycic spojrzenie Lizy Pawlenko, rzucone jej z drugiego konca sali. * * * -Tak naprawde, to rozwiazuje nasz problem. Jesli Samochina sie zamknie, w naszym pokoju bedzie mozna jakos mieszkac.Saszka milczala. Liza nie mogla sie uspokoic, chodzila miedzy lozkami w majtkach i podkoszulku, podnosila cos z podlogi i rzucala z powrotem, skrzypiala drzwiami szafy i grzebala w swojej walizce. -Przeciez chcialas wynajac jakas chate? - przypomniala jej Oksana nieprzyjaznym tonem. - I zmyc sie stad. -Zmyje sie... Po prostu nie mam czasu sie tym zajac. Zmyje sie, bez obaw. -Ja sie nie obawiam. -No to sie nie obawiaj! Oksana byla jedna z tych osob, ktore z ludzmi w najmniejszy nawet sposob wyjatkowymi szukaja przyjazni. Zas Liza nalezala do tych, ktorzy sami pretenduja do wyjatkowosci i czuja sie urazeni, jesli znajda sie na drugim miejscu. Saszka moglaby powiedziec: nie ma czego zazdroscic ani o co sie wsciekac. Przeciez sama mowilas, ze nie sa to studia ani nauka, tylko szarlataneria, hipnoza, psychoza, albo cos jeszcze gorszego. Wiec czym mam sie szczycic, sukcesami w psychozie?! Lecz Saszka milczala. Jedyna proba odezwania sie - wieczorem, z Kostia, przez zapominalstwo - zakonczyla sie niezrozumialym mamrotaniem i parskaniem slina. Wstydzila sie wspominac ten epizod. Liza szerzej otwarla okno. Chlodna wrzesniowa noc pachniala wilgocia i zwiedla trawa. Dziewczyna demonstracyjnie zapalila papierosa. -Przeciez proszono cie, zebys nie dymila - rzekla Oksana. -Pocaluj sie w dupe. Saszka zamknela oczy. * * * Bezsensowne zdania obracaly sie w glowie jak gasienice czolgu. Saszka czytala dwudziesty paragraf; mijal drugi tydzien jej milczenia i miala wrazenie, jakby otaczajacy ja swiat powoli pograzal sie w ciszy.Czula sie jak sterowiec wypelniony mydlanymi bankami. Te banki - jej niewypowiedziane slowa - unosily sie w gore i wydostawaly na zewnatrz, zawisajac na jezyku niczym niewprawni skoczkowie na trampolinie. I pekaly, pozostawiajac gorzki posmak. Ani jedno slowo nie okazalo sie wystarczajaco trwalym, aby pokonac bariere, wyrwac na zewnatrz i poleciec. "Wasze slowa to plewy, smieci...". Saszka rozumiala, ze Portnow mial racje. Slowa nie mialy znaczenia. Spojrzenie, intonacja, glos - wszystkie te cieniutkie niteczki, skierowane w kosmos antenki, informowaly otoczenie o obojetnosci lub wspolczuciu, spokoju, napieciu czy milosci. Nie slowa. Jednak bez slow bylo trudniej. Czytala bzdury i uczyla sie na pamiec abrakadabry. Bez skutku; byla to syzyfowa praca, rozpaczliwe wysilki Danaid. Chlodne wrzesniowe dni zmienily sie w babie lato, a Liza Pawlenko jednak nie znalazla mieszkania. Wciaz duzo palila, lecz Saszka zdazyla przyzwyczaic sie do ciaglego zapachu dymu. Z filozofii zadano im napisanie referatu; Saszka wybrala Platona i poszla do biblioteki, odruchowo biorac ze soba podrecznik z modulem tekstowym. W malenkiej, ciasnej i zastawionej szafami sali glosne rozmowy byly zabronione. Saszce to odpowiadalo; najsilniej odczuwala swa niemote w halasliwym tlumie. Przeszla wzdluz polek. Potem usiadla przy oknie i otworzyla modul. Odruchowo, nie wiedzac, dlaczego to robi. Do konca ksiazki zostalo tylko kilkadziesiat stron. Saszka jak zwykle zaczela przedzierac sie przez nonsensy literowych zbitek. Czytala nie przerywajac, az nagle przez jazgot w jej glowie przebily sie slowa: "...o czym spiewa ptak; zrozumial jezyk wody szemrzacej w misie fontanny..."*.Saszka gwaltownie uniosla glowe. W czytelni nie bylo oprocz niej nikogo. Za oknem dzien chylil sie ku zachodowi. Przez uchylony lufcik wpadal zapach dymu z dalekiego ogniska. Sprobowala przeczytac akapit jeszcze raz, jednak nic z tego nie wyszlo. Wrocila do poczatku paragrafu. Kompletnie zapominajac o Platonie z jego ejdosami, o referacie na jutro i o tym, ze biblioteka zaraz zostanie zamknieta, czytala "Modul tekstowy 1". Bol glowy narastal, jakby za cienka sciana sto aluminiowych chochli walilo w zelazne patelnie, a Saszka nie mogla sie zatrzymac, jak beczka staczajaca sie ze zbocza gory. "... zrozumial, o czym mowia chmury na niebie... Wydalo mu sie, ze takze on jest slowem, wypowiedzianym przez blask slonca..."**.Bibliotekarka, ktora przyszla zamknac sale, zastala Saszke pograzona w glebokiej prostracji nad otwartym podrecznikiem. * * * Poszla na poczte i kupila trzy zeszyty w kratke. Z tylu kazdej okladki widnial obrazek - wzor z kropek i zakretasow. Jesli sie w niego nie wpatrywalo i patrzylo przez kartke jak przez szybe, po jakims czasie z wzoru wylaniala sie przestrzenna figura: na jednym zeszycie egipska piramida, na drugim kon, a na trzecim choinka. Kiedys nauczyciel fizyki wyjasnial im, na jakiej zasadzie dzialaja te obrazki, jednak Saszka niczego nie zapamietala.Wlokla sie ulica, sciskajac zeszyty pod pacha. Moglaby powiedziec: to, czego nas ucza, tak naprawde ma jednak sens. Nie wiemy, jaki. Ale nie jest to bezmyslne zakuwanie, nie tylko znecanie sie; sens wylania sie z tej kaszy jak przestrzenny obrazek z rozmytego wzorku, jednak nie jest to "kon" i tym bardziej nie "choinka"; najprawdopodobniej tej nauki nie da sie opisac jednym slowem. Ani nawet dwoma slowami. Byc moze w ogole nie istnieja slowa, ktorymi mozna by te wiedze czy tez proces opisac. Zaden ze studentow drugiego ani nawet trzeciego roku do tej pory nie raczyl nawet napomknac o tym, czego nas ucza. Byc moze Portnow - albo jakis inny nauczyciel - zamknal im usta? A moze oni tez nie wiedza? Jednooki student trzeciego roku, Witia, opowiadal, ze po sesji zimowej jego grupa w pelnym skladzie wybedzie do "innej bazy", gdzie przebywaja studenci czwartego i piatego roku. Dla Saszki trzeci rok, a tym bardziej sesja zimowa, wydawal sie czyms koszmarnie odleglym; nie interesowalo jej nawet, gdzie znajduje sie "inna baza" i dlaczego starsi studenci ucza sie oddzielnie. Wczesnie robilo cie ciemno. Korony lip na ulicy Sacco i Vanzettiego, niedawno jeszcze geste i nieprzeniknione, teraz przepuszczaly swiatlo dalekich latarni. Bylo tak cieplo, ze nie chcialo sie wierzyc w zolte liscie pod nogami ani majaca wkrotce nadejsc zime. Saszka przez chwile stala, oddychajac gleboko i patrzac na gwiazdy nad dachami Torpy. Miala do wyboru dwie drogi: przez budynek instytutu albo przez waski zaulek prowadzacy prosto do akademika. Po chwili namyslu zdecydowala sie isc na skroty. -Co to za fochy? Chlopak mowil szeptem, przechodzacym w przytlumiony bas. -No i po co dziewice swirujesz? W piatek... w pokoju u Wowki... to niby nie bylas ty? -Odczep sie! - Saszka poznala glos Lizy Pawlenko. -No, malenka... -Odwal sie, bydlaku! Zdezorientowana przez panujace w zaulku ciemnosci i nieco wystraszona Saszka potracila pusta butelke, ktora zabrzeczala, turlajac sie po bruku. Glosy ucichly. -Kto tu lazi? - zapytal chlopak. Saszka nie mogla odpowiedziec. Odwrocila sie i potykajac o kamienie wyszla z zaulka. * * * Klucz do pokoju dwadziescia jeden wisial na tablicy na parterze. Saszka klusem wbiegla na pierwsze pietro, weszla na chwile do lazienki, pospiesznie umyla zeby i wslizgnela sie do lozka.Pierwsza wrocila Oksana. Pohalasowala swoimi torbami (skad ona miala tyle szeleszczacego plastiku?!), wreszcie polozyla sie, westchnela, przekartkowala w lozku podrecznik i zasnela. Saszka lezala w ciemnosci, sluchajac jak w kuchni ktos chichocze, piszczy, spiewa i pobrzekuje naczyniami. Oksana spala jak gdyby nigdy nic, a Saszka nie mogla zmruzyc oka. "Slowo wypowiedziane przez blask slonca". Dlaczego Saszka tak sie ucieszyla, kiedy zrozumiale zdanie wyplynelo, jakby samo z siebie, z zestawu liter? Slowa sa znane i ukladaja sie w prawidlowy gramatycznie ciag polaczen wyrazowych, ktory mimo wszystko nie ma sensu. Blask slonca nie mowi... jest potokiem fotonow, majacych jednoczesnie falowy i korpuskularny charakter. I wyobrazenie sobie tego jest niemozliwe. To tak, jakby widziec zamkniete drzwi jednoczesnie z obu stron. Znajdujac sie w srodku i na zewnatrz. W tym pokoju jest jednak nieznosnie duszno... Przewracajac sie przez jakis czas z jednego boku na drugi, Saszka w koncu wstala. Otwarla szerzej lufcik i zaczerpnela swiezego powietrza. Na ulicy palila sie latarnia, zalewajac jasnym sztucznym swiatlem parapet pokryty wieloma warstwami bialej olejnej farby. W rogu, przy samej framudze stal pelen niedopalkow sloik po majonezie i walal sie czyjs zapomniany podrecznik do filozofii. Saszka niemal bez zastanowienia otwarla ksiazke na przypadkowej stronie: "Uniwersalia, zgodnie z koncepcja nominalizmu, sa jedynie orzeczeniami w zdaniach, nie istnieja zas jako byty czy pojecia...". To zdanie takze nie ma sensu, pomyslala Saszka z rozczarowaniem. W ogole jesli dlugo powtarza sie jedno slowo - "sens, sens, sens..." - rozpada sie ono na dzwieki, ktore sa rownie informatywne, jak szemrzaca w fontannie woda, i... Saszka zlapala sie za glowe. Cos sie ze mna dzieje, przyznala sama przed soba. Moze trace zmysly. W koncu zarowno studenci drugiego, jak i trzeciego roku, sprawiali wyrazne wrazenie oblakanych. Dziwactwa... czestokroc oznaki fizycznego uposledzenia... to, jak nieruchomieja, wpatrzeni w jeden punkt, lub nie trafiaja w drzwi wchodzac do kuchni, lub "zacinaja sie" wykonujac jakis prosty ruch, jak zardzewiale mechanizmy. Niekiedy oczywiscie mowia zupelnie do rzeczy, zdarzaja im sie celne riposty, czasem niezle spiewaja. "Korzenie nominalizmu siegaja wczesnego antyku. Jego pierwszymi przedstawicielami byli Antystenes z Aten i Diogenes z Synopy, przeciwnicy platonowskiego swiata idei..." W korytarzu zabrzmialy ciezkie kroki i zanim Saszka zdazyla wrocic do lozka, drzwi otwarly sie na osciez. Na zewnatrz, w korytarzu palilo sie swiatlo, w pokoju zas panowala ciemnosc, dlatego Saszka zobaczyla czarna, jakby wycieta z kartonu sylwetke nastroszonej, rozchelstanej dziewczyny. A Liza - Saszka o tym wiedziala - zobaczyla zjawe w perkalowej nocnej koszuli, ktora bojazliwie zamarla na srodku pokoju, w pol drogi do lozka. -Widze, ze nie spisz - rzekla Liza. Nie mogla odpowiedziec, zreszta, wcale tego nie chciala. Dala nura do lozka, odgradzajac sie od Lizy koldra. Uslyszala, jak trzasnely drzwi. Oksana zasapala przez sen, lecz sie nie obudzila. Przekrecil sie klucz w zamku. Liza niepewnym krokiem podeszla do lozka. Saszka uslyszala pstrykniecie zapalniczki. -Wiesz co - rzekla Liza w zadumie - ja przeciez mam kompletnie gdzies to, co o mnie sadzisz. Jakie mysli placza sie w tej twojej glowce. Wczesniej cwiczylam w zespole tanecznym... Pojawil sie on... Pokazal monetke. Powiedzial: zapamietaj ten symbol, nie zero, ten drugi. Podejdzie do ciebie nieznajomy mezczyzna i pokaze ten znak; wtedy masz, nie zadajac zadnych pytan, isc z nim i wypelnic wszelkie jego zachcianki. Takze o nic nie pytajac. Ja, powiada, nigdy nie zadam rzeczy niemozliwych. Nastepnego dnia zabrali mojego Loszke, jakoby za zabojstwo... On tego goscia nawet nie znal, ani razu go na oczy nie widzial, a tu ekspertyza balistyczna, skads wytrzasneli swiadkow... Pistolet Loszka kupil... na lewo... Mowil: mam taka dziewczyne, ze musze ja ochraniac... No i przystawia sie do mnie frajer, pod czterdziestke, taki tegi facet, i podtyka ten znaczek... I ide za nim, jak ciele. A nastepnego ranka wymiotuje pieniedzmi. I dwa dni pozniej Losze wypuszczaja, chyba rodzice w lape dali, bo i swiadkowie i ten przeklety pistolet zniknely, jakby ich nigdy nie bylo... Niezle musieli posmarowac. Dobrze wiem, ze on nigdy z tej spluwy nie strzelal, tylko w lesie do butelek... Losza jest na wolnosci, zdrow i caly. A ci tam, przerozni, przychodza do mnie co miesiac. I podsuwaja mi ten znaczek pod nos. I rozkladam nogi nie zadajac pytan, rano wymiotuje monetami, a Losza jest obok i cos zaczyna podejrzewac... Zrywam z tancem, nie tance mi teraz w glowie. A Loszka zrywa ze mna... A on... mowi: nie zadam rzeczy niemozliwych... Saszka juz dawno wysunela nos spod koldry. Pokoj wypelniony byl zapachem alkoholu i tytoniowego dymu. Oksana spala (albo udawala, ze spi), ostre swiatlo latarni padalo na parapet, oswietlajac polowe twarzy siedzacej na tapczanie dziewczyny. Czerwony ogieniek papierosa kolysal sie. Zataczal petle. -Milczysz? Milcz... A ja co, mam to na czole wypisane? Dlaczego do mnie lgna, a do ciebie nie? Saszka milczala. -To znaczy, ze go kochalam - rzekla Liza nieoczekiwanie trzezwym, ostrym glosem. - To znaczy, ze kochalam, jesli dla niego... O czym tu teraz gadac. Mam jeszcze mlodszego brata. I starenka babcie. Zawsze jest jakis slaby punkt... Kazdy go ma... Tylko dlaczego mowil, ze niby nie zada rzeczy niemozliwych? Ten znaczek juz mi sie zaczal snic po nocach. - Papieros drgnal, wykreslajac w powietrzu owalne linie. - Ja juz zaczelam stronic od mezczyzn, od wszystkich. Loszka dokads wyjechal, nie zostawil telefonu... A on mowi: "Nie zadam rzeczy niemozliwych!" A niech to wszystko trafi szlag! I nagle, szarpnawszy do siebie okienne ramy, Liza przechylila sie przez parapet i zniknela. * * * Usypisko wilgotnych i lepkich lisci ciagnelo sie wzdluz ogrodzenia, w najwyzszym miejscu dochodzac do poltora metra. Otrzepujac dzinsy Liza wydostala sie z szeleszczacej sterty i obejrzala dlonie. Obmacala obolaly krzyz.Saszka milczala. Na zewnatrz wyskoczyla tak, jak stala, w nocnej koszuli, zdazywszy tylko wsunac bose stopy w adidasy. W polowie okien swiecilo sie swiatlo, druga byla ciemna. Glosno graly, zagluszajac sie nawzajem, dwa magnetofony. Ktos tanczyl na stole, jego cien motal sie po zaciagnietych zaslonach. Dziewczyny, wyskakujace z okien czy biegajace po ulicy w nocnych koszulach, nikogo nie dziwily i nie budzily niczyjej ciekawosci. Liza klela przez zeby - zalosnie i wulgarnie. Na ulicy nie bylo nikogo, kto moglby sie posmiac, zdziwic lub przyjsc z pomoca, jedynie Saszka stala zastanawiajac sie, czy podac kolezance reke, czy tez zostanie to przyjete jako zniewaga. W tym momencie zamarlymi w bezwietrzny dzien lipami szarpnal gwaltowny poryw wiatru, niczym deszcz posypaly sie liscie, gwiazdy na sekunde zgasly, po czym pojawily sie z powrotem. Saszka moglaby przysiac, ze nad dachem akademika przelecial ogromny mroczny cien. Malo tego, opadl na antene i siedzi tam, zakrywajac gwiazdozbior Kasjopei. Zaskoczona dziewczyna rozdziawila usta. Bylo to bardzo krotkie, chwilowe odczucie. Mignely, po czym znow zalsnily gwiazdy. Liza, na nikogo nie patrzac, szla utykajac wokol budynku, w strone wejscia, i Saszka, ogladajac sie za siebie, pobiegla za nia. Liza minela pokoj dwadziescia jeden. Poszla dalej korytarzem w strone otwartych drzwi, pod ktorymi stala bateria pustych butelek po piwie. Z jej dzinsow spadaly i ladowaly na podlodze liscie, ktorymi byla oblepiona. Saszka uslyszala jeszcze jej dziarski okrzyk: "Zabawmy sie, chlopy i dziewczeta!" i dluzej nie zwlekajac wskoczyla do swojego pokoju, w mrok. Po pokoju hulal wiatr, postukiwalo okno; Saszka zamknela je, szczekajac zebami. Miala dreszcze i chciala sie rozgrzac, lecz znow nie bylo cieplej wody, a nie usmiechalo jej sie zaparzanie herbaty w kuchni, gdzie wszystkim bylo tak wesolo. Oksana lezala bez ruchu, zawinawszy sie w koldre po czubek glowy. Przeciez ty nie spisz, chciala powiedziec Saszka. Zwyczajnie sie schowalas i czekasz, czym to wszystko sie skonczy. Sprytna jestes; jutro ze wzrokiem niewiniatka powiesz, ze o niczym nie wiesz, niczego nie pamietasz i ze spalas slodkim snem. Slowa podeszly jej do gardla i nagle chlusnely na zewnatrz. Saszka, zgieta w pol, padla na brudne linoleum i kaszlac zwrocila resztki kolacji - oraz garstke matowych zlotych monet. * * * Tej nocy babie lato sie skonczylo, nagle, jak po stuknieciu mlotkiem, i nastala chlodna, wietrzna jesien. Okna i lufciki byly teraz pozamykane na cztery spusty, jednak wialo przez szpary, od przeciagow kolysala sie lampa pod sufitem i wiatr wyl pod drzwiami jak w piecu.Oksana wyprosila u kierowniczki akademika dwie paczki papieru do zaklejenia okien i zwoj piankowych uszczelek, przypominajacy osmiornice z oklapnietymi zoltawymi mackami. Podczas gdy Saszka "patroszyla osmiornice" i wtykala uszczelki w szczeliny wokol framugi, obrotna Oksana zdazyla zdobyc make i ugotowac gesty klajster o zapachu kisielu, przypominajacy szare smarki. Nie bylo pedzla i Saszka wpadla na pomysl, aby odciac kawalek uszczelki i rozsmarowywac nim klej na paskach papieru; tracily one wowczas odswietnie bialy kolor i krochmalowa twardosc, miekly, stawaly sie lepkie i podatne. Robia sie podobne do nas, myslala Saszka zaklejajac okno. -Lufcik zostaw - polecila Oksana. - Bedziemy przewietrzac. Saszka dotknela zimnego kaloryfera. Z tego, co mowili, na sezon grzewczy trzeba bylo jeszcze poczekac. Noca dlugo zbierala monety, ktore rozsypaly sie po calym pokoju. Wytarla szmatka podloge, a rano dodatkowo ja umyla. Monety zebrala do pierwszego lepszego woreczka i schowala do walizki pod lozkiem. Liza pierwsze dwa zajecia przelezala w lozku, nie odwazyla sie jednak opuscic specjalizacji. Byl to niezwykle ciezki dzien - zajecia ze specjalizacji, trzecie i czwarte, wypadaly pod rzad. Czytali po cichu paragrafy "Modulu tekstowego 1"; Portnow zawsze wiedzial, czy student pracuje, czy przyglada sie zuczkowi, ktory pelznie po kartce. Panujaca w sali wykladowej cisza co jakis czas przerywana byla ostrym okrzykiem: -Korotkow, wez sie do pracy. Kowtun, nie rozpraszaj sie! Saszka starala sie, majac nadzieje, ze inne slowa - te sensowne - wylonia sie z bialego szumu i przyjda do niej tak jak wtedy, w bibliotece. Nic sie jednak nie dzialo. Zmeczyla sie, nabawila bolu glowy i utwierdzila w przekonaniu, ze incydent w czytelni byl przypadkowym plodem jej wyobrazni. -Samochina, przestan myslec o niebieskich migdalach! Sama nie zauwazyla, ze zaczela bladzic myslami, i zatrzymala wzrok na rogu kartki. Miala wrazenie, ze dostrzega znak zrobiony paznokciem... Kto wczesniej czytal te ksiazke? Jednooki Witia? Czy Zachar, ktory mieszka w jednym pokoju z Kostia i w kazde drzwi wchodzi dopiero po trzecim podejsciu? Kto podrzucil notatke do schowka w przechowalni bagazu? I komu miala ona pomoc? -Samochina! - Portnow stal obok niej. - Bardzo mi sie nie podoba to, jak czytasz. Obijasz sie, Samochina, nie spodziewalem sie tego po tobie. Czy wymyslilas juz slowo, ktore warto by powiedziec na glos? Saszka milczala. -Bedzie pani milczec, Samochina, dopoki pani nie zrozumie, do czego jest jej tak naprawde potrzebny drugi system sygnalow. Chociaz malpom w zupelnosci wystarcza pierwszy, prawda? Nadal milczala. -Na jutrzejsze zajecia indywidualne - Portnow przeszedl pod tablice - powtarzamy caly material zaznaczony na czerwono. Na pamiec. A kto sie wypina, tego wina. - Usmiechnal sie. - Starosto, Samochina ma byc ostatnia na liscie. * * * Saszka kilkakrotnie pytala sama siebie: a co by bylo, gdyby Korzennikow dal jej takie samo "zadanie" jak Lizie? Jej, dla ktorej niezwykle ciezkim przezyciem byla koniecznosc kapania sie nago - wczesnym rankiem, kiedy nikt tego nie widzial."Nie wymagam rzeczy niemozliwych". Nic dziwnego, ze Liza tak bardzo nienawidzi Kostii. Mimo ze on nie ma z tym nic wspolnego. Studenci jeden po drugim wchodzili do gabinetu trzydziesci osiem. Wychodzili w roznym stanie - ktos zly, inny zaniepokojony, niektore z dziewczat otwarcie plakaly. Jasna sprawa, Portnow. Ten to potrafi wyprowadzic z rownowagi. Saszka weszla do gabinetu ostatnia. Zakonczyly sie juz czwarte i rozpoczynaly piate zajecia. Na drugim pietrze w sali gimnastycznej przystepowala wlasnie do gry sekcja tenisa stolowego. -Opuscilas sie - rzekl Portnow sucho. - Przestalas sie przykladac do nauki. Popatrz tutaj. Pierscien, ktory zakladal tylko podczas zajec indywidualnych, zblizyl sie do twarzy Saszki. Ostry rozblysk niebieskiego swiatla sprawil, ze zmruzyla powieki. -Patrzec w gore, nie krecic nosem... Tak. A teraz usiadz. W niewielkim pokoju bylo tylko kilka krzesel. Saszka usiadla na najblizszym, drewnianym, o niebezpiecznie wygietej nodze. -Czujesz, jak zmieniasz sie od srodka? - zapytal cicho Portnow. Saszka przytaknela. -To dobrze. Tak wlasnie ma byc. Zadna zmiana - wzroku, sluchu, czy pamieci - nie powinna cie niepokoic. Teraz dam ci jeszcze jedna ksiazke, zbior zadan praktycznych. Tak, tak, popracujesz; nie martw sie, odciskow nie dostaniesz. Co tydzien bedziesz mi oddawac po piec zadan. Wykonywac je bedziesz w myslach, wylacznie w myslach, jedno po drugim, nie popelniajac bledow. Bede to sprawdzal bardzo skrupulatnie, Samochina, a jesli zaczniesz odwalac fuszerke, jak wczoraj, ryzykujesz pozostanie kaleka do konca zycia; swojego zycia, nie mojego... Rozumiesz? Rozleglo sie pukanie do drzwi. Do konca zajec z Saszka pozostawalo jeszcze piec minut, dlatego bardzo sie zdziwila, kto tez to moze byc. To byl Kostia. Wzburzony do tego stopnia, ze najwyrazniej stracil poczucie instynktu samozachowawczego. -Olegu Borysowiczu... Tam... Na portierni, telefon... Miedzymiastowy... Z Samochina chce rozmawiac jej mama... Saszka zamarla. Przeniosla spojrzenie na Portnowa. Ten zsunal okulary jeszcze nizej, na sam koniec nosa i spojrzal na Kostie, ktory lekko przysiadl pod jego wzrokiem. -Przeciez jej mama dzwoni... Pomyslalem... Moze cos sie stalo... -Koniec zajec - rzekl Portnow lodowatym tonem. - Niech pani wezmie ksiazke, Samochina. Wyciagnal z szuflady gruby podrecznik z jaskrawa czerwona okladka. Saszka zauwazyla znajomy wzor z szescianow. Wziela go, myslac tylko o tym, co moglo sie wydarzyc u mamy. Ocknela sie na progu i pozegnala z Portnowem nerwowym skinieniem glowy. Wyszla na korytarz. Kostia szedl przed nia wielkimi krokami, niemal biegnac. -Pospiesz sie... Portierka obiecala, ze poczeka... Bo tak w ogole jest to linia sluzbowa, sama rozumiesz... Saszka go nie sluchala. Hol z ogromnym konnym posagiem; szklana budka portierni; kobiecina w granatowym fartuchu; czarna plastikowa sluchawka, lezaca obok telefonu; wijacy sie spiralny kabel. Zlapala sluchawke. Przylozyla ja do ucha i uslyszala cisze. Mama czekala; Saszka bezradnie spojrzala na Kostie. Ten wyrwal sluchawke z jej rak i zaczal krzyczec nie wiedziec czemu bardzo glosno, na caly hol: -Zaraz podejdzie! Wszystko u niej w porzadku, dobrze sie uczy i mamy cieplo w akademiku! Saszka uslyszala glos mamy, zmieniony przez przewody i odleglosc. Mama mowila cos do Kostii, szybko, glosno i nerwowo. -Nie! - krzyknal Kostia. - Ona... no, ma lekka chrypke... Zdaje sie, ze, no wie pani, nie chca jej wypuscic z zajec, mamy teraz zajecia indywidualne, rozumie pani... A cos sie u pani stalo? Moze mi pani przekazac, a ja... Mama znow zaczela cos mowic. W jej glosie bylo slychac napiecie. Saszka zrobila krok do przodu i wyrwala Kostii sluchawke. -Mamo, co u ciebie? Co sie dzieje? Co sie stalo?! -Sania. To ty, Sanieczka?! Dlaczego nie dzwonilas? Te twoje telegramy... Od miesiaca nie slyszalam twojego glosu! Dlaczego nie dzwonilas, ty lobuziaro?! -Wiec wszystko u ciebie w porzadku? - zapytala Saszka, czujac zamet w glowie. -Nie! Bo nie dzwonisz! Walentyn tez odchodzi od zmyslow... W ogole sie nie mozna dodzwonic... Jestes zdrowa? Czym cie tam karmia? Macie tam zimno? Dlaczego ten chlopak mowil, ze masz chrypke? Kostia stal przed Saszka. Zaniepokojona portierka przenosila spojrzenie z jednego na drugie. -Nie mam chrypki - powiedziala Saszka, starajac sie nie rozplakac. - Wszystko w porzadku. * * * Portnow zlapal ja przy bocznym wejsciu. Bylo to wbrew jego zasadom; zwykle spotykajac swojego studenta na korytarzu, ograniczal sie do chlodnego skinienia glowa. Nic wiecej.-A teraz chodz ze mna, Samochina. -Mam sekcje tenisa stolowego. -Ledwie powrocil ci dar mowy i od razu klamiesz? Saszka spuscila wzrok. Nie udalo jej sie zapisac do sekcji; miala co innego na glowie. -Sadzilem, ze bedziesz milczec jeszcze przez kilka miesiecy - mruknal Portnow. - Chociaz... Idziemy, idziemy, musze cie komus pokazac. Saszka poszla poslusznie za nim. Zeszli do piwnicy, przeszli obok zamknietych w tym czasie drzwi do stolowki, po czym zeszli jeszcze nizej. Nigdy jeszcze nie byla w tej czesci instytutu. -Moj kolega nazywa sie Nikolaj Waleriewicz - rzekl Portnow. - Bedzie z wami pracowal na starszych latach... mam taka nadzieje. Przeszli szerokim korytarzem wzdluz rzedu obitych brazowa derma drzwi. Portnow zatrzymal sie przed drzwiami opatrzonymi tabliczka "Sekretariat". Uchylil je i zajrzal do srodka. Kiwnal komus glowa. Zaprosil Saszke. Rzeczywiscie byl to sekretariat i wygladal dokladnie tak, jak wyobrazala sobie Saszka. Wielki stol, regaly, telefon do laczenia rozmow, przybory biurowe. Mloda kobieta - sekretarka? - na obrotowym krzesle. Saszka wciaz jeszcze ciezko oddychala. Z jednej strony czula niewiarygodna ulge, z drugiej miala poczucie winy wobec mamy. A z trzeciej - bo byla tez trzecia strona - wypelniala ja niema irytacja i uraza do Portnowa. -Czy Nikolaj Waleriewicz jest wolny? Sekretarka skinela glowa, nacisnela jakis przycisk i zaszczebiotala: -Nikolaju Waleriewiczu, przyszedl Oleg Borysowicz... - i wzrokiem wskazala czarne drzwi, tym razem obite skora. Portnow wszedl, prowadzac Saszke przed soba, jak gornik pchajacy wozek. Weszla do przestronnego, pozbawionego okien gabinetu i zatrzymala sie. Za duzym stolem, na ktorym stala wlaczona lampa, siedzial mezczyzna o ciemnoszarej, popielatej twarzy. Dlugie siwe wlosy opadaly mu na ramiona. Gladko wygolony podbrodek sprawial wrazenie niezwykle ostrego i odnosilo sie wrazenie, ze przy niezrecznym poruszeniu moze przeciac siedzacemu mezczyznie piers. Na dodatek byl on garbaty. Czarna marynarka wybrzuszala sie na krzywych plecach. -Kolenka, chcialbym, zebys rzucil okiem - rzekl Portnow bez wstepow. - Tak na wszelki wypadek. Mezczyzna za stolem wstal. Poruszyl ramionami, jakby rozprostowujac zdretwiale plecy. Wyszedl zza stolu i stanal przed Saszka, ktora zamarla, niczym zaba przed bocianem. Garbus mial szare, niemal pozbawione zrenic oczy. Na srodku sinych niczym burzowa chmura teczowek znajdowaly sie malenkie czarne punkciki przypominajace ziarenka maku. -Aleksandra Samochina. - Garbus mial niski, nieco matowy glos. - Siedemnascie lat. Ech, gdzie jest moje siedemnascie... Podwinawszy lewy rekaw, garbus zsunal na nadgarstek bransolete - nie byl to zegarek, jak sie poczatkowo Saszce wydalo. Bylo to wypukla, metalowa blaszka na skorzanym rzemieniu; krotki blysk uderzyl ja po oczach i sprawil, ze zmruzyla powieki. -Samochina - powtorzyl garbus i odniosla wrazenie, ze jego glos lekko drgnal. - Poczekaj, prosze, piec minut w sekretariacie. Wyszla. Sekretarka, w ogole sie z tym nie kryjac, robila na drutach cos rozowego z puszystym wlosiem; Saszka w milczeniu usiadla na skorzanej kanapie pod oknem. Jeszcze niedawno niewatpliwie cos by sekretarce powiedziala. Zaznaczylaby swoja obecnosc kilkoma prostymi slowami, przypominajacymi swiatla pozycyjne: jestem tu po to, z takiego a takiego powodu, wyjde za... Dlugie milczenie, ktore po raz pierwszy naruszyla przed polgodzina, zmienilo jej charakter bardziej, niz mozna sie bylo spodziewac. A moze chodzilo nie tylko o milczenie? Portnow wyszedl nie po pieciu, lecz po pietnastu minutach. Skinal sekretarce i eskortowal Saszke przez korytarz, w gore po schodach i do holu. Pod oslona ogromnego jezdzca siedzial Kostia. Poza nim w ogromnym pomieszczeniu nie zauwazyla nikogo. Pusta byla nawet budka portierki. -Idz i bierz sie do roboty - rzekl Portnow, zwracajac sie do Saszki, lecz patrzac na Kostie. - Masz przed soba zatrzesienie, gore, morze pracy. Na twoim miejscu nie tracilbym drogocennego czasu na bzdury. -Do widzenia - powiedziala Saszka. Portnow spojrzal na nia ostro znad okularow. Chrzaknal i oddalil sie. Dopiero teraz poczula, jak jest zmeczona. I jak ciazy jej na ramieniu ta przekleta torba. I jaka ma ochote po prostu sie polozyc, zamknac oczy i o niczym nie myslec. Usiadla obok Kostii na granitowym postumencie i oparla sie plecami o kopyto z brazu. -Nie moge zrozumiec jednej rzeczy - rzekl Kostia z zaduma. - Ta rzecz, to znaczy kon, nie przejdzie przeciez przez zadne drzwi. Wychodzi na to, ze najpierw zrobili pomnik, a dopiero potem zbudowali wokol niego instytut... Jak to mozliwe? Saszka w milczeniu potrzasnela glowa. -Czego od ciebie chcieli? - zapytal chlopak, znizajac glos. Wyjela z torby swoj nowy podrecznik. Majacy juz swoje lata. O jasnoczerwonej okladce. Mocno sfatygowany. -Co to takiego? - zapytal. Saszka otwarla ksiazke. Nie bylo przedmowy, autorow ani zadnych innych informacji. "Cwiczenia", pierwszy stopien. -Wyglada latwiej - rzekl Kostia. - W kazdym razie slowa sa znane. "Numer jeden. Wyobraz sobie sfere, ktorej zewnetrzna powierzchnia ma kolor czerwony, a wewnetrzna bialy. Nie naruszajac jej jednolitosci przeksztalc ja w myslach w taki sposob, by zewnetrzna powierzchnia znalazla sie w srodku, zas wewnetrzna na zewnatrz". -Jak? - zapytala Saszka bezradnie. Kostia wzial od niej ksiazke. Przekartkowal i oddal. -A w domu wszyscy zdrowi? To pytanie, tak dwuznaczne i trafne, rozsmieszylo ja mimo zmeczenia. -Z glowa u mnie w porzadku. Jesli to miales na mysli. * * * Padal ulewny deszcz. Woda szumiala w rynnach. Saszka przekopala walizke i nagle zdala sobie sprawe, ze przyjechala latem na zajecia w dzinsach i koszulce z krotkimi rekawami, a sterta ubran, upchanych przez mame w walizce (wbrew glosnym protestom Saszki), na pozor tak ciezka i niepotrzebna - jest nie tylko niezbedna, lecz w obliczu nadchodzacych chlodow wrecz mizerna.Kurtka. Welniany sweter i jeszcze jeden polwelniany. Zrobione na drutach skarpety. Cienkie rajtuzy, wkladane na rajstopy. Mimo zaklejonych okien, w akademiku panowala wilgoc i bylo zimno; znow wylaczyli ciepla wode. Myc trzeba sie bylo w miednicach, a wode grzac w kuchni w wielkim garnku. Na zimnych kaloryferach bielizna nie wysychala przez noc, a nawet przez cala dobe. "Wyobraz sobie dwie sfery, jedna o wiekszej, a druga o mniejszej srednicy. W myslach umiesc pierwsza wewnatrz drugiej, przy czym w taki sposob, by srednica zadnej z nich nie ulegla zmianie". Robienie tych cwiczen okazalo sie jeszcze gorsze, niz czytanie bezsensownych paragrafow i uczenie na pamiec belkotu. Portnow rozdal podreczniki calej grupie "A", a dzien pozniej grupie "B". Poza tym kazdy student pierwszego roku dostal nowy podrecznik z modulem tekstowym, z cyfra "dwa" na okladce; codziennie trzeba bylo czytac i uczyc sie paragrafow. Angielski, historia, filozofia - wszystko poszlo w odstawke, na nic nie wystarczalo czasu. Jedynie wychowanie fizyczne, na ktorym dobry Dima Dmitrycz zamiast biegow na przelaj i realizowania programu proponowal studentom koszykowke, siatkowke i taniec sportowy, stanowilo przeswit w betonowej scianie zakuwania. Dzien sprawdzianu - sobota - zblizal sie nieublaganie, a z pieciu cwiczen Saszka jako tako nauczyla sie robic dwa. Zamykajac oczy przed snem, widziala w ciemnosci wszystkie te sfery, spirale i rury, ktore w zaden sposob nie chcialy przechodzic przez te o mniejszej srednicy; od cwiczen piekly ja oczy i drapalo w gardle. -Sania, chcemy wyslac facetow po wodke - oznajmila Oksana, wrociwszy z kuchni. - Moze bys sie dolozyla i przylaczyla do nas. Bo niedlugo tu zamarzniesz. -Nie pije wodki. -Wymieszasz z pepsi-cola. -Sluchaj, jutro musze zdac piec cwiczen, a na razie... -Praca lata skraca. W nocy sie douczysz. Chodz do nas, rozgrzejemy sie! Saszka sie zawahala. -A moge przyprowadzic Korzennikowa? -Jasne! Tylko niech skoluje cos do zarcia czy do wypicia. Czekamy w kuchni na pierwszym pietrze. Welcome! Liza siedziala za biurkiem przed otwartym zbiorem cwiczen. Miala nieruchome, wbite w jeden punkt spojrzenie. Byc moze w tej wlasnie chwili wywracala w wyobrazni urojone sfery na lewa strone. Albo cos sobie przypominala. Saszka, od chwili, gdy odzyskala dar mowy, nie zdobyla sie jeszcze na odwage, aby z nia porozmawiac. Kostia, przeziebiony i ospaly, opieral sie krotko. Jego koledzy z drugiego imprezowali gdzies w swojej kompanii. W szafce jednego z nich znalazla sie puszka szprotek w sosie pomidorowym. -Potem je Zacharowi oddam - obiecal Kostia ni to Saszce, ni to samemu sobie. - Chodzmy. W kuchni bylo siwo od dymu i wrecz goraco. -Grupa "A" przyszla! - krzyknela Oksana, znajdujac na stole dwa czyste plastikowe kubki. - Za przyjazn miedzy naszymi grupami, pierwszymi literami alfabetu! Kostia wypil pol kubka wodki, co rozmiekczylo go na tyle, ze natychmiast zazadal dolewki. Puszke szprotek otwarli zardzewialym otwieraczem i puscili ja w kolo; aluminiowa lyzka wylawiali cherlawe rybki z czerwonym sosem i kladli je na grubych kromkach razowego chleba; sos sciekal z nich tworzac krwiste kaluze, a puszke przekazywano dalej. Saszka i Kostia przyrzadzili sobie po kanapce i usiedli na ledwie cieplym kaloryferze. Saszka znalazla na stole butelke pepsi-coli i rozcienczyla wodke w swoim kubku: wyszla slodka, w miare alkoholowa lura. -Nie zaluje, ze czesto zyje wsrod obcych ludzi. Jednak wiem, ze przyjdzie lepszy czas... - przyjemnym, ostrym glosem spiewal chlopak z grupy "B"; Saszka wiedziala, ze ma na imie Anton, w zaden sposob nie mogla jednak przypomniec sobie jego nazwiska. Ponioslo ja. W cieplej kuchni, ze szprotka w ustach, w klebach papierosowego dymu poczula sie wolna. I tym samym szczesliwa. Na jej ramieniu spoczela reka Kostii. -Wszystko wroci! - spiewaly dziewczyny falszujacymi glosami. - Bez watpienia wszystko wroci. Przyjaciele i pogoda znow ogrzeja nas. Saszka z calych sil objela Kostie. W tej chwili byl to najblizszy jej czlowiek. Blizszy od mamy. Bo mame juz wstyd tak obejmowac, a Kostia ma silne rece z duzymi dlonmi i przez sweter mozna wyczuc zebra. Przypomniala sobie, jak jeszcze przed rokiem marzyla o tym, aby tak wlasnie siedziec ze znajomymi, obok chlopaka, obejmowac go, pic z plastikowego kubka, spiewac i smiac sie. -Ludzie! - krzyknal ktos, wpadajac do kuchni. - W prysznicach wlaczyli ciepla wode! "Ludzie" zareagowali radosnym wrzaskiem, jak tlum kibicow na stadionie. Kostia pochylil sie ku Saszce i pocalowal ja w usta. Poczatkowo probowala sie odsunac - przez pierwsza minute bylo jej nieprzyjemnie - jednak po chwili ulegla. A po kolejnej minucie zrozumiala, ze jej sie to podoba. -Ty co, z nikim sie jeszcze nie calowalas?! Saszka chciala powiedziec, ze jest najwieksza pokraka sposrod wszystkich dziewczyn, ktora najpiekniejszy okres zycia nastolatki spedzila za biurkiem - lecz sie jej to nie udalo. Kostia niewatpliwie potrafil calowac, byl sympatycznym, zupelnie przystojnym chlopakiem, a nie jakims tam smarkaczem... Wyszli do korytarza. Okazalo sie, ze Kostia przezornie nalal wodki do butelki z resztkami pepsi i teraz slodki napoj mozna bylo pociagac prosto z butelki. -Malinowy dzwon o swicieeee... - spiewali rzewnie w kuchni. Zanim sie spostrzegla, znalezli sie w pokoju Kostii. Zachara i drugiego sasiada, Loni, wciaz jeszcze nie bylo. Kostia posadzil Saszke na swoim lozku, dopil z butelki wodke z pepsi-cola, usiadl obok dziewczyny i sciagnal sweter przez glowe. -No chodz... Zamkne drzwi od zewnatrz... to znaczy od srodka... No chodz! Objeci przewrocili sie na lozko. Zalosnie jeknela pancerna siatka. -Z nikim jeszcze nie...? Probowal rozpiac Saszce stanik, lecz malenkie haczyki zlosliwie uwiezly w petelkach. -Co to ma byc... Zrezygnowany wsunal dlon pod zapiecie. Saszka wygiela sie w luk, podswiadomie wzorujac sie na podpowiedzianym przez kogos schemacie. Jeszcze w szkole kolezanki z klasy przekonywaly sie nawzajem, ze kobieta powinna byc w lozku namietna, a wiec tak sie wlasnie wyginac. Chlopak rozpinal juz Saszce dzinsy. Bylo to straszne i zniewalajace. Przepiekne i zawstydzajace. Przez uchylony lufcik wionelo wilgocia; kiedy zabral sie za jej majtki, nagle wyrwala sie i usiadla. -No chodz... Saszka... Wydostala sie spod jego szczuplego, spoconego ciala. Czar wieczoru prysnal, zawrot glowy zamienil sie w mdlosci; dlonie Kostii, ktore staly sie nagle natretne, mimo wszystko sciagnely z niej bawelniane majtki, a wtedy Saszka przechylila sie przez brzeg lozka i zwymiotowala zlotymi monetami. * * * -Mowilem, ze to bardzo wazne? Uprzedzalem?-Staralam sie - rzekla Saszka, nie odrywajac wzroku od polokraglej rysy na stole. - Staralam sie, ale mialam... -Mialas odrobic piec cwiczen. Jako tako zrobilas dwa. To mniej niz polowa! -Pracowalam... -Pracowalas?! Pilas jak szewc i rozkladalas nogi! Podniosla oczy. Jej blade przed chwila policzki zaczely plonac tak, jakby skora na nich miala zaraz peknac. -To nieprawda. Dlaczego tak pan ze mna rozmawia?! -Dlatego, ze na to zasluzylas, Samochina. Dlatego, ze jestes mala kanalia, ktora otrzymala olbrzymie mozliwosci i ktora spuszcza je z woda do kanalizacji, do scieku. Ale teraz nie ja bede z toba rozmawial. Zrobi to Farit Korzennikow. Zajmie sie twoim przypadkiem, gdyz za ciebie odpowiada. Saszka zmruzyla oczy. Wyobrazila sobie Lize: "Nie zadam rzeczy niemozliwych". -Chwileczke - rzekla, starajac sie zachowac spokoj. - Do nastepnej soboty zrobie siedem... -Dziesiec. Oprocz dwoch pierwszych. A wiec od pierwszego do dwunastego. Spojrzala mu w oczy. Portnow patrzyl na nia jak zwykle, znad okularow. -Dziesiec - powtorzyla szeptem. - Dziesiec... -A dwa pierwsze opracujesz jak nalezy. W sumie cwiczenia od pierwszego do dwunastego. I codziennie paragraf z podstawowego podrecznika. Saszka milczala. Bylo jej wszystko jedno. * * * Po wyjsciu z instytutu najpierw zadzwonila do mamy. Sama nie wiedziala, dlaczego. Musiala upewnic sie, ze wszystko jest w porzadku, uslyszec jej glos. Natychmiast.Zapadl juz zmrok. Deszcz to zanikal, to znowu zaczynal padac. Wiatr wygial parasolke na lewa strona. Saszka naprostowala wygiete druty, strzasnela wode z parasolki i butow i weszla w zalane zoltym swiatlem i pachnace lakiem cieplo poczty. Przed kabina rozmow miedzymiastowych staly w kolejce dwie osoby. Saszka usiadla na krzesle w kacie. Tego dnia opuscila trzy zajecia - filozofie, historie i wf. Wszystkie oprocz indywidualnych zajec ze specjalizacji. Wszedzie miala wrazenie, ze jest obiektem drwiacych usmieszkow i dwuznacznych spojrzen. Jak gdyby wszyscy zostali wtajemniczeni w najsmieszniejsze i najbardziej zenujace szczegoly incydentu, do ktorego doszlo w pokoju Kostii. A na Kostie nie chciala nawet patrzec. Czula sie niezrecznie, bylo jej wstyd i nie miala zielonego pojecia, jak sobie z tym poradzic. Jak utrzymywac z nim codzienne relacje? Kolejka nie posuwala sie do przodu; jakas kobieta nie przestawala rozmawiac, kiwala glowa, przytakiwala i smiala sie do sluchawki. Saszka przygladala sie jej przez ciemna szybe; kobieta byla szczesliwa, miala w nosie umownosc telefonicznych polaczen, nie istnialy dla niej przewody telefoniczne - jedynie jej rozmowca, ktorego slyszala i ktorego najwyrazniej kochala. Saszka odwrocila wzrok. Do soboty i kontrolnych zajec indywidualnych pozostal tydzien. Dziesiec cwiczen... Bylo to nierealne. "Nie zadam rzeczy niewykonalnych" - powiedzial Korzennikow. I okazalo sie, ze klamal. Wyjela z torby zbior cwiczen. Otwarla go tam, gdzie ostatnio utkwila, na pierwszej stronie. Zaczela od razu od trzeciego: "Nie korzystajac z projekcji i wewnetrznych luster wyobraz sobie nieprzezroczysty prostokatny rownolegloscian w taki sposob, zeby jednoczesnie widziec cztery jego boki. W wyobrazni przeksztalc go tak, zeby...". Kobieta, po zakonczeniu rozmowy, w koncu wyszla z kabiny. Jej miejsce zajal staruszek z siwymi wasami. Realizacja polaczenia uparcie nie chciala dojsc do skutku, staruszek mial problemy ze sluchem i uparcie krzyczal do sluchawki o jakichs dwustu rublach, ktore czyjs krewny jest komus winny, a Saszka nie byla sobie w stanie wyobrazic zadnego rownolegloscianu; ani pocztowej paczki, ani pudelka makaronu, ani nawet zwyklej cegly. "Cwiczenie numer piec: Kolejno powtorz jedno za drugim cwiczenia jeden, dwa, trzy i cztery, unikajac pauz oraz wewnetrznych przerw. Cwiczenie numer szesc...". Saszka widziala twarz Kostii - z dolna warga obwisla jak dziobek dzbanka. Jakze niesmacznie sie to skonczylo, glupio i oblesnie. I jeszcze ten szprot w sosie pomidorowym. Zlote monety byly upaprane czerwona mazia, niczym krwia. Saszka w samej bieliznie pelzala zbierajac je po cudzym pokoju, wstrzasana mdlosciami; przekleta wodka z pepsi. Nastepnego dnia po czwartych zajeciach zwolano ogolne zebranie w auli. Saszce nie uda sie z niego wymigac; bedzie musiala isc ze wszystkimi, znosic spojrzenia, usmieszki i obecnosc Kostii. -Zasnelas, dziewczyno?! Czekasz na rozmowe? Ocknela sie, pospiesznie weszla do budki i poniosla jeszcze ciepla sluchawke. Sygnal... Kolejny sygnal... Sygnal za sygnalem. -Pani rozmowca nie odpowiada! Saszka zerknela na zegarek. Bylo wpol do osmej. Mama juz dawno powinna wrocic z pracy. Z powrotem usiadla na krzesle. Wskazowka okraglego zegara nad drzwiami bardzo wolno zblizala sie do osemki. Saszka czytala paragraf z podrecznika z cyfra "dwa". W jej glowie wirowaly, ocierajac sie o siebie, stalowe cylindry i kola zebate. Rozmowca nie odpowiadal; gdzies, w pustym mieszkaniu, nie przestawal dzwonic telefon. -Poczta pracuje do osmej. -Prosze sprobowac jeszcze raz. Bardzo mi na tym zalezy. -Nie odpowiada... Moze poszli do teatru? Saszka wyszla w mrok i deszcz. Ulica Sacco i Yanzettiego nawisala nad nia dwoma rzedami domow; patrzyla na puste balkony, obsypujacy sie tynk i lsniacy wilgocia bruk. Ogolocone z lisci lipy. Mama z Walentynem mogli rzeczywiscie pojsc do teatru. Albo w gosci. I nie ma niczego dziwnego w tym, ze kiedy postanowila raz na sto lat zadzwonic do mamy, okazalo sie, ze nie ma jej w domu. Szla ze zlozonym parasolem brzegiem chodnika. Krople deszczu stukaly w kaptur. Opadle liscie rozmiekly i zbutwialy, calkowicie utraciwszy swe piekno i poetycznosc. Miedzy kamieniami brukowanej ulicy saczyla sie woda. W kierunku centrum przejechal samochod, umazana w blocie lada. Zolte lapy reflektorow objely przez chwile pnie drzew i sciany domow, odbily sie luna w brukowcach jezdni, utonely w ciemnosci i zniknely. Znow zapadla ciemnosc i jedynie kilka zapalonych okien i dalekie latarnie oswietlaly droge. Zerwal sie nagly podmuch wiatru. Pobliska lipa zakolysala sie, strzasajac krople wody i ostatnie liscie. Saszka skulila sie i glebiej naciagnela kaptur. Nie wiadomo dlaczego przypomniala sie jej ta ciepla gwiazdzista noc, kiedy Liza wyskoczyla przez okno. Dlaczego pomyslala wlasnie o tym? Byc moze z powodu podobnych odczuc. Poczula podmuch wiatru i odniosla wrazenie, jakby cos mrocznego przemknelo po niebie. Doszla do wniosku, ze "samobojstwo" Lizy bylo rownie nieporadne, jak jej "milosc" z Kostia. -Dobry wieczor, Saszo. Obejrzala sie. Jeszcze przed sekunda na ulicy oprocz niej nie bylo nikogo. -Dlaczego nie otwiera pani parasola? Czy wsrod mlodziezy panuje teraz taka moda - przemakac do suchej nitki? Saszka nie od razu poznala tego czlowieka. Obok niej, z otwartym obszernym czarnym parasolem, stal Nikolaj Waleriewicz, niezwykle wysoki garbus w ciemnym palcie, z dlugimi siwymi wlosami sterczacymi spod kapelusza. -Dzien dobry - odparla raczej ze strachu niz z uprzejmosci. -Alez pani szczeka zebami. Napije sie pani kawy? * * * Nigdy nie byla w tej restauracji, choc kilkakrotnie przechodzila obok, a szyld nawet zwrocil jej uwage. Nie wygladalo to na lokal studencki; szatniarz w czarnej marynarce pomogl Saszce zdjac przemoczona kurtke. W pomieszczeniu oddzielonym od ogolnej sali grubymi zaslonami plonal kominek i od razu wyciagnela w jego kierunku poczerwieniale z zimna dlonie.-Zje pani cos? -Poprosze tylko kawe. -Moze chociaz kanapke? -Hmm... -Z kawiorem, lososiem, szynka? -Z szynka - rzekla Saszka, stwierdzajac, ze tak bedzie najtaniej. Nikolaj Waleriewicz poruszyl ramionami. Byl to jego typowy odruch; Saszka nie mogla uwolnic sie od mysli, ze garb sprawia mu dyskomfort - jakby tam, za jego plecami, pod marynarka, znajdowalo sie cos zwinietego, zlozonego i zmietego. -Kim sa pani rodzice, Saszo? Nie spodziewala sie takiego pytania. W ogole nie wiedziala, czego oczekiwac. -Mama jest projektantka... Ojca nie mam. -Nie zyje? -Zyje. Rozwiedli sie, no... Od wielu lat nie utrzymujemy stosunkow. -Kto pania skierowal do instytutu? Farit? Saszka przelknela sline. -Tak. Pojawil sie kelner i postawil przed Saszka filizanke kawy, a przed jej rozmowca duzy kieliszek koniaku. Kilkadziesiat centymetrow przed nosem dziewczyny pojawil sie talerz z malenkimi kanapkami, na ktorych kawior i szynka, kielbasa, ser i losos przybrane wiankami z zieleniny tanczyly w wyszukanym korowodzie pod zoltymi zaglami plasterkow cytryny. Saszka nagle zdala sobie sprawe, jak bardzo jest glodna. I to od dawna. Obiad dzis opuscila, a sniadania zjesc nawet nie probowala. Wciaz przesladowaly ja te przeklete szproty w sosie pomidorowym. -Glodne studenckie lata... - skomentowal Nikolaj Waleriewicz, jakby mowiac sam do siebie. - Zamowic cos na cieplo? Mielone? Kotlet? Jakas zupe? -Kotlet... poprosze. -Na zdrowie. Czy ma pani jakies pojecie, Saszo, do jakiego instytutu pani trafila i do czego jest pani przygotowywana? Saszka przelknela sline. -Nie. Jej rozmowca skinal glowa. -Nikt mnie nawet nie pytal o zgode! - rzekla z gorycza. - Nikogo nie interesowalo, czy w ogole chce sie tutaj uczyc! Zostalam do tego zmuszona. Nie jestesmy uczeni, raczej podlegamy tresurze, zamienia sie nas w zombi, to znecanie sie i... Saszce zalamal sie glos. Nikolaj Waleriewicz usmiechal sie, jakby opowiadala o czyms wesolym, smiesznym i niezwykle przyjemnym. -To ludzka rzecz, Saszo. Nie chce sie pani uczyc? A czego sie pani w ogole chce? Niech pani zajrzy w glab siebie i zrozumie: chce pani przede wszystkim zabawy i rozrywek. Kazda nauka wiaze sie z przymusem, podobnie jak wychowanie. Jestescie wewnetrznie niedojrzali i dlatego trzeba was do tego zmuszac, czesto w sposob bezwzgledny lub wrecz okrutny. Nienawidzicie na przyklad Farita... a tak naprawde jest to nienawisc bezpodstawna. Stracila apetyt. Siedziala z nisko spuszczona glowa. -No, no - rzekl cicho garbus. - Niech sie pani nie obraza. Jest pani przeciez jedna z najlepszych studentek. I czeka pania niezwykle interesujaca przyszlosc. Naprawde interesujaca. Prosze jesc. Saszka na sile przezula kanapke. Zjadla polowe kotleta, a salatki nawet nie ruszyla. Wypila wystygla kawe i jeszcze jedna, goraca, a potem duza filizanke herbaty z cytryna. Nikolaj Waleriewicz saczyl koniak i przygladal sie jej uwaznie. Jego zrenice byly nienaturalnie male, jak ziarnka maku - zarowno w polmroku, jak i w swietle. -Bede mial z wami zajecia na drugim roku - rzekl garbus. - A potem na trzecim. Bardzo na pania licze. Praca z pania bedzie dla mnie niezwykle ciekawa... Czy Oleg Borysowicz duzo wam zadaje? Usmiechnela sie sardonicznie. -Prosze pamietac, Saszo, ze jest to niezbedne - rzekl powaznie Nikolaj Waleriewicz. - Jest ciezko, ale trzeba sie postarac. Niech pani nie zwraca uwagi na warunki, niedogodnosci i codzienne drobne problemy. Prosze pracowac. A my sie jeszcze spotkamy... Potem. * * * Po wyjsciu z restauracji Saszka przez jakis czas wloczyla sie po ulicach. Przestalo padac, ucichl wiatr, a przez szczeliny w chmurach wyjrzaly gwiazdy; ten migotliwy, pelen przepychu widok byl wart tego, aby zatrzymac sie na chwile i nie spieszyc do dusznego pokoju. Do akademika wrocila pozno. Ku jej ogromnej radosci Oksana i Liza juz spaly. * * * W poniedzialek po zajeciach pierwszy rok w pelnym skladzie zebrano w auli. Portnow przechadzal sie po niskim podium; w kacie rozsiadla sie zasepiona kierowniczka akademika.-Co to jest? - zapytal Portnow, pokazujac zebranym w sali studentom ksiazke w szarej papierowej okladce. Nikt nie wiedzial. Panowal harmider, obecni skrzypieli krzeslami, zuli gumy i cicho rozmawiali. -Jest to zbior dodatkowych zadan dla pierwszego roku. W naszym przypadku - zbior karny. Gwar w sali ucichl. -Ostatnio wiele skarg naplywa wlasnie na studentow pierwszego roku, ktorzy zachowuja sie w akademiku niedopuszczalnie, upijaja sie do nieprzytomnosci i urzadzaja skandale... Po co tu w ogole przyjechaliscie? Zeby chlac wode?! Wybijac okna, wylamywac drzwi i wyrywac krany? Kopulowac po pijaku z kim popadlo? -Niech wlacza ogrzewanie - zaproponowal posepnie ktos z tylnich rzedow. -Zapewnimy panu to ogrzewanie, Komarow. Po zakonczeniu zebrania wezmie pan ode mnie ten zbior zadan i opracuje cwiczenia od pierwszego do trzeciego. Zda je pan na zajeciach indywidualnych. W sali zapadla grobowa cisza. -Od dzisiaj - oznajmil Portnow pozbawionym wyrazu glosem - spozywanie napojow alkoholowych w akademiku zostaje surowo zabronione. Wszelkich. Bedziemy to sprawdzac. Jesli znajde u kogos w pokoju chocby pol puszki piwa, bede zadawac po dziesiec zadan i niech ktos sprobuje sie nie wywiazac. Saszka siedziala w pierwszym rzedzie, z brzegu. A Kostia siedzial za jej plecami, w trzecim rzedzie, na ukos od niej. Czula jego obecnosc. Kazde slowo Portnowa brzmialo w jej glowie niczym ryk nisko lecacego samolotu. -Czy do wszystkich to dotarlo? Odpowiedzia bylo milczenie. -Idzcie do akademika i sprawdzcie swoje pokoje. Wszystkie napoje alkoholowe macie wylac do zlewu, a butelki oddac do skupu. Jesli dzisiaj ktos sie upije, uroczyscie obiecuje, ze nie bedzie mial wolnego czasu do samego Nowego Roku. Malo tego, nie bedzie mial nawet czasu na sen. To wszystko, jestescie wolni. Rozlegl sie stuk skladajacych sie krzesel. Saszka zdjela torbe wiszaca na poreczy i na nikogo nie patrzac ruszyla do wyjscia. Tym razem kolejki na poczcie nie bylo. Saszka uslyszala dwa sygnaly, a po trzecim mama podniosla sluchawke i bardzo ja zdziwil taki niespodziewany telefon od corki. Oczywiscie wszystko u nich w porzadku. Wczoraj byli z Walentynem z wizyta u cioci Iry, miala urodziny, wrocili taksowka po polnocy. A o co tak naprawde chodzi? Slyszac jej beztroski glos Saszka pomyslala, ze teraz mama zapewne wyglada mlodziej. Jest im z Walentynem dobrze we dwoje; Farit Korzennikow jednak mial racje. Saszka tylko by im zawadzala. I nic sie nie stalo, zaden wypadek, katastrofa ani choroba; wszystko to zrodzilo sie tylko w jej rozpalonej wyobrazni. Szla i w myslach powtarzala cwiczenia. Zaczela potykac sie o wlasne nogi. Jakas staruszka obrzucila ja podejrzliwym wzrokiem. Najwyrazniej uznala, ze dziewczyna jest wstawiona. Saszka zatrzymala sie, zeby zlapac oddech i przysiadla na zeliwnym oparciu lawki. Slonce zachodzilo i okna stojacego naprzeciwko domu plonely pomaranczowym swiatlem. "Wyobrazona figure, powstala w trakcie wykonywania cwiczenia numer siedem, przeksztalc w taki sposob, by jej projekcja na dowolna wyobrazona plaszczyzna miala ksztalt okregu...". I do tego zaznaczony na czerwono tekst, ktorego nie da sie nauczyc na pamiec, choc trzeba to zrobic. * * * Zmrok zapadl wczesnie. W pokoju, przesyconym starym papierosowym dymem, palila sie stojaca na stole lampka. Saszka siedziala nad ksiazka. Panowala nietypowa dla akademika cisza. Oksana sprawnie przelewala samogon z butelki do gumowego termoforu kupionego w pobliskiej aptece. Lizie skonczyly sie papierosy, przeszla sie po pokojach i wysepila pol paczki. Saszka, ktora nie spala juz druga (albo nawet trzecia) noc, powtarzala w myslach cwiczenie za cwiczeniem. W metnym bulionie bezsennosci zaczynalo jej sie roic, ze sa to cudze mysli; obce do tego stopnia, ze nie mieszcza sie w glowie. Walkowanie tych koszmarnych mysli przypominalo probe utrzymania dlugopisu kopytem.Bala sie, ze zasnie nad ksiazka, jednak cwiczenia nie pozwalaly jej zmruzyc oka, podobnie jak jasne swiatlo lub glosna muzyka. Piekly ja spuchniete powieki; od czasu do czasu musiala sie przeciagac, aby pozwolic odpoczac zdretwialym plecom. Jutro (a wlasciwie juz dzisiaj) bedzie wtorek i Portnow zacznie sprawdzac paragrafy; dlatego o czwartej nad ranem Saszka odlozyla zbior cwiczen i otwarla ksiazke z cyfra "dwa", z modulem tekstowym. Paragrafy byly w niej dluzsze niz w pierwszym tomie i kazdy konczyl sie niemal cala strona tekstu zaznaczonego na czerwono. Nie jestem w stanie tego czytac, pomyslala Saszka, patrzac na pozolkla stronice usiana zgrzytajacymi w mozgu bezsensownymi polaczeniami liter. Nie moge sie tego uczyc. Niech Farit robi, co chce. Wielogodzinne cwiczenia dziwnie wplynely na jej rozsadek. Miala wrazenie, jakby byla zrobiona z krysztalu, przezroczysta i krucha; a takze calkowicie spokojna - niczym sopel lodu. Pozbawiony emocji kawalek szkla. Sprobowala zaplakac, jak dziecko probujace przejechac sie na hulajnodze po dlugiej zimowej przerwie. Udalo jej sie. Duze krople lez potoczyly sie po jej policzkach, jednak Saszka nie czula smutku, rozpaczy ani w ogole zadnych emocji - jakby ktos po prostu odkrecil kran. Przestala zalewac sie lzami - znow na wlasne zadanie. Otarla policzki. Wprzegla sie w tekst i pociagnela go - miala wrazenie, ze oczami rozwiazuje zaplatany klebek drutu kolczastego. "... Strachu przed smiercia i nie odczuwal go... Nie bylo zadnego strachu, gdyz samej smierci takze nie...".*Nie zatrzymywala sie. Gdy nastapil ten pierwszy raz, w bibliotece, sens, ktory sie przebil, byl nasycony blekitem. Tym razem byl stalowoszary, z matowym poblaskiem. Bardzo porwany, Saszka nie zrozumiala niemal niczego oprocz "strachu przed smiercia". I nie przestawala czytac, majac nadzieje, ze znowu sie przebije, jednak linijki ciagnely sie niczym zardzewiale gasienice, zostawialy w mozgu slady, a sensu nie bylo. O siodmej rano zadzwonil budzik pod lozkiem Oksany. * * * Z lustra w lazience spojrzalo na Saszke straszydlo z wymieta blada fizjonomia i zaczerwienionymi, przekrwionymi od popekanych zylek oczami. Zrenice dziwnie sie zmienily i zwezily; dlugo mrugala, zeby zorientowac sie, co jej nie pasuje we wlasnym odbiciu. Po dziesieciu minutach zrenice wrocily do normalnego ksztaltu i rozmiaru.Opuscila matematyke i angielski. Przed obiadem dokladnie podmalowala oczy, zeby nie wygladac jak blady maszkaron. Szla z opuszczona glowa, unikajac znajomych z roku. Na tablicy z ogolnym rozkladem zajec byl przyczepiony pinezka grafik indywidualnych zajec na dzisiaj. Kolej Saszki wypadala na pietnasta trzydziesci. Zaszyla sie w najdalszym kacie, usadowila na parapecie i ze znuzeniem wyprostowala nogi. Nie spala juz trzy doby. Nigdy by nie pomyslala, ze jest do tego zdolna. W ogole nie chcialo jej sie spac. Do wyznaczonego terminu pozostawalo jeszcze czterdziesci piec minut; oparla sie plecami o sciane miedzy oknami, zeby jeszcze raz przejrzec zaznaczony na czerwono tekst, i na chwile przymknela powieki. Gdy otworzyla oczy, za oknem bylo juz ciemno. Caly korytarz takze pograzony byl w mroku. Jedynie gdzies za rogiem migotalo przycmione swiatlo jarzeniowki. Saszka zerwala sie na rowne nogi, oblewajac sie zimnym potem. Spojrzala na zegarek. Za dziesiec szosta! Zajecia indywidualne zakonczyly sie przed godzina. Zaczela biec. Dzwiek jej krokow glosno odbijal sie w pustym korytarzu. Drzwi z tabliczka "38" byly zamkniete. Saszka kilka razy szarpnela za klamke, jakby liczac na cud. Rozejrzala sie. W calym dlugim, slabo oswietlonym korytarzu Aleksandra Samochina byla jedyna ludzka istota. W budynku instytutu panowala cisza i tylko skads z gory dobiegaly krzyki i smiechy; to pod drzwiami sali gimnastycznej zebrala sie sekcja tenisa stolowego. Zarzuciwszy torbe wygodniej na ramie, Saszka poszla do holu. Sama nie wiedzac po co. Zapewne nalezalo isc do domu... do akademika. Zapewne niczego nie mozna juz bylo zmienic. Zapewne juz jutro trzeba bedzie tlumaczyc sie przed Portnowem. Na mysl o tym, ze trzeba bedzie mu cos wyjasniac, Saszka rozplakala sie; szczerze i gorzko, z zalu nad soba. -Gdzie bylas?! Kostia wyskoczyl z cienia pod brzuchem brazowego konia. -Gdzie sie podziewalas?! Przestawialem kolejnosc... Chodzilem, wszystkich prosilem... Zmienialem liste, zeby ktos wszedl na twoje miejsce... A potem jeszcze zatykalem kims innym dziury... ciagle mialem nadzieje, ze sie pojawisz... przeciagalem to do samego konca! Gdzie bylas? -Zasnelam - odparla, nie probujac nawet wycierac lez. - Wszystkiego sie nauczylam. W nocy. I zasnelam. -Kurcze - rzekl Kostia po chwili milczenia. - A tu byla taka afera... On tak wrzeszczal... Na mnie, na wszystkich... Ze cie nie ma. Saszka usiadla na granitowym postumencie. Objela ramiona rekami. Kostia usiadl obok. Przez to, ze tak siedzial w milczeniu, opieral sie bokiem o jej bok, sapal i patrzyl przed siebie nieruchomym wzrokiem - Saszka zamarla i na sekunde znienawidzila sama siebie. Za to, ze go unikala. Za tego szprota w sosie pomidorowym. Za uciekanie wzrokiem i opuszczone zajecia. Za wszystko. -Chcialem pojsc dwa razy - rzekl Kostia. - Za siebie i za ciebie. Nie wytrzymala i zaczela glosno lkac. Pojsc dwa razy na indywidualne zajecia z Portnowem to dokladnie tak samo, jakby dwukrotnie umrzec. Kostia byl gotow to dla niej zrobic, a ona uciekla mu z lozka, obrzygala jego pokoj i prawie tydzien zadzierala nosa! -Juz poszedl? - zapytala przez lzy. Kostia wciagnal glowe w ramiona. -Jest w instytucie. Siedze tu od dawna, od konca zajec. Nie wychodzil. Posluchaj, moze pojde do niego i powiem mu, ze cie znalazlem i to wszystko dlatego, ze jestes chora? Stracilas przytomnosc. Czemu nie? Pokrecila glowa. Oklamywanie Portnowa bylo samobojstwem. To, ze Kostia zgadza sie byc poslancem, jest zlozeniem z siebie ofiary. -Sama do niego pojde. - Najwiekszego dyskomfortu nie odczuwala bynajmniej z powodu lez, choc cala twarz byla zapewne pokryta czarnymi zaciekami. Najbardziej Saszce doskwieral przeklety katar, przez ktory czerwienial i puchl jej nos. - Dopoki nie wyszedl. Niech robi, co chce. -Jest wsciekly! Teraz nie powinnas... Wystawisz sie na cios... Niech ochlonie... -Portnow... ochlonie?! Portierka ze szklanej budki przygladala im sie z zaklopotaniem i wspolczuciem. Saszka wstala. -Tylko na mnie poczekaj - rzekla slabym glosem. - Bedzie mi lzej, wiedzac, ze na mnie czekasz. Kostia krotko kiwnal glowa. Zeszla po schodach do wejscia na juz zamknieta stolowke. Naprzeciwko wisialo duze lustro: Saszka odbijala sie w nim w calosci. Nie przyjrzala sie uwaznie swemu odbiciu; wytarla tylko, na ile bylo to mozliwe, czarne zacieki wokol oczu. Odetchnela gleboko. Zeszla nizej, do korytarza z obitymi brunatna derma drzwiami. Na pierwszych, szerokich i dwuskrzydlowych umieszczona byla tabliczka: "Dzial nauczania". Saszka zapukala. Stuk utonal w dermie. Wtedy postukala w klamke. -O co chodzi? Glos byl ostry. Glos Portnowa. Nacisnela drewniana klamke. W dlugim, slabo oswietlonym pokoju staly ustawione wzdluz scian kanapy, wieszak z kilkoma plaszczami i zupelnie goly manekin. W najbardziej oddalonym od drzwi kacie, za starym biurkiem, siedzial nad rozlozonymi papierami Portnow. Patrzyl na Saszke znad okularow lodowatym, nieruchomym wzrokiem. "Czeka na mnie Kostia" - pomyslala i przelknela sline. -Czego pani chce, Samochina? -Nauczylam sie - oznajmila, probujac nie okazywac strachu. - Nauczylam sie wszystkiego. Jestem gotowa do zajec. -Ktora jest godzina? -Wpol do siodmej. -Na ktora godzine miala pani wyznaczone zajecia indywidualne? -Na pietnascie po trzeciej... Ale wszystkiego sie nauczylam! Moze pan sprawdzic... -Dlaczego mialbym tracic na ciebie swoj prywatny czas? Saszka poczula zmieszanie. -Opuscila pani zajecia, Samochina. Pani pociag odjechal. -Ale ja mialam uzasadniony... -Nie miala pani! Zaden powod nie jest uzasadniony, aby opuscic zajecia kontrolne. Pisze raport do Korzennikowa, niech podejmie srodki dyscyplinarne. -Ale ja wszystkiego sie nauczylam! -To mnie juz nie interesuje. Nasze kolejne spotkanie odbedzie sie w czwartek, na wykladzie. Do widzenia. I wskazal jej drzwi. Saszka wyszla. Po czym wrocila, wciaz jeszcze nie mogac uwierzyc w te niesprawiedliwosc. -Nauczylam sie! Przeciez to tylko pietnascie minut! Prosze mi uwierzyc... -Niech pani zamknie drzwi, Samochina... z tamtej strony. Weszla po schodach, wlokac za soba torbe. Przy wejsciu na stolowke zatrzymala sie przed lustrem. Lzy wyschly, twarz wydawala sie blada i szorstka jak bandaz. -No i jak?! - Kostia rzucil sie w jej strone. Saszka przez blisko minute nie byla w stanie wykrztusic z siebie ani slowa. Przypomniala jej sie rozmowa w lecie, ktora odbyla sie niemal poltora roku temu: "Nie zadzwonil mi budzik... - To bardzo zle, ale nie fatalnie... a nawet pozytecznie... Nauczy cie dyscypliny... Drugie takie przewinienie bedzie cie kosztowac drozej i nie mow, ze cie nie uprzedzalem...". -Co sie stalo?! -Czy masz mozliwosc... w jakis sposob skontaktowac sie... ze swoim... ojcem? Kostie az odrzucilo. -Po co? -Musze z nim porozmawiac - odparla Saszka z rozpacza w glosie. Kostia milczal. -Wiec jak? -Dal mi swoj telefon, ale wyrzucilem te karteczke. - Chlopak westchnal gleboko. - Posluchaj... Przeciez nie zrobilas nic strasznego... prawda? * * * Saszka dodzwonila sie do mamy dopiero nastepnego dnia. Glos w sluchawce byl matowy i zmeczony. Najpierw mama sie wykrecala, dopiero potem przyznala sie, ze wracajac wczoraj z pracy wywrocila sie pechowo i zlamala duzy palec prawej dloni. To oczywiscie nic strasznego. Duza niewygoda. W koncu to prawa reka. W dodatku okazalo sie, ze moglo byc gorzej. Gdyby sie nie poslizgnela, wpadlaby do studzienki kanalizacyjnej, z ktorej ukradziono pokrywe. Bylo ciemno, nie palily sie latarnie... A krok dalej byla otwarta studzienka! Na chodniku, wieczorem! Tak ze nie ma tego zlego. Wyklocamy sie ze spoldzielnia, pewnie bedziemy sie procesowac. A palec sie zrosnie. Nie martw sie. Wszystko sie zagoi.Po rozmowie z mama Saszka dlugo walesala sie po Torpie. Spadl pierwszy snieg i od razu stopnial. * * * W czwartek wlaczyli ogrzewanie. W sasiednim pokoju od razu przebilo kaloryfer i ogrzewanie wylaczono. Po korytarzu snuli sie hydraulicy, kleli i strasznie halasowali.Pod wieczor w pokoju zapotnialy szyby. Zrobilo sie cieplo i harmonijke kaloryfera ozdobily swiezo wyprane skarpetki, rajstopy i majtki. Saszka poszla do kuchni, zalala wrzatkiem w emaliowanym kubku kostke bulionu i popijajac go zasiadla do cwiczen. Miala takie uczucie, jakby uniknela powaznej tragedii. W rzeczywistosci wowczas, tamtego lata, kiedy zobaczyla roztrzesiona mame obok noszy, na ktorych lezal zupelnie Saszce nieznany Walentyn, czula cos podobnego. Niemal radosc z faktu, ze zamiast czegos powaznego wydarzylo sie wzglednie lekkie nieszczescie, ktore latwo bylo przezyc. -Po co on to robi? - pytal Kostia, siedzac nad filizanka herbaty z rozmoczonym w niej sucharkiem. -Nie pytasz, jak to robi? Milczeli. I Saszka byla niemal szczesliwa, gdyz strumien wydarzen ostatecznie wymyl z ich relacji ten wieczor, tego szprota, pogniecione przescieradlo i monety na podlodze. Ktore potem zreszta zebrala co do jednej. Schowala je do walizki, przeczuwajac, ze Korzennikow-senior wczesniej czy pozniej wystawi rachunek. -Kostia? - spytala cicho. - A ty... Jesli zechcesz rzucic instytut... Po prostu wyjechac. Czy naprawde cie stad nie wypuszcza? Chlopak sposepnial. -Rozmawialem z nim o tym - odparl, probujac wylowic rozmoczone kawalki suchara aluminiowa lyzeczka. - I, krotko mowiac, nie bede nawet probowal. Moja mama jest nienajlepszego zdrowia, babcia jest juz starenka. Bede sie uczyl. -Aha - odparla Saszka z westchnieniem. Zapadla noc. Liza wloczyla sie nie wiadomo gdzie. Oksana dlugo wiercila sie za biurkiem, probujac nauczyc sie paragrafu, po czym odrzucila ksiazke, napila sie w samotnosci samogonu z gumowego termoforu i polozyla spac. Saszka siedziala nad ksiazka i robila cwiczenie za cwiczeniem, jakby wspinala sie po oblodzonej, niemal pionowej scianie. Przeczytac cwiczenie numer dziewiec, posiedziec w rozpaczy jakies dwie minuty: Czegos takiego czlowiek nie jest w stanie zrobic... a nawet sobie wyobrazic... Przetrzec oczy, wrocic do cwiczenia osmego, powtorzyc go na sile, jeszcze raz przeczytac cwiczenie dziewiate. Sprobowac. Scisnac dlonmi skronie. Znow kilka razy powtorzyc cwiczenie osme, po raz kolejny zabrac sie za dziewiate i zrozumiec, ze kontur istnieje, mozna go dotknac, trzeba byc tylko bardzo ostroznym, skupionym... Doprowadzic cwiczenie do polowy i potknac sie. Jeszcze raz sie potknac zaraz po rozpoczeciu. I znowu prawie doprowadzic je do konca. I znowu - doprowadzic do konca, wiedzac, ze nie uda ci sie tego powtorzyc. Powrocic do osmego, przerobic je w myslach, powtorzyc dziewiate, marszczac sie z napiecia. I jeszcze raz powtorzyc. I jeszcze raz. Odetchnac, wytrzec zalzawione oczy, pozwolic sobie na minute odpoczynku, siorbnac wystyglej herbaty. Przeczytac cwiczenie dziesiate. I znow wpasc w rozpacz. Tak minal jej piatek. Oraz noc z piatku na sobote. Dziesiec po jedenastej, dokladnie o wyznaczonym czasie, weszla do sali trzydziesci osiem. Nie odczuwala juz strachu ani zlosci. Otaczajacy ja swiat byl ciemny, jej pole widzenia zwezilo sie do rozmiarow okraglego okienka wielkosci samochodowego kola. Nie zauwazyla twarzy Portnowa, a tylko jego dlon z pierscieniem. -Czekam, Samochina, na cala serie cwiczen od pierwszego do dwunastego. Jesli sie pani pomyli, prosze zaczynac od poczatku. Ustawila na srodku sali krzeslo, oparla obiema rekami o wysokie oparcie i zaczela: "... Wyobraz sobie sfere... w myslach przeksztalc ja w taki sposob, by zewnetrzna powierzchnia znalazla sie w srodku, wewnetrzna zas na zewnatrz...". Dwa razy Saszka sie pomylila. Podczas przechodzenia z cwiczenia siodmego do osmego, a potem przy dwunastym, najtrudniejszym. Za kazdym razem przerywala i zaczynala od poczatku. I podczas trzeciej proby doprowadzila serie do konca bez jednej pauzy - jak piosenke albo taniec. Jak karabin maszynowy. Albo niczym dluga gimnastyczna sekwencje na rownowazni. Okienko swiatla przed jej oczami zwezilo sie jeszcze bardziej. Nie dostrzegala twarzy Portnowa. Widziala stol, brzeg notesu i dlon z pierscieniem, nerwowo zacisnieta w piesc. -Dobrze - rzekl bezbarwnym glosem. - Na wtorek paragrafy osiemnasty i dziewietnasty. Na najblizsza sobote cwiczenia od trzynastego do siedemnastego. -Do widzenia - powiedziala Saszka. Wyszla z sali i kiwnela na Kostie. Do akademika dotarla nie widzac niczego wokol. Polozyla sie do lozka i wylaczyla swiadomosc. * * * -Samochina, wstawaj! Na pierwszych zajeciach mamy specjalizacje. Wstawaj, slyszysz?Liza miala drogie, lecz zbyt ostre i egzotyczne perfumy. Saszka otwarla oczy. -Co?! -Jest poniedzialek. Swit! Wstawaj, pol godziny do dzwonka! Jesli cie jeszcze raz nie bedzie, Portnow eksploduje! -Byla sobota - rzekla Saszka. -Byla i sie zmyla! Przespalas cala niedziele! A mama, pomyslala Saszka. Obiecalam jej, ze bede dzwonic w weekendy. Nie zadzwonilam. A Kostia? Co z nim? Polnaga Liza miotala sie po pokoju, naciagala cienkie rajstopy, wkladala na nie dzinsy. -Ksana! Nie bralas moich podpasek? -Bralam, pudelko lezy na stole. -I po cholere kradniesz, idiotko?! -I jeszcze zostaly, nie krzycz. Potem ci oddam. -Ty oddasz... Jeszcze raz zobacze... wloze ci te podpaski w dupe! Saszka narzucila szlafrok i poczlapala sie umyc. Z lustra spojrzala na nia szara, wychudla, lecz spokojna, wrecz atrakcyjna twarz. Mrugnela, zrenice rozszerzyly sie i zwezily jak czarne przeslony aparatow fotograficznych, po czym odzyskaly zwyczajny rozmiar. Wziela prysznic i umyla glowe; dopiero wtedy okazalo sie, ze jej suszarka sie przepalila. -Kto ja przepalil? -To nie ja - Liza juz stala w drzwiach. - Za dziesiec minut dzwonek, nie mam zamiaru z twojego powodu wysluchiwac ataku histerii Portnowa! -Wysluchasz jej z powodu kogos innego... Oksana, daj suszarke. -Dalam Lubce z dwunastki, nie oddala... Owin recznikiem i tak idz! Saszka wytarla wlosy recznikiem. Nalozyla zrobiona na drutach czapeczke, narzucila kurtke, wrzucila do torby zeszyty i ksiazki i pobiegla przez podworze do budynku. Wpadla do pierwszej sali, klapnela na swoje miejsce obok Kostii i w tym momencie zabrzmial dzwonek. Minela minuta. Portnow sie nie pojawial. Studenci zaczeli po sobie pytajaco spogladac. Rozpoczely sie ciche rozmowy. -Moze zachorowal? - zasugerowal ktos z nadzieja. -Akurat... -Marzyciel... Drzwi otwarly sie gwaltownie. Rozmowy zamilkly, urwane w pol slowa. Portnow wszedl, krotko sie przywital i usiadl za biurkiem. Pochylil glowe i spojrzal na studentow znad okularow. W sali zapadla absolutna cisza. -Minela juz polowa semestru - rzekl Portnow. - Zbliza sie sesja zimowa. Czekaja was dwa egzaminy, z filozofii i historii. Oraz oceny ze wszystkich przedmiotow. Specjalizacje, ma sie rozumiec, rowniez bedziecie zaliczac. Kazdego, kto jej nie zaliczy za pierwszym podejsciem, czeka nieprzyjemna rozmowa z jego kuratorem. Po stole Zeni Korobko potoczyl sie olowek i z hukiem spadl na podloge, dziewczyna jednak nie osmielila sie pochylic, aby go podniesc. -O pewnych rzeczach powinienem wam powiedziec juz dzisiaj - kontynuowal Portnow. - Niektorym z was mowilem to podczas zajec indywidualnych, teraz powiem wszystkim. Cwiczenia, ktore probujecie wykonac, zwalczajac ograniczenie i lenistwo, zarazem zmieniaja was od wewnatrz. Byc moze to zauwazyliscie. Jesli nie, zauwazycie pozniej. Zrobil pauze. Saszka chciala spojrzec na Kostie, zdolala sie jednak powstrzymac. -Znajdujemy sie na samym poczatku drogi - ostrym glosem oznajmil Portnow. - Trwaja prace przygotowawcze. Patrzac na to, jak sie tocza, mozna smialo powiedziec: tak slamazarnej i leniwej grupy nie mialem okazji uczyc od wielu lat! Gorsza od was jest moze tylko grupa "B", ale ona przekracza juz wszelkie granice i nie sadze, by wiecej niz polowa studentow dociagnela do uroczystosci koncowej! Panowala cisza. -Samochina - rzucil Portnow. Saszka wstala. -Podejdz tu. Poslusznie podeszla do tablicy. -Ile cwiczen z podrecznika przerobilas? -Dwanascie. Portnow odwrocil sie do klasy. -Czy ktores z was, cudowne dzieci, zrobilo dwanascie cwiczen z podrecznika? Ile ty zrobilas, Pawlenko? -Szesc - wyszeptala Liza. -A ty, Toporko? -Osiem... -A ty, Korzennikow? -Trzy - odparl Kostia. Mial bardzo blada, pokryta czerwonymi plamkami twarz. -Ta dziewczyna otrzyma zaliczenie automatycznie - rzekl Portnow, nie patrzac na Saszke. - Uczy sie. Byla liderka juz po pierwszych zajeciach, teraz wysforowala sie jeszcze bardziej i moze spokojnie patrzyc w oczy sesji zimowej. Reszta niech zapamieta: z naszego przedmiotu sa tylko dwa egzaminy; jeden podczas polmetka na trzecim roku i drugi, koncowy, na piatym. Jednak zaliczenia, ktore bedziecie przechodzic po kazdym roku, beda dla was wielkim egzaminem z zycia i tego mozecie byc pewni. Prosze usiasc, Samochina. Saszka wrocila na swoje miejsce. Za jej plecami w grupie "A" panowala martwa cisza. Wszyscy mnie znienawidza, pomyslala niemal wesolo. Choc tak na dobra sprawe... czego tu zazdroscic. W tym momencie w jej wnetrzu jakby rozchylil sie niski sufit. Betonowe plyty rozeszly sie na boki i uderzyl w nie promien swiatla. Wszystko to, co kosmate i mroczne, przygniatajace i budzace w niej strach, okazalo sie w tym swietle smieszne i zalosne. Jakby ujawnily sie kulisy produkcji niskonakladowego horroru. Wykorzystane w fabule potwory, smierc w calunie z metka z pralni, niski i grubiutki rezyser. -Ej! Co z toba? Z ogromna trudnoscia zamknela oczy. I ponownie je otwarla. Wokol krzatali sie studenci, szuraly krzesla, ktos smial sie bardzo glosno. Cos sie wydarzylo. Portnowa nie bylo. Drzwi do holu byly otwarte na osciez. -Co sie stalo? - zapytala Saszka, mruzac oczy. -Koniec zajec - wyjasnil Kostia suchym tonem. - Mamy teraz wychowanie fizyczne. Masz stroj? * * * Wszystko wokol dzialo sie bardzo szybko. Saszka zostala sama, po czym weszla na drugie pietro w chwili, gdy brzmial trzeci dzwonek na zajecia; stanela w kolejce nieprzebrana, w dzinsach i swetrze.-Kogoz ja widze? - wykrzyknal mlody wuefista. - Aleksandra! Dlaczego nie chodzi pani na zajecia! A jesli sie juz pojawi, to bez stroju? -Ona nie ma czasu, zaglebila sie w nauke! - rzekla Liza, a ktos zachichotal. -Nie zapomniala pani chyba, ze wychowanie fizyczne, podobnie jak specjalizacja, jest przedmiotem kierunkowym? I ze czeka was wkrotce sprawdzian, bezlitosny i nieublagany? W szeregu ktos sie rozesmial. -Zaraz sie przebiore - rzekla Sasza. -W porzadku, tylko szybciej, szybciej! Zaczynamy rozgrzewke. Na prraaawo! Biegiem marsz! Korotkow, prosze nie zwalniac tempa! Saszka pomknela do przebieralni. Wytrzasnela z torby zlezaly stroj sportowy i tenisowki. W dusznym i ciasnym pomieszczeniu pod lawkami staly buty, modne, z grubym protektorem i typowo damskie, na cieniutkich obcasach. Na zelaznych hakach, niczym tusze u rzeznika, wisialy czyjes dzinsy i spodniczki, na lawce walala sie gora niechlujnie rzuconych swetrow. Czyjs spadl. Saszka podniosla go odruchowo i polozyla na miejsce. Nie czula strachu. A takze odwagi. Czula sie calkowicie zobojetniala, jak ryba zastygla w zimnych glebiach oceanu. Raz, dwa, trzy, cztery, wykrzykiwal w sali komendy Dima Dmitrycz. Tupaly adidasy. Trwala rozgrzewka. Saszka zasznurowala tenisowki i powlokla sie do sali gimnastycznej. * * * -To nie ona.-Skad wiesz? -Wiem! Mscisz sie na niej nie wiadomo za co. -Ciszej, nie krzyczcie... Grupa "A" pierwszego roku stala wokol lawki na podworzu. Na oparciu siedziala Liza, opierajac dlugie obcasy o brudne siedzenie. -Samochina! Mialam w kieszeni kurtki sto dolarow. Oddaj albo bedzie zle! Saszka zatrzymala sie. Skonczyly sie czwarte zajecia. Na filozofii i historii rozdali im przykladowa liste pytan egzaminacyjnych. Po szescdziesiat, w sumie sto dwadziescia. Oczywiscie nie zdazy sie tego nauczyc. Do soboty trzeba zrobic cwiczenia od trzynastego do siedemnastego, a jutro wtorek, zajecia indywidualne, paragraf... -Ogluchlas, Samochina? Po tym, co wydarzylo sie z nia na pierwszych zajeciach, Saszka rzeczywiscie byla nieco otumaniona. Tloczyli sie wokol lawki - rozwscieczona Liza w otoczeniu chlopcow, jej kolegow i poplecznikow. Kostia z zalosnie czerwona twarza. Andriej Korotkow, rosly i posepny. Zenia... Igor... Denis... -O czym ty mowisz? - zapytala Saszka. Liza zeskoczyla z lawki i stanela przed nia twarza w twarz, zaciskajac pomalowane wargi w niteczke. -Bylas sama w przebieralni. Tam wisiala moja kurtka. W kieszeni bylo sto dolarow. -W prawej? - upewnila sie Saszka. Oczy Kostii zrobily sie okragle. Chlopcy wymienili znaczace spojrzenia. -W prawej - cicho potwierdzila Liza. - Nasciagali tu zlodziejaszkow... Oddawaj. Saszka zamknela oczy. Byla bardzo spiaca. A jednoczesnie bardzo chciala usiasc do cwiczen. Tak jak czasem chce sie jesc. -Wsunely sie za podszewke. Szukaj. Lipa, pod ktora stala na podworzu lawka, byla juz prawie calkiem gola, a liscie zgrabil dozorca. Ostatnie nieopadle listki jeszcze czepialy sie iluzji zycia i lekko drzaly, a galezie uderzaly jedna o druga, skrzypialy i szelescily. Oprocz tych dzwiekow niczego nie bylo slychac; zapadal szybki zmierzch. Swiecily sie okna w instytucie. Zapalila sie latarnia przed wejsciem do akademika. -Na co czekasz, sprawdz - powiedzial nerwowo Kostia. Liza wsunela dlon do kieszeni kurtki. Bardzo dlugo w niej grzebala. A potem jej smukla twarz poczerwieniala i zrobila sie ciemna jak u mulatki. -A ty skad to wiesz?! - zwrocila sie do Saszki. - Skad wiesz? Wsadzalas tam lapy, tak? Saszka wzruszyla ramionami. -Nie. Po prostu sie domyslilam. A teraz pros o wybaczenie. Powiedz: wybacz mi, Saszo. -Co takiego?! Saszka znowu na sekunde opuscila powieki. Uczucie, ktore nawiedzilo ja podczas pierwszych zajec, moglo lada moment powrocic. -Popros tutaj, przy wszystkich, o wybaczenie. Poniewaz obwinilas mnie o kradziez. -Spadaj - rzekla Liza. Saszka zrobila krok do przodu. Swiatlo latarni padlo na jej twarz. -Slyszalas mnie, Pawlenko. Nie przeginaj. Liza patrzyla Saszce w oczy. Bardzo szybko, niczym automatyczny pokaz slajdow, zmienialy sie na jej twarzy zlosc, zdziwienie, zmieszanie, a na koniec przemknal strach. -Czego ty chcesz? - wymamrotala. -Przepros. -No, przepraszam. W calkowitym milczeniu Saszka przeszla przez szpaler studentow, ktorzy rozstapili sie przed nia, i weszla na prog akademika. * * * W listopadzie spadl snieg. Wczesnym rankiem, w pelnej ciemnosci, Saszka pierwsza wychodzila z akademika i zostawiajac lancuszek sladow biegala wokol podworza. Jedno okrazenie za drugim. Po wlasnych sladach, jak przed rokiem.Nikt jej do tego nie zmuszal. Zrozumiala po prostu, ze bez tego biegania, bez ciszy wczesnego poranka, bez sniegu pod nogami i obloczkow mroznego oddechu na pewno nie wytrzyma tego obciazenia. Fizycznego ani moralnego. Poczatkowo Kostia biegal razem z nia, jednak potem stopniowo sie "wykruszyl". Trudno mu bylo budzic sie tak wczesnie, zdarzalo mu sie nawet przespac pierwsze zajecia (jesli nie byla to specjalizacja). Saszka nawet sie z tego cieszyla; potrzebowala calkowitej samotnosci. Absolutnej ciszy i dzwieku sniegu pod butami, chrzeszczacego albo chlupoczacego, jak wypadnie. Mama nadal miala reke w gipsie. Przez telefon przekonywala, ze to nic strasznego, ze juz sie przyzwyczaila, a palec nie boli. Razem z Walentynem przyslali Saszce paczke: zimowe buty, rajtuzy, skarpetki i nawet nowa kurtke z futrzanym kapturem. Kurtka okazala sie za mala. W pokoju numer dwadziescia jeden na dlugo nastala zima. Liza nie zauwazala Saszki, a ta nie zwracala uwagi na Lize. Oksana, ktora poczatkowo usilowala je jakos pogodzic, porzucila te bezowocne proby i zyla wlasnym zyciem; co chwile przychodzily do niej w goscine dziewczyny z grupy "B", a niekiedy odwiedzali ja chlopcy z drugiego roku. -To jakas poczekalnia - cedzila przez zeby Liza, jednak nikt jej nie sluchal. Dziewczynie cos nie wypalilo z mieszkaniem do wynajecia; zabraklo jej pieniedzy, nie znalazla takiego, ktore by jej odpowiadalo, albo - Saszka zakladala tez taka ewentualnosc - nie pozwolil jej na to Portnow. Pewnego razu po drodze na poczte (byla niedziela, a Saszka dzwonila do domu raz w tygodniu - byla to jej zelazna regula) zobaczyla przed soba na ulicy Farita Korzennikowa z Liza. Szli obok siebie, a Korzennikow cos mowil. Liza sluchala go z takim wyrazem twarzy, ze Saszce zrobilo sie jej zal. Zwolnila kroku. Podczas listopadowej odwilzy snieg sie roztopil i zamienil w breje; po ulicy plynely strumyki wody, jak wiosna, a na ich dnie jasnialy zolte, opadle liscie. Korzennikow i Liza rozstali sie na skrzyzowaniu przed poczta. Korzennikow skinal glowa i skierowal sie na lewo, przeszedl przez ulice i wkrotce zniknal za rogiem. Liza stala, opierajac sie o pien golej lipy. Saszka miala ochote podejsc do niej i cos powiedziec. Zrobila juz nawet pierwszy krok, jednak weszla prosto w wielka kaluze; glosny plusk sprawil, ze odskoczyla i wrocila do rzeczywistosci. Liza sie nie ucieszy. Saszka niczego nie zdola zmienic, przynajmniej na razie. Przeslizgnawszy sie za plecami wciaz stojacej pod drzewem Pawlenko, weszla do pograzonego w cieplym, bursztynowym swietle dusznego budynku poczty i stojac w kolejce do telefonu przez caly czas wyobrazala sobie, jak pewnego razu plunie w twarz Korzennikowowi. Jak nabierze pelne usta sliny i splunie. Staruszek, ktory przed nia wszedl do kabiny, juz konczyl rozmowe, kiedy Saszka zdala sobie sprawe - zmieszana i zaskoczona - ze cien jej nienawisci do Farita Korzennikowa pada takze na Kostie. Syn nie jest odpowiedzialny za ojca, rzekla sobie. Kostia jest dokladnie taka sama ofiara Farita, jak ona sama. Przeciez podarl i wyrzucil kartke z telefonem ojca. Zreszta, jaki tam z niego ojciec... jedynie biologiczny... -Bedzie pani rozmawiac czy nie? - zapytala dziewczyna w okienku. Weszla do kabiny. Jednak nawet rozmawiajac z mama nie mogla wyrzucic z glowy Korzennikowa ani Kostii. * * * -Ty co, swojemu nie dajesz? - zapytala Oksana zatroskanym tonem.Myla w kuchni naczynia. Ktokolwiek by naswinil - Oksana zawsze zmywala naczynia. Zdarzalo sie, ze rzucala garnkami i wrzeszczala: "Ale chlewu narobili!", jednak mimo wszystko zmywala. Widok sterty brudnych talerzy w zlewie doprowadzal ja do wscieklosci. -W tym wieku sa nadpobudliwi seksualnie - Oksana powtorzyla najwyrazniej zaslyszane od kogos zdanie. - W taki sposob go przy sobie nie zatrzymasz. Pamietaj o tym. Saszka siedziala nad paragrafem. W pokoju dwadziescia jeden bylo bardzo duzo przyjaciol i przyjaciolek Lizy, ktorzy porozsiadali sie wszedzie, nawet na lozku Saszki. Ta zas nie chciala miec z nimi nic wspolnego - zabrala ksiazki i poszla do kuchni, w ktorej o tej godzinie nikogo nie bylo, jedynie Oksana zmywala naczynia. Podczas przezytych w akademiku miesiecy Saszka nauczyla sie spac w najwiekszym halasie i uczyc podczas trzesienia ziemi. Slowa Oksany wybily ja z rytmu. Musiala co chwile wracac wzrokiem na poczatek akapitu. -W ogole jestes jakas dziwna - rozwodzila sie Oksana. Stala odwrocona do Saszki plecami, splukiwala talerz w zlewie i nie slyszala niczego oprocz wlasnego glosu i szumu wody. -Masz niedlugo osiemnastke? Na wiosne? Ale z ciebie sierota. Portnow dal ci zaliczenie awansem, jako jedynej z trzydziestu dziewieciu osob. A ty zakuwasz jak kretynka od rana do wieczora. Sprzatna ci Kostie sprzed nosa, to sympatyczny chlopak, a u nas jest wiele ladnych dziewczyn. Nawet miejscowe uczennice to niezle laski. Otwarly sie drzwi. Wszedl jednooki Witia z trzeciego roku, jak zwykle wygiety i dziwaczny. Ubrany byl w spodnie od dresu z wypchanymi kolanami i pamietajaca lepsze czasy koszule w krate. Na rekach mial wielkie skorzane rekawiczki, a twarz zaslanialy mu ogromne ciemne okulary. Saszke przeszedl dreszcz. -Czesc, dziewczyny - rzekl ochryplym glosem. - Poczestujecie mnie herbatka? Oksana sie odwrocila. -A co, nie masz swojej? -Poczekaj - powiedziala Saszka, odsuwajac ksiazke. I tak nie potrafila sie skoncentrowac. Elektryczny czajnik nagrzal sie i zaczal syczec. Rozszedl sie swad spalonej izolacji. -Sluchaj, Witia - rzucila Saszka, jakby mimochodem. -Masz jakies problemy z rekami? Witia spojrzal na swoje dlonie w rekawiczkach. Poruszyl palcami. -To nic takiego. Zbliza sie sesja, dziewczyny. Sesja zimowa. Czy uda sie ja przezyc, oto jest pytanie... -Czy uda sie ja przezyc - jak echo powtorzyla Saszka. Skierowal na nia czarne szkla okularow. -Dla was, na pierwszym roku, to jeszcze nic, hulaj dusza. Mozecie sobie noworoczny bal urzadzic. A na trzecim roku, dziewczyny, czeka was egzamin ze specjalizacji. Oksana zakrecila kran. Odwrocila sie i wytarla rece w mokry recznik. -A co? Ciezki? Witia niepewnie pokiwal glowa. -Mozna to tak ujac... Ciezki. Po egzaminie przenosimy sie do innej bazy... Oczywiscie ci, ktorzy go zdadza. -Moze tam bedzie latwiej - wyrazila przypuszczenie Saszka, acz bez szczegolnego przekonania. Nikt ze studentow pierwszego roku nie mial najmniejszego pojecia o tym, gdzie sie znajduje i czym tak naprawde jest "inna baza". Chodzily sluchy, ze to jakis niezwykle nowoczesny i wyposazony w znakomity sprzet instytut z wyremontowanym wedlug najnowszych standardow akademikiem i komputerem na kazdym biurku. Inni powiadali, ze to znajdujace sie gleboko pod ziemia mroczne katakumby. Niektorzy twierdzili, ze owa tajemnicza "baza" znajduje sie w innym miescie. Jeden ze studentow - Saszka sama to slyszala - zupelnie na powaznie przypuszczal, ze chodzi o inna planete. Saszka powiedziala kiedys Kostii - oczywiscie zartowala - ze "inna baza" dla studentow wyzszych lat jest czyms w rodzaju pozagrobowego krolestwa, o ktorym nikt niczego nie wie, gdyz nikt stamtad nie wraca. Pamietala, ze Kostia dziwnie na to zareagowal - zbladl i poprosil, aby wiecej tak nie zartowala. -Moze bedzie latwiej - posepnie przytaknal Witia. -Ech, dziewczyny, a ja przeciez chcialem zaciagnac sie do marynarki. Saszka nalala dymiacego wrzatku do emaliowanego kubka. Wrzucila do srodka torebke herbaty. -Ile cukru? -Dwie lyzeczki. Nie, trzy. Postawila filizanke na brzegu stolu. Witia niezrecznie podniosl ja obiema rekami - w skorzanych rekawiczkach - i wlal w siebie goraca herbate, jak wode. Zaskoczona, wstrzymala oddech. Chlopak odstawil pusta filizanke na stol, usmiechnal sie i oblizal wargi. -Dziekuje. -Nie oparzyles sie? - cicho spytala Saszka. Pokrecil glowa. -Nie... pojde sie pouczyc, dziewczyny. Dziekuje, co zlego, to nie ja. I wyszedl. * * * Saszka weszla do pokoju z podrecznikiem pod pacha. Swiatla bylo bardzo malo - palila sie jedna lampa na stole i jarzyly sie ogniki papierosow. W papierosowym dymie trudno bylo rozpoznac twarze. Liza siedziala na stole obok magnetofonu, a oprocz niej w pokoju znajdowalo sie jeszcze jakies dziesiec osob - z pierwszego i drugiego roku - ktore rozsiadly sie gdzie popadnie. Na lozku Saszki spoczywala para - pulchna dziewczyna obsciskiwala sie ze swoim chlopakiem. Miala na imie Ira, a on zdaje sie Slawa.-Koniec zabawy - rzekla Saszka. - Juz jedenasta. Wszyscy wynocha z pokoju. Nikt jej nie slyszal ani nie sluchal. Podeszla do stolu i zrzucila magnetofon na podloge. Odpadla pokrywa i wypadla kaseta. Rozmowy zamilkly. -Odbilo ci, Samochina? - zapytala w kompletnej ciszy Olga z trzydziestego drugiego pokoju. Saszka wlaczyla swiatlo. Wszyscy zmruzyli wzrok; dziewczyna patrzyla na nich szeroko otwartymi, a nawet nieco wytrzeszczonymi oczami. Przed chwila, w kuchni, przy akompaniamencie smiechu i cudzych glosow skonczyla dwudzieste piate cwiczenie. Chociaz Portnow zadal jej od trzynastego do siedemnastego. Po prostu tak wyszlo; po przerobieniu siedemnastego Saszka przeczytala nastepne - z czystej ciekawosci. I niczego nie zrozumiala. Zamiast po prostu zamknac ksiazke, przeczytala zadanie jeszcze raz. Zrozumiale slowa. Mniej wiecej zrozumiale obrazy. Kompletna niemozliwoscia zas bylo wyobrazenie sobie tego, co i w jaki sposob trzeba z nimi zrobic. I wowczas Saszce znowu "odbilo", jak dawniej. Byc moze bylo to w stylu prymuski i kujonki. Byc moze byl to instynkt badacza. W wyobrazni przeciagnela jednak niteczki od cwiczenia siedemnastego do osiemnastego, zanurzyla sie w calkowity mrok i po chwili namacala to, co zwykla nazywac "konturem" cwiczenia. Jest. Szczerze sie ucieszyla. I zaczela ostroznie rozpracowywac osiemnaste. Od niego przeciagnely sie nitki do dziewietnastego i dwudziestego. A potem dostala czegos w rodzaju wewnetrznego olsnienia i zaczela robic jedno cwiczenie za drugim, dopoki w koncu, przy dwudziestym piatym, nie oslepla. Wewnetrzne swiatlo zaplonelo bardzo jasno i zgaslo. Saszka przetarla oczy; nie widziala podrecznika ani kuchni. Przez moment miala wrazenie, ze znajduje sie wewnatrz cwiczenia. Jest ciemnym konturem w przestrzeni pozbawionej gory i dolu. Nie zdazyla sie nawet przestraszyc. Trzasnely drzwi, powialo przeciagiem i ktos otworzyl drzwi lodowki. -Gnoje! Kto zzarl mojego sledzia?! -Zostawiles go we wspolnej lodowce, kretynie? -Nie moge go trzymac w pokoju! Strasznie smierdzi! -Trzeba bylo zjesc od razu... -Dranie. Czyja to kielbasa? Wszystko tej swini wyjem... -Daj spokoj, to Lonki, lekko zalatuje. Przywiozl ja juz nieswieza. Saszka slyszala rozlegajace sie tuz obok niej glosy. Czula podmuch powietrza na twarzy. A takze zapachy. I niczego nie widziala. Poczula, jak podrecznik zsuwa sie jej z kolan. Zdazyla go podchwycic. Wciaz jeszcze nie czula strachu. Portnow o czyms takim wspominal... o wzroku, ktory moze ulec zmianie. A jesli oslepla na zawsze?! Omal nie zawyla z przerazenia. Zaczela trzec oczy, jakby chciala je wydusic z oczodolow, i po kilku sekundach zaczela widziec biala plame lodowki. A po minucie dostrzegla leb sledzia na kafelkach podlogi, czyjes nogi w kapciach i odlamki rozbitej filizanki. Wzrok powrocil. Powlokla sie chwiejnym krokiem do swojego pokoju. Cos sie z nia dzialo. Cos powaznego. Nie mogla - i nie chciala - tego zatrzymywac. Gdy otwarla na osciez drzwi do pokoju, zobaczyla ogniki papierosow i parke siedzaca na jej lozku. O niczym nie myslala, dzialala instynktownie. -Wszyscy wynocha. Ogluchliscie? -Przeuczylas sie, malenka? - zapytal lagodnym tonem chlopak siedzacy na jej lozku. I spojrzal jej w oczy. Saszka miala wrazenie, ze minelo kilka sekund. W rzeczywistosci, kiedy sie ocknela, bylo juz wpol do dwunastej i przebywala sama w pokoju. Na podlodze walaly sie niedopalki. Mdlilo ja od papierosowego dymu. Podeszla do okna, zdarla papier, ktory przyklejala z Oksana, powyrywala piankowe uszczelki, szeroko je otwarla i pelna piersia wdychala zimne listopadowe powietrze. * * * -Chyba zaczne sie ciebie bac - rzekl Kostia. - Masz czasem takie spojrzenie...Siedzieli na parapecie w zaulku korytarza obok sali trzydziesci osiem. Przed dziesiecioma minutami Kostia wyszedl z zajec indywidualnych. Za piec minut do Portnowa miala isc Saszka. -Sasz... Co tam zaszlo? Cos sie przeciez stalo, a oni sie nie przyznaja, jakby im bylo wstyd. -Nic takiego - probowala sie wymigac Saszka. - Wywalilam ich z pokoju. -Zmienilas sie - zauwazyl Kostia. -Wszyscy sie zmieniamy. -Tak, ale ty... Moze jestes geniuszem? Albo jeszcze gorzej? - chlopak probowal obrocic to w zart. -Moja kolej - powiedziala. Zatrzymala sie przed sala wykladowa. W rzeczywistosci miala jeszcze co najmniej dwie minuty. Za drzwiami Portnow mowil cos donosnym i ostrym glosem. Jakby smagal batem albo wbijal gwozdzie. Saszka pomyslala, ze przynajmniej jej nie bedzie dzis sztorcowal. Dzisiaj przygotowala nie piec, a dwadziescia trzy nowe cwiczenia. Dwadziescia trzy... Poczula strach i radosc, jak w dziecinstwie na diabelskim mlynie. Zenia Toporko wyszla z sali dziwnie zgarbiona, ledwie powstrzymujac lzy. Dostala za swoje, pomyslala bez wspolczucia Saszka. I weszla do Portnowa. -Dzien dobry, Samochina. Odrobilas lekcje? Przytaknela. Polozyla dlonie na wysokim oparciu krzesla i wziela sie w myslach do roboty, zaczynajac od cwiczenia trzynastego. Pomylila sie przy czternastym. Zaczela od poczatku. Pomylila sie przy pietnastym i znowu zaczela od nowa. Portnow przygladal sie jej, sceptycznie zaciskajac usta. Saszka, na granicy paniki, zaczela powtornie i pogubila sie juz podczas trzynastego. Portnow milczal. -Chwilke. Musze sie skoncentrowac. -Koncentruj sie. -Ja... Saszka sie zaciela. Przypomniala sobie wczorajszy dzien. Oksana ze swymi naczyniami. Witia i jego rekawiczki. "Swojemu nie dajesz?". Goraca herbata. Ogniki papierosow w ciemnosci. Zaczela trzynaste i zdala sobie sprawe, ze cwiczenia "ruszyly". Jedno za drugim. Jak ogniwa lancucha. Jak zwyczajne mysli. Zwariowane. Obce. Skonczyla szesnaste. Siedemnaste. Nie robiac przerwy przeszla do osiemnastego. Dziewietnastego. Serce zaczelo jej walic jak mlotem. Czula sie jak linoskoczek tanczacy na linie ponad wiwatujacym tlumem; niemal slyszala okrzyki zachwytu - chociaz w sali panowala cisza. Gdzies w korytarzu rozmawiali studenci, a ona stala, zaciskajac dlonie na oparciu krzesla i wpatrywala sie w przestrzen, a naprzeciwko siedzial Portnow, ktory przygladal sie jej i w jakis sposob - tylko w jaki? - widzial jej taniec na linie; byl jedynym widzem... sluchaczem? Wspoluczestnikiem? Co sie z nia dzialo i jak mogl to odczuwac? I w jaki sposob odbieral jej mysli-cwiczenia? Oslepla zaraz po dwudziestym piatym. Podobnie jak wczoraj w kuchni. Blysk - i mrok, jak w zamknietej skrzyni. Absolutna ciemnosc. I cisza. Portnow sie nie poruszal. -Usiadz. Trzymajac sie oparcia krzesla, obeszla je i usiadla. Krzeslo zaskrzypialo. -Ktore cwiczenia mialas zadane? -Od trzynastego do osiemnastego. -Wiec po jakiego diabla wzielas sie za dwudzieste piate? Saszka przelknela sline. -Odpowiedz! -Bo mialam ochote. -Co?! -Mialam ochote! - Saszka byla gotowa robic impertynenckie uwagi i pyskowac. Gdyby widziala, od razu by wstala i wyszla trzaskajac drzwiami. Byla jednak slepa i bala sie wyglupic i wpasc na framuge. -Co widzisz? - zapytal Portnow o ton ciszej. -Nic. -Kompletnie nic? Saszka zatrzepotala powiekami. -Kompletnie - odparla ledwie slyszalnie. - Tak samo bylo wczoraj. Ale niemal od razu przeszlo. -Ile razy przeczytalas cwiczenie dwudzieste piate? -Dwa. Wczoraj i dzisiaj. Uslyszala, jak Portnow podniosl sie z krzesla i podszedl do niej. Wstala, a on chwycil ja za podbrodek i ostro, niemal grubiansko szarpnal jej glowe do gory. Blysnelo swiatlo; Saszka zamrugala. Tuz przed jej oczami pojawil sie pierscien Portnowa. Zielony odblask na kamieniu gasl powoli. Portnow zdjal okulary. Spojrzal na Saszke - chyba po raz pierwszy patrzyl na nia nie znad szkiel, lecz wprost. Jego zrenice byly malenkie jak ziarnka maku. Saszce przypomnialy sie oczy garbusa, Nikolaja Waleriewicza, ktory kiedys w restauracji postawil jej kanapki i kotlet. -Posluchaj mnie uwaznie, dziewczyno. Jesli daje jakies polecenie, nie mozna go wykonywac w przyblizeniu, tylko dokladnie tak, jak powiedzialem. Nie wolno robic mniej. Robic wiecej takze... nie nalezy. Jesli bedziesz miala ochote zrobic wiecej, przyjdz najpierw do mnie i zapytaj. I jeszcze jedno. Masz na karku dwa egzaminy a opuszczasz zajecia. Sprawdzalem w dzienniku - masz niemal tyle samo nieobecnosci, co Pawlenko. Pogodzilas sie z nia? Saszka przez minute milczala. Ostatnie pytanie zupelnie zbilo ja z pantalyku. -Wcale sie z nia... nie poklocilam. -Jesli kogos zabijesz, pojdziesz do wiezienia. Skonczylas juz osiemnascie lat? -Nie... Co to znaczy: zabije?! Ktos zapukal do drzwi. Czas Saszki skonczyl sie przed dwoma minutami; wczesniej Portnow nikogo nie przetrzymywal na zajeciach indywidualnych. -Prosze czekac! - krzyknal z rozdraznieniem, po czym znow zwrocil sie do Saszki: - Wzrasta ci agresja. To jeden z etapow. Jednak w twoim przypadku norma zostala znacznie przekroczona. -Ja?! -Tak. Pomysl o tym. To wszystko, jestes wolna! Saszka wyszla, wpuszczajac do sali Andrieja Korotkowa. I niemal od razu wpadla na Kostie. -Myslalem, ze cie zabil. -Powiedz, czy ja jestem agresywna?! Chlopak milczal tak dlugo, ze zaniepokoila sie jeszcze bardziej. -Ale ja przeciez nigdy... ja na odwrot... -Jestes... dziwna - rzekl w koncu Kostia. - A... co robisz jutro? * * * Niedziele spedzili spacerujac po miescie i nie zajmujac sie niczym konkretnym. Kostia zaprosil Saszke do kafejki; jedli lody i patrzyli na wroble, ktore przylatywaly zagrzac sie pod okno, przy rurze kuchennej wentylacji. Nie opuszczalo jej wrazenie, ze Kostia czegos od niej oczekuje. Nawet jego spojrzenie bylo wyczekujace. I przy kazdym slowie robil krociutka pauze, jakby chcial, aby Saszka mu przerwala.Czula jego oczekiwanie i narastajace zaklopotanie. -Pojdziemy na poczte? Musze zadzwonic do domu. Mama natarczywie wypytywala ja o postepy w nauce. Saszka oznajmila, ze ja chwala i jest najlepsza na roku. Mama obiecala jej, ze z okazji "pierwszej sesji" dostanie "jakis upominek". Potem ze swoja rodzina - mama i babcia - rozmawial Kostia. Kiedy zaplaciwszy za polaczenia wyszli na ulice, bylo juz calkiem ciemno i padal snieg. -Czy palenie w pokoju, kiedy cie prosza, aby tego nie robic, nie jest chamstwem?! O co tu sie obrazac? Ja zawsze z nia po dobroci... Rozumiem, ze ma problemy osobiste, bo Korzennikow doprowadza ja po prostu do... Saszka sie zaciela. Kostia szedl obok niej z rekami w kieszeniach, przygarbiony. -Moze powinienem zmienic nazwisko? - zapytal z gorycza. - Przejac od mamy? Saszka nie wiedziala, co odpowiedziec. Padal snieg, pokrywajac czarne galezie lip, zeliwne lawki, ozdobne gzymsy i blaszane parapety. Nad dachami gdzieniegdzie wznosil sie dym - bialy na tle czarnego nieba. Byl to bardzo malowniczy widok. Dalej szli w milczeniu. Saszki nie opuszczalo poczucie, ze Kostia w napieciu na cos czeka. Jakby byl widzem w teatrze, a ona wlasnie pojawila sie przed nim w swietle rampy i z premedytacja przedluza pauze. Lecz jesli kupil bilet, to powinna przeciez cos powiedziec albo zrobic... -Chodzmy do akademika - rzekla Saszka. I od razu dodala zmieszana: - Masz przeciez do zrobienia kilka cwiczen? Kostia odwrocil sie gwaltownie. -Dlaczego w kolko gadasz o cwiczeniach? -Wcale nie w kolko. Ja... Zaciela sie i zatrzymala. Chlopak stal przed nia z tak rozczarowanym i pelnym wyrzutu wyrazem twarzy, ze Saszka zmieszala sie ostatecznie. -Sadzisz, ze ja... I znow nie wiedziala, co ma powiedziec. -Czy naprawde nie rozumiesz, ze my... I wtedy zrobilo jej sie bardzo przykro. Wrecz scisnelo ja za gardlo. -To w koncu nie moja sprawa! - wykrzyknela i ruszyla dalej szybkim krokiem, potykajac sie i slizgajac po mokrej ulicy. Kostia dogonil ja i objal. * * * Calowali sie w bramach. W Torpie bylo pelno ciemnych, gluchych i pustych bram. W jednych pachnialo kocimi szczynami, w innych perfumami lub wilgotnym tynkiem. Niektore nie mialy zapachu. Stare skrzynki na listy, wielokrotnie malowane i majace dzieki temu majestatyczny wyglad, doniczki z fikusami, czyjes sanki, wozki, rozkrecony dzieciecy rower - przed nimi, brama za brama, otwierala sie wewnetrzna kronika miasta i Saszka nareszcie - tuz przed osiemnastymi urodzinami - nauczyla sie calowac.Wczesniej uwazala te czynnosc za niepotrzebny rytual. Teraz, z Kostia, w koncu zrozumiala zawarty w niej sens. Bardzo chciala, aby jedno z tych zamknietych mieszkan nalezalo do nich. By moc do niego wejsc i dlugo nie wychodzic na ulice. I zawsze juz tak zyc, nie puszczajac swych dloni. Padal snieg i biegli po nim od bramy do bramy. Pili kawe, rozgrzewajac sie, i znow szukali jakiegos ustronnego miejsca. Raz ktos ich sploszyl, zapewne dozorca, krzyczac im tuz nad uchem: "A wy co tu robicie?!" i wyskoczyli z bramy, jak wystraszone dzieci, prosto na snieg. Biegli, zanoszac sie smiechem i stracajac w locie biale platki. Byl to chyba najszczesliwszy wieczor w jej zyciu. * * * Listopad przemknal jak podmiejski pociag. Nastal grudzien i w akademiku znowu zrobilo sie zimno. Kaloryfery ledwie grzaly, a w szparach hulal wiatr."Weryfikacja jest empirycznym potwierdzeniem teoretycznych tez naukowych, droga powrotu do naocznego poziomu poznania, kiedy idealny charakter abstrakcji jest ignorowany i utozsamiaja sie one z obserwowanymi obiektami. Na przyklad idealne figury geometryczne - punkty, linie proste - utozsamiaja sie z ich zmyslowymi obrazami...". Saszce wydawalo sie, ze rozbudowane zdania sa niczym male, zwiniete w klebek smoki. Trzeba tylko znalezc ogon i zaczac ostroznie rozwijac; problem wije sie, jak niteczka, wzdluz kregoslupa stwora. Od ogona do glow, bo moze byc ich wiele... Czasem Saszce podobalo sie po prostu rozumiec tekst. Niekiedy bywala rozczarowana i odnosila wrazenie, ze podrecznik do filozofii jest sprasowanym, na wpol strawionym przez kogos pokarmem; uczyla sie definicji, bedacych wynikiem czyjegos wewnetrznego zycia, nie byla jednak w stanie wyobrazic sobie procesu, ktory do tego rezultatu doprowadzil. Szla do biblioteki i brala ksiazki, ktorych przez dziesieciolecia nikt nie wypozyczal; uczyla sie. Podczas tych zimnych dni intensywna radosc nauki powaznie konkurowala z nowa namietnoscia - pocalunkami w zakatkach korytarzy, za kulisami auli i w pustych salach wykladowych. Im blizej sesji, tym Kostia stawal sie bardziej natarczywy. Jego wspollokatorzy z drugiego roku calymi dniami nie pokazywali sie w akademiku; wystarczyloby uciec razem z zajec i zamknac od srodka drzwi pokoju, jednak Saszka wciaz sie wykrecala i odkladala te chwile. Wspomnienie ich pierwszej proby dotad budzilo w niej niesmak. Poza tym podobala jej sie ta drzaca z napiecia nitka, ktora laczyla ja teraz z Kostia. Pragnela, aby "romans pocalunkow" trwal wiecznie. Zblizal sie sylwester i studenci drugiego roku przygotowywali wieczor kabaretowy. Torpe przykryl snieg i zaczela przypominac przeswietlona fotografie. Czarne drzewa pod bialym niebem, szare domy w bialych kagancach balkonow, rozmyte kontury, wszystko bylo przemarzniete i bardzo czyste. Saszka skonczyla podrecznik, ktory dal jej Portnow, podczas gdy Kostia dobrnal zaledwie do trzydziestego piatego cwiczenia. Wywieszono rozklad sesji. W akademiku zrobilo sie ciszej, coraz mniej bylo wieczornych imprez. Saszka wciaz biegala po sniegu, ktory spadl w nocy, depczac po wlasnych sladach, a w niedziele zawsze dzwonila do domu. Mama pytala ja, kiedy przyjedzie na wakacje. Nie wiedziala, co odpowiedziec. Pierwsze zaliczenie bylo z angielskiego. Saszka zdala go bez trudu. Wuefista Dima Dmitrycz dal wszystkim zaliczenie od reki, a potem przez cale zajecia grali w siatkowke. Zdajac matematyke trzeba sie bylo napracowac; okazalo sie, ze matematyczka ma dlugi, wymyslny podpis. Saszka ogladala swoje zaliczenie jak dzielo sztuki. Ostatnia na liscie byla specjalizacja; egzamin zostal wyznaczony na drugiego stycznia. "Znecaja sie" - skomentowala to posepnie Oksana. Jak zwykle okazala sie gospodarna, zdobyla gdzies sosnowe galazki, wstawila je do przyozdobionego folia trzylitrowego sloika i udekorowala anielskimi wlosami. Teraz, zdaniem Oksany, pokoj nabral odpowiedniego "swiatecznego" wygladu. Kostia na zmiane oddawal sie zabawie i biegal z paczkami konfetti i sztucznymi ogniami albo wpadal w stupor nad ksiazka. -Nie rozumiem tego i nigdy mi sie to nie uda. Ludzki umysl nie jest do tego zdolny! Nie da sie tego wyobrazic! Saszka wielokrotnie probowala mu pomoc, jednak za kazdym razem okazywalo sie, ze jej doswiadczenie jest nieprzydatne. Nie byla w stanie wyjasnic, co i jak trzeba zrobic, aby na przyklad przejsc od cwiczenia trzydziestego piatego do trzydziestego szostego. I nie pomagala tu zadna "weryfikacja". Gestykulowala, rysowala na kartce, mowila o rowerowym lancuchu, pajeczynie, nawiazywala do grafik Eschera z jego pszczolami, rybami i jaszczurkami. Lecz Kostia niczego nie rozumial i z rozpaczy zaczynal ja calowac. -Daj mu w koncu - rzekla Liza w jeden z zimowych wieczorow, gdy Oksana juz lezala w lozku z ksiazka, a Saszka pila herbate, zamierzajac zabrac sie za kolejna serie cwiczen. - Az przykro patrzec, jak meczysz faceta. Saszka chwycila w garsc jej jasne wlosy i z calej sily szarpnela. Liza zawyla z bolu. Oksana, ktora nigdy do niczego sie nie mieszala, schowala sie glebiej pod koldra i patrzyla stamtad, jak dziewczyny probuja wydrapac sobie oczy. W koncu Liza uciekla i przepadla gdzies do samego rana. * * * Dwudziestego dziewiatego ubrano w auli choinke. Trzydziestego, po obiedzie, w instytucie zapanowal swiateczny zamet. W auli studenci drugiego roku pospiesznie konczyli ostatnie proby, w stolowce przenoszono stoly, przygotowujac wieczorna dyskoteke z bufetem. O szostej aula byla juz pelna i Saszka ze zdziwieniem dostrzegla w pierwszych rzedach wielu wykladowcow - niektorych znala, innych widziala po raz pierwszy w zyciu. Byl tam tez garbus, Nikolaj Waleriewicz, ktory siedzial obok Portnowa i cos mu wesolo opowiadal. Portnow, wbrew swemu zwyczajowi, nie mial na nosie okularow.Odchylila sie zakurzona aksamitna kotara i na scene wszedl Zachar, sasiad Kostii z pokoju, w podluznych okularach zdumiewajaco podobnych do okularow Portnowa. Mial problemy z koordynacja ruchow i troche zaplatal sie w kulisach, lecz gdy juz stanal na proscenium, objal sale smialym wzrokiem, po czym, bardzo udanie parodiujac spojrzenie znad okularow, oznajmil, ze kazdego, komu za pierwszym podejsciem nie uda sie przywitac Nowego Roku, czeka nieprzyjemna rozmowa z jego kuratorem. Saszka zamarla; wydalo jej sie to zbyt odwaznym zagraniem, jednak drugoroczniak nasladowal Portnowa tak celnie i smiesznie, ze juz po minucie smiala sie na cale gardlo i jej smiech zlewal sie z zadowolonym rechotem sali. Dopiero gdy Zachar schodzil ze sceny, odwracajac sie ze sroga mina i wygrazajac piescia (niemilosiernie w tym momencie szarzowal, jednak zachwycona widownia wszystko mu wybaczala), Saszka zdala sobie sprawe, ze okulary na jego nosie sa oryginalne i ze Portnow musial je Zacharowi "wypozyczyc". Wstrzasnieta chciala powiedziec o tym Kostii, lecz w tym momencie na scene wybiegly dziewczyny z drugiego roku, w bardzo krotkich spodniczkach, przebrane za Sniezynki i zabrzmiala muzyka. Nigdy w zyciu Saszka nie pomyslalaby, ze czlowiek pokroju Portnowa moze oddac swoje okulary parodyscie w celu uzyskania lepszego efektu. Jednak znacznie trudniejsze bylo uswiadomienie sobie, ze w instytucie znalazl sie czlowiek zdolny do zwrocenia sie do Portnowa z taka prosbe. Nigdy przedtem Saszka nie widziala tez prawdziwego wieczoru kabaretowego, a ten byl bardzo udany: pomyslowy, w miare glosny i niezwykle barwny. Sala pekala ze smiechu, huczala muzyka i wirowaly kolorowe swiatla reflektorow. Saszka siedziala trzymajac Kostie za reke i smiejac sie razem z nim. -Jak myslisz, nie odegra sie na Zacharze? - zapytala podczas krotkiej przerwy, gdy na scenie pospiesznie i nieco chaotycznie przestawiano rekwizyty. Chlopak wzruszyl ramionami. -Nie wiem, slowo honoru. Ale na miejscu Zachara bym nie ryzykowal. Wystepy dobiegly konca. Rozbawiony tlum wylal sie na korytarz. Kostia zaciagnal Saszke za portiery i pocalowal, przygniatajac ja calym cialem. Ostry brzeg parapetu wbil jej sie w plecy. -Poczekaj - rzekla z lekkim rozdraznieniem. - Jestes strasznie... natretny. W polmroku nie widziala jego twarzy. Trzymajac sie za rece wydostali sie zza portiery. Na dole, w stolowce, kontynuowano zabawe. Zaproszony zespol gral "Usmiech rozjasni pochmurny dzien" - na rozgrzewke. W pewnym momencie Saszka i Kostia rozdzielili sie; ona poszla do toalety, a on przepchnal sie przez tlum, zeby pogratulowac odwaznemu Zacharowi. W tak hucznym swiecie Saszka nie uczestniczyla jeszcze ani razu w swoim prawie osiemnastoletnim zyciu; czula sie wrecz pijana bez alkoholu. W toaletach - meskiej i damskiej - cichaczem "polewali". Saszka lyknela szampana z plastikowego kubka i wlasna odwaga wrecz ja oszolomila. Zespol gral piosenki na zyczenie, muzyka nie cichla ani na minute, ze stolow szybko znikaly kanapki z serem i kielbasa, chleb, ciastka i kawalki pomaranczy. Saszka szukala Kostii w tlumie, jadla kanapke i usmiechala sie. W sali tanczono. Rozochocony Dima Dmitrycz tanczyl z trzema partnerkami naraz. Wuefista mial na sobie obcisly sweter przypominajacy trykot i patrzac na jego taniec Saszka zdala sobie sprawe, ze chcialaby choc przez chwile poczuc dotyk jego muskulow. Kiedys Dima podsadzil Saszke na rownowaznie i do teraz pamietala to uczucie. Innych wykladowcow w stolowce nie bylo - na szczescie, gdyz Saszka nie wyobrazala sobie zabawy w obecnosci Portnowa. Niestety nie bylo widac takze Kostii. Zachar zbieral plony swej slawy otoczony sporym wianuszkiem wielbicieli. Blyskaly flesze. Saszka rozgladala sie dookola - w takim tlumie latwo kogos nie zauwazyc, szczegolnie jesli siedzi oparty plecami o sciane, jak na przyklad ci chlopcy w kacie. W tym czasie wuefista zamowil rocknrolla i na samym srodku sali zaczal demonstrowac taneczne sztuczki z wszystkimi chetnymi dziewczetami. Niektore z nich piszczaly - ze strachu albo szczescia. Dima przerzucal partnerki z reki na reke, jak plaszcz, z latwoscia zarzucal za plecy i przeciagal do przodu, a one przeslizgiwaly sie po parkiecie miedzy jego szeroko rozstawionymi nogami. Dziewczyny z otwartymi ze zdziwienia buziami robily salto, Dima podrzucal je i lapal, a tlum bil brawo. Ustawila sie kolejka potencjalnych partnerek. Te, ktore probowaly zatanczyc po raz drugi, byly z niej wypychane z okrzykami dezaprobaty. Saszka przez dluzsza chwile walczyla ze soba. Miala olbrzymia ochote zatanczyc z Dima. Wstyd byl jednak silniejszy. Rocknroll nie mial konca - jeden motyw przechodzil w drugi, jak cwiczenia z podrecznika. Wyszla z sali, w ktorej bylo juz bardzo duszno, i zauwazyla ogniki papierosow w mrocznym korytarzu. Ktos cicho rozmawial w ciemnosci. Gdy pojawila sie Saszka, glosy zamilkly. -Szukasz kogos? - zapytala Liza. Saszka poczula nieprzyjemne zdziwienie. Przez ostatnie dni ostentacyjnie nie zwracaly na siebie uwagi. -Nie ciebie. Liza nie odpowiedziala, jednak swiateczny nastroj opuscil Saszke niczym ostatni lisc opadajacy z golego juz drzewa. Nie wiedzac, dokad isc, ruszyla korytarzem. W niszy kazdego okna, za kazda zaslona ktos sie obejmowal, sapal i chichotal. Saszka miala wrazenie, ze idzie przez zanurzone w polmroku muzeum, w ktorym wszystkie rzezby stracily rozum i zaczely sie obsciskiwac. Poszla do szatni po kurtke. Choc byc moze zdolalaby dobiec do akademika tak jak stala. Siedzieli pod wieszakiem. Zenia Toporko ze swymi szkolnymi warkoczami, w rozpietej bluzce i Kostia, z poczerwieniala twarza, kompletnie pijany. Calowal piszczaca dziewczyne i wpychal pod jej ubranie drzaca reke. Saszka wyszla, zostawiajac kurtke na wieszaku. * * * Noworoczna noc spedzila spacerujac po ulicach Torpy. Akademik rozbrzmiewal halasem i krzykami; w kazdym pokoju ryczal inny magnetofon, w kazdej kuchni stol uginal sie pod tanim jedzeniem. Saszka uprosila portierke, aby otwarla dla niej szatnie, gdzie wsrod pustych hakow wisiala jej kurtka.Zlozyla portierce zyczenia i podarowala jej czekolade. Torpa rowniez swietowala, jednak snieg zagluszyl wszelkie dzwieki. W oknach i witrynach sklepow migotaly girlandy. Na skrzyzowaniach czekaly taksowki. Saszka przeszla przez centrum, wrocila ulica Sacco i Vanzettiego i poszla dalej, na przedmiescia, do rzeki. Rzeka zamarzla. Lod byl zasypany sniegiem. Gdzies bily zegary i rozlegaly sie okrzyki szczesliwych ludzi; Saszka patrzyla przed siebie i mimowolnie - niemal odruchowo - powtarzala cwiczenia ze zbioru od Portnowa. Plynely jedno za drugim. Spokojnie. Saszka nie oslepla po dwudziestym piatym, a po czterdziestym trzecim nie stracila wladzy w rece, jak zdarzylo sie za pierwszym razem. Pamietala wszystkie - od pierwszego do sto dwudziestego piatego, ostatniego w ksiazce. Usiadla na przewroconym drzewie, usmiechnela sie i zamknela oczy. I otwarla je dopiero o slonecznym, rozswietlonym poranku. Na jej glowie, ramionach i kolanach lezal snieg, ktory migotal niczym pierscien Portnowa. A nawet jasniej. Saszka zmruzyla powieki. Nad rzeka, sitowiem i przedmiesciem zalegala absolutna cisza. Przelknela sline. I skoczyla na rowne nogi. Na ziemie poleciala cala zaspa sniegu. Przesiedziala tu cala noc?! Na pewno zamarzla... moze nawet na smierc... a juz na pewno cos sobie odmrozila! Podniosla do oczu dlonie bez rekawiczek. Palce byly cieple i poruszala nimi bez trudu. Dotknela nosa; byl wrecz goracy. Nie odmarzly jej stopy ani uszy. Saszka rozejrzala sie; stala posrodku nietknietego pola sniegu, jej nocne slady zostaly zasypane i mozna by wrecz uwierzyc, ze przyleciala tu z nieba. Zal bylo naruszac taka doskonalosc. Poczula jednak, ze jest bardzo glodna. * * * Przyszla na egzamin wraz ze wszystkimi - drugiego, o dziesiatej rano. Portnow wymagal, aby od poczatku do konca egzaminu wszyscy znajdowali sie w sali.-Dzien dobry, grupo "A". Wykladowca zsunal okulary na nos i przebiegl wzrokiem po rzedach. -Podaj indeks, Samochina. Podeszla do jego stolu i na wlasne oczy zobaczyla, jak stawia jej piatke w rubryce "specjalizacja". -Zaliczenie bedzie zroznicowane, wszyscy o tym pamietaja? Starosta, prosze zebrac indeksy i ulozyc je w stosiku na moim stole. Kostia z nisko opuszczona glowa przeszedl miedzy studentami. Saszka przestepowala z nogi na noge. -Jest pani wolna, Samochina. Moze pani isc... Dziekuje, Korzennikow. Kto chce zdawac pierwszy, moze przystepowac do zaliczenia... sa chetni? Slyszalas, co powiedzialem, Samochina? Na nikogo nie patrzac, Saszka podniosla swoja torbe i wyszla z sali, starannie zamykajac za soba drzwi. * * * "Jest pani wolna, Samochina. Moze pani isc". Ale dokad? Juz od wielu miesiecy nie byla wolna. Tak jak nie jest wolny czlowiek pod lufa karabinu. Idac przez podworze ku wejsciu do akademika pytala sama siebie: czy zdola kiedykolwiek, chociazby na starosc, wyzwolic sie spod wladzy Farita Korzennikowa?Oksana, pograzona w transie, siedziala nad ksiazkami. Grupa "B" miala egzamin o dwunastej i Oksana, ignorujac powiedzenie: "Kto sie nie najadl, ten sie nie nalize", probowala wbic sobie do glowy cwiczenia od sto szostego do sto pietnastego. Saszka wiedziala, ze to niemozliwe. Miala jednak nadzieje, ze sto piec sumiennie przerobionych cwiczen zapewni dziewczynie przynajmniej troje. Polozyla sie na swoim lozku i wbila wzrok w sufit. Zostawaly jeszcze dwa egzaminy, z filozofii i historii, osmego i dwunastego stycznia... A wiec na wieczor dwunastego mozna zarezerwowac bilet i pojechac na ferie do domu. Wczesniej nie dopuszczala do siebie tej mysli. Szczerze mowiac bala sie o tym myslec. A teraz zajecia sie skonczyly. Podobnie jak specjalizacja. Mozna pojechac do domu. Do domu. Oksana siedziala nad ksiazka, patrzac przed siebie nieruchomym wzrokiem. Byc moze cos jej sie zaczelo udawac. Saszka przeliczyla pieniadze, ktore jej pozostaly, i wyszla z akademika. * * * Wrocila w porze obiadu, majac w kieszeni bilet. Pociag stal na stacji w Torpie dwie minuty - od dwunastej dwadziescia trzy do dwunastej dwadziescia piec, oczywiscie w nocy. Po drodze z dworca Saszka weszla na poczte, dodzwonila sie do domu i powiedziala mamie, ze trzynastego - w stary Nowy Rok - bedzie mogla w poludnie wyjsc po nia na dworzec. Wybuch radosci po drugiej stronie linii wynagrodzil jej dlugie oczekiwanie w kolejce.Oksana robila na drutach pod zaimprowizowana "choinka"; z usmiechu, ktory zastygl na jej twarzy, Saszka wywnioskowala, ze przynajmniej tutaj wszystko jest w porzadku. -Co dostalas? -Czworke. - Oksana nie wytrzymala i zachichotala. -To tylko dlatego, ze mialam kaca, Saszka, chyba naprawde cos mnie oswiecilo. W naszej grupie piatek nie bylo w ogole, polowa czworek, polowa trojek... no i trzy dwoje. -No co ty! -Tak. W waszej grupie tez trzy osoby dostaly dwoje. Ta idiotka Liza - Oksana westchnela, - boje sie o nia... Poza tym Denis Miaskowski i Korzennikow... Zenka zdala na troje. No i Korzennikow zaplacil za to swoje bara-bara... A ty co, zalujesz go? Ty?! -I co teraz bedzie? - spytala Saszka po chwili milczenia. -Cala szostka ma poprawke trzynastego. -A... - zaciela sie, nie mogac mowic. - A gdzie jest Pawlenko? - zapytala w koncu. -Nie wiem. Przyszla z zaliczenia w pelnym szoku i od razu gdzies sie zmyla... No wiesz, trzeba bylo sie uczyc, a nie krecic tylkiem. No to sie dokrecila. * * * W srodku nocy Saszke obudzila cisza. W akademiku nigdy nie bywalo tak cicho.Wstala i wlozyla szlafrok. Oksana spala, a lozko Lizy bylo puste. Saszka wyszla na korytarz; zegarek wskazywal wpol do trzeciej. W swietle lamp martwo polyskiwalo linoleum. Saszka zeszla na parter, nie bardzo wiedzac po co. Tam, w kuchni, ktos powinien przeciez byc. Stanela w drzwiach. Kostia lkal bezglosnie, kleczac i zatykajac sobie usta skrajem niebieskiej podkoszulki. Na stole, wsrod brudnych naczyn, lezal zmiety kawalek zoltawego papieru - telegram. Saszka stala w bezruchu, wszystko juz rozumiejac. Nie mogla jednak w to uwierzyc. -Babciu - wydusil z siebie Kostia przez lzy. - Nie wybacze im tego... ni... gdy... babciu! I pochylajac sie, oparl czolo o podloge. * * * Przez ostatnie poltora roku Saszka kilka razy slyszala, z jakim trzaskiem rwa sie nitki, ktorymi byl zszyty znajomy swiat. Sadzila, ze do tego przywykla.Katastrofa, ktora przydarzyla sie Kostii, na nowo uswiadomila jej, ze podczas tych wszystkich miesiecy chodzila po skraju przepasci. Zakuwanie, zakurzone ksiazki, nieskonczona liczba zyciowych drobiazgow, tworzyly ostrze brzytwy, na ktorym balansowala... I na razie utrzymywala rownowage. Na razie. Trzeciego stycznia Kostia pojechal na pogrzeb. Polowa grupy odprowadzila go na stacje. Saszka zostala. Liza takze nie pojechala. Denis Miaskowski, z ktorym Saszka nigdy sie nie przyjaznila, siedzial na lawce posrodku podworka i skupiony wodzil galazka po sniegu. W odpowiedzi na pytajace spojrzenie Saszki pokrecil glowa. -Nic takiego. Moglo byc gorzej. Jego kuratorem byla Lilia Popowa; tego wieczora Saszka doszla do wniosku, ze Denis mial szczescie. Wieczorem Liza gdzies wyszla. Na niesmiale pytanie, czy nie potrzebuje pomocy, odpowiedziala takim spojrzeniem, ze Saszce zdretwialy wargi. Liza miala swoje relacje z Faritem Korzennikowem i Saszka malodusznie wolala nie wiedziec, w jaki sposob dziewczyna zaplaci za oblany egzamin. A sesja toczyla sie zwyklym trybem; Saszka slyszala, jak jeden ze studentow drugiego roku mowil w korytarzu do kolegi: -Sluchaj, wielu malych skosili... -Tylko niech nie mowia, ze nikt ich nie uprzedzal - rozsadnie odparl jego rozmowca. Saszka znow przestala spac. Kladla sie do lozka, patrzyla w sufit, przewracala z boku na bok, wstawala i szla do kuchni pic herbate. Oksana chrapala beztrosko, a Liza sleczala nad zbiorem cwiczen. Saszka wyobrazala sobie, jak musi byc przerazona. Portnow, ktory nie nalezy do ludzi poblazliwych, moze jej przeciez nie dac zaliczenia takze za drugim razem. Na tej uczelni nie istnieje cos takiego, jak milosierdzie. Vita nostra brevis est... Myslala o mamie. Tam, daleko, jest normalny swiat i zwyczajne zycie. Ludzie pracuja, smieja sie i ogladaja telewizje; wkrotce Saszka sie w nim pojawi - nie na dlugo. Na miesiac. A potem bedzie musiala wrocic do instytutu, znowu robic te cwiczenia, czytac te paragrafy i czuc na szyi zelazna obroze z kolcami skierowanymi do wewnatrz. Okrutna obroze... bardzo okrutna. Idzie tam, dokad ja prowadza. Zmienia sie, blaknie od srodka, ma w glowie mysli kogos innego. I nie moze sie wyrwac. Caly pierwszy rok, grupa "A" i "B", w milczeniu wzial sie do nauki. Kostia wrocil siodmego, a Boze Narodzenie wypadalo tuz przed egzaminem z filozofii. Saszka poszla odpowiadac jako pierwsza, bez przygotowania. Wyrecytowala wszystko, co wiedziala o Arystotelesie i Kancie. Wykladowczymi, usmiechajac sie zyczliwie, wpisala jej do indeksu piatke. -Prosze nie oblewac Korzennikowa - rzekla cicho Saszka. - Jest w zalobie. Umarla mu babcia. Filozofka podniosla na nia zdziwione spojrzenie. Nie odpowiedziala i wreczyla jej indeks. Kostia dostal troje, choc swiadkowie twierdzili, ze nie otwarl nawet ust. Zblizal sie dwunasty stycznia, ostatni egzamin i wyjazd. Pelna strachu cisza, ktora ogarnela pierwszy rok po zaliczeniu ze specjalizacji, powoli mijala. Studenci juz sie smiali, calowali i przynosili za pazucha do kuchni wodke i czerwone wino; oceny z filozofii cieszyly i wszyscy mieli nadzieje, ze historyczka rowniez nie bedzie sie czepiac. Kostia z nikim nie rozmawial. Wydawal sie nie zauwazac Zeni Toporko, ktora krecila sie w jego poblizu. I - z czego Saszka z rosnacym przerazeniem zaczela sobie zdawac sprawe - w ogole sie nie uczyl ani nie robil cwiczen. Szedl - wrecz staczal sie - ku kolejnej porazce. -Nie zaluj go - powiedziala Oksana. - Podobno tak z Zenka skakali, ze zlamali lozko w dziewietnastce. Trzeba bylo nozke podeprzec deska. Saszka milczala. -Jakkolwiek by bylo, jest synem waszego kuratora. To sprawy rodzinne. -Zauwazylam. -Poza tym - ciagnela niepewnie Oksana, - ile staruszka miala lat? Siedemdziesiat szesc? W koncu w tym wieku... Pod spojrzeniem Saszki zamilkla, udajac, ze bardzo interesuje ja zawartosc garnka na kuchence. Wygladalo na to, ze w calym instytucie tylko ona potrafila gotowac i od czasu do czasu dogadzala sobie - i sasiadom - jakims wymyslnym domowym ragout albo pierogami z kapusta. Saszka wyszla z kuchni. Zeszla na parter i zapukala do drzwi pokoju numer siedem. Rozlegl sie glos Zachara: -Wejdz! Weszla. W pokoju panowal potworny balagan. Na krzeslach i podlodze walaly sie sterty ubran, od bielizny do zimowych kurtek. Stoly byly pokryte warstwa podrecznikow, blyszczacych czasopism z nagimi dziewczynami, pomietych kartek, skarpetek i brudnych plastikowych talerzy. W powietrzu stal ciezki zapach stechlego papierosowego dymu, znacznie gestszego niz w sypialni Saszki. Zachar siedzial nad ksiazka. Lonia, trzeci mieszkaniec pokoju, stal w kacie z uniesionymi rekami i wpatrywal sie w jeden punkt. Wczesniej, jeszcze we wrzesniu, taki obrazek wystraszylby Saszke do tego stopnia, ze nawalilaby w spodnie. Teraz domyslala sie, ze Lonia najprawdopodobniej wykonuje ciag myslowych cwiczen. Kostia lezal na swoim lozku odwrocony twarza do sciany. -Szkoda gadac - rzekl Zachar, widzac zmartwiona mine Saszki. - Mowie mu, ucz sie, durniu, bo bedzie jeszcze gorzej. A on nic, nie wyrobil. Na naszym roku tez byl taki jeden... zalamal sie podczas pierwszej sesji. -Skreslili go z listy? - zapytala gluchym glosem. -Skreslili... Calkiem go skreslili, na dobre. Odbilo mu i... A ty po co przyszlas? Saszka spojrzala na Kostie. -W jaki sposob pozyczyles okulary od Portnowa, Zachar? -Poszedlem i poprosilem. -I zgodzil sie? -Jasne. Powiedzial, ze bedzie odjazdowo. -Tak powiedzial? -No... mniej wiecej. A co? -Nic... Co z nami bedzie? Zachar kilka razy pstryknal wlacznikiem stojacej na stole lampy. -Ja i ty sobie poradzimy. Lonka tez. A ten... sam nie wiem. -Co z nami bedzie, kiedy skonczymy instytut? Chlopak milczal przez chwile. -Zmienimy sie... wszystko sie zmieni. Wzrok, sluch, caly organizm ulegnie przemianie. To do trzeciego roku. Potem... podczas sesji zimowej bedziemy miec bardzo wazny egzamin, przejsciowy. I wtedy... -Co? -Nie wiem. Myslisz, ze na drugim roku o wszystkim nam mowia? Wydaje mi sie, ze w ogole przestaniemy byc ludzmi. -I kim sie staniemy? Robotami? -Chyba roznie. Na trzecim roku, po egzaminie, rozpoczyna sie specjalizacja. Wedlug mnie tak to wyglada. -Ale po co to wszystko? Po co to jest potrzebne? I komu? Lonia patrzyl i nie mrugal. To, co dzialo sie w pokoju, w ogole go nie interesowalo. Zachar pocieral koniec nosa i usmiechal sie ze zmieszaniem, jakby coraz bardziej wstydzil sie za Saszke i jej pytania. -A wykladowcy sa ludzmi? - nie rezygnowala. -Wuefista na pewno. -Nie o niego pytam! Dobrze wiesz, o kogo mi chodzi! Zachar oblizal wargi. -Wiem dokladnie tyle, co ty... Jakiego koloru masz wlosy? -Czarne - odparla Saszka ze zdziwieniem. - No, ciemnokasztanowe... A... -A mi sie ciagle wydaje, ze fioletowe. - Zachar ze znuzeniem zamknal oczy. - Wszyscy inni maja zolte, a ty fioletowe. Takie kolorowe plamy... Portnow twierdzi, ze to normalne i przejdzie. Saszka znow spojrzala na Kostie. Nie spal. Wiedziala, ze udaje. -Badz ostrozna podczas ferii - powiedzial Zachar. - Jedna dziewczyna z naszego roku pojechala po zimowej sesji do domu, zabawila sie, no, wolnosc uderzyla jej do glowy, i powiedziala rodzicom, ze niby trafila do jakiejs totalitarnej sekty, ze ja truja halucynogenami i zeby ja ratowali, bo traci rozum. A starych miala wplywowych, polozyli ja do drogiej kliniki i zaczeli leczyc. -No i co? -Kiedy Farit przywiozl ja po tygodniu, byla juz calkowita sierota. Uczyla sie jeszcze przez jeden semestr, oblala letnia sesje i naprawde zwariowala. Jest teraz w jakims psychiatryku. -Klamiesz! Zamknal oczy. -Sluchaj, udalo mi sie zdac specjalizacje, ale mam jeszcze egzamin z angielskiego. Chcialas cos powiedziec Kostii? Wstrzymala oddech. Podniosla ze stolu kubek z niedopita herbata i wylala lezacemu na glowe. Kostia podskoczyl. Oczywiscie nie spal; spojrzal na Saszke jak na kata. -No i czego chcesz?! Czego? Daj mi spokojnie zdechnac! Dajcie mi wszyscy spokojnie zdechnac! -Wez sie w garsc! - rozkazala Saszka. I ze zdziwieniem uslyszala w swym glosie intonacje charakterystyczna dla Portnowa. * * * Do drugiego podejscia Kostii pozostaly trzy dni.-Musisz to zrobic. Innymi sprawami zajmiesz sie pozniej. -Nie moge. Nie... -Zamknij sie! Co z ciebie za mezczyzna? Jestes smieciem, jestes mieczakiem, baba i impotentem! Padasz po pierwszym ciosie! Kostia tylko nizej opuscil ramiona. -Posluchaj - rzekla Saszka. - Jesli sie tego wszystkiego nauczymy... Jesli dotrwamy do konca studiow... To zapewne staniemy sie tacy jak oni. I bedziemy mogli rozmawiac z nimi jak rowny z rownym. Wtedy zemscimy sie na twoim ojcu. Obiecuje ci to. Chlopak powoli podniosl oczy. Po raz pierwszy Saszka dostrzegla w nich cos innego niz rozpacz i poczucie kleski. -A jesli nas pokonaja, nie bedziemy mogli sie zemscic. Na razie jestesmy slabi. Ale staniemy sie inni. Znajdziemy sposob, aby sie z nimi policzyc. -Nie uda mi sie - oswiadczyl. - Zrobienie dziesieciu cwiczen przez trzy dni jest nierealne. -Realne. Robilam nawet po dwadziescia. -Co?! -Bierz te ksiazke! I czytaj cwiczenie na glos! Mijaly godziny. Saszka coraz czesciej miala ochote go uderzyc. Przywalic mu, zeby wzial sie w garsc. Aby sie skoncentrowal i dokonczyl to, co bylo juz przeszlo w polowie gotowe. Nie byla w stanie zobaczyc tego, co dzieje sie w jego wyobrazni, jednak po wzroku i oddechu nauczyla sie odrozniac sukcesy od kiksow i zaciec. Kiedy pomylil sie pod koniec dlugiej serii zlozonej z pieciu skomplikowanych cwiczen, nie wytrzymala i uderzyla go w twarz. Podskoczyl gwaltownie i zlapal sie za policzek. -Co ty wyprawiasz?! -Wez sie w garsc! - wrzasnela Saszka w jego czerwone, zaszczute oczy. - Wez sie w garsc i zrob wszystko od poczatku albo naprawde ci przyloze! Dopiero po chwili poczula, jak pali ja dlon. Zdziwila sie, bo nigdy nikogo nie uderzyla. Nawet na zarty. A teraz byla gotowa zlapac stojaca w kacie miotle na dlugim kiju i ta palka na serio przetrzepac mu skore; i sprawic bol. Pod wieczor zachcialo mu sie spac, lecz Saszka go nie puscila. Siedziala z nim przez cala noc, a rano, kolo dziewiatej, Kostia sam poczul i zrozumial, jak nalezy robic te cwiczenia. Siedzieli w korytarzu akademika na wyniesionych z pokoju krzeslach. Wokol panowal harmider; studenci chodzili, tupali, krzyczeli, smiali sie, skarzyli na niewyspanie i prosili nawzajem o cos do jedzenia. I w tej wlasnie chwili Kostia uwierzyl, ze za dwa dni dostanie zaliczenie. A Saszka dopiero teraz zrozumiala, jakie pieklo chlopak nosil w sobie przez te wszystkie dni. * * * -Saszenka! Jak fajnie, ze zadzwonilas! Jutro po ciebie wyjdziemy. Przygotowujemy dla ciebie niespodzianki, ale sie zdziwisz!-Strasznie cie przepraszam, mamo, ale... nie bede mogla jutro przyjechac. Zapadla chwila ciszy. -Sasza... jak to? Co sie stalo? -Jeden chlopak zdaje powtorke. Pomagam mu. Nastapila kolejna chwila ciszy. -Co to za chlopak? -Kolega z roku. -Ale przeciez... tak na ciebie czekalismy... to w koncu stary Nowy Rok. -Postaram sie przyjechac czternastego - powiedziala Saszka. - Wczesniej nie moge. Slowo honoru. * * * Z historii, o dziwo, takze dostala piatke. Chociaz w ogole sie nie przygotowywala. Bardzo podszedl jej zestaw pytan. Saszka sluchala tych wykladow, sumiennie robila notatki i teraz bez trudu przypominala sobie wszystko, do najdrobniejszych szczegolow.-Powinno byc wiecej takich studentow - rzekla rozpromieniona historyczka, a Saszka, skromnie opuszczajac oczy, poprosila: -Mam jeszcze do pani taka sprawe... Korzennikowa spotkalo wielkie nieszczescie... Jest w takim stanie... Prosze mu postawic trojke, a ja przypilnuje, zeby to nadrobil. Historyczka maglowala Kostie prawie przez godzine, niczego z niego nie wycisnela i dlugo sie wahala, zaciskajac usta. W koncu jednak postawila mu troje. Tego samego dnia wieczorem niemal wszyscy studenci pierwszego roku rozjechali sie do domow. Zostalo tylko kilka osob, ktorych pociagi odjezdzaly rano, i poprawkowicze. Oraz Saszka. Na trzynastego wyznaczony byl takze ow bardzo wazny "egzamin przejsciowy" dla studentow trzeciego roku. Nikt nie zartowal na temat pechowej daty. W na wpol opustoszalym akademiku panowala niezwykla cisza. Rano wszyscy studenci trzeciego roku zebrali sie w auli. Liza, Denis i Kostia czekali w sali wykladowej numer jeden (pechowcy z grupy "B" podchodzili do poprawki godzine pozniej). Saszka snula sie po korytarzach; z auli nie dochodzil najmniejszy nawet dzwiek. Jakby w ogole nikogo w niej nie bylo. Potem wyszedl Portnow. Odniosla wrazenie, ze jest rozdrazniony. Zdazyla ukryc sie za noga konia z brazu, a on przeszedl do sali wykladowej. Uslyszala, jak powiedzial suchym tonem: "No to zaczynamy, Pawlenko pierwsza". Saszka przygryzla warge. Minelo piec minut. Dziesiec. Pietnascie. Potem z sali, niczym korek z butelki, wyskoczyla Liza. Blada jak kreda, az sie Saszka wystraszyla. Liza zauwazyla ja i przelknela sline. -I co? - nie wytrzymala Saszka. -Zdalam - rzekla szeptem Liza. Po czym rzucila sie Saszce na szyje i wybuchnela placzem. Bylo to nieoczekiwane i nawet troche bolesne, bo zegarek Lizy zaczepil o kosmyk jej wlosow. Dziwnie sie czula; nikt jeszcze nie wyplakiwal sie na jej piersi. Czytala o tym tylko w powiesciach. Jej bialy sweter zrobil sie mokry od lez i smarkow Lizy. Zmieszana Saszka niepewnie pogladzila ja po plecach. -Juz dobrze... dalas rade. Liza odsunela sie i wycierajac twarz rekawem pobiegla do damskiej toalety. Po drodze albo sie potykala, albo probowala tanczyc rock'n'rolla. Dala sobie rade, pomyslala Saszka. Nie wiem, co zrobil z nia Farit, ale zdecydowanie nie pachnie to poblazliwoscia. Drugi wyszedl Denis. W odroznieniu od Lizy nie byl blady, lecz czerwony. -No i jak?! -Troja! - Denis sam nie mogl w to uwierzyc. - Ale numer... Przeciez to... -A Kostia? -Zdaje. - Denis myslal juz o czyms innym. - Wiesz, Saszka, schleje sie dzisiaj jak swinia. Pojde do miasta... Upije sie w bramie i bede walal w rynsztoku. I usmiechnal sie, jak Kopciuszek na mysl o krolewskim balu. Denis takze odszedl. Egzamin studentow trzeciego roku wciaz trwal. W auli, podobnie jak w calym instytucie, panowala cisza. Saszka, nie mogac nad soba zapanowac, zaczela mierzyc krokami korytarz. Na zewnatrz zza chmur wyszlo slonce. Zalsnila szklana kopula nad konnym posagiem. Ogromny jezdziec wyplynal z mroku, jakby zostal oswietlony reflektorem. Kto to taki? Dlaczego tu stoi? Saszka nie przestawala chodzic, wsluchana w odglos swoich krokow. Czas mijal. Kostia wciaz nie wychodzil. W koncu drzwi sie otwarly. Saszka rzucila sie przed siebie i omal nie wpadla na Portnowa. To on wychodzil z sali numer jeden z okularami na koncu nosa i jasnym "konskim ogonem" przerzuconym przez ramie. -Samochina... Cofnela sie o krok. Portnow zlustrowal ja od stop do glow; nie widzieli sie od chwili, gdy postawil jej piatke w indeksie. -No coz, dalem mu zaliczenie. - Portnow nieznacznie skinal glowa. - Dalem, chociaz... A ty pojdziesz ze mna. Ruszyl w kierunku szklanej budki portierki. Saszka zajrzala do sali i zdazyla zobaczyc Kostie, spoconego i wymeczonego, jednak nie zalamanego. -Zdales? Kiwnal glowa, jakby wciaz nie mogac w to uwierzyc. Portnow wzial od portierki klucze i zlozyl w zeszycie krotki podpis. -Idziemy do sali trzydziesci osiem, Samochina. Szedl korytarzem, podzwaniajac kluczami w opuszczonej rece. A Saszka dreptala za nim poslusznie. -Bilas go? Przekrecil klucz w zamku. -Nie... To znaczy tak. Tak sie zlozylo, ze... -Rozumiem. Wejdz. Weszla do srodka. Odwrocone krzesla zadzieraly nogi ku sufitowi, lezac siedzeniami w dol na jedynym w sali stole. Portnow postawil je z powrotem na podlodze. -Chodz tutaj. Uderzyl ja po oczach jaskrawozielony promien swiatla, zalamany w rozowym kamieniu pierscienia. Zachwiala sie, lecz Portnow mocno zlapal ja za lokiec. -Kiedy masz pociag? -Nie wiem. Oddalam bilet, ktory mialam na dzisiaj, i... -Jasne. W kasach nie ma juz biletow, mozesz nie wyjechac. Przelknela sline. Portnow wyjal papierosy i zapalniczke. Zapalil i od razu zgasil papierosa. -Wybacz. Zapomnialem, ze nie palisz. Saszka byla zdumiona. Portnow byl pierwsza osoba w instytucie, ktora zwrocila uwage na taki drobiazg. I to w chwili, kiedy wyraznie bardzo chcialo mu sie palic. -Wszystko mi jedno - powiedziala. - Przyzwyczailam sie. Prosze zapalic. Schowal papierosy i usiadl. Gestem polecil, aby zrobila to samo. Przycupnela na skraju krzesla. -Przez pana umarla babcia Kostii... to znaczy Korzennikowa. -Przeze mnie? -Przez to, ze nie dal mu pan zaliczenia. -Nie dalem mu go, bo nie byl przygotowany. Reszta nalezy do Farita. -A co, Farit jest maszyna, ktora wykonuje wyroki? Gilotyna? -Zapytaj go o to sama. - Na twarzy Portnowa pojawil sie zmeczony usmiech. - Za co bilas tego obiboka? Saszka opuscila oczy. -Nie chcial... nie mogl sie skupic. -Farit robi to samo. Na swoim poziomie. Zacisnela lezace na kolanach dlonie. -Dlaczego nam to robicie? Za co? Czy jestesmy jacys wyjatkowi albo w czyms wam zawinilismy? Portnow zaczal pstrykac zapalniczka. -Nie. Nie zawiniliscie. Ale powinniscie sie uczyc, pilnie uczyc, a wy nie chcecie tego robic. -Bo nikt nam nie wyjasnil, czego i po co sie uczymy. -Gdyz i tak nie bedziecie w stanie tego zrozumiec. Jeszcze nie teraz. Saszka patrzyla, jak zapalniczka w jego dloni co chwila wypuszcza zolty plomyk i wciaga go z powrotem. -Czy kiedy uczy sie dziecko rysowac kolka, wie ono, na czym polega podstawowa motoryka reki? A chlopak ze wsi, ktory idzie do szkoly z internatem, niby wiele rozumie z tego, co dzieje sie wokol? -Wiele! Rozumie to, co najwazniejsze! Prawdziwy pedagog potrafi zainteresowac... wyjasnic... Portnow odchrzaknal. -Czym jest weryfikacja, Samochina? -Empirycznym potwierdzeniem teoretycznych tez, droga powrotu do naocznego poziomu poznania, kiedy idealne abstrakcje utozsamiaja sie z obserwowanymi obiektami - odparla Saszka ze zdziwieniem Przytaknal. -Wasza nauka jest obserwowanym obiektem. A raczej obserwowanym procesem. Jednak na danym poziomie rozwoju nie jestescie w stanie pojac ani uswiadomic sobie tego, co tak naprawde sie z wami dzieje. Rownie dobrze mozna by zebrac w dzungli mlode szympansy i za pomoca pewnego procesu zapoczatkowac ich przeksztalcenie... nie, nie w ludzi. W modele procesow i zjawisk zachodzacych w swiecie na wszystkich jego poziomach; w inflacje, globalizacje, ksenofobie... Masz pojecie, jak zrobic z malpy model kryzysu na gieldzie? Saszka milczala. -Taka wlasnie weryfikacja. - Portnow wykrzywil twarz w usmiechu. - A ty jestes dobra dziewczynka, Saszo, i balansujesz na krawedzi, nad sama przepascia. Nie chce cie stracic. Patrzyla w jego nieruchome oczy z malenkimi zrenicami. -Sluchaj mnie uwaznie. Jutro pojedziesz do domu. Co prawda nie wiem, jak wyglada sytuacja z biletami, ale miejmy nadzieje, ze ci sie uda. Podczas calych ferii, do czternastego lutego, zabraniam ci zagladac do podrecznikow ze specjalizacji. Zrozumialas? Przytaknela, nie opuszczajac oczu. -Badz bardzo ostrozna. Panuj nad atakami rozdraznienia, nad agresja. Wiem, ze to dla ciebie cos nowego, ale jestes teraz bardzo niebezpieczna dla otoczenia. Szczegolnie dla tych, ktorzy znali cie wczesniej i pamietaja jako spokojna i ugodowa dziewczynke. -Nie moge byc niebezpieczna - rzekla Saszka. -Zamknij sie, kiedy ja mowie... Unikaj duzego tlumu. Wstrzasow nerwowych. Od razu kup bilet powrotny. Czternastego chce cie widziec na zajeciach, nie spoznij sie. I jeszcze jedno: zadnych wynurzen przed matka. Mowie to wszystko, bo dobrze ci zycze. -Zauwazylam - rzekla Saszka gluchym glosem. Portnow usmiechnal sie. -Jestes wolna. Mozesz juz isc. * * * Kostia spotkal ja w ciemnym korytarzu i objal, niemal lamiac jej zebra.Z uprzejmosci znosila to przez chwile, po czym sie odsunela. -Saszka... -Gratuluje - rzekla oficjalnym tonem. - I zycze dalszych sukcesow w nauce. Wybacz, musze sie spakowac, jade do domu. I zostawiajac go, wrocila do akademika. O dziwo, bylo jej lekko na duszy. Oksana wyjechala jeszcze wczoraj. Liza gdzies zniknela. Saszka wrzucila do walizki wszystko jak leci, jednak nie zdolala zamknac wieka i polowa rzeczy wrocila do szafy. Za oknami szybko zapadal zmrok. Spojrzala na zegarek, bylo wpol do siodmej. Pociag przyjezdzal na stacje o jedenastej dwadziescia trzy; niestety nie miala biletu i nie bardzo wiedziala, co w tej sytuacji zrobic. Isc na peron? Czy moze jednak najpierw do kasy? Sapiac wytaszczyla walizke z pokoju i zeszla po schodach na dol. Przez glowe przemknelo jej wspomnienie: wraz z Kostia, jako zoltodzioby, przekraczaja po raz pierwszy prog akademika, schody, walizka... Za stolikiem dyzurnej jak zwykle nikogo nie bylo. Saszka powiesila klucz na haczyku z numerem "dwadziescia jeden". Znow padal snieg. Przez waski zaulek wyszla na ulice Sacco i Vanzettiego i rozejrzala sie w poszukiwaniu taksowki. Nie zobaczyla ani jednej. Nigdy sie w tym rejonie nie pojawialy. Bedzie musiala, wlokac ze soba walizke, przejsc przez zasniezone ulice do centralnego placu i tam czekac na autobus. To nic, ma przeciez czas. -Aleksandro! Poznala ten glos i zamarla. -Czekam na pania. Nie miala ochoty sie odwracac. Po prostu stala, kurczowo trzymajac raczke walizki. Po chwili walizka zostala jej odebrana. -Czekam na pania z samochodem. Zeby podrzucic na dworzec. Jedziemy? -Nie wsiade do pana samochodu - oswiadczyla Saszka, czujac, ze jej oczy znow robia sie wilgotne. - Prosze odejsc. Niespiesznie padal snieg. Swiecila sie latarnia. -Prosze o zwrot dlugu - rzekl Farit Korzennikow zupelnie innym, rzeczowym tonem. - O monety. Przypomniala sobie, ze zostawila je w akademiku, w pokoju, schowane pod materacem. -Sa... tam. -Prosze pojsc i przyniesc mi je. W koncu na niego spojrzala. W jego ciemnych okularach odbijaly sie platki sniegu. -Zaraz przyniose. Biegiem wrocila do akademika. Zerwala klucz z haczyka. Wrocila do siebie, znalazla woreczek i zamknela pokoj. Wyszla na ulice. Korzennikow czekal na nia, przestawiwszy walizke na chodnik. -Prosze. Zwazyl pakunek w dloni. -Trzydziesci siedem... Ma pani pelne napiecia zycie wewnetrzne, Aleksandro. Powstrzymala sie od odpowiedzi. -Moge zdobyc dla pani bilet, Saszo, nawet jesli nie ma ich w kasie. I podwioze pania pod sam wagon. -Nie ma takiej potrzeby. Do widzenia. Nie ogladajac sie ruszyla ulica, ciagnac za soba walizke - stawala sie coraz ciezsza, a jej kolka wiezly miedzy brukowcami, grozac wywrotka. Za Saszka, nie pozostajac w tyle i nie wyprzedzajac jej, wlokl sie samochod; nie wiedziala, jakiej marki. Slyszala jedynie przytlumiony dzwiek skradajacego sie po sniegu auta. Zdyszana zobaczyla w koncu przed soba swiatla centralnego placu. Autobus mial przyjechac za pol godziny; na przystanku czekal dosc spory tlum. Samochod Korzennikowa - mlecznobialy nissan - zatrzymal sie nieopodal. Kupila bilet na autobus i stanela w kolejce. Snieg przestal padac. Wiatr rozpedzil chmury i wyssal Saszce spod kurtki resztki ciepla. Autobus sie spoznial. Kiedy przyjechal - maly i powolny - okazalo sie, ze dla wszystkich nie wystarczy miejsca. Ludzie zaczeli sie klocic. Kierowca obiecal, ze wroci i zrobi jeszcze jeden kurs. Saszka przemarzla do szpiku kosci. Byl stary Nowy Rok. Na niebie zaroilo sie od gwiazd. Korzennikow stal obok swego samochodu. Nie odjezdzal. Czekal z rekami w kieszeniach plaszcza i patrzyl w gore, na niebo. Po raz drugi autobus przyjechal kilka minut po jedenastej. Saszka, ciezko dyszac z wysilku, wciagnela walizke przez waskie drzwiczki i postawila ja obok czyjegos tobolu; rozlegly sie przeklenstwa, tym razem pod jej adresem, gdyz nadepnela komus na noge. Probujac nie zwracac na nic uwagi, przycupnela obok walizki i westchnela z ulga, gdy swiatla Torpy powoli ruszyly do tylu. Ma jeszcze ponad godzine czasu do pociagu, zdazy. Niemozliwe, zeby w kasie nie zawieruszyl sie jakis bilet. Autobus buksowal i grzazl w zaspach. Wszyscy pasazerowie, oprocz kilku niedoleznych staruszek, musieli go z nich wypychac; silnik ryczal, z rury wydechowej walil dym, a spod kol lecial snieg. Saszce zmarzly palce u nog; najpierw sie denerwowala, potem zloscila, a w koncu zrobilo jej sie wszystko jedno. Autobus dotarl na stacje cztery minuty przed odjazdem pociagu. Ci, ktorzy mieli bilety, popedzili na peron. Saszka pobiegla do kasy; okienko bylo zamkniete, wisiala na nim kartka: "bilety wysprzedane". Usiadla na drewnianej lawie. Znow nawiedzilo ja wspomnienie, jak z Kostia spedzali tu poranek, jedli kanapki i znalezli notatke: "Natychmiast stad wyjedz". Do budynku dworca wszedl Korzennikow. Zatrzymal sie obok zamknietej kasy. Saszka nie patrzyla w jego strone. Slyszala, jak nadjechal pociag, ale nawet nie probowala wstac. Ludzie zaczeli biegac. Zazgrzytaly bufory. I niemal od razu znowu szczeknely; pociag zaczal sie toczyc, nabierajac szybkosci, zagwizdal i odjechal. Korzennikow podszedl do Saszki i usiadl obok niej. -Posluchaj, szanuje twoj wybor... Ale pociag za pol godziny zatrzymuje sie w Galcach. Samochodem mozna tam dojechac w pietnascie minut. Podwiezc cie? Saszka odwrocila glowe. -Czego pan ode mnie chce? -Chce ci pomoc. Odpowiadam za ciebie. -A przed kim bedzie pan odpowiadal za Kostie, za... Za wszystko? -Przed kims na pewno odpowiem - odparl bez usmiechu. - Chodzmy. I wzial jej walizke. Byla zbyt przemarznieta i zmeczona, aby sie sprzeciwiac. Wlozyl jej walizke do bagaznika bialego samochodu i otworzyl Saszce drzwi. Zanurzyla sie w cieple; drzwi zamykajac sie miekko cmoknely. Korzennikow usiadl obok. Zdjal rekawiczki, po czym wyjal termos. -Wypij, to herbata z koniakiem. Z hukiem przejechal pociag towarowy. Saszka wypila lyk i oparzyla wargi. Odetchnela gleboko i napila sie jeszcze raz. -Wez moja wizytowke. Na wszelki wypadek. Polozyl jej na kolanach prostokatny kartonik z numerem telefonu, jednak bez imienia i nazwiska. -Zapnij pasy. Samochod wyjechal na szose i od razu nabral predkosci. Saszka zerknela na predkosciomierz, wskazywal sto trzydziesci kilometrow na godzine. Korzennikow patrzyl przed siebie; po obu stronach drogi rozposcieral sie las. Dlugie snopy swiatel skakaly, wznoszac sie i opadajac na nierownosciach drogi. Wsunela wizytowke do kieszeni kurtki. -Czy jest pan czlowiekiem? -Moze uscislilibysmy najpierw terminologie. Kim jest czlowiek? Dwunozna, pozbawiona pior... -Mowie powaznie. -Ja takze nie zartuje. Saszka zamilkla. -Posluchaj, Saszo. Jestem ci bardzo wdzieczny za to, co zrobilas dla mojego syna. Wyciagnelas go za uszy... Uratowalas... przed czyms bardzo nieprzyjemnym. Jestes niezwykle dzielna dziewczyna. -I pan mi to mowi? Pan?! Nie odrywal wzroku od drogi. Po dziesieciu minutach wpadli na malenka stacyjke z trzech stron otoczona lasem. A po kolejnych pietnastu przyjechal pociag. Korzennikow zamienil kilka slow z konduktorka, wsunal jej cos w reke i kiwnal na Saszke. -Szerokiej drogi. I wlozyl jej walizke do przedsionka. * * * Wagon okazal sie sypialny. Konduktorka, nie mowiac ani slowa, ulokowala Saszke na gornej polce w przedziale sluzbowym. Dziewczyna polozyla sie i zasnela tak jak stala, w dzinsach i swetrze, a gdy sie obudzila, za oknami migotal w sloncu snieg i byla juz prawie jedenasta przed poludniem.Pociag przyjechal bez opoznienia. Saszka dostrzegla na peronie mame i Walentyna, rozgladajacych sie niespokojnie. Po kilku minutach mama zlapala ja w ramiona, objela z calej sily, puscila i cofnela sie o krok. -Oho! Co z toba? -A co? - spytala Saszka ze zdziwieniem. -Zdaje sie, ze jestes wyzsza... O jakies piec centymetrow. Cos takiego! Zlapali taksowke i z honorami odwiezli studentke do domu. Mama ciagle cos mowila, smiala sie i wszyscy wokol dowiadywali sie, ze Saszka zdala pierwsza sesje na piatke. Wiedzial juz o tym taksowkarz i spotkani w windzie sasiedzi. Takze wszystkie kolezanki mamy, ktore tego dnia dzwonily, byly natychmiast informowane o tej nowinie. Saszka zauwazyla, ze mama rowniez sie zmienila; stala sie weselsza i lagodniejsza, szczesliwsza... glupsza? Odpedzila te mysl od siebie. Reka calkiem sie juz mamie zagoila, a gips zostal zdjety. Mieszkanie pachnialo inaczej niz zwykle - w znajoma atmosfere wbil sie klinem zapach Walentyna, ktory urzadzil sie tu dawno i na dobre. Teraz jest to takze jego mieszkanie, pomyslala Saszka z przygnebieniem. W jej pokoju wszystko bylo po dawnemu. Te same dywaniki i te same ksiazki na polkach. Na scianie wisial nowy kalendarz; na obrazku widnialy zasniezone jodly, styczen. Saszce trudno bylo uwierzyc, ze to jej pokoj, jej mieszkanie, lazienka i toaleta; ze nie trzeba stac w kolejce, zeby wziac prysznic, ani brac ze soba papieru toaletowego, gdyz na rolce wisi wlasny, o delikatnym cytrynowym zapachu, uosabiajacy poczucie komfortu. Czy naprawde jeszcze wczoraj o tej samej godzinie ona, Kostia, Liza i Denis stali w holu instytutu pod brzuchem konia z brazu? Czy naprawde Farit podwiozl ja wczoraj do pociagu? "Jestem ci bardzo wdzieczny...". Czy naprawde wszystko, co jej sie przydarzylo, jest prawda? Polozyla sie na swojej kanapie. I wlasnie to poczucie - ze lezy na wiernej, twardej kanapie, a nie na "sierocym" lozku z pancerna siatka - ostatecznie przekonalo ja, ze jest w domu. * * * Wieczorem bylo wspaniale przyjecie, goscie i zamowiony w cukierni tort. Kolezanki mamy skladaly jej gratulacje. Walentyn, ktory przez pol roku rodzinnego zycia lekko przytyl, krzatal sie po kuchni, budzac zachwyt zebranych kobiet.Saszka usmiechala sie, kiwala glowa i czasem cos mowila. Goscie poczatkowo przygladali jej sie z ciekawoscia, potem ze zdziwieniem, a w koncu z niepokojem. Mama z jakiegos powodu zaczela sie denerwowac. Saszka przeprosila i poszla do swojego pokoju. Polozyla sie, zasnela i nie slyszala, jak goscie sie rozeszli. -Dobrze sie czujesz, Sanka? - zapytala mama rano. -Jasne, ze tak. A co? -Nabralas dziwacznego przyzwyczajenia, zamierasz w pol slowa i patrzysz w jeden punkt. Co to za moda? -Nie wiem - odparla Saszka szczerze. - Moze sie zamyslam? Mama westchnela. * * * Przez te cztery miesiace rzeczywiscie urosla o cztery centymetry. Kreska zrobiona kiedys na framudze drzwi wykluczala pomylke. Saszka przestala rosnac jeszcze w osmej klasie, gdy osiagnela metr i szescdziesiat szesc centymetrow. A teraz miala metr siedemdziesiat. Mame to dziwilo i cieszylo.-Macie tam jakies wyjatkowe zajecia z wychowania fizycznego? -Jasne! Mamy swietnego wuefiste! Mama chciala wiedziec wszystko o instytucie, panujacych tam warunkach i wykladowcach. Saszka mowila wylacznie prawde, starannie oddzielajac to, o czym mozna opowiedziec, od tego, co nalezy zachowac w tajemnicy. Dim Dmitrycz dostarczal wspanialego materialu do rozmowy; szczegolnie jego dobroc, mlodosc i to, jak mistrzowsko tanczy rock'n'rolla. -Pewnie wszystkie dziewczyny sie w nim zakochaly? -Kilka na pewno. - Saszka zaczerwienila sie, choc zarazem pozostawala absolutnie spokojna. Intuicja podpowiedziala jej, ze w tej chwili po prostu trzeba sie zaczerwienic. Dobrym tematem do opowiadan byly historyczka i filozofka. Saszka chwalila sie, z jaka obrotna dziewczyna mieszka w pokoju, jak swietnie zakleily okna i ze teraz w pokoju w ogole nie jest zimno. Ogrzewanie? Byly z tym problemy, ale nie trwaly dlugo. Pijanstwo?! No co ty, mamo, w akademiku panuje tak ostra prohibicja, no i kierowniczka chodzi i pilnuje... -A jak bedzie w koncu z tym przeniesieniem? - wtracil sie ktoregos razu Walentyn. -Z jakim przeniesieniem? -Chcialas sie przeciez z tej Torpy przeniesc, pamietasz? -Tak. - Saszka przez chwile miala pustke w glowie. - Szczerze mowiac... To naprawde dobry instytut, sa tam swietni wykladowcy, znajomi z roku... Moze nie warto sie przenosic? Mama z Walentynem wymienili spojrzenia. -Wyobraz sobie - powiedziala lagodnie mama - ze bedziesz sie kiedys starac o prace. Od razu zapytaja cie, jaki instytut skonczylas. I okaze sie, ze masz dyplom nikomu nieznanej prowincjonalnej uczelni z malego miasteczka. O ktorej nikt nawet nie slyszal. -Zastanowie sie - rzekla Saszka pospiesznie. - Ale i tak nikt nie przenosi sie po pierwszym semestrze, prawda? -Ale trzeba przygotowac grunt - odparl Walentyn pouczajacym tonem. Saszka przytaknela, zeby jak najszybciej zakonczyc te rozmowe. * * * Po kilku dniach poczula, ze teskni.Wydawalo sie to niewiarygodne, jednak tak wlasnie bylo. Saszka tesknila za akademikiem i za znajomymi z roku. Zajecia ze specjalizacji, paragrafy i cwiczenia, znane wysilki i drobne sukcesy, zwykla codzienna praca ludzi, ktorzy pragna sie uczyc - wszystko to, jak sie okazalo, stanowilo sens jej zycia. A tu, w domu, w cieple i komforcie, tego sensu nie bylo. I nie mialo znaczenia, czy obudzisz sie o dziesiatej rano, czy o dwunastej; bedziesz ogladac telewizje czy pojdziesz na spacer do parku, albo do teatru czy na koncert; i tak jest to pozbawione sensu. Dzien poszedl na marne, potem kolejny dzien i caly tydzien. Saszka gnusniala i gapila sie w sufit, powoli lecz nieuchronnie pograzajac sie w depresji. -Dlaczego ciagle siedzisz w czterech scianach? Idz na spacer. Zadzwon do kogos. Co slychac u twoich znajomych ze szkoly? Wiesz, gdzie studiuja? Naprawde cie to nie interesuje?! Tydzien przed koncem ferii Saszka wybrala sie do parku. Tego samego, wielokrotnie zmierzonego krokami i porosnietego znajomymi krzakami. Tej zimy park sie zmienil; urzadzono w nim lodowisko, drzewa przyozdobione byly lampkami i girlandami, a pusta od wielu lat szopa zamienila sie w wypozyczalnie lyzew. Nie jezdzila na lyzwach od szostej klasy. Weszla na lod i rozkladajac rece ruszyla przed siebie, przygotowana na to, ze bedzie niezgrabna i powolna. Nic podobnego, juz po chwili czula ostrza lyzew tak, jakby byly przedluzeniem jej wlasnego ciala, a nierowny, pokryty wybojami lod zdawal sie byc wygodnym i znajomym podworzem. Zrobila okrazenie. Przestala myslec, po prostu sie poruszala. Leciala, wyobrazajac sobie, ze powierzchnia lodu jest zasniezona ziemia daleko w dole. Migaly lampki zawieszone na nagich galeziach, a snieg mienil sie barwnymi iskrami. Saszka slizgala sie, nie zauwazajac niczego dookola; odrobine zdziwiona, choc bardziej uradowana. Minely dwie godziny, nim poczula sie zmeczona i zaczela rozgladac w poszukiwaniu lawki. Siedzieli przy samym skraju lodowiska. Dosc duza grupa: czterech chlopakow i tyle samo dziewczyn, a w samym srodku brylowal Iwan Koniew, student prawa, posiadacz kedzierzawej miekkiej brody. -Czesc, Koniu. -Czesc, Sania. Swietnie jezdzisz na lyzwach... Ej, chlopaki, posuncie sie! I Saszka usiadla z nimi. * * * Wszyscy byli studentami najbardziej prestizowych wydzialow - oprocz jednej dziewczyny, uczennicy, siostry ktoregos z nich. Choc na nia takze czekalo w przyszlosci cos ekonomiczno-miedzynarodowego z prawnicza nutka. Ze wspolczuciem wypytywali Saszke, jak tam jest, w tej Torpie? Mozna tam dostac kiszone ogorki? A w akademiku sa pewnie pluskwy?-Tylko karaluchy - uspokoila ich Saszka. -Niezla jazda, Wania! Moze przeniesiesz sie do Torpy? Dziewczyna, ktora zadala to pytanie, byla typowa coreczka mamusi w rozowym, drogim kozuszku. W zaden sposob nie mogla zrozumiec, dlaczego marnuja wieczor na idiotycznym lodowisku, kiedy normalni ludzie juz od dawna siedza w przyzwoitych klubach. Saszka potwornie ja draznila; zdaje sie, ze dziewcze lecialo na Wanie Koniewa. Co chwile dzwonila jej komorka, jakby na pokaz. -Moze sie przeniose - rzekl Koniew. - A co? Saszka zmienila buty i oddala lyzwy do wypozyczalni. -Wyroslas - powiedzial Iwan, ogladajac ja od stop do glow. - Wcale mi sie nie wydawalo. Wspolnie zaszli do jakiejs kafejki, pili piwo i Saszka czula sie zadziwiajaco dobrze. Dwa albo trzy razy udalo jej sie nawet zazartowac i wszyscy sie smiali, nawet dziewczyna z komorka. Bylo juz kolo polnocy, kiedy impreza dobiegla konca i towarzystwo rozjechalo sie taksowkami do domow. Zostal tylko Wania Koniew, ktory postanowil odprowadzic Saszke do domu. -Bardzo sie zmienilas, Samochina... -Jak? Sama jestem ciekawa, slowo honoru. -Jak by ci to powiedziec... - Iwan rozlozyl rece. - Patrze na ciebie i odnosze wrazenie, ze nigdy cie nie znalem. A my przeciez od pierwszej klasy... -Racja - powiedziala Saszka. - Ale tak to przeciez bywa. No wiesz, ludzie dorosleja. -Moze rzeczywiscie powinienem przeniesc sie do Torpy? Udalo sie jej tego nie skomentowac. -Zmienila ci sie twarz - kontynuowal Koniew. - Oczy... sa dziwne. Zrenice... nie uzywasz przypadkiem narkotykow? -Nie - odparla ze zdziwieniem. -A jak bedzie sie nazywac twoj zawod? -To sie okaze na trzecim roku - rzekla po chwili milczenia. - Egzamin przejsciowy... Potem specjalizacja. -Aha - rzekl Koniew i bylo absolutnie jasne, ze niczego nie zrozumial. - A... kiedy patrzysz w jeden punkt... co tam widzisz? -Ja? -Tak jak przed chwila. Juz myslalem, ze o mnie zapomnialas. -Ja?! -Sluchaj, a tam, w Torpie, spotykasz sie z kims? Saszka zwolnila kroku. -Nie. Mialam jednego chlopaka, ale... krotko mowiac, teraz juz nie. -Aha - rzekl znowu Koniew. - A tak na serio, w koncu sie przeciez przeniesiesz? Na normalna uczelnie, blizej domu? -Tak na serio? Nie. Zatrzymali sie przed domem Saszki, na pograzonym w polmroku podworku. Swiecily sie okna, matowo plonela samotna latarnia, a po drozce od przejscia podziemnego szedl mezczyzna w futrzanej czapce, z teczka pod pacha. Zasiedzial sie w pracy, czy co? -Za tydzien wyjezdzam - rzekla szeptem Saszka. -Szkoda. Zostaw chociaz adres. -Torpa, ulica Sacco i Vanzettiego dwanascie, pokoj dwadziescia jeden, Samochina Aleksandra. Napisz, jesli... Z mroku za plecami przechodnia wynurzyly sie trzy postacie. Mezczyzna z teczka nie zdazyl sie nawet odwrocic, zostal uderzony w glowe i upadl. Potoczyla sie czapka, ktora napastnicy od razu podniesli. Iwan kurczowo chwycil Saszke za reke. Tych trzech, ktorzy przewrocili przechodnia na ziemie, wcale nie zamierzalo natychmiast uciekac z lupem; bili lezacego, kopali go w brzuch i w twarz, deptali... Jakby rozpryslo sie rozbite szklo. Jakby w twarz uderzylo wiele szklanych odlamkow. Saszka wyrwala sie z kurczowych objec Koniewa. -Stac! Przestancie, gnoje! Przypomnialy jej sie slowa Portnowa, ale niczego nie mogla zrobic. Nienawisc do kanalii, katujacych bezbronnego czlowieka, byla silniejsza od wszelkich ostrzezen. Zostawili swoja ofiare i odwrocili sie. Widok biegnacej dziewczyny wyraznie ich zdziwil; zdaje sie, ze jeden nawet rozciagnal usta w ironicznym usmiechu. Na bialy snieg, w swietle dalekich latarni poblyskujacy blekitem, bryznela krew. Najpierw cienka struzka, a zaraz potem potokiem, fontanna. Gwiazdy w szczelinach chmur rozmyly sie przed oczami; po ciele przeszedl mroz, drapiac jak papier scierny. Saszka zorientowala sie, ze siedzi w zaspie, obok leza nieruchome ciala trzech mezczyzn, a czwarty chrypiac odpelza w strone drogi. Bardzo bolaly ja rece. Saszka spojrzala na dlonie; palce wskazujace pokryte byly lepka warstewka krwi, jakby miala na nich ciemne naparstki. Rozejrzala sie, szukajac kogos. Przeciez przed chwila ktos tu byl. Panowala cisza, bylo ciemno, ulica przejechal samochod, jednak nie zatrzymal sie. Saszka zanurzyla dlonie w sniegu. Niedaleko, w przejsciu podziemnym, byl telefon. Na pogotowie mozna zadzwonic bezplatnie. Zero-trzy. * * * Rano, zbierajac sie do pracy, mama podspiewywala i kroila chleb. Saszka wyszla ze swojego pokoju i slowa wrecz podchodzily jej do gardla."Mamo - chciala powiedziec - nie puszczaj mnie do Torpy. Nie pojade tam. Cos tam ze mna robia, a ja nie wiem, co. Nie moge tam jechac, boje sie". -Dzien dobry, Saszenko. - Mama usmiechnela sie i zarzucila za ucho kosmyk wlosow, ktory opadl jej na oczy. - Zjesz jajecznice? Z kielbaska? Saszka zobaczyla jej twarz, delikatnie podswietlona porannym sloncem. Mama byla zywa, zdrowa i szczesliwa. Za sciana szumiala woda, to Walentyn bral prysznic. -Mhm - mruknela Saszka nie rozwierajac warg. Wrocila do swego pokoju i zamknela drzwi. Opadla na czworaki. Zemdlilo ja; niewypowiedziane slowa rozsypaly sie po pokoju zlotymi, uwalanymi w sluzie monetami. * * * -Prosze wstawac!-Co? Ciemnosc. Kolysanie wagonu. -Za pietnascie minut Torpa! Prosze wstawac, ma pani bilet do Torpy! Pod zakurzonymi kolejowymi koldrami spali ludzie. Okna zapotnialy i gdzieniegdzie pokryly sie szronem. Widac bylo siekacy na zewnatrz snieg i gdzies na stoliku dzwonila lyzeczka w pustej szklance. -Chce, zeby to byl sen - wymamrotala Saszka. Nic sie jednak nie zmienilo. CZESC DRUGA Pod koniec kwietnia wyjatkowo dluga chlodna wiosna nagle przeszla w niemal cieple lato. Pewnego ranka, o wpol do piatej, Saszka obudzila sie z twardym postanowieniem umycia okna.Ptaki juz sie budzily, a chmury rozproszyly. Saszka usiadla na lozku; odkad trzeci rok zdal egzamin "przejsciowy" i przeniosl sie do "innej bazy", w akademiku zrobilo sie przestronniej. Liza znalazla w koncu kwatere i mieszkala teraz w miescie, w zaulku znajdujacym sie pomiedzy ulica Sacco i Vanzettiego i ulica Pracy. Oksana przeniosla sie do kolezanki z grupy "B" i Saszka, co bylo niezwyklym luksusem, miala do swojej dyspozycji caly pokoj numer dwadziescia jeden. Namacala stopami kapcie. "To sa kapcie, nie jest w nich zimno", pomyslala. Podniosla sie z lozka. Stala przez chwile, przymierzajac sie do zdradliwego wektora ciezkosci, i podeszla do okna. Przez ostatnie tygodnie miala ochote odtworzyc na szybie swoje odbicie. Malowala wieczorami, gdy na zewnatrz bylo ciemno, a w pokoju palilo sie swiatlo. Uzywala gwaszu. Codziennie wychodzilo inaczej. Swiatlo poranka na prozno probowalo przebic sie przez jej obraz; gwasz byl nieprzejrzysty i lezal na szkle gruba warstwa. "Trzeba nabrac wody - pomyslala Saszka. - Okna myje sie woda". Podeszla do drzwi. Framugi mialy paskudny zwyczaj wyslizgiwac sie, jak marynowany grzyb spod widelca. Dlatego najpierw namacala drzwi rekami, oznaczyla przeszkode z prawej i lewej strony, i dopiero wtedy wyszla. Matowo poblyskiwalo linoleum. Odlegle okno odbijalo sie na pokrytej farba olejna scianie. "Jakie to piekne" - skonstatowala. I ruszyla korytarzem, na wszelki wypadek trzymajac sie reka sciany. Blaszane wiadro stalo tam gdzie zwykle, pod zlewem. Saszka nabrala wody do trzylitrowego sloika i przelala ja do wiadra. Potem zrobila to jeszcze dwa razy. "Dziewiec litrow wody". Wziela wiadro za cienka raczke i zaniosla do pokoju. Podczas jej nieobecnosci drzwi zdazyly odsunac sie o pol metra. Saszka uderzyla czolem o framuge i rozchlapala troche wody. "To nic. Teraz przejde". Scierki - skrawki starych powloczek - byly schowane za kaloryferem. Ogrzewanie zostalo wylaczone przed dwoma tygodniami. Dziewczyna zerwala papierowe tasmy, wyciagnela ze szczelin zolte piankowe uszczelki, zamoczyla scierke i rozchlapujac wode przeciagnela po gwaszowym obrazie z gory na dol i z lewa na prawo. Jej namalowane odbicie mialo nie wiedziec czemu blekitne oczy. Oczy. Trzeba widziec. Ostatnio mogla myslec wylacznie o tym, co widac oczami. Linijki w podreczniku takze byly widoczne; Saszka czytala, starajac sie nie poruszac ustami i pod jej wzrokiem kartki zmienialy kolor. Czerwien pelzla od grzbietu ksiazki i zalewala strone jak sok z zurawiny, po czym kartka powoli blakla, robila sie zolta, a potem szmaragdowa. Podczas czytania dziewczyna w ogole nie myslala. Gwasz zaczal sie rozmazywac. Wodzila reka z boku na bok, czasem opuszczala scierke do wiadra, nie wykrecala jej jednak; wlasne cialo wydawalo jej sie rozluznione i rozmyte jak ta farba. Jakby Saszka byla kaluza goracego wosku. Przestrzen dookola niej sciskala sie i wydluzala, czas odlamywal wskazowki zegara i bladzil we wnetrzu elektronicznego budzika. Czas nikomu nie sluzyl i przed nikim sie nie rozliczal. Dopiero co bylo wpol do piatej, a juz jest osma i trzeba zbierac sie do instytutu. Wrzucila scierke do wiadra. Przez wciaz jeszcze metna szybe spojrzala na niebo. Otwarla okno; na zewnatrz bylo chlodno i pachnialy bzy. "Zbierac sie do instytutu". Przeniosla spojrzenie na uchylone drzwi szafy. "Szafa na ubrania". Wlozy jakies ubranie. Dzinsy. Wziac ksiazki. Zeszyty. Pora isc na zajecia. Pierwsza jest filozofia. Szla przez tlum studentow pierwszego roku, witajac sie, kiwajac glowa, a nawet sie usmiechajac. "To sa ludzie. Trzeba rozmawiac". Siadala na starym miejscu i otwierala zeszyt. Z nieruchoma twarza sluchala ciagu niezrozumialych slow i smiala sie, kiedy wszyscy zaczynali sie smiac. I notowala cos na kartce; zapisywala slowo za slowem. Zawsze starala sie wychodzic z sali ostatnia - zeby przytrzymac drzwi. Wszystko robila powoli. Stopniowo. Na drugich zajeciach jest okienko. Trzeba isc poczytac podrecznik. Przytrzymujac sie reka sciany szla do biblioteki. Witala sie z krzeslem bibliotekarki, siadala przy oknie i otwierala modul tekstowy w tym miejscu, gdzie zamiast zakladki byla wlozona urodzinowa pocztowka od mamy. Widniala na niej owca z bukietem dzwonkow. Nieprzypadkowo uzywala tej karty jako zakladki. Zdrowy rozsadek podpowiedzial jej, ze urodziny corki sa dla matki wazne; zadzwonila do domu i podczas rozmowy trzymala pocztowke przed oczami. Ze wspomnienia mamy pozostal tylko glos; Saszka jej nie widziala ani nie potrafila sobie wyobrazic, dlatego rozmawiala z owca. Owca sie usmiechala; Saszka zdawala sobie sprawe, ze musi byc radosna, wiec takze sie usmiechala. Od tamtej pory pocztowka przypominala jej o tym, czego nie byla sobie w stanie wyobrazic. To jest owca; ona sie cieszy. Mialam urodziny. Mam osiemnascie lat. Musze przeczytac paragrafy siedemnasty i osiemnasty. "Nie spal cala noc. Zerwal ten kwiat, gdyz widzial w tym czynie bohaterstwo, do ktorego byl zobowiazany..."*.Ciagnely sie gasienice bezmyslnych literowych kombinacji. Przyczepialy sie jedna do drugiej zelaznymi haczykami. Przypominalo to plywanie w metnej wodzie. Saszka niczego nie widziala, slyszala jedynie zgrzytanie swych przemielonych mysli. A potem nagle wynurzala sie na powierzchnie i na moment otwieraly sie przed nia odlegle znaczenia. "Juz przy pierwszym spojrzeniu przez szklane drzwi zwrocil uwage na purpurowe platki kwiatow i odniosl wrazenie, ze od tej chwili dokladnie zrozumial, czego musi dokonac na ziemi..." -Idz na obiad, Samochina. Za pietnascie minut zamykaja stolowke. "W tym jaskrawoczerwonym kwiatku zebralo sie cale zlo swiata... cale zlo; wchlonal w siebie cala niewinnie przelana krew (wlasnie dlatego byl tak czerwony), wszystkie lzy, cala zlosc ludzkosci..." Znaczenia sie urwaly; dalej byla jedynie metna woda. Saszka doczytywala paragraf do konca. Kladla na kartce zakladke. Usmiech owcy o czyms przypominal. Nie mogla zrozumiec, co to takiego. Zamykala podrecznik, chowala go do torby, namierzala framuge (w bibliotece byly wyjatkowo ruchliwe i sliskie drzwi) i wychodzila. Czasem korytarz wydawal jej sie bardzo ciemny, innym razem zalany jasnym swiatlem, tak ze bylo widac kazda klepke parkietu, kazda szczeline, kazdy niedopalek na dnie metalowego kubla na smieci. "Ide korytarzem. Tam jest stolowka. Musze cos zjesc. To jest moj bloczek". "... Czego musi dokonac na ziemi..." Swiat wokol niej zmienial sie co sekunde. Jedne polaczenia sie naprezaly, inne zanikaly. Przypominalo to konwulsje; niekiedy Saszka nieruchomiala, czujac, jakby w jej wnetrzu napinala sie nitka, przecinajac cos, wiotczejac i znowu sie naprezajac. Niekiedy widziala sama siebie z zewnatrz; byla malenkim jeziorem, przypominajacym roztopione lody, a w tej cieczy koloru kawy plywala zraca grudka strachu. Nie lubila patrzec na swoj strach. Przypominal na wpol strawiony kotlet. Jednak nie bala sie, poniewaz nie widziala niczego, co mogloby ja przestraszyc, a myslec mogla jedynie o tym, co widziala. Czas rozciagal sie i kurczyl, dopoki w koncu nie nadeszla letnia sesja. * * * -Co sadzisz na temat letniej praktyki, Samochina?Przez okno sali numer trzydziesci osiem wpadaly niezwykle jaskrawe promienie slonca. Niemal tak jasne, jak swiatlo odbite w kamieniu pierscienia. -Nic. Byla to prawda. Cieniutka nitka mysli Saszki coraz czesciej stawala sie punktem. Widziala czasteczki pylu wirujace w promieniu slonca, stol z gleboka rysa i zielone korony lip za oknem. Lecz nie myslala o nich. -Sluchaj uwaznie, co masz zrobic. Egzaminy koncza sie dwudziestego piatego czerwca. Od dwudziestego szostego masz praktyke. Nie zapomnij uprzedzic rodzicow. Saszka milczala. -W sierpniu, przed rozpoczeciem zajec, bedziesz miala dwa tygodnie na wyjazd do domu. -Dobrze - powiedziala, patrzac na promien slonca. -Madra z ciebie dziewczyna - rzekl Portnow. - A teraz pokaz mi cwiczenia od piecdziesiatego drugiego do piecdziesiatego czwartego. Pamietaj, ze masz je robic jednoczesnie. Trzy procesy powinny przebiegac rownolegle, z "przesunieciem" o pol taktu. Skoncentruj sie. * * * W polowie lipca, w rocznice jej znajomosci z Faritem Korzennikowem, Saszka siedziala na galezi wielkiej wisni. Letnia praktyka polegala na tym, aby, wspinajac sie po drabinie w rozwidlenia galezi, znajdowac wsrod swiatla i cienia czerwone owoce, chwytac je w palce i ostroznie zrywac. A potem wkladac do koszyka na szyi.Sad byl olbrzymi. Galazki wisni przeplataly sie ze soba. Owoce wisialy w gronach, mozna bylo je zrywac nawet stojac na ziemi, jednak prawdziwy przepych zaczynal sie u gory, w koronie. Saszka najadla sie wisni do obrzydzenia. Jej nowa podkoszulka byla upaprana w wisniowym soku. Wargi wydawaly sie ogromne, jakby zostaly nadmuchane. Wisniowy sok zebral sie pod krotko obcietymi paznokciami. Czula sie dobrze. Martwilo ja jedynie to, ze trzeba oddac wszystkie podreczniki. Kiedy powiedziala Portnowowi, ze zgubila zbior cwiczen, ten przyszedl do jej pokoju i wyciagnal ksiazke ze szczeliny za kaloryferem. Od tej chwili Saszka przestala sie uczyc. I nie myslala. Po prostu patrzyla. A takze czula; cieplo, wiatr, szorstkosc kory na dloniach, dotyk wisni na twarzy. Byl jeden z letnich dni, niezwykle cieply i jasny. Liscie, rozposcierajace sie wokol Saszki, chronily przed palacym sloncem. Studentow pierwszego - teraz juz drugiego - roku przywieziono rankiem ciezarowka. W dzien dostana obiad. Czas jednak uplywa, w polyskujacych wisniach odbija sie slonce i twarz dziewczyny. Obiadu nie ma, a nadszedl juz nastepny dzien. I minal juz tydzien, chociaz wciaz trwa ten sam dzien. Czas przypomina kokardke. Potem zepsula sie pogoda. Nadciagnely chmury, wrozac nadejscie burzy. Saszka rozchylila galezie nad glowa i przygladala sie niebu, jakby chcac zapamietac je na zawsze. Patrzyla na brzeg chmury, ktory przyslonil slonce i uzyskal przez to barwe rteci. Na rdzawa jak u meduzy otoczke ciezkiego obloku. Na plaski wir nieba, przypominajacy odcisk palca. Nadciaga burza, pomyslala, bedzie ulewa, musze sie schowac. Wciaz jeszcze myslala o tym, co widzi. Lecz zaczela sie niepokoic, bo odnosila wrazenie, ze zagladala w przyszlosc. Przewidywala to, co wydarzy sie za kilka minut. -Bedzie padac - rzekla na glos. Nikt nie odpowiedzial. Sad byl rozlegly i praktykanci juz dawno stracili sie z oczu. Saszka zeszla z drzewa. Ostroznie przesypala wisnie z koszyka do skrzynki. Na wszelki wypadek przykryla owoce kawalkiem plastiku, lezacym opodal na trawie. Potem polozyla sie na plecach i zaczela patrzec do gory. W calym sadzie panowala cisza, jak na zajeciach u Portnowa. Liscie znieruchomialy. Saszka spogladala przed siebie. Nad jej twarza unosila sie warstwa nagrzanego powietrza. Wyzej unosila sie druga, w ktorej brzeczaly muchy. Jeszcze wyzej rozposcierala sie gesta korona wisni, a Saszce wydawalo sie, ze jest ona przezroczysta. Dalej znajdowaly sie zastygle masy powietrza, a nad nimi gruba warstwa chmur. A jeszcze wyzej stratosfera. Chmury zawirowaly i jednoczesnie Saszka spadla w niebo. Kiedys juz zdarzalo jej sie tego bac. W dziecinstwie, podczas pobytu w podmiejskim domu wypoczynkowym, tak wlasnie lezala na lace i bala sie, ze wpadnie w niebo. Wlasnie teraz to sie zdarzylo. Wiatr zerwal plachte plastiku ze skrzynki i wisnie spojrzaly z jej wnetrza wieloma ciemnymi oczami. Saszka ujrzala siebie z ich perspektywy; obraz rozpadal sie na kawalki albo laczyl w jedna calosc i pojawial sie efekt przestrzenny. Cos podrzucilo ja niczym latawiec i pociagnelo w gore, choc lezace na trawie cialo pozostawalo nieruchome. Nic, laczaca ja z ta kotwica, pomagala jej latac i nie pozwalala uniesc sie zbyt wysoko. Poczula drzewa jak wlasne rece, a trawe jak wlosy. Uderzyl piorun, polecialy zerwane liscie i Saszka rozesmiala sie ze szczescia. Poczula sie slowem wypowiedzianym przez blask slonca. Wysmiala strach przed smiercia. Zrozumiala, po co sie urodzila i co dokladnie powinna uczynic w tym zyciu. Wszystko to wydarzylo sie, kiedy bialy zygzak blyskawicy byl jeszcze na niebie. A potem lunal deszcz i Saszka oprzytomniala; przemoczona do suchej nitki, z przylepiona do ciala podkoszulka, spod ktorej zalotnie i zalosnie przeswitywal koronkowy stanik. * * * -Witajcie studenci drugiego roku.Zajecia ze specjalizacji odbywaly sie w tej samej sali numer jeden. Grupa "A" drugiego roku siedziala za stolami przypominajacymi szkolne lawki. Saszka rozgladala sie dookola, ze zdziwieniem rozpoznajac dobrze znane i kompletnie zapomniane szczegoly. Oto brazowa tablica, jak w szkole. Oto nierownosc na pokrytej farba scianie. Oto ludzie, ktorzy byli z nia przez niemal cale lato. W pewnym momencie przestali cokolwiek znaczyc i stali sie przezroczysci, jak banki mydlane. Lecz teraz rozpoczal sie drugi rok i wszystko zyskuje nowe znacznie. Zmienila sie takze sama Saszka. Jakby zostala rozmontowana na czesci, a potem zlozona z powrotem i na pierwszy rzut oka wszystko pozostawalo po staremu. Nawet sama czula niekiedy - jak na przyklad teraz - ze jest dokladnie taka sama, jak zeszlej jesieni, kiedy w auli sluchala "Gaudeamus". Portnow otworzyl cieniutki dziennik lekcyjny w papierowej okladce. -Goldman Julia. -Jestem. - Julia siedziala przechylona na bok i wodzila dlugopisem po zeszycie. Jej glowa od czasu do czasu wstrzasaly lekkie dreszcze. -Boczkowa Anna. -Obecna. - Ania co chwile mrugala oczami, zbyt czesto i nerwowo. -Biriukow Dmitrij. -Obecny. - Dima zakrywal twarz dlonia, jakby razilo go slonce. -Kowtun Igor. -Jestem. -Korzennikow Konstantin. -Tutaj. - Kostia podniosl glowe. Jego wlosy byly splowiale od slonca i zmierzwione jak sloma. Siedzial obok Zeni Toporko, jednak nie tuz przy niej; miedzy nimi stalo puste krzeslo. -Korotkow Andriej. -Jestem. - Latem Andriej z jakiegos powodu ostrzygl sie na zero i przypominal swiezo upieczonego, opalonego rekruta. -Postanowil pan oszczedzic na fryzjerze? - Portnow zmruzyl oczy. - Bardzo dobrze, pasuje panu... Miaskowski Denis. -Obecny! Grupa rzecz jasna pojawila sie w pelnym skladzie, jednak sprawdzanie obecnosci bylo przeprowadzane niczym uroczysty rytual. Saszka oddychala pelna piersia. Sam zapach instytutu, swiezej farby, wapna, kurzu i lipowych lisci za oknem przypominal i podkreslal, ze zyje, ze jej egzystencja jest nasycona i barwna i wszystko wrocilo na swoje tory - wrzesien, nauka, sala wykladowa numer jeden i blask slonca. -Pawlenko Jelizawieta. -Jestem - rzekla Liza. Miala na sobie niezwykle obszerne dzinsy ze zwisajacymi szelkami. Paradoksalnie te workowate spodnie tylko podkreslaly jej szczupla i delikatna sylwetke. Opalila sie, przez co jej wlosy wydawaly sie jeszcze jasniejsze. -Samochina Aleksandra. -Obecna. Portnow zmierzyl ja wzrokiem, zachowal jednak milczenie. -Toporko Jewgienia. -Jestem! -Widze, ze porzadnie pani wypoczela. - Portnow zmruzyl oczy. - Wyglada pani, jak po powrocie z drogiego kurortu. Zenia nie sprawiala wrazenia zmieszanej. W ciagu minionego roku wyraznie wydoroslala; z zahukanego i niechlujnego brzydkiego kaczatka zmienila sie w seksowna, atrakcyjna kobiete. Szkolne warkoczyki nalezaly juz do przeszlosci, latem Zenia zafundowala sobie krotka, modna fryzure. Opalenizna na jej twarzy szla w parze z subtelnym rumiencem. Siedzaca obok Kostii dziewczyna spogladala na Portnowa niemal bez leku. Jakby chciala powiedziec: jestem urodziwa, sama o tym wiem, no i co z tego? Po sprawdzeniu obecnosci Portnow jeszcze raz obrzucil grupe spojrzeniem znad okularow. -A wiec odpoczelismy i jestesmy gotowi do nowych wyzwan. W tym semestrze jak zwykle czeka nas wytezona praca. Pojawi sie nowy przedmiot zwiazany ze specjalizacja, wprowadzenie do praktyki. Wykladac go bedzie Nikolaj Waleriewicz Stierch. To znakomity nauczyciel, postarajcie sie go nie zawiesc. Ogolnych przedmiotow bedzie mniej. Obowiazkowe dla wszystkich pozostanie wychowanie fizyczne. Czy ktores z was rozmawialo juz ze studentami pierwszego roku, ktorzy wprowadzili sie do akademika? Przez rzedy przebiegl lekki szmer. -Ja rozmawialam - rzekla Saszka. - Dzis rano do mojego pokoju wprowadzily sie dwie dziewczyny. A co, nie wolno? -Oczywiscie, ze wolno. Ale zapamietajcie: jesli ktokolwiek z was zacznie dyskutowac ze studentami pierwszego roku na temat profilu naszej uczelni i jej specyfiki... programu i stylu nauczania... bedzie mial do czynienia ze swoim kuratorem. Dlatego lepiej unikac takich rozmow. Szum glosow na sali przybral na sile. -A co im mowic? - zapytal Korotkow. - Jesli beda pytac. Portnow usmiechnal sie niespodziewanie. -Dawajcie im pozyteczne rady. Sugerujcie, zeby pilnie sie uczyli i niczego nie opuszczali. Uspokajajcie, jesli beda wpadac w histerie. Przeciez jestescie juz dorosli, cos wymyslicie. Przypomnijcie sobie, jak w zeszlym roku was samych wspierali moralnie obecni studenci trzeciego roku. -Bedziemy ich wspierac - oswiadczyl Denis. Saszka odwrocila glowe. Grupa "A" drugiego roku spogladala na wykladowce. Ktos siedzial przechylony na bok. Komus trudno bylo skoncentrowac wzrok. Ktos mial drgawki. Ktos chichotal. Zbiorowisko dziwolagow. -Etap destrukcyjny u wielu z was jeszcze sie nie zakonczyl - rzekl Portnow, jakby odpowiadajac na jej mysli. -Co bylo do przewidzenia przy waszym lenistwie i braku koncentracji. Przypominam, ze jedynie ci, ktorzy beda pilnie sie uczyc, szybko i z latwoscia osiagna norme... to znaczy stan, ktory na danym etapie stanowi norme. Ostrzegam tez, ze spozywanie napojow alkoholowych jest w akademiku zabronione. Studenci pierwszego roku beda oczywiscie pic i na poczatku nie beda za to karani. Lecz gdy ktores z was bedzie mialo we krwi chocby slad alkoholu... nie wspominajac juz o narkotykach, gdyz jesli ktos na danym etapie nauki zapali chocby trawke, przepadnie... Jesli wiec znajde w czyims pokoju alkohol, sprawie, ze do konca zycia bedziecie mieli mdlosci na sama mysl o wodce. Czy to jasne? Sa jakies pytania? W jego okularach odbijal sie wzor okiennych framug. Pytan nie bylo. -To wszystko, jesli chodzi o sprawy organizacyjne - powiedzial Portnow. - Starosto, podreczniki leza na stole. Prosze rozdac wszystkim modul tekstowy, stopien czwarty i zbior zadan, stopien trzeci. -Znowu jestem starosta? - odwazyl sie zapytac Kostia. Portnow uniosl brwi. -Czy grupa ma jakies inne kandydatury? -Niech staroscina zostanie Samochina - zaproponowala Liza. - Jest prymuska i udziela sie spolecznie. Ktos zachichotal, jednak smiech szybko ucichl. -Samochina - rzekl Portnow, nie patrzac na Saszke - i bez tego bedzie miala w tym semestrze mase pracy. Korzennikow, stracilismy juz przez pana dwie minuty. Prosze wykonac polecenie. Podreczniki byly stare i pachnialy kurzem. Saszka nie mogla sie powstrzymac i otwarla zbior zadan na pierwszej stronie. -Samochina! - okrzyk zabrzmial jak uderzenie. - Nikomu nie pozwolilem otwierac ksiazki! Niechetnie zamknela podrecznik. Juz poczatkowe wersy pierwszego zadania sprawily, ze przeszyl ja slodki dreszcz. * * * Dwa spedzone w domu tygodnie okazaly sie dla Saszki ciezka mordega; co chwile musiala sie powstrzymywac, byc posluszna, sluchac, na czas odpowiadac i usmiechac sie. Starala sie ze wszystkich sil, jednak mama byla coraz bardziej zaniepokojona.-Sania - spytala pewnego ranka, gdy zostaly w kuchni same. - Nie zrozum mnie zle, ale... pokaz rece... Poczatkowo Saszka nie zrozumiala, o co jej chodzi. Okazalo sie, ze mama szuka "sciezek" od ukluc i chociaz ich nie znalazla, niezbyt sie uspokoila. -To smieszne, mamo. Skad ci to przyszlo do glowy?! -Dziwnie sie zachowujesz. Mowisz od rzeczy. Patrzysz... nieobecnym wzrokiem. Mozesz mi powiedziec, co sie z toba dzieje? Palisz cos? Wciagasz? Lykasz tabletki? -Przysiegam - rzekla Saszka zmeczonym tonem - ze w zyciu niczego nie probowalam. Nie pije nawet wodki. Mama najwyrazniej nie uwierzyla. Sama wydawala sie zdenerwowana; raz byla podminowana, to znow cieszyla sie, zaczynala bac albo zapominala o swoich lekach. Pewnego razu Saszka nie wytrzymala i zagadnela: -Mamo, cos sie z toba dzieje? Co sie stalo? -Az tak to widac? - zapytala mama po chwili milczenia i oblala sie rumiencem. -O co chodzi? - Saszka zatrzepotala powiekami. -Oczekuje dziecka - rzekla mama po prostu. - Z Walikiem. To znaczy z Walentynem. -Jak to?! -A tak. - Teraz mama starala sie sprawiac wrazenie opanowanej i wrecz niefrasobliwej. - Nie jestem taka znowu staruszka, jak ci sie wydaje. -Wcale mi sie tak nie wydaje - wymamrotala Saszka. - Chodzilo mi o cos innego... Bo przeciez... -Przeciez kiedy mezczyzna i kobieta sie kochaja, jest rzecza w pelni naturalna, ze pragna miec dziecko. Walentyn chce, zebysmy mieli dziecko. -A ty? -Ja tez tego chce! - mama rozesmiala sie nieco nienaturalnie. - A czy ty nie chcesz miec malego braciszka? Albo siostrzyczki? -Nie wiem - przyznala po chwili zastanowienia. - To wszystko jest jakies takie... niespodziewane. Od tej chwili zaczela rozumiec nastroj mamy i stalo sie jasne, dlaczego temat "narkotykow" i jej dziwnego zachowania nie byl kontynuowany. Saszka nie miala pojecia, jak by sie wykrecila, gdyby mama przyparla ja do muru i zapytala, czym tak naprawde zajmuje sie w tej Torpie?! Jednak mama miala co innego na glowie. Rosl w niej maly czlowiek i wlasnie na nim, nienarodzonym, a nie doroslej corce, skupiala sie cala uwaga mamy. Tak wlasnie uwazala Saszka, wiedzac, ze jest niesprawiedliwa. Jej los wcale nie byl mamie obojetny. Mama byla rozdarta pomiedzy nia i nowa rodzina i Saszka takze czula sie rozdarta na dwoje. Bardzo chciala, zeby mama uwolnila ja od Torpy. Zarazem doskonale zdawala sobie sprawe, ze to pragnienie jest nierealne i karygodne. Bala sie, ze mama w koncu dokopie sie do prawdy, zabierze za ratowanie Saszki i polegnie w tym pojedynku, gdyz w walce z Fantem Korzennikowem nie ma najmniejszych szans. -Gdybys studiowala na normalnej uczelni w poblizu domu - powiedziala mama tuz przed wyjazdem Saszki - wystarczyloby ci czasu. I checi. Widzialabys, jak rosnie nasze malenstwo, pomagalabys mi... Sama bys skorzystala, przeciez niedlugo bedziesz miala wlasne dzieci... Wiec co z twoim przeniesieniem? -Trudno nam bedzie w czworke - zauwazyla Saszka. - To mieszkanie nie jest zbyt duze. -Ale innego nie mamy! Byc moze za jakis czas cos wykombinujemy, jakis wariant z doplata, a na razie... -A na razie bede mieszkac w Torpie - oswiadczyla. - Jest tam znakomity akademik. Mama westchnela. W tym momencie bardzo chciala wierzyc, ze akademik naprawde jest znakomity. -Pojde sie spakowac. - Saszka wstala. - Jutro mam pociag, a jestem jeszcze w proszku. Poszla do swojego pokoju, usiadla na kanapie i zwiesiwszy glowe jasno zdala sobie sprawe, ze w jej zyciu nie bedzie juz miejsca na nic dobrego, starego i znajomego. Kiedy nastepnym razem przyjedzie do domu - jesli oczywiscie przyjedzie - wszystko bedzie wygladalo inaczej. Rozpocznie sie nowe zycie, nowe dziecinstwo. Jej pokoj nie bedzie juz ten sam i wspomnienia, lezace niczym kurz na polkach z ksiazkami, przeciag wywieje przez okno. Tak, Saszka jest egoistka i przyzwyczaila sie, ze mama nalezy wylacznie do niej. Teraz pojawil sie Walentyn, a za jakis czas przyjdzie na swiat ktos trzeci i calkowicie zawladnie informacyjna przestrzenia tego domu. A Saszka bedzie tam, na prowincji, powoli zmieniac sie w inna istote. Niezrozumiala. Byc moze smiertelnie niebezpieczna. Bedzie sie zmieniac i milczec. Cale szczescie, ze mama ma jeszcze Walentyna i ze pojawi sie dziecko, gdyz dziewczyna, ktora urodzila sie i wychowala w tym domu, przestala juz istniec. Saszce zrobilo sie siebie zal. Zorientowala sie jednak - nie czujac przy tym zdziwienia - ze nie potrafi plakac. * * * -Kurs "Wprowadzenia do praktycznej specjalizacji" obliczony jest na dwa semestry. Zima bedziecie miec z niego zaliczenie, podobnie jak latem. Na trzecim roku czeka was jeden semestr, ktory wypelnia wlasnie zajecia praktyczne, a po nim nastapi egzamin przejsciowy. Jest to, moi drodzy, bardzo powazny sprawdzian. Praktyka dowodzi, ze najlepiej radza sobie z tym egzaminem studenci, ktorzy osiagaja rownie dobre postepy w specjalizacji, tak wiec od dzisiaj powinniscie jednakowo przykladac sie do dwu podstawowych przedmiotow: mojego i Olega Borysowicza. Jednak z nim mieliscie zajecia juz od roku, a mnie na razie nie znacie.Garbus rozciagnal wargi w usmiechu. Stal posrodku sali, niemal dotykajac glowa sufitu. Gdyby sie nie garbil, niewatpliwie by to zrobil. Nikolaj Waleriewicz mial na sobie czarny staromodny garnitur. Od czasu do czasu poruszal ramionami, jakby zdretwialy mu garbate plecy. -A pracowac bedziemy z kazdym indywidualnie. Byc moze potem podzielimy sie na niewielkie podgrupy, po trzy-cztery osoby w kazdej, jednak najpierw musze okreslic wasze profesjonalne predyspozycje. W chwili obecnej na sali znajduje sie tylko jedna osoba, ktorej przyszlosc jest mniej wiecej jasna... -I jest nia Samochina - odezwala sie Liza. -Mloda damo, czy Oleg Borysowicz nie nauczyl was, ze kiedy mowi nauczyciel, nalezy milczec? Liza splonela rumiencem, nie odwrocila jednak spojrzenia. -Tak, to Aleksandra Samochina. Ma znakomite, hm, profesjonalne predyspozycje, ktore ujawnily sie jeszcze na pierwszym roku i z Aleksandra bede pracowal wedlug specjalnego programu. Co nie oznacza, ze wobec ktoregokolwiek z was bede mial mniejsze wymagania. Mozecie byc tego pewni. - I znow usmiechnal sie lagodnie. Wygladalo na to, ze nie wszyscy wykladowcy prezentuja inkwizytorski styl Portnowa. Garbus wydawal sie w kazdym razie dobrotliwy. Studenci zaczeli wymieniac sie rozpromienionymi spojrzeniami; niektorym przeszlo nawet przez mysl, ze te zajecia bedzie mozna potraktowac ulgowo. Saszka nie miala takich zludzen. * * * Liste indywidualnych zajec praktycznych garbus zrobil sam, nie majac do nikogo wystarczajacego zaufania. Saszka znalazla sie na niej ostatnia, zdazyla wiec posiedziec w bibliotece i poeksperymentowac z nowym zbiorem cwiczen.Pierwsze wrazenie nie wprowadzilo jej w blad; nowe cwiczenia przypominaly charakterem te stare, byly jednak na znacznie wyzszym poziomie trudnosci. Wielostopniowe przeksztalcenia znaczen, absolutnie abstrakcyjnych, niekiedy zapetlonych, innym razem scisnietych w punkt i gotowych w kazdej chwili uwolnic sie i przedrzec na wylot przez materie urojonej rzeczywistosci. Jesli stanowily one cudze mysli, to wydawaly sie do tego stopnia nieludzkie, ze Saszka bala sie wyobrazic sobie umysl, ktory byl w stanie w naturalny sposob wytworzyc te chimery. Jednoczesnie zas potrafila je juz widziec; cwiczenia byly wstrzasajaco piekne w swej harmonii. O zajeciach z garbusem przypomniala sobie na minute przed wyznaczonym czasem. Sala numer czternascie miescila sie na trzecim pietrze, drewnianym, skrzypiacym i odbijajacym echo. Saszka przebiegla przez korytarz, zmusila sie do uspokojenia przyspieszonego oddechu i zapukala do drzwi. -Witaj, Saszo. Usiadz, prosze. Porozmawiamy. W sali, zupelnie jak w szkolnej klasie, byly ustawione lawki. Saszka wybrala stojaca przy samym oknie. W dole - na wyciagniecie reki - szumialo zielone morze lip. -No i przelecial pierwszy rok. - Garbus usiadl naprzeciwko, za nauczycielskim biurkiem. Jego popielate wlosy, proste i dlugie, okalaly twarz niczym dwie teatralne kulisy. Ostry podbrodek opieral sie o wysoki bialy kolnierzyk. Caly jest jakis taki staroswiecki, pomyslala Saszka. -Saszo - rzekl garbus z zaduma. - Czy nikt nigdy nie mowil pani, ze jest pani szczegolna i wyjatkowa osoba? Ktora ma do wykonania szczegolna, niezwykle wazna misje? -Nie - odparla pospiesznie. Garbus usmiechnal sie. -Moze to i lepiej. Nie potrzeba nam syndromu gwiazdy. Jednakze, Aleksandro Samochina, nadszedl pani czas. Nie jest pani po prostu nasza najlepsza studentka, posiada pani unikalny talent. Jest pani dla nas, mozna by rzec, darem od losu. Czeka pania wspaniala przyszlosc. A co to oznacza? Saszka milczala, zaskoczona. -Przede wszystkim oznacza to, ze pani terazniejszosc to codzienna katorznicza praca, bez lenistwa, strachu i watpliwosci. Zajecia przygotowawcze, ktorymi zajmowaliscie sie na pierwszym roku, to pestka w porownaniu z tym, co bedziecie... co bedziemy musieli wspolnie opracowac, opanowac i czego trzeba sie bedzie nauczyc. Dzisiaj, wlasnie w tej chwili, zaczynamy przygotowywac sie do egzaminu przejsciowego, ktory bedziecie zdawac na trzecim roku, zima. Sluchala, opierajac sie brzuchem o stol. Garbus mowil to wszystko z lekkim usmiechem na twarzy, jednak nie zartowal, o nie, i Saszka doskonale zdawala sobie z tego sprawe. Za otwartym oknem kolysaly sie lipy. Czula na lewym policzku cieply wiatr z ledwie odczuwalnym posmakiem jesieni. -Czy sadzi pani, ze jest istota materialna? Pytanie zostalo zadane tak uprzejmym i niedbalym tonem, ze Saszka mimowolnie zatrzepotala powiekami. -Czyzby bylo inaczej? Garbus znowu sie usmiechnal. Siedzial za nauczycielskim biurkiem, na ktorym lezal dziennik lekcyjny i odtwarzacz CD. Kiedys Saszka marzyla, zeby taki miec. -Tak - przytaknal Nikolaj Waleriewicz. - Na danym etapie jest pani znacznie bardziej materialna, niz bym sobie tego zyczyl. Przez trzy semestry bedziemy z tym walczyc. Przez trzy semestry bedziecie niszczyc swa materialna istote i budowac informacyjna. Znaczeniowa. Ideowa, jesli mozna to tak nazwac, chociaz w danym przypadku to slowo nie jest zbyt adekwatne. My zas, Saszo, bedziemy zabiegac o dokladnosc. To dla nas bardzo istotne - dokladnosc sformulowan. Chcialaby pani o cos zapytac? Portnow nigdy nie pozwalal na taki luksus, jak zadawanie pytan. Saszka na chwile odwrocila wzrok i spojrzala na lipy za oknem. Pierwszego dnia wrzesnia byly zielone jak w srodku lata. Moglaby zapytac, co ich wszystkich czeka podczas egzaminu za poltora roku. Jakimi wykazala sie profesjonalnymi sklonnosciami i jaki bedzie jej zawod. Mogla zadac setki pytan, na ktore nie chcial odpowiadac Portnow i ktore nurtowaly studentow z jej roku. Zapytala jednak: -Czy nie wie pan przypadkiem... Czy ja... wtedy... podczas ferii zimowych... nikogo nie zabilam? Garbus nie okazal zdziwienia. -Nie. Tak na marginesie, jest to bardzo typowy przypadek. To pierwszy epizod w pani zyciu, kiedy informacyjny element pani osobowosci w istotny sposob naruszyl materie. Niestety w sposob niekontrolowany, spontaniczny i bardzo niebezpieczny. Bardzo to pani przezywala? Saszka odwrocila wzrok. -Rozumiem. Jesli sadzi pani, ze zamienia sie ja w potwora i morderce, to jest pani w bledzie. -A w kogo sie mnie zamienia? - wyrwalo sie jej. Garbus poruszyl ramionami, jakby rozprostowywal zdretwiale plecy. -Jest jeszcze za wczesnie, moja droga. Za wczesnie, aby sie pani o tym dowiedziala. Jest pani jeszcze niewolnica formy, gipsowym odlewem z marna wyobraznia, z pamiecia i charakterem... Tak. Dam pani do uzytku to oto urzadzenie. - Dlon o niezwykle dlugich bladych palcach musnela odtwarzacz. - Jesli pani zechce, moze pani niekiedy sluchac takze muzyki. Jest to dozwolone. A te plytke - na nauczycielskim biurku pojawila sie papierowa koperta - daje pani wylacznie do pracy. Prosze o nia dbac. Nie jest juz pani studentka pierwszego roku i zdaje pani sobie sprawe, jak wazne sa niektore rzeczy. I jeszcze jedno: zanim zaczniemy zajecia, chcialbym porozmawiac z pania o pewnych delikatnych sprawach. Powinna pani, Saszenko, i bedzie to dla pani bardzo korzystne, stracic dziewictwo. Stanowi ono powazna przeszkode w pani rozwoju. Saszka splonela takim rumiencem, ze zabolaly ja policzki. -Jakie to... ma... znaczenie? -Wszystko ma znaczenie. Bedzie sie pani zmieniac nie tylko zewnetrznie, lecz takze... bedzie sie pani, Saszenko, zmieniac pod kazdym wzgledem. Pani doswiadczenie zmyslowe i status hormonalny maja olbrzymie znaczenie. A takze fizjologia... tak. Informacyjny balans pani ciala. Bardzo cenie pani powazny stosunek do swiata, pani opanowanie. Pani cnotliwosc. Jednak praca pozostaje praca. Nie chodzi o to, zeby jutro, czy pojutrze... Czas jeszcze jest. Niech jednak pani pomysli o tym aspekcie, zgoda? * * * Jaskolki wciaz nie odlecialy. Krazyly nad podworzem, byc moze po raz ostatni. Dokazywaly gromadki podrosnietych pisklat.Saszka ocenila odleglosc do akademika przez podworko. Za kazdym razem byla ona inna. Zdarzalo sie, ze pokonywala ja dwoma krokami (miala wowczas poczucie spadania i wiatr w uszach). Niekiedy zas przejscie przez podworze zajmowalo cale godziny, jak wedrowka przez pustynie. Torba uciskala ramie, a Saszka nie przestawala isc w strone ganku, ktory stawal sie coraz bardziej odlegly. Poprawila pasek na ramieniu. Przez chwile balansowala w miejscu, probujac utrzymac rownowage. Zrobila pierwszy krok; jaskolka przemknela przed jej twarza, niemal strzygac jej brwi ostrymi koniuszkami skrzydel. Oto lipa. Oto lawka. Oto ganek. Saszka postawila noge na pierwszym stopniu schodow, przytrzymujac go, zeby ganek sie jej nie wyslizgnal. Nareszcie. Dotarla. Za kazdym razem bylo latwiej; niewatpliwie Portnow mial racje i wkrotce Saszka ostatecznie wroci do normy... a wlasciwie do "tego stanu, ktory na danym etapie wydaje sie norma". Klucza od pokoju dwadziescia jeden, bedacego od dluzszego czasu do jej wylacznej dyspozycji, nie bylo na tablicy. Odruchowo namacala framuge prowadzaca do schodow. Odwrocila glowe i napotkala spojrzenie studenta pierwszego roku. Mial krotkie wlosy i byl bardzo blady. Blondyn o ciemnych oczach. Patrzyl na nia z przerazeniem. Saszka usmiechnela sie, probujac go uspokoic. -Czesc. Witam na naszej uczelni. -Czesc. Co ci jest? -Nic... A co? Chlopak oblizal wargi. -Nic... To ja pojde. -Mam na imie Sasza - powiedziala niespodziewanie dla samej siebie. -A ja Jegor. -Powodzenia, Jegor - rzekla Sasza. I ostroznie, wymacujac kazdy stopien, ruszyla w gore po schodach. Jej wspollokatorki, studentki pierwszego roku, juz wrocily z zajec. Saszka weszla nie pukajac; na podlodze lezaly otwarte walizki. Jedna z dziewczat, Wika, czarnowlosa i kedzierzawa, wieszala ubrania w szafie. Druga, Lena, pulchna i jasna jak buleczka z bialej maki, siedziala na lozku z wyrazem skrajnej rozpaczy na okraglej, niemal lalkowatej twarzy o blekitnych oczach. Obok, na narzucie, lezala ksiazka z modulem tekstowym z cyfra 1 na okladce. Saszka wciagnela nosem powietrze. -Palilyscie? Wbijcie sobie do glowy, dziewczyny, ze jesli zastane ktoras z was w pokoju z papierosem, wyrzuce ja razem z nim przez okno. Jest ubikacja, tam mozecie kurzyc. Wika nie odpowiedziala. Lena zgarbila sie na lozku, obejmujac sie za pulchne ramiona. Saszka podeszla do swojego stolu i podniosla torbe, chcac wyjac z niej odtwarzacz. Wzor zadrapan na blacie stolu o czyms jej przypomnial. Momentalnie - samo z siebie - przemknelo jej przez glowe zeszloroczne cwiczenie i gdy polozyla w koncu odtwarzacz na stole, za oknem bylo juz wyraznie ciemniej, a w pokoju, za jej plecami, cos sie zmienilo. Odwrocila glowe. Nowe sasiadki staly obok siebie i patrzyly na nia z przerazeniem. -To normalka - rzekla Saszka. - Zamyslilam sie. Nie zwracajcie uwagi. -Sasza - wymamrotala przez lzy Lena. - Powiedz, prosze, co z nami bedzie? Czy staniemy sie tacy jak wy?! Saszka usmiechnela sie. -To nic strasznego. Po prostu przetrwajcie pierwszy semestr... I starajcie sie ze wszystkich sil. Wyjdzie wam to tylko na dobre. * * * Spojrzenia pierwszoroczniakow sluzyly jej za lustro. Widziala w ich oczach swoje odbicie: osoby wykoslawionej, calkowicie pograzonej we wlasnym wnetrzu. Niekiedy zamierajacej w polowie ruchu. Zobojetnialej. Z budzacym strach, przenikliwym spojrzeniem. Patrzyli na nia, nie potrafiac ukryc leku, a niekiedy obrzydzenia.Saszka nie chowala za to urazy. Ci mlodzi ludzie przezywali ciezkie chwile; grozbami i szantazem zostali zapedzeni do Torpy i zawaleni materialem dydaktycznym, ktory przerastal ich sily. A na domiar wszystkiego byli otoczeni pokrakami, ludzmi chorymi, kalekami, a najprawdopodobniej tez szalencami. Probowali oczywiscie trzymac sie w ryzach i udawali, ze wszystko jest w porzadku. Ktos przywiozl gitare, ktos inny magnetofon. W akademiku panowal gwar, odbywaly sie popijawy i imprezy; studenci trzeciego roku o dziwo takze brali udzial w ogolnej zabawie. Gdy Saszka wyszla z pokoju z recznikiem na ramieniu, zobaczyla, ze Zachar, sasiad Kostii z pokoju, caluje sie w korytarzu z jedna z nowych dziewczyn. Zarowka byla przepalona albo ktos ja wykrecil; rozlegl sie smiech, szept, tupot nog i dziewczyna uciekla do kuchni, Zachar poszedl za nia, a Saszka powlokla sie do natryskow. Woda byla naprawde goraca, jak w domu, i Saszka nieco sie ozywila. Natarla sie recznikiem. Owinela "turbanem" mokre wlosy. No i minal pierwszy dzien drugiego roku; prac domowych bylo koszmarnie duzo, jednak jutro odbeda sie zajecia indywidualne ze Stierchem i Saszka po raz pierwszy pojdzie do niego zdawac przerobiony material. Na mysl o odtwarzaczu z wlozonym do niego dyskiem wstrzasnely nia dreszcze nawet w pelnej pary kabinie prysznicowej. Nalozywszy szlafrok i przytrzymujac na glowie recznik, powlokla sie do pokoju. Godzina byla juz pozna, a praca, jak wiadomo, ma to do siebie, ze sama sie nie zrobi. Sasiadki gdzies sie wymknely; uzalac sie nad soba, jak podejrzewala. Podsuszyla wlosy, polozyla sie na kocu z odtwarzaczem na brzuchu i pograzyla w zadumie. Podczas dzisiejszych zajec Nikolaj Waleriewicz po raz pierwszy nalozyl jej na uszy sluchawki i wlaczyl odtwarzacz. I Saszka - po raz pierwszy - uslyszala to. Na plytce byla cisza. Gleboka, gesta, pochlaniajaca wszystko dookola. Probowala pochlonac takze Saszke, ktora wpadla w przerazenie i zaczela sie miotac, niczym mucha zlapana na lep, ze wszystkich sil utrzymujac sie na krawedzi, nie chcac pograzac sie w tej miekkiej, wszechogarniajacej nicosci i nie zgadzajac sie wpuscic w siebie tego obcego, wieloznacznego milczenia. Nikolaj Waleriewicz cos mowil; widziala, jak poruszaja sie jego wargi. Nie slyszala ptakow za oknem, szelestu lip ani odleglych krokow w korytarzu; wszystko bylo zalane gesta cisza, niczym bitumitem. Pierwsza sciezka na plytce trwala nieco ponad dziesiec minut. Saszka oblala sie potem, jak po wielokilometrowym biegu. Bluzka przylepila jej sie do plecow. -Nie tak sie to robi, Saszo - lagodnym tonem rzekl garbus, zdejmujac jej sluchawki. - Nie powinna sie pani opierac. Powinna pani wpuscic to i przepuscic przez siebie. Powoli, nie od razu. Bez tego pierwszego kroku nie bedziemy w stanie zrobic drugiego, a potem trzeciego. A mamy ich przed soba tysiace. Nasze dzisiejsze zajecia poszly na prozno, egzamin przyblizyl sie o jeden dzien i kto wie, moze wlasnie tego dnia zabraknie, aby byla pani do niego w pelni przygotowana. -Wiec co mam robic? - zapytala. -Prosze popracowac z pierwsza sciezka. Odtwarzacz posiada funkcje wielokrotnego powtarzania. Pani zadaniem jest wewnetrzne pogodzenie sie z tym, co pani slyszy, a w tym celu trzeba przekroczyc w sobie okreslona ceche... Ceche pospolitosci. Moze nie byc to latwe, jednak trzeba probowac. Nie da sie nauczyc plywac, nie wchodzac do wody. Jutro oczekuje pani z pierwszymi wynikami. Pokladam w pani ogromne nadzieje, Saszo. Czekam. Tak powiedzial Nikolaj Waleriewicz Stierch i skonczyl zajecia. Wyszla z odtwarzaczem w torbie oraz zaniepokojeniem w duszy. I oto nadszedl czas na odrobienie na jutro pierwszej sciezki, a ona nie byla w stanie sie przemoc i nawet wlaczyc odtwarzacza. Akademik zyl wlasnym zyciem. Slychac bylo brzdakanie na gitarach, ryk magnetofonow, smiechy i rozbijanie naczyn. Saszka wstrzymala oddech i wcisnela okragly przycisk "play". Nadeszla cisza i zalepila jej uszy. Podeszla bardzo blisko, ogluszajaca, wszechogarniajaca, gotowa wchlonac w siebie - otoczyc i przetrawic. Bylo to wstretne i przerazajace uczucie. Zadrzala, zerwala sluchawki z uszu i pijane glosy za sciana, spiewajace ostro i nieczysto, wydaly jej sie anielskim chorem. * * * Przed samymi zajeciami, kiedy nie bylo juz drogi odwrotu, zdecydowala sie na jeszcze jedna probe. Usiadla w niemal pustej czytelni i kiedy wlaczyla odtwarzacz, niemal fizycznie odczula przejscie z ciszy - w Cisze. We wsysajace ja Milczenie.Prawdopodobnie bylaby w stanie wejsc do prosektorium. Moglaby wziac do rak jakies obrzydliwe stworzenie. Byc moze przeszlaby nawet nago przez instytut. Jesli byloby to wymagane na egzaminie. Nie mogla jednak i nie chciala "wpuscic w siebie" tego, co zostalo nagrane na plytce. Wszystko w niej nastawione bylo na sprzeciw, na tworzenie ochronnego muru, ktory budowala pomiedzy soba a Milczeniem. Sciezka dobiegla konca; Saszka wrzucila odtwarzacz do torby i powlokla sie na trzecie pietro, do zalanej sloncem sali numer czternascie. -Dzien dobry, Saszo. Ciesze sie, ze pania widze... Co sie stalo? Przesluchala pani pierwsza sciezke? -Dwa razy - wymamrotala. -Dwa razy to stanowczo za malo... No coz, sprawdzmy. Prosze zalozyc sluchawki. Stierch podwinal rekaw, odslaniajac perlowe lusterko umocowane na skorzanym rzemyku. Swiatlo slonca zaczelo igrac na masie perlowej, rozszczepiajac sie w tecze, laczac na powrot i bialymi rozblyskami bijac Saszke po oczach. Odruchowo zacisnela powieki. -Wlasnie tak. Sluchamy pierwszej sciezki, robimy gleboki wdech... Nie, nie w ten sposob. Co pani wyprawia? No dobrze, zacznijmy nasza probe od poczatku, tyle ze tym razem bedzie pani przyswajac material, zamiast go odrzucac. Zgoda? Saszka patrzyla w dol, na drewniana podloge: pasy dlugich pomalowanych na ciemny braz desek i czarnych szczelin miedzy nimi. -Saszo... - garbus zamilkl, jakby sie nad czyms zastanawiajac. - Niechze pani usiadzie. Porozmawiamy. Usiadla za stolem, przypominajacym szkolna lawke. -Wspaniale wypadla pani w klasie Olega Borysowicza. Wykazala sie pani jako osoba obdarzona wyjatkowym talentem. Jednak na poczatku bylo przeciez pani bardzo ciezko? Przytaknela, nie podnoszac glowy. -Sytuacja w naszej klasie jest dokladnie taka sama. Tak, jest pani ciezko. Gdyz pani wysilki sa zwiazane z, jakby to powiedziec, wyjsciem poza granice wewnetrznie dozwolonego. Posiada pani bardzo okreslone wyobrazenie na temat tego, co mozna, a czego nie. Nie mowie tu o codziennych, zwyklych sprawach, tak zwanych "pryncypiach", lecz o wewnetrznej konstrukcji pani osobowosci, o zdolnosci zwalczania stereotypow. Jest pani uparta, a na tym etapie przeszkadza to w nauce, gdyz nie posuniemy sie do przodu, dopoki nie nauczy sie pani prawidlowo pracowac nad sciezkami. Instynktownie rozumie pani, jak nalezy to robic i stawia pani rownie instynktowny opor. Bo przeciez nie robi pani tego swiadomie. Mam racje? Saszka przelknela sline. -Prosze tego az tak bardzo nie przezywac - rzekl garbus lagodnie. - Trzeba wziac sie w garsc, skoncentrowac... i zrobic pierwszy maly krok. Tylko jeden maly kroczek, tylko jedna, pierwsza sciezke. Sprobujmy zrobic to wlasnie teraz, a ja postaram sie pani pomoc. * * * Wyszla z sali oszolomiona i z bolem glowy. Przez pol godziny nieprzerwanych "prob" mur ochronny, ktory budowala pomiedzy soba, a tym, co bylo nagrane na plytce Stiercha, umocnil sie i zrobil grubszy. Nie musiala juz tak sie wysilac, aby go utrzymac. Teraz Cisza i Saszka funkcjonowaly calkowicie oddzielnie.Stierch byl bardzo zawiedziony. Dlugo milczal, krecil glowa i, przenoszac wzrok z siedzacej ze spuszczona glowa Saszki na krajobraz za oknem, westchnal: -Prosze sprobowac z druga sciezka. Pierwsza najwyrazniej calkowicie pani zablokowala. Ujawnila sie w pani potezna energia, wewnetrzna sila, jest ona jednak skierowana w diametralnie przeciwna strone! Nie na to, aby zrozumiec, lecz aby odrzucic! -Staram sie - powiedziala. -Stara sie pani, lecz na odwrot. Walczy pani o siebie w znanej sobie postaci: dwie rece, dwie nogi... Marzenia o goracym prysznicu... Nic, co materialne, nie ma prawdziwej wartosci, Saszenko. Wszystko to, co jest naprawde cenne, istnieje poza materia. Prosze zastanowic sie nad tym w wolnym czasie. Zrozumie to pani, bo jest pani madra dziewczyna i pokladam w pani olbrzymie nadzieje. Zakonczyl zajecia i Saszka wyszla z sali. W korytarzu czekala na swoja kolej Julia Goldman; gdy zamknely sie za nia drzwi z tabliczka 14, Saszka obiema rekami zaczela masowac twarz, ugniatac skronie i rozcierac oczy. Z druga sciezka historia sie powtorzy. Nie miala co do tego najmniejszych watpliwosci. Jednak sama mysl o tym, ze bedzie musiala tego sluchac, niemal doprowadzala ja do obledu. * * * Przedmiotow ogolnoksztalcacych zostalo na drugim roku bardzo malo. "Podstawy panstwa i prawa" Saszce sie nie spodobaly; wykladowczyni okazala sie stara i swarliwa, a sam przedmiot nie mial nic wspolnego z procesem poznania, byl bardzo powierzchownym przegladem kodeksu karnego i cywilnego. Potok biurokratycznych terminow, ktory wyrzucala z siebie nauczycielka, doslownie Saszke usypial. Pod koniec zajec na chwile naprawde zapadla w drzemke i przysnil jej sie Stierch, stojacy na srodku sali z ogromnymi nozycami w rekach. Obudzila sie, gdy zabrzmial dzwonek. Nauczycielka zmierzyla studentow pogardliwym spojrzeniem i pozegnala sie do nastepnego wykladu.Nastepne zajecia byly z angielskiego i wydaly sie Saszce rownie bezmyslne i nudne, jak wyklad z prawa. Niekonczace sie konstrukcje gramatyczne, zadania, ktore nalezalo wykonywac w ogolnym zeszycie, teksty, ktore trzeba bylo co miesiac zaliczac; Saszka miala wrazenie, ze czas stanal w miejscu. Ten stan rozpaczy nawiedzal ja - co prawda rzadko - w szkole szczegolnie wiosna, podczas akademii albo lekcji wychowawczych. Po wyjsciu do holu zatrzymala sie przed tablica z rozkladem zajec. Dookola klebil sie tlum pierwszoroczniakow. Saszka musiala odsunac jakas zagapiona dziewczyne, zeby podejsc blizej do tablicy. No tak, wychowanie fizyczne mieli trzy razy w tygodniu, a niemal cala reszte zajmowala specjalizacja z Portnowem i ze Stierchem. Zajecia indywidualne i grupowe. A do tego dochodzily przeciez zadania domowe - paragrafy, cwiczenia, "proby" Stiercha... Wydostala sie z tlumu i powlokla w dol, do stolowki. Denis Miaskowski siedzial przed pustym talerzem i ogladal cos w rodzaju ilustrowanego czasopisma z wieloma kolorowymi ilustracjami przedstawiajacymi rozmyte barwne plamy. Saszka, stojac w kolejce, slyszala jego rozmowe z Korotkowem. -Co tam masz? - zapytal Andriej. -Dostalem od Stiercha - odparl Denis po chwili, jakby niechetnie. - A tobie nie dal? -Ja dostalem ksiazke - Korotkow wydawal sie z jakiegos powodu zmieszany. - Najzwyklejsza ksiazke... chociaz... -Andriucha, zaraz bedzie nasza kolej - krzyknela od stolika Oksana. - Dawaj bloczek i bierz swoj rosolek! Nieco pozniej Saszka przekonala sie, ze Stierch mial rzeczywiscie bardzo indywidualne podejscie do kazdego studenta. Oksana, Liza i Andriej Korotkow uczyli sie "wprowadzenia do praktyki" z ksiazek, a Kostia ze zwinietych w rulon wydrukow. Zenia Toporko chodzila z grubym zeszytem. Saszka zauwazyla, ze trzech czy czterech studentow takze mialo odtwarzacze, tyle ze kasetowe. Jednak nikt nie palil sie do dzielenia z innymi wiadomosciami o postepach w nauce. Od pierwszego dnia zajecia indywidualne z garbusem staly sie na roku tematem zamknietym. Tabu. * * * -Tak wiec sens jest projekcja woli na przestrzen jej zastosowania. Nie jest absolutny i zalezy od wyboru przestrzeni oraz sposobu projekcji. Najbardziej utalentowani z was jeszcze na pierwszym roku, pracujac z modulem tekstowym, natykali sie na strzepki sensow. Jednak pierwszy rok sie juz zakonczyl! Teraz powinniscie swiadomie wykorzystac modul tekstowy w charakterze posrednika pomiedzy wami i dostepnym na danym etapie archiwum sensow. Teoretycznie moze sie wam pojawic cokolwiek, nawet fragment najblizszej przyszlosci... Do dzwonka pozostalo trzydziesci sekund, moze ktos ma jakies pytania?Saszka westchnela. Teraz postrzegala zajecia z Portnowem w zupelnie innym swietle. Chociaz czytanie modulu tekstowego wydawalo sie plywaniem w metnej wodzie, na powierzchni czekaly na nia chwilowe olsnienia. Nawet bloki cwiczen, ktore, przechodzac jedno w drugie, tworzyly w swiadomosci niezwykle skomplikowany wzor, wzbudzaly radosc. -Czy ma pani jakies pytania, Toporko? -Nieee... -To dobrze, jestescie wolni. Jutro sa zajecia indywidualne. Starosto, prosze zrobic liste... Jestem z pani zadowolony, Samochina. * * * Portnow ja chwalil; sama czerpala z tych zajec satysfakcje. Za to lekcje ze Stierchem stawaly sie coraz wieksza meczarnia.Nie udalo jej sie opanowac drugiej ani trzeciej sciezki. Stierch zazadal, aby wrocila do pierwszej. Dla Saszki te zajecia byly wyjatkowo nieprzyjemne i z czasem coraz wiecej wysilku musiala wlozyc w samo wspiecie sie na trzecie pietro i wejscie do przeciez jasnej i przestronnej sali numer czternascie. Na kolejnych zajeciach Stierch robil sie coraz bardziej posepny. W jego lagodnym glosie slychac bylo nutki rozdraznienia. -Jestem bardzo rozczarowany, Saszo. Od poczatku semestru minely dwa tygodnie, a pani... Mozna by odniesc wrazenie, ze swiadomie sabotuje pani moj przedmiot. -Nie. Ja... -Nie groze pani. Jest mi po prostu zal... i troche sie o pania boje. Nigdy nie pisze raportow do kuratorow, w kazdym razie w trakcie semestru. Jednak zima bedzie zaliczenie. A jego rezultat to dokument. Jest w rejestrach i w indeksie, kurator ma wowczas obowiazek zainterweniowac, a ja niczego nie moge juz wtedy zrobic. Saszka przygryzla warge. -Nikolaju Waleriewiczu - rzekla zdlawionym glosem - a moze ja rzeczywiscie nie jestem odpowiednio uzdolniona? Po prostu nie nadaje sie do tego zawodu? Byc moze trzeba mnie - zaciela sie - trzeba mnie po prostu skreslic z listy studentow, gdyz nie bedzie ze mnie zadnego pozytku? Po co wam nieuzdolnieni studenci? Przeciez sie staram, slowo honoru, tylko nic mi nie wychodzi. Garbus dotknal podbrodka dlugimi, bladymi palcami. -Niech pani wybije to sobie z glowy, Saszenko. Po pierwsze, fakt, ze zostala pani przyjeta, oznacza, ze jest pani uzdolniona. Po drugie... nalezy przykladac sie do nauki, a nie marzyc o tym, ze bedzie pani mogla sie obijac. -Ale ja naprawde przykladam sie do nauki. Zawsze sie przykladalam. I... robie, co moge. -Nie - rzekl Stierch surowym tonem i zaplotl palce. - Nie potrafi sie pani zdobyc na wewnetrzny wysilek. Znajomi z roku juz dawno pania wyprzedzili, w grupie pojawili sie nowi liderzy. Niezle daje sobie rade Pawlenko, Goldman, a nawet Korzennikow. Pani zas jest zbyt ograniczona, sama zamknela sie pani w swoich granicach. Cala praca przygotowawcza - rok niezwykle wytezonej pracy! - wszystko to na razie poszlo na marne... A tak przy okazji... zastanawiala sie juz pani, jak rozwiazac nasz delikatny problem? -A co, mam to zrobic tu i teraz?! - nie wytrzymala Saszka. -Niekoniecznie w tej chwili. - Nikolaj Waleriewicz usmiechnal sie, jakby mowiac: wybaczam ci te bezczelnosc, gluptasie, gdyz rozumiem, ze puscily ci nerwy. - Jednak im szybciej, tym lepiej. Dla pani, Saszo. * * * Jaskolek nie bylo. Saszka dlugo stala na podworzu, patrzac w jasne wrzesniowe niebo. Przelecial wrobel, a wyzej, nad rzadkimi chmurami, samolot. Wyobrazila sobie, ze siedzi w fotelu, wyglada przez iluminator, a w dole przeplywa postrzepiona plachta ziemi z polami, lasami, jeziorami i malenkim zamieszkalym punktem - miasteczkiem o nazwie Torpa. Zapewne z gory trudno je nawet zauwazyc.Samolot odlecial, a Saszka zostala. Slonce przygrzewalo, lecz z lip na ulicy Sacco i Vanzettiego liscie opadly juz calkowicie. Zaliczenie majaczylo gdzies daleko, za deszczami i sniegami, bylo jednak nieodwolalne. Powlokla sie na poczte. W zasadzie blakala sie bez celu, jednak nogi same ja tam zaprowadzily. Zamowila rozmowe miedzymiastowa i przez minute stala w dusznej kabinie z plastikowa sluchawka w dloni. -Halo! - odezwal sie meski glos. -Dzien dobry - rzekla Saszka po chwili wahania. - Co u was slychac? Czy mama moze podejsc do telefonu? -Mama przekazuje ci pozdrowienia - rzekl Walentyn jakims niezwykle rzeskim i radosnym tonem. Zbyt radosnym, jak wydalo sie Saszce. - Jest w szpitalu, na porodowce. Mogla zostac w domu, ale tak bedzie pewniej, sama rozumiesz. Znakomity lekarz, wygodna sala, dobre warunki... I sprzyjajace prognozy. Wyglada na to, ze bedziesz miala braciszka! Mowil lekko, bez przerw i dajacego sie odczuc napiecia. -A kiedy wroci do domu? -Na razie nie wiadomo. No wiesz, lepiej dmuchac na zimne. Mam pewien pomysl... zamierzam kupic jej komorke i wtedy bedziesz mogla dzwonic do niej prosto do szpitala! -Aha - powiedziala. -A co u ciebie? Jak ci leci? Co z nauka? -Swietnie. - Saszka potarla palcem wytarta poleczke, na ktorej stal telefon. - No, bede juz konczyc... Pozdrowienia dla mamy. * * * Przed poczta stal Kostia. Saszka sie zatrzymala. Podczas ostatnich tygodni nie tyle sie unikali, ile zachowywali jak znajacy sie, lecz kompletnie obcy sobie ludzie. Wymieniali sie tylko uprzejmosciami.-Czesc - przywitala sie. -Czesc. - Przez lato Kostia zmienil sie ze szczuplego nastolatka w pewnego siebie, zylastego mezczyzne. Opalil sie i stwardnialy mu rysy twarzy. Pamietala, ze jeszcze pierwszego wrzesnia utykal na prawa noge i troche sie jakal, jednak teraz konsekwencje "etapu Portnowa" ostatecznie sie zatarly. Kostia pozbieral sie do kupy i znow byl soba. Lub niemal soba, pomyslala Saszka ze smutkiem. Jak my wszyscy. -Dzwonilas do domu? - zapytal Kostia, nieoczekiwanie naruszajac zasady ustalonych miedzy nimi relacji. -Tak - odparla. - A co? -No i jak tam? -Mama bedzie rodzic - niespodziewanie dla samej siebie wyznala Saszka. - Ma nowego meza. -No prosze - wymamrotal. -Wlasnie tak. - Saszka zbierala sie do odejscia. - Powodzenia. -Poczekaj! - zawolal za nia Kostia. - Masz piec minut? -Piec tak, ale nie wiecej. -Ale i nie mniej? - chlopak usmiechnal sie nerwowo. Podeszli do szarej parkowej lawki, malowniczo zasypanej zoltymi liscmi. Saszka zamrugala oczami; przez chwile wydawalo jej sie, ze lawka jest fioletowa, a liscie niebieskie. Podczas ostatnich dni nauczyla sie zmieniac kolory otaczajacego ja swiata - a wlasciwie postrzeganie tych kolorow - wedle wlasnego zyczenia i zabawiala sie podczas nudnych wykladow z prawa, w myslach zmieniajac barwe twarzy wykladowczyni, jej wlosow, bluzki i chusteczki w kieszonce. -Chcialbym z toba porozmawiac - rzekl Kostia. -Zauwazylam. -Kocham cie - oswiadczyl. -Co?! -Kocham cie. - Wzruszyl ramionami, jakby ja przepraszajac. - Wybacz mi, idiocie. Kocham cie i chce, zebys wyszla za mnie za maz. Liscie zrobily sie zielone, a lawka jasnopomaranczowa. Saszka mrugnela. -A ja cie nie kocham - powiedziala. - I nie zamierzam ci wybaczac. Jesli musisz sie regularnie pieprzyc, a nie masz forsy na prostytutki, ozen sie z Zenka. Chetnie na to pojdzie. Kostia zbladl. Saszka zauwazyla, jak zagraly mu miesnie na szczekach. Jego opalenizna, jeszcze przed sekunda brazowa, zrobila sie zolta, niemal jak cytryna. -Powodzenia - rzekla Saszka i glos jej drgnal. Sama nie wiedziala, dlaczego tak go potraktowala. Jednak slowo sie rzeklo. Odwrocila sie i przyspieszajac kroku ruszyla ulica Sacco i Vanzettiego w kierunku instytutu. Skad sie tam wzial?! Dlaczego przyszedl do niej z tym wlasnie teraz, kiedy sesja wisi nad nia jak widmo gilotyny? Kiedy mama lezy na porodowce, a Walentyn umyslnie rzeskim glosem mowi, jak bedzie wspaniale? Latem nie myslala o Kostii... To znaczy myslala, ale tylko wtedy, kiedy widziala go na wlasne oczy - tak samo ospalego i zobojetnialego, jak ona. Jednak wowczas miala inne problemy. Zamienila sie w kaluze roztopionego wosku, widziala niebo na wylot, nie byla jednak w stanie przejsc przez zwykle drzwi. A pierwszego wrzesnia Kostia usiadl obok Zeni i Saszka uznala, ze to znak od losu i zawracanie sobie glowy tym tematem jest niepozadane. Dlaczego zrobila ten przytyk o prostytutkach? A dlaczego on w noworoczna noc przespal sie z Zenia, choc przeciez nawet sie ze soba nie posprzeczali? Gdyby sie poklocili, wrzeszczac na siebie i trzaskajac drzwiami na caly instytut... Wowczas byloby to zrozumiale. Oczywiscie tak czy inaczej by mu tego nie wybaczyla. A moze by to zrobila, gdyz klotnia to mimo wszystko inna sprawa. Ale ot tak, po prostu sie upic i wskoczyc do lozka obcej dziewczynie...? Na progu instytutu stali stloczeni studenci trzeciego roku. Zachar odwrocil sie i machnal Saszce reka. -Witaj, mloda zdrowa zmiano! Jak leci? -Nisko i powoli - odparla w tym samym stylu i sama sie zdziwila, od kogo z akademika przejela to banalne powiedzonko. Jednak studenci trzeciego roku zarechotali chorem, jakby uslyszeli udany zart. * * * Nadszedl pazdziernik.Siedziala w sali numer czternascie, naprzeciw niej zasiadal Stierch i oboje milczeli juz dobre pietnascie minut. Saszce wyschly wargi; wszystkie slowa, ktore mogla powiedziec - "Staram sie", "Przykladam sie do nauki", "Nie wychodzi mi", "Nie potrafie" - zostaly juz wiele razy wypowiedziane. Stierch, przygnebiony i zmeczony, czesciej niz zwykle poruszal ramionami, jakby garb bardzo mu dokuczal. Za oknem lalo. Szumiala woda w rynnie. Przez lekko uchylony lufcik wpadaly drobne kropelki deszczu. -Jak sobie pani radzi ze specjalizacji? Zdaje sie, ze Oleg Borysowicz jest z pani zadowolony? Podczas ostatnich tygodni zadawane przez Portnowa cwiczenia o dziwo staly sie dla Saszki wybawieniem. Zawile, niekiedy wrecz niebezpieczne, wychodzily, byly wykonalne. W odroznieniu od "prob" Stiercha. Od prawie tygodnia Saszka nawet nie tykala odtwarzacza. Czula odraze, a nawet wstret. -Czy wczoraj pani pracowala? -Nie. -A przedwczoraj? -Nikolaju Waleriewiczu, ja po prostu nie jestem w stanie! Garbus posepnie pokrecil glowa. -Marnie to wyglada, Aleksandro. Nie znosze grozic, sztorcowac... karac. Jednak w obecnej sytuacji to pani jest swoim najwiekszym wrogiem. Tylko pani, nikt wiecej. Prosze isc i zastanowic sie nad swoim losem... Pomyslec o zaliczeniu. O egzaminie, do ktorego pozostal troche wiecej niz rok. I o tym, co powie pani kurator na: "nie jestem w stanie". Kiedy zechce pani kontynuowac nauke, prosze dac mi znac. Jestem gotow przeprowadzic z pania dodatkowe zajecia. Bede pani pomagal, na ile bede w stanie. Jednak sama musi pani przekroczyc w sobie te granice. Musi sie pani zdecydowac. * * * Denis Miaskowski czekal na swoja kolej zajec indywidualnych z Portnowem i jadl chipsy. Saszka usiadla obok niego na parapecie.-Mam do ciebie powazne pytanie, Denia. -Wal smialo. -Kim jest Lilia Popowa? Chlopak az sie zakrztusil. Chipsy najpierw stanely mu w gardle, po czym rozsypaly sie po korytarzu wachlarzem okruszkow. -O kurcze! - wykaszlal w koncu. Saszka poklepala go po plecach, az w koncu zlapal oddech. -Dlugo nad tym myslalas? - zapytal urazonym tonem. -Musze to wiedziec - powiedziala. - Zawalam wprowadzenie do praktyki. Denis ze zdumieniem wytrzeszczyl na nia oczy. -Ty?! -Tak wyszlo. Zawalam spiewajaco. Musze wiedziec, chce... moze da sie zmienic kuratora, rozumiesz? Jak sadzisz? -Twoim jest Korzennikow? - zapytal Denis powoli. -Tak. - Saszka nerwowo zatarla dlonie. -Nie zazdroszcze. Na przyklad Lizka, jesli powiedziec przy niej: "Korzennikow", najpierw blednie jak sciana i zaczyna sie trzasc, a potem daje w morde. I z zakrwawiona fizjonomia musisz jej dlugo wyjasniac, ze miales na mysli Kostika, ktory jest normalnym chlopakiem i sam cierpi przez ojca. -A Popowa? - spytala niecierpliwie. - Probowales sie z nia jakos dogadac? Denis sposepnial. -Tak ogolnie... no wiesz... Ona miekko sciele, ale spi sie niewygodnie. Kiedys rozmawialem o tym z reszta grupy. Wszyscy kuratorzy sa jednakowi. Po prostu jedni przeklinaja, a inni nie. Usmiechnal sie, zadowolony ze swego zartu, i chcial cos jeszcze dodac, lecz wlasnie otwarly sie drzwi sali trzydziesci osiem i na korytarz wyszla Zenia Toporko, bardzo blada i skupiona. Wymienily z Saszka spojrzenia. Zenia nagle oblala sie rumiencem, zadarla wysoko podbrodek i bez slowa przeszla obok. -Co ja ugryzlo? - wymamrotal Denis, podnoszac torbe. - No, zycz mi... W tym momencie w drzwiach sali wykladowej pojawil sie Portnow we wlasnej osobie z papierosem zatknietym za ucho. -Prosze wejsc, Miaskowski, i niech pan szerzej otworzy okno... Czy to pani termin, Samochina? Co pani tutaj robi? -Chce sie dowiedziec, czy mozna zmienic kuratora - oznajmil Denis po prostu. Saszka zamarla. Portnow obrzucil ja uwaznym spojrzeniem. -Nie mozna - rzekl krotko. - Niech pan otworzy to okno, Miaskowski. Bede palic. Do widzenia, Samochina. * * * Nastepnego dnia slonce wzeszlo jasne i cieple, w eskorcie drobnych przejrzystych obloczkow. Saszka opuscila pierwsze zajecia, wychowanie fizyczne. Kiedy jej wspollokatorki wybyly na swoja specjalizacje, otwarla szafe i w gaszczu wlasnych i cudzych ubran namacala swoja stara zimowa kurtke.Wsunela dlon w prawa kieszen. Pusto. Wlozyla reke do lewej. Ta rowniez byla pusta, nie liczac kilku drobniakow. Z jakiegos powodu przypomniala sobie dzien, kiedy Liza Pawlenko ni z tego, ni z owego oskarzyla ja o kradziez stu dolarow. I jak sie domyslila, ze banknot wsunal sie za podszewke. A wlasciwie przez sekunde go zobaczyla... Potem podobne olsnienia juz jej sie nie przytrafialy. Albo prawie nie przytrafialy. Wlasciwie na nic nie liczac znow wsunela reke do prawej kieszeni kurtki i za podszewka z cieniutkiego syntetycznego materialu namacala prostokatna tekturke. Niecierpliwie poszerzyla dziure w kieszeni. Wraz z okruszkami i nitkami wyjela pozbawiona danych osobowych wizytowke z jednym tylko numerem telefonu. Byla to komorka, choc w Torpie wciaz nalezaly one do rzadkosci. W zaulku, prowadzacym z podworza na ulice Sacco i Vanzettiego, unosil sie zapach zbutwialych lisci. Woda z wczorajszego i przedwczorajszego deszczu tworzyla glebokie kaluze, gdyz liscie zatkaly studzienke odplywowa. Saszka stala przez chwile obok budki telefonicznej na rogu, zwracajac twarz ku sloncu. Potem podniosla sluchawke i zadzwonila pod numer z wizytowki. -Slucham - odezwal sie odlegly meski glos. -Dzien dobry - powiedziala Saszka ochryple. - To ja, Samochina. -Witaj, Saszo. Czy cos sie stalo? -Jeszcze nie. Ale wkrotce sie stanie. -Przestan mnie straszyc - rzekl Farit Korzennikow. -Czy Stierch... niczego jeszcze panu o mnie nie mowil? W sluchawce na chwile zapadlo milczenie. -Stierch i tak niczego nie powie, Saszo, w kazdym razie do zaliczenia... A co sie stalo? Milczala, nie wiedzac, jak to wytlumaczyc. -Saszo? Slyszysz mnie? -Obleje sesje - wydusila z siebie. - Nie zalicze tego ani za pierwszym, ani za drugim podejsciem. To juz koniec. Nastapila kolejna chwila milczenia. -Skad dzwonisz? -Z ulicy, z budki. Chodzi o to, ze mama wkrotce urodzi drugie dziecko. -Rozumiem. Spotkajmy sie za pol godziny. Na ulicy przed instytutem. * * * -Bedzie rodzic tuz przed zimowa sesja.-I co z tego? Szli powoli ulica Sacco i Vanzettiego. Mineli dozorce zamiatajacego liscie i dziewczynke wyprowadzajaca na spacer jamnika. Sztukatorskie ozdoby starej willi zwilgotnialy od deszczu; blade twarze kariatyd byly obojetne i slepe. Saszka nie patrzyla na Korzennikowa. Spogladala przed siebie i w gore, na blekitne niebo przeswitujace przez przerzedzone korony drzew. -Chce, zeby... krotko mowiac chce, zeby byla zdrowa. Podobnie jak dziecko. -To zrozumiale zyczenie. I co w zwiazku z tym? Zatrzymala sie i odwrocila glowe. Zobaczyla swoje odbicie w ciemnych szklach jego okularow. -Chce zawrzec z panem uklad. Zaplace, czym tylko bede w stanie. Moge opracowac sto cwiczen w jedna noc. Moge... - zaciela sie. - Moge wszystko. Oprocz tego... tych... "prob". Fizycznie nie jestem w stanie tego zrobic. Ani psychicznie! Ani w ogole. Jesli pan chce, moze mi odrabac reke... -A po co mi twoja reka? -A po co wam to wszystko? - Saszka prawie krzyknela. - Po co wam ten instytut? Dlaczego zmuszacie nas do robienia tego... tego wszystkiego?! Dlaczego nam to robicie? No dlaczego?! Zmusila sie, aby zamilknac. Zycie w Torpie toczylo sie powoli i malowniczo. Gdzieniegdzie znad kamiennych kominow unosil sie dym. Szaroniebieskie i czarne golebie dreptaly w kaluzy, pily i odchylaly lebki, pozwalajac wodzie splynac do gardziolka. Krople rosy poblyskiwaly na przywiedlej trawie bulwaru. Korzennikow stal, lekko przechylajac glowe. Saszka widziala swoje podwojne odbicie w jego ciemnych lustrzanych okularach. -Czy w zaden sposob nie da sie z panem dogadac? - spytala niemal szeptem. Wargi odmawialy jej posluszenstwa. -Sasz - odparl rownie cicho i niemal po przyjacielsku. -Na swiecie istnieje cala masa zjawisk i istot, z ktorymi nie da sie dogadac. Jednak ludzie jakos zyja, prawda? -Niektorzy tak. - Saszce zdretwialy z zimna koniuszki palcow u stop. - Inni umieraja. -Ale ciebie to nie dotyczy - rzekl Korzennikow jeszcze ciszej. - Ani twoich bliskich. Wiem, ze dasz sobie rade. Nie istnieja przyczyny, ktore przeszkodzilyby ci zdac sesje na piatke. Nie istnieja. -Ale ja nie moge! - pokrecila glowa. - Nie jestem w stanie zrobic tego, czego Stierch ode mnie wymaga! Korzennikow zdjal okulary. Robil to tak rzadko, ze Saszka zapomniala, jak wygladaja jego oczy. Byly piwne, zwyczajne, wrecz pospolite. Z normalnymi zrenicami. -Kiedys powiedzialem, ze nigdy nie bede wymagal od ciebie niczego niemozliwego. I jest to prawda. Lecz przypomnij sobie jedno: wszystko to, co kiedykolwiek dla mnie robilas, bylo zwiazane z pokonaniem czegos, ze zrobieniem malego kroczku przez wewnetrzna granice. Bylo to trudne, lecz mozliwe, Saszo. Podobnie jak teraz. Z rezygnacja pokrecila glowa. -Przypomnij sobie, jak Kostia zdawal zimowa sesje - mowil Korzennikow wciaz tak samo cicho. - Przypomnij sobie, ze wpadl w rozpacz i dal za wygrana. Mogl umrzec i zgubic wiele innych osob. Podczas gdy w pelni realnym - i mozliwym! - bylo zdobycie zaliczenia i ocalenie. Wyjscie istnialo i sama to udowodnilas. Bardzo zaluje, ze Kostia nie moze odwdzieczyc ci sie za te przysluge. Nie pomoze ci teraz. Nie wystarczy mu... to zreszta nie ma znaczenia. -Prosze mi powiedziec - rzekla z trudem Saszka - czy babcia Kostii byla z panem spokrewniona? Znal ja pan? I prosze mi powiedziec, jak pan ja zabil? Sam? Czy ktos panu pomogl? Wyraz oczu Korzennikowa nie zmienil sie. -Skad ci przyszlo do glowy, ze ja zabilem? Byla bardzo chora i prawie nie wstawala z lozka. Srednia wieku wynosi u nas szescdziesiat siedem lat. A dozycie do siedemdziesieciu szesciu to szczesliwy przypadek. -A gdyby Kostia zdobyl zaliczenie? -Ludzie sa smiertelni. Wszyscy. Z bramy wyskoczyl kot, jasnorudy, niemal rozowy. Golebie zatrzepotaly skrzydlami, wzbily sie w powietrze, zatoczyly nad ulica Sacco i Vanzettiego polkole i skryly sie za pokrytymi dachowka domami. -Bardzo zaluje, ze miedzy toba i Kostia tak glupio wyszlo - rzekl Korzennikow. Saszka odwrocila sie. Rozmowa byla zakonczona. Korzennikow mogl cos jeszcze mowic albo milczec, jednak nie mialo to znaczenia. Najmniejszego. -Posluchaj - mezczyzna na powrot zalozyl okulary, poprawiajac je na nosie palcem wskazujacym. - Wydaje mi sie, ze wiem, jak ci pomoc. -Jak?! -Przekrocz granice niemozliwego. Czysto mechanicznie. Ukradnij komus portfel na bazarze. Rozbij okno gola piescia. Zrob cos takiego, co wydaje ci sie niewykonalnym. Rozchwieje to twoja betonowa stabilnosc i pomoze ci wyrwac sie na nowy poziom. Rozumiesz? -Bardzo w to watpie - odparla Saszka. * * * Korzennikow usiadl za kierownica mlecznobialego nissana, machnal do Saszki na pozegnanie i odjechal. Stala posrodku ulicy i obserwowala, jak rozowy kot chlepcze jesienna wode z kaluzy. W mgnieniu oka zwierzak zrobil sie szmaragdowy, a woda przybrala karminowoczerwona barwe. Saszka potarla oczy piesciami.Do bazaru mozna bylo wolnym krokiem dojsc w dziesiec minut. Ukrasc portfel? Witryna piekarni bardzo dogodnie rozposcierala sie na wysokosci jej piersi. Rozbic szybe piescia? Co takiego ma zrobic, aby "przekroczyc granice" i przestac byc soba?! A moze kupic bilet i wyjechac z Torpy? Na zawsze. Powlokla sie przed siebie, jednak nie na bazar, lecz oddalajac sie od centrum. Znow minela instytut. Ze znajdujacej sie na poziomie wysokiej sutereny kafejki wyszly zataczajac sie dwie studentki pierwszego roku. Obie byly pijane w sztok; trzymajac sie jedna drugiej przeszly ulice i zniknely w zaulku. Ciekawe, co na to ich rodzice, pomyslala Saszka. Czyzby nikogo nie obchodzil los dzieci, ktore wyjechaly z domu, zeby uczyc sie w obcym miescie? A co mysli moja mama? Mama mysli o nowym, jeszcze nienarodzonym dziecku. O istocie, ktorej prawo do zycia jeszcze nie jest ostatecznie zatwierdzone. Oczywiscie w dzisiejszych czasach, przy zaawansowanej medycynie i innych udogodnieniach, ludzie rodza nawet po czterdziestce. Potknela sie i wdepnela w kaluze. Kilka razy tupnela adidasem, strzasajac wode i przypomniala sobie, ze pod lozkiem leza w pudelku jesienne buty. Przywiozla je z ferii; dobre, porzadne obuwie, ktore kupila z mama na jakiejs wyprzedazy. Ogarnela ja tesknota za mama. Tak silna, ze do oczu naplynely jej lzy. Zostala wyrzucona, wygnana, przymusowo usunieta z normalnego swiata, w ktorym obok jest mama, w ktorym mozna sie do niej w kazdej chwili przytulic i otworzyc jej drzwi, gdy wraca z pracy. Normalnego, ludzkiego swiata. Calkiem prawdopodobne, ze rodzice wszystkich studentow instytutu wlasnie teraz rozwiazuja najwazniejsze problemy zyciowe. Jedni walcza z ciezka choroba. Inni znow maja sprawe sadzie albo wlasnie oczekuja dziecka. I wszystkim wygodniej jest myslec, ze ich dorosle juz dzieci zdobywaja wyksztalcenie na przyzwoitej, choc prowincjonalnej uczelni. I nikt nie zdaje sobie sprawy, ze pomyslnosc ich dzialan, zdrowie i samo zycie zaleza od wynikow w nauce wyslanych do Torpy i zapomnianych dzieci. Zamkniety krag. Saszka nawet nie zauwazyla, ze przeszla Sacco i Vanzettiego do konca i teraz inna, z wygladu wiejska uliczka, wyszla na brzeg. Rzeka plynely zolte i brunatne liscie; niektore, rozpostarte na powierzchni wody, zlewaly sie z wlasnym odbiciem. Inne wyginaly sie niczym zagle, jakby probowaly odfrunac. W trawie chodzily czyjes kury. I pien, na ktorym kiedys siedziala z Kostia i na ktorym spedzila noworoczna noc, byl na miejscu. Saszka usiadla i wyciagnela nogi. Minelo piec minut. Potem dziesiec. Pol godziny. Saszka przepuszczala juz drugie zajecia, angielski. Liscie wciaz plynely po rzece niczym niekonczaca sie, uroczysta i powolna karawana. Patrzac w czarne lustro wody, po raz pierwszy od dwoch ostatnich lat - a szczerze mowiac po raz pierwszy w zyciu - na powaznie pomyslala o tym, ze byc moze zanurkowanie w te czern z drewnianego mostka, znajdujacego sie sto metrow w gore rzeki, ma sens. Skoczyc i wzbijajac bryzgi wody roztrzaskac to lustro wraz z odbitym w nim niebem. Wstala, wciaz sie zastanawiajac. Czy jest tu gleboko? Czy tylko po pas. Choc przeciez ludzie tona tez w wannach, ktore bynajmniej nie sa przeznaczone do popelnienia w nich samobojstwa. Podeszla do samego brzegu, zostawiajac na mokrym piasku slady. Trawa na poludniowym zboczu pagorka byla zielona, niemal jak latem, i gdzieniegdzie sterczaly z niej zdziczale astry. Saszka, omijajac blotniste miejsca, ruszyla wzdluz brzegu, spogladaja na rzeke i kwiaty na zboczu. Przed nia, niby zoltozielona kotara, zwisaly galazki wierzby. Wczoraj, gdy uczyla sie paragrafu dla Portnowa, w jej glowie zabrzmialo zdanie o wierzbowych zaroslach. Wlasnie probowala je sobie przypomniec, gdy uslyszala plusk, od razu po nim krzyk i kolejne, glosniejsze chlupniecie. Bynajmniej nie Saszce pierwszej przyszla do glowy mysl, aby skoczyc z mostku. Ktos odwazniejszy - albo glupszy - wlasnie to zrobil i teraz nurt niosl dwoje ludzi. Dziewczyna rozdziawila usta. Dwoch mezczyzn szamotalo sie w wodzie, jeden z nich krzyczal. Drugi zblizal sie do niego, zagarniajac wode dlugimi pociagnieciami ramion. Nurt przeniosl obu obok Saszki, ktora w koncu otrzasnela sie i rzucila ich sladem, wzdluz brzegu. Przedarla sie przez wierzbowe galezie i wypadla na piaszczysta plaze w ksztalcie podkowy. W tym miejscu rzeka lekko zmieniala kierunek. Na przeciwleglym, dosc wysokim brzegu czernialy gniazda jaskolek. Pod urwiskiem robily sie wiry i wlasnie tam, w ich strone, woda niosla dwoch mezczyzn, ktorzy znalezli sie w rzece. Jeden z nich, krztuszac sie i kaszlac, wciaz jeszcze cos krzyczal. Saszka rozejrzala sie w panice. Plaza byla pusta. Trzydziesci metrow od brzegu ciagnal sie wzdluz rzeki betonowy mur upstrzony graffiti. -Pomocy! - krzyknela, choc bylo absolutnie jasne, ze pomoc znikad nie nadejdzie. W panice zrzucila adidasy. Mokry piasek okazal sie zimny jak lod i tak samo twardy. Przyskoczyla do wody, z przerazeniem patrzac na tonacych i doskonale zdajac sobie sprawe, ze nie uda jej sie zadnego z nich uratowac. Nie ma mowy, sami ja wciagna pod wode. Krzyk zamilkl. Zdaje sie, ze jeden z tonacych cos z drugim zrobil; przydusil, podtopil?! Chaotyczna szamotanina zmienila sie w rownomierne wyrzuty ramion. Teraz jeden plynal w strone brzegu, wlokac za soba drugiego. Saszce wydawalo sie, ze trwa to bardzo dlugo. Nurt znosil nieszczesnikow nizej, gdzie brzegi byly blotniste i grzaskie i nie bylo mozliwosci sie na nie wydostac. Plynacy mezczyzna odwrocil sie na plecy i z calych sil zaczal pracowac wolna reka. Ten, ktorego ciagnal za soba, przypominal grude mokrych lachmanow. Na plyciznie plywak wstal i Saszka go poznala. Byl to pierwszoroczniak, Jegor. Jasne wlosy oblepily mu glowe, mial czerwone oczy i zsiniale wargi. Topielcem byl rowniez student pierwszego roku. Saszka widziala go w instytucie, nie znala jednak jego imienia. Wygladal znacznie gorzej, mial opuchnieta, siniejaca twarz i niemal czarne wargi. Jegor omiotl brzeg blednym wzrokiem. Dostrzegl Saszke. -Masz komore? Pokrecila przeczaco glowa. -Biegnij do budki. Karetke, szybko. Saszka pobiegla. Nastapila bosa stopa na muszle i jeknela z bolu. Wrocila i podskakujac zalozyla adidasy. Zdazyla zobaczyc, jak Jegor kladzie topielca na brzuchu i mruczac cos pod nosem uciska splecionymi dlonmi jego plecy. Nie bylo czasu dluzej sie przygladac. Budke telefoniczna znalazla w poblizu mostu, naprzeciwko ostatniego domu stojacego na cichej, prawie wiejskiej ulicy. Saszka zlapala sluchawke i z ulga uslyszala cichy sygnal. Mimochodem przypomniala sobie, jak wtedy, zima, zakrwawionymi palcami wybierala numer, a za jej plecami lezeli nieruchomo w zaspach dranie, ktorych okaleczyla... Ludzie. Saszke ogarnal chlod, jednak w tym momencie w sluchawce odezwal sie czyjs glos. -Utopil sie tu czlowiek! - krzyknela. - Utonal! Zostal wyciagniety, ale nie oddycha. -Adres? -Przy rzece! -To duza rzeka... Prosze o adres. Dokad mamy jechac? Rozejrzala sie. Na przeciwleglym plocie widnialy namalowane olejna farba kulfony, tylko w przyblizeniu przypominajace litery i cyfry. -Lakowa siedem przez jeden! -Jasne. Prosze czekac. * * * Karetka przyjechala po polgodzinie. Do tego czasu pierwszoroczniak, dzieki reanimacyjnym wysilkom Jegora, nie tylko zaczal oddychac, lecz takze otworzyl metne oczy, zaczal sie szarpac i wyrywac. Wrzeszczal, oblesnie przeklinal i wydawal sie kompletnie niepoczytalny.-Chcial sie utopic... czy to delirka? - ponurym glosem zapytal sanitariusz w szarym kitlu, gdy studenta w koncu udalo sie umiescic w karetce. -Po pijaku skoczyl z mostu - rzekl Jegor. - Tak w ogole to porzadny chlopak. -Normalny - warknal lekarz, wyraznie zmeczony, z ciemnymi kregami wokol oczu. - Mamy dwa samochody na cala Torpe... Moze wlasnie teraz umiera jakies dziecko albo ktos ma zawal, a my sie tu bawimy z tymi cpunami... Cholerni studenci... Lekarz splunal. -Gdzie pan widzial... Jakimi cpunami?! - krzyknela Saszka. Zlosc zalala ja, jak woda zamek z piasku. Obcy ludzie, obojetne twarze. Przeciez Jegor uratowal czlowieka; ktos moglby mu za to podziekowac! Zlapala ja za lokiec lodowata reka. Jegor przytrzymal Saszke i odciagnal pol kroku do tylu. -Zachlysnal sie - rzekl, patrzac lekarzowi w oczy. - W plucach byla woda, a w niej piasek i glony... -Wymadrzaj sie dalej - rzucil lekarz. - To wszystko? Jedziemy. Samochod ruszyl z miejsca i blyskawicznie sie rozpedzil, zostawiajac na brzegu chmure smierdzacych spalin. Jegor i Saszka patrzyli w slad za nim. Potem chlopak puscil jej reke i zaczal sie trzasc. -Dziekuje - powiedziala. -Za co? -Nie powinnam sie zloscic. Wtedy... - Saszka sie zaciela. - Wiesz co? Powinienes sie napic wodki. -Pobiegnijmy - rzekl Jegor, starajac sie nie szczekac zebami. I pomknal ulica oddalajac sie od brzegu, a dziewczyna ruszyla za nim. Pamietne codzienne bieganie dalo o sobie znac; biegla rownym krokiem, nie zostajac w tyle. Jegor ciezko tupal i rozchlapywal krople wody; miarowe klapanie jego adidasow czasem zlewalo sie z jej krokami, innym razem wchodzilo z nimi w dysonans. Oboje milczeli, jak zwykle podczas biegu, i Saszce latwiej bylo sie skoncentrowac. Pierwszy rok. Napady histerii, depresje. Pijanstwo. Jak ten chlopak ma na imie? A gdyby naprawde udalo mu sie utopic? Nie, nie udaloby mu sie; bylo zbyt nieefektywne, za bardzo na pokaz... Przeciez widzial, ze obok jest Jegor... A moze o niczym nie myslal, tylko upil sie do delirki. Zajecia z Portnowem odebraly mu rozsadek? Na ulicy Sacco i Vanzettiego mimo wszystko zostala w tyle. Jegor sie nie odwrocil; zanurkowal w zaulek i gdy zdyszana Saszka wbiegala po schodach akademika, nie bylo juz po nim nawet sladu. Poszla na gore, do swojego pokoju. Obu wspollokatorek nie bylo. Panowal straszny balagan; na lozkach walaly sie ubrania, pod lozkami buty, na stole, wsrod papierow, walaly sie jakies okruszki, brudny sloik po konfiturach i upackane plastikowe talerze. Saszce zrobilo sie niedobrze; nie byla milosniczka porzadku, lecz niewiarygodny chlew, jaki niekiedy robily z pokoju jej wspollokatorki, coraz bardziej ja draznil. Otworzyla okno i wyrzucila na podworkowy trawnik czyjs prawy trzewik, prawego adidasa i pantofelek na szpilce. Moze nastepnym razem sie zastanowia. Przebrala sie w stroj sportowy i ubrala cieple skarpetki. Nie chcialo jej sie isc na obiad; w ogole nie miala apetytu. Na trzecich i czwartych zajeciach byly indywidualne spotkania z Portnowem, jednak Saszka zostala zapisana na szesnasta pietnascie i czasu miala pod dostatkiem. Usiadla przy biurku. Otwarla szuflade z podrecznikami i natknela sie na odtwarzacz. Od razu wszystko sobie przypomniala. Rozmowe z Portnowem. "Ukradnij portfel". "Bardzo zaluje, ze twoja znajomosc z Kostia tak glupio sie skonczyla". Wepchnela odtwarzacz glebiej do szuflady i wziela sie za ksiazke z modulem tekstowym, z cyfra 4 na okladce. Paragraf trzydziesty szosty; zdazyla przeczytac tekst trzy razy od poczatku do konca, gdy ktos zapukal. -Prosze - zawolala Saszka, nie odwracajac sie. Skrzypnely drzwi. -Przepraszam... Uczysz sie? W drzwiach stal Jegor. Przebral sie, mial na sobie cieply jesienny sweter i niebieskie spodnie od dresu. W rekach trzymal pantofelek na szpilce i trzewik. -Przepraszam, to lezalo pod twoim oknem... Tak ma byc? -Tak - rzekla Saszka. Wstala, odebrala Jegrowi buty i znow wyrzucila je przez lufcik. Otrzepala dlonie. -To taka lekcja wychowawcza dla twoich kolezanek z roku - wyjasnila, odpowiadajac na jego zdziwione spojrzenie. - Widzisz, co zrobily z pokoju? I szerokim gestem pokazala panujacy wokol balagan. Jegor byl wyraznie skrepowany, widzac rzucone na lozko dziewczece majtki. Zmieszany odwrocil spojrzenie. -Badz dla nich wyrozumiala. Wiesz, u nas na pierwszym roku... -Myslisz, ze nie uczylam sie na pierwszym roku? - Saszka zmruzyla oczy. -I mieliscie to samo? -Oczywiscie. I jakos zyjemy. Jegor westchnal. -Chcialem z toba porozmawiac... Saszo. -To porozmawiaj - usmiechnela sie. - Zaparzyc ci herbaty? Chodzmy do kuchni, tam przynajmniej majtki nie walaja sie gdzie popadnie. Wyszla za chlopakiem do korytarza, zamknela drzwi i wlozyla klucz do kieszeni. Niech te krowy sobie go poszukaja. -Latem nazbieralam na Sacco i Vanzettim lipy. Alez ona tu kwitnie! Pszczoly po prostu wariuja... robia straszny zgielk... A jak ona pachnie, na calej ulicy. I w pokoju, jesli nie zamknie sie okna. -Bylas latem w domu? -Bylam, przez dwa tygodnie... A potem mielismy praktyke. Nic nadzwyczajnego, zbieralismy wisnie - mowila Saszka niefrasobliwym glosem. W tym momencie jej samej wydawalo sie, ze lato z lipa i wisniami bylo proste i beztroskie. Prawdziwe studenckie lato. - Nie moglam potem patrzyc na wisnie. A lipy nasuszylam cala puszke. Po kapieli w zimnej wodzie bedzie w sam raz. Nastawila czajnik. -A skad sie wzielas na brzegu? - zapytal Jegor, przecierajac scierka cerate na stole. -Spacerowalam - krotko odparla Saszka. Podniosla pokrywke duzej blaszanej puszki i wciagnela nosem zapach lipy. - Zobaczylam wasza szamotanine w wodzie... Jakim cudem wszedl na ten most, jesli byl tak pijany? -Nie byl wcale taki pijany - odpowiedzial Jegor. - Po prostu... Sama rozumiesz. -Wstyd - podsumowala lapidarnie i pomyslala przy tym, ze kilka minut przez incydentem nad rzeka sama patrzyla na mostek, przymierzajac sie do skoku. W kubkach zapienil sie wrzatek; suche kwiatki lipy szybko pecznialy i nad stolem zaczal sie unosic wspanialy aromat. -Super - chlopak wciagnal go do pluc i drgnely mu nozdrza. - Sasz... A po co zdjelas adidasy? Tam, na brzegu. Odstawila czajnik na miejsce i wziela z polki cukiernice z odtluczona raczka. -Szczerze mowiac... A co mialam robic? Chcialam pewnie skoczyc za wami do wody... Ratowac - usmiechnela sie krzywo, nie patrzac na Jegora. -Dziekuje - powiedzial po chwili milczenia. -Ale za co? Przysunal filizanke i przylozyl dlon do cieplego fajansu. -To Stiopka. Te jego ataki histerii juz mi bokiem wychodza. Codziennie pakuje swoje rzeczy i mowi, ze jedzie do domu! I co rano znowu sie rozpakowuje. Wyslal matce telegram... Matka najwyrazniej bardzo to przezyla, tylko o nim myslala i przechodzac przez ulice wpadla pod samochod. Teraz lezy w szpitalu ze wstrzasem mozgu. Stiopka ma tez starszego brata... rozmawialem z nim przez telefon. Powiedzial mi, ze Stiopka od dziecka urzadza ataki histerii i straszy matke. Przyslal kiedys list z kolonii, ze karmia ich szczurzym miesem... Tak to wyglada. Brat jest przekonany, ze on znow swiruje, wymysla wszelakie cuda, bo boi sie samodzielnego zycia i chce wrocic pod skrzydla mamy. A ja... no wiesz, slucham jego brata przez telefon... I przytakuje! Zapewniam, ze to swietna uczelnia, ze mamy tu normalne warunki... Akademik to oczywiscie nie dom, jasna sprawa... A Stiopce mowie potem: co ty wyprawiasz, idioto? Nad matka bys sie chociaz zlitowal. A on... sama widzisz. -Widze - rzekla Saszka. - A uczy sie chociaz? -Jasne! Nasza babka od specjalizacji, Irena Anatoliewna, na kazdych zajeciach go sztorcuje i grozi, ze napisze raport do jego kuratora... -"Grozi" - powtorzyla Saszka z gorycza. - Tylko raz opuscilam zajecia... Przez przypadek. A nasz Portnow od razu napisal raport. I... - machnela reka. - Powiedz temu Stiopce, ze jesli nie zda zimowej sesji... Zamilkla. Nie potrafila powiedziec na glos tego, co miala na koncu jezyka. -Swietnie sobie poradziles, ratujac go - usmiechnela sie, zmieniajac temat. - A reanimowales go lepiej, niz zrobilaby to ekipa karetki. Gdzie sie tego nauczyles? * * * Przesiedzieli w kuchni dwie i pol godziny. Jegor przepuscil filozofie i matematyke. Studenci wchodzili, wychodzili, palili, smiali sie. W powietrzu unosil sie zapach przypalonego mleka. Jegor przekonywal, ze wylacznie herbata z lipy uratuje go przed nieuchronnym przeziebieniem, w zwiazku z czym wypil druga filizanke, a potem nastepna i jeszcze jedna.Jego rodzice byli lekarzami; jezdzili w karetce. On sam zamierzal zostac lekarzem. Przez dwa lata studiowal juz nawet na akademii medycznej, kiedy pojawila sie jego kuratorka, Lilia Popowa, i przekreslila wszystkie dotychczasowe plany na przyszlosc. Saszka sluchala i kiwala glowa. Z opowiadania chlopaka wynikalo, ze Popowa wcale nie jest lepsza od Korzennikowa. Przez jedno tylko lato udalo jej sie przekonujaco udowodnic doroslemu i pewnemu siebie Jegorowi, ze swiat jest urzadzony zupelnie inaczej, niz do tej pory sadzil. I ze nie ma innego wyjscia, niz porzucic medycyne, na ktorej przez dwa lata byl piatkowym studentem, i jechac jako pierwszoroczniak do tajemniczego instytutu w nieznanej miescinie. -Rodzice byli w szoku... Sama rozumiesz... a tu jeszcze ojcu udal sie pewien projekt... Co oznaczalo, ze jesli wszystko sie ulozy, bedzie mial wlasna klinike. Teraz siedzi w Niemczech, pojechal tam jeszcze w sierpniu, rozstrzyga sie problem finansowania... juz sie prawie rozstrzygnal... To jego zyciowa szansa, rozumiesz? To, co zdarzylo sie ze mna, potraktowal jako zwyczajny wyskok. No, ze jakis giez mnie ukasil. -A moja mama wyszla za maz - powiedziala Saszka. - Teraz oczekuje dziecka. -Naprawde?! -Tak. - Opuscila wzrok. - Wiesz, co mysle? Ze nasi bliscy dostaja... awans, gdy tu trafiamy. Powodzenie... Szczescie. I nie maja dla nas czasu. Jegor dlugo milczal. -Wiesz - rzekl w koncu - tyle wysilku wlozylem w to, zeby niczego nie podejrzewali... Nie powiedzialbym, ze moi rodzice "nie maja dla mnie czasu". -Oczywiscie - oswiadczyla ugodowo. - Tak samo jest w przypadku mojej mamy. Do kuchni weszla Zenia Toporko. Obrzucila Saszke i Jegora bardzo podejrzliwym wzrokiem, wziela z polki dwie szklanki i wyszla, ogladajac sie w progu. -Czego tu od nas chca? - zapytal cicho Jegor. - Masz jakies pojecie, czego nas ucza? -Nie wiem - odparla Saszka. - Na pierwszym roku tez sadzilam, ze ci z drugiego musza cos wiedziec. Okazalo sie, ze nie. Podobnie jak ci z trzeciego... W kazdym razie do egzaminu przejsciowego. A potem znikaja i nie ma kogo zapytac. Chlopak nagle sie usmiechnal. -Wcale nie jestes straszna. Saszka az sie zakrztusila. -Ja?! -Wiesz, jak nasze dziewczyny sie ciebie boja? -Mnie? -No pewnie. Czasem spojrzysz w taki sposob... strzelisz wzrokiem... Na poczatku Wika i Lena baly sie z toba spac w jednym pokoju. Rozesmiala sie serdecznie. -Maja racje. Teraz chodza i zbieraja buty z trawnika. Smiali sie na cale gardlo, siedzac nad filizankami z wystygla herbata, kiedy do kuchni wszedl Kostia. I od razu wyszedl, nie mowiac ani slowa. * * * O czwartej przypomniala sobie w koncu, ze ma indywidualne zajecia z Portnowem. Pospiesznie pozegnala sie z Jegorem, wlozyla dzinsy i sweter, zlapala torbe i biegiem popedzila do instytutu. Portnow dokladnie wysluchal bzdur, ktorych nauczyla sie na pamiec, mignal jej w oczy swoim pierscieniem i udzielil surowej reprymendy. Jego zdaniem Saszka zbyt malo czasu poswiecila na czytanie paragrafu, nie przylozyla sie do nauki, dlatego na nastepne zajecia, oprocz podstawowego materialu, zrobi dodatkowo trzy karne cwiczenia.Dziewczyna zgodzila sie na to w milczeniu. Cwiczenia nie budzily w niej juz przerazenia, a Portnow mial racje; zajeta lipowa herbata rzeczywiscie zaniedbala nauke. Z drugiej jednak strony, jesli Stierch nie da jej zaliczenia, sukcesy w klasie Portnowa niewiele jej pomoga. -Tak przy okazji, Samochina... jak ocenia pani postepy Nikolaj Waleriewicz? Pytanie zabrzmialo, gdy stala juz w drzwiach. Odwrocila sie niechetnie. Portnow siedzial za nauczycielskim biurkiem, a swiatlo jarzeniowki odbijalo sie w jego waskich okularach. -Normalnie - wycedzila przez zeby. * * * Bylo juz prawie calkiem ciemno. Gdy tylko wyszla z sali, poczula, ze cale zmeczenie tego dnia zwalilo sie jej na barki. Jutro ma zajecia za Stierchem; znowu bedzie sie usprawiedliwiac, mamrotac cos pod nosem, sluchac tej odrazajacej ciszy i walczyc z nia, wiedzac przy tym, ze nie wolno jej tego robic.-San, szukaly cie twoje dziewczyny! - Oksana szla korytarzem, niosac patelnie ze skwierczaca jajecznica. - Wika z Lenka. Klucz skitralas czy co? -Tak wyszlo - Saszka otwarla swoj pokoj. -"Fale" im zafundowalas? - rozesmiala sie Oksana. Nie odpowiedziala i zamknela drzwi, po chwili zastanowienia nie przekrecajac jednak klucza w zamku. Zebrala sily i wyciagnela odtwarzacz z szuflady. Wlaczyla automatyczne powtarzanie pierwszej sciezki. Zacisnawszy zeby zalozyla sluchawki i padla na lozko. Nastapila cisza. Po polgodzinie otwarly sie drzwi i wpadla Wika z Lena, kazda z butami na ramieniu. Saszka widziala, jak otwieraja sie ich umalowane usta, widziala nawet plomby w zebach. Zdaje sie, ze krzyczaly, a nawet grozily. Patrzyla przez nie i slyszala tylko cisze. Po kilku sekundach wspollokatorki daly za wygrana. Moze sie wystraszyly. Wyszly z pokoju i zrobilo sie pusto. Byla tylko cisza. Przerazajaca. Niebyt. Saszka bala sie nawet mrugac. Pokryty peknieciami sufit, pajeczyna w kacie i zelazne oparcie lozka byly jedynym rzeczami, ktore laczyly ja ze swiatem realnym. "Nic, co materialne, nie przedstawia wiekszej wartosci. Wszystko to, co jest naprawde cenne, istnieje poza materia...". A ciepla dlon? A zapach? A kwitnace lipy? Cisza ciagnela sie w nieskonczonosc i powtarzala od poczatku. Saszka stracila poczucie czasu. Za oknami ostatecznie sciemnialo, wrocily wspollokatorki, wlaczyly swiatlo, potem znowu je wylaczyly, ktos jeszcze przychodzil i wychodzil. Cisza uciskala blony bebenkowe. Nastapila polnoc. Niczym dalekie uderzenie w beben. Saszka wstala. Wsunela odtwarzacz za pasek. Sluchawki jakby przyrosly do glowy, stajac sie jej czescia; w akademiku nikt sie jeszcze nie kladl, wszedzie palilo sie swiatlo. Studenci zapewne sluchali muzyki i spiewali, moze glosno sie smiali, jednak ona tego nie slyszala. Pokoj Jegora, dziewietnasty, znajdowal sie na parterze. Saszka zgietym palcem stuknela w drzwi. Potem uderzyla piescia. I nacisnela na klamke; drzwi byly otwarte. Chlopak siedzial w pokoju sam. Zgarbiony nad modulem tekstowym. -Posluchaj... - zaczela, lecz nie uslyszala swego glosu i zamilkla. Jegor odepchnal podrecznik, rzucil sie w strone Saszki i o cos zapytal; nie uslyszala go. Cisza wdzierala sie do jej duszy i dziewczyna poswiecala wszystkie swoje sily, by jej tam nie wpuscic. Wowczas Jegor zgasil w pokoju swiatlo. Nie byla na to przygotowana. Cisza, polaczona z ciemnoscia, okazala sie ponad jej sily. Chciala zedrzec sluchawki, lecz tak przyrosly do uszu, ze przestala odrozniac, gdzie konczy sie pianka oslony, a zaczyna malzowina uszna. I wtedy Jegor ja objal. Swiat skurczyl sie do dotyku. Saszka zamarla. Chlopak oddychal ciezko; czula, jak poruszaja sie jego zebra, unosza sie i opadaja. Moze zachorowal i podskoczyla mu temperatura, a moze z natury byl taki goracy, rozpalony jak kaloryfer. Przylgneli do siebie, przykleili, jak dwie figurki z plasteliny. Odtwarzacz kolysal sie miedzy nimi, lecz jakims cudem ciagle dzialal, nie przestajac zalewac Saszki cisza. Jegor obejmowal ja, otaczal; poczula jego ciezar i sile. Cisza urwala sie nagle - wypelniajac oddechem, jekiem, czyims nieczystym spiewem przy wtorze gitary, odleglym dzwiekiem rozbitego szkla. W odtwarzaczu skonczyly sie baterie. * * * Rankiem, o siodmej, Saszka stala pod goracym prysznicem na pierwszym pietrze. Od sufitu odrywaly sie ciezkie krople wody, ktora uciekala do odplywu, zabierajac ze soba piane i tworzac male wiry. Dziewczyna na zmiane usmiechala sie i posepniala, zlizujac z podbrodka lzy.Na pierwsze zajecia przyszli z Jegorem nie rozlaczajac splecionych dloni. Saszka miala na sobie zielona meska koszule, przesiaknieta zapachem jego wody kolonskiej. W holu, na oczach wszystkich, objeli sie, pocalowali i rozeszli w rozne strony. Jegor do Iriny Antonowny, ktora prowadzila na ich roku specjalizacje, a Saszka na zajecia do Stiercha. Garbus przywital ja uwaznym spojrzeniem. Napiela sie wewnetrznie, oczekujac na to, co powie. Przywital sie jak zwykle przyjaznie i zaproponowal, aby wlozyla sluchawki. Zapadlo obce milczenie, zatapiajac Saszke najpierw po szyje, a potem po czubek glowy. Zaparlo jej dech w piersiach. Garbus bezdzwiecznie poruszal wargami, a Saszka patrzyla na niego, czujac, jak ogarnia ja mroz, a wlosy staja deba. Sciezka dobiegla konca. Pospiesznie nacisnela przycisk "stop". Nikolaj Waleriewicz przeszedl przez sale i stanal przy oknie, za ktorym znowu zaczelo kropic. -Widze, ze sie pani starala, Saszo. Widze tez, ze to rzeczywiscie trudne... Tak, dziewczyno, mam przez ciebie niezly zgryz. Wygladal na zaniepokojonego i przygnebionego. * * * -Gratuluje - rzekla Liza Pawlenko. Palila w damskiej toalecie, strzasajac popiol do umywalki.-Dziekuje - automatycznie odparla Saszka, myslac przy tym o garbusie i zaliczeniu. -To glos serca? Czy wymagania programowe? Saszka na moment znieruchomiala. Powoli spojrzala przez ramie. -Co masz na mysli? - zapytala bardzo cicho lodowatym tonem. Liza wypuscila struzke dymu pod sufit, jakby probowala dosiegnac do pozolklego, pokrytego wzorami wilgoci tynku. -Nie wstydz sie. Nie tylko ty masz ten problem. Na przyklad Julka Goldman wciaz poszukuje defloratora. Co prawda nie jest najlepsza studentka na roku i moze sie nie spieszyc. -Ciesze sie, ze ciebie ten problem nie dotyczy - odparla Saszka, patrzac na odbicie Lizy w lustrze. Ich spojrzenia spotkaly sie gdzies na metnej granicy pomiedzy szklem i jawa. Liza miala czerwone, przekrwione oczy. Zapewne od dymu. * * * -Grupa "A", zamykamy podreczniki i wszyscy patrza na mnie... "Wszyscy" dotyczy takze pana, Kowtun. O wlasnie, dziekuje. W zwiazku z faktem, ze ponad polowa grupy nie radzi sobie z modulem tekstowym, wyznaczone zostaja dodatkowe zajecia indywidualne w sobote, po poludniu. Beda na nie chodzic ci, ktorych wymienie, z wykutymi na blaszke paragrafami. W jutrzejsza sobote na dodatkowe zajecia przyjda Biriukow, Oniszczenko, Boczkowa i Miaskowski. Do dzwonka pozostalo trzydziesci sekund. Sa pytania?Kostia podniosl reke. Siedzaca obok niego Zenia Toporko nie wiedziec czemu oblala sie rumiencem. -O co chodzi, Korzennikow? Chlopak wstal, nerwowo pstrykajac dlugopisem. -Chcialbym cos oglosic. -Mnie? - zdziwil sie Portnow. - Czy grupie? -Panu i grupie. - Kostia byl wyraznie zdenerwowany. - Postanowilismy sie z Zenia pobrac. Przyjeli nasze zgloszenie w miejscowym USC... Krotko mowiac, wkrotce bedzie wesele i chce... chcemy wszystkich na nie zaprosic. Ktos zagwizdal, tak ze zadrzaly szyby, ktos inny zaklaskal. Sala wypelnila sie gwarem pelnym zdziwienia i aprobaty, a Saszka czula na sobie otwarcie zaciekawione spojrzenia. Zenia, wciaz z poczerwieniala twarza, siedziala bardzo prosto i patrzyla na Portnowa wyzywajacym, jak sie wydawalo Saszce, wzrokiem. Takze przeniosla spojrzenie na Portnowa. A jesli zabroni im sie pobrac?! - przemknelo jej nagle przez glowe. Szum w sali powoli ucichl. Zabrzmial dzwonek, lecz nikt nie ruszyl sie z miejsca. Portnow stal przy tablicy, z rekami w kieszeniach dzinsow, kolyszac sie lekko. Przygladal sie Kostii i Zeni dziwnym i zarazem niezwykle beztroskim wzrokiem. W sali zapadla cisza. -Dziekuje za informacje - rzekl Portnow zyczliwym tonem. - Taki jest przywilej mlodosci. Zyjcie w milosci i zgodzie i tym podobne. Jest jednak pewna delikatna sprawa, o ktorej powinienem was uprzedzic. Studentke, ktorej przyjdzie do glowy zajsc w ciaze przed otrzymaniem dyplomu, czeka przymusowa aborcja ze wzgledow zdrowotnych. Nie liczac problemow z kuratorem. Czy wszystko jest jasne, mlodozency? Zenia byla juz czerwona jak burak, a w jej oczach pojawily sie lzy. Saszka poczula chwilowa satysfakcje. -Jestescie wolni - rzekl Portnow swym zwyklym tonem. - Samochina zostaje. -Dlaczego?! - krzyknela ni z tego, ni z owego Saszka, bardzo glosno i histerycznie. Wzrok Portnowa i zdumione spojrzenia studentow sprawily, ze opamietala sie i wziela w garsc. -Gdyz musze ci cos powiedziec - wciaz tym samym tonem wyjasnil Portnow. - Grupo "A", prosze sie pospieszyc. Spoznicie sie na wychowanie fizyczne. Drzwi otwarly sie szeroko. Saszka zdazyla dostrzec na zewnatrz, w holu, czekajacego na nia Igora. Bedzie czekal nawet wtedy, gdy zabrzmi dzwonek i zaczna sie nastepne zajecia. Nerwowo sciskajac raczke torby przygladala sie, jak studenci gesiego opuszczaja sale. Ostatni wyszedl Korotkow i zamknal za soba drzwi. -Podejdz tu - rozkazal Portnow. Zblizyla sie do nauczycielskiego biurka, wyliczajac w myslach wszelkie powody i problemy, ktore mogly byc dla wykladowcy powodem do rozmowy. -Chodzi o to, Samochina... Wiesz, jak zachodza w ciaze glupie dziewczyny? Saszka nabrala tchu, co zabrzmialo jak syczenie zepsutego kranu. -A... co panu do tego? -A kto bedzie sluzyl ci rada? Mama? Tata? Wyciagnij reke. Twardymi palcami chwycil Saszke za nadgarstek, podwinal rekaw jej swetra i nakleil na zewnetrzna strone ramienia, troche ponizej lokcia, kalkomanie, falszywy "plazowy" tatuaz, usmiechajacy sie pyszczek wielkosci kopiejki. Saszka wyrwala reke i wlepila wzrok w obrazek. Przykleil sie bardzo mocno, jakby przyrosl do skory. Pyszczek, dotychczas blady, nasycal sie zolto marchewkowa barwa. -To najprostszy test. Kiedy mozesz to robic, jest zoltozielony Kiedy staje sie czerwony, bezwzglednie nie mozesz. I nie mow potem, ze cie nie uprzedzalem. Saszka przeniosla wzrok na Portnowa. Ten odchylil sie na krzesle i przecieral okulary brzegiem noszonej na wierzch kraciastej koszuli. -Jestes wolna, Samochina. Idz, twoj chlopak juz sie naczekal - wykladowca obnazyl zeby w usmiechu. Wychodzac pozwolila sobie na trzasniecie drzwiami. W ostatniej chwili jej determinacja zniknela, jednak jakie takie trzasniecie bylo slychac. * * * Biegajac na wuefie w kolko, robiac sklony, przysiady i wrzucajac pilke do kosza, Saszka odzyskala cos na ksztalt rownowagi psychicznej. Kostia zeni sie z Toporko... Czyz to nie ona podsunela mu ten znakomity pomysl? Przywilej mlodosci, jak powiedzial Portnow.Zielonej koszuli Jegora nie zdjela nawet na wuefie. Pod rekawem na prawej rece ledwie czula naklejke. Cwiczac podania w koszykowce pod okiem Dimy Dmitrycza, przyznala przed sama soba, ze Portnow ma racje. Majac osiemnascie lat byla niewybaczalnie infantylna i niewtajemniczona w "babskie" problemy. A mama byla daleko... Przeciez nie bedzie sie w tych kwestiach radzic Lizy? Z drugiej strony Portnow... Jak sie domyslil? Co go obchodzi jej prywatne zycie? Jednak Liza tez sie przeciez domyslila. A Saszka i Jegor niczego nie ukrywali. Przeciwnie, okazywali swoja milosc publicznie. Zaczela wstydzic sie zielonej koszuli Jegora. Kostia i Zenia siedzieli obok siebie na lawce, jak wrobelki na przewodzie wysokiego napiecia. Wlasnie dosiadla sie do nich Ania Boczkowa. Cos pospiesznie mowi, smieje sie... Mowi o niej, czy Saszce sie tak wydaje? O niej i Jegorze! Pilka glucho uderzyla w tablice, przetoczyla sie po brzegu kosza i spadla na ziemie. Kostia wybral swoje przeznaczenie, a Saszka swoje. I jest to tym bardziej niedorzeczne, ze do zimowej sesji pozostawaly niespelna trzy tygodnie. * * * Kolejne zajecia ze Stierchem zamienily sie w koszmar. Saszka nie wytrzymywala napiecia. Obca cisza wlazila jej w dusze, a garbus byl po stronie tego bezglosnego, lepkiego i ciezkiego stwora. Nie probowala juz jej wpuscic ani odrzucic. Zawisla, jakby zlapana skurczem, miedzy dwiema przepasciami. Miala wrazenie, ze zajecia trwaja wiele dni.W koncu garbus pokrecil glowa i zdjal jej sluchawki. -To nic, Saszo, nie wolno sie poddawac. Nie wolno. Usiadl za biurkiem i dlugo milczal. Saszka, mokra i ledwie zywa, wygladala przez okno na ulice Sacco i Vanzettiego, widziala jednak tylko swoje odbicie w szybie. Bylo juz ciemno. Na liscie obecnosci zajec indywidualnych garbus zawsze umieszczal jej nazwisko na koncu. -Byc moze... Nie, musze zasiegnac rady. Chodzmy, Saszo. Indywidualne zajecia z Portnowem jeszcze sie nie skonczyly. Kiedy Stierch otworzyl drzwi sali trzydziesci osiem, Saszka zobaczyla stojaca w niej Lore Oniszczenko z nieruchomym wzrokiem wbitym w przeciwlegla sciane. Dziewczyna w zaden sposob nie zareagowala na pojawienie sie w sali nowych osob; napieta, z wytrzeszczonymi oczami, wygladala jednoczesnie smiesznie i przerazajaco. Saszka odwrocila wzrok. Stierch kiwnal do Portnowa. Ten gestem poprosil, aby poczekac. Lora z sykiem wciagnela powietrze i zaczela kaszlec. -Zaraz zaczniemy jeszcze raz - obiecal Portnow chlodnym tonem. - Prosze sie przygotowac. -Pracowalam... -Mam jeszcze nadzieje, ze sie o tym przekonam. Ma pani minute. Prosze wyjsc i skoncentrowac sie. Lora wyszla nie podnoszac oczu. Portnow przeniosl wzrok z Saszki na Stiercha, po czym znow spojrzal na Saszke. -Rzuc na nia okiem - poprosil garbus. Portnow przetarl swoj pierscien skrajem swetra. Kiwnal na Saszke. Podeszla. Ostry promien swiatla - ostrzejszy niz zwykle - cial ja po oczach. -Za slabo - rzekl Portnow. - Watpie. Stierch westchnal. -No dobrze... Zalozmy, ze masz racje... -Mozemy to jeszcze tydzien pociagnac - mruknal Portnow, jakby rozmyslal na glos. - Ale ja przestroilbym od razu. -Jasne - rzekl garbus. - Badz taka dobra, Saszenko, i przejdz do sali czternascie. Zaraz dojde. W korytarzu trzeciego pietra bylo niemal calkiem ciemno. Namacala wlacznik, weszla do sali, usiadla na swoim miejscu i polozyla glowe na stole. Wydawalo sie, ze minela tylko sekunda. Zerwala sie jak oparzona. -Spi pani? Oczywiscie, przeciez niedosypiacie... Pomylilem sie w typie pani profilu, Saszenko, ma pani inna nature, inne przeznaczenie, a ja oszukiwalem siebie i wprowadzalem pania w blad. Szkoda... Ale co tam, nie bedziemy o tym mowic. A oto, co sprobujemy zrobic: zostawi pani odtwarzacz i wiecej nie bedzie go nawet dotykac. Sprobujemy innego podejscia, zupelnie innego. Przez ledwie uchylony lufcik wpadal zapach deszczu i slychac bylo szelest ostatnich lisci. Tam, gdzie nad drzewem swieci latarnia, liscie utrzymuja sie dluzej. Saszka zauwazyla to jeszcze w zeszlym roku. -Dam pani... - Nikolaj Waleriewicz grzebal w swojej czarnej "dyplomatce" -...dam pani taka oto pomoc naukowa. Wyjal i polozyl na stole album w miekkiej okladce, wielkoscia zblizony do kolorowego czasopisma, lecz kompletnie czarny. -Czy mozemy sprobowac od razu? Mamy jeszcze czas. Prosze otworzyc na pierwszej stronie, Saszo. Poslusznie otworzyla album. W srodku nie bylo niczego, oprocz czarnych jak kalka maszynowa kartek. Pociagnela nosem; wydalo jej sie, ze czuje zapach farby drukarskiej. W "czarno-czarnym miescie, na czarno-czarnej ulicy stoi czarno-czarny dom...". Byc moze ktos inny by sie usmiechnal. Jednak nie Saszka. -Strona druga - rzekl garbus. - Fragment numer jeden. Widzi pani w jego centrum trzy biale kropki? Widzi je pani? Przytaknela. Obrazek przypominal slawne dzielo Malewicza, zepsute trzema plamkami bialej farby. -Skoncentruj sie, Saszo. Trzy kropki stanowia kotwice dla pani wzroku, dla kierunku pani mysli. Powinna im sie pani przygladac wstrzymujac oddech, powoli liczac w myslach do dziesieciu... Prosze to zrobic teraz, a ja sprawdze wynik. Trzy biale punkty przypominaly pare oczu i okragle usta. O niczym nie myslac i oczekujac wylacznie na koniec zajec, Saszka nabrala do pluc powietrza i wstrzymala oddech. "Raz, dwa, trzy...". Trzy punkty popedzily jej na spotkanie, okazujac sie swiatlami pociagu w tunelu. Na mgnienie pojawil sie pejzaz, przestrzenny i wyrazny. Zobaczyla wygiete w luki, przenikajace sie mosty, dalekie strzeliste gory i tunele przypominajace przeplecione sciegna. Brakowalo powietrza i bardzo chcialo jej sie wciagnac je do pluc, lecz z jakiegos powodu nie nalezalo tego robic. Zrobilo sie calkiem ciemno, po czym przed oczami pojawila sie sala, nauczycielskie biurko i garbus nad otwarta "dyplomatka". Saszka chwytala ustami powietrze jak nurek i niemal sie zakrztusila. I zaczela oddychac, przelykajac gorzka sline, a czarny album lezal przed nia na stole, rozposcierajac stronice, jakby zapraszal do powtornej proby. -No coz - rzekl Nikolaj Waleriewicz z powatpiewaniem. - To nie calkiem to, czego bym sobie zyczyl... Lecz to juz jest jakas praca, Saszo. Jakas nadzieja na rozwoj, chocby skromna. Prosze wziac ten album i bardzo dokladnie - na ile bedzie pani w stanie - popracowac nad fragmentem numer jeden. W idealnym wariancie - czego bardzo bym sobie zyczyl - powinna pani, wstrzymujac oddech, stopniowo dojsc do dwoch minut. Doliczyc do stu dwudziestu. * * * -Musze dostac to zaliczenie - powtarzala glosno Saszka. - Musze dostac to zaliczenie!I otwierala album, ktory dostala od garbusa. Strony byly ponumerowane, podobnie jak czarne pola, "fragmenty", i tylko wedlug numerow mozna je bylo od siebie odroznic. W centrum kazdego jasnialy trzy kropki, niczym trzy gwiazdy, lub trzy dziurki w ciemnej tkaninie. -Musze zdac - mamrotala i wstrzymujac oddech skupiala wzrok na trzech bialych punkcikach. "Jeden, dwa, trzy, cztery..." Wszystko zlewalo sie przed oczami, po czym na powrot rozjasnialo. Z ciemnosci wynurzaly sie wyrazne, dziwaczne kontury. Saszka widziala miasto, ostre iglice dachow, przecinajace sie linie i przewody. Plaskie istoty, brazowe jak kawowe fusy, skakaly po nich jak pchly po brudnych wlosach. Istoty, podobne do krzyzykow postawionych grubym brazowym flamastrem na liscie zakupow, wierzgaly nozkami, wyginaly sie i poruszaly skokami. Saszka nie potrafilaby wyjasnic, dlaczego te stworzenia napawaja ja takim obrzydzeniem, jednak za kazdym razem, gdy sie pojawialy, krzywila sie ze wstretem. "Trzydziesci jeden. Trzydziesci dwa. Trzydziesci trzy...". Przy liczbie szescdziesiat brazowe krzyzyki-owady zauwazaly, ze sa obserwowane. Widzialy albo wyczuwaly Saszke, przyblizaly sie do samych oczu, a ona nie mogla odwrocic glowy. Za nimi, na czarnej kartce pojawialy sie wyrazne graficzne pejzaze: gory, lukowate bramy, domy i wieze. Piekne i przerazajace miasto. Oleiscie blyszczala brukowana droga, niczym powierzchnia czarnej jak wegiel kukurydzianej kolby. W miare przechodzenia z fragmentu na fragment odlegly pejzaz zmienial sie, wypelnial szczegolami, stawal coraz bardziej przestrzenny, jednak kawowo-brazowych krzyzykow gromadzilo sie takze coraz wiecej. Rzucaly sie na Saszke niczym chmara wyglodzonych pluskiew. Nie bedac w stanie korzystac z rak ani nie mogac oddychac, odganiala je, jak mogla. Napieciem. Wzrokiem. Czasem jeczala nad albumem, wprawiajac w przerazenie swoje wspollokatorki. -Musze dostac to zaliczenie! -Jestes niepodobna do siebie - cicho mowil Jegor. Saszka nauczyla sie na pamiec jego planu zajec. Codziennie pojawiala sie w stolowce trzymajac go za reke. Nosila po kolei wszystkie jego koszule i swetry. Calowala sie z nim przy wszystkich, jakby byl to ostatni raz. Bezwstydnie wyganiala wspollokatorki z pokoju i kochala sie z Jegorem, zamykajac drzwi na klucz i podpierajac je kijem od szczotki. Potem chlopak wkladal spodnie od dresu, wymykal sie z pokoju i szedl do siebie, a Saszka przez cala noc nie spala. Musi dostac to zaliczenie. Albo umrzec. * * * Pod koniec listopada Kostia z Zenia mimo wszystko pobrali sie w USC i zorganizowali "studenckie wesele" w malenkiej restauracji niedaleko od instytutu. Byla wodka, woda mineralna, kanapki z kielbasa i serem oraz niewiarygodna liczba sloikow z kiszonymi ogorkami. Zaproszeni byli wszyscy studenci pierwszego roku i kazdy mogl przyprowadzic ze soba jedna osobe towarzyszaca. Saszka wziela ze soba Jegora. Liza w ogole sie nie pojawila.Na weselu Saszka po raz pierwszy zobaczyla mame Kostii: wczesnie postarzala, korpulentna i wiecznie zaaferowana kobiete o przenikliwym glosie. I pomyslala o Faricie Korzennikowie, ktory byl mezem tej kobiety i ja rzucil... chyba ze rozstali sie za obopolna zgoda. Nie dawala jej tez spokoju pewna mysl. Jakim cudem mama Kostii nie zauwaza, ze z instytutem, w ktorym uczy sie jej syn, nie wszystko jest w porzadku? A moze, jesli patrzy sie z boku, nie widac, ze to maskarada? Saszka sprobowala postawic sie na miejscu tej kobiety, ktorej syn w innym przypadku poszedlby do wojska, a tak zdal na drugi rok na jakiejs prowincjonalnej uczelni i zeni sie z kolezanka z grupy. Wszystko w porzadku, normalna kolej rzeczy. Na trzecim roku syn wybierze specjalizacje, a jego matka, w jedwabnej sukience zbyt mocno opinajacej jej obfite ksztalty, ma nadzieje, ze wybierze "profil ekonomiczny". Siedzac na kolanach Jegora (miejsc bylo wystarczajaco duzo, jednak dla niej bylo wazne, aby wlasnie tak siedziec za weselnym stolem Kostii) myslala o tym, ze na jej oczach kilkadziesiat mlodych osob odgrywa spektakl dla jednej kobiety. Wszyscy siedzacy za stolem studenci drugiego i trzeciego roku, a nawet pierwszoroczniak Jegor, doskonale zdawali sobie sprawe, ze Kostia nigdy nie zostanie "ekonomista". Jednak grali swoje weselne role jak z nut. Wznosili toasty, przygrywala muzyka, satyryk o donosnym glosie i rozowych policzkach, wystepujacy w roli wodzireja, opowiadal kawaly, niektore nawet smieszne, spiewal karaoke i zapraszal do spiewu wszystkich chetnych. Stukaly o siebie kieliszki i szklanki, a mama Kostii calowala swiezo upieczona synowa, ocierala chusteczka lzy i zyczyla "synkowi" szczescia. Kostia w nowiutkim czarnym garniturze wygladal niezgrabnie i napuszenie. Wydawalo sie, ze nie moze sie doczekac konca wesela. Zeni bardzo przeszkadzal tiulowy welon. Dziewczeta "w kuluarach" przedyskutowaly kwestie sukienki i uznaly ja za beznadziejnie prowincjonalna. Zenia oczywiscie sie obrazila. Kiedy wesele na dobre sie rozkrecilo, podloga drzala pod nogami tanczacych, a w powietrzu wisiala gesta zaslona papierosowego dymu, Saszka z Jegorem wymkneli sie niepostrzezenie. W starym parku padal deszcz, wszystkie liscie opadly i lezaly teraz pod nogami, niczym grzaski, lepki dywan. Dlugo szli w milczeniu pod jednym parasolem. -Myslalem, ze wszyscy sie schleja - rzekl Jegor. -Portnow zabrania nam pic. Ma to jakis zwiazek z no, tym... metabolizmem. Znow zapadla cisza. Deszcz przymilnie bebnil w parasol. -Saszka... a moze uciekniemy z instytutu? -Co takiego? -Czemu nie. Uciekniemy. We dwoje. Pieniadze zarobimy albo ukradniemy. Kupimy bilety na samolot. Myslisz, ze nas dorwa? Przez noc lecialy chlodne krople, podswietlone przez zabytkowe latarnie. Saszka szla uczepiona jego lokcia i myslala. Jesli obleje zaliczenie u Stiercha... Zreszta wiadomo, ze nie zda. Chocby stanela na glowie. Co ma do stracenia? Potrzasnela glowa, jakby probujac wyrzucic z niej bolesne mysli. O ile wiedziala, Jegor nie mial problemow ze specjalizacja i na pewno dostanie zaliczenie. -Dziekuje, ze mi to zaproponowales - odparla. Mineli alabastrowa brame w ksztalcie luku i wyszli z parku na ulice Mira, skad na Sacco i Vanzettiego byl rzut beretem. * * * Nastepnego dnia, w poniedzialek, Portnow powsciagliwie pogratulowal nowozencom i od razu uprzedzil ich, ze nie przysluguja im zadne ulgi w nauce.-Miesiac miodowy zostaje przeniesiony na wakacje! Tak przy okazji, gdzie zamierzacie mieszkac? Wynajac jakas kwatere? Kostia niezrozumiale wymamrotal cos o podaniu do kierowniczki akademika. -Pokoj rodzinny dostaniecie dopiero po sesji zimowej, kiedy pojawiaja sie wolne miejsca. A do tego czasu radzcie sobie, jak umiecie. Chocby w chatce, byle z nim. Na tym konczymy czesc uroczysta i otwieramy wszyscy podreczniki na stronie szescdziesiat trzy... Zle pani wyglada, Samochina. -Przez cala noc sie uczyla - zasugerowala Liza. - Cwiczyla nowe pozycje. -A jesli nawet?! - odciela sie Saszka. - Zazdroscisz? * * * Po powrocie z wesela cala noc przesiedziala nad albumem Stiercha. Slowa Jegora - "Ucieknijmy" - dzwieczaly jej w uszach raz glosniej, raz ciszej, milkly i znowu powracaly, niczym echo w studni. Jegor jest na pierwszym roku, nie przeszedl jeszcze zadnej sesji i niczego na razie nie rozumie. Nawet jesli jego kuratorka, Lilia Popowa, jest bardziej wyrozumiala niz Farit Korzennikow... Byc moze. Jesli slowo "wyrozumiala" jest tu na miejscu. Jednak Jegor po prostu nie rozumie tego, co tak naprawde zaproponowal Saszce, idac z nia przez kaluze pod jednym parasolem.Wydawalo sie, ze brunatne owady-krzyzyki specjalnie czekaja na moment, gdy Saszka otworzy album i skoncentruje nad fragmentem siedemnastym. Wierzgajac i przebierajac lapkami rzucily sie jej do oczu. Saszka wrzasnela, az obudzily sie jej wspollokatorki. Lena zaczela plakac ze strachu, a Wika w milczeniu wziela koldre i poduszke i poszla spac do kuchni na zsunietych krzeslach. * * * -Co miala pani na dzisiaj zadane, Saszo? Fragment dwudziesty pierwszy? Pracowala pani?Znow byl poniedzialek. Dzien wczesniej jak zwykle zadzwonila do domu i rozmawiala z Walentynem. Mama dzielila czas miedzy szpital i dom. Porod byl przewidziany na dwunastego stycznia. USG pokazalo, ze bedzie to chlopiec. Duzy. Walentyn byl radosnie podniecony i oznajmil Saszce, ze na zakupy, po wozek, lozeczko i inne niezbedne rzeczy, wybierze sie dopiero wtedy, gdy wszystko pomyslnie sie zakonczy. -To przesady - powiedziala mu. -To tradycja! - falszywie rozesmial sie Walentyn. - A co u ciebie? Przyjedziesz na wakacje, zobaczyc brata? Obiecala, ze przyjedzie. A dzisiejszego poranka w instytucie wywieszony zostal plan sesji. I Saszka dowiedziala sie, ze zaliczenie "Wprowadzenia do praktyki" dla grupy "A" drugiego roku wyznaczone jest na jedenastego stycznia. Padal snieg. -Pracowalam - rzekla Saszka gluchym glosem. - Przysiegam, ze pracowalam, Nikolaju Waleriewiczu. Robie wszystko tak, jak pan mowi. Ja... Zamilkla. Stierch podwinal rekaw. Na jego nadgarstku zamiast zegarka znajdowalo sie okragle metalowe lusterko umocowane na skorzanym rzemyku. -No to zobaczmy, Saszo, w jakim stanie jest pani, hm, swiat wewnetrzny. Ostry promien swiatla, ktory odbil sie od metalu, sprawil, ze Saszka mrugnela. Garbus chrzaknal, zaslonil bransoletke rekawem i przesunal dlonia po dlugich siwych wlosach. Jego blada zazwyczaj twarz wydawala sie szara. -Nie najlepiej. Nieszczegolnie... Cos jest nie tak, Saszo. Mozna odniesc wrazenie, ze za pomoca swej nieprzecietnej sily woli probuje sie pani uwolnic od uczestnictwa w moich zajeciach. -Nie, ja pracuje! Slowo honoru! Robie wszystko, co trzeba. Gole galezie lip za oknem malowniczo pokrywal snieg. W dole, po ulicy Sacco i Vanzettiego, przejechala ciezarowka. -Niech pani usiadzie, Saszo. Usiadla przy swoim stole obok okna. Powietrze falowalo nad kaloryferem, a ze szpar ciagnelo chlodem. Pomiedzy szybami okna skracala sobie wiecznosc wielka zdechla mucha. -Kiedy zobaczylem pania po raz pierwszy, nieomal zemdlalem ze szczescia - wyznal garbus. - Wydawalo mi sie, ze posiada pani taki dar... Rzadki, drogocenny... Niezwyklej sily i czystosci. A teraz nie wiem, co mam z pania zrobic. Pal szesc zaliczenie... w koncu pani zda... Ale jest tez przeciez egzamin! Saszka gwaltownie pokrecila glowa. -Nie moge miec powtorki! Mam... Zamilkla, nie mogac dalej mowic. Garbus podniosl reke. -Wiem, ze nie lubicie powtorek. Nikt z was ich nie lubi. Jednak cala trudnosc egzaminu polega na tym, ze powtorka nie przysluguje, trzeba go zdac za pierwszym podejsciem. I zostal do niego nieco ponad rok, Saszo. Ach, jaka byla nadzieja... -Jesli nie posiadam zdolnosci - wyszeptala Saszka - moze nie jestem wam w instytucie potrzebna? Moze jestem tu zbedna? Moze zostalam przypadkowo przyjeta do instytutu i mozna mnie teraz... Zamilkla, bojac sie kontynuowac. Gdyz mimowolnie wyobrazila sobie, ze ja wypuszczaja, a Jegor tu zostaje. Moze zapomniec Torpe jak senny koszmar, a wraz z nia ukochanego. Siedzacy za nauczycielskim biurkiem Stierch wciagnal glowe w ramiona, przez co jego garb zrobil sie jeszcze wiekszy. Saszka miala wrazenie, ze przyglada sie jej z zainteresowaniem. Jakby zaproponowane przez nia rozwiazanie wcale nie bylo takie glupie. -Zrobimy tak, Saszo. Dzis o szostej prosze podejsc do dzialu nauczania. Musimy sie nad czyms zastanowic. * * * -Wezmy slub - zaproponowal Jegor.Siedzieli na stercie materacy w sali gimnastycznej. Jegor wlasnie skonczyl pomagac Dimie Dmitryczowi rozstawiac stoly do ping-ponga, dziewczyny z pierwszego roku wybraly sobie rakietki i od sciany do sciany latalo radosne "ping-pong". Saszka siedziala, udajac, ze go nie slucha. I dopiero, gdy gotow byl sie obrazic - przeciez na podobne propozycje ludzie zwykle jakos reaguja - odwrocila sie i bardzo uwaznie popatrzyla mu w oczy. -Po co? Czy tak jest nam zle? Wygladal na zmieszanego. -Jak to: "po co"? A po co ludzie sie ze soba zenia? Stukaly pingpongowe pileczki. Celuloidowy deszcz. -Dzis o szostej Stierch czeka na mnie w dziale nauczania - rzekla Saszka. -I... co z tego? Gleboko zaczerpnela tchu i... wypuscila powietrze z pluc. Jej nadzieja nie miala podstaw, w kazdym razie powaznych. Po prostu bardzo chciala wierzyc. Jesli sie stad wyrwe, na pewno uwolnie tez Jegora, myslala. Byle sie stad wydostac. Zeby tylko powiedzieli, ze popelnili pomylke. Ze nie ma talentu, potrzebnego przy ich specjalizacji, i ma wracac do domu. Oczyma wyobrazni Saszka widziala, jak garbus ze smutkiem kreci glowa i mowi te slowa. A Portnow przeciera okulary brzegiem wypuszczonej na spodnie koszuli. I ona udaje, ze jest strasznie przygnebiona, idzie, pakuje sie i jedzie do domu. -A potem? - zapytal Jegor. Saszka drgnela zaskoczona, jakby przeczytal jej mysli. -Co, potem? Polozyl jej reke na ramieniu. -Kocham cie, Saszko. Ja... bedziesz wolna po szostej? Odruchowo podciagnela rekaw dresowej bluzy. Usmiechajaca sie mordka byla jasnoczerwona, jakby od silnego wstydu. Saszka naciagnela rekaw na dlon. Skulila sie z zimna. -Na razie niczego jeszcze nie wiem. Zdecydujmy o tym... pozniej. * * * Rowno o szostej stuknela w obite derma drzwi z tabliczka "Dzial nauczania". Nacisnela na klamke i zajrzala do srodka.Byla tutaj tylko raz. W dlugim pomieszczeniu jak poprzednio wzdluz scian ustawione byly kanapy, stal wieszak z czyims plaszczem, nie bylo jedynie golego manekina. Stali tam pograzeni w rozmowie Portnow ze Stierchem; Portnow palil i najwyrazniej nie byl to pierwszy papieros, bo pod sufitem unosily sie geste pasma dymu. -Poczekaj, Samochina - rzekl Portnow ostrym tonem. Saszka wyszla. Oparla sie o sciane i objela ramionami. Nie byla w stanie powstrzymac fantazji, w ktorej Stierch namawia Portnowa, aby skreslic ja z listy studentow. Uznac, ze jest nieodpowiednio uzdolniona i skreslic. Teraz wejdzie do srodka, a oni kaza jej napisac podanie. Podczas pierwszego dnia zajec, na pierwszym roku Portnow powiedzial, ze nikt nie odchodzi z instytutu z wlasnej woli. Nie istnieja jednak reguly, od ktorych nie ma wyjatkow. Nie istnieja! Tak bardzo na nia liczyli, a okazalo sie, ze to niewypal. To oczywiste, ze trudno przyznac sie do wlasnego bledu. Czas mijal, lecz nikt jej nie wzywal. Scena, w ktorej Portnow i Stierch wypuszczaja ja na wolnosc, przeleciala przed jej oczami, jak w kinie, piec czy szesc razy, po czym wytarla sie, zblakla i przestala byc przekonujaca. Czyzby byli na tyle glupi, by ot tak, do polowy "przerobiwszy" Saszke, stracic nad nia kontrole i podarowac jej wolnosc?! Uwierzyla w cud. Jak dziecko, ktore wierzy, ze pod choinke dostanie prawdziwego kucyka. A tych dwoch dyskutuje teraz zapewne o tym, co teraz zrobic z Saszka i w jaki sposob ja, jako nieprzydatny material, zutylizowac. Podziemny korytarz ginal w polmroku. Po prawej i lewej stronie ciagnely sie drzwi, obite derma, a czasem zapewne takze skora. Byc moze pod tym korytarzem znajduje sie kolejny, a pod nim jeszcze jeden. Byc moze studenci trzeciego roku po zimowej sesji - a takze ci z czwartego i piatego roku - mieszkaja i ucza sie w podziemiach? Nagle przyszlo jej do glowy, ze czwartego i piatego roku moze w ogole nie byc. A "egzamin przejsciowy" jest po prostu rytualnym skladaniem ofiar! Odpowiednio przygotowane ofiary wchodza do auli i juz nigdy z niej nie wychodza. Wyobrazila sobie fabryczna tasme, przypominajaca ruchome schody w metrze, na ktorej studenci trzeciego roku jeden za drugim wjezdzaja na oltarz. Kazdy ma w reku indeks; miarowo opuszcza sie i podnosi nabijana kolcami palka. Studenci, wciaz jeszcze zywi, z polamanymi koscmi, zsuwaja sie z oltarza w dol, wpadajac do maszynki do mielenia i krwawe kleksy na kartkach indeksow ukladaja sie w slowa: "Zaliczone. Trzy". "Zaliczone. Piec". Drzwi dzialu nauczania otwarly sie. -Wejdz, Samochina - rzekl Portnow, wychodzac z papierosem na korytarz. I niczego nie dodajac, zniknal w mroku. Saszka stala bez ruchu. Ta dwojka podjela jakas decyzje. Byc moze wysla ja na "egzamin" od razu. -Wejdz, prosze, Saszo - dobiegl ze srodka glos Stiercha. - Jest juz za pietnascie siodma. Saszka weszla. Garbus zamknal za nia drzwi. Wydawal sie jeszcze smutniejszy i bledszy, niz zwykle. Garb najwyrazniej bardzo mu przeszkadzal. Chodzac po waskim i dlugim pokoju, co chwile nerwowo poruszal ramionami. Zatrzymala sie w drzwiach. Garbus po raz ostatni przemierzyl pokoj do okna i z powrotem i rowniez przystanal. -Sprawa wyglada tak... Saszo. Wlasnie rozmawialem przez telefon z Faritem Korzennikowem... Niech sie pani nie boi. Chodzi o to, zeby pani pomoc. Nie wyrabia sie pani z programem nauczania, sesja za pasem, a czas pracuje przeciwko nam. Farit zamknie pania w petli. Jest to jedyny sposob, aby jakos pania zachecic... zmobilizowac... Chociaz w ostatecznym rachunku wszystko zalezy oczywiscie od pani zdecydowania i uporu... Co pani jest? Milczala. Miala trudnosci z oddychaniem. -Saszenko! - Stierch podszedl blizej, z niepokojem patrzac jej w oczy. - Czyzby sie pani... przestraszyla? Byl od niej o dwie glowy wyzszy. Niewiarygodnie wysoki. W czarnym garniturze podkreslajacym popielata twarz. Saszka cofnela sie o krok. -Pani po prostu nie zrozumiala, o czym mowie! Bedzie to tylko petla czasowa, normalna sprawa, mozna by rzec, rutynowa. Mamy dzis szesnastego grudnia. Ani jutro, ani pojutrze ta data sie dla pani nie zmieni... Pozostanie pani w tym dniu, poki nie upora sie z praca. Umowilem sie z Olegiem Borysowiczem. Zgodzil sie, aby nie zajmowala sie pani w ten dzien modulem ani cwiczeniami. Wylacznie praktyka. Tylko nasze zajecia. Co w tym takiego strasznego? -Ale ja nie chce - rzekla Saszka z panika w glosie. - A jesli... jesli nigdy mi sie to nie uda? Ja przeciez nawet nie rozumiem, czego pan ode mnie wymaga? Jakiego rezultatu? -Wymagam sumiennej pracy - oznajmil garbus surowym tonem. - Jak kazdy nauczyciel. A gdy pojawia sie rezultaty, pierwsza je pani zauwazy. * * * Jegora nie bylo w korytarzu.Wyszla na frontowy ganek instytutu i zatrzymala sie. Bez czapki, w rozpietej kurtce, wdychajac mrozne powietrze i wydychajac biala pare. Na gzymsie, niczym czysta biala wstega, lezal snieg. Nabrala go w dlonie i przetarla twarz. Obok przeszly dwie starsze kobiety, dziwnie sie jej przygladajac. W miescie uwazaja nas za narkomanow, przypomniala sobie Saszka. Jej zycie sie skurczylo, zmieniajac w jeden bezsensowny, ciezki dzien. Raz juz tak bylo, jednak wtedy mogla miec zludzenie, ze z wlasnej woli panuje nad czasem. "Chce, zeby to byl sen". Gdyby tylko mogla obudzic sie na polowym lozku w srodku lata, dwa i pol roku temu! Gdyby tylko mogla sie obudzic! -Sania! W koncu! Myslalem, ze zameczyli cie na smierc! Po ulicy zalanej bialym swiatlem latarni szedl Jegor. Pod pachami niosl dwie pary nowiutkich, waskich nart bez wiazan. -Popatrz, co rzucili w sportowym! Tanie jak barszcz! To jeszcze stary radziecki typ, ale popatrz, jakie sa swietne! Wiesz, ile teraz kosztuja narty?! Jutro kupie wiazania, smar... -Dlaczego nie rano? - zapytala Saszka szeptem. Jegor zrobil zdziwiona mine. -Rano? Ale co? -Szkoda, ze nie kupiles ich rano. I spojrzala na niebo, na samotna gwiazde w szczelinie bialej chmury. Bylby to prawdziwy dzien... Jezdziliby z Jegorem na nartach, a potem on, zaczerwieniony, mowilby: "Wezmy slub". Jesli wybrac z calego zycia jeden dzien, ktory ma sie wiecznie powtarzac - dlaczego wlasnie nie taki? Przyjrzal jej sie uwazniej. -Czego on od ciebie chcial? To znaczy Stierch? -Wiec dzis nie mozemy pojezdzic na nartach? - spytala Saszka, nie sluchajac. -Dzisiaj? - Jegor zawahal sie. - Nie. Dopiero jutro. A dzisiaj... chodzmy do mnie. Saszka zamknela oczy. Wtulila twarz w kolnierz jego kurtki. Gleboko wciagnela do pluc cieple powietrze, pare jego oddechu. -Chodzmy - powtorzyla, jak w polsnie. - Chodzmy, Jegorka. * * * Rankiem obudzila sie w swoim lozku, rozbita i ledwie zywa i od razu zapytala Wike, ktora nakrecala sobie wlosy na lokowke, o date.-Szesnasty. Poniedzialek - odparla Wika ponuro. - A jesli chcesz tak wrzeszczec przez sen, to spij na korytarzu! -Mhm - zgodzila sie Saszka. Wika rzucila na nia przez ramie zdziwione spojrzenie. Po pokoju rozszedl sie swad spalonych wlosow. Na pierwszych zajeciach byla specjalizacja. Saszka weszla do sali ostatnia, piec sekund przed pojawieniem sie Portnowa. -Dzien dobry, grupo "A". Samochina, jest pani dzis zwolniona z zajec. Moze pani isc. Reszcie grupy opadly szczeki. Saszka spojrzala na Portnowa z uwaga; do jego rozmowy ze Stierchem pozostawal jeszcze niemal caly dzien. Czyzby juz wiedzial o tym, ze zostala "zamknieta w petli"? Wykladowca kiwnal glowa, odpowiadajac jej na nie zadane pytanie, i jednoczesnie ponaglil: -Niech pani idzie, Samochina, i nie zabiera grupie czasu! Saszka wyszla. Wrocila do akademika, wyjela czarny album Stiercha i skoncentrowala wzrok na fragmencie dwudziestym pierwszym. * * * -Dzien dobry, Saszo. Jak postepy?-Nijak. -Skad ten pesymizm?... Gdybym byl osiemnastoletnia dziewczyna, nigdy nie wpadalbym w rozpacz, w zadnym wypadku... Pracowala pani nad dwudziestym pierwszym? -Nikolaju Waleriewiczu - rzekla Saszka. - Jak pan to robi? Jesli dzis jest szesnasty, to nie moze pan jeszcze wiedziec, co wydarzy sie wieczorem! Z roztargnieniem pokrecil glowa. -Saszenko, jest pani dzieckiem, ktore wychowalo sie w pieknym wygodnym pokoju. Nie ma pani pojecia, co sie poza nim dzieje i sadzi, ze tykanie sciennego zegara jest nieodlaczna cecha czasu jako zjawiska fizycznego. Prosze otworzyc album i razem sprobujemy popracowac nad fragmentem dwudziestym drugim. * * * -Wezmy slub - rzekl Jegor.Stukaly celuloidowe pileczki, skaczac po stolach i uderzajac w sprezyste powierzchnie rakietek. Larisa chybila, przegrala mecz i wulgarnie zaklela. Dima Dmitrycz, ktory przechodzil obok, udzielil jej surowego upomnienia. Larisa rzucila rakietke i poszla do szatni. -Niesportowe zachowanie - rzekl wuefista basem. - Saszo, nie ma pani ochoty zagrac? Pokrecila przeczaco glowa. -Nie sluchasz mnie czy co? - obrazil sie Jegor. - Powiedzialem... -"Wezmy slub" - dokonczyla Saszka z ciezkim westchnieniem. - No to wezmy. -Mozna pomyslec, ze codziennie ktos ci sie oswiadcza - zauwazyl z przekasem. -Wybacz - wymamrotala. - To wszystko przez Stiercha... Wiesz... -Co? -Nic. - Saszka wziela sie w garsc. -Przyjdz dzisiaj do mnie - rzekl Jegor. - Stiopki nie bedzie. Poprosimy Misze, zeby poszedl na spacer. Zerknela na reke. Mordka naklejki jasniala makowa czerwienia. Czego sie tu jednak bac, jesli jutro nigdy nie nastapi? -Dobrze. Przyjde. * * * Obudzila sie w swoim lozku, juz czujac zapach palonych wlosow. Wika przegrzala lokowke i teraz klela, czyszczac stalowy zacisk z przyklejonych do niego stopionych klakow.-Za dwadziescia minut dzwonek! Idziesz na specjalizacje? -Nie - odparla Saszka i na powrot zamknela oczy. Kiedy znowu je otwarla, obok staly Wika i Lena. -Czego chcecie? -Nie boisz sie? -Do diabla z nimi wszystkimi - rzekla Saszka i przewrocila sie na drugi bok. * * * -Dzien dobry, Saszo. Pracowala pani? Zobaczmy... Promien ostrego swiatla sprawil, ze zmruzyla oczy.-Widac pewne postepy - rzekl Stierch uspokajajacym tonem. - Nieznaczne, ale to zawsze cos. Niech pani pracuje, Saszenko, i nie poddaje sie. A teraz zrobimy rzecz nastepujaca: wrocimy do fragmentu pierwszego i powoli, jeden za drugim, przerobimy wszystkie po kolei. Prosze usiasc wygodniej, skoncentrowac sie i spojrzec na "kotwice". Mamy duzo czasu, nie musimy sie spieszyc. * * * -Tylko nie mow, ze powinnismy sie pobrac. Jegor wytrzeszczyl oczy.-San... Co z toba? -A nie zamierzales mi powiedziec, zebysmy wzieli slub? -Zamierzalem - przyznal cicho. - Tylko... dlaczego sie tak zloscisz? -Wcale sie nie zloszcze - odparla Saszka. Tylko wpadam w obled, dodala w myslach. * * * Kostia wszedl do kuchni, gdy polewala zimna woda dopiero co ugotowane jajko. Wokol bylo pelno ludzi - jedli, pili herbate, myli naczynia albo po prostu rozmawiali - jednak Saszka od razu wyczula, ze chlopak szuka wlasnie jej. No i znalazl.-Nie bylo cie dzisiaj na specjalizacji. Co sie stalo? -Juz mi sie znudzilo wszystkim to tlumaczyc - Saszka deserowa lyzeczka wyjela jajko z garnuszka. - Portnow pozwolil mi dzis nie przychodzic. -Portnow?! -A co w tym takiego dziwnego? Jestem najlepsza studentka na roku i moge troche odpoczac... Co nie? Ze zloscia stukala lyzeczka w jajko, zdejmujac skorupke niczym skalp wroga. -Czego oni od ciebie chca? - zapytal cicho Kostia. - Co znowu z toba zrobili? Saszka uniosla wzrok. W kuchni glosno gralo radio, na jutro zapowiedzieli ocieplenie, opady sniegu i porywisty wiatr... Jak dobrze miec "jutro", pomyslala. Sluchac prognozy pogody. Robic plany. Zrywac kartki z kalendarza. Jak wielu ludzi zyje wlasnie tak, z dnia na dzien, i nie zdaje sobie sprawy ze swojego szczescia. -Jestem w petli - powiedziala Kostii, niespodziewanie dla samej siebie. - Ciagle przezywam ten sam dzien. Zrobili to... On to zrobil, zebym sie nauczyla... zebym byla w stanie odrobic cwiczenie dla Stiercha. A ja nie potrafie. Chlopak usiadl na taborecie, jakby ugiely sie pod nim nogi. -I dlatego Portnow pozwolil mi nie chodzic na zajecia... Dzisiaj. Bo dla mnie zawsze jest dzisiaj. Kostia dlugo milczal. -To znaczy - rzekl w koncu - ze kiedy jutro przyjde do sali wykladowej... ciebie tam nie bedzie? -Nie wiem. Nie mozesz przeciez pojsc dzien naprzod, wrocic i opowiedziec mi, jak tam jest. Jajko styglo na spodku. Saszka oparla podbrodek na splecionych dloniach. -Mowie ci to wszystko dlatego, ze jutro... to znaczy dzis rano... i tak niczego nie bedziesz z tego pamietal. Pokrecil glowa, jakby odmawial potraktowania powaznie takiej mozliwosci. -Dokladnie tak. Wszystko od poczatku. Bedziesz zdziwiony, dlaczego nie ma mnie na zajeciach. Moze jeszcze raz mnie o to zapytasz. A ja cos wymysle. Nie bede przeciez tego za kazdym razem wyjasniac, codziennie, w nieskonczonosc. Kostia obiema rekami zmierzwil swoje krotkie wlosy. Zaciekle potarl dlonia nos. -A co masz zrobic dla Stiercha? -To dluga historia. Najpierw dal mi odtwarzacz i plytke... ze sciezkami. Nie wyszlo. Wtedy dal mi album... z czarnymi obrazkami. I teraz mecze sie z tym albumem. Mam wrazenie, ze to ciagle do mnie puka... a ja nie chce otworzyc. -A to chce wywazyc drzwi - powiedzial cicho. -Miales cos podobnego?! Kostia sie rozejrzal. W kuchni halasowali, palili i smiali sie studenci pierwszego roku. Nie bylo ani jednego wolnego taboretu. -Chodzmy... w jakies bardziej zaciszne miejsce. Przeszli na sam koniec korytarza i schowali sie za szeroko otwartymi drzwiami pomieszczenia z prysznicami. Usiedli na parapecie. -Stierch dal mi wydruk - opowiadal Kostia. - Taki dlugi, na tasmie, cos w rodzaju zwoju. Kazal mi go czytac pionowo, slupkami. Zaczalem... i zdarzyla mi sie podobna historia. Jakby do mojego wnetrza dobijalo sie cos obcego. Zabarykadowalem sie. A ono - lup! - i wylamalo mi drzwi... Czy co tam jest zamiast drzwi... Taka historia. Potem to parszywe uczucie minelo. Slychac muzyke i jest wrecz przyjemnie. Stierch mnie chwali... - Kostia milczal przez chwile. - A wszystko przez to, ze mam slaba wole. A ty silna. Nie tak latwo sie w ciebie wlamac. -Powiedzial, ze jestem jakas wyjatkowa - wymamrotala Saszka. - A potem, ze sie pomylil, i ze jestem taka, jak inni... Mowil ci cos w tym stylu? -Nie. Wiesz, jaki on jest. Miekko sciele... "Bardzo dobrze, Kostienko, na jutro zrobisz ten slupek, ktory zaznaczylem na czerwono...". Bardzo umiejetnie sparodiowal Stiercha. Saszka usmiechnela sie niewesolo. -Jak moge ci pomoc? - zapytal. -Podejdz do mnie jutro... to znaczy dzisiaj, dokladnie tak samo. I zapytaj, dlaczego nie bylo mnie na zajeciach. Kostia odwrocil glowe. Chyba byl przekonany, ze Saszka sobie z niego kpi. -Mowie powaznie - spuscila oczy. - Po prostu... nie mam z kim porozmawiac. -A Jegor? Zamyslila sie gleboko. Nie na temat Jegora. W tej chwili, na chlodnym parapecie przewiewanego przeciagami korytarza, po raz pierwszy zdala sobie sprawe, ze tego dnia, przezytego niczym brudnopis, nie bedzie pamietal nikt oprocz niej... co najwyzej Stierch i Portnow, ale wykladowcow tutaj nie ma i nie obchodzi ich jej prywatne zycie. Moze wiec mowic Kostii, co tylko dusza zapragnie. Wszystko ulegnie kasacji. Wszystko zniknie. Jutro rano chlopaka znowu zdziwi i przestraszy fakt, ze Saszka nie pojawila sie na zajeciach ze specjalizacji. -Gdybys mial do dyspozycji dzien, za ktory nie poniesiesz zadnej odpowiedzialnosci, ktory nie trafi do zadnych "rejestrow"... co bys zrobil? -Obrabowalbym bank - wymamrotal Kostia. - Pamietasz, byl taki film... -Tak, cos kojarze... chyba mama przyniosla go kiedys na kasecie. I razem go ogladalysmy. Walentyna jeszcze nie bylo. Nie mialam wtedy pojecia... nie sadzilam, ze tez mnie to spotka. Korytarzem przeszla szurajac kapciami Ania Boczkowa. Zatrzymala sie przy drzwiach natryskow. -Nie boisz sie Portnowa, Saszka? Dlaczego nie chodzisz na specjalizacje? -Pozwolili mi jako najlepszej studentce - Saszka zerknela na Kostie. Ania mruknela sceptycznie, weszla do pomieszczenia z natryskami i zamknela drzwi. -Doniesie Zence - zauwazyla Saszka. Kostia sie najezyl. -O czym konkretnie doniesie? -Ona juz wymysli. Ale to nie ma znaczenia, bo jutro wszystko zacznie sie od poczatku i rozegra wedlug nowego scenariusza... Posluchaj, uwazasz, ze mam silna wole. A ja na nic nie moge sie zdecydowac. Przychodza mi do glowy same glupie pomysly... przejsc przez instytut na golasa, nastraszyc anglistke szczurem, czy utopic sie w przerebli. I nawet one sa niewykonalne. Bo wciaz musze zaliczac u Stiercha nowe fragmenty. A on mowi, ze jest minimalny postep. Jeszcze tylko trzysta szescdziesiat piec jednakowych dni i minimalny postep zmieni sie w nieznaczny. A po dziesieciu powtarzajacych sie latach pozwola mi zdawac pierwsze zaliczenie. -Jestem twoim dluznikiem - powiedzial cicho. - Pomoge ci. -Jak?! Z pomieszczenia z natryskami dobiegal przygluszony szum wody. -Przepraszam cie za to, co wtedy powiedzialam - rzekla Saszka. - Ja... nie mialam racji. Chlopak milczal. Saszka niezrecznie zeskoczyla z parapetu. -Tak w ogole to jestem ci wdzieczna za wspolczucie, ale jesli nie zabiore sie zaraz do pracy, to jutro... to znaczy dzisiaj... -Poczekaj - rzekl Kostia. - Pokaz, jak robisz te zadania dla Stiercha. * * * O wpol do dziesiatej wieczorem przypomniala sobie, ze obiecala przyjsc o dziewiatej do Jegora. Zastanowila sie i doszla do wniosku, ze jest juz za pozno. Rano chlopak i tak nie bedzie pamietal, ze do niego nie przyszla. Znow usiada na matach w sali gimnastycznej i Jegor po raz kolejny powie: "Wezmy slub".Tylko dlaczego te oswiadczyny za kazdym razem coraz bardziej ja denerwuja? Siedzieli z Kostia w pokoju Saszki, a trzy biale punkty na przemian przyblizaly sie gwaltowne, jak swiatla nadjezdzajacego pociagu, albo oddalaly, przypominajac gwiazdozbior na zachmurzonym niebie. Probowala przerobic fragment o numerze dwadziescia cztery, jednak za kazdym razem przerywala probe po doliczeniu do siedemdziesieciu. -Nie moge zrozumiec, co sie dzieje - wyznal Kostia. - To jak... muzyczne preludium, ktore w kolko sie powtarza, a samej piosenki nie ma. Moze jesli sam sprobuje... popatrzec na ten fragment, przyjdzie mi cos do glowy? Jakis pomysl czy podpowiedz, jak moge ci pomoc? -Nie - odparla pospiesznie Saszka. - Nie warto. To cudze cwiczenie. Stierch zabije nas oboje. -Moge z nim porozmawiac - powiedzial. - Ze Stierchem. -Jutro. -Tak... A jutro bedzie za pozno... - Kostia lekko pociagnal sie za wlosy. - Moze powinnas wrocic do tych... do sciezek na plytce, do odtwarzacza? Wstrzasnal nia dreszcz obrzydzenia. -Moim zdaniem Stierch nie mial racji, dajac ci ten album - rzekl Kostia. -Tak uwazasz?! Moze zaczniesz wykladac zamiast niego? -Nie smiej sie. Jego blad mial charakter psychologiczny. Uznal, ze problem tkwi w plytce, a chodzilo o ciebie! Jesli da ci wydruk, jak mi, albo zeszyt, jak Zence... i tak nic sie nie uda, bo ty tego nie chcesz. -Przeciez widzisz, ze chce. Staram sie tak bardzo, ze ze skory wychodze! Uparcie pokrecil glowa. -Stawiasz opor. Walczysz o siebie. -Dokladnie to samo mowil Stierch - przypomniala sobie Saszka. - "Walczy pani o siebie w znanej sobie postaci: dwie rece, dwie nogi...". -I masz racje. A ja nie bylem w stanie walczyc. -Tak, ale ty zyjesz normalnie, a ja... -Ja zyje normalnie? Po jego slowach zapadla cisza, ktora ciagnela sie przez dlugie pietnascie minut. Saszka nie miala odwagi sie odezwac. Kostia, syn swojego ojca, wnuk swej martwej babci, maz Zeni Toporko, ktora nie zmienila nazwiska, zeby nie zostac pania Korzennikowa... Kostia, student drugiego roku Instytutu Technologii Specjalnych w Torpie... -Wybacz - rzekla Saszka. -Ja tez cie przepraszam - chlopak przygarbil sie lekko. -Chce ci pomoc, ale nie ma we mnie zlosci. Uderzylbym cie - usmiechnal sie krzywo - ale nie potrafie podniesc na ciebie reki. Wyglada na to, ze on... ma racje. -Kto? - spytala, chociaz dobrze znala odpowiedz. - On - powtorzyl Kostia. - Wiesz, ze ma o mnie bardzo niskie mniemanie? Probowalem naciagnac mame na rozmowe... o nim. Jak to sie stalo, ze zostal moim ojcem?! - z rozpacza trzasnal dlonia w parapet. - Jakim cudem jestem jego synem? Kim on w ogole jest? -I co powiedziala ci mama? -Nic. Ona w ogole nie chce o nim rozmawiac. Dostaje atakow histerii. I to po tylu latach! -Dlaczego pozwolila ci wyjechac do Torpy? -A dlaczego twoja na to pozwolila? Na pewno znalazly sie jakies... powody. Moja przez cale zycie, odkad tylko pamietam, miala jakiegos fiola na punkcie wojska. Jakby jej cyganka wywrozyla czy cos w tym rodzaju, ze w wojsku mnie na pewno zabija. Kiedy widziala mnie na podworku z drewnianym pistoletem... od razu sie zaczynalo! - westchnal. -Zagral na jej strachu - zauwazyla Saszka. Kostia uniosl wzrok. -On w ogole... gra na strachu. Twoim. I moim. Nie odpowiedziala. Siedzieli obok siebie zasepieni, prawie stykajac sie glowami. -Chcialbym sie kiedys obudzic i uswiadomic sobie, ze niczego sie nie boje. Jestem zmeczony. -Strachem? -Tak. Wypelnia kazda sekunde... -A teraz? -Tez sie boje. -Czego? -Ze przyjde jutro do sali wykladowej - co mamy na pierwszych zajeciach, angielski? - a ciebie tam nie bedzie. W ogole cie nie bedzie, bo zostaniesz... Nie dopowiedzial. Saszka, ulegajac niemal macierzynskiemu instynktowi, polozyla mu dlon na ramieniu. -Nie boj sie. Bede sie starac. Jutro przyjdziesz na zajecia, a ja ci podziekuje. W korytarzu rozlegl sie tupot nog i otwarly sie drzwi. W progu nie stala Lena ani Wika. Byla to Zenia, czerwona jak pomidor, w mechatym szlafroku i z pobielalymi ze zlosci oczami. * * * Torpa pokryla sie sniegiem. Domy mialy jasne kaptury naciagniete na blaszane brzegi dachow. Powietrze bylo cieplejsze i bardziej wilgotne. Jutro bedzie odwilz, przypomniala sobie Saszka. Odwilz i porywisty wiatr.W kiosku obok poczty kupila baterie paluszki. Wszystkie. Sto sztuk. Sprzedawczyni musiala pojsc po nie na zaplecze, a Saszka do ostatniej kopiejki wydala pieniadze, ktore zostaly jej z ostatniego stypendium. Wrocila do swojego pokoju. Wlozyla sluchawki. Schowala woreczek z bateriami pod lozko. Wyjela zakurzona koperte ze zlocista plytka, zatrzasnela wieczko odtwarzacza i wlaczyla pierwsza sciezke. A potem druga. Osiemnascie sciezek roznej dlugosci. Osiemnascie fragmentow obcej ciszy. Przytlaczajacej. Obojetnej. Osiemnascie roznych rodzajow milczenia. Partytura absolutnej ciszy. Rzucala na podloge wyczerpane baterie i wstawiala na ich miejsce nowe; cisza stawala sie coraz gestsza. Zatykala uszy. Saszka spogladala w mrok. W srodku nocy byla pewna, ze ma trzy rece. Trzecia wyrastala gdzies w okolicach klatki piersiowej. Cialo Saszki stracilo kontury, rozdelo sie i ledwie miescilo na lozku. Wychodzilo z samego siebie, jak drozdzowe ciasto z garnka. Znosila to, zaciskajac zeby. Raz za razem powtarzala sie petla z osiemnastu sciezek. Mijaly godziny. Nie zauwazyla, kiedy zasnela. Spokojnie i gleboko, nie zdejmujac sluchawek. * * * Swiatlo slonca wpadalo przez pozbawione zaslon okna, oswietlajac zakurzone linoleum. Przescieradlo, cale w kwadracikach przeplecionych nici, przypominalo stary zagiel. Koldra zsunela sie na podloge i kwadratowy otwor w poszewce sprawial, ze przypominala asa kier. Saszka zdziwila sie, jak wiele mozna zauwazyc jednoczesnie.Odwrocila glowe. Z trudem mogla poruszac szyja. Pokoj lekko drgal, jak odbicie w wodzie podczas slabego wiatru. Puste lozka wspollokatorek byly niedbale przykryte kocami. Na pierwszych zajeciach - angielski... Ktora godzina?! Jaki dzis dzien?! Czas, jednostki czasu, znaki. Na szafce, w starym notesie, zapisana jest wazna informacja, podwojony kod, dokladny czas, cztery symbole jeden za drugim... Wieczorne indywidualne zajecia z Portnowem. Gdyz dzis jest wtorek. Saszka przewrocila sie na bok, siegnela po notes i zobaczyla swoja reke. Wrzasnela. Jednak zamiast krzyku rozlegl sie charkot. W gardle cos jej bulgotalo. Usiadla na lozku i uslyszala wyrazny trzask. Obie jej rece przypominaly mechaniczne protezy, wykonane z kosci sloniowej i obciagniete na wpol przezroczysta, oslepiajaco biala skora. Podniosla prawa don do oczu i zacisnela palce; obracajace sie kolka zebate rozerwaly skore i niczym ostre igielki wyszly na zewnatrz. Nie czula bolu. Z trudem wstala. Podloga nie kolysala sie pod nogami, lecz glowa wydawala sie niezwykle duza. Jednak Saszka bala sie jej dotykac tymi nowymi, bialymi, mechanicznymi rekami. Jeszcze cos sie zepsuje? Kolana prawie sie nie zginaly. Stopy zdawaly sie byc drewniane. Saszka dokustykala do stolu, znalazla lusterko i wrzasnela - a raczej zachrypiala - po raz drugi. W oczach nie miala zrenic ani teczowek, jedynie pokryte czerwonymi zylkami bialka. Odrzucila lusterko, jednak nie przestala sie widziec. Okazalo sie, ze nie patrzy oczami, lecz cala skora twarzy, odslonietych przedramion i szyi. Trzesac sie sciagnela podkoszulke i zobaczyla pokoj skora plecow. Zdjela spodnie od dresu, w ktorych wczoraj zasnela. Wraz z nimi zsunely sie majtki. Teraz kazdy kawalek jej ciala widzial obrazy, ktore zlozone w jedna calosc tworzyly "swiat bez Saszki". Jej cialo - biale, wychudzone i dygocace w zasmieconym pokoju akademika - stanowilo jedyna przestrzen poza tym swiatem. Po jej skorze skakaly iskry. Niesmiale ogniki, przypominajace splywajace krople. Malenkie blyskawice. A pod ta powloka, miejscami niemal przezroczysta, widac bylo zyly, naczynia wloskowate i wlokna miesni, wygladajace jak tajemniczy las. Strasznie swedzialy ja plecy; cos dzialo sie z kregoslupem, ktory chrzescil, poruszal sie i zyl wlasnym zyciem. Uslyszala kroki w korytarzu. Uswiadomila sobie, ze jest juz pozno. Minely juz dwa pierwsze zajecia i konczyl sie obiad. Dwa zajecia i obiad nowego dnia! Wyrwala sie z petli; udalo jej sie zrobic... cos. I cos stalo sie z nia. Ktos podszedl do drzwi jej pokoju. Bialymi dlonmi chwycila stojaca w kacie szczotke i podparla nia klamke. I w tej samej sekundzie ktos zapukal do drzwi; byl to stuk Jegora, szybki i pewny: - puk, puk-puk, puk-puk. -Sania? - w glosie Jegora pobrzmiewalo napiecie podszyte niepokojem. - Jestes tam? Skobel ze szczotki drgnal - chlopak probowal otworzyc drzwi. -Saszka? Halo? -Ja... Jej glos brzmial dosc przerazajaco. Odkaszlnela. -Co z toba? Jestes chora? -Tak - odparla Saszka. - Jestem chora i spie. -Posluchaj - rzekl Jegor, zblizywszy najwyrazniej usta do dziurki od klucza. - Musimy porozmawiac. -Aleja... nie moge. Kiepsko wygladam. -I co z tego - powiedzial i w jego glosie dalo sie uslyszec niecierpliwosc. - Jakos to przezyje. Otworz. -Nie moge. Potem. Zapadla cisza. Zapewne Jegor rozgladal sie i czul jak idiota, stojac tak posrodku korytarza przed zamknietymi drzwiami. -Wpusc mnie. Nie bede tu sterczal jak kretyn! -Nie moge - wychrypiala. - Ja... spie. -Z kim? - zapytal po krotkiej chwili milczenia. Cofnela sie. Zdawala sobie sprawe, ze trzeba teraz powiedziec cos dowcipnego, zazartowac, unikajac odpowiedzi wprost. Byla jednak tak zmieszana, ze nie mogla niczego wymyslic. -No dobrze - rzekl Jegor cicho. I Saszka uslyszala jego oddalajace sie kroki. * * * Nalozyla rekawiczki, zeby zakryc dlonie. Wlozyla najciemniejsze rajstopy i najgrubsze dzinsy. I dwa swetry, jeden na drugi. Teraz widziala swiat tylko skora twarzy i byl to obraz znajomy, choc niepelny.Jej przeciwsloneczne okulary nie byly wystarczajaco ciemne, aby ukryc biale, slepe oczy. Narysowala je wiec flamastrem na powiekach. Chodzenie z zamknietymi oczami bylo trudne i niewygodne, jednak niczego lepszego nie potrafila wymyslic. Ukrywszy sie w ten sposob - przede wszystkim przed soba, gdyz nikogo innego w pokoju nie bylo - Saszka usiadla za biurkiem i otworzyla modul tekstowy. Z przyzwyczajenia, gdyz teraz i tak nie bylaby w stanie czytac. Problem ruszyl z martwego punktu. Cisza, czy tez to, co bylo na plytce, weszlo w Saszke i zapanowalo nad nia. Jej cialo nie przestawalo sie zmieniac; czula, jak napreza sie i rozluznia jej skora, w piersi pulsuje galaretowaty klebek, a kregoslup podryguje jak rura, po ktorej przeplywaja w gore i w dol masy goracej wody. Nic i nigdy nie bedzie juz jak dawniej. Mama... Jegor... Kostia... Siedzac w odretwieniu za biurkiem Saszka rozmyslala, ze byc moze wczoraj bylo lepiej, i wczoraj trzeba bylo zostawic wszystko tak, jak jest. Za oknem padal snieg. Odwilz, mokry snieg, wiatr! Prognoza sie sprawdzila... I nastalo jutro. A Kostia przyszedl rano na zajecia i nie zobaczyl Saszki! Wstala. Narzucila na siebie kurtke. I z powrotem usiadla. Kostia pamieta wszystko, co powiedziala. I wszystko to, co wydarzylo sie wczoraj, weszlo juz w historie ich zycia. I baterie, ktore walaly sie po calym pokoju. Co prawda byla to tania chinska tandeta, jednak bylo ich zbyt duzo, aby mogly wyczerpac sie przez jedna tylko noc. A moze noc takze byla zapetlona i powtarzala sie raz za razem?! Zaczela miotac sie po pokoju z kata w kat. Otwarla lufcik. Z powrotem go zamknela. Powinna byla pojsc na pierwsze zajecia! Ale jak miala to zrobic?! Jak sie przed kimkolwiek w takim stanie pokaze?! Znow usiadla za biurkiem i pomyslala o Jegorze. Czy to milosc sprawila, ze poszli ze soba do lozka? Czy dobra rada garbusa? "Pani doswiadczenie zmyslowe i status hormonalny maja olbrzymie znaczenie". Moze oszukiwac sie do woli, ze milosc niepostrzezenie zakradla sie do jej serca, jednak ten szczesliwy zbieg okolicznosci wydarzyl sie w sama pore. Wczoraj Jegor powiedzial: "Wezmy slub". Nie... nie! Saszka zlapala sie za glowe; wczoraj, wlasnie wczoraj ze zloscia weszla mu w slowo: "Tylko nie mow, zebysmy wzieli slub". Nie sadzila, ze wlasnie ten dzien, ta rozdrazniona replika pozostanie w jej zyciu... I w jego zyciu. Nie potrafila zachowac zimnej krwi. Potem do niego nie przyszla, chociaz obiecala. I wydarzyl sie ten skandal z Zenia, ktory takze pozostal faktem dokonanym. Dobrze, ze Kostia nie zaczal sie usprawiedliwiac. Zuch chlopak. Ale Jegor... O czym ona w ogole mysli, zmieniajac sie w potwora, a moze nawet umierajac?! A Jegor jest na pierwszym roku i nie ma zielonego pojecia, czym jest zdawanie sesji i co naprawde laczy ja z Kostia. Ze nie jest to banalna historia o tym, jak chlopak kochal dziewczyne, ta mu nie dawala, a wtedy on znalazl inna, ulegla. Ze tak naprawde laczy ich zeszloroczne poprawkowe zaliczenie Kostii, tamte policzki, od ktorych Saszke bolaly dlonie - a bila go, zeby sie uczyl, zeby zdal, zeby przezyl. Wiaze ich wczorajszy wieczor, kiedy Kostia nie zdobyl sie na to, zeby Saszke uderzyc... jednak mimo wszystko zwrocil dlug. Gdyz chcial, zeby przezyla. I niech beda przeklete te szprotki w sosie pomidorowym, wodka z pepsi-cola, nieswieza posciel i drzwi podparte kijem od szczotki. Wszystko moglo sie miedzy nimi ulozyc inaczej. Wszystko. Jegor to typ pana i wladcy; jego dziewczyna powinna zawsze i od razu otwierac przed nim drzwi. Cokolwiek by sie z nia dzialo. Trzeba je bylo otworzyc! Otworzyc i zdjac ubranie! Zeby zrozumial... Moze Kostia przyjdzie? Zapyta, co sie z nia stalo? Chyba ze po wczorajszym wystapieniu Zeni boi sie bez potrzeby wchodzic na pierwsze pietro?! Saszka zostala sama. Calkowicie i bezwzglednie. I nie spowodowala tego koszmarna przemiana, lecz czyjas zazdrosc i poczucie dumy. Zwykle sprawy. Mozna by rzec, zyciowe. Za oknem zapadal zmrok. Zblizala sie pora zajec z Portnowem. Saszka z trudem wstala. Zapominajac o lezacym na stole podreczniku, narzucila na siebie kurtke. W kieszeniach zabrzeczaly drobne. Zalozyla kaptur i poprawila na nosie ciemne okulary. Wyszla z pokoju. Swiat kolysal sie lekko. Saszka widziala go skora policzkow, przez co miala wrazenie, ze jest o kilka centymetrow nizsza. Na koncu korytarza rozmawialo dwoch pierwszoroczniakow. Na widok Saszki wytrzeszczyli oczy i zamilkli w pol slowa. Przeszla obok nich i niezdarnie skinela im glowa. Studenci patrzyli na nia z przerazeniem. Niech opowiedza Jegorowi, pomyslala obojetnie. Snieg na podworzu byl udeptany. Bezpanskie psy ozdobily katy zoltymi hieroglifami. Saszka widziala oko wrony, ktora usiadla na golej lipie. Widziala kazdy niedopalek wdeptany w ziemie przed wejsciem do instytutu. Odwracajac glowe, widziala strumienie powietrza o roznej temperaturze - cieple pasma wylatywaly z lufcikow, a nad dachem unosila sie wilgotna mgla. Odwilz. Odpowiadajac na czyjes powitania i czujac na sobie zdumione spojrzenia, weszla do instytutu. Gdy zlapala za klamke sali wykladowej, przypomniala sobie, ze nie zdazyla przeczytac paragrafu dla Portnowa. Nie bylo drogi odwrotu. Weszla do srodka. Zenia Toporko wlasnie skonczyla zajecia. Byla ostatnim czlowiekiem, ktorego miala ochote w tej chwili zobaczyc. Widok Saszki, ktora stanela w progu w przeciwslonecznych okularach i kapturze, niczym jakis ciemny strach na wroble, zrobil na Zeni wrazenie. Wstrzasnieta, rozdziawila umalowane usta. Portnow odwrocil sie i chcial cos powiedziec, jednak zachowal milczenie. Saszka po raz pierwszy w zyciu zobaczyla, jak wykladowca zmienia sie na twarzy. -Jestes wolna, Toporko. Prosze sie pospieszyc, zabiera pani czas innej osobie. Zenia z rozmyslna opieszaloscia zamknela ksiazke, wlozyla ja do torby i pociagnela za zamek blyskawiczny; ten nie chcial sie zamknac. Zenia zerknela na Saszke i znow przeniosla spojrzenie na torbe. Zrobila zatroskana mine - jakze ja zamknac? -Toporko! Za drzwi! Glos Portnowa wywarl magiczny wplyw. Dziewczyna wyleciala z sali jak wymieciona przeciagiem kartka papieru. Saszka stala bez ruchu. -Podejdz. -Nie przeczytalam paragrafu. -W porzadku... Usiadz. Portnow wyjal komorke. -Przyszla - rzucil w sluchawke. Wlozyl telefon z powrotem do kieszeni. -Czyzby w Torpie byl zasieg? - cicho zapytala Saszka. -Teraz juz jest - odparl, przekladajac papiery na biurku. -Postep jest nieunikniony... Jak sie czujesz? Przelknela sline. Pod dwoma swetrami i podkoszulka przebiegaly potrzaskujace iskierki, niczym krople potu. -Zdejmij okulary. I pozbadz sie tej maskarady. Zaraz przyjdzie Nikolaj Waleriewicz. Sciagnela zebami welniane rekawiczki. Jej rece zmienily sie jeszcze bardziej; skora zrobila sie niemal przezroczysta, koleczka stawow blyszczaly jak bialy nikiel, a rureczkami zyl plynela zlocista i z wygladu gesta ciecz. Portnow pochylil sie, wygladajac na niemal tak samo wstrzasnietego jak Zenia. Saszka zdjela okulary. Otwarla oczy, po czym znowu je zamknela, prezentujac obrazek na powiekach. -Pomyslowe - rzekl Portnow gluchym glosem. Drzwi otwarly sie bez pukania. Wszedl Stierch i natychmiast przekrecil klucz w zamku. Byl bardzo blady. Jego popielate wlosy byly zmierzwione, jakby Nikolaj Waleriewicz dlugo chodzil bez czapki podczas silnego wiatru. Garb na jego plecach sterczal bardziej niz zwykle. Saszka rozpiela kurtke i zrzucila ja na podloge. Zdjela przez glowe oba swetry, zostajac w samej podkoszulce. Zerknela na swe przedramiona i lokcie; posiniala, guzowata skora byla gdzieniegdzie pokryta liliowymi piorami. Portnow gwizdnal i zdjal okulary. W jego spojrzeniu pojawilo sie teraz cos nowego. Gdyby Saszka go nie znala, pomyslalaby, ze to strach. -Jest pan zadowolony? - spytala, patrzac na Stiercha. - Wystarczajaco duzo pracowalam? -Tak. Jestem zadowolony. Stierch nie przypominal samego siebie. Gdzies zniknal lagodny, nieco roztargniony Nikolaj Waleriewicz. Garbus stal, drapieznie pochylony do przodu, i patrzyl na Saszke jak wielorybnik na najlepszego w swej karierze wieloryba. Jak kot na wspaniala mysz. Jak mysliwy na wymarzona zdobycz. A Saszka nie miala oczu, zeby z godnoscia odpowiedziec na to spojrzenie. -Dziekuje - powiedziala. - Dopial pan swego. Zrobil pan ze mnie to. Sala zawirowala jej przed oczami. Widziala ja swierzbiaca skora; widziala sciane za plecami, klucz w zamku, okragla tabliczke "38" i ryse na klamce. Instytut Technologii Specjalnych przerobil ja i przetrawil, tak jak chcial. -Koniec - rzekla szeptem Saszka. - Wystarczy. Juz nie moge. Garbus podchwycil ja, gdy padala, i objal. Bylo to tak nieoczekiwane i dziwne, ze zamarla, nie majac odwagi sie wyrwac. -Mialem racje, Oleg. Jak widzisz, wrecz jej nie docenialem... Jestes dla nas darem, Saszenko. Masz talent. Wyrwalas sie ze swej powloki, wyklulas z jajka... widzialas kiedys piskleta? Potrzebuja czasu, zeby dojsc do siebie... Oswoic sie z nowym swiatem i swym miejscem w tym swiecie... No przestan juz. Wszystko jest dobrze. Przebilas sie na swoja glowna droge i teraz pojdziesz nia krok za krokiem. Bedziesz sie uczyc i wszystkiego sie nauczysz. Wszystko bedzie dla ciebie jasne... Cos podobnego, taki dar! I Saszka, patrzaca na garbusa skora policzkow, dostrzegla w jego oczach lzy. * * * Prowadzil ja korytarzem, a idacy z naprzeciwka studenci rozstepowali sie przed nimi. Saszka, w kurtce z nasunietym na czolo kapturem, w ciemnych okularach i welnianych rekawiczkach szla pod jego eskorta nastroszona, z nisko opuszczona glowa. Stierch trzymal ja za lokiec - zeby sie nie wywrocila albo nie uciekla. A najpewniej jedno i drugie.Byli na pierwszych stopniach schodow prowadzacych do skrzydla administracyjnego, gdy zza brazowych kopyt konnego posagu wynurzyl sie Kostia. Saszka wyrwala sie, a Stierch zlapal ja za kaptur. -Kostia! - krzyknela. - Wybacz... nie moglam byc na angielskim! Chlopak zatrzymal sie, przenoszac wzrok z jednego na drugie. -Co pan z nia zrobil?! -Jutro - odparl Stierch z usmiechem. - Spotkacie sie jutro i o wszystkim porozmawiacie... Wybacz, Kostienka, ale nie mamy czasu. I pociagnal, niemal powlokl Saszke w dol, do gabinetu. Chciala jeszcze krzyknac do Kostii: "Dziekuje". Ale jezyk stanal jej kolkiem w gardle. * * * Do akademika wrocila o wpol do dwunastej w nocy, ledwie zywa, lecz w ludzkiej postaci. Jeszcze przebiegaly jej po skorze klujace iskierki i swierzbil ja kregoslup, jednak w oczach miala juz zrenice i teczowki, a rece, choc niezwykle blade, nie przypominaly juz mechanicznych protez.Stierch dlugo ja meczyl. Miala wrazenie, ze nigdy sie to nie skonczy. Ze sluchawkami na uszach siedziala za biurkiem, na ktorym lezal stos kartek, a w wygietych palcach trzymala olowek. Stierch rysowal przed nia na papierze skomplikowane, nieznane i na pierwszy rzut oka nie powiazane ze soba zadnym systemem znaki, a ona miala dorysowywac brakujace linie. Cisza uciskala bebenki w uszach, jednak Saszka, ktora pogodzila sie z nieuchronnym, jakims cudem domyslala sie, czego brakuje i wodzila olowkiem po papierze. Wyrosla przed nia sterta zarysowanych kartek. Wykladowca sam zmienial plyty w odtwarzaczu i przelaczal sciezki. Podczas tych godzin dowiedziala sie wiele nowego o ciszy. Milczenie majacego dwa tysiace lat grobowca w niczym nie przypominalo ciszy lodowego pustkowia gdzies w dalekim kosmosie. Saszka przestala odczuwac bol i stracila poczucie czasu; byla zawieszona, jak mucha w bursztynie i doszla do siebie dopiero wtedy, gdy Stierch zaswiecil jej w oczy promieniem swiatla odbitym od perlowego lusterka. -I patrzymy na mnie... Swietnie. Teraz zupelnie inaczej to wyglada. Po prostu dech zapiera w piersiach, kiedy pomysli sie, ile jeszcze mozemy osiagnac i ile pracy nas czeka... To rzadki dar... Niezwykle rzadki. Za niewielkimi drzwiami znajdowala sie malenka lazienka z prysznicem i lustrem na cala sciane. Saszka widziala w nim wytrzeszczajaca przestraszone oczy, wymeczona i rozczochrana, jednak zupelnie normalna dziewczyne. Ludzka istote. -Nie jest pani zimno? Prosze wlozyc sweter... Wiec tak, Saszenko. Zaczyna pani pracowac wedlug specjalnego grafiku. Zajecia ze mna bedzie miala pani codziennie oprocz sobot i niedziel. Zarysowala sie u pani tendencja do niekontrolowanej metamorfozy i wlasnie z tym bedziemy walczyc w pierwszej kolejnosci. Jest pani glodna? Moze herbaty? Prosze sie uspokoic, Saszo, to dzien pani zwyciestwa, swieto... Jest pani zmeczona, rozumiem. Dowlokla sie do swojego pokoju, trzymajac sie sciany. Lena i Wika oczywiscie nie spaly; siedzialy nad podrecznikami. -Gdzie sie podziewalas? -Na zajeciach. -Ostro was magluja na drugim roku - rzekla Lena ze wspolczuciem. -A nas niby lekko - burknela Wika. - A co nas jeszcze czeka... I obie pochylily sie nad modulami tekstowymi, a Saszka polozyla sie do lozka i stracila przytomnosc. * * * Obudzila sie wczesnie, okolo piatej, gdyz trzeba bylo wstawac na poranne bieganie. Kompletnie nieprzytomna usiadla na lozku, potrzasnela glowa i dopiero wtedy przypomniala sobie, ze nie ma juz obowiazkowego biegania, ze uczy sie w Instytucie Technologii Specjalnych, a poprzedniego dnia zmienila sie w potwora.I ze Jegor jest obrazony. Saszka obiecala, ze przyjdzie i nie zrobila tego. Prosil, aby go wpuscila, a ona nie otworzyla drzwi. I byl jeszcze skandal z Zenia, ktory stal sie oczywiscie sensacja na caly instytut. Jej wspollokatorki posapywaly, pograzone w ciezkim snie. Saszka wstala, zapalila lampe na biurku i dopiero wtedy zauwazyla, ze jej nadgarstki - i najwyrazniej takze szyja - pokryly sie luska. Znalazla lusterko. Tak, byla to rozowoperlowa, miekka luska, ktora twardniala z kazda minuta. Wyjela z torby odtwarzacz. Zeby tylko nie wyczerpaly sie znowu baterie. Wlaczyla plyte, ktora dostala wczoraj od garbusa. Przez trzy minuty siedziala bez ruchu, wchlaniajac w siebie cisze, jak gabka goraca wode. Luska zamienila sie w szorstka i spierzchnieta skore. Tak jak uprzedzal Stierch. "Prosze pamietac, ze nad ranem mozliwe sa nawroty. Podczas snu pozbawiony swiadomosci organizm zacznie wymykac sie spod kontroli. Prosze sie nie bac, daje pani te oto plyte. Nie ma ona zadnego znaczenia dla pani rozwoju i sluzy tylko do jednego: stabilizowania pani w ludzkim ciele. Wstaje pani rano, idzie do ubikacji, myje zeby - i slucha jej. Nawet jesli czuje sie pani dobrze i wszystko jest w porzadku, tak czy inaczej prosze sluchac. I nie ma sie czego bac, Saszenko, najtrudniejsze jest juz za pania!". Saszka potarla szyje, rozmasowala nadgarstki, polozyla sie na plecach i wlepila oczy w sufit. Pora to wszystko podsumowac. Wyrwala sie z "petli", w ktorej zamknal ja na zyczenie wykladowcow Farit Korzennikow. Przywrocila sobie ludzka postac. W zasadzie czuje sie normalnie, a nawet dobrze. Nie jest ani troche senna, ma swiezy umysl i lekkie cialo. Moglaby chocby zaraz pojsc pobiegac. Co dalej? Jegor. Powinna odkupic swoja niezamierzona wine. Wyjasnic, co sie stalo. Chociaz... Saszka w zamysleniu przygryzla jezyk. Jesli chlopak dowie sie, ze sluchala jego: "Wezmy slub" jak zacietej plyty... I nie powiedziala mu niczego o powtarzajacym sie dniu... Ale przeciez on nawet nie zapytal! Kostia zauwazyl, ze dzieje sie cos niedobrego, a Jegor... Mial co innego na glowie. Musial sie zebrac i skupic przed tymi slowami: "Wezmy slub"... A moze powiedzial je ot tak, bez przygotowania? Jak to sie mowi, chlapnal? Oczywiste bylo jedno: jesli Jegor dowie sie, ze przedwczorajszy dzien byl dla Saszki jedynie dublem, jednym z wielu powtarzajacych sie dni, poczuje sie takim durniem, ze zadne dobre relacje tej proby nie wytrzymaja. Wiec trzeba milczec. I poprosic Kostie, aby rowniez milczal. Gdyz lezy to w jego interesie. Saszka gleboko westchnela i przymknela powieki. Wsluchala sie w swoje cialo. Wydaje sie, ze wszystko jest w porzadku; czuje lekki glod. To sa rece, to palce stop... mozna nimi poruszac... To jest lozko... Szeroko otworzyla oczy. Lozko stalo sie czescia jej ciala. Lekko swedzial ja materac, ktory juz dawno nalezalo wyprac. Zelazne nogi czuly linoleum, ktore w dotyku wydawalo sie miekkie, a nawet cieple. Saszka przelknela sline; podloga pod lozkiem takze stala sie czescia jej ciala; szorstka i niezbyt czysta. Lecz za to przestrzenna i twarda. Z kazda chwila coraz bardziej przestrzenna. Jeknela i przycisnela piesci do piersi. Jej cialo jest tutaj. Oddzielnie istnieje lozko. Oddzielnie pokoj. I oddzielnie Saszka. W ciszy uplynela minuta. Ulica Sacco i Vanzettiego przejechal samochod. Nie bede tego wiecej probowac, postanowila. I od razu sie zdziwila; a dlaczegozby nie? Czy jest to nieprzyjemne? Albo karygodne? Nieco sie rozluznila i po raz drugi przyswoila lozko. Czesc podlogi. Cala podloge w pokoju. Sciany. Stala sie pokojem. Zakolysala lekko bialym kloszem... Zmarszczyla od kurzu... Klepnela lufcikiem, jak klepie sie dlonia w kolano. Polecialy odlamki szkla. Saszka drgnela, przeszyta nieoczekiwany bolem; podobne uczucie, gdy zlamie sie paznokiec. Dzwiek tluczonej szyby obudzil Wike, ktora usiadla na lozku. -Kurde... Co to... wiatr rozbil lufcik? Przeciez go, kurde, wczoraj zamknelam! Saszka milczala. Wrocila w siebie: dwie rece, dwie nogi, pot, ktory wystapil nad gorna warga i bijace w panice serce. Lena w milczeniu pomagala Wice zatkac lufcik poduszka bez powloczki. -Cholera... Mamy to teraz kartonem zakrywac? O szybe sie u nich nie doprosisz... A wieje jak diabli... No dobra, jest wpol do szostej, moze bysmy jeszcze pospaly? Znow zapadla cisza. Saszka lezala, wstrzymujac oddech i lozko pod nia bylo tylko lozkiem, niczym wiecej. Co jeszcze potrafi robic? Co bedzie potrafila robic, kiedy zakonczy nauke? Garbus ja przekonuje o swietlanych perspektywach... Cudownych odkryciach... O tym, ze Saszka posiada wyjatkowy talent... Tykal budzik. Na samym brzegu biurka lezal ukryty pod sterta zeszytow album garbusa. Ten, ktory nie przyniosl jej sukcesu. Kostia mial racje. Nie chodzilo o plyte ani album, tylko o nia. Z plyta sobie poradzila. Ciekawe, czy poradzi sobie z albumem? Stierch niczego na ten temat nie mowil. Mial co innego na glowie. Zdecydowanie podciagnela koldre i przewrocila sie na drugi bok. Jutro zwroci album garbusowi. Za nic na swiecie nie otworzy "fragmentow" i nie skoncentruje spojrzenia na przekletej "kotwicy". Interesujace. Przypomina to cwiczenia robione dla Portnowa; poczatkowo nie do zniesienia, a potem wciagajace. Ciekawe, co zobaczylaby w albumie teraz, po przekroczeniu niewidocznej granicy? Coz ona w nim mogla zobaczyc? Atak ciekawosci przypominal napad ostrego glodu. Saszka powiercila sie przez chwile, gniotac przescieradlo, po czym wstala. Jej stopom, w odroznieniu od nog lozka, linoleum bynajmniej nie wydawalo sie cieple. Wlozyla kapcie i podeszla do biurka. Oto napisany odrecznie slownik angielski, notatki z prawa, jeszcze jakies papiery... A oto i album. Czarne kwadraty fragmentow poblyskiwaly oleiscie. I w srodku kazdego z nich swiecila sie, niczym bialy gwiazdozbior, "kotwica" - trzy punkty. Otwarla album na ostatniej stronie. Skoncentrowala wzrok na bialym trojkaciku w centrum i wstrzymala oddech. Trzy punkty zniknely. Przez kilka sekund Saszka wisiala w ciemnosci, absolutnej jak cisza w sluchawkach Stiercha. Po czym z mroku wylonilo sie - wynurzylo, wyskoczylo - miasto otoczone murem, wysokim do samego nieba. Teraz Saszka widziala je w najdrobniejszych, niezwykle szczegolowych i realistycznych detalach. Miasto bylo kanciaste i czarne jak wegiel. W czyms przypominalo Torpe, lecz wydawalo sie doskonale. Chociaz stala w kapciach na linoleum, czula pod bosymi stopami marmur, a na twarzy strumienie cieplego i zimnego powietrza. Zapach dymu od plonacych sosnowych bierwion. Chlodny i rozgrzany kamien, gladki i szorstki. Wysokie mury, waskie okna i iglice do samego nieba... Opanowala ja radosc. Rozejrzala sie, odchylajac glowe do tylu; chciala zabrac to miasto dla siebie. Wchlonac je w siebie. Sprawic, by stalo sie jej czescia. Rozrzucila... nie, nie rece, rozpostarla sama siebie i nagle zaczela rosnac, rozdymac sie i wchlaniac kontury, zapachy, fakture kamienia. I tam, gdzie Saszka dosiegala miasta, przestawalo ono byc smoliscie czarne i stawalo sie lagodnie szare, jak na starej fotografii. Na granicy wzroku miotaly sie krzyzyki-owady. Wydawaly sie teraz tak malo znaczace, ze Saszka nie zwracala na nie uwagi. Wchlaniala w siebie zycie i radosc; wchlaniala ten dym i to wygiecie dachu, blyszczace jak podczas deszczu, ten strzep mgly, te majestatyczna iglice... Im wiecej zabierala, tym wieksza byla jej zachlannosc. Wiedziala, ze nie zatrzyma sie, dopoki miasto nie stanie sie taka sama jej czescia, jak dlonie, podbrodek czy wlosy. Gdy jednak wchlonela w siebie ratusz, budynek nagle rozszczepil sie, otwarl niczym kwiat, i z jego wnetrza spojrzal na Saszke potwor; czegos podobnego nigdy nie widziala, w najgorszych nawet koszmarach. Cofnela sie. Potwor powoli wydobywal sie z peknietej wiezy. Zmienial ksztalt, pulsowal i rozplywal sie, jednak Saszka widziala tylko jego oczy. Nieruchome. Metne. Wpatrzone wylacznie w nia. I tak spotykajac sie z nim wzrokiem cala soba poczula to, co przed nia wiele razy uswiadamiali sobie inni. Tej istoty nie obchodzi, ze ktos Saszke kocha. I ze ona kocha kogos. Ze miala dziecinstwo i pluskala sie w morzu; ze na jej starym, zrobionym na drutach swetrze jest wyszyty jelen. Wielu bylo takich, ktorych ktos kochal i ktorzy nosili w kieszeni muszelke, guzik albo czarno-biala fotografie. Nikogo nie uratowaly wspomnienia, nie obronily slowa ani przysiegi. Ci, ktorych ktos bardzo kochal, rowniez umarli. Zdretwiala z przerazenia. Rozrosnieta, mieszczaca w sobie pol miasta widziala, jak zblizaja sie do niej metne, wpatrzone w nia oczy. I gdy potwor byl oddalony zaledwie o kilka krokow - lub sekund - przypomniala sobie nagle, ze stoi w swoim pokoju w akademiku. Uswiadomila sobie, ze patrzy na "fragment" i moze sie jeszcze uratowac. Upadla do tylu i przewrocila sie. Uderzyla sie w potylice, tak mocno, ze gwiazdy stanely jej przed oczami. Z hukiem wywrocilo sie krzeslo, o ktore sie wspierala. Po chwili, jakby z wahaniem, z biurka zesliznal sie album i upadl na podloge, rozposcierajac czarne kartki. -Aj! -O rany! -Co sie dzieje? -Co ty wyprawiasz, kretynko? Daj nam spac! Saszka odczekala, az minie bol i podniosla sie na lokciu. Zobaczyla swoje kapcie szurniete w rozne krance pokoju. Warstwe kurzu na listwie podlogowej. Pod lozkiem odlamek rozbitej przed miesiacem filizanki. Nad jej glowa Wika i Lena wrzeszczaly cos na dwa glosy, a w sciane uderzyli czyms ciezkim sasiedzi. Tykal zegar. Jesli mu wierzyc, od momentu, gdy wstala z lozka, aby zajrzec do czarnego albumu, minela rowno minuta. * * * -Jest pani na drugim roku! Nie na pierwszym! A wyprawia pani takie rzeczy, Aleksandro, ze... po prostu brak mi slow!Nigdy w zyciu nie przypuszczala, ze Stierch moze byc rozwscieczony. Miotal sie po sali wykladowej i, jak jej sie zdawalo, ledwie powstrzymywal sie, by nie kopac krzesel. -Ale przeciez sam mi pan dal ten album... -Dalem go pani wczesniej! Kiedy miala pani inny status! Rozumie pani?! Ten album w ogole nie jest przeznaczony dla pani... Popelnilem blad, trzeba bylo od razu go pani zabrac... Ale kto mogl przypuszczac, ze polezie pani w setny fragment?! -Nie wiedzialam, ze nie wolno. Naprawde bardzo przepraszam. Stierch zatrzymal sie przed nia. -W porzadku... w porzadku. Przyjmijmy, ze oboje w rownym stopniu ponosimy wine za to, co sie stalo. Tylko prosze, zadnej samowoli. Prosze robic tylko te cwiczenia, ktore pani zadaje. W odpowiednim czasie! Ani wczesniej, ani pozniej. -Tak. Obiecuje. Chcialam tylko zapytac... -Prosze pytac - wydawalo sie, ze garbus troche sie uspokoil. Albo przynajmniej wzial sie w garsc. -To... co tam bylo... co to jest? Garbus usiadl za biurkiem. -Niestety na te wiedze, pani Aleksandro, jest jeszcze za wczesnie. Na nic sie ona pani nie przyda. Wszystko wyjasni sie na egzaminie. * * * Spoznila sie na wyklad z prawa. Zapukala w polowie zajec i zapytala, czy moze wejsc.-Przepuscila pani cztery zajecia pod rzad, pani Aleksandro. Caly miesiac. Jestem oczywiscie bardzo wdzieczna, ze zrobila mi pani te laske i spoznila sie tylko pol godziny. Jak jednak zamierza pani zdawac egzamin? To slowo zabrzmialo w duszy Saszki jak echo kamienia wrzuconego do studni. "Egzamin". Taki sam eufemizm, oznaczajacy nieludzka procedure, jak na przyklad "przesluchanie z uzyciem niekonwencjonalnych metod" czy "sad swiecki". -Niech pani siada! Czy zamierza pani tak stac w drzwiach? Usiadla na swoim miejscu. Miedzy nia i Kostia bylo przejscie - oraz Zenia Toporko. Saszka czekala na dzwonek, wodzila dlugopisem po czystej kartce i caly czas, wbrew jej woli, na papierze pojawialy sie trzy biale kregi na zakreskowanym tle. Spogladaly na nia jak nieruchome metne oczy. Zabrzmial dzwonek. Biala kartka byla pokryta wzorami z gesto zakreskowanych trojkatow. Z obrzydzeniem zamknela zeszyt. -Zenia, musze porozmawiac z twoim mezem. Pozwol mu, prosze. Bedziemy mowic tylko o nauce, o niczym wiecej. -Wymawiala te slowa glosno i zdecydowanie, tak aby slyszala cala grupa. Zenia zacisnela usta, zarzucila torbe na ramie i wyszla z sali z wysoko uniesiona glowa. Pozostali - Julia, Ania i Igor - nie spieszyli sie, udajac, ze w zaden sposob nie moga zebrac notatek. -Chodzmy - rzekla Saszka do Kostii. Wyszli do korytarza, odprowadzani wieloma spojrzeniami, weszli na trzecie pietro, a potem jeszcze wyzej, na schody prowadzace na poddasze. Zatrzymali sie przy okraglym okienku. -Uratowales mnie. Tylko ze teraz sama nie jestem pewna, czy nie lepiej byloby zostac w tym zapetlonym dniu... -Co sie znowu wydarzylo? Po korytarzu trzeciego pietra hulaly przeciagi, w snopie swiatla wpadajacego przez owalne okienko wirowal kurz, a z gory, z prowadzacych na poddasze schodow, okraglym zamkiem spogladaly czarne drzwi. -Wiesz... dzis rano po raz pierwszy pomyslalam, ze byc moze oni wcale nas nie oklamuja. Nauczymy sie tego wszystkiego i zrozumiemy cos... co wykracza poza granice rozumu. I wtedy im podziekujemy. -Podziekujemy - powtorzyl Kostia z dziwna intonacja. -A teraz co sadzisz? Saszka westchnela. -Nie wiem. Potem pomyslalam, ze byc moze robia z nas bojowe bestie. A egzamin... jest czyms w rodzaju gladiatorskiej areny. Ktos, kogo nie znamy, bedzie sie przygladac i obstawiac zaklady. A my bedziemy walczyc i umierac... Ale to nonsens, Kostia. Kto bawilby sie w takie subtelnosci tylko po to, aby wyhodowac bojowego potwora. Chlopak milczal. -Popatrz na nich... Na Portnowa. Albo na Stiercha. Kiedy pojawilam sie przed nimi bez oczu i rak... garbus plakal z radosci. Wyobrazasz sobie?! -Przypomnij sobie, co mi mowilas - rzekl Kostia. -Co? -"Jesli dotrwamy do konca studiow, zapewne staniemy sie tacy jak oni. I bedziemy mogli rozmawiac z nimi jak rowny z rownym. Wtedy sie zemscimy". Saszka pokrecila glowa. -Jesli dotrwamy do konca studiow, nie bedziemy mieli ochoty sie mscic. Gdyz staniemy sie tacy jak oni. Kostia zacisnal wargi. -Tylko nie ja. Ja niczego nie zapomne. Zabrzmial dzwonek. * * * Jegor siedzial na oczyszczonej ze sciegu lawce. Palil, patrzac w niebo. Saszka stanela obok niego.-Czesc. -Czesc - odparl, nie patrzac na nia. -Moge sie przysiasc? -Siadaj. Przeciagnela dlonia po wielokrotnie malowanych wilgotnych deskach i usiadla na samym brzegu. -Przymocowales wiazania do nart? -Do jakich nart? Dziewczyna sie zmieszala. -Wiesz, w sportowym sa biegowki, jeszcze radzieckie, za smieszna cene. Trzeba do nich tylko zamontowac wiazania. Jegor milczal. Rano, zbierajac sie na zajecia, znalazla wsrod swoich rzeczy jego zielona koszule. Zapach wody kolonskiej jeszcze nie wywietrzal. Chciala ja zalozyc na znak przymierza, lecz nie bylo kiedy jej wyprasowac, a koszula niemilosiernie sie juz pomiela. Teraz, poddajac sie naglemu impulsowi, dotknela jego rekawa. Gruby material zimowej kurtki stal sie czescia jej skory; potem warstwa syntetycznego ocieplacza i sliska podszewka ze sztucznego jedwabiu. Gladka i ciepla. Ciepla. Saszka zblizyla sie i objela go. Nie rekami. Jegor stal sie jej czescia. Przyswoila go sobie, a moze nawet ukradla. Na lawce przed akademikiem. Na oczach wszystkich. Na krociutka chwile poczula, co to znaczy byc Jegorem. Jaki ma klujacy, twardy zarost. Jak zmarzly mu nogi w butach. Jak wali mu serce w momencie, gdy probuje udawac obojetnego. Jak jest urazony i jak sie meczy... Ale dlaczego? I w tym samym momencie, wciaz pozostajac Jegorem i uczyniwszy go czescia siebie, zrozumiala, jak gleboko jest zraniony. Ktos mu powiedzial o warunku postawionym przez Stiercha. Uwierzyl, ze Saszka zeszla sie z nim z czysto fizjologicznych pobudek. Wykladowca kazal jej, aby stracila dziewictwo i ona to zrobila. Odczula jego uraze jak wlasna. -Jak mogles w to uwierzyc? Ty idioto! Przyswoila sobie lawke (chlod, obojetnosc), lipe (sennosc, nieruchoma krew) i pokryta brudnymi zaspami ziemie (czesciowo stajaly snieg laskotal i swedzial jak skora na gojacej sie ranie). Na sekunde stala sie malenkim krajem, ktorego stolica byl Jegor. -To klamstwo! Co z ciebie za mezczyzna, jesli tak latwo dajesz wiare podlym klamstwom?! Wyszarpnal, wysliznal sie jej. A wlasciwie to ona go puscila, gdyz poczula jego strach i przerazila sie. Spadl z lawki, jakby ktos go z niej zrzucil, i natychmiast zerwal sie na nogi. Drzaly mu kolana. -O czym ty mowisz?! -Kto ci powiedzial? Pawlenko? Uwierzyles tej zdzirze? Cofal sie, patrzac na nia z takim przerazeniem, ze poczula sie nieswojo. -Dlaczego tak na mnie patrzysz?! Powiedzial cos szeptem. Saszce wydawalo sie, ze uslyszala slowo: "wiedzma". A potem odwrocil sie i prawie biegiem ruszyl w strone zaulka prowadzacego na ulice Sacco i Yanzettiego. * * * Rankiem jej skora pokryla sie chityna, a w ramionach miala po trzy lokcie. Poczekala, az jej wspollokatorki pojda wziac prysznic, wyjela z torby odtwarzacz i wlaczyla plyte, ktorej miala sluchac co rano po przebudzeniu.Trzy minuty ciszy. Saszka plynela przez nia jak ryba. Wczoraj Wika i Lena uparcie szukaly mozliwosci przeniesienia sie z pokoju dwadziescia jeden w jakies inne miejsce. Saszka szczerze zyczyla im powodzenia, podejrzewala jednak, ze przed zimowa sesja w przepelnionym akademiku ani jedna, ani druga niczego nie wskora. "Bedziecie musialy uzbroic sie w cierpliwosc, dziewczyny - powiedziala im wczoraj. - A przy okazji przygladajcie sie. Za rok czeka was to samo". Sciezka dobiegla konca. Cisza ustapila i Saszka oprzytomniala. Zgiela i wyprostowala reke. Podniosla dlon do twarzy; chlodny i szorstki w dotyku policzek byl pokryty ludzka skora. Odetchnela z ulga. O dziwo czula sie dobrze. Znacznie lepiej, niz podczas ostatnich miesiecy. Miala ochote wstac, przeciagnac sie, pobiegac i wskoczyc pod goracy prysznic, a potem odkrecic zimna wode i wrzasnac tak, aby krzyk odbil sie echem w pomieszczeniu z natryskami. I pojsc na zajecia... Tak, tak, Saszka ze zdziwieniem uswiadomila sobie, ze chce isc na zajecia do Stiercha. * * * -Wszystkie rzeczy odzwierciedlaja sie w sobie nawzajem. Pamieta pani? Wiatr zmienia kierunek, omijajac kamien, ten zas kruszy sie, odzwierciedlajac wiatr. Kameleon zmienia barwe, odzwierciedlajac liscie. Zwykly zajac staje sie bialy, odzwierciedlajac zime. Ja odzwierciedlam sie w pani, kiedy mnie pani slucha. Pani sama mniej lub bardziej gleboko odzwierciedla sie w wielu ludziach. Ta Sasza Samochina, ktora pani zna, jest tylko odbiciem jej prawdziwej istoty. Obecnie ta istota ulega zmianie i jej odzwierciedlenie takze probuje sie zmienic, jednak jest ono materialne, ustalone i nie jest mu latwo. Prosze wziac pod uwage, ze to, co mowie, jest umowne. W ramach tego systemu komunikacyjnego, ktorym sie teraz poslugujemy, mozliwe sa tylko wyjasnienia przyblizone. Dlatego niczego studentom nie tlumaczymy. Nie chcemy ich zbijac z pantalyku i tracic czasu. Teraz po prostu z pania rozmawiamy, przyjemnie spedzamy czas.-Wydaje mi sie, Nikolaju Waleriewiczu... ze sie rozpadam. Albo rosne. -Rosnie pani, Saszo, rosnie. Przerasta pani sama siebie, a dokladniej mowiac te cechy, ktore przywykla pani uznawac za granice swojej osobowosci. -Czy tak... dzieje sie ze wszystkimi? Chodzi mi o studentow. -Ze wszystkimi, jednak na rozne sposoby. Ma pani wyrazna sklonnosc do metamorfozy, Saszenko. I bogata wyobraznie. Nie malowala pani w dziecinstwie? Nie? A moglaby pani... Prosze sobie wyobrazic kameleona, ktorego umieszczono... hmm... pod szyba. Albo nie... w strumieniu finansowym. -Jak to? -Wlasnie tak. Przyzwyczail sie zmieniac kolor pod wplywem warunkow, co ma jednak zrobic, jesli nowe srodowisko nie posiada takiej cechy, jak "barwa"? Nie posiada jej z zasady? Albo na przyklad... Niech pani sobie wyobrazi, ze niemowle w jednej chwili zmienilo sie w doroslego czlowieka z odpowiednia fizjologia. Zmienila sie jego istota. Nie sadzi pani, ze poprzedni ksztalt bedzie mu przeszkadzal? Malenkie cialko, spioszki, pampersy... Wszystko to sie rozerwie, wypuszczajac na zewnatrz bardziej dojrzalego osobnika. Podobnie jak w pani przypadku, Saszo. Zmienia sie pani zawartosc, a ksztalt nie ma czasu, by adekwatnie na to zareagowac... I stad wynikaja drobne nieprzyjemnosci w rodzaju luski, pior czy dodatkowych rak. -Dlugo to potrwa? -Nie sadze. Najprawdopodobniej kilka dni... Chociaz mozliwe sa nawroty. Najwazniejsze, zeby sie pani nie bala. Dziewczeta boja sie pierwszej menstruacji, jednak my, dorosli, zdajemy sobie sprawe, jak smieszne sa ich leki. Saszka poczula zmieszanie. -Pani takze to zrozumie. Lada chwila poczuje pani ulge. Uswiadomi sobie, ze to nie kara, lecz nagroda, ze czeka pania wspaniale, interesujace zycie i ma pani olbrzymie mozliwosci. Prosze mi uwierzyc, Saszo, ze wkrotce bedzie pani bardzo szczesliwa. -Boje sie, ze zawale egzamin. -A ten strach jest akurat w pelni zrozumialy! Kazdy sumienny student denerwuje sie, gdy losuje pytania, nawet jesli wie absolutnie wszystko. Powinna pani uczyc sie ze wszystkich sil, a wowczas podczas egzaminu nic pania nie zaskoczy. -A co bedzie pozniej? To znaczy... calkiem pozniej? Po egzaminie? Po zdobyciu dyplomu? Co ze mna bedzie? Garbus sie usmiechal. -Bedzie wspaniale, prosze mi uwierzyc. Jednak na obecnym etapie nie jestem w stanie pani tego wytlumaczyc. * * * Minelo jeszcze kilka dni.Podczas rzadkich chwil, kiedy Saszce udawalo sie zasnac, snil jej sie potwor z czarnego miasta. We snie wiedziala, ze musi mu sie przeciwstawic, jednak nie czula sie na silach podjac walke, byla przerazona i bezradna, wiec krzyczala i budzila sie. Lena i Wika, ktorym nie udalo sie niestety znalezc innego lokum, zakrywaly glowy poduszkami. Jegor jej unikal. Saszka bardzo zalowala, ze "w historie" jej zycia wszedl najbardziej nieudany dla ich relacji dzien. Ze skandalem, ktory urzadzila Zenia. Z plotkami, ktore zyczliwi zdazyli doniesc Jegorowi. Jednak bez wzgledu na straty i leki, niezaleznie od ogromnego obciazenia, czula sie coraz bardziej szczesliwa. Zajecia ze Stierchem, ktore przez dlugi semestr byly dla niej koszmarem, zaczely sie jej nie tylko podobac, lecz wrecz pasjonowac. Kazdy krok do przodu, kazdy drobny sukces sprawial, ze byla nimi coraz bardziej zafascynowana. Po raz pierwszy poczula zwiazek pomiedzy swymi wysilkami, a rosnaca wewnatrz niej sila. I nie miala juz watpliwosci, ze jest to wlasnie sila. Saszka, ktora zawsze puszczala mimo uszu slowa Stiercha o jej "rzadkim darze", po raz pierwszy zrozumiala, ze wykladowca ma racje i ze naprawde jest obdarzona wyjatkowym talentem - w na razie jeszcze tajemniczej, lecz niezwykle ciekawej dziedzinie - i ze otwieraja sie przed nia oszalamiajace, nie do konca jeszcze jasne, lecz zniewalajace perspektywy. Bardzo chciala porozmawiac z Kostia. O wszystkim mu opowiedziec i w tajemnicy zapytac, co u niego? Co on czuje, wypelniajac zadania garbusa? Jednak Zenia, rumiana i sroga, wiecznie chodzila za mezem, nieodstepna jak cien. I Saszka nie chciala byc natretna. * * * -Zgodnie z tradycja naszego instytutu wieczor sylwestrowy przygotowuja studenci drugiego roku. Biorac pod uwage fakt, ze nasze zaliczenie wypada trzeciego stycznia, proponuje, aby przygotowaniem wieczorka kabaretowego zajela sie Samochina. Dam pani zaliczenie od reki. Podobnie jak pani, Pawlenko, jesli zaliczy pani dzisiaj zaleglosci. To taka ulga, zeby Samochina nie przygotowywala imprezy samotnie.-Nie moge sie tym zajmowac - oswiadczyla Saszka. Portnow zalozyl rece za plecy. -A to dlaczego? -Jestem bardzo zajeta. -Doprawdy? - wykladowca zdjal okulary. - Wiec mam odrywac od pracy innych, ktorym byc moze grozi poprawka? Zdaje pani sobie sprawe, ile pani kolegow i kolezanek wisi teraz na wlosku, probujac w ostatniej chwili odrobic material z calego semestru? W sali wykladowej zrobilo sie cicho jak w sluchawkach od Stiercha. -Niech pani nie stwarza sobie sama problemow, Samochina. Nikolaj Waleriewicz jest gotow postawic pani zaliczenie chocby zaraz, by mogla pani poswiecic odrobine swego drogocennego czasu na amatorska tworczosc artystyczna. Zaangazujcie grupe "B". Albo studentow pierwszego roku. -Ale ja nie potrafie! - Saszka wstala. - Nigdy w zyciu nie zajmowalam sie zadna... tworczoscia amatorska! Nie chce i nie bede tego robic! -Samochina - rzekl Portnow lodowatym tonem. - Jako studentka ma pani obowiazek pilnie sie uczyc i spelniac wszelkie spolecznie pozyteczne polecenia. W przeciwnym wypadku czeka pania nieprzyjemna rozmowa z kuratorem. Czy pani takze ma jakies problemy, Pawlenko? Pani rowniez nie odpowiada tworczosc amatorska? -Nie. - Liza opuscila podniesiona reke. - Przygotuje ten wieczorek... prosze bardzo. Ale zaliczenie u Nikolaja Waleriewicza... -Porozmawiam z nim - obiecal Portnow wielkodusznie. - O ile wiem, pani praca w tym semestrze w pelni go zadowala. * * * -Niczego mu nie powiedzialam, jesli cie to interesuje. Niczego mu nie powiedzialam.Liza jak zwykle siedziala na parapecie, a w jej opuszczonej rece dymil sie papieros. Juz od wielu miesiecy nie mieszkala w akademiku i w ogole sie w nim nie pokazywala. Widok starego pokoju wywolal u niej raczej obrzydzenie niz nostalgie. Dlugo sie rozgladala, chrzakala i krecila nosem. Po czym usadowila sie na parapecie i pstryknela zapalniczka. -Nie bedzie ci przeszkadzac, Aleksandro, jesli zapale? -Pal - odparla Saszka, udajac, ze nie slyszy drwiacego tonu. Wspollokatorki, Lena i Wika, uciekly do kuchni. Saszka usiadla za biurkiem i otwarla modul tekstowy. -Powtarzam, niczego Jegorowi nie mowilam. Ale doskonale wiem, kto to zrobil. -Nie interesuje mnie to - rzekla Saszka. -Zupelnie? - Liza zaciagnela sie papierosem. -Zupelnie. Poniewaz jest to klamstwo. -Dobra jestes - pomachala reka, rozganiajac dym. - W porzadku. Masz jakies pomysly w zwiazku z tym... wieczorkiem? -Niech Toporko zrobi striptiz. -Niezly pomysl. -Pozostaje tylko namowic do tego Toporko. -Pozostaje namowic naszych facetow, zeby na te miernote patrzyli... Potrafisz robic jakies sztuczki? -Tak. Jesli zgodzisz sie siedziec w skrzyni. Pile wezmiemy od konserwatora. -Dwureczna? -Tarczowa! -A do skrzyni wsadzimy Korzennikowa - powiedziala Liza. Zrobilo sie cicho. -Farita Korzennikowa - dodala Liza, odwracajac wzrok. - Przyznaje... to byl glupi zart. I co my teraz zrobimy? * * * W kabinie kinooperatora stal olbrzymi projektor, liczacy piecdziesiat lat cud techniki. Znajdowal sie tam jeszcze pulpit operatora dzwieku i Saszka, patrzac na scene przez metna szybe i sluchajac replik z sali, puszczala z glosnikow melodie za melodia.Liza okazala sie niezastapiona w kwestii organizacji imprez. Saszka byla zdumiona i dziekowala Portnowowi w myslach za to, ze postawil Pawlenko zaliczenie. Jakims cudem (namowami? przekupstwem?) Lizie udalo sie przyciagnac na scene niemal dziesieciu studentow pierwszego roku, kilka damulek z dziekanatu i Oksane z grupy "B" (ktora nie dostala zaliczenia od reki, ale uczyla sie dobrze i byla pewna siebie). W ciagu kilku dni powstal, wraz ze scenariuszem i rezyseria, polgodzinny spektakl estradowy. Rola Saszki sprowadzala sie do siedzenia w kabinie i wlaczania muzyki. Na probach wszystko poszlo gladko, lecz kiedy sala wypelnila sie podnieconymi i halasujacymi studentami i pojawili sie wykladowcy, zajmujac miejsca w trzecim rzedzie, Saszka nagle zdala sobie sprawe, ze strasznie sie denerwuje. W dodatku slowa ze sceny nie dochodzily tak wyraznie jak w pustej sali i, bojac sie przepuscic jakas fraze, zamienila sie w sluch. Najwyrazniej aktorzy byli rownie zdenerwowani. Poczatek okazal sie nieudany, jeden z pierwszoroczniakow zapomnial swojej kwestii i spalil dowcip. Ze strachu Saszka wlaczyla muzyke zbyt glosno. Liza, aby ja przekrzyczec, musiala wrzeszczec na cale gardlo i rzucala wsciekle spojrzenia w strone kabiny, a Saszka, zamiast sciszyc muzyke, jeszcze bardziej ja poglosnila. Na szczescie Liza nie stracila zimnej krwi. Kiedy minely pierwsze minuty i aktorzy troche sie rozluznili, wieczorek poszedl jak po masle i sala, poczatkowo anemiczna, z kazdym zartem smiala sie coraz glosniej. Sluchajac w napieciu kolejnych kwestii poczula raptem, jak otwieraja sie i zamykaja drzwi za jej plecami. Wlaczyla "Taniec malych labedzi" i dopiero wtedy sie odwrocila. -Przepraszam, moglbym tu posiedziec? - zapytal Zachar szeptem. Saszka byla zdziwiona. Co prawda uprzejmie witali sie na korytarzu, lecz poza tym nie podtrzymywali znajomosci. -Swietka wszedzie mnie szuka. A ja... nie jestem w nastroju, zeby z nia rozmawiac. -Swietka? Z pierwszego roku, spod piatki? -Ta sama. -A ty sie przed nia chowasz? - spytala z nutka pogardy w glosie. Chlopak usiadl ostroznie na trzynogim taborecie. -To nie to, co myslisz. Ja... mam egzamin. Trzynastego stycznia. Saszka spostrzegla, ze jest zmiana sceny, rzucila sie w strone okienka i w ostatniej chwili zdazyla wlaczyc muzyke. Widownia zanosila sie smiechem. Wygladalo na to, ze wieczorek sie udal. -No i co? Zachar wzruszyl ramionami. -Mam dziwne... zreszta, sam nie wiem. Chcialbym jeszcze chociaz raz zobaczyc rodzicow, brata... znajomych z roku. Ciebie. Mam wrazenie, ze to koniec swiata, Saszo. Ze po egzaminie nie bedzie juz niczego. -Bzdura - odparla, mimochodem przypominajac sobie wlasne przerazenie w korytarzu czesci administracyjnej, kiedy wyobrazila sobie tasme wlokaca studentow trzeciego roku na oltarz ofiarny. - Sam dobrze wiesz, ze to bzdura. Nie ucza nas po to, zeby potem zameczyc. Po prostu staniemy sie inni. -My juz stalismy sie inni - rzekl Zachar. - A ten caly Nowy Rok... Te smiechy... Swietna z ciebie dziewczyna, Saszko. Chce, zebys to wiedziala. -Co ty pleciesz?! -Ja? Nic... Po prostu... No to do widzenia. W koncu... Zegnaj. Patrzyla na niego z rozdziawionymi ustami i nie od razu do niej dotarlo, ze w sali zapanowala jakas podejrzana cisza, przeciagajaca sie pauza. "Marsz turecki"! Powinna teraz wlaczyc "Marsz turecki"! Gdy mokra od potu, ogluszona grzmieniem puszczonej muzyki podniosla sie znad pulpitu, Zachara juz w kabinie nie bylo. Wieczorek kabaretowy odniosl sukces. I to ja uratowalo. Gdyby poniosl klape, co w pewnym momencie wydawalo sie nieuniknione, Liza zabilaby ja wlasnymi rekami. Sama to potem przyznala, szeptem, dobierajac mocne i niecenzuralne wyrazenia. * * * Drugiego stycznia zaliczal pierwszy rok. Przez dlugie poltorej godziny z auli nie dobiegal najmniejszy nawet dzwiek.A potem jakby puscila tama - pierwsze wyszly dwie spocone i szczesliwe dziewczyny, potem chlopak i zaraz po nim trzech innych. I tak, jedna za druga, wyszlo osiemnascie osob. Jegora wsrod nich nie bylo. Saszka, schowana za noga olbrzymiego brazowego konia, zagryzla palce. Jesli tylko Jegor zda... Jesli tylko zda... Podejdzie do niego pierwsza. Zeby tylko wyszedl. Mijaly minuty. Glosy w korytarzu cichly. Jegor nie wychodzil. Przynosze nieszczescie, myslala z przerazeniem. Ten, kto mnie kocha... Czy raczej: ten, kto mnie pokochal i rzucil... A jesli Jegor bedzie mial poprawke? Co ja wtedy zrobie? Drzwi otwarly sie. Jegor stal w nich przez chwile i wyszedl w polmrok przedsionka. Saszka rzucila sie na niego spod brzucha posagu. Chlopak odruchowo sie cofnal. -Zdales?! -Zdalem - przelknal sline. - Tak... I tyle. Objela go ze wszystkich sil. Przylgnela twarza do jego swetra, wdychajac znajomy zapach. Tak dlugo nikogo nie obejmowala. Bardzo chciala tak na dlugo znieruchomiec. I zeby reka Jegora spoczela na jej ramieniu i karku. Poglaskala ja po glowie. Jegor stal nieruchomo. Slyszala, jak bije mu serce. Czula jego oddech. Uniosla glowe. Patrzyl na nia z gory, bez usmiechu. -Jegoruszka - powiedziala, nie przestajac go obejmowac. - Wybacz, jesli cie skrzywdzilam. Kocham cie i nikogo nie sluchaj. To klamstwo. Czulam sie bardzo zle... Ale juz mi lepiej. Posluchaj... Chodzmy do mnie. Chlopak milczal. Czula, ze jest coraz bardziej napiety. Moze sie powstrzymuje? -Nie wierzysz mi? Nadal milczal. Jego rece zwisaly bezwladnie wzdluz ciala, jak szmaty. Odsunela sie od niego. -Wybacz - rzekl Jegor. - Musze sie przygotowac do angielskiego. I poszedl. * * * -Witaj, grupo "A" drugiego roku. Oto naszedl cudowny dzien naszego zaliczenia.Portnow mowil, przegladajac indeksy zlozone w stosik na brzegu biurka. Wyciagnal dwa, podpisal sie powoli i odlozyl je na bok. -Samochina, Pawlenko, gratuluje. Samochina, najlepsza studentka na roku, tak trzymac... I Pawlenko, ktora przebyla wspaniala droge i z "poprawkowiczki" stala sie prymuska. Obie jestescie wolne. Bierzcie indeksy i juz was nie ma. -A to kanalia - rzekla Liza, gdy znalazly sie w korytarzu. Saszka przytaknela. -Zeby tylko wszyscy nasi zdali. - Liza wzdrygnela sie nerwowo. - Sluchaj... Moze potrzymamy za nich palce w atramencie? Jak myslisz? Atramentu nie znalazly. Zaliczenie ciagnelo sie cztery godziny i przez ten czas z auli nikt nie wyszedl. Liza nie wytrzymala i poszla do miasta. Saszka tez z nia wyszla, jednak zawrocila w polowie drogi. I chodzila, jak wahadlo, tam i z powrotem, sluchajac echa swoich krokow. Siadala i znow wstawala. Wszystko sie powtarzalo. Wszystko bylo niemal takie samo, jak wczoraj. Nad schodami do auli wciaz wisialy choinkowe girlandy. Saszka nie mogla uwolnic sie od mysli, ze girlandami i wiencami ozdabia sie zwierzeta ofiarne. O wpol do piatej, kiedy za oknami juz ciemnialo, grupa "A" drugiego roku wypadla zataczajac sie na korytarz. Ktos stal bez ruchu, opierajac sie o sciane. Inny z wytrzeszczonymi oczami ruszyl w kierunku toalety. Saszka rzucila sie ku Kostii. -I jak?! -W porzadku - odparla Zenia Toporko, ktora pojawila sie nie wiadomo skad. -Wszystkim zaliczyl - oznajmil Denis Miaskowski, odsapujac. - Katowal nas, dran... Och. Kostia w milczeniu mocno uscisnal Saszce reke. Odwrocil sie i ruszyl korytarzem, a Zenia podreptala za nim. Saszka, kompletnie wyczerpana, zamknela oczy. * * * Dwunastego stycznia - dokladnie w terminie! - Saszce pomyslnie urodzil sie brat, ktorego nazwali Walentynem.Poprzedniego dnia, jedenastego, zdawala zaliczenie u Stiercha. Garbus wzywal ich do auli pojedynczo, Saszka byla ostatnia. Trzesla sie, lecz nie ze strachu. -Po co sie tak denerwowac, wszystko jest w porzadku. Niech pani wezmie sluchawki. Wlacze pani plyte, ktorej pani jeszcze nie slyszala, a pani ma przyswoic ja jak najpozniej. Bedzie to nie tyle zaliczenie, co ostatnie, sumaryczne zajecia. Jest pani gotowa? Doszla do siebie juz w korytarzu. Jej znajomi z roku, oglupiali ze szczescia, bawili sie w "konny pojedynek". Zenia wierzchem na Kostii przeciw Lizie, ktora dosiadla Denisa. Amazonki okladaly sie zwinietymi w rulon zeszytami i kazda probowala zrzucic przeciwniczke na podloge. "Konie" rzaly i skakaly, korytarz rozbrzmiewal tupotem i smiechem. Saszka pomyslala, ze sredniowieczny karnawal - chwilowe uwolnienie sie od koszmarnego brzemienia - stopniem histerii przypominal moment, gdy specjalizacja zostaje ostatecznie zaliczona. "Ach, o czym jest po zimie wrobelkow spiew szczesliwy? Przezylismy, wyzylismy i kazdy z nas jest zywy". Przed chwila Stierch postawil jej piatke w indeksie. Zaliczenie ze specjalizacji jest zawsze zroznicowane. A do egzaminu pozostal rowno rok. * * * Trzynastego stycznia od rana parter akademika byl zawalony walizkami i torbami. Pokoje byly otwarte na osciez. Pierwszy rok rozjechal sie jeszcze wczoraj - oprocz kilku dziewczyn, ktore nie wiadomo dlaczego zostaly o dzien dluzej. Saszka podejrzewala, ze musza sie jeszcze z kims pozegnac.-Na razie, drobnico - zegnal studentki pierwszego roku Zachar. - Do zobaczenia... po tamtej stronie! Studenci trzeciego roku weszli do auli i zamknely sie za nimi drzwi. * * * Szesnastego stycznia studenci drugiego roku zdawali egzamin z prawa. Saszka wylosowala cos o podziale majatku w przypadku rozwodu. Nie pamietala, jak prawidlowo dzieli sie dorobek zycia i mamrotala cos niewyraznie, plonac ze wstydu. Wykladowczyni byla niezadowolona, ale nie wiedziec czemu postawila jej czworke.W korytarzu na parapecie siedzial Kostia. Najwyrazniej czekal na Zenie. -Zostawilam indeks na stole - rzekla Saszka. - Wez go potem, dobrze? -W porzadku - odparl. I znizajac glos zapytal nagle: -Kiedy wyjezdzasz? -Nie wiem - powiedziala. - Jeszcze nie kupilam biletow. Mama jest na porodowce, nie wiadomo, kiedy ja wypisza, no i... Kostia patrzyl gdzies ponad jej ramieniem. Odwrocila sie. Dziesiec krokow od nich, przy schodach, stal Stierch. Jego popielate wlosy byly tym razem uczesane, okalaly mu twarz i dotykaly kolnierzyka. -Dzien dobry, Nikolaju Waleriewiczu - przywital sie Kostia. -Dzien dobry, Kostienko... Czy pani juz odpowiadala, Saszo? -Tak - odparla. -Wiec chodzmy. Musimy porozmawiac. - Garbus przywolal ja dlugim palcem i poszla za nim, jak przywiazana. * * * Sadzila, ze zaprowadzi ja do gabinetu. Garbus wzial jednak plaszcz i czapke, kazal jej ubrac sie i razem wyszli na ulice. Dzien byl jasny. Nad Torpa rozposcierala sie blekitna kopula nieba.-Jadla pani obiad? -N... nie. -To swietnie. Gratuluje, Saszo, pomyslnego zdania sesji. Teraz na lewo. Tam, gdzie szyld. Na pierwszym pietrze jest swietna restauracja. -Urodzil mi sie brat - powiedziala Saszka. -Tym wiekszy mamy powod do swietowania. Restauracje, stoly nakryte aksamitnymi obrusami i kelnerzy zawsze ja peszyly. Zaprowadzono ich do oddzielnej niszy i Saszka od razu usadowila sie pod samym oknem. Bylo stamtad widac ulice, golebie na gzymsie i kawaleczek nieba. -Prosze wziac menu. Co pani zje? -To - na chybil trafil wskazala palcem. - To tez. I grzyby. Przyniesiono przystawki. -Jak sie pani czuje? -Mniej wiecej... dobrze. Chcialam zapytac... jak tam trzeci rok? Czy... u nich wszystko w porzadku? Wszyscy zdali? Stierch pokrecil glowa. -Nie bylo jeszcze koncowego zebrania komisji egzaminacyjnej. Niczego nie potrafie powiedziec. -Nawet w przyblizeniu? -Po wakacjach, Saszo. Przyjedzie pani i wszystkiego sie dowie. Poziom na egzaminie byl nierowny, panowala nerwowa atmosfera, tyle moge powiedziec. Ale spisali sie... prawie wszyscy. Czeka ich teraz nowe zycie, nowe zadania... nowe sukcesy... To niewiarygodnie ciekawe, Saszo. Znacznie ciekawsze niz to, czym zajmuje sie pani teraz. Sama sie pani przekona... po egzaminie przejsciowym nauka dopiero sie zaczyna. Ale zostawmy to. Ma pani teraz wakacje i powinna sie rozerwac, odpoczac. Zadnych podrecznikow ze specjalizacji, zadnych zajec... Zadnych wstrzasow emocjonalnych... I jeszcze jedno. Na pani miejscu nigdzie bym nie wyjezdzal. Saszka zakrztusila sie kawalkiem pomidora. -Nie moge! Przeciez urodzil mi sie brat... Mame na dniach wypisuja. Potrzebna jej pomoc. A poza tym ona na mnie czeka! -Rozumiem. Ale, Saszko... pamieta pani, co zdarzylo sie podczas ostatnich ferii, zima? -Kontroluje sie - oznajmila gorliwie. - Jest juz znacznie lepiej. Poza tym to byl nieszczesliwy zbieg okolicznosci. Po raz pierwszy kogos bito... okradano... na moich oczach. Nigdy wczesniej sie cos takiego nie zdarzylo i mam nadzieje, ze juz nie przydarzy. Odpowiadam za siebie! -Nie, Saszenko. - Stierch pokrecil glowa. - To ja odpowiadam za pania. A pani dojrzala i problemy moga byc inne. Co sie dzieje z pani paznokciami? Pospiesznie schowala rece pod stol. Kiedy sie denerwowala, jej paznokcie ciemnialy i zaczynaly rosnac z niewiarygodna predkoscia. Na egzaminie wydluzyly sie o trzy milimetry i teraz znowu zaczynaly rosnac, twarde, blyszczace, przypominajace chitynowe grzbiety brunatnych chrzaszczy. Garbus potarl ostry podbrodek. -Nie bede przeciez pani rozkazywal. Szczerze mowiac, nie moge tego zrobic. Zdala pani sesje i ma prawo do wakacji. Niech pani jednak pomysli, co powiedza pani bliscy, jesli zacznie sie pani zmieniac na ich oczach. Saszka milczala. -Samokontrola... oczywiscie wiele sie pani nauczyla. Prosze sobie jednak wyobrazic: nerwy, ekstremalna sytuacja, malenkie dziecko. Boje sie o pania. Jest pani zbyt cenna, aby... zachowywac sie lekkomyslnie. -Nikolaju Waleriewiczu... -Tak? -Czyja nie jestem juz czlowiekiem? -A dlaczego jest to dla pani takie wazne? Podniosla wzrok. Stierch siedzial naprzeciw niej, spokojny i zyczliwy. Popielate wlosy dwoma rownoleglymi liniami obramowaly blada trojkatna twarz. -Dlaczego bycie czlowiekiem jest dla pani tak wazne? Czy nie dlatego, ze niczego innego pani nie zna? -Przyzwyczailam sie - Saszka spuscila oczy. -No wlasnie. Element przyzwyczajenia jest u pani niezwykle silny i dlatego tak trudno bylo nam sie przebic. Ale teraz nasza praca pojdzie pelna para. Oho, a oto i cielecina na parze. Na stole pojawil sie przed nia ogromny niczym pole talerz. Nad jeziorkami bialego sosu i gestymi zaroslami koperku unosila sie para. -Nie moge nie pojechac - goraczkowo przelknela sline. - Nie zrozumieja. Szczegolnie mama. W koncu nie widzialam sie z nia juz pol roku. Tym bardziej, ze podczas letnich wakacji bylam... nieco wytracona z rownowagi. Stesknilam sie za nimi! Chociaz na kilka dni! -Na kilka dni... - Stierch zmarszczyl czolo. - Ech, Saszo, a ja tak liczylem na to, ze uda mi sie pania namowic! Sprawial wrazenie smutnego i przybitego. Saszka poczula sie zmieszana. -Ale ja... jestem tam potrzebna, rozumie pan? -Rozumiem. Wybor nalezy do pani, Saszenko. Prosze jednak pamietac, ze pania uprzedzalem. * * * Wyjechala nie od razu. Zostala jeszcze kilka dni, jednak nie dlatego, ze w kasie, jak zwykle, brakowalo biletow. Powodem nie byl tez fakt, ze mama wciaz jeszcze lezala na porodowce, a Walentyn wzial urlop. Saszka musiala byc pewna, ze chocby zewnetrznie przypomina czlowieka. Bez pior i innych powlok. Bez dodatkowych stawow. Doskonale rozumiala, ze Stierch ma racje. Mama, ktora przezyla porod, nie powinna ogladac pokrytej luska corki.Wyszla z akademika, gdy zaczelo sie sciemniac. Przetaszczyla walizke przez cala ulice Sacco i Vanzettiego i na przystanku autobusowym zobaczyla Jegora. Potknela sie i zwolnila kroku. Chlopak patrzyl w bok. Jakby jej nie widzial. A moze rzeczywiscie jej nie zauwazyl. Obok niego, na udeptanym sniegu, stala duza sportowa torba. Zatrzymala sie nieopodal. Sama nie wiedziala, czego bardziej pragnie: zeby Jegor ja zauwazyl, czy zeby w ogole go tu nie bylo. Podjechal autobus. Jegor z torba wsiadl przednimi drzwiami, a Saszka z walizka tylnymi. Przeszla konduktorka i sprawdzila bilety, dziurkujac je kasownikiem. Autobus ruszyl. Saszka wygladala przez okno. Z przodu autobusu, wsrod czapek, lysin i kapturow pasazerow, jasniala krotko ostrzyzona glowa Jegora. Przez cala droge ani razu sie nie obejrzal. Autobus wjechal na dworzec. Saszka miala szczescie; niemal od razu kupila bardzo dobry bilet, dolne miejsce w srodku wagonu. Bufet na stacji byl otwarty. Kupila dwa pirozki i ciepla herbate w plastykowym kubku. Usiadla w poczekalni i przez okno zobaczyla, jak Jegor, wciaz nie ogladajac sie za siebie, wsiada do podmiejskiego pociagu. Na sile dojadla pirozki. Potem poszla do mokrej i smierdzacej dworcowej toalety, podwinela rekaw i oderwala z lokcia naklejke w ksztalcie mordki; calkowicie juz pofaldowana i zielona jak trawa. I utopila ja w muszli klozetowej. * * * W nocy w pociagu Saszka poczula sie zle. Miala dreszcze i mdlosci; chwytajac sie poreczy dotarla do toalety, zamknela sie i tam, w malenkim, smierdzacym pomieszczeniu, przy akompaniamencie szczeku i loskotu, wykluly jej sie skrzydla.Bylo zimno. Z muszli klozetowej ciagnelo mrozem. Dostrzegala swoje odbicie jednoczesnie w lustrze i w ciemnym oknie. Widziala, jak chinska sportowa kurtka, turkusowa z bialymi paskami, napina sie na plecach, wzdyma i pulsuje, jakby miedzy lopatkami Saszki miotalo sie zywe stworzenie. Prawie nie odczuwala bolu i mdlosci minely, nie miala jednak zielonego pojecia, co ma dalej robic. Zdjela kurtke i podkoszulke. Na pokrytych gesia skorka plecach kurczowo drzaly dwa rozowe, ledwie pokryte puchem skrzydelka. Pociag pedzil noca przez otwarta przestrzen. Pod cienka zelazna podloga, calkiem blisko huczaly kola. Stala gola do pasa, zaczynajac marznac i patrzac, jak skrzydla powoli sie uspokajaja, przestaja trzasc i przyciskaja sie do plecow, jakby wybieraly najwygodniejsza pozycje. Do drzwi ktos zapukal. Potem jeszcze raz, bardziej zdecydowanie. Po czym zabrzmial donosny glos konduktora: -Umarla tam pani? Strefa sanitarna, zamykam toalete. -Prosze zamykac - rzekla Saszka. -Co?! -Prosze poczekac - zakaszlala. - Zaraz wyjde. Pospiesznie sie ubrala. Kilka malych piorek, pstrych i delikatnych, rozsypalo sie po toalecie. Jedno opadlo do zlewu. Nie zastanawiajac sie zmyla je woda. Wyszla zgarbiona do pograzonego w polmroku korytarza. Konduktor spojrzal na nia wspolczujaco. -Przypililo? Brzuch? -Tak - powiedziala i poszla na swoje miejsce; bardzo dobre, dolne, w polowie wagonu. Najpierw wyjela z kosmetyczki nozyczki i obciela paznokcie; ukradkiem, zeby nikt nie widzial. Obcinki schowala pod dywanik. Pociag wjechal na nocny peron i zatrzymal sie. Ktos przeszedl po korytarzu, niosac walizki, ktos inny wiercil sie na gornej polce. Wzdluz skladu szedl robotnik kolejowy, postukujac zelazem w zelazo, jakby gral na ogromnym wibrafonie. Saszka znalazla w torbie odtwarzacz. Wlaczyla plytke "rehabilitacyjna" i zanurzyla sie w absolutnej, uspokajajacej ciszy. * * * Na dworcu czekal na nia Walentyn. Wychudzony i wesoly. Mial przy sobie komorke. Z duma pokazal ja Saszce.-Teraz zawsze bedziemy w kontakcie! W koncu Ola sama siedzi w domu z dzieckiem. Malo co sie moze bardziej przydac... A ty sie nie garb, wyprostuj plecy! -Jestem zmeczona - powiedziala pierwsza rzecz, ktora przyszla jej na mysl. - Mialam ciezka sesje. I w pociagu bylo duszno. -Cieplo nie lamie kosci. W Listopadzie bylem w delegacji. Byl tak potworny mroz... Nie przestawal mowic, wlokac jej walizke do metra. Saszka zdazyla sie juz odzwyczaic od takiej masy ludzi. Na ruchomych schodach zakrecilo jej sie w glowie. Na szczescie szybko zdazyla wziac sie w garsc i Walentyn niczego nie zauwazyl. Skrzydla nie zniknely. To nic nie znaczy, wmawiala sobie Saszka. Wczesniej takze sie zdarzalo, ze "rehabilitacyjna" plytka Stiercha nie od razu pomagala. Przypomniala sobie, jak pewnego razu wzdluz kregoslupa wyrosly jej kostne kolce, nieszczegolnie ostre i niezbyt dlugie. I sterczaly do wieczora, po czym same sie wciagnely. Zapewne i tym razem bedzie podobnie. Problem polegal na tym, ze w masie normalnych ludzi tloczacych sie w porannym metrze czula sie koszmarnie ze spoconymi, przyklejonymi do plecow skrzydlami. W przedpokoju przywital ja rozpaczliwy placz noworodka. W drzwiach pokoju stala mama w szlafroku, jednoczesnie radosna i zaklopotana. -Nie spi... Juz druga godzine go usypiam... Saszenko, w koncu jestes! Spojrz, to twoj brat! Saszka wyciagnela szyje. Na rekach u mamy zanosil sie placzem noworodek o czerwonej twarzy w snieznobialym pampersie. Wyl, wodzac na boki bezmyslnymi blekitnymi oczkami. "Widzenie" trwalo zaledwie chwile. Walentyn wymamrotal cos na temat przeciagow i mikrobow i mama przymknela drzwi pokoju. Walentyn wsunal stopy w kapcie i poszedl umyc rece, a Saszka zostala w przedpokoju, opierajac sie plecami o drzwi wejsciowe. Skrzydla swedzialy ja i uwieraly. Poruszyla ramionami, jakby zdretwialy jej plecy i podwazajac noskiem prawego buta piete lewego, zaczela sciagac buty. * * * -Dlaczego sie garbisz? Wyprostuj plecy!Siedzieli we trojke za kuchennym stolem. Dziecko w koncu usnelo. Mama wygladala na zmeczona, a Walentyn na zabieganego. Saszka nie zdejmowala grubego, zrobionego na drutach swetra, chociaz w kuchni bylo cieplo, wrecz goraco. -Przewialo mnie w pociagu. Rwie... pewnie miesien. -Trzeba posmarowac mascia - rzekla mama. - Zapomnialam nazwy... Na jadzie pszczol... Mamy ja w apteczce, Wal? -Nie trzeba - odparla. - Samo przejdzie. -Cos mi sie nie podobasz - powiedziala mama. - Nie masz goraczki? I przylozyla dlon do czola Saszki, dawno znajomym, naturalnym gestem. -Wyglada na to, ze nie... Cala jestes mokra. Zdejmij sweter, czemu sie tak w niego zakutalas? Przylepione do plecow skrzydla drgnely. Mama wyczula, ze cos jest nie tak i wyciagnela reke w strone jej ramienia. Jednak w tym momencie brat Saszki zaczal wyc jak oparzony i mama, tracac zainteresowanie corka, szybko poszla do pokoju. -Pierwszy miesiac jest najtrudniejszy, potem bedzie lepiej - wymamrotal Walentyn. - Tak na marginesie, naucz sie zmieniac pampersy. Wkrotce ci sie to przyda! Usmiechnal sie przyjacielsko i szczerze, lecz Saszka nie odpowiedziala na jego usmiech. * * * Wzor na zapotnialej sciance z kafelkow pamietala w najdrobniejszych szczegolach, odkad posepny, wasaty majster polozyl plytki. Praca zostala wykonana solidnie, juz od prawie osmiu lat plytki sie trzymaly, cieszac oko i gdy Saszka znalazla sie w swiecie znajomych przedmiotow, przez chwile poczula sie zmieszana.Stala w swej ukochanej lazience, polewajac sie woda z prysznica. Ona, Saszka Samochina, po powrocie do domu. Ta lazienka pamietala cale jej zycie. W niej zaspana myla zeby i zbierala sie do szkoly. Tutaj plakala z powodu przypadkowej trojki. I zdaje sie, ze marzyla nawet, aby zadzwonil Wania Koniew. Zamknela oczy i skierowala strumien wody wprost na glowe. Przypomnial jej sie Koniew i ich jedyne wspolne bieganie po parku o piatej rano. Wszystko moglo potoczyc sie inaczej. Gdyby wtedy, przed rokiem, nie rzucila sie na pomoc nieznajomemu przechodniowi... i nieumyslnie nie okaleczyla trzech silnych mezczyzn. I gdyby Koniew na widok tej walki nie czmychnal jak zajac. Ale czy mozna go osadzac? Ktory chlopak by zostal? Kto wciaz by sie z nia przyjaznil lub chociaz zazadal wyjasnien? Strumyki cieplej wody sciekaly po twarzy. Otwor wanny wciagal czarne i szare piorka. Nie bylo ich duzo, ale Saszka i tak bala sie, ze zatkaja rury. Probowala je lapac, wyslizgiwaly sie jednak i tak czy siak wsysal je wir odplywu. Pomyslala obojetnie, ze trzeba kupic srodek do czyszczenia kanalizacji i na wszelki wypadek przetkac rury. Nie miala pojecia, jak sie myje skrzydla. Byly one prawie pozbawione pior, a delikatna rozowa skora zbierala sie w faldki. Skrzydla byly kompletnie niepraktyczne. Nie nadawaly sie do latania. Biala para zasnula lazienke i lustro bylo calkiem zapotniale. Saszke niepokoilo i meczylo nie samo istnienie skrzydel, ile wlasnie ten paradoks. Z jednej strony czula, ze stoi we wlasnej lazience, w swoim domu i jest normalna dziewczyna. Z drugiej zas bylo wszystko to, co jej sie przytrafilo i co ja jeszcze czeka. Jak egzamin przejsciowy, ktory bedzie zdawac zima... Do drzwi zapukala mama. -Dlugo jeszcze, Saszenko? Maly zrobil kupe, musze go umyc! -Zaraz - odparla. Wycieranie skrzydel recznikiem bylo bardzo niewygodne i bolesne. Wlasciwie nalezalo je wysuszyc suszarka albo rozprostowac przy kaloryferze. Niestety Saszka nie miala juz osobnego pokoju. Nie bylo miejsca, w ktorym moglaby bez przeszkod wysuszyc drzace mokre skrzydla. Probowala wyobrazic sobie, co by sie stalo, gdyby mama albo Walentyn zastali ja przy tym zajeciu... I nie byla w stanie. -Pospiesz sie, Sasz! -Juz wychodze. Wlozyla szlafrok i narzucila na glowe recznik. Wyszla zgarbiona. W pokoju plakal noworodek. Mama sie usmiechala. -Chodz. Naucze cie go myc. Twoje paznokcie... Co sie z nimi stalo?! Saszka wsunela dlonie pod pachy. -Co to takiego? Tipsy? - zapytala mama z przerazeniem. - Posluchaj, to kompletny brak gustu. Dlaczego sa czarne? -Zmyje je - powiedziala. - To... tylko tak. * * * Nastepnego ranka skrzydla nadal byly na swoim miejscu i zdaje sie nawet podrosly. Saszka sila woli zwalczyla panike.Mama czula sie nie najlepiej. Saszka zaoferowala sie, ze pojdzie na spacer z wozkiem. Byl cieply, niemal wiosenny dzien, swiecilo slonce, a maluch mial juz dziesiec dni. Tylko pol godziny, zastrzegl Walentyn. Dluzej nie wolno. Galezie mokrych topoli blyszczaly w sloncu i spadaly z nich krople wody. Spacerowala, pchajac przed soba wozek i dziwiac sie nieznanemu uczuciu. Brat tonal w kolderkach i materacach i na zewnatrz wygladal jedynie malenki nos. Rozowy nosek spokojnie spiacego malucha. I caly ten dzien byl zadziwiajaco spokojny - ciche podworko, znieruchomiale w bezwietrzna pogode drzewa, slonce. Saszka niemal dojechala do miejsca, gdzie w zeszlym roku wydarzyla sie bojka, i zawrocila wozek. Zadnych sladow oczywiscie nie zobaczyla - lezal inny, czysty, choc odrobine stajaly snieg. Wyciagnela odtwarzacz, wlozyla sluchawki i pograzyla sie w ciszy. Napiete milczenie przypominalo oczekiwanie na wyrok. Moglo ciagnac sie godzinami, lecz Saszka wiedziala juz, ze jest w stanie zmienic nagranie na plytce. Milczenie stanie sie inne. Obserwator wplywa na obserwowany proces, jak kiedys mowil jej Portnow. By kontrolowac te sile, nalezy wpuscic ja do srodka. Uczynic czescia siebie, przyswoic. I tylko wtedy - w jej imieniu - zaplatac wzor Milczenia. Cisza przed burza. Cisza na cmentarzu. Cisza, gdy brakuje slow. Milczenie kosmosu. Nieskonczona opowiesc. I ten, kto slucha, jest jednoczesnie narratorem, bohaterem, sluchaczem, powietrzem i nerwem sluchowym. Tysiac osob jednoczesnie wstrzymalo oddech. Cos sie wydarzy. Saszka powoli szla wzdluz rzedu wilgotnych krzewow, topoli i brzoz, starej wierzby i jarzebiny z resztkami owocow na galeziach. A z prawej strony szedl po sniegu jej cien, trzymajac cien wozka. Jej projekcja na swiat zlezalych wodnistych krysztalow. Podluzne, niebieskawe odbicie, ktore zawarlo w sobie kolor nieba. Przedmiot i jego projekcja sa ze soba polaczone obopolna wiezia. Tak powiedzial kiedys Portnow. Mowil - "szkicowal", jak zwykl sie wyrazac - slowa i frazy niekiedy pozbawione sensu, nieznosnie banalne lub po prostu niezrozumiale. Saszka sluchala go i zapominala. A teraz, na ulamek sekundy, jednoczesnie poczula - wchlonela, uczynila czescia siebie - wszystkie swoje projekcje. Jej kolezanka z lawki wciaz pamietala slowa, ktore Saszka zapalczywie powiedziala w maju, pod koniec osmej klasy. Drzewo, ktore posadzila przed czterema laty, podroslo. W zastyglym betonie obok nowo wybudowanego bloku pozostal odcisk jej podeszwy. Saszka odzwierciedlala sie w mamie, Walentynie i setce innych ludzi. Zdumiewajaco wyraznie odzwierciedlala sie w Kostii. Byla nocnym koszmarem Iwana Koniewa. Odbijala sie w losie dalekiego obcego czlowieka - swojego ojca, ktory mieszkal na drugim koncu miasta. Sama takze byla odzwierciedleniem. Ta swiadomosc sprawila, ze rozpadla sie na drobne kawalki i znowu zebrala w calosc. Kiedy otwarla oczy, stal przed nia w rozpietym plaszczu Walentyn, zdziwiony i zly. Saszka zdjela sluchawki. -Minelo czterdziesci minut! Czyja mam za toba biegac? Juz czas na karmienie! Niemowle wciaz spalo, wysuwajac ze sterty kocykow rozowy nosek. Walentyn zabral jej wozek i poprowadzil go pod brame. Z takim pospiechem, az spod kol lecialy bryzgi. -Mysla tylko o sobie - rzekla staruszka na lawce - zeby tylko grajka posluchac. Saszka stala, ogrzewajac oddechem zmarzniete dlonie. Potem westchnela, rozprostowala zgarbione plecy i nagle zdala sobie sprawe, ze nie ma juz na nich skrzydel. * * * Codziennie chodzila do sklepu z lista zakupow. Prasowala pieluszki. Pomagala mamie przygotowywac mleczna mieszanke. Brat byl karmiony sztucznie i mama bardzo sie z tego powodu martwila. Saszka nie rozumiala, o co tyle zachodu. Nie ma mleka, no i dobrze. Nie da sie uniknac zamieszania z tymi butelkami, ale za to malego moze karmic kazdy. Na przyklad Walentyn. A nawet sama Saszka.Brat nie budzil w niej zadnych uczuc. Ani wzruszenia, ani rozdraznienia. Nauczyla sie nie budzic w nocy na jego placz. Mama z Walentynem dyzurowali po kolei, gdyz do dziecka trzeba bylo wstawac co trzy-cztery godziny. Byl to swiat krecacy sie wokol jednej gwiazdy, calkowicie podporzadkowany niemowleciu. Mama, ktora w pelni nie wyzdrowiala i czula sie jeszcze oslabiona, mogla myslec tylko o nim. Walentyn bez reszty byl pograzony w sprawy domowe, rezygnujac ze snu i odpoczynku na rzecz kapieli, sprzatania i przepierek. Sasiadki uwazaly, ze o takim mezczyznie kazda kobieta moze tylko marzyc. Saszka byla jak asteroida na tymczasowej orbicie. Wciaz spacerowala z wozkiem, czujac na sobie zaciekawione spojrzenia mijajacych ja kobiet, staruszek, a czasem nawet mezczyzn. Wygotowywala butelki, gotowala i sprzatala, a czasem zmieniala pampersy. Raz czy dwa brat sie do niej usmiechnal. Byl to bezmyslny, choc bardzo mily i niemal ludzki usmiech. Pewnego razu, w bardzo sloneczny dzien zaryzykowala i pojechala z wozkiem do znajomego parku. I tam, chodzac w kolko po wysprzatanych i posypanych sola alejkach, po raz pierwszy od czasu egzaminow pomyslala o Faricie Korzennikowie. I o tym, co by sie stalo, gdyby nie zdala egzaminu ze specjalizacji. Brat spal pod puchowa kolderka, przykryty i okutany jak malenkie ziarenko w grubej skorupie. Moglo go nie byc. Kazda zywa istota jest bardzo krucha. "Czy z panem w zaden sposob nie da sie dogadac?" - zapytala Saszka na brzegu rzeki, po ktorej plynely jesienne liscie. A on odpowiedzial: "Sasz, na swiecie istnieje mnostwo istot, z ktorymi nie da sie dogadac. Jednak ludzie jakos zyja, prawda?". Lecz jakze kruche jest to zycie! Snieg topnial w promieniach slonca. Nadchodzila wiosna. Po parku spacerowaly babcie z wnukami i mamy z wozkami. Na miejscu lodowiska pozostal zniszczony i zryty lodowy placyk. Trzech chlopcow gralo na nim w hokeja. Tylko jeden z nich mial lyzwy i caly czas przegrywal. Brat zaczal sie wiercic. Wystraszona Saszka zaczela kolysac wozkiem; nadszedl czas, by wracac do domu. Kiedys malutki Waleczka zaczal plakac w trakcie spaceru i nie przestawal krzyczec przez cala droge powrotna. A ona, straszac przechodniow, biegla wowczas z dzikim wzrokiem i przeklinala siebie, ze odeszla tak daleko od domu. Waleczka cmoknal wargami i ucichl. Odetchnela, zawrocila wozek i niemal wpadla na Wanke Koniewa. Bylo za pozno, aby udawac, ze sie nie zauwazyli. Pierwsza doszla do siebie Saszka. -Czesc - rzekla i niedbale skinela glowa. -Czesc - wymamrotal Koniew. - To twoj? -Mhm - odparla, zanim zdazyla pomyslec. -Gratuluje... Chlopak? -Tak wyszlo. - Saszka usmiechnela sie beztrosko. - A co u ciebie? -W porzadku - Iwan oblizal wargi, czego nie nalezy robic na mrozie. - Znakomicie. -To na razie - powiedziala obojetnie. - Czas na karmienie. -Na razie. Ruszyla w strone wyjscia z parku. Nie ogladajac sie za siebie. * * * Noca, dzien przed wyjazdem do Torpy, nie byla w stanie zasnac. Lezala w ciemnosciach i sluchala zegara, ktory tykal na caly dom. Niemowlak obudzil sie, zaplakal i ucichl. Po czym znowu zaczal plakac. Saszka slyszala, jak w sasiednim pokoju mama nuci kolysanke. Nagle rozpoznala piosenke, a wlasciwie spiewna recytacje; byl to fragment jej wlasnego dziecinstwa. Maly strzep informacji. Jak wywiany przeciagiem.Dziecko usnelo. Mama najwyrazniej natychmiast sie wylaczyla. Poruszyl sie we snie Walentyn i znow zapadla cisza. Tykal zegar. Saszka wstala. Potknela sie o na wpol spakowana walizke. Zaslony nie zostaly do konca zaciagniete i przez szczeliny przenikalo swiatlo ulicznych latarni. Przejechal samochod i maznal reflektorami po suficie. Boso, po lodowatej podlodze, przeszla do sasiedniego pokoju. Bylo tu ciasno. Dzieciece lozeczko stalo obok wielkiego lozka, tak by mama mogla wyciagnac reke i dotknac malucha. Teraz spala z dlonia podlozona pod policzek, niemal dotykajac nosem szczebli lozeczka. Starajac sie nie patrzec na spiacego obok Walentyna, Saszka zblizyla sie i stanela nad lozeczkiem. Promien swiatla z ulicy przecinal kolderke krzywa smuga. Malec lezal na plecach, z zacisnietymi piastkami na poduszce, zlepionymi rzesami i na wpol otwartymi malenkimi ustami. On takze byl slowem. Dzwiekiem. Nie zdawala sobie sprawy, skad ma te wiedze. Zrobila jeszcze jeden krok i wziela malucha na rece. Obwisla mu glowka, ale zdazyla ja podtrzymac. Niemowlak byl nie do konca uksztaltowana wola, ruchomym klebkiem informacji. Czescia Saszki. Czescia jej swiata. Byl nia. Dwa slowa zlaly sie w jeden dzwiek. Niemowlak otworzyl rozespane niebieskie oczy. Wydawalo sie, ze zaraz zacznie krzyczec. Tykal zegar. Niespokojnie oddychala mama, zmeczona ciaglym niewyspaniem. Saszka patrzyla na siebie. Przypominalo to dwa ustawione naprzeciw siebie lustra. Niemowlak, ktory stal sie czescia jej osobowosci, milczal. Jego oczy powoli ciemnialy. Mial niemal swiadome spojrzenie. Ledwie sie powstrzymala, aby nie krzyknac. W milczeniu, przyciskajac dziecko do piersi, przeszla do kuchni. Jeszcze nie zdajac sobie sprawy z tego, co sie stalo, juz byla od stop do glow oblana zimnym potem. Polozyla Waleczke na stole i pochylila sie, przyciskajac dlon do ust. Zwymiotowala zlotymi monetami, po raz pierwszy od wielu miesiecy. Monety dzwieczaly, rozsypujac sie po podlodze, i kazdy dzwiek, kazdy najcichszy stuk mogl obudzic czujnie spiaca mame. Chlopiec lezal nieruchomo na stole. Jego piastki sciskaly sie i rozwieraly. Oczy, ktore zrobily sie teraz piwne, patrzyly z napieciem. Sens, suma sensow tworzacych te ludzka istote, rozpuszczala sie w Saszce gwaltownie jak mydlo w goracej wodzie. Dawna kolysanka laczyla ich niczym wspolna skora. Szarpnela sie, probujac rozerwac to polaczenie. Starajac sie na powrot uczynic z niemowlaka oddzielny "pakiet informacji". W pewnym momencie wydalo jej sie, ze zaczela wszystko rozumiec i kontrolowac; ich ciala, jak odbicia dwoch skomplikowanych sensow, dwa wypowiedziane slowa, z ktorych jedno bylo rozkazem, poleceniem, ladunkiem woli. I ten ladunek ostatecznie wyrwal sie spod kontroli. Wsysajac w siebie bezwolnosc noworodka jak duza kropla rteci wchlania mala. Lezacy na stole Waleczka, znuzony, rozluznil sie. Zamknal oczy. W tym momencie w pokoju zaskrzypialy sprezyny lozka; mama poruszyla sie we snie. Teraz odruchowo wsunie reke przez szczeble lozeczka i zamiast spiacego synka namaca zimne przescieradlo. Nie spuszczajac wzroku z dziecka, Saszka podeszla do drzwi i zamknela je. Na szczescie byly od srodka zaopatrzone w zasuwke. Na wypadek przeciagow. Drzacymi rekami podniosla sluchawke. Wykrecila numer komorki - ktory tkwil w glebi jej pamieci jako tak wyjatkowy i awaryjny, ze przypominala go sobie jedynie w skrajnych przypadkach. Niczym kod napisany czerwonymi cyframi na betonowej scianie. Zegarek wskazywal wpol do czwartej rano. "Abonent znajduje sie poza zasiegiem". To niemozliwe! Saszka zagryzla warge i wykrecila jeszcze raz. Odbierz! Blagam! Dlugi sygnal. -Halo - odezwal sie cichy glos. Nie byl zaspany. Nie wygladalo na to, aby ten czlowiek zostal rozbudzony w srodku nocy. -Panie Farit - wymamrotala Saszka, po raz pierwszy nazywajac go po imieniu. - Cos zrobilam... cos takiego, ze... prosze mnie polaczyc z Nikolajem Waleriewiczem! -Co zrobilas? -Sama tego nie rozumiem. Z dzieckiem... Prosze mi pomoc! -Poczekaj - polecil Korzennikow. Nastapila dluga chwila ciszy. Saszka uslyszala w przedpokoju kroki i niepewny glos mamy. -Sania? Sluchaj, wzielas malucha? -Tak - odpowiedziala, patrzac na dziecko, ktore lezalo nieruchomo w poprzek stolu. - Spi. Nie martw sie. Usypiam go. Drgnela klamka. -Zamknelas sie? Otworz drzwi! -On spi - powtorzyla Saszka, przyciskajac sluchawke do ucha. - Nie martw sie. Pilnuje go. -Co to za bzdury! Otworz drzwi! Po co sie zamknelas? -Zaraz. Idz spac. -Aleksandro! Mama ostatecznie sie rozbudzila. Teraz w jej glosie brzmial gniew i strach. Cos sie dzialo. Stalo sie cos zlego i ona to czula. Nie byla jednak w stanie okreslic przyczyny zagrozenia. -Saszo - odezwal sie w sluchawce Korzennikow bardzo suchym tonem. - Sprawdz, czy dziecko zyje. -Co? - wymamrotala. -Sprawdz puls. -Natychmiast otwieraj! - mama uderzyla piescia w drzwi. - Walia! Walia!! Saszka zlapala niemowle za reke. Byla taka malenka, ze nie dalo sie wymacac pulsu. Juz pewna, ze dziecko jest martwe, przypomniala sobie nagle lekcje Dimy Dmitrycza ("liczymy puls przez szesc sekund i mnozymy przez dziesiec") i przylozyla palce do cienkiej szyi malucha. Szyja byla ciepla. Puls wyczuwalny. -Zyje - wyszeptala Saszka do sluchawki. -Natychmiast otworz! - Tym razem wrzeszczal Walentyn, probujac wywazyc drzwi. -Zaraz! - krzyknela Saszka, czujac, ze zaraz sie rozplacze. - Po co te wrzaski? Czemu tak krzyczycie? Zaraz otworze! -Odloz sluchawke - powiedzial Korzennikow. - Zaraz oddzwoni Stierch. Saszka nacisnela widelki. Lomot do drzwi na chwile ustal. Mama plakala, a Walentyn ja pocieszal. -No i po co zaraz histeryzowac... Nie mam pojecia, o co chodzi... Zaraz wszystko bedzie... Zaraz... Aleksandro, natychmiast otworz drzwi. Licze do trzech. Raz... Zadzwonil telefon. -Prosze sluchac - rzekl Stierch bez wstepow. - I pracowac, dobrze i uwaznie. Mamy trzy minuty na odwrocenie procesu! Zaczynamy! I wszystko zatopila cisza. * * * Pierwsza nie wytrzymala zasuwka. Poluzowaly sie malenkie wkrety, odpadl skobel i mama z Walentynem wpadli do kuchni.W tym czasie rozbudzeni halasem sasiedzi stukali w kaloryfery i sciany. Jakis madrala wezwal milicje. Zolty samochod z blekitnym paskiem zatrzymal sie obok domu godzine po rozpoczeciu incydentu. Saszka siedziala za stolem, na ktorym spalo niemowle. Spokojnie posapujac przez sen i dotykajac twarzy zacisnietymi piastkami. Dziewczyna byla cala pokryta potem, blada, rozczochrana, z zacisnieta w dloni sluchawka, z ktorej dochodzily krotkie sygnaly. Reszta nocy minela na wyjasnieniach. Mama pila waleriane, lykala walidol i kardiamid. Wyprowadzony z rownowagi Walentyn spoliczkowal Saszke i potem bylo mu wstyd. Niemowlaka zaniesli do lozeczka, w ktorym spal do siodmej rano. Saszce drgnelo serce, kiedy uslyszala jego niepewne pochlipywanie. Mama nakarmila Waleczke, ktory najadl sie, usmiechnal na znak dobrego nastroju i znow zamknal blekitne oczy. Mama odrobine sie uspokoila. Tylko odrobine. -Czy. Mozesz. Nam. Wyjasnic. Dlaczego. To. Zrobilas? -Niczego nie zrobilam - sklamala i odwrocila wzrok. - Pomyslalam... ze to ostatnia noc... nie wiadomo, kiedy znow go zobacze... -Jak to, nie wiadomo?! -Po prostu wzielam go na rece - powtorzyla Saszka z uporem. - Chcialam po prostu... z nim posiedziec... Czemu sie tak dobijaliscie? Jestem jakas morderczynia?! Mama wymienila z Walentynem porozumiewawcze spojrzenia. -Dziwnie sie zachowywalas - rzekl mezczyzna poirytowanym glosem. - Dlaczego zamknelas drzwi? Z kim rozmawialas przez telefon? O wpol do czwartej rano?! -Ktos pomylil numer. - Saszka byla zmeczona. Bylo jej juz wszystko jedno. Chciala sie tylko wyrwac, skonczyc to przesluchanie, polozyc sie na polce i spac do samej Torpy. Pozegnali sie bardzo ozieble. Saszka chwycila walizke za raczke, sama wytaszczyla ja na ulice i poszla na stacje metra. * * * Zapewne przypominalo to porod. Tej nocy po raz pierwszy odczula siebie jako sume informacji. Znalazla w sobie cos obcego i wyrwala to z krwia, niemal wywracajac sie na lewa strone.Do samego konca nie wiedziala, czy niemowle odtworzy sie jako poprzednia osobowosc, w dotychczasowym ciele. Mama nie zauwazyla w wygladzie i zachowaniu Waleczki niczego nowego. W kazdym razie na poczatku. A co bedzie potem, Saszka nie miala pojecia. Dotarla na dworzec trzy godziny przed odjazdem pociagu. Jeszcze go nie podstawili. Znalazla wolne miejsce w poczekalni i usiadla, kladac przed soba walizke. Na mysl o mamie do oczu naplynely jej lzy. Przeszywaly ja dreszcze na mysl o tym, co moglo zdarzyc sie z malym Waleczka. I zdawala sobie sprawe, ze mama jej nie wybaczy. Po ogromnej sali przemieszczaly sie tlumy ludzi. Przeplywaly upchane po same wieka walizek skarpetki i koszule, tubki z pasta do zebow, domowe kapcie, spodnie, swetry, ksiazki, cukierki i zabawki. Byly one na wskros materialne. I wszystko to wydawalo sie jedynie cieniem czegos wielkiego, wiszacego nad glowa. Saszka miala wrazenie, ze jesli spojrzy na sufit, zobaczy miedzy soba i swiatlem przegrode. Cos ogromnego, odbijajacego skomplikowany system cieni. Dzisiejszej nocy, sluchajac ciszy w sluchawce telefonu, dokonala wewnetrznego wysilku, w porownaniu z ktorym caly ciezar nauki w instytucie wydawal sie drobnostka. Znow przekroczyla granice. Zrobila kolejny krok w swiat, o ktorym nic nie wiedziala. Do ktorego ja wprowadzali, wpychali na sile. I z ktorego najwyrazniej nie bylo drogi odwrotu. W koncu podstawiono sklad. Saszka pierwsza podeszla do stojacej przy wejsciu do wagonu konduktorki. -Prosze poczekac! - konduktorka, trzydziestoletnia blondynka o pelnych ksztaltach, zastapila jej droge. - Pierwszy pasazer powinien byc mezczyzna. To na szczescie. Saszka nie odpowiedziala. Stala przy wagonie i patrzyla w gore, na ciemne niebo. Latarnie palily sie skapym bialym swiatlem. Na torach ani na peronach nie bylo sniegu. Zostal wysprzatany i zadeptany. Dygotala ziemia; obok przejezdzala lokomotywa manewrowa. Przez okienko wyjrzal pyzaty chlopak, usmiechnal sie i pomachal do niej reka. Do konduktorki podszedl mezczyzna z walizka. Okazal bilet i wsiadl do wagonu po azurowych czarnych stopniach. -Teraz mozna - powiedziala konduktorka do Saszki. W wagonie bylo duszno. Znalazla swoje miejsce, wepchnela walizke pod polke, powiesila kurtke na haczyku i polozyla sie. Dlaczego podeszla w nocy do spiacego dziecka? Dlaczego miala wrazenie, ze ona i niemowle to ta sama osoba? Dlaczego chciala go przyswoic, polaczyc ze soba? Dlaczego tak latwo jej sie to udalo? I dlaczego nie posluchala Stiercha, gdy odradzal jej wyjazd?! Wagon powoli zapelnial sie ludzmi. Niektorzy byli konkretni, jak wyciete z drewna figurki. Inni wydawali sie niewyrazni, wyblakli i nieznaczacy. Saszka zamknela oczy, zeby na wszelki wypadek nikogo nie widziec. Jutro czternasty lutego. Poczatek drugiego semestru. Portnow zbierze ich w sali wykladowej numer jeden i rozda nowe podreczniki i zbiory cwiczen. Stierch... Na mysl o tym, co powie jej Stierch, usiadla wyprostowana na lawie. Dzis w nocy nie przywitali sie ani nie pozegnali. Chwile przed tym, jak do kuchni wpadla mama z Walentynem, Saszka zdazyla wyszeptac, ze dziecko doszlo do siebie i Stierch po prostu odlozyl sluchawke. Doskonale zdawala sobie sprawe, ze garbus zareagowal na jej postepek blyskawicznie i profesjonalnie i gdyby nie on - a takze Farit Korzennikow, ktory znakomicie wystapil w roli dyspozytora - wszystko moglo skonczyc sie zupelnie inaczej. Starala sie nie myslec, jak. Pociag ruszyl. Wroci do Torpy. Zostanie przez Stiercha ukarana... jesli oczywiscie uzna on, ze kara jest niezbedna. I znow zakopie sie w ksiazkach. W cwiczeniach. Z czasem ostatecznie przestanie byc czlowiekiem, a wowczas najprawdopodobniej bedzie jej zupelnie wszystko jedno... Ale dlaczego mialaby wracac do Torpy?! Wrecz zaparlo jej dech w piersiach. Przez ostatnie lata calkowicie przywykla do mysli, ze z Torpy nie da sie wyrwac, ze bedzie musiala uczyc sie do uzyskania dyplomu, zdawac na trzecim roku egzamin przejsciowy, a cale jej zycie zalezy od Portnowa, Stiercha... zalezy od Korzennikowa... ktory juz od dwoch i pol roku robi z nia, co chce, chociaz "nie zada rzeczy niewykonalnych". Lecz przeciez Saszka sie zmienila! Jej sasiedzi z przedzialu, malzenstwo w srednim wieku, przygotowywali sie do snu. Saszka namacala w kieszeni kurtki garsc monet. Noca w kuchni zdazyla je pozbierac... byc moze nie wszystkie. Walentyn pytal nadal, co to takiego, a ona jak zwykle sklamala, ze to zetony do gry... stop miedzi. Mama nie zwrocila na nie uwagi. Chodzila po mieszkaniu z Waleczka na rekach, a ona pelzala pod stolem, zbierajac zlote monety z cyfra "zero", okraglym symbolem, ktory wydawal sie przestrzenny, gdy mu sie dluzej przypatrywalo. Te monety nie przyniosly jej niczego dobrego. Pociag mknal przez zasniezony las. Swiatlo z okien padalo na nierowna pokrywe sniegu, ktory gdzieniegdzie juz stajal. Wspolpasazerowie pili i jedli, palili w przedsionkach, smiali sie i przygotowywali do snu. Oczekiwali na spotkania. Przezywali rozlaki. Grali w karty. Konduktorka przyniosla posciel. Saszka byle jak rozlozyla materac i polozyla sie znowu, tym razem przykrywajac sie przescieradlem. W Torpie mieli byc o wpol do piatej. Nie bylo pospiechu. * * * O drugiej w wagonie wszyscy juz spali. Tlily sie wegielki pod kotlem z woda.Na stoliku w przedziale konduktorki lezaly klucze. Kobieta drzemala, nieopatrznie zostawiajac uchylone drzwi. Saszka wyszla do przedsionka. Zamknela za soba drzwi do wagonu. Za przyslonieta zelaznymi pretami szyba przemykaly slupy i sosny. Otwarla drzwi i wiatr zaparl jej dech. Tutaj, daleko od miasta, nie bylo odwilzy - sypal rzadki, klujacy snieg. W szczelinach chmur blyszczaly gwiazdy, nieruchome i biale, niczym zamrozone. Wrocila na palcach i polozyla klucz z powrotem na stoliku. W koncu konduktorka niczemu nie jest winna. Przez chwile stala w drzwiach wagonu, czujac jak wiatr smaga ja po twarzy. Jak pali ja skora i lzawia oczy. Normalne, bardzo ludzkie odczucia. Wyciagnela przed siebie dlon. Zlote monety wypadly z niej i znikly. Jeszcze przez chwile stala, oddychajac pelna piersia i rozdymajac pluca. Po czym rozwarla wczepione w porecz palce i zrobila krok do przodu. Albo tak jej sie tylko zdawalo? I eksplodowala. Poryw wiatru zerwal kurtke i zarzucil Saszce na glowe. Rozprul sie zrobiony na drutach sweter. Trzasnela zalozona pod nim podkoszulka. Po obu stronach kregoslupa, kilka centymetrow nad zapieciem stanika, otwarly sie dwie gorace dysze. Saszka miala wrazenie, ze postrzega pociag z boku. Widzi jego dlugi grzbiet z malenkimi kominami, z ktorych gesciej lub rzadziej unosi sie dym. Widziala to wszystko, zdajac sobie sprawe, ze wokol panuje ciemnosc. Odczuwala prady powietrza. Scielila sie, przeciekala przez przestrzen, a moze slizgala sie, jak slizga sie po ziemi cien lecacego samolotu. Dla cienia nie ma przeszkod. Na wodzie, ziemi czy sniegu - cien bez przeszkod wpada w zapadliny i rownie lekko wydostaje sie na powierzchnie. Jedna nad druga scielily sie dwie azurowe warstwy chmur. A jeszcze wyzej rozposcieral sie kobierzec bialych, perlowych gwiazd. Pod nimi ciemnial tetniacy zyciem las. Pociag, niczym powolny waz, wydostal sie na otwarta przestrzen pola, na ktorym w miejscach, gdzie stajal snieg, ciemnialy plamy. W glebokim rowie stala woda pokryta delikatna warstewka lodu. Byla to jeszcze zimowa ziemia, pograzona w glebokim snie, choc juz brzemienna wiosna. Saszka miala ochote spiewac. Chciala tez zabrac to wszystko dla siebie. To perlowe niebo. Te zimna bezbronna ziemie. Te nasiona, lezace gleboko pod topniejacym sniegiem. Te pagorki... Rozpostarla ramiona. Kazde niewidoczne ziarenko w zmarznietej ziemi wydalo jej sie cieniem wielkiego, niewiarygodnie olbrzymiego slowa "zycie". Kazdy oczekujacy na cieplo korzen. Kazda kropla wilgoci. Zycie, wokol ktorego kreci sie wszystko na swiecie. Ktore jedyne ma sens. -Moje! - krzyknela Saszka. Zakrecilo nia, jak drewienkiem w wirze wody. Otoczyla ja szara mgla. Przestala widziec pociag, niebo i las. Szarpnela sie w gore, lecz mgla robila sie coraz gestsza. Wtedy, obejmujac ramionami kolana, runela w dol, przedarla sie w swiatlo i zobaczyla polowke slonca wznoszacego sie nad gladkim horyzontem, lecz nie poznala tej okolicy. Wtedy rozpadla sie na litery. Na krociutkie proste mysli. Minelo sto lat, potem kolejne sto i Saszka zlozyla sie z powrotem w siebie. Lezala plackiem na dachu pedzacego pociagu. Miala na sobie porwany na strzepy sweter i znoszone czarne dzinsy. * * * -Przepraszam, ktory to wagon?Niewysoki mezczyzna o przekrwionych oczach, ktory palil w przedsionku, odskoczyl i o malo sie nie przewrocil. Z zewnatrz wagonu, przez uchylone okienko, patrzyla na niego wiszaca glowa w dol dziewczyna. -Ktory to... -Zgin, przepadnij!... - krzyknal mezczyzna i Saszka poczula, ze duzo wczoraj wypil. A byc moze przedwczoraj takze. Drzwi wagonow byly zamkniete. Porecze pokryl szron. Dlonie Saszki pewnie przywarly do zelaza, jednak odrywanie ich okazalo sie bolesne. Jej wagon byl siodmy. Drzwi poddaly sie i nagle otwarly do srodka. Przez chwile kolysala sie nad wejsciem jak kotara, po czym wpadla do srodka, w cieplo. Wprost na wilgotna, zdeptana podloge. W korytarzu bylo duszno. Jasny pasiasty dywan polozony wzdluz wagonu przypominal pas startowy. Pasazerowie spali. Zakradla sie do toalety, przejrzala w lustrze i wybuchnela placzem. * * * -Dziewczyno! Za pietnascie minut Torpa. Saszka tylko udawala, ze spi.W nocy przekopala walizke i wlozyla na siebie wszystko, co miala. Wszystkie swetry i bluzki. Jesienna kurtke. Czapke. Rekawiczki. Twarz owinela szalikiem. Zalozyla okulary przeciwsloneczne. Kiedy konduktorka wypuscila ja na peron w Torpie, bylo jeszcze ciemno. Postoj trwal tylko minute. Pociag ruszyl. Saszka usiadla na walizce. Nie czula zimna. Cale jej cialo bylo pokryte twarda skorupa, czerwonawo-brazowa, jak polerowane drewno. Chitynowe plytki ocieraly sie o siebie, chrzeszczac i poskrzypujac przy kazdym poruszeniu. Zegar wskazywal za dziesiec piata rano, wzdluz peronu wiala przyziemna zamiec, a do pierwszego autobusu ze stacji do miasta pozostawaly ponad dwie godziny. Wyciagnela z torby odtwarzacz i zalozyla sluchawki. Wlaczyla go i zamknela oczy. * * * -Zajecia zaczely sie dziesiec minut temu, Samochina.-Wiem o tym. -To bardzo zle, ze pani o tym wie i pozwala sobie na spoznienie. Wlasnie poinformowalem grupe, ze pierwsze zajecia kontrolne odbeda sie jutro o siedemnastej trzydziesci, wedlug oddzielnego grafiku. Prosze usiasc. Na jutro przygotuje pani cwiczenia od pierwszego do osmego ze strony piatej. Korzennikow, prosze jej dac podreczniki. Powloczac nogami podeszla do swojego miejsca. Byla juz prawie zdecydowana nie isc na specjalizacje. Prawie. W autobusie wszyscy patrzyli na nia jak na tredowata i nikt nie zdecydowal sie usiasc obok niej. Przez cala droge nie zdejmowala sluchawek i w momencie, gdy przekrecala klucz w zamku drzwi pokoju dwadziescia jeden, wrocila juz do ludzkiej postaci. Rajstopy musiala wyrzucic, gdyz byly cale pociete chitynowymi plytkami. Dzinsy, pokryte ohydnym pylem, przypominajacym brazowy krochmal, skrzypialy w rekach. Polnaga, owinieta jedynie recznikiem, poszla wziac prysznic, szokujac po drodze studentow pierwszego roku. W pomieszczeniu z natryskami znalazla pod lustrem czyjes mydlo i niemal w calosci rozmydlila je na sobie. Znow owinela sie w recznik, wrocila do pokoju i wlozyla bluze i spodnie od dresu, bedace jej ostatnim nieuszkodzonym ubraniem. Nastepnie polozyla sie na lozku, spojrzala na zegarek i poprzysiegla sobie, ze nie pojdzie dzisiaj na specjalizacje. I niech sie dzieje, co chce. Minute przed poczatkiem zajec nie wytrzymala. Przypomniala sobie mame. Pomyslala o braciszku i o tym, jak sie do niej usmiechal. Podniosla sie, pospiesznie sie uczesala i tak jak stala, w dresie, poszla do instytutu. -A zatem grupo "A" drugiego roku, prosze mnie uwaznie sluchac. Proste wlosy Portnowa staly sie przez ostatnie miesiace jeszcze dluzsze. Jasny "konski ogon" siegal do polowy plecow. -To, co nazywamy integralna swiadomoscia, owocnie pracowalo na wasza korzysc podczas poprzednich semestrow i teraz bedziemy wymagac od was nie tylko wypelniania, lecz takze doglebnego rozumienia dosc skomplikowanych zadan... Korzennikow, czy dlugo mam na pana czekac? Kostia stal przed stolem Saszki z cienkim stosikiem ksiazek w rekach. Wydawalo sie, ze w zaden sposob nie moze sie zdecydowac, ktore podreczniki oddac dziewczynie, a ktore zostawic sobie. -Jesli chce pan cos Samochinej powiedziec, zrobi pan to po zajeciach! Prosze dac jej modul tekstowy, zbior cwiczen i aktywator pojeciowy, ten w zoltej okladce. Rozejrzala sie ukradkiem i zauwazyla, ze Zenia Toporko nieco utyla. Nieznacznie, lecz zauwazalnie. Nie powinna ubierac dzisiaj tej obcislej bluzki... Zas Liza przeciwnie, schudla. Miala na sobie oficjalny czarny sweter i szerokie spodnie. Na jej piersi poblyskiwal srebrzysty wisior. Wygladala stylowo. Saszka zdala sobie nagle sprawe, ze siedzi na zajeciach w wymietym dresie, bez makijazu i z niechlujnie uczesanymi wlosami. I ze wlasnie taka zobaczyli ja wszyscy, gdy spozniona przekroczyla prog sali wykladowej. -Istnieja wielorakie sensy. Moga oddzielac sie od woli, ktora je zrodzila, zamykac, otwierac i roznicowac. - Portnow przeszedl przez sale, wysoko zadzierajac podbrodek. Przez chwile stal przy oknie, za plecami siedzacych, po czym wrocil do nauczycielskiego biurka i oparl sie o nie piesciami. Swiatlo zimowego dnia na chwile zabielilo szkla jego okularow. - Biorac pod uwage fakt, ze na obecnym etapie rozwoju jestescie w stanie postrzegac informacje uksztaltowana wylacznie w znany wam sposob, zaczniemy od rzeczy najprostszych. Kazdy z was ma przed soba aktywator pojeciowy. Otworzcie go na trzeciej stronie. W sali rozlegl sie szelest kartek. Saszka bezmyslnie otwarla ksiazke, cienka, w miekkiej oprawie. Nie bylo nazwiska autora, redaktora ani innych danych. Na marginesie wewnetrznej strony okladki widnial narysowany z wprawa wielki fallus w stanie wzwodu. -O co chodzi? Nie miala zamiaru glupio chichotac. Jednak jej wargi same rozciagnely sie w usmiechu. Rysunek byl wyzwaniem - ordynarnym i rozpaczliwym. Wybrykiem czlowieka, ktory "zamknal" swoj "sens" w jedynej dostepnej formie. Portnow wzial od niej ksiazke. Chrzaknal sceptycznie. -No tak... Oczywiscie... Zostanie pani po zajeciach, Samochina. -A co ja mam z tym wspolnego?! Nie odpowiadajac na jej pytanie, wykladowca podszedl do biurka, wsunal podrecznik Saszki do szuflady i wyjal z niej taki sam, w zoltej oprawce, lecz nieco mniej podniszczony. -Prosze, Samochina... A zatem, strona trzecia. Macie przed soba schemat przedstawiony w czterech wymiarach, co moze sprawiac wam pewne klopoty. Jako calosc aktywator jest jednym wielkim interaktywnym systemem, pozwalajacym ujawnic zwiazki miedzy fragmentami informacji. Pod koniec semestru, oczywiscie jesli bedziecie sie uczyc, a nie zbijac baki, ta ksiazka stanie sie dla was zywa istota, perpetuum mobile, generatorem i pochlaniaczem wielkich sensow... Wowczas byc moze nie bedziecie rysowac na jego marginesach debilnych obrazkow. Uwaga, w pionowym rzedzie, linijka pietnascie, glebokosc jeden, widzicie oznaczenia umowne. W ukosnej kolumnie pod numerem jeden znajduja sie pojecia, dla waszej wygody wyrazone slowami. Otworzcie zeszyty. Przez pietnascie minut macie okreslic prawidlowosc i wypisac jak najwiecej slownych odpowiednikow dla kazdego symbolu... Zaczynamy. * * * Zabrzmial dzwonek.Saszka siedziala zgarbiona nad zeszytem. W rogu, na marginesie, zapisana byla data, czternasty lutego. Nizej, starannie wpasowany w kratki, wil sie wzorek z kwiatkow i lisci. A takze odciskow bosych stop. Nie bylo ani jednego slowa czy symbolu. -Na jutro paragrafy jeden i dwa z modulu tekstowego. Z aktywatora pojeciowego schemat ze strony trzeciej. Jestescie wolni, oprocz Samochinej. Drzwi zamknely sie za ostatnim studentem. Byl nim Kostia, ktory wychodzac obejrzal sie przez ramie. -Widze, ze solidnie sie pani napracowala - rzekl pozornie zyczliwym tonem Portnow, patrzac przez ramie Saszki na jej arcydziela. Nawet nie podniosla glowy. Wykladowca bez pospiechu wzial krzeslo, postawil je tylem na przod i usiadl naprzeciw Saszki, kladac rece na oparciu. -Zdaje pani sobie zapewne sprawe, ze Nikolaj Waleriewicz nie mial obowiazku wyciagac pani z tych malin, w ktore sie pani z wlasnej glupoty wpuscila? -Wiedzialam, ze pan to powie. -Coz za przenikliwosc! Nie do konca rozumiem, skad u pani ten buntowniczy nastroj, kiedy moim skromnym zdaniem powinna pani siedziec cicho jak mysz pod miotla. Tak na wszelki wypadek uprzedzam, ze za kazda opuszczona minute zajec bedzie pani karana surowiej, niz na pierwszym roku. Te kwiatki - dzgnal palcem w otwarty zeszyt Saszki - zostaly juz wciagniete na pani konto. Jutro pojawi sie pani na zajeciach indywidualnych ze sprawozdaniem z opracowanych cwiczen. Od pierwszego do osmego, gdyby pani zapomniala. -Nie zapomnialam - Saszka wstala. Portnow zmruzyl oczy. -Cos sie pani ostatnio zrobila wyjatkowo gadatliwa. -Bede mowic tyle, ile mi sie podoba! -Od pierwszego do dziesiatego - rzekl niewzruszonym glosem. * * * W westybulu, przed szklana budka portierki, czekal na nia Kostia. Konczyla sie przerwa, po schodach w holu chodzili studenci pierwszego roku, przed drzwiami do pierwszej sali wykladowej tloczyla sie grupa "B". Studentow trzeciego roku nie bylo i jak zwykle po sesji zimowej instytut wygladal na opustoszaly.-Czesc - zagadnal Kostia. -Czesc - odparla. -Zachar oblal. -Co?! -Portnow powiedzial przed zajeciami... -Czul to - wymamrotala Saszka. - Przyszedl do mnie... zeby sie pozegnac. Kostia glosno przelknal sline. -Ale dlaczego... nie wiesz, dlaczego wlasnie on? Stala z opuszczonymi rekami. Trzeba pojsc na gore, na drugie pietro i przebrac sie na wychowanie fizyczne, za piec minut dzwonek... -Kostia... Powiedz Dmitryczowi, ze nie przyjde. -Portnow powiedzial, ze bedzie karal za opuszczanie wuefu. -Mam to gdzies. -Sasz. -Przepraszam, musze juz isc. * * * -Halo.-Czesc - powiedziala Saszka i odkaszlnela, zeby oczyscic gardlo. - Czesc, mamo. -Czesc - odpowiedziala mama po krotkiej chwili milczenia. W sluchawce bylo slychac placz dziecka. -Co u was? - zapytala pospiesznie. - Jak... maly? -W porzadku - odparla mama sucho. - Jest niespokojny. Podobno to wiatry. -Aha - rzekla Saszka i kaszlnela. - U mnie tez wszystko w porzadku. -Wybacz - powiedziala mama. - Maly placze, nie moge rozmawiac. I odlozyla sluchawke. * * * Weszla do sali numer czternascie o pietnastej dwadziescia, zgodnie z planem zajec. Stierch siedzial za nauczycielskim biurkiem zawalonym stertami ksiazek, grubych zeszytow i kartek formatu A4. Gdy Saszka weszla, nie uniosl glowy ani nie odpowiedzial na powitanie.Zamknela za soba drzwi i stanela w progu. Za oknem, niczym fredzle, wisialy sople lodu. Slonce przeswiecalo je na wylot, a na ich ostrzach nabrzmiewaly krople wody i migocac spadaly, niknac z oczu. Minela minuta. Potem druga. Saszka oparla sie plecami o framuge, czujac, ze oslably jej kolana. Ostry podbrodek Stiercha niemal dotykal szerokiego wezla na szaroblekitnym krawacie o stalowym polysku. Z pochylona glowa robil w dzienniku jakies notatki, jakby dziewczyny w ogole tutaj nie bylo. Moze chcial, zeby poprosila o wybaczenie? Lub karal tym dlugim milczeniem? Albo tak nia pogardzal, ze nie chcial jej nawet zauwazyc? Przygladala sie swoim rekom. Paznokcie wydluzaly sie z kazda sekunda. Napinala sie skora na policzkach - z nia takze cos sie dzialo. Pulsowaly zyly i kazde uderzenie serca odbijalo sie w uszach suchym pstryknieciem. -Uratowalo pania to, ze brat jest jeszcze bardzo maly. Gdyby byl starszy nawet o tydzien, calkowite przywrocenie byloby niemozliwe. Dziecko zostaloby kaleka, bez nadziei na rekonwalescencje. Stierch mowil, nie patrzac na nia. Wciaz studiowal stronice dziennika. -Wezmie pani kolejna plytke i dokladnie opracuje pierwsza sciezke. Tylko pierwsza. Zrobila kilka krokow w strone biurka i wyciagnela reke. Jej odrazajace czarne paznokcie wyginaly sie jak szpony. Ujela koperte z plytka i zrobila krok do tylu. -Jest pani wolna. Saszka wyszla, nie mowiac ani slowa. * * * Mimo wszystko bardzo lubila sie uczyc. To wrecz sprzeczne z natura zamilowanie uratowalo ja noca, kiedy dziesiec cwiczen Portnowa obstapilo ja jak zgraja zabojcow i zadne nie chcialo poddawac sie bez walki.Poczatkowo przekonywala sama siebie, ze jeszcze tylko jeden kroczek i odpocznie. Wykona tylko to myslowe przeksztalcenie. I jeszcze jedno. Wektor, kolejny wektor, przeksztalcenie i pojawily sie niteczki, laczace dwa myslowe strumienie i cwiczenie numer jeden jest juz prawie gotowe. Kiedys probowala dociec, co dokladnie pracuje w organizmie, gdy wykonuje te zadania. Mozg? Tak, oczywiscie. Wyobraznia? Pelna para. Intuicja? Zapewne rowniez... Lecz byly to jedynie czesci wielkiego mechanizmu, przy czym wcale nie te najwazniejsze. Gdy rozgrzewal sie i zaczynal pracowac pelna moca, Saszce wydawalo sie, ze ona, Aleksandra Samochina, jest wylacznie jego fragmentem. Tylnym kolem. Byl cichy lutowy wieczor. Dlugi krecony sopel, zwisajac z blaszanego daszku, zagladal przez lufcik pokoju dwadziescia jeden. Gdzies gral magnetofon, grzmiala perkusja i niski zmyslowy glos gruchal cos po angielsku. Potem zmeczyl sie nawet magnetofon, zgasly na ulicy latarnie, pogasly sasiednie okna i pociemnial zasniezony trawnik przed akademikiem. Saszka pokonala cwiczenie numer piec i zabrala sie za szoste. Rozumiec zwiazki. Skladac ze strzepow obraz. Rozbierac mechanizm na czesci i robic z nich nowy mechanizm. Nagle - przypadkowo - znajdowac nowe rozwiazania i przeskoczywszy na inna orbite, widziec wokol nieskonczone pole dzialalnosci. Saszka sie wciagnela; niekiedy cofajac sie i powtarzajac z pamieci cwiczenia z pierwszego semestru, grzeznac w slepych uliczkach, robiac wszystko naokolo i nieoczekiwanie natykajac sie na proste rozwiazanie, siedziala nad ksiazka do szostej rano. Cwiczenie dziesiate. Koniec. Saszka znieruchomiala. Miala wrazenie, ze jej cialo jest stara wieza na brzegu oceanu, ciezka, trwajaca od wiekow kamienna budowla. Wewnatrz hulal wiatr i wirowal piasek. Wystraszona realizmem tego odczucia poruszyla sie i oprzytomniala. Rece tak jej zdretwialy, ze w ogole ich nie czula. Byla bardzo spragniona, musiala tez isc do toalety. Wypila pol butelki wody mineralnej. Przeszla po korytarzu, do lazienki i z powrotem. Polozyla sie na lozku i namacala na szafce odtwarzacz ze sluchawkami. Na malym wyswietlaczu pojawily sie cyferki. Pierwsza sciezka. "Dziecko zostaloby kaleka, bez nadziei na rekonwalescencje". Jeszcze raz pierwsza sciezke. I jeszcze raz. A potem druga. I trzecia. "Dziecko zostaloby kaleka, bez nadziei na rekonwalescencje". Piata, osma. Saszka rozplywala sie w ciszy, niczym kostka cukru. Rozpadala sie. Rozciagala od siebie do mamy dlugie elastyczne nitki. Cos jej szeptala na ucho. Pograzona w ciezkim snie mama przewracala sie z boku na bok; dziecko spalo, z piastkami na poduszce. A Saszka ciagnela sie, jak przewody wysokiego napiecia i czula, ze zaraz nie wytrzyma i sie zerwie. Za daleko... I za pozno. Przemogla sie i zerwala sluchawki z glowy. Odtwarzacz bezglosnie upadl na podloge. Bezszelestnie. Odpadlo okragle wieko, wirujaca plytka odbila swiatlo latarni i zatrzymala sie. Nie bylo slychac wiatru, szelestu ani zwyklych odglosow spiacego akademika. Obce milczenie wciaz trwalo. Krzyknela i nie uslyszala swego glosu. Placzac sie w koldrze spadla z lozka, lecz nawet bol w stluczonych kolanach nie byl w stanie przerwac Milczenia. Zerwala sie na rowne nogi, czujac, ze zaraz zachlysnie sie cisza. I w tym momencie zabrzmial budzik. Proste elektroniczne urzadzenie gralo melodie "Czyzyka-pyzyka"*. I cisza przepadla, gdy tylko ten dzwiek wdarl sie w swiadomosc Saszki. Uslyszala wiatr, daleki dzwiek radia, szuranie kapci w korytarzu i czyjs niezadowolony glos:-Nie wiesz, Micha, kto tak wrzeszczal? * * * Na pierwszych zajeciach bylo wychowanie fizyczne.Wydawalo sie, ze tej nocy nikt nie spal. Grupa "A" drugiego roku siedziala i lezala na parapetach, matach i wprost na podlodze. Studenci nie mieli ochoty patrzec sobie nawzajem w przekrwione, zmeczone oczy. Jedynie Denis Miaskowski byl nienaturalnie wesoly, biegal po sali gimnastycznej, co chwila podskakiwal i zawisal na obreczy kosza. Liza siedziala na lawce z posepna mina i spogladala to na swa stope w adidasie, to na trzymany w palcach kawalek sznurowki. Dima Dmitrycz na sile sklonil wszystkich, aby ustawili sie w rzedzie i dlugo wbijal im do glowy, ze wychowanie fizycznie jest na drugim semestrze drugiego roku potrzebne studentom jak powietrze, gdyz przeciazenie nauka ma zly wplyw na zdrowie. -Ale ja nie moge skakac, Dmitriju Dmitriewiczu - rzekla Saszka. - Boli mnie noga. -Pania zawsze cos boli, Saszo. A tak nawiasem mowiac caly rok nie spelnil wymogow programowych! -Zdam! -Wszyscy to obiecujecie. Krotki dystans, skok w dal, troj skok... Zamilkl, z niepokojem wpatrujac sie w twarz Saszki. -No, Sasz... co z pania? -A co? - potarla policzki. - Luska? Dima chyba sie obrazil. * * * Zamknela za soba drzwi sali wykladowej. Przywitala sie ledwie slyszalnie, nie majac nadziei na odpowiedz. Znieruchomiala, patrzac w brazowa, pelna szpar podloge.-Pracowala pani z pierwsza sciezka? Stierch siedzial za nauczycielskim biurkiem, firanka naprzeciw byla odslonieta i w strumieniu swiatla z ulicy Saszka widziala jedynie ciemna sylwetke. -Prosze podejsc blizej. Podeszla. Stierch wstal, obszedl stol i zatrzymal sie przed nia; ogromny i garbaty, roztaczal ledwie wyczuwalny aromat dobrej wody kolonskiej. Blysk - sloneczny zajaczek, odbity od metalowej blaszki bransoletki, uderzyl ja w oczy. W tej samej chwili wykladowca wydal krotki dzwiek, ni to syk, ni to astmatyczne westchnienie. -Zapytalem, z ktora sciezka? -Wlaczylam pierwsza. To nie moja wina, ze... -Z ktora sciezka kazalem pani pracowac? -Samo tak wyszlo! To nie moja wina! Policzek zabrzmial jak wystrzal z pistoletu startowego. Saszka odleciala i uderzyla plecami o biurko. -Kiedy bez pozwolenia otworzyla pani setny fragment, "samo tak wyszlo"? Kiedy zachcialo sie pani poeksperymentowac z niemowlakiem, takze "samo tak wyszlo"? Postanowila pani uczyc sie wedlug wlasnego programu? I rowniez "samo tak wyszlo"?! -Nie prosilam sie, zeby mnie uczono! - Saszka takze krzyczala. - Nie prosilam sie do tego instytutu! To wy mnie wszystkiego nauczyliscie! To wasza wina! To wy... Wyzwolenie energii. Przejscie z jednego stanu w inny. Olsnienie przypominalo eksplozje; czula w sobie sile, aby wciagnac, uczynic czescia siebie Stiercha, samego Korzennikowa i caly instytut. Malo tego, poczula niepohamowana potrzebe uczynienia tego wlasnie teraz. I eksplodowala jak granat, rozplynela sie jak ciecz, zamienila w smuge i niczym rzadka mgla rozproszyla po calej sali. W ulamku sekundy mgla zgestniala i rzucila sie na Stiercha, wdzierajac mu sie w nozdrza, zalewajac gardlo i tlumiac oddech. Mignal zapach wody kolonskiej. Nastapila ciemnosc. Przeszla kolejna chwila. Saszke skrecilo, jak mokra scierke. Ciezkimi kroplami opadla na podloge z desek, rozciekla po szerokich szczelinach i zebrala sie w kaluze. Jeszcze chwila i lezala bezwladnie w przemoczonym do cna ubraniu, galaretowata jak meduza, calkowicie pozbawiona miesni i mysli. Jasne niczym wiosna lutowe slonce wdzieralo sie przez okna rozswietlonej sali numer czternascie. -Niech mnie pan dobije. Stierch przeszedl sie tam i z powrotem. Mimo wszystko nie wytrzymal i kopnal drewniane krzeslo, ktore wywrocilo sie, uderzajac o sciane. Mezczyzna cos mruknal, przeszedl sie jeszcze raz i zatrzymal. -Nie wstyd ci mowic takie rzeczy? Podciagnela kolana do piersi i rozplakala sie, jak zbity pies. -Saszo? W jego glosie nie bylo lodu, jedynie niepokoj. -Prosze wstac. Taka jest zasada: gdy sie upadlo, trzeba sie podniesc. Cicho. Juz po wszystkim. Czepiajac sie jego bialej, zimnej dloni podniosla sie z trudem i od razu usiadla w kucki, chwytajac sie za glowe. Stierch usiadl obok i objal ja. Ostroznie poglaskal po wlosach. -Rosniesz. Z niebezpieczna predkoscia. Rosniesz jako pojecie. Twoja potencjalna sila rozrywa cie na strzepy. A poniewaz jestes czlowiekiem niedojrzalym, twoje wlasne, jeszcze ludzkie konflikty komplikuja sytuacje. To minie. Trzeba to wytrzymac, Saszo, wziac sie w garsc i nie robic glupstw. -Dlaczego ja tak... Czemu?! - zaszlochala. -Nie panujesz nad soba. Masz ochote wdac sie w drake i robisz to. Jakbys miala trzy lata. -Nie! Dlaczego ja tak... z dzieckiem?! Nie moge z tym zyc! Nie moge! -A wiec o to chodzi. Delikatnie objal ja za mokre ramiona i przyciagnal do siebie. Saszka nie stawiala oporu. -Wstawaj... nie nalezy siedziec na podlodze. Jest pani na takim etapie, Saszenko, ze potrzebuje bardzo wiele zewnetrznej informacji, przy czym nie prostej, masowej, lecz zorganizowanej w subtelne struktury. Chce pani wszystkiego, co widza pani oczy, na szczescie nie widza one jeszcze zbyt wiele. Niemowlak, w dodatku krewny, nosiciel skomplikowanych ciagow informacyjnych, jest lakomym kaskiem. Nie powinienem byl pani puszczac, Saszo, nie przypuszczalem jednak, ze jest pani tak silna. Jeszcze nigdy nie spotkalem sie z czyms podobnym. Jest pani fenomenalna studentka. I fenomenalnym gluptasem. I nie ma pani powodu sie na mnie obrazac. -Mama mi tego nie wybaczy. -Wybaczy. Pani takze jest jej dzieckiem. Nie powinna pani tak wszystkiego wyolbrzymiac. Dziecko bedzie zdrowe i wesole. -A jesli bedzie niedorozwiniete? -Nie, nie bedzie. Wie pani, dzieki komu? To zasluga Farita, ktory zareagowal blyskawicznie, a prawdopodobienstwa ustalily sie tak pomyslnie... Dziecko zostalo odtworzone jako autonomiczny system informacyjny. Jako osobowosc. I niech pani przestanie sie zadreczac. Chociazby wczoraj mogla pani wpasc w znacznie gorsze tarapaty. Wstan, chce sie jeszcze raz przyjrzec. W oczy Saszki uderzyl sloneczny zajaczek. Blysk, odbily od metalowej bransoletki. Zacisnela powieki. -Otwieramy oczy i patrzymy na mnie... wlasnie. Przepraszam, ze pania uderzylem. Jednak powinno sie pania bic czesciej. Gdybym mogl, chetnie sprawilbym pani lanie. Wczoraj praktycznie zakonczyla pani przejscie ze stanu podstawowego, biologicznego, w przejsciowy, niestabilny. Posiada pani kolosalna wewnetrzna dynamike. W tej chwili wyprzedza pani program co najmniej o semestr. Wedlug planu stabilizacje osiagnie pani na czwartym roku, przed letnia sesja. Jesli bede musial jeszcze przez dwa i pol roku znosic pani wybryki, Aleksandro, po prostu tego nie wytrzymam. Bede musial przejsc na emeryture. Usmiechnal sie, jakby chcial, aby docenila ten zart. -Skonczyla juz pani dziewietnascie lat? -Nie. Dopiero w maju. -W maju... Jest pani jeszcze dzieckiem. Pani rozwoj profesjonalny w olbrzymim tempie wyprzedza zdolnosci fizjologiczne. I nie mozna sztucznie tego procesu spowolnic... Tak, Saszenko, jest pani darem i nieszczesciem, ze tak powiem, w jednym zestawie. -Zdam egzamin? -Prosze mnie nie rozsmieszac. Zda go pani spiewajaco. Jesli oczywiscie nie zarzuci pani nauki. -A Zachar Iwanow... - Saszce drgnal glos. - Nie zdal. -Nie zdal - Stierch przestal sie usmiechac. - Wiec to takze pania meczy? Nie zdal. Bardzo mi, Saszenko, zal Zachara. To wielkie nieszczescie. Jak pani sadzi, dlaczego z Olegiem Borysowiczem powtarzamy wam do obrzydzenia: uczcie sie! Uczcie i przygotowujcie do egzaminu! Wydaje sie pani, ze zartujemy? Ech... Poglaskal ja po glowie jak mala dziewczynke. -Prosze sie uczyc, Saszo. Jest pani uparta, brakuje pani tylko dyscypliny i opanowania. Wszystko bedzie dobrze. A Faritowi moglaby pani jednak podziekowac. Wszyscy go nienawidzicie, a tak sie sklada, ze bez jego pomocy zawalilaby pani pierwszy semestr... Wiec jak, zgoda? Saszka podniosla wzrok. Stierch przygladal jej sie z lekkim usmiechem na twarzy. -Dzie... dziekuje - wymamrotala, jakajac sie. - Pomogl pan... z dzieckiem... pewnie bym tam umarla. -Nie trzeba umierac. Niech pani przyzna, Saszo, lubi sie pani uczyc? -Tak. - Odetchnela gleboko. - Bardzo. * * * Nie zostala jej zadna porzadna odziez. W mokrym dresie wybiegla na mroz i zdziwila sie, ze nie czuje zimna.Biegiem wrocila do akademika. Wziela prysznic. Usiadla przed otwarta walizka, nie wiedzac, co robic. Do zajec indywidualnych z Portnowem pozostalo czterdziesci minut. Owinawszy sie recznikiem i upodabniajac przez to do rzymskiego patrycjusza, poszla do kuchni. Przy oknie siedziala jej dawna wspollokatorka, Lena, z inna studentka pierwszego roku, ruda, piegowata i niezwykle blada. -Czesc - rzekla Saszka i obrzucila obie taksujacym spojrzeniem. Lena byla od niej znacznie grubsza i szersza w ramionach. Za to ruda dziewczyna... -Jak masz na imie? -Ira. -Wstan, prosze. Dziewczyna podniosla sie z lekiem. Saszka przyjrzala jej sie uwaznie; zarowno wzrost, jak i wymiary, w pelni ja satysfakcjonowaly. -Daj mi, prosze dzinsy i sweter. Teraz. Dziewczyna przelknela sline. -To, co mam na sobie? -Wszystko jedno. Byle szybko. -Aha - wymamrotala Ira i pospiesznie wyszla z kuchni. Lena zastygla nad filizanka herbaty. -Tylko je pozyczam - powiedziala Saszka niedbalym tonem. - W ramach przyjacielskiej przyslugi. I nie patrz tak na mnie. * * * Na zajecia z Portnowem przyszla punktualnie co do minuty, w czarnych welnianych spodniach i jaskrawozoltym wzorzystym swetrze recznej roboty.Wystraszona Ira nie pozalowala groznej Saszy najlepszych ubran, jakie znalazla w szafie. -Ladne - powiedzial Portnow, zamiast sie przywitac. - Gdzies juz widzialem te kwiatki. Przygotowana do zajec? -Przygotowana. -Zaczynaj. Od pierwszego do dziesiatego. Tylko nie od poczatku. Ja wyznacze kolejnosc. Najpierw trzecie. Saszka na chwile stracila glowe. Przywykla robic cwiczenia na zasadzie "snieznej kuli"; drugie narastalo na pierwszym, trzecie na drugim i tak dalej. Portnow siedzial rozparty za swym biurkiem. Przygladal jej sie przez szkla okularow bezlitosnym, rybim wzrokiem. -Dlugo mam czekac? A moze musi sie pani rozspiewac? Znecal sie nad nia. Kladac dlonie na oparciu skrzypiacego krzesla, nabrala w pluca powietrza i wyobrazila sobie dlugi rzad powiazanych ze soba pojec, ktore tak naprawde nigdy nie istnialy i dopiero teraz zostaly powolane do zycia przez jej wyobraznie... albo cos jeszcze innego. Pojecia. Niematerialne byty, ktore widziala jako krople szarej galarety. Mierzone liczbami i wyrazane znakami. Tych liczb nie dalo sie jednak zapisac, a znakow wyobrazic. Swiadomosc Saszki operowala nimi, tworzac z nich lancuszki, te zas zaplatala w taki sposob, aby ich oddzielne fragmenty, laczac sie ze soba, tworzyly kolejne byty. A potem w myslach, nie poruszajac ustami, rozplatywala te "odcisniete" w sobie nawzajem lancuszki i czula, jak od napiecia podryguje jej prawa powieka. -Siodme! Teraz, od tego miejsca... Stop! Pol taktu do tylu! I siodme raz jeszcze, od tego miejsca! Zaczelo ja mdlic z wysilku. Stworzony w kilka minut swiat przechylil sie na bok. Rozlegl sie niezadowolony jazgot, jakby ktos przewrocil ul pelen pszczol. Saszka tkala z niczego nowe lancuszki polaczen i znaczen, zapetlala je i rozrywala te petle, a powieka drzala jej coraz mocniej. -Dziesiate. Kolejny przeskok. Nigdy jeszcze nie robila cwiczen tak bezladnie, jednak wewnetrzny mechanizm, ktorego czescia byla jej osobowosc, juz sie rozgrzal i ruszyl pelna para, napedzany uporem i nienawiscia do Portnowa. Chce sie nad nia poznecac? Zobaczymy jeszcze, kto nad kim! -Drugie! Zachwiala sie, a potem wyprostowala. Przesunela po twarzy koniuszkami palcow i poczula fakture grubej tkaniny. Jakby ktos zalozyl jej worek na glowe. Drugie cwiczenie... Wszystko prawie od poczatku. Gdzie jest punkt wyjscia? Od ktorego rozgalezienia zaczac?! -Bedziesz jeszcze pyskowac? Glos dochodzil z daleka. Widziala twarz Portnowa jakby przez mase poplatanych, swiecacych niczym jedwab wlokien. -Stop, Samochina... Stop. Pytam, czy bedziesz jeszcze pyskowac? I spozniac sie na zajecia? -Nie bede - odparla przez zacisniete zeby. -Po raz ostatni ci uwierze - wykladowca usmiechnal sie sarkastycznie. - Na jutro przygotuj zadanie z aktywatora, schemat ze strony trzeciej. I lepiej, zebys sie postarala. * * * Wyszla z instytutu, jednak nie w podworze, lecz na ulice Sacco i Vanzettiego. Bruk lsnil, jak wysmarowany olejem. Saszka zatrzymala sie pod wysoka, stylizowana na zabytkowa, a byc moze rzeczywiscie stara latarnia. Za matowymi szybkami pelgal plomien i zoltym punkcikiem odbijal sie w kazdym brukowcu.Otwarly sie drzwi kafejki znajdujacej sie po drugiej stronie ulicy. Wyszla z nich kobieta, ubrana niestosownie do pory roku, w krotkim jasnym plaszczu i frywolnej czapce z daszkiem w krate. Saszka byla zdumiona, jak mozna chodzic po kostce brukowej na tak wysokich i cienkich obcasach. W slad za nia wybiegl Denis Miaskowski. Kulejac powlokl sie obok kobiety, a wlasciwie za nia, niczym pies. Zaintrygowana dziewczyna nie spuszczala z nich wzroku. Miedzy tymi dwoma zupelnie niepodobnymi i nie pasujacymi do siebie osobami blyskawicznie roslo napiecie, grozace wrecz wybuchem. Cofnela sie. Kilka krokow od latarni panowal juz polmrok. Zatrzymala sie w ciemnym prostokacie oznaczajacym wejscie w zaulek. -Zdajesz sobie sprawe, ze moglo byc gorzej - powiedziala kobieta ochryplym, niemal chlopiecym glosem. -Nie moglo - odparl Denis. Stal w rozpietym plaszczu. Bialy szalik zwisal do samej ziemi jak zapleciony sznur. -Przeciez to dopiero poczatek semestru! - Denisowi drzal glos. - Do zaliczenia jeszcze daleko. Przeciez to sam poczatek semestru! -Potem bedzie jeszcze trudniej - rzekla kobieta. Denis zrobil krok do przodu. Saszka zamarla. Chlopak chwycil kobiete za kolnierz i podniosl ja do gory. Wysokie obcasy zakolysaly sie w powietrzu. Byl od niej wyzszy o glowe i dwa razy bardziej masywny. Kobieta w jego rekach wygladala na calkowicie bezbronna, nie probowala jednak stawiac oporu. Minela sekunda. Saszka nie zdazyla nawet krzyknac. Denis wydal z siebie dziwny dzwiek i postawil kobiete na ziemi. Gdy odzyskiwala rownowage, w szczelinie miedzy kostkami bruku utkwil jej obcas. -Przepraszam - powiedzial Denis gluchym glosem. - Ja... I nagle opadl przed nia na kolana. Saszce wydalo sie to dziesiec razy straszniejsze niz scena, ktorej wlasnie byla swiadkiem. -Bardzo ci poblazano, Denis - rzekla kobieta, probujac wyszarpnac obcas z glebokiej szczeliny. -Prosze tego nie robic! -Mozesz im pomoc. Dobrze wiesz, jak. -Nie moge! Nie... -Oczywiscie, ze mozesz. Moga inni studenci z twojego roku. Mozesz i ty. Popatrz, jak pracuje Pawlenko. I jak wypruwa sobie zyly Samochina. Saszka drgnela. -Pamietasz zaliczenie na pierwszym roku? - kobieta mowila swobodnym, wrecz wesolym tonem. - Pamietasz, co mi wtedy obiecales? -Nie jestem w stanie sie tego nauczyc! -Dziecinada - oswiadczyla kobieta z lekkim zalem. - Wszystko jest w twoich rekach. Idz pracowac. I stukajac obcasami przeszla obok znieruchomialego Denisa, mijajac ganek instytutu i wejscie w zaulek. Przechodzac obok Saszki, obrocila glowe. Miala malenka biala twarz zaslonieta, niczym tarcza, ciemnymi okularami. Saszka nigdy jej wczesniej nie widziala. Jednak od razu rozpoznala. * * * Zaparzyla herbate i zalala wrzatkiem kostke rosolu. Zaniosla to wszystko do pokoju dwadziescia jeden i, usadowiwszy sie za zakurzonym biurkiem, w zamysleniu otwarla zolta broszurke, aktywator pojeciowy. Strona trzecia, schemat numer jeden. Po pieciu minutach nie byla juz w stanie oderwac od niego wzroku.Zolta, wydrukowana na lichym papierze ksiazeczka okazala sie kluczem laczacym w calosc strzepy wielu lamiglowek. Zszywala - z grubsza i na chybcika - to nielatwe doswiadczenie, ktore Saszka zdobyla podczas nauki. A takze jej wlasne wyobrazenie o swiecie, ktore przez ostatnie lata zostalo mocno nadszarpniete. Istnieja rzeczy, ktorych nie sposob sobie wyobrazic, ale ktore mozna nazwac. Gdy zostana nazwane, zmienia sie, przeksztalca w inny byt i przestana tej nazwie odpowiadac. Wowczas bedzie je mozna nazwac ponownie, juz inaczej. I ten proces - olsniewajacy proces tworzenia - nie ma konca. Slowo, ktore nazywa i slowo, ktore oznacza. Pojecie niczym organizm i tekst jako wszechswiat. Czwarty wymiar, "zaszyty" w schemat, sprawial, ze calkowicie tracilo sie poczucie czasu. Slowo bylo rezultatem, a jednoczesnie pierwotna przyczyna kazdego procesu. Przed oczami Saszki zawirowaly male "rakiety" - powolne jaskrawe iskry, jakie pojawiaja sie, gdy gwaltownie sie pochylic lub stanac na glowie. Herbata wystygla, a rosol pokryl sie warstewka tluszczu, jednak nie mialo to znaczenia. Schemat na stronie trzeciej lezal przed nia, jak krysztalowy model termitiery. Przesuwaly sie sensy, z ktorych kazdy podporzadkowany byl wlasnemu zadaniu, wymienialy sie impulsami, tworzyly hierarchie i niszczyly ja, aby zbudowac nowa. Saszka chwycila sie za wlosy; slowo "harmonia", niczym promien slonca, rozbilo sie na odcienie i polaczylo na powrot - doskonale. -Ale numer! Przesunela kciukiem po brzegach kartek. Aktywator nie byl zbyt gruby; przypominal czasopismo "Mlodosc", ktore dawno temu przynosila jej mama. Na kazdej stronie znajdowal sie inny schemat, nowy, zwiazany zarowno z nastepnym, jak i poprzednim, kolejna komorka w nieskonczonych plastrach jej rozumienia. To gigantyczne pole, ktore na sekunde pojawilo sie przed jej wzrokiem, nie mialo granic, bylo nieskonczone. -Jakie to piekne - wyszeptala. Slowa razily swa niedokladnoscia, wyswiechtaniem i banalnoscia. Saszka mrugnela - z rzes spadly niechciane lzy - i probowala powiedziec to samo zupelnie innymi slowami. Wiatr zatrzasnal lufcik. Zapisane kartki rozlecialy sie. Potrzasnela glowa, czujac sie tak, jakby wypadla z nirwany. Chciala zamknac ksiazke, lecz drgnela jej reka. Schemat numer trzy, do bolu doskonaly, przyciagal wzrok i przykuwal uwage. Kolosalnym wysilkiem woli zmusila sie, aby zamknac aktywator. W powietrzu uniosl sie biblioteczny kurz. Bylo za wczesnie na relaks. Pozostawalo jeszcze zadanie z modulu tekstowego. Dopila zimna herbate. Przysunela do siebie podrecznik i otworzyla pierwszy paragraf. Przelotnie spojrzala na strone, zapelniona bezsensownymi znakami. Lek i przeczucie sprawily, ze zmruzyla oczy. Niepokojace przeczucie, ze zaraz cos sie zacznie. Juz zaraz. I Saszka wgryzla sie w tekst. Nawyk koncentrowania uwagi i przyzwyczajenie do codziennej wytezonej pracy zrobily swoje. Saszka plynela, przecinajac abrakadabre i wyraznie czujac, ze jest na progu oswiecenia. Jeszcze tylko troche. "W milczeniu mineli dwupietrowa wille zbudowana z rozowawej cegly i weszli na ganek miedzy dwoma kamiennymi lwami; kamien byl wytarty od czestego dotyku, jednak prawa morda sprawiala wrazenie smutnej, zas lewa byla kpiaca, wrecz wesola. Nieruchome lwy patrzyly na Oriona". -Czesc - przywital sie Kostia. Podniosla glowe. Na progu stal Korzennikow junior z kawalkiem pizzy w reku. -Wybacz - odparla. - Musze dokonczyc paragraf. Chlopak kiwnal glowa. Kiedy Saszka po raz drugi oderwala wzrok od ksiazki, siedzial naprzeciw niej za stolem, a pizza byla zjedzona. Kostia przesuwal palcem suche okruszki, ukladajac z nich wzorki. -Przepraszam - powiedziala. - Wciagnela mnie nauka. -No... Wszyscy nasi sie ucza. Siedza cicho jak myszy, z nosami w ksiazkach. Miaskowski dostal dzis od Portnowa ochrzan za cwiczenia. Co sie z toba stalo? -Rosne jako pojecie. -Jak to? -Jestem pojeciem, a nie czlowiekiem. Ty takze zapewne jestes pojeciem. Wszyscy jestesmy uporzadkowanymi fragmentami informacji. I wyglada na to, ze coraz bardziej mi sie to podoba. Ciekawi mnie bycie pojeciem. Rosne. Kostia strzepnal okruszki na podloge. -Pytal o ciebie Jegor. -Kto to taki? -To chlopak z pierwszego roku, z ktorym spalas. -A dlaczego pytal o mnie wlasnie ciebie? -Nie mnie. Lize. -Jesli bedzie jeszcze pytal, niech Liza mu przekaze, ze nie jestem juz czlowiekiem. I dlatego z nikim nie moge sypiac. Kto to widzial, zeby matematyczna statystyka pieprzyla sie pierwszym prawem Newtona? -Saszko - rzekl Kostia. - Posluchaj... trzymaj sie. Masz z nas najciezej. Tak sadze. -Wcale nie - usmiechnela sie i od razu spowazniala. - Ale Miaskowskiemu... warto by jakos pomoc. -Jego kuratorem jest, bylo nie bylo, Popowa. Jest mu troche lzej. -On wcale nie ma lzej, Kostia. Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -Mowisz to z takim przekonaniem... -Bo wiem. Wybacz, ale ja naprawde musze sie uczyc. Bardzo duzo mi zadali. Jej gosc wstal. -Przyszedlem, bo w dziekanacie powiedzieli, ze podwyzszyli ci stypendium. Jako najlepszej studentce. -Pawlenko bedzie zachwycona. -No - usmiechnal sie Kostia. -Saszko... -Co? Patrzyl na nia niemal przez minute. Chcial cos powiedziec, nie mogl sie jednak przemoc. Pokrecil glowa, jakby proszac o wybaczenie. -Nie, nic... Pojde juz. Na razie. Otworzyl drzwi i prawie zderzyl sie z Faritem Korzennikowem. Zaskoczony chlopak cofnal sie, a wlasciwie odlecial, jakby ktos pchnal go w piers. -Czesc - rzekl Korzennikow senior, uwaznie przygladajac sie stojacemu przy drzwiach Kostii i siedzacej w glebi pokoju Saszce. - Poklociliscie sie? Kostia, nie mowiac ani slowa i nie patrzac na ojca, wyminal go i wyszedl na korytarz. Farit odprowadzil go spojrzeniem i zamknal drzwi. -Wybacz, jesli przeszkodzilem. Ciemne okulary, ktore tym razem byly przydymione na opal, sprawialy, ze przypominal ekstremalnego narciarza. Zblizyl sie, sprawdzil wytrzymalosc kulawego krzesla i usiadl na nim, podtrzymujac poly czarnego plaszcza. -Nie mam tych pieniedzy - oznajmila Saszka. - Wyrzucilam je. W lesie. Pietro wyzej ryczal magnetofon. Za sciana brzeczal telewizor. Ktos glosno tupiac przebiegl korytarzem. -Wyskoczylam z pociagu - wyjasnila. - Chcialam uciec. Ale nic mi nie wyszlo i... krotko mowiac, nie mam tych pieniedzy. -Nie przyszedlem po nie - powiedzial Korzennikow. - Jak sie zapewne domyslasz, wcale sie dzieki nim nie wzbogacam. Sa one jedynie slowami, ktorych ktos nie wypowiedzial i nigdy juz nie wypowie. W jego okularach odbijala sie zarowka stojacej na stole lampy. Saszka wierzchem dloni otarla lzy. Lzy zlosci i ulgi. -Przepraszam - wydusila przez zeby. -To ja przepraszam. Przyszedlem tu i pozbawilem cie duchowej rownowagi. -Juz od bardzo dawna nie odczuwam rownowagi duchowej. Widzialam dzis Lilie Popowa. Jednak nie ma zadnej Lilii Popowej... gdyz ona to takze pan. Korzennikow pohustal sie na krzesle. Zaskrzypialo rozeschniete drewno. -Mam racje? -Oczywiscie, ze ma pani racje - kurator usmiechal sie. - Tylko prosze nie dzielic sie z nikim swoimi spostrzezeniami. O tym, kim, lub tez czym jestem, porozmawiamy pozniej. Kiedy dorosniesz. -Jesli to pana interesuje - rzekla Saszka bardzo cicho - z nikim nie chce o panu rozmawiac. Nie chce nawet wiedziec, kim... czym pan jest. -To dobrze - kiwnal glowa, zamykajac oczy. - Odpowiada mi to. A teraz zbieraj sie, idziemy. -Dokad?! -Instytut oddaje ci do dyspozycji mieszkanie. Na czas nauki, wynajete. Tutaj, na Sacco i Vanzettiego, naprzeciw instytutu. W mansardzie. To ladne miejsce. -Nie chce - powiedziala niepewnie. -No jasne. Nie znudzil ci sie jeszcze ten przytulny sierociniec? Obwiodl pokoj gestem reki. Trzy lozka, dwa puste, z zoltymi pasiastymi materacami, i jedno Saszki, przykryte na ukos lniana narzuta. Zluszczone krzeslo i trojnogi taboret. Otwarta walizka. Zagracone stoly. Pogniecione kartki walajace sie w zakurzonych katach. Saszce zrobilo sie wstyd. -No... -Nie tracmy czasu. Gospodyni czeka na nas o wpol do osmej. Teraz jest siodma. Masz czas jutro po zajeciach przenosic walizki? Nie? Tak sadzilem. Pospiesz sie. * * * -Mylil sie pan co do Kostii.Nad Torpa wisialo rozgwiezdzone niebo. Nad dachy wschodzil Orion. Chodnik i bruk pokryly sie warstewka lodu, nawet galezie golych lip poblyskiwaly w swietle latarni. Saszka szla obok Farita Korzennikowa, niosac w rekach dwa plastikowe worki. Mezczyzna ciagnal walizke, ktorej male kolka co chwila wiezly w szczelinach miedzy kostkami bruku. Wowczas podnosil ja i przenosil. -Jedynie Kostia byl w stanie mi pomoc. I nie ma pan racji... sadzac, ze jest slabeuszem. To dobry, silny i uczciwy czlowiek. -Dziekuje, ze tak mowisz - Korzennikow rzucil na nia szybkie spojrzenie. -Sama ponosze wine za to, co sie stalo - powiedziala. - Wine ponosi slowo. Jedno jedyne slowo. -Zdarza sie. Kto jak kto, ale my znamy cene slow. Saszka poslizgnela sie. Korzennikow chwycil ja pod reke. -Nie przewracaj sie. To niedaleko. Musimy tylko przejsc przez ulice. Miala wrazenie, ze domy na ulicy Sacco i Vanzettiego zblizyly sie i pochylily nad nia, niemal stykajac dachowkami i pozostawiajac pod nogami tylko waska sciezke oraz pasek nieba nad glowa. -Czy moglabym odpracowac za Denisa? -Co? -Jesli Denis nie jest w stanie... naucze sie za niego. Tylko prosze go zostawic w spokoju. Mineli budynek instytutu. Bylo juz pozno i prawie wszystkie okna pogasly. Przy wejsciu do mrocznego zaulka swiecila latarnia. W gleboka kaluze wmarzly dwie butelki po piwie. -Myslisz, ze jestem sadysta, Sasz? -Ja w ogole o panu nie mysle. -Myslisz i dobrze o tym wiem. I nie przejmuj sie tak Denisem. Uczciwie haruje na tyle, na ile jest w stanie. Jednak predzej czy pozniej bedzie musial zrozumiec, ze jesli nie przeskoczy samego siebie, wszystko pojdzie na marne. Im szybciej to zrozumie, tym lepiej. -Ale ja... -A ty nie mozesz mu pomoc. Pomoglas Kostii, bo go kochalas. I wciaz go kochasz. -Nic podobnego! -Alez tak. Niestety na zawsze zaprzepasciliscie swoje szczescie. Dwa glupie szczeniaki. I niepotrzebnie sie obwiniasz. Jedyna i glowna wine ponosi za to on. -Nie kocham go. Ja tylko... sie z nim przyjaznie. -Obawiasz sie o niego. Kochasz nie kogos, kto cie podnieca, a tego, o kogo sie boisz. A temu chlopakowi, Jegorowi, nigdy nie bedziesz w stanie wybaczyc. Zatrzymala sie. Po przejsciu kilku krokow Korzennikow obejrzal sie za siebie. -Jestesmy prawie na miejscu. To tam, gdzie lwy... co z toba? Saszka milczala. Mezczyzna przystanal. -No, co sie stalo? -Zrozumie. Kiedy bedzie na drugim roku. Wtedy wszystko zrozumie - powiedziala urywanym glosem. -Oczywiscie, ze zrozumie. Idziemy? W milczeniu mineli dwupietrowa wille zbudowana z rozowawej cegly i weszli na ganek miedzy dwoma kamiennymi lwami; kamien byl wytarty od czestego dotyku, jednak prawa morda sprawiala wrazenie smutnej, lewa zas byla kpiaca, wrecz wesola. Nieruchome lwy patrzyly na Oriona. Korzennikow zadzwonil do drzwi. Otworzyla je szescdziesiecioletnia kobieta, szczupla i zwawa. Wziela od Saszki jeden z workow. -To Maria Fiodorowna. A to Aleksandra Samochina, Sasza. Prosze, wez klucze. Dwa ogromne klucze - z masywnymi glowkami i skomplikowanymi zlobieniami - legly w jej dloni. Jak ja bede je nosic, pomyslala ze zdziwieniem. Chyba tylko na szyi, jak ozdobe? -Jasnym kluczem otwieraja sie drzwi wejsciowe. Ciemny jest od twojego pokoju. Chodzmy. Wewnatrz pachnialo wilgotnym tynkiem i, ledwo wyczuwalnie, perfumami. Automatycznie wlaczyla sie mala zolta lampka. Gospodyni gdzies zniknela. Saszka ze swymi workami wspinala sie po kreconych schodach za niosacym jej walizke Korzennikowem. Schody byly tak waskie, ze walizka co i rusz sie klinowala. Saszka rozgladala sie w polmroku. Grube porecze wyginaly sie jak deka starego instrumentu muzycznego. Dzwiek krokow odbijal sie echem. Mineli okragle okienko na pierwszym pietrze i dziewczyna zatrzymala sie, jakby stopy przyrosly jej do schodow. Korzennikow obejrzal sie za siebie. -Saszo? -Mam problem. -Worek sie rozerwal? -Nie. Ja... -Chodz. Jestesmy na miejscu! Potykajac sie weszla na drugie pietro. W korytarzu bylo ciemno i wpadla na swoja walizke. -Gdzies tu byl kontakt - mruknal Korzennikow. - O, jest. Zapalila sie zarowka. Saszka zamrugala - miala przed soba waskie drzwi obite pociemnialym drewnem. -Otwieraj. Klucz wszedl w zamek lekko i bez kaprysow. Rozleglo sie ciche szczekniecie i drzwi stanely otworem. Pierwsza weszla do srodka i namacala kontakt. Stala w progu malenkiego, przypominajacego domek dla lalek mieszkania. Sufit, przy drzwiach bardzo wysoki, obnizal sie i przy oknie pokoj byl niewiele wyzszy od Saszki. Za oknem znajdowal sie maly balkonik opleciony sucha winorosla, a dalej rozciagala sie ulica Sacco i Vanzettiego, tajemniczo podswietlona latarniami. Za bialymi prostymi drzwiami po prawej stronie pokoju znajdowala sie lazienka wylozona czystymi rozowymi kafelkami. -Patrz, tu sa naczynia, czajnik elektryczny... Nie boj sie, wszystkiego mozna dotknac. Rozgosc sie. Zabytkowe biurko z mnostwem polek i szuflad. Orzechowy blat, kiedys zachlapany atramentem, teraz niemal calkowicie wyczyszczony. Regal z ksiazkami. Deska do prasowania i male zelazko. Szafa na ubrania z masa wieszakow. Zegar, ktory wlasnie zaskrzypial mechanizmem i cicho wybil osma. Saszka, nie rozbierajac sie, przysiadla na brzegu nowego, dosc twardego lozka z ortopedycznym materacem. Korzennikow wciagnal walizke do pokoju. -Zatem jaki masz problem? -Wydawalo mi sie. -Jesli nie chcesz, nie mow. -Wydawalo mi sie, ze przeczytalam fragment z... - zaciela sie. - Port... Oleg Borysowicz mowil, ze w module tekstowym mozna zobaczyc fragment prawdopodobnej przyszlosci. -Deja vu - usmiechnal sie Korzennikow. - I co zobaczylas? -Lwy. Przy wejsciu. Identyczne. -No i co? -Nic takiego - oblizala wargi. - Zapewne... - I nieoczekiwanie dla samej siebie zaczela mowic, szybko, zachlystujac sie. - Moze pan sterowac czasem. Potrafi go pan zapetlic. I nie dziwi pana fakt, ze ktos cos czyta... a za godzine mu sie to przydarza. -Swiat jest tekstem. - Korzennikow pstryknal kilka razy kontaktem w lazience. - A slowami ludzie. -To Szekspir - zauwazyla. - Swiat jest teatrem. -Kazdy ocenia wedlug wlasnej miary. Szekspir sformulowal to tak. Ty, byc moze, opiszesz to inaczej. -Czy naprawde moge widziec swoja przyszlosc? -Oczywiscie. Kiedy kupujesz bilet na pociag, nie tylko widzisz swa przyszlosc, lecz wrecz ja tworzysz. Na bilecie napisany jest czas odjazdu... Wagon... Miejsce... Co oznacza, ze w najbardziej prawdopodobnej przyszlosci pojawisz sie na dworcu, podejdziesz do wagonu, ktorego numer jest wydrukowany na bilecie... -Lubi sie pan ze mnie nasmiewac? Sama sie zdziwila, jak bezradnie zabrzmial jej glos. Korzennikow przestal sie usmiechac. -Przepraszam, nie chcialem cie urazic. To zbyt powazny temat, aby mowic o nim bez smiechu. Polozyl dlon na masywnej brazowej klamce. -Spokojnej nocy, Saszo. Pojde juz. Otworzyl drzwi prowadzace w mroczny korytarz. -Farit... -Tak? -Dziekuje panu - wymamrotala troche na sile. - Pomogl mi pan, kiedy popelnilam blad... z bratem. -Nie ma za co - odparl dosc oficjalnym tonem. - Cos jeszcze? Z zaklopotania spuscila glowe. -To mieszkanie... bardzo mi sie podoba. -Nie musisz za nie dziekowac. Nalezy ci sie. Do widzenia. I wyszedl. * * * Rankiem przed poczatkiem zajec Saszka podeszla do Denisa Miaskowskiego. W milczeniu zlapala go za rekaw i odciagnela pod okno.-Czego chcesz? - zapytal posepnie. -Przezylam to samo - odparla. - Utkwilam... ale dalam sobie rade. Sama. -Przeciez nie masz pojecia o tym, co przezywam! - Denis byl zdenerwowany. - Po co mi to mowisz? Ty nic nie wiesz! -Wiem. - Saszka patrzyla mu w oczy. - Wiem, Denia. Z Kostia bylo to samo. Ze wszystkimi. I rob, co mowie. Nie wstawaj od stolu, dopoki sie nie nauczysz. -Latwo ci dawac rady! -Wcale nie jest mi latwo, Denis - usmiechnela sie. - Wiem, co mowie. Zabrzmial dzwonek na zajecia z Portnowem. * * * -"Czym jest nazwa? To, co zwiemy roza, pod inna nazwa rownie by pachnialo"*. Innymi slowy, nazwa nie zmienia istoty przedmiotu. Jest to powszechne bledne przekonanie, w rodzaju tego, ze Ziemia jest plaska. Nazywajac przedmiot, dajac mu imie, zmieniamy go. I jednoczesnie przeszkadzamy mu sie zmieniac. Nazwa jest jak rohatyna, ktora unieruchamia weza na drodze. - Portnow zrobil ruch, jakby przyciskal rohatyna urojonego gada. - A przy okazji zwroccie uwage, ze jesli jakies stwierdzenie jest sprzeczne, niemal na pewno jest prawdziwe... Prosze wejsc.Wszedl Andriej Korotkow, przyciskajacy dlonie do brzucha, blady, zgiety wpol i wyraznie chory. -Przepraszam - wymamrotal, patrzac gdzies obok Portnowa. - Zatrulem sie. Mam zaswiadczenie lekarskie. - Odrywajac na moment reke od brzucha, wreczyl wykladowcy zlozona karteczke. Portnow rozwinal ja i przebiegl wzrokiem. -Jest pan wolny, moze pan isc - rzekl ostrym tonem. Przez sale przebiegl szmer. Korotkow podniosl glowe. -Ale... -Prosze isc. Porozmawiamy, kiedy poczuje sie pan lepiej - glos Portnowa nie wrozyl niczego dobrego. -A moge zostac? - zapytal Korotkow, nerwowo oblizujac wargi. Portnow podal mu zaswiadczenie lekarskie. -W takim razie prosze to zabrac, z laski swojej. Chlopak wzial od niego karteczke i wciaz zgiety wpol powlokl sie na swoje miejsce. Wykladowca odczekal kilka sekund, dopoki w sali nie zapadla absolutna cisza. -Moge kontynuowac? Dziekuje. A wiec istnieje takze inne bledne przekonanie, ze nazwa automatycznie okresla wlasciwosci przedmiotu. Oto dlugopis. - Podrzucil i zlapal szaro-niebieski dlugopis z biala zatyczka. - Czy zmieni sie, jesli nazwe go... dzdzownica? Grupa "A" pierwszego roku milczala w napieciu. Nikt nie chcial sie podstawiac. * William Shakespeare, Romeo i Julia, tlum J. Paszkowski. -Nie zmieni sie. - Portnow niedbale rzucil dlugopis na stol. - Poniewaz dany kawalek plastiku nie ma zadnego zwiazku z procesami i zjawiskami, o ktorych dyskutujemy i badaniu ktorych poswiecamy swoj czas... w przerwach miedzy potancowkami i rozwiazywaniem problemow zoladkowo-jelitowych. Poza tym, kiedy mowie "nazwac", nie mam na mysli zadnego z jezykow, ktorym posluguja sie zyjacy obecnie ludzie. Mam na mysli Mowe, ktorej zaczniecie sie uczyc na trzecim roku. A niektorzy wczesniej. Samochina, o ktorej ma pani zajecia z Nikolajem Waleriewiczem? -O szostej. -Znakomicie. O szesnastej trzydziesci oczekuje pani w swoim gabinecie, w skrzydle administracyjnym. A teraz otwieramy podreczniki na stronie czwartej i piatej. Bede wdzieczny, Pawlenko, jesli nie bedzie pani podczas zajec rozmawiac z Miaskowskim. Zechce pani przygotowac na jutro dodatkowo cwiczenia osiem a i osiem b z dodatku do zbioru zadan. * * * O szesnastej trzydziesci siedziala za stolem, wpatrzona w lezaca przed nia kartke. Portnow wlasnie narysowal na niej prosta pozioma linie.-Co to takiego? -Horyzont. Niebo i ziemia. Gora i dol. -A jeszcze? -Przestrzen i plaszczyzna. Obszar przelozenia. Ekran. -Ekran - powtorzyl z nutka zadowolenia w glosie. - Przypuscmy... Oto motyl. - Szybko, kilkoma kreskami narysowal u gory kartki duzego motyla. - A oto jego projekcja. - Pod pozioma kreska naszkicowal przyblizony kontur z para skrzydel. - W jaki sposob mozna wyrazic odwrotny zwiazek? -W zaden. Odwrotny zwiazek nie istnieje. Ja odbijam sie w lustrze. Jednak lustro nie moze sie odbic we mnie. -Czyzby? Saszka splotla palce. Miala wrazenie, ze jest na progu zrozumienia czegos prostego i wielkiego. Jednak tak, jak czasem zapomina sie znajoma nazwe, nie mogla skojarzyc... skoncentrowac sie... przypomniec sobie. -Dobrze pamieta pani schemat z trzeciej strony? - zapytal Portnow cicho. Skinela glowa. -Prosze z pamieci wykonac... "tworzenie". Odwrocila kartke. Powiodla po niej olowkiem, nie odrywajac go od papieru. Powstala calkowicie zamknieta figura, ktora byla przestrzenna, choc znajdowala sie na plaszczyznie. Odruchowo przelknela sline. Jej rysunek istnial w czasie. Sam z siebie. Zaczynal sie i konczyl. Zapetlony. -Nie rozumiem... -Zrozumie pani. Na razie wystarczy, ze prawidlowo pani wykonuje. Prosze w ten znak wpisac "zwiazek". Saszka zamknela oczy. Powiodla olowkiem. Zrobilo jej sie bardzo goraco. Pod swetrem po plecach splynela kropla potu. -Co wyszlo? Spojrzala na kartke. Znajdowal sie na niej okragly symbol z awersu zlotej monety. -Slowo - powiedziala, sama zadziwiona. -Tak - odparl Portnow. - "Slowo". To pani pierwszy krok w swiat "Mowy". Jest on zarazem krokiem ostatnim, gdyz Slowo jest zapetlone i konczy sie na samym sobie. Jest na poczatku oraz na koncu. Nauczyla sie je pani rozpoznawac juz na drugim roku, to niezly wynik, jednak dopiero kiedy - jesli w ogole - nauczy sie je pani wyrazac, uznam, ze zasluzyla pani na dyplom z wyroznieniem. Wyprostowal sie z mina czlowieka, ktory dobrze wykonal swoja prace. Jego pokoj byl mniejszy od gabinetu Stiercha i znajdowaly sie w nim jedynie biurko, regal z ksiazkami i sejf w kacie. Portnow kucnal przy nim, otworzyl stalowe drzwiczki i z widocznym wysilkiem wyjal olbrzymia ksiege, przypominajaca szara cegle. Polozyl ja na stole przed Saszka. Mimowolnie dotknela okladki. -Zostaw! Odchylila sie, przestraszona. -Ile razy mam powtarzac, ze nie wolno otwierac ksiazki, zanim na to nie pozwole! Nie wie pani, co sie tam znajduje i nie jest pani gotowa na to, co zobaczy! Zrozumialaby to nawet malpa, gdyby sparzyla sie na swej ciekawosci tyle razy, co pani! Saszka demonstracyjnie schowala rece za plecami. -To slownik - rzekl wykladowca o ton ciszej. - Ulozony warstwowo. Znajduje sie w nim piec wymiarow. Piec. Co oznacza, ze ze swym mizernym doswiadczeniem bedzie pani co jakis czas wpadac w irracjonalne "kieszenie", z mozliwoscia petli czasowych. Czy nalezy sie tego obawiac? Nie. Czy stanowi to dla pani zagrozenie? Tak! By nie splonac jak zapalka, bedzie musiala pani scisle przestrzegac prawidel, ktorych pania naucze. Po pierwsze... slucha mnie pani, czy stroi z siebie obrazalska? -Slucham - powiedziala. Portnow usiadl przed nia okrakiem na krzesle. Przetarl okulary skrajem swetra. -Po pierwsze, podczas jednego seansu moze pani przyswajac tylko jedna warstwe informacyjna. Jedna. Po drugie... Wyciagnal z kieszeni cienki jaskrawoniebieski przedmiot, w ktorym Saszka ze zdziwieniem rozpoznala dluga tortowa swieczke. -Przed przystapieniem do pracy bedzie pani za kazdym razem odkrawac trzycentymetrowy kawalek swieczki. Spala sie ona centymetr na minute, czasem szybciej, jednak trzy centymetry w zupelnosci wystarcza. Prosze wstawic ja miedzy palce w taki sposob. - Portnow wsunal swieczke miedzy wskazujacy i serdeczny palec prawej dloni. - Umocowac tasma klejaca. I podpalic. Przelknela sline, czujac suchosc w gardle. -Moze latwiej byloby przypalic papierosem? Portnow spojrzal na nia sponad okularow, tak ze przygryzla jezyk. -Kiedy pracuje pani ze slownikiem, Samochina - jesli oczywiscie bedzie pani potrafila z nim pracowac - z transu nie wyrwie pani zaden budzik ani nawet okrzyk! Jedynie odczucie ostrego bolu. Nagle! Strzasnie pani ogien i nic sie nie stanie. Chce pani sprobowac? -Tak - rzekla Saszka pozadliwie. * * * Bol byl nikly, jak od ugryzienia komara. Saszka drgnela, chcac zabic owada i wrocic do nauki, jednak posiadajacy miliardy odcieni swiat juz sie oddalal, jak zerwana wiatrem czapka. Ten swiat, wciaz bedacy w ruchu, poprzecinany polaczeniami, zawilymi i nieoczywistymi, a jednoczesnie naturalnymi i pelnymi harmonii. Ten swiat, ktory dopiero zaczela badac i juz byla wstrzasnieta jego madroscia i pieknem. Ten swiat, idealnie przystosowany do tego, aby rozumiec go coraz glebiej, od polaczenia do polaczenia, od listka do korzonka, wciaz dalej i szerzej, analizujac go, syntetyzujac i nie mogac wyjsc z podziwu.Ten swiat zgasl. Saszka siedziala w gabinecie Portnowa. Miedzy dwoma oparzonymi, sklejonymi tasma palcami dymil sie ogarek swieczki. Podniosla dlon do twarzy, na wskazujacym i serdecznym palcu zrobily jej sie pecherze. -Nie zdazylam. Nie przyswoilam warstwy w calosci. Chce jeszcze raz. Wykladowca wstal, wkladajac pierscien. Chciala sie podniesc, jednak Portnow gestem polecil jej nie ruszac sie z miejsca. Podszedl do stolu, zlapal ja za podbrodek, odchylil glowe i mignal w oczy odbitym promieniem. Odruchowo zacisnela powieki. Portnow w milczeniu wzial slownik i schowal go do sejfu. Saszka wstala. -Przeciez chcial mi go pan dac! -Wazy dziesiec kilogramow. -I co z tego! Przeciez i tak chcial mi go pan dac... Mezczyzna zerknal na nia z ukosa. Wyjal paczke papierosow i zamyslil sie. -Wciaz nie palisz? -Nie. -Szkoda. -Prosze palic - zgodzila sie wspanialomyslnie. Wykladowca zaciagnal sie papierosem. Patrzyla, jak pali. Portnow prawie nigdy nie byl w jej obecnosci zaklopotany. Teraz chodzil po gabinecie, puszczajac pod sufit struzki dymu, i co jakis czas przechylal glowe, jakby sluchal bezglosnej repliki. Niekiedy zerkal na Saszke z ukosa. Przez te spojrzenia denerwowala sie jeszcze bardziej. -I co, znow zrobilam cos nie tak? -Czym jest sens, Samochina? -Projekcja woli na obszar jej przejawienia. -A czym jest pani? Zastanawiala sie pani nad tym? -Czlowiekiem. -Druga proba. -Studentka. Obiektem waszych sadystycznych eksperymentow. Portnow nagle wybuchnal smiechem. Smial sie jeszcze rzadziej, niz byl zaklopotany, i Saszka byla pewna, ze cos tu smierdzi. -Beda pani proponowac studia doktoranckie. Prosze sie dziesiec razy zastanowic. Jesli rzeczywiscie jest pani tym, czym mi sie teraz wydaje, powinna pani bardzo sceptycznie traktowac wszelkie propozycje. Nawet te bardzo kuszace. -Ale ja nie skonczylam jeszcze nawet drugiego roku - rzekla Saszka niepewnie. -No wlasnie... No wlasnie, Samochina. - Portnow usmiechnal sie triumfalnie. - W porzadku, podpowiem: jest pani tym, kto siedzi teraz przede mna, biologicznym stworzeniem z nieumiejetnie umalowanymi oczami... Jest ono projekcja. Projekcja czego? -A co panu do moich oczu?! -Pytam, projekcja czego? -Idei? - zaproponowala. - Tego... ejdosu? Portnow usmiechnal sie triumfalnie. -Moze pani isc. Do szostej jest pani wolna. Na jutro prosze opracowac schemat ze strony osmej. * * * Zapadl zmierzch. Wraz z ciemnoscia przyszla odwilz. Wiatr niosl zapach ziemi i wody. Saszka stala na srodku ulicy Sacco i Vanzettiego z twarza uniesiona ku niebu i sluchala, jak szumia strumyki pod topniejacymi warstwami sniegu.Zbyt wiele wydarzylo sie podczas ostatnich kilku dni. Zdazyla nauczyc sie latac. Zabrac studentce pierwszego roku ubranie. Poklocic sie i pogodzic ze Stierchem. Zobaczyc fragment wlasnej przyszlosci. Porozmawiac z Korzennikowem o Kostii. Oparzyc reke... Notabene oparzenie, na ktore poczatkowo w ogole nie zwracala uwagi, bolalo coraz bardziej. Zaczerpnela sniegu z oparcia zeliwnej lawki i przylozyla go do dloni. Na wieczor miala zaplanowana prace, duzo pracy, jednak mysl o kanapce z kielbasa, raz przemknawszy przez jej glowe, nie chciala sie juz odczepic. Obok niej przeszly dziewczyny z grupy "B", kolezanki Oksany. Glosno zaskrzypialy drzwi. W znajdujacej sie naprzeciwko instytutu kafejce palilo sie swiatlo, ktos sie smial i gralo radio. Przeszla przez ulice i zeszla po pieciu schodkach. Otwarla drzwi i weszla do srodka. -Dzien dobry. Poprosze kanapke z kielbasa... i kawe. I jeszcze sok pomidorowy. O tej porze za drewnianymi stolami siedzieli, palili i rozmawiali glownie studenci pierwszego roku. Saszka zauwazyla Ire. Te sama, ktorej spodnie i sweter nosila juz drugi dzien. Dziewczyna, pochylajac glowe, opowiadala cos z zapalem, a obok, rowniez nachylony w jej strone, siedzial Jegor. Saszka podeszla do nich, niosac przed soba mala tacke. Pierwsza zauwazyla ja Ira i zamilkla raptownie, jakby polknela gumowa gruszke. Jegor obrocil glowe. -Czesc - przywitala sie. - Przysiade sie, jesli mozna. -Siadaj - odparl Jegor ochryple. - Tylko ze my wlasnie wychodzimy. -Nie spieszcie sie - wymownie spojrzala na ledwie napoczete ciastko i filizanki pelne jeszcze goracej herbaty. - Nie spieszcie sie. Musze wam cos powiedziec. Ira milczala. Saszka ze zdziwieniem zauwazyla, ze dziewczyna naprawde sie jej boi. I to bardzo. -Spojrz na mnie - powiedziala lagodnym tonem, zwracajac sie do Jegora. - Dlaczego sie odwracasz? Z niechecia podniosl glowe. Troche tu ciemnawo, pomyslala Saszka. Gdybym tylko potrafila, tak jak Portnow i Stierch, blyskac ludziom w oczy slonecznymi zajaczkami i w ich swietle widziec wewnetrzny swiat rozmowcy. Chlopak odsunal sie gwaltownie. -Co tak patrzysz? Zupelnie jak... -Jak kto? Jegor milczal. -Posluchajcie mnie oboje - mowila z lekkim usmiechem. -Jestescie teraz na drugim semestrze. Za kilka tygodni zacznie sie destrukcja... tak to nazywaja. Rozpadniecie sie na kawalki... od wewnatrz i bedziecie w stanie myslec tylko o tym, co macie przed oczami. Zniknie milosc, strach i inne drobiazgi, ktore przeszkadzaja w pracy. I nawet nie jest to nieprzyjemne... raczej dziwne. A potem, jesli bedziecie sie dobrze uczyc - a bedziecie, bo co innego wam zostalo - zlozycie sie na nowo. I staniecie sie juz troche inni. I wlasnie wtedy, na drugim roku, kiedy pojawi sie wprowadzenie do praktyki... wtedy przypomnisz sobie moje slowa, Jegor. I zrozumiesz... cos zrozumiesz, tyle ze ja najprawdopodobniej juz sie tego nie dowiem. Oboje patrzyli na nia z rozdziawionymi ustami. Saszka ze smakiem ugryzla kanapke. -Jedzcie... herbata stygnie. Z calego serca zycze wam szczescia. Nie obrazaj sie, Iro, sweter i spodnie oddam ci... pozniej. W milczeniu przygladali sie, jak je kanapke. Saszka wypila swoj sok, dopila kawe, wytarla usta chusteczka i wstala. -To na razie. Co zlego, to nie ja. -Nie zrozumialas mnie... - zaczal Jegor. -Nart w koncu nie kupiles? Nie odpowiedzial. -Szkoda - powiedziala. - Zima juz prawie minela. No, musze isc. Zdaje sie, ze patrzyli za nia nawet, gdy zamknela za soba drzwi. * * * Nastala wiosna.Po Torpie plynely strumyki, wijac sie miedzy brukowcami, a w glebokich kaluzach rozmakaly papierowe stateczki. Zycie Saszki calkowicie sie zmienilo. Mogla teraz zaszyc sie w swoim mieszkaniu, siedziec wieczorami za wielkim biurkiem i czytac, lub po prostu rozmyslac, przygladajac sie latarniom na ulicy Sacco i Vanzettiego. Juz samo to wiele jej dawalo i bardzo sobie cenila swoj nowy status. Nie chodzila na wyklady. Przeszla na indywidualny tok nauczania. Spala do dziesiatej, a potem pila kawe, zaparzajac ja we wlasnej mansardzie, na malej elektrycznej kuchence. Nastepnie otwierala zeszyt, w ktorym Portnow rozpisal dla niej zadania, i brala sie do pracy. Najpierw modul tekstowy. Niestety, niezaleznie od jej staran, zaden z "sensow", ktore przypadkowo pojawialy sie podczas pracy, nie mogl pretendowac do roli "fragmentu prawdopodobnej przyszlosci". Potem aktywator pojeciowy. Portnow wymagal, aby przerabiala go pisemnie, to znaczy ukladala w jeden ciag wszystkie dostrzezone nastepstwa i polaczenia. W poludnie linijki przed jej oczami zaczynaly sie rozmywac, drobno zapisane kartki robily sie sztywne i pochyliwszy sie nad nimi mozna bylo poczuc delikatny zapach tuszu, ktorym wypelnione sa wklady do dlugopisow. Saszka wdychala go i usmiechala sie, myslac o niezwyklej harmonii, z jaka urzadzony jest swiat, o pieknie logicznych konstrukcji i zlotych iskierkach przypadkow, ktore pojawialy sie niespodziewanie, znikad, aby oswietlic - uwypuklic, podkreslic - niewiarygodna dokladnosc i prawidlowosc informacyjnego obrazu swiata. Potem spacerowala po Torpie. Przechodnie zwracali na nia uwage. Jedni przygladali jej sie ze zdziwieniem, inni z lekiem lub nieskrywana ciekawoscia. Szybko przyzwyczaila sie do tych spojrzen i przestala je zauwazac. Rzeka wystapila z brzegow i zerwala drewniany mostek. Z pakow wystrzelily liscie. Ulice Sacco i Vanzettiego spowil zielony lipowy dym. Studenci pierwszego roku wpadali na framugi. Z boku wygladalo to smiesznie i przerazajaco. Saszka zapisywala zadania w oddzielnym zeszycie. Aby nie popelnic bledu i przez pomylke nie zrobic za duzo. Portnow wciaz nie pozwalal jej samodzielnie pracowac ze slownikiem. Miala do niego dostep wylacznie na zajeciach, pod osobistym nadzorem Olega Borysowicza. Dawno zwrocila Irze spodnie i sweter. Wyzsze stypendium umozliwilo jej zrobienie zakupow w miejscowym domu towarowym. Nie byl to oczywiscie szczyt mody, ale nie musiala juz chodzic w lachmanach. W zakladzie fryzjerskim naprzeciw domu towarowego ostrzygla sie "na pazia". Rozmawiajac z mloda fryzjerka, Saszka przypomniala sobie Walerego, ktory byl na trzecim roku, gdy ona zaczynala nauke. "Powinnas sie ostrzyc na pazia i uzywac jaskrawszej szminki"... Gdzie jest teraz Walery, kto i czego go uczy? Podmalowala usta cukierkowo rozowa szminka i byla ogolnie zadowolona ze swego wygladu. Wuefista, Dima Dmitrycz, przez ktorego byla zawsze traktowana z powsciagliwa sympatia, sprawial wrazenie, jakby zobaczyl ja po raz pierwszy w zyciu. Raz wymagajacy, wrecz krzykliwy, to znow zaklopotany i niezadowolony z siebie, poswiecal jej wiecej uwagi, niz wszystkim innym dziewczetom z grupy razem wzietym. Saszka odpowiadala na jego entuzjazm zyczliwa obojetnoscia. Jej gospodyni miala na parterze telefon i za niewielka oplata lokatorka mogla dzwonic do domu, kiedy tylko chciala, nie chodzac na poczte i nie stojac w kolejce. -Czesc, mamo! To ja! Kiedy odbieral Walentyn, Saszka od razu odkladala sluchawke. Po kilku razach mama rozgryzla jej nieskomplikowany podstep. -Nie chcesz rozmawiac z Wala? -Czemu tak sadzisz? -Przestan. Jesli nie chcesz, nie rozmawiaj. To twoja sprawa. -Ale... czasem nie chce laczyc. -Jasne. -Co u was slychac? Jak sie czuje maly? -Dobrze. -Wszystko w porzadku? -Tak, w porzadku. A u ciebie? -U mnie w porzadku... To na razie. -Do uslyszenia. Poczatkowo po takich rozmowach Saszka wpadala w depresje i nawet plakala. Na wiesc o tym, ze dziecko jest zdrowe, za kazdym razem czula, ze kamien spada jej z serca. Jednak ton, ktorym rozmawiala z nia mama, obojetny i obcy, byl po prostu nie do zniesienia. Nastal kwiecien. Mama zmiekla. Kilka razy sama nawet zadzwonila do gospodyni, proszac Saszke do telefonu. Zwykle dzwonila wieczorem, gdy dziewczyna siedziala nad aktywatorem. Odrywanie sie od pracy bylo tak nieprzyjemne i trudne, ze sama poprosila gospodynie, aby nigdy nie wolala jej do telefonu. -Sama bede dzwonic, mamo. Jest mi po prostu niezrecznie... rozumiesz. -Dobrze. Bede czekac. Codziennie robilo sie cieplej. Od rana do wieczora niebo nad Torpa bylo blekitne i swiecilo slonce. Saszka nadal spacerowala samotnie i pewnego razu, wracajac do domu, spotkala Denisa Miaskowskiego. Stal przy ganku z lwami i bez watpienia na nia czekal. W roztargnieniu gladzil po mordzie jednego z kamiennych straznikow. Tego, ktory wygladal na wesolego. -Czesc. Ty do mnie? -Nie. Mam okienko miedzy indywidualnymi... Postanowilem sie przejsc. -No to spaceruj - wyciagnela z torby jasny, masywny klucz. -Poczekaj... tylko kilka slow. Odwrocila sie w jego strone. W ciagu ostatnich miesiecy Denis zapuscil brode, niezbyt gesta, za to kedzierzawa. Zakrywala jego miekki podbrodek, przez co wydawal sie starszy i bardziej meski. -Kostia odszedl od Zenki. -Co? -Odszedl od niej i teraz mieszka u mnie. Juz od trzech dni. A ty nawet tego nie zauwazylas. -A dlaczego mialabym zauwazac? -W ogole nie pojawiasz sie w instytucie - kontynuowal, jakby jej nie uslyszal. -Naprawde? Jakos nikt sie mnie o to nie czepia. Mam na mysli wykladowcow. Denis pokrecil glowa. -Wiesz, o co mi chodzi. Zenka sie wscieka i podburzyla przeciwko Kostii wszystkie nasze dziewczyny. Dla Lizy nazwisko Korzennikow to juz wyrok. A ty ucieklas, schowalas sie... jakbys nie byla z naszego roku. -A co ja mam z tym wspolnego? -Wszyscy wiedza, ze ty akurat masz. -Ach tak - uniosla sie Saszka. - Od dziecka nauczono mnie nie mieszac sie w czyjes klotnie rodzinne. Kto sie lubi, ten sie czubi. Przekaz to swojemu koledze. Weszla na ganek i przypomniala sobie Farita Korzennikowa, ktory - stojac w tym wlasnie miejscu - rzekl: "Kto jak kto, ale my znamy cene slow". -Poczekaj, Denia... Nie chcialam tego powiedziec. Chlopak, ktory odszedl juz kilka krokow, odwrocil sie. -Naprawde sadzisz, ze to on mnie do ciebie przyslal? -Nie. -Chodzi o to... ze jest mu zle. Zenia ma sie znakomicie. Ona zeruje na swej krzywdzie, jak pajak. A Kostia ma przechlapane... Sama rozumiesz. -Rozumiem - Saszka zwazyla klucz w dloni. - Ale nie moge mu teraz pomoc. Ty takze zrozum. Denis przestapil z nogi na noge. -Jasne - rzekl z gorycza. - Bedziesz jutro na angielskim? -Raczej nie. -To na razie. Pojde juz. -Czesc. * * * Wrocila do mieszkania i nie robiac sobie jak zwykle herbaty i nie zdejmujac nawet plaszcza, zalozyla sluchawki. Usiadla przy oknie i wlaczyla ostatnia sciezke Stiercha. Odtwarzacz byl podlaczony do pradu - kiedy znudzila jej sie zabawa z bateriami, kupila ladowarke.W zeszycie, w ktorym zapisywala zadania, przy dzisiejszej dacie widnialy numery siedemnascie i osiemnascie. Splotla palce, rozparla sie w fotelu i zamknela oczy. I po raz pierwszy od wielu dni cisza oraz to, co razem z nia wchodzilo w jej swiadomosc, natknela sie na szklana sciane. Przeklety Denis ze swymi nowinkami. Nawet zaciskajac powieki, Saszka widziala skrzynke na kwiaty, w ktorej zielenily sie rozsady, ulice Sacco i Vanzettiego i rozswietlajace sie w polmroku latarnie. Gdyby nie byli na tym samym roku, juz dawno by o sobie zapomnieli. A przynajmniej ona postaralaby sie wymazac z pamieci istnienie Kostii tak dokladnie, jak tylko mozna zapomniec o czlowieku, ktoremu uratowalo sie zycie. Nie mozna przeciez w kolko rozpamietywac banalnej historii o tym, jak chlopak kochal dziewczyne, a ona mu nie dala. Pogodza sie, myslala Saszka niemal ze wspolczuciem. I dalej beda wspolnie niesc to przypadkowe rodzinne brzemie. Bo to malo jest na swiecie takich malzenstw? Siedemnasta sciezka konczyla sie i zaczynala od poczatku. Potem znowu. Latarnie na ulicach zaplonely jasniej, ucichly kroki i przytlumione rozmowy, zgasly okna w stojacym naprzeciw domu. Saszka siedziala jak wmurowana, ze sluchawkami na uszach, i coraz wyrazniej zdawala sobie sprawe, ze po raz pierwszy od bardzo dawna przyjdzie jutro na zajecia do Stiercha nieprzygotowana. Chlopak kochal dziewczyne... Poczula zapomniane juz mdlosci. Poszla do lazienki i pochylila nad zlewem, jednak minely one rownie niespodziewanie, jak sie pojawily. Czy oznaczalo to, ze nie wszystkie niewypowiedziane slowa zmienily sie w zloto? Czy oznaczalo to, ze miala wciaz szanse? Stop. Wylaczyla odtwarzacz, zdjela sluchawki i z powrotem usiadla za biurkiem. Polozyla przed soba kartke papieru. Z pamieci, nie zagladajac do aktywatora, narysowala znak "przywiazania". U gory, nie odrywajac olowka, dodala "tworzenie". Portnow uczyl ja rozpoznawac i laczyc znaki. Stierch robil aluzje, ze w przyszlosci, mniej wiecej na czwartym roku, Saszka nauczy sie wyrazac znaki, dzieki czemu osiagnie zawodowa perfekcje. Na lezacej przed nia kartce znajdowal sie znak istniejacy w trzech wymiarach - na plaszczyznie! - i rozwijajacy sie w czasie. Taki obrazek udal sie jej po raz drugi w zyciu. Jednak tym razem symbol nie byl zapetlony, jak "slowo", ktore Portnow kazal jej kiedys narysowac, lecz zyl i rozwijal sie liniowo. Przyjrzala mu sie. Symbol stawal sie coraz bardziej zlozony. Podwoil sie. I znowu podzielil. Kiedy zorientowala sie, co jej to przypomina, pociemnialo jej w oczach. Podzial zaplodnionej komorki. Narodzenie swiata! Nie miala zapalniczki, jednak na poleczce kominka lezalo pudelko zapalek. Trzesacymi sie rekami Saszka zmiela kartke z narysowanym na niej znakiem, rzucila ja na pusta patelnie i podpalila. Papier zajal sie ogniem. Sciany zajasnialy zoltymi odblyskami. Rozwinal sie czarno-pomaranczowy kwiat, skurczyl i zgasl. Rysunek zamienil sie w popiol. Przygryzla warge. Zeby tylko oni sie o tym nie dowiedzieli. Oby nie dowiedzial sie o tym Stierch. Formalnie Saszka niczego nie naruszyla; jesli jednak przypuscic - na sekunde! - ze naprawde to zrobila... Wyobrazila sobie, jak plonie, skrecajac sie w czarne platki, caly swiat. I rozplakala sie - po raz pierwszy od wielu dni. * * * Obudzila sie w srodku nocy. A moze bylo juz rano? Zegar cicho wybil trzecia. Wygladalo na to, ze prawie cztery godziny spala za biurkiem.Przetarla oczy. Rozejrzala sie - na patelni lezal spalony kawalek papieru. Glupstwo, pomyslala. To wszystko mi sie przywidzialo ze zmeczenia... albo przez to, ze myslalam o Kostii. Jak powiedzialby Farit, uznajmy, ze byl to sen... Tylko sen. Wyrzucila popiol do kosza na smieci. Przeciagnela sie, ziewajac. Usiadla za biurkiem. Do dziesiatej musiala opracowac dwie sciezki, miala wiec piec godzin na wnikliwa prace. Potrafie to robic, powiedziala sobie, wlaczajac odtwarzanie siedemnastej sciezki. Robilam to wiele razy. I chwalono mnie. Poslucham wiec teraz sciezki, dokladnie sie nad nia zastanowie... wyczuje ja... sama nie wiem, jak to okreslic... Wcisnela odtwarzanie. * * * Zegar wybil piata. Ten znajomy dzwiek sam z siebie nie mogl zwrocic jej uwagi, lecz gdy tylko ucichlo ostatnie uderzenie, zegar zaskrzypial i zatrzymal sie. Saszka pomyslal, ze trzeba podciagnac ciezarek.I w nastepnej chwili gwaltownie wyprostowala sie w fotelu. Cos sie wydarzylo. Na wyswietlaczu odtwarzacza migala liczba "piecdziesiat szesc", jednak wiedziala, co to oznacza. Rozejrzala sie. Pokoj wydawal sie znacznie mniejszy, niz byl w rzeczywistosci. To skrzynia, a nie pokoj. Mozna sie udusic. Podeszla do okna i szarpnela je do siebie. Zabrzeczalo szklo. Na podloge polecialy zolte paski uszczelki. Pokoj wypelnil sie chlodnym wiosennym powietrzem. Do switu pozostawalo pare godzin. O niczym nie myslac, chcac jedynie oddychac, poruszac sie, zyc, stanela na parapecie. Przecisnela sie przez waska framuge. Przygniotla sadzonki w skrzynce na kwiaty. Odepchnela sie i wzbila w powietrze. Pojawily sie gwiazdy, przysloniete cieniutka warstwa koronkowych oblokow. W dole zablysly swiatla Torpy. Saszka, wyciagnieta jak struna, przemknela nad pokrytymi dachowka domami. Zaczepila skrzydlem o stary wiatromierz. Zatoczyla petle, zeszla nizej i poleciala tuz nad ziemia, z latwoscia omijajac drzewa i latarnie. Wzniosla sie do gory i zawisla bez ruchu, rozposcierajac skrzydla jak orzel na herbie. Byla tu masa powietrza. Saszka widziala i odczuwala je jak migotliwa banke mydlana, w ktorej zamkniety byl polokrag horyzontu. Rozesmiala sie; po prawej i lewej stronie, na skraju pola widzenia, pojawialy sie i znikaly skrzydla w kolorze oksydowanej stali. W niczym nie przypominaly tych malutkich jak u pisklecia skrzydelek, ktore tak niewygodnie bylo wycierac recznikiem. Byly ogromne, kazde z nich dorownywalo wielkoscia samej Saszce. Beztrosko zlozyla je, jak parasol, i zanurkowala w dol. Przemknela nad glowami dwoch rozmawiajacych dozorczyn, ktore spojrzaly ze strachem w niebo, kiedy ona byla juz daleko. Zatoczyla krag nad centralnym placem. Zobaczyla przystanek autobusowy i markotnych ludzi, czekajacych na pierwszy kurs. Wzbila sie do gory i przysiadla na dachu miejscowego szesciopietrowego drapacza chmur. Chlodne powietrze nieco ja otrzezwilo. Poruszajac skrzydlami, Saszka probowala zastanowic sie, co ma teraz robic i czym moze zakonczyc sie ta awantura. Szybkosc, jaka mogla rozwijac w powietrzu, robila wrazenie. Przypomnialo sie jej dawne marzenie - wyjechac z Torpy. A moze odleciec? Wiatr wzmagal sie. Po niebie plynely plaskie, postrzepione chmury. Sens jest projekcja woli na obszar jej przejawienia. Wysoko za chmurami ciagnal sie po niebie slad odrzutowca, jednak Saszka wiedziala, ze jest to jedynie waska, przypominajaca usmiech szczelina. Raz robila sie ona szersza, to znow zwezala, zmieniajac niemal w nitke. A za nia, po drugiej stronie nieba, przyjaznie migotaly cieple swiatelka. Podskoczyla, odpychajac sie od dachowek bosymi stopami i ze wszystkich sil machajac skrzydlami wzbila sie w gore. Przypominajaca usmiech szczelina przyblizyla sie i Saszka miala wrazenie, ze widzi za nia olbrzymia przestrzen oswietlona milionami latarni. Jeszcze jeden wysilek i postrzepione chmury zostaly daleko w dole. Rozpostarla skrzydla, przymierzajac sie, by jak najzgrabniej przecisnac przez szczeline, gdy nagle po drugiej stronie nieba zalsnil oslepiajacy blysk. Saszka zmruzyla oczy. Przez chwile wydawalo jej sie, ze stoi w sali numer czternascie przed Stierchem, ktory oslepia ja odbitym od metalowej plytki bialym swiatlem. I w tym jasnym jak w sali operacyjnej swietle runela na nia ze szczeliny czarna skrzydlata postac. Zachwiala sie i stracila rownowage. Spadajac, przeleciala przez chmury, rabnela o spad dachu, sturlala sie, bolesnie uderzajac w skrzydlo i zatrzymala na samym brzegu dachu, zapierajac czubkami palcow o lezaca na dachowkach rynne. Pomiedzy nia i wiatromierzem wyladowal czarny cien z rozwianymi popielatymi wlosami. Stal kilka metrow od niej. Zamiast garbu z jego plecow wyrastaly dwa gigantyczne czarne skrzydla zaslaniajace niebo. Szarpnela sie gwaltownie, probujac wstac z dachowek Zeslizgnela sie, obrocila w powietrzu, rozpostarla rece, nogi i skrzydla i tuz nad kostka brukowa odzyskala rownowage. Niemal skladajac skrzydla i machajac samymi ich czubkami, jak jaskolka, zaczela uciekac czarna szczelina ulicy, w gore, potem w dol i przez brame, stracajac sople lodu. Czarna sylwetka nie pozostawala w tyle; przeciwnie, z kazdym ostrym zakretem Saszka widziala ja coraz blizej. Grzmialo. Niebo co chwila sie rozjasnialo; pekalo, rozdzierane nagla burza. Saszka wciaz leciala, dygocac przy kazdym rozblysku, przemknela przez waska jak rura brame, gwaltownie skrecila, omijajac slup ogloszeniowy... i calym cialem wpadla na stary kasztan. Runela na ziemie. Rozlegl sie ostatni grzmot i scichl w oddali. Niebo pociemnialo, okna sie nie swiecily. Stara latarnia skrzypiac kolysala sie na lancuchu. Na ulice Sacco i Vanzettiego powrocila cisza i tylko gdzies w oddali, za rogiem, niepewnie zaszurala lopata dozorcy. Saszka lezala nieruchomo na bruku. Udajac martwa, jak malenki owad. * * * -Jak wygladal ten znak?-Nie jestem w stanie go powtorzyc. "Tworzenie" w polaczeniu z "przywiazaniem". Nie jestem w stanie. -Moze cos takiego? - Stierch machnal reka. Tuz przed twarza Saszki utkal sie w powietrzu i natychmiast rozsypal na iskry ten sam, istniejacy w czasie i zyjacy wedlug wlasnych prawidel znak. -Podobny. -Podobny czy ten? -Ten. -Ile razy zdazyl sie podzielic, zanim go spalilas? -Trzy... albo cztery. -Wiec trzy czy cztery? Chlipnela bezradnie. -Cztery. Wstawal swit. W Torpie gasly latarnie. Siedziala skulona na zeliwnej lawce obejmujac ramiona rekami. Stierch stal naprzeciw niej, nie zadajac sobie trudu z udawaniem garbusa. Jego rozluznione skrzydla dotykaly wilgotnego asfaltu. -Co bylo potem? -Zaczelam sluchac sciezki... siedemnastej. I osiemnastej. -Ilu sciezek wysluchalas? -Nikolaju Waleriewiczu - powiedziala. - To byl nieszczesliwy wypadek, "awaria". -"Samo tak wyszlo"? Saszka zakryla twarz rekami. -Prosze powiedziec, ilu sciezek zdazyla pani wysluchac? -Do p... piecdziesiatej szostej. Tylko czterdziestu. Dlugie czarne pioro podchwycone przez wiatr zawirowalo nad ziemia i zaplatalo sie w gestych krzewach. Stierch poruszyl ramionami; jego skrzydla rozwinely sie na cala szerokosc, mieniac sie blekitem i lekko dygocac w porywach wiatru. Po czym powoli sie zlozyly, przylegajac do plecow i przybierajac ksztalt niewielkiego garbu. -Dzis o dwunastej u mnie w gabinecie. * * * Przyszla na angielski. W kostiumie skladajacym sie z zakietu i spodni, ze starannie ulozonymi wlosami, umalowana, powazna i milczaca, jakby znow utracila dar mowy. Na zadanie anglistki poprawila na tablicy kilka zdan z nieprawidlowo wstawionymi czasownikami i ani razu sie nie pomylila.Zajecia skonczyly sie o jedenastej. Kostia i Zenia wyszli z sali nie patrzac na siebie i rozeszli sie w rozne strony. Saszka zeszla do bufetu, wziela szklanke soku jablkowego i usiadla przy wolnym stoliku. Otwarla na kolanach modul tekstowy i zaczela go czytac od poczatku, od pierwszego paragrafu. Cwiczenie czyni mistrza. A powtarzania nikt jej nie zabronil. Powoli, dokladnie, slowo za slowem przedzierala sie przez zgrzyt, loskot i bezsensowny szum. Bylo to jak milion pieknych piesni, ktore, brzmiac jednoczesnie, polaczylyby sie w kakofonie. Jak miliony milosnych wyznan, ktore wypowiedziane w jednej chwili, nalozylyby sie na siebie, tworzac w sumie zgielk i belkot. Zadna wola nie padlaby projekcja na obszar przejawienia i nie zrodzilby sie sens... "We dwoch udalo im sie zaulkiem odciagnac Siwi od przystani. Wokol walaly sie ciala. Na cytrynowym drzewie wisiala dziewczyna. Weszli tylnym wejsciem do jakiegos pustego domu i polozyli Siwi na sofie. Po podlodze ciagnal sie w strone szafy krwawy slad. Doktor zajrzal do szafy i od razu ja zamknal...". Szklanka spadla ze stolu i roztrzaskala sie o podloge, zasypujac ja odlamkami szkla wymieszanymi z sokiem jablkowym. "Moga urzadzac rzez na ulicach, ale jakie to w koncu ma znaczenie? Wszak inna tkanka, tkanka zycia, takze zaplata sie bez konca, i gdy oni puszczaja z dymem jedno miasto, z ruin dzwiga sie inne. Gora staje sie jeszcze wieksza i potez..."*-Saszka? Saszka?! Oderwala wzrok od ksiazki. Wszyscy w bufecie patrzyli na nia. Stojaca za lada mloda bufetowa miala oczy wytrzeszczone ze strachu. -Saszko, oprzytomniej! Obok stal Kostia. Pod podeszwami jego butow skrzypialo rozbite szklo. Zdaje sie, ze wlasnie przestal trzasc Saszke za klapy eleganckiego zakietu. -Co sie stalo? -Oprocz tego, ze krzyczalas i jeczalas na caly glos, nic szczegolnego. -Efekty uboczne... procesu uczenia sie - usmiechnela sie krzywo. - Nigdy nie przychodzilo ci do glowy, ze zyjemy wewnatrz tekstu? -Nie - odparl bez zastanowienia. - A... Poczekaj, co powiedzialas? * * * Zeszla do czesci administracyjnej, przyciskajac do piersi modul tekstowy.Sekretarki nie zastala; na pustym stole lezala jedynie robotka na drutach. Obite skora drzwi byly uchylone. -Niech pani wejdzie, Samochina. Weszla do srodka. Stierch przechadzal sie po gabinecie. Portnow palil, siedzac w kacie na niskiej sofie. A za biurkiem, zalozywszy noge na noge, siedzial Farit Korzennikow. Saszka potknela sie na progu i nieomal upuscila ksiazke. Stierch spojrzal na nia przez ramie. -Prosze wejsc. I usiasc. Powoli, nie opuszczajac glowy, przeszla przez caly gabinet. Usiadla w skorzanym fotelu naprzeciw Korzennikowa. Zobaczyla w jego lustrzanych okularach swoje odbicie. W podziemnym gabinecie bylo bardzo zimno. -Jak sie pani czuje? - zapytal krotko Stierch. Uniosla wyzej podbrodek. -Slucham? -Jak sie pani czuje po tym, co wydarzylo sie wczoraj? -Dobrze. Portnow odkaszlnal, jakby zakrztusil sie papierosem. Z jego nozdrzy wylecialy dwie smuzki dymu. -To bardzo dobrze - Stierch kiwnal glowa. - Tak wiec, powinna sie pani czegos o sobie dowiedziec, Aleksandro Samochina. Bardzo prosze, Olegu Borysowiczu. Portnow zgasil papierosa w popielniczce. Zdjal okulary i wsunal je do kieszeni kraciastej koszuli. Zaczepily sie o guzik i wszyscy obecni w gabinecie przez pol minuty czekali, az sobie z nimi poradzi. Po uporaniu sie z okularami Portnow wyjal nastepnego papierosa. Zaczal go miac koniuszkami palcow. Zdaje sie, ze drzaly mu rece. -Bez watpienia jest pani najlepsza i najzdolniejsza studentka z calego roku, Samochina. I na tej podstawie uznala pani najwyrazniej, ze wszystko jest dozwolone, zadne zasady nie istnieja i sama moze pani stawiac przed soba zadania oraz je wypelniac, a wszystko to, co mowia wykladowcy, zasluguje w najlepszym wypadku na ironiczny usmieszek... -Nie, ja niczego podobnego... - zaczela Saszka. -Prosze milczec! - Portnow zawziecie mial papierosa i na podloge sypaly sie okruszki tytoniu. - Rozwija sie pani niewiarygodnie szybko, jednak jest to proces skokowy i niekontrolowany. W chwili obecnej rozbieznosc pomiedzy pani mozliwosciami i stopniem pani odpowiedzialnosci osiagnela tak skandaliczny poziom, ze musimy, jako pani nauczyciele, podjac jakas decyzje... odnosnie pani osoby. I to wlasnie zamierzamy uczynic. To wszystko, co mialem do powiedzenia. Pod jego przenikliwym spojrzeniem wciagnela glowe w ramiona. -Prosze mnie teraz posluchac, Aleksandro - rzekl Stierch. - Wczoraj z braku lepszego zajecia wyrazila pani niezwykle skomplikowany kompleks informacyjny... Byla to - w stanie zarodku - Milosc, tak jak ja pani rozumie. Zrealizowala ja pani, przeniosla w stan czynnej projekcji, a potem spalila. -Nie - wymamrotala. - Ja... ja nie wiedzialam! -Ale tego bylo pani za malo. Zabrala sie pani za probowanie moich sciezek, jednej za druga, i przez godzine przebyla droge rozwoju obliczona na pol roku! Jest pani pierwsza studentka w mojej karierze, ktorej udalo sie dokonac czegos podobnego. Jesli jednak przerobilaby pani nie piecdziesiat szesc, a piecdziesiat osiem sciezek, wywrociloby pania na lewa strone. W doslownym sensie, gdyz zbuntowalaby sie materia. Jelita na wierzch! Ubranie, skora, wlosy, w klebek! Wywracala pani kiedys na lewa strone brudna skarpetke? -Nie wiedzialam! Nie wyjasnil mi pan tego! -Powiedzielismy pani wystarczajaco duzo! - warknal Portnow. - Miala pani dostatecznie duzo informacji, aby wyciagac wnioski! -Prosze na mnie nie krzyczec - powiedziala Saszka cicho. Zle oczy Portnowa zamienily sie w szparki. Stierch zatrzymal sie na chwile, wzial ze stolu szklanke z woda i pokrecil nia, obserwujac plywajaca w niej zdechla muche. -Wczoraj dokonala pani kolejnego skoku w rozwoju. Niemozliwego z punktu widzenia mojego... naszego z Olegiem Borysowiczem doswiadczenia. Nie zginela pani tylko przez szczesliwy przypadek. Jednak teraz, skoro pani ocalala, pojawia sie inne pytanie... Wykladowca zamilkl. Jego do tej pory biale policzki porozowialy. Oczy o malenkich zrenicach spoczely na jej twarzy. -Po diabla to pani zrobila?! Co mamy teraz z pania poczac? Co zrobic, przeciez jest pani niesterowalna! Jak malpa z granatem recznym! Jest rzecza niemozliwa, zeby biologiczny czlowiek uzyskal dostep do wyrazania jeszcze przed przeobrazeniem, przed egzaminem! A pani jest czlowiekiem i zachowuje sie jak czlowiek! Jak dziewczynka! Jak glupia, infantylna, nieodpowiedzialna... Przerwal. Zalozyl rece za plecy i znowu zaczal przechadzac sie po gabinecie tam i powrotem. W ciszy slychac bylo tylko jego kroki. Gdzies daleko, w instytucie, zabrzmial dzwonek. -Dlaczego jestem niesterowalna? - odezwala sie Saszka, ze wszystkich sil probujac powstrzymac drzenie glosu. - Prosze mi wyjasnic, zrozumiem to... Obraza mnie pan teraz, ale nawet nie probuje wyjasnic! Traktujecie nas jak zwierzeta, jak kompletnych idiotow... -Bo nimi jestescie - wtracil Portnow. Korzennikow milczal i przygladal sie jej z zainteresowaniem. -W porzadku - powiedzial Stierch cichym glosem, ktory nie wrozyl nic dobrego. - Pomowmy wiec o wyjasnieniach. Czy mowilem pani, Aleksandro, ze niekontrolowane doswiadczenia sa zabronione i niebezpieczne? -Ale... -Mowilem czy nie? -Mowil pan! -Pani to zdaje sie zrozumiala i dala mi slowo, ze nie bedzie robic zadan ponadprogramowych? Tak bylo? -Nikolaju Waleriewiczu... -Dala mi pani slowo? Tak czy nie?! -Tak! Ale przeciez nie rozumialam... -Teraz pani zrozumie - obiecal Stierch zlowieszczym tonem. - Sytuacja jest absolutnie wyjatkowa. Olegu Borysowiczu, jakie sa pana sugestie? Portnow pstryknal zapalniczka. Zaciagnal sie, wypuscil struzke dymu i od razu zgasil papierosa. Znow wyjal z kieszeni okulary, zalozyl je na nos i spojrzal znad szkiel na Saszke. -Wiem jedno: ta dziewczyna nie wyjdzie z tego gabinetu, dopoki nie wymyslimy sposobu, jak ja uspokoic. -Sposobu, niestety, radykalnego - wymamrotal Stierch. - Bylismy zmuszeni zaprosic tutaj pani kuratora, Aleksandro. Korzennikow siedzial nieruchomo; przez okulary trudno bylo okreslic kierunek jego wzroku. Saszka wciagnela glowe w ramiona. -Faricie Grigoriewiczu! - Stierch mowil przesadnie poprawnym tonem. - Opiekunowie roku zwracaja sie do pana z prosba. Nalezy zapewnic przestrzeganie dyscypliny nauki przez studentke Aleksandre Samochine. Zapadla dluga, dzwieczna cisza. Saszka doskonale wiedziala, ze nie ma sensu blagac. Jedyne, co moze teraz zrobic, to starac sie zachowac godnosc, na tyle, na ile jest to mozliwe. Zebrala resztke sil i wyprostowala sie. Miala na sobie swoj najlepszy zakiet, ani jedna lza nie zniszczyla makijazu. Przez chwile zobaczyla siebie ich oczami i nagle przypomniala sobie, jak kurczyl sie w ogniu ten rodzacy sie swiat. Ktory byl, jak sie okazalo, Miloscia. Oczy Korzennikowa byly ukryte za ciemnymi okularami. Utkwil w niej niewidoczne, lecz doskonale wyczuwalne spojrzenie, tak jak kiedys, w lipcu, w nadmorskiej miejscowosci, na Ulicy Prowadzacej do Morza, ktora przywiodla ja do Instytutu Technologii Specjalnych. Saszka spuscila wzrok. -Wykonywanie zadan bez pozwolenia - rzekl Stierch cichym, bezbarwnym glosem. - Swiadome metamorfozy. Eksperymenty z wyrazaniem bytow. Wszystko to nazwalbym razacym naruszeniem dyscypliny. W gabinecie zapadla martwa cisza, ktora pierwszy naruszyl Korzennikow. -Jest pewne "ale", Nikolaju. -Tak? -Obiecalem dziewczynie, ze nie bede zadal od niej rzeczy niewykonalnych. Stierch uniosl brwi. -A coz jest niewykonalnego w tym, co wyliczylem? -Ona sie rozwija, realizujac swoja nature. - W okularach Korzennikowa odbijaly sie jarzeniowki. - Nie bedzie w stanie sie zatrzymac, jesli na plytce znajduje sie po kolei kilka sciezek. Prosze jej nagrywac na kazda plytke po jednej sciezce. Chyba nie jest to skomplikowane? Zapadla cisza. Stierch zmienil sie na twarzy. Jego ukryte pod marynarka skrzydla drgnely, jakby chcialy natychmiast sie rozwinac. Saszka skulila sie w fotelu, gotowa zapasc sie pod ziemie. -Nie jest to skomplikowane - oznajmil wykladowca gluchym tonem. - A tylko... bezprecedensowe. Nigdy nie mialem studentow, ktorzy byliby w stanie przyswoic dziesiec sciezek pod rzad. Dlatego korzystalem ze standardowych pomocy naukowych. -Ale tu najwyrazniej mamy do czynienia z przypadkiem niestandardowym? - lagodnie zapytal Korzennikow. -Ma pan racje - odparl Stierch po chwili milczenia. - Tak. -Wiec umowa stoi. - Korzennikow kiwnal glowa. - A co do wyrazania bytow... Saszo, czy zdaje sobie pani sprawe z tego, co zrobila? -Nie zrobilam tego specjalnie. Nie chcialam. Portnow zakrztusil sie dymem. -A wiec nie zdaje sobie pani sprawy? -Niby dlaczego? Zdaje - odparla cicho. Stierch wzniosl oczy ku gorze. -Dlaczego to pani zrobila? - kurator kontynuowal przesluchanie. -Przez przypadek. -Co pania do tego popchnelo? O czym pani myslala, zanim wziela do reki olowek? Z trudem przelknela sline. -To wazne - mezczyzna skinal glowa. - O czym? Albo o kim? -O Kostii - powiedziala Saszka. - O Konstantinie Korzennikowie. I stanowczo spojrzala na swe odbicie w jego ciemnych okularach. -I z powodu przezyc duchowych postanowila pani pobawic sie znaczeniami? - wtracil sie Portnow. Zerknela w jego strone. -Wcale nie chcialam sie bawic, Olegu Borysowiczu. Czy to nie pan uczyl mnie laczyc znaki? I czy to nie pan chwalil mnie, kiedy sie udawalo? Przeciez nie uprzedzil mnie pan, ze to zabronione! -Zabronilbym ci biegac po suficie, gdybym wiedzial, ze jestes do tego zdolna! -Ja przeciez tez nie wiedzialam! Po prostu zylam... istnialam, zajmowalam przestrzen, funkcjonowalam, dzialalam, trwalam... Zlapala sie na monotonnym wyliczaniu slow; w kazdym z nich byla czastka potrzebnego jej sensu, lecz zadne w pelni nie pasowalo. -Wlasnie to mialem na mysli - rzekl cicho Korzennikow. -Czy wynika z tego - rzucil ostro, niemal agresywnie Portnow - ze nie mozemy wymagac od dziewczyny, aby przestala pastwic sie nad przestrzenia informacyjna? Gdyz oznacza to, ze zadamy rzeczy niewykonalnych?! -Nie. - Korzennikow lekko sie usmiechnal. - Teraz, kiedy co nieco wyjasnilismy, zadanie sie uproscilo i zostanie rozwiazane. Prosze sie nie obawiac. I zwrocil sie do Saszki. -Chcialbym dzis z pania porozmawiac, Saszo. O ktorej konczy pani zajecia? * * * Doszla do siebie za dlugim stolem w wielkiej sali, w ktorej zwykle odbywaly sie ogolne wyklady. Lezala przed nia wyrwana z zeszytu kartka i Saszka pisala na niej: "W czasach obecnych przezycia estetyczne rozpatruje sie jako przezywanie wartosci, w ramach filozofii wartosci". W sali bylo niewiele osob i wykladowczyni jakos dziwnie sie jej przygladala.Odchylila sie na oparciu krzesla. Lubila sie uczyc; najnudniejsze nawet lekcje i najbardziej zawile definicje przywracaly ja do rzeczywistosci. Do rzeczywistosci, tak jak Saszka ja rozumiala. Zabrzmial dzwonek. Wrocila do swojej mansardy, na nikogo nie patrzac i z nikim nie rozmawiajac. Popiol ze spalonej kartki wciaz lezal w koszu. Posprzatala w pokoju, zebrala z podlogi zolte paski uszczelek i wyniosla smieci. Usiadla przy oknie i dlugo przygladala sie zazielenionym lipom na ulicy Sacco i Vanzettiego. Czyja byla ta milosc, ktora przypadkowo, z glupoty wyrazila? Po ukonkretnieniu sie milosc ta znalazla nosiciela i obiekt... Podmiot i przedmiot... Co stalo sie z tymi ludzmi, gdy Saszka ja spalila? Jej rece same szukaly jakiegos zajecia. Wyjela olowek i w szufladzie biurka znalazla temperowke. Przysunela do siebie czysta kartke papieru, zeby nie nasmiecic. Wlozyla temperowke na stepiony koniec olowka i przekrecila raz, potem drugi. Wiorki spadaly na kartke, ukladajac sie we wzor. Zebrala je w garsc i wsypala do kosza. Nie bedzie niczego rysowac; zabroniono jej wyrazac byty. Nie bedzie tego robic, w zadnym wypadku, tylko na chwilke otworzy aktywator pojeciowy. Zolty papier, schematy, kolumny, cyfry... Saszka zamknela oczy. Wspaniale mrowisko sensow, ze wszystkimi jego poziomami i polaczeniami, wektorami, pochodnymi, petlami, osemkami i prostymi wiodacymi w nieskonczonosc... Nie, nie. Tylko patrzec. Tylko podziwiac. Harmonia... Olowek sam wyslizgnal sie z temperowki, ostry jak igla. Wola. Tworzenie. Slowo. Co ja wyprawiam, pomyslala spanikowana, podczas gdy cala jej istota, potezna i zwinna, umocniona i rozwinieta dzieki zadaniom i cwiczeniom, zyla, istniala, zajmowala przestrzen, funkcjonowala, dzialala, trwala... Potem urwaly sie takze mysli. Jednym skokiem przeszly na nastepny poziom, niemozliwy do opisania zwyklymi slowami. Olowek sunal po kartce, nie odrywajac sie od papieru, i tworzyl symbole z zamknietym w nich czwartym wymiarem. Odblaski slonca na wodzie, malenkie jaskrawozolte plastikowe wioslo. To jeszcze nie milosc, to przeczucie, przedsionek, to... Dzwonek do drzwi zabrzmial jak dzwon przeciwpozarowy. Odkad Saszka zamieszkala w mansardzie, jeszcze nigdy nie przychodzili do niej goscie i nie miala okazji slyszec tego ogluszajacego dzwieku. Drgnela jej reka i olowek zlamal sie. Z przerazeniem wlepila wzrok w kartke, na ktorej migotal niemal ukonczony symbol. Ktos nie przestawal dzwonic. Wyjrzala przez okno i na dole, na progu z dwoma lwami zobaczyla Korzennikowa. Nie byl to jednak Farit, lecz Kostia. * * * -Uff... Ale mnie wystraszyles.-A czego mialabys sie bac? - Kostia rozejrzal sie podejrzliwie i wciagnal nosem powietrze. - Cos sie palilo? -Nic takiego, jakies papierki. Siadaj. Przycupnal na brzegu taboretu. Rozejrzal sie, tym razem dokladniej. -Niezle ci sie powodzi. Bez porownania z nasza szczurza nora. -Co, poklociles sie z zona? - wyrwalo sie Saszce. -Zdazyli juz doniesc? - Kostia patrzyl w bok. -Widac to golym okiem - odparla. - Wybacz, ale nie poczestuje cie herbata, skonczyla sie. Co chciales mi powiedziec? Chlopak pohustal sie na krzesle i przez chwile byl tak podobny do swego ojca, ze Saszce zrobilo sie nieswojo. -Czego od ciebie chcieli? Po co cie wezwali? Wiem, ze on tez tam byl. Westchnela ciezko. Wlasciwie byl jedyna osoba, ktorej mogla wszystko opowiedziec. No, prawie wszystko. Bez niektorych szczegolow. I opowiedziala. Kostia sluchal w napieciu, pochylajac sie do przodu i odruchowo obracajac w palcach zlamany olowek. -Chcesz mi powiedziec, ze on sie za toba wstawil?! -Nie wiem. Ale wlasnie tak to wygladalo. -"Nie wymagam rzeczy niewykonalnych"... Kiedy poslal Lizke na ulice, tez niby nie zadal niczego niewykonalnego? -Wiesz o tym?! -Wszyscy wiedza. Kiedy zabil moja babcie... rowniez nie zadal niewykonalnego? -Nie zadal. Mogles zaliczyc za pierwszym podejsciem. A zdales za drugim. Oczy Kostii zaszklily sie lzami. -W koncu jednak zdales - wymamrotala ugodowo. -Bardzo sie zmienilas - powiedzial. - Odnosze czasem wrazenie, ze zrobilas sie podobna do niego. -Ale przeciez mogles zdac za pierwszym razem! - Saszka, czujac jego narastajaca wrogosc, mowila szybko i dobitnie, jakby napierala piersia na strumien porywistego wiatru. - To prawda, Kostia, jest to nieprzyjemne i smutne, ale tak to wlasnie wyglada. Mogles zdac, a jednak nie zdales... I nienawidzisz go, chociaz jestes jego synem. A moze on wcale nie jest takim najgorszym ojcem? Jest racjonalny, surowy, skuteczny... -Co?! -Moze nawet cie kocha. Na swoj sposob... Byc moze wszyscy ojcowie na swiecie sa projekcja jednego bytu. Rozny jest tylko sposob przeksztalcenia. Cieniem baletnicy jest potworek z malenka glowka i grubymi nogami... Zdajesz sobie sprawe, do jakiego stopnia wyrafinowany sposob projekcji moze znieksztalcic byt? Jesli ten worek nawozu jest projekcja kwitnacego sadu na nieskonczony odcinek czasu, na deszcze i chlody... Jesli moj ojciec, ktory zostawil mame z niemowleciem na reku, jest projekcja wyrozumialego i kochajacego mezczyzny, lecz wlasnie zaszlo slonce i cien padl ukosny... Saszka mowila, ze zdziwieniem uzmyslawiajac sobie, ze nie mysli slowami. Slowa sa potem, a najpierw pojawiaja sie gietkie i prezne... wizerunki? Obrazy? Zywe istoty?! Koniecznosc oblekania tych mysli-odczuc w zwykla slowna forme zaczela sprawiac jej trudnosc. Kostia wzial ja za reke gestem troskliwej pielegniarki. -Saszka... wszystko w porzadku? -Ja? Tak. Biedna Julia byla w bledzie. Pamietasz? "Nazwa twa tylko jest mi nieprzyjazna. Bos ty w istocie nie Montekim dla mnie. Jestze Monteki chocby tylko reka, ramieniem, twarza, zgola jakakolwiek czescia czlowieka? O! wez inna nazwe!"*. Powszechne bledne przekonanie, w rodzaju tego, ze Ziemia jest plaska. "Tak jak lajbe swa ochrzcicie, taki wlasnie bedzie rejs"**. Dokladnie tak. To swieta prawda.-Saszka... - jej gosc wygladal na zdenerwowanego. -Posluchaj! - zamknela oczy, zeby nie widziec Kostii ani pokoju i w pelni odczuwac przenikajace sie dotkniecia swoich nowych mysli, mysli-obrazow, mysli-bytow. - Moge... stworzyc... ucielesnic... aktualizowac... urealnic... narysowac wam z Zenka taka Milosc, jaka czuli Romeo i Julia. Bedziecie czuc... zyc, przezywac, upajac sie jedyna na swiecie miloscia... Ja ja wyraze... Zamilkla. Kostia patrzyl na nia z coraz wiekszym napieciem. Taniec zwinnych cieni, ktory wypelnil swiadomosc Saszki, stal sie powolniejszy, na pierwszy plan wysunely sie, niczym ruchomy napis, zwykle mysli-slowa. -Wybacz, ze tak niefortunnie zazartowalam sobie z milosci. Niepotrzebnie to powiedzialam. Ja po prostu... jak by to powiedziec... trwam, plyne, rozprzestrzeniam sie. I nie moge sie zatrzymac. Rozpiera mnie od srodka, jestem jak drozdzowe ciasto, i wczesniej czy pozniej mnie poniesie, a wowczas Korzennikow... wybacz. Wtedy on popatrzy na mnie tak jak zwykle, zza okularow, i powie: "To nauczy cie dyscypliny". A ja juz tego nie zniose, Kostia. I zrobie cos strasznego. Zabije. Wyraze dla niego kule w serce. Kostii z przerazenia rozszerzyly sie zrenice. Saszka uswiadomila sobie, ze cos sie teraz wydarzy i rzeczywiscie, chlopak zgrzytnal zebami i niezbyt mocno uderzyl ja w twarz. Poczula, jak w jego wnetrzu wszystko runelo i zadzwieczalo od tego uderzenia. -To nic, nie przejmuj sie - sprobowala sie usmiechnac. - Tak powinno byc... A mnie to wcale nie bolalo. Wiesz, co mysle? Jesli pojecia mozna wyrazac, to na pewno mozna je tez od poczatku realizowac. Stwarzac cos, czego nigdy jeszcze nie bylo, a nie po prostu tworzyc projekcje idei. Jestem projektorem, aparatem filmowym, rzucam cienie na ekran... A ktos inny tworzy byty... z niczego? Jak sadzisz, czy z niczego mozna zrobic cos prawdziwego? -Napij sie wody - Kostia bladl w oczach. - Zalatwili cie. Na trzecim roku jedna z dziewczyn postradala zmysly. Dokladnie tak samo. -Wszystkie dziewczyny sa szalone. Kazda na swoj sposob. Posluchaj mnie, mam wrazenie, ze wszystko moge. Wyrwalam sie z naszego tekstu i moge popatrzec na niego z zewnatrz. I widze, ze to tylko litery. Kazdy czlowiek jest slowem, po prostu slowem. A niektorzy sa znakami interpunkcyjnymi. -Posluchaj, moge kogos zawolac... albo... Pochlonela ja cisza. Jej gosc poruszal ustami, niepokoil sie i byl bliski rozpaczy. Saszka mrugnela; Kostia byl tylko w polowie czlowiekiem, w drugiej zas cieniem, projekcja czegos niezwykle waznego, znacznie bardziej fundamentalnego niz cala ludzkosc razem wzieta. Jednak byl jeszcze czlowiekiem, podczas gdy ona wyrywala sie, wyslizgiwala ze swojej powloki, tracac ksztalt, tracac zdolnosc myslenia, i na skraju jej gasnacej - lub rozpalajacej sie - swiadomosci kolatala sie rozdrazniona wypowiedz Stiercha: "Czy wywracala pani kiedys na lewa strone brudna skarpetke?!". A potem otwarly sie drzwi i to, co bylo na zewnatrz, weszlo do pokoju. * * * -Co z nia?!Kostia stal oparty plecami o sciane. Drzwi lazienki byly uchylone. Z kranu leciala woda. Glos Farita Korzennikowa cos odpowiedzial, jednak Saszka nie zrozumiala slow. Siedziala za biurkiem. Nie lezala nieprzytomna, jak mozna by oczekiwac. Siedziala i wodzila olowkiem po kartce, ktora byla cala zapelniona zakretasami, kreskami i spiralami. -Co z nia bedzie? - jeszcze raz zapytal Kostia. Znow nie doslyszala odpowiedzi. Szum wody ucichl. Do pokoju wszedl Farit Korzennikow i Saszka na chwile zacisnela powieki. Tylko na chwile. Kurator mial na nosie lekkie jasnoszare okulary; niemal przezroczyste, a mimo to nieprzeniknione. -Mam wyjsc? - zapytal chlopak gluchym glosem. Farit postawil na polce dwie umyte filizanki. Przypomniala sobie mimochodem, ze pila wczoraj rano kefir i przed zajeciami nie zdazyla umyc naczyn. -Jesli nie masz nic do roboty, synku, to mozesz pojsc do spozywczego na rogu i kupic herbate, ciastka i kawe rozpuszczalna. I bedzie to przejaw prawdziwej troski o Sasze Samochine. Skoczysz? -Tak - rzekl Kostia po chwili milczenia. -To wez pieniadze. - Farit wsunal reke do kieszeni skorzanej kurtki. -Nie trzeba, mam swoje. I nie patrzac na Saszke wyszedl. Zerknela na kartke pod swoja dlonia. W samym srodku, prawie przykryty kulfonami, lekko drzal nie dorysowany znak. W oczach tracil objetosc, robil sie coraz bardziej plaski, az w koncu znieruchomial. Farit ostroznie wyciagnal kartke spod jej zacisnietych palcow i podniosl zapalniczke. Papier stanal w ogniu. Korzennikow otwarl zasuwke niewielkiego kominka i polozyl strzepek ognia na okopconych ceglach. Potem uchylil szerzej lufcik. -Wszechmogaca, co? Saszka potarla oczy; piekly ja, jakby dlugo patrzyla na slonce. Plynely metne lzy, zmywajac w koncu tak starannie nalozony tusz do rzes. -Boja sie o ciebie - mruknal kurator. - Ale nie znaja cie do konca. Gdyby znali, zabiliby cie, aby uniknac swiatowego kataklizmu. Zdaje sie, ze mowil to z ironia. Nasmiewal sie. A moze nie. Saszka patrzyla na olowek. Korzennikow postawil na srodku pokoju taboret i usiadl przed nia, bardzo blisko. Gdyby chciala, moglaby go dotknac. -Czujesz sie jak dzin, ktorego wypuszczono z butelki? Masz ochote wznosic i burzyc palace? Mozesz zrobic absolutnie wszystko? Teraz wydawal sie powazny. A moze sie natrzasal? -Nie moge sie zatrzymac - wymamrotala. - Nie moge nie byc. -Mozesz - rzekl Korzennikow takim tonem, ze Saszka drgnela. - Gdyz zadam od ciebie, abys trzymala sie programu. Bys nie rysowala zywych obrazkow pod nieobecnosc nauczycieli. Zebys nie latala jak Piotrus Pan i nie pchala sie we wszystkie mozliwe dziury. Taki jest moj warunek, a ja nigdy - zapamietaj, nigdy! - nie zadam od ciebie rzeczy niewykonalnych. Polozyl przed nia na biurku telefon komorkowy w miekkim rozowym futerale. -To dla ciebie. Zadzwon teraz do mamy i podaj jej swoj nowy numer. Z emocji zaschlo jej w ustach. -Ale... -Rob, co mowie - Korzennikow polozyl na biurku plastikowa wizytowke z zapisanym na niej dlugim numerem. -Najpierw nacisnij osemke. Telefon dzialal. Klawisze reagowaly na dotyk delikatnym jak spiew dzwiekiem. Sygnal. Sygnal. -Halo... mama? -Saszka? Czesc, coreczko! Skad dzwonisz? Swietnie cie slychac! -Mam... komorke, mamo. Zapisz numer. -No co ty?! To swietnie! To na pewno nie za drogo? -Nie... nie bardzo. Zapisz... Korzennikow siedzial, zalozywszy noge na noge, i przygladal sie Saszce przez ciemne okulary. -Wiec mozna teraz do ciebie dzwonic? -No... tak. W kazdym radzie jesli bedzie taka koniecznosc. -Swietnie! -To na razie, mamo... wybacz, nie moge dlugo rozmawiac. -Na razie! Trzymaj sie! U nas wszystko w porzadku, maly zdrowy... -Pozdrow... Walentyna. Do widzenia. Przerwala polaczenie. Na wyswietlaczu pojawil sie obrazek przedstawiajacy kule ziemska albo stylizowany zegarek. Saszka wstrzymala oddech. -Dobrze sie spisalas - kurator kiwnal glowa. - A teraz popatrz na mnie i uwaznie sluchaj. Zdjal okulary. Saszka zamrugala, zdziwiona; piwne oczy Korzennikowa, najzwyklejsze, z normalnymi zrenicami, byly skierowane wprost na nia. -Zawsze miej ten telefon przy sobie. Nie waz sie go nigdy wylaczac. Pilnuj, zeby zawsze byl naladowany. Rozumiesz? -Tak. -Jesli zawinisz, przekaze ci on zle wiesci. I zapamietaj, dzinie wypuszczony z butelki: za kazda probe wzniesienia kolejnego palacu beda na ciebie czekac bardzo nieprzyjemne wiesci. I dowiesz sie o nich natychmiast. Nos telefon przy sobie. Saszka przyjrzala sie komorce. Byla malenka i akuratna. W mechatym rozowym futerale, z ktorego -zauwazyla to dopiero teraz - sterczaly prosiece uszka. Futeral, w ksztalcie swinki, z narysowanym prosiaczkiem, byl mily, niemal dzieciecy. Wszystko sie zmienilo. To tak, jakby dzina, ktory wzbil sie w niebo, sciagnac stamtad za brode i z rozmachu uderzyc nim o betonowa sciane. A potem zamknac go w celi trzy na trzy metry. Bez drzwi. Jeszcze przed chwila czula, ze moze wszystko. Ze wokol niej rosnie nowa rzeczywistosc. I choc sprawialo to dyskomfort i bylo nieco przerazajace, proces ten zapieral dech w piersiach! A teraz sie skulila. Zwinela w klebek. Dzieje sie tak, gdy spala sie syntetyczna tkanina - duza elegancka suknia zmienia sie w malenka grudke czarnej smoly. Doslownie w kilka sekund. Saszka, ktora jeszcze przed minuta byla wszechmocna, potrafila latac i przeksztalcac swiat, zamienila sie teraz w punkt na plaszczyznie. Rozlegl sie dzwonek do drzwi. Wrocil Kostia z paczka herbaty, sloikiem kawy, ciastkami i czekolada. Katem oka widziala, jak uklada zakupy na polkach, jednak nie spojrzala w jego strone. Korzennikow powiedzial cos do syna, ktory odpowiedzial polglosem i od razu o cos zapytal. Saszka nie doslyszala slow. Zamknely sie drzwi. Chlopak wyszedl. Nadal siedziala bez ruchu. -Nie widze tragedii - rzekl cicho kurator. - Bedziesz robic to, co zwykle, tyle ze pod nadzorem pedagogow. Sadze, ze wyznacza ci dodatkowe zajecia. -Nie bede juz w stanie sie uczyc - szepnela. -Oczywiscie, ze bedziesz. Malo tego, bedziesz sie uczyc jeszcze pilniej. Jednak, Saszo, dyscyplina i samokontrola sa bardzo pozyteczne, a czasem wrecz niezbedne. Uwazasz, ze nie mam racji? Milczala skonfundowana. -Jest w twojej mocy, aby ten telefon nigdy nie zadzwonil - oznajmil Korzennikow lagodniejszym tonem. - Wszystko zalezy od ciebie. Jak zwykle. -Widzialam pana - rzekla Saszka. - Kiedy pan wszedl. Niemal od razu osleplam... Nie da sie zyc w swiecie, w ktorym pan jest. -Nie da sie zyc w swiecie, w ktorym mnie nie ma - odparl Korzennikow po chwili milczenia. - Choc zdaje sobie sprawe, ze trudno sie pogodzic z moim istnieniem. * * * -Niech pani nie zgina kolana, Saszo! Prosze sie rozciagnac, wlasnie tak... Jeszcze troszke i sie uda!Liza Pawlenko siedziala w szpagacie, opierajac sie dlonmi o podloge i zachowujac obojetny, roztargniony wyraz twarzy. Saszka podniosla sie z jekiem. -Nie moge. Bola mnie miesnie. -Bo trzeba sie rozciagac codziennie! - dla poparcia swych slow wuefista przylozyl dlon do piersi. - Liza sie rozciagala i wszystko jej sie teraz udaje. -Bardzo mnie to cieszy - odparla Saszka. Dima Dmitrycz westchnal. Julia Goldman, wygieta jak luk triumfalny, juz od pieciu minut robila "mostek" i koncowki jej wlosow dotykaly drewnianej podlogi. -Niech pani zrobi chociaz "kolo", Saszo. Tylko prosze odlozyc telefon. Przeciez prosilem, zeby nie przychodzic na zajecia z komorkami! Po chwili wahania Saszka zdjela z szyi rozowy sznurek. Wlozyla komorke do kieszeni bluzy od dresu i zapiela zamek. Dima Dmitrycz przygladal sie jej niemalze z rozdraznieniem. -Czy ktos go ukradnie? Nie mozna sie z nim rozstac nawet na chwile? Odpowiedziala tak ciezkim spojrzeniem, ze mlody wuefista sie speszyl. * * * O pietnastej czterdziesci z sali trzydziesci osiem wyszla Zenia Toporko. Zmierzyla Saszke wynioslym spojrzeniem i nawet sie nie witajac "odplynela" w glab korytarza.-A, to pani - rzekl Portnow. Przywitala sie krotko i usiadla na swoim miejscu przed nauczycielskim biurkiem. Studentka jakich wiele. Wyjela aktywator pojeciowy i modul tekstowy. Utkwila wzrok we wlasnych dloniach. Wiszacy na sznurku telefon dotykal brzegu stolu. Rozowa plamka na skraju pola widzenia. -Na poczatku sadzilem, ze jest pani zwykla kujonka - mruknal Portnow. - Potem zaczalem podejrzewac, ze ma pani talent... Pozniej domyslilem sie, ze jest pani czasownikiem. Stalo sie to wtedy, gdy odzyskala pani glos. Kiedy kazalem pani milczec, a pani bardzo szybko, po kilku dniach znalazla wlasciwe slowo. Pamieta pani? Bez slowa przytaknela. -Potem wszystko zawislo na wlosku. Wygladalo na to, ze sie pomylilem... Podobnie jak Nikolaj Waleriewicz. A pani przeksztalcila sie skokowo. Stalo sie jasne, ze jest pani czasownikiem i pojawilo sie silne podejrzenie - wykladowca pochylil sie do przodu, nie odrywajac od niej wzroku - ze jest pani czasownikiem w trybie rozkazujacym. Jest pani poleceniem, Saszo. -Nie rozumiem. -Rozumie pani. - Portnow zmruzyl oczy. - Taka jest pani specjalizacja i niczego nie da sie wyjasnic. Mozna tylko samemu zrozumiec. Jest pani poleceniem, tworzaca czescia Mowy, konstrukcja nosna. Mowilem, ze jest pani projekcja, pamieta pani? Jest wiec pani projekcja Slowa, ktore ma niedlugo zabrzmiec. I z kazdym dniem jest pani coraz blizsza oryginalowi. Jest pani fundamentem, na ktorym mozna zbudowac caly swiat. I nie da sie tego wyjasnic, Saszo, mozna to tylko zrozumiec. Saszka zamknela oczy. Na chwile przestala myslec slowami. Miala wrazenie, ze jej mysli sa zywymi istotami, przypominajacymi kolorowe, podswietlone od srodka ameby. -Wszystko pani rozumie - powiedzial wykladowca. - Brakuje pani doswiadczenia i wiedzy. Jest pani na drugim roku... dopiero zaczela sie pani uczyc Mowy... lecz juz jest pani Slowem, Saszo. Slowem, a nie czlowiekiem. Poleceniem, rozkazem. Jako przyszla specjalistka jest pani niezwykle cenna. Bedziemy miec zajecia w maju, czerwcu i przez czesc lipca. Codziennie. Bardzo intensywne. Zerknela na rozowy telefon. -Wszystko pod okiem pedagoga - oznajmil Portnow podniesionym glosem. Poklepal sie po kieszeni, szukajac papierosow. I juz innym, bardzo rzeczowym tonem dodal: -Prosze wziac olowek i kartke. Otwieramy aktywator. Zaczniemy od drobiazgow. * * * Byla jak wyrywajacy sie do gory balon. A maly rozowy telefon niczym kotwica ciagnal ja w dol i nie pozwalal poleciec. I wlasnie tak, "rozdarta", przezyla dlugi dzien. Byl to byc moze najszczesliwszy dzien w jej zyciu.Wyszla od Portnowa przepelniona jaskrawym, urzekajacym i przerazajacym obrazem swiata. I nosila w sobie to uczucie do wieczora, starajac sie go nie roztrwonic. Olsnienie ogarnialo ja i cofalo sie, niczym fala. Kiedy Saszka czula sie Slowem, bylo jej lekko, jak nigdy w zyciu. Byl to spokoj dmuchawca, po raz pierwszy rozwianego po zielonej lace; szczesliwa chwila bez wiatru, bez przyszlosci i, co zrozumiale, bez smierci. Potem na powrot czula sie czlowiekiem. Przypominala sobie, ze na swiecie jest Farit Korzennikow i co oznacza telefon na szyi. Zaciskala zeby i czekala, az znowu ogarnie ja Slowo-odczucie i gdy to nastepowalo, zamierala w cieplym transie. Wieczorem zrobilo sie naprawde ciezko. Kiedy skonczyla czytac modul, polozyla sie do lozka i zgasila swiatlo. Zamknela oczy i pod powiekami od razu pojawilo sie wspaniale mrowisko sensow. Prawidlowosci i zwiazki. Projekcje i odbicia. Saszka co chwile przewracala sie z boku na bok. Zmiela przescieradlo i usiadla. W ciemnosci tykal zegar. Na ulicy Sacco i Vanzettiego plonely latarnie. Piekielny rozowy telefon lezal na biurku. A wokol unosily sie, krazyly i draznily przeklete ejdosy. Nie podobalo sie jej to okreslenie, jednak nie potrafila znalezc lepszego slowa opisujacego wirujace kolorowe ameby. Gdyz wazne jest tylko to, aby prawidlowo wyrazic. Na swiecie wszystko juz jest. Wszystko to, co najlepsze i najwlasciwsze. Takze szczescie. I czy moze byc cos prostszego od zlapania tej zlocistej ameby za ogon i wyrazenia jej prawidlowo i precyzyjnie, bez znieksztalcen? Szczescie jest tym, co czuje Saszka, gdy uswiadamia sobie, ze jest Slowem. Szczescie jest tym, co czuje kazdy czlowiek, ktory odnalazl swoje przeznaczenie. Co moze jej przeszkodzic, aby to zrobila? Przeciez moze! Ludzka powloka draznila ja jak za ciasne ubranie. Chciala, musiala sie z niej wydostac, lecz na stole lezal rozowy telefon. Wstala i podeszla do okna. Uchylila szerzej lufcik. Malo... otwarla okno na osciez. Byla dosc chlodna jesienna noc, wilgotny wiatr pedzil chmury, odslaniajac gwiazdy i znow je zaslaniajac. Kleczala na parapecie, oddychala gleboko i czula, jak wiatr wslizguje sie pod jej nocna koszule. Chlod jest czyms wspanialym, orzezwia. Saszka to czlowiek. -Jestem czlowiekiem. Jednak jestem tez czasownikiem - rzekla na glos. Nie dalo sie tego wytlumaczyc. Saszka, ktora studiowala juz prawie dwa lata, przezyla rozpad i odbudowe, zostala zmieniona i sama sie zmienila, przyjmowala swoj nowy status bynajmniej nie rozumem, a nawet nie intuicja. Istniala, trwala, rozciagala sie w przestrzeni i czasie. Przygotowywala sie do tego, aby zabrzmiec. Zrealizowac sie. Rozowy telefon lezal na stole. Saszke kusilo, aby go wylaczyc. A jeszcze lepiej zrzucic na bruk. Zeby sie roztrzaskal. Zeby wypadla bateria, a wyswietlacz zgasl na zawsze. -Nie moge - szepnela. - Nie wolno mi. Nie wolno! Po postrzepionym, pokrytym chmurami niebie przemknal ciemny wicher. Cofnela sie gwaltownie; na spadzie dachu przysiadl cien, zaslaniajac gwiazdy niczym chmura. -Jest bardzo pozno, Saszenko. Dlaczego pani jeszcze nie spi? Saszka wczepila sie rekami w parapet. * * * -Spokojnie. I jak najdalej od latarni, po co wzbudzac sensacje... Mamy czterdziesci minut, nie bedziemy tracic czasu na rozgrzewke.Zimny wiatr zatykal usta. W dole lezala wiosenna Torpa. Ulicami, niczym korytami rzek, rozplywala sie mgla i swiatla latarni robily sie coraz bardziej metne. -Za mna. Nie ma sensu sie spieszyc. Spokojniej. I prosze nie wstrzymywac oddechu, nie nurkuje pani w wodzie. Wyladowali na dachu szesciopietrowego budynku. Mgla zatopila parter i zabierala sie za pierwsze pietro. -Nie zmarzla pani? -N... nie. -Chce, zeby pani wiedziala, Saszo, ze jest to nie tyle nauka, co, hm... adaptacja do powstalych warunkow. Jak mawia nasz wspolny znajomy, nie nalezy zadac rzeczy niewykonalnych, a pani, w jej obecnym stanie, po prostu niezbedne jest rozladowanie sie... realizacja... Jednak jako pani pedagog kategorycznie zabraniam pani robic to na wlasna reke. I ten zakaz pozostaje w mocy! W dole dachy Torpy plynely nad przypominajaca koldre z waty mgla. -Bardzo pania cenimy, Saszo. Zarowno pani pracowitosc, jak i przyzwoitosc. Rozumiemy, ze jest pani trudno. Ale przeciez pani nas nie zawiedzie, prawda? Saszka rozpostarla skrzydla tak szeroko, jak tylko mogla. Na chwile stala sie Torpa, sennym miastem pod warstwa mgly, ktore wygladalo, jakby unosilo sie w chmurach. -P... postaram sie. CZESC TRZECIA -Czesc, mamo. Przyjechalam.-Saszenka, hura! Dzwonisz z dworca? -Nie. -A skad? Saszka wybuchnela smiechem. -Jestem pod brama. Dzwonie z budki. -Zartujesz?! -Naprawde. Bede za minute. -Ale z ciebie numer! Gdy otwarly sie drzwi windy, mama juz stala na klatce schodowej, radosna i swieza, w krotkim szlafroku. -Ale z ciebie numer! Jak grom z jasnego nieba! Terrorystka! I objela corke po raz pierwszy od pol roku. Saszka zacisnela powieki. Za jej plecami drzwi windy zamknely sie i na powrot otwarly, trafiajac na raczke przewroconej walizki. I zamknely sie powtornie. Saszka i mama staly jeszcze przez chwile, nie wypuszczajac sie z objec, po czym dziewczyna odwrocila sie niechetnie i podniosla walizke. Drzwi windy zatrzasnely sie z irytujacym zgrzytem. -Sluchaj - rzekla mama, nie mogac napatrzyc sie corce - wygladasz po prostu... swietnie. Jestes juz calkiem dorosla. Weszly do mieszkania. Mama zaciagnela Saszke do kuchni, posadzila za stolem i usiadla obok, nie puszczajac jej reki. Nad garnkiem unosila sie para, we wrzatku podskakiwaly jajka. Mama zagladala jej w oczy, usmiechala sie i kiwala glowa. -Jestes juz duza. Calkiem dorosla. To wspaniale, ze przyjechalas. Naprawde wspaniale. Nie uzywasz komorki? -Jest jednak troche droga - Saszka usmiechnela sie gorliwie. - Korzystam z niej tylko w ostatecznosci. -Kilka razy do ciebie dzwonilam, ale nie bylo zasiegu. -Tak, to sie w Torpie zdarza - usmiechnela sie szerzej. - Maly spi? -Zasnal tuz przed twoim telefonem. Wczoraj bylismy w przychodni i nasluchalismy sie komplementow. - Mama wygladala na uradowana. - Bylo nam wrecz nieswojo. Oni wszystkich strasza, przeganiaja po lekarzach... A tu waga idealna, wzorcowo sie rozwija... i do wszystkich sie usmiecha... Zdarza sie, ze dzieci w tym wieku boja sie obcych, a Walka jest niczym sloneczko. Gdy widzi kogos, od razu sie z nim wita... Spi jak susel, je jak wilk. A jaki sie z niego zrobil przystojniak... Sama zobaczysz. Mama przypomniala sobie w koncu o garnku, zdjela jajka z ognia i wlozyla je pod strumien zimnej wody. -A Walentyn pracuje. Ma teraz mase roboty... Za to sa pieniazki. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wszystko podrozalo... Masz jakiegos chlopaka, Saszko? -Skad ten pomysl? Mama usiadla naprzeciw i dotknela jej dloni. -Tak mi sie wydaje. Zmienilas sie. -Po prostu dawno sie nie widzialysmy. -Opowiedz - poprosila mama. - Dopoki maly spi... Mamy czas. Opowiedz, jak ci sie tam uklada? Z kim sie przyjaznisz? Pewnie nie mozesz sie od chlopakow opedzic... Dorodna z ciebie dziewczyna. -Calymi dniami sie ucze. Nie ma sie za bardzo od kogo opedzac. -Na pewno? Ktos tam musi ci sie podobac! Nie moge sobie nawet wyobrazic, jacy chlopcy sa w tej Torpie. Porzadni? -Porzadni, przyzwoici... Rozni. Jak wszedzie. Mowisz tak, jakby Torpa byla jakas dziura! -Nie dziura - mama pogladzila ja po dloni. - Pamietam, jak zakochalam sie na drugim roku... platonicznie. Nie moglam przestac o nim myslec... To bylo jak choroba, dopadlo mnie i rownie szybko minelo... Ale teraz panuja inne obyczaje, prawda? -Obecnie nie posiadam zadnego zycia osobistego - przyznala szczerze Saszka. - Jestem zawalona nauka, sama rozumiesz. Jej rodzicielka z niedowierzaniem pokrecila glowa. -Ty moj pracusiu... I zaliczylas juz drugi rok. -Na piatke. -Na piatke... A moze bys tak zabrala stamtad dokumenty? Po drugim roku najwyzszy czas. Na naszym uniwerku przyjma cie z otwartymi ramionami, dowiadywalam sie. -Mamo... - Saszka uwolnila reke. Ta uparcie krecila glowa. -Sasz, puscmy to, co bylo, w niepamiec. Bardzo to przezylas... Nie zaakceptowalas Walentyna. To znaczy zaakceptowalas go, ale z grzecznosci, a w glebi duszy... Ale wtedy bylas jeszcze dziewczynka, podlotkiem. A teraz jestes juz dorosla... Przeciez to widze. I mozemy o wszystkim szczerze porozmawiac. Widzisz, ze jestesmy szczesliwi. Brakuje nam tylko ciebie... dlatego, ze tez jestes nasza corka, czescia naszej rodziny i nic ani nikt nie moze cie zastapic. Wroc do domu. Prosze. Saszka poczula, ze ma sucho w ustach. Mama patrzyla na nia przez stol i usmiechala sie. -Przeciez wrocilam - wymamrotala. - Masz racje, teraz wrocilam juz na dobre. Mama wstala, o malo nie przewracajac taboretu i objela corke, przytulajac twarz do jej ramienia. -Twoj pokoj wciaz jest do twojej dyspozycji. Rozpakuj swoje rzeczy. Nam z Wala jest wygodnie w sypialni i dziecko mamy pod reka. Chociaz teraz juz spi w nocy. Jest naszym sloneczkiem, taki spokojny i wesoly... Sama zobaczysz. W mieszkaniach komunalnych ludzie gniezdzili sie po cztery osoby w jednym malenkim pokoju, a my, bylo nie bylo, mamy wlasne mieszkanie. Jutro pojdziemy na uniwerek... a moze sama pojdziesz? Potem trzeba bedzie pojechac do Torpy po dokumenty. I zabrac rzeczy, pewnie cos tam twojego jeszcze zostalo? -Mhm - odparla Saszka. - Zajmiemy sie tym... pozniej. -Po co z tym czekac. Oj, zlew sie zatkal... Robie zielony barszcz, jest juz prawie gotowy. Masz ochote? Trzeba tylko dodac szczaw. Wrzucony do wrzatku fajnie zmienia kolor... Czy najpierw pojdziesz pod prysznic? Rozpakujesz sie? Spedzilas noc w pociagu, jestes zmeczona... Moze sie zdrzemniesz w swoim pokoju? -Wole ci pomoc - powiedziala. - Daj, pokroje szczaw. * * * Poprzednia noc spedzila w szczesliwym polsnie. Lezala na miekkiej polce kuszetki, sluchala stukotu kol i powoli przyswajala pociag.Jej glowa byla lokomotywa. Wzdluz brzucha sprezyscie obracaly sie kola, dzwieczne i pewne. Szyny w dotyku okazaly sie gladkie i chlodne jak marmur. Nad ranem pojawila sie na nich rosa. Saszka czula, jak malenkie drobinki rozlatuja sie, wyparowuja i znowu skraplaja, jak rozstepuje sie mgla przed jej twarza, a za jej plecami wiatr miota sie jak psi ogon. Zielone semafory wznosily sie nad horyzontem niczym poranne gwiazdy. Zaliczyla drugi rok i odbyla tak zwana praktyke, prawie miesiac pomagajac przy remoncie akademika. Lubila pracowac z walkiem do malowania i rozpylaczem do bielenia; lubila chodzic w uwalanym w farbie i tynku ubraniu roboczym. Lubila wracac ze zdewastowanego akademika do siebie, brac prysznic i klasc sie z ksiazka do lozka. Przez ten miesiac przeczytala kilkadziesiat ksiazek. Czytala z niewiarygodna szybkoscia wszystko, co wpadlo jej w rece - klasyke, pamietniki, dzienniki z podrozy, romanse i kryminaly. Ksiegozbior rejonowej biblioteki w Torpie zostal przestudiowany i przesiany niemal przez sito. Modul tekstowy, aktywator pojeciowy i zbiory zadan, wszystkie ksiazki ze specjalizacji, zostaly przez Portnowa i Stiercha zarekwirowane co do egzemplarza. Saszka czytala, dopoki byla w stanie rozrozniac litery. Potem zaparzala sobie herbate i przy zgaszonym swietle siadala na parapecie. Niebo gaslo jak ekran. Zapalaly sie latarnie i bylo coraz trudniej oddychac. Czekala, patrzac na pobliskie dachy. Nieliczni przechodnie przygladali jej sie ze zdziwieniem. Czesto czekala na prozno. O wpol do drugiej w nocy, przygnebiona i rozczarowana, schodzila z parapetu i kladla sie do lozka. I zanim zapadla w sen, dlugo lezala, wsluchujac sie w nocne szmery. Jednak od czasu do czasu - dwa albo trzy razy w tygodniu - gwiazdy nad Torpa na chwile znikaly, zasloniete ogromnym cieniem, i na przeciwleglym dachu pojawiala sie ciemna postac. Zdarzalo sie to na styku wieczoru i nocy, gdy niebo na zachodzie jeszcze jasnialo, lecz na ulicach panowal juz gesty mrok. Wowczas Saszka, szczesliwa do utraty tchu, zeskakiwala z parapetu na ulice i rozposcierala skrzydla - niekiedy tuz nad sama ziemia. -Oczywiscie, ze moze pani jechac, Saszenko. Lecz samej bedzie pani bardzo trudno i nieswojo. Najlepiej ograniczyc wizyte do paru dni i od razu uprzedzic o tym rodzine. Robi tak wielu studentow, ktorzy w domu spedzaja tylko kilka dni, a potem wyjezdzaja gdzies z przyjaciolmi. Nie bedzie pani przeciez siedziec w czterech scianach. Ostroznie, prosze tam nie stawac, dachowki sa pokruszone... Latem nad miastem bylo duszno nawet noca, ziemia parowala, a nad nagrzanymi przez upal dachowkami powietrze lekko drzalo. Podczas krotkich odpoczynkow Saszka rozciagala sie na nich, chlonela ich cieplo i patrzac w gwiazdy usmiechala sie bezmyslnie. Zdawala sobie sprawe, ze podczas nocnych lotow Stierch nie tyle ja uczyl, co pozwalal jej sie realizowac. Bardzo taktownie ja przy tym nadzorujac i mitygujac; ponioslo ja tylko raz, gdy wzniosla sie nad Torpe wyjatkowo wysoko i na wlasne oczy zobaczyla, ze miasto jest dlugim, zlozonym podrzednie zdaniem, w ktorym z latwoscia mozna przestawic przecinek. Przyciskajac prawe skrzydlo do boku, rozwijajac lewe i marszczac sie z nieoczekiwanego bolu w wydrazonych kosciach, Saszka zakrecila sie jak bak. Swiatla Torpy rozmyly sie i zlaly w koncentryczne kregi. Potem takze one zgasly i wpadla w posiadajacy wiele wymiarow swiat, zimny i suchy jak skora zrzucona przez weza. Czyjas wola wyrwala ja z mroku i znow zobaczyla pod soba ziemie, bardzo blisko, i rozlozyla skrzydla tuz nad ulica. Stierch nie robil jej nawet wyrzutow. -Ponioslo pania. To nic strasznego, jednak widzi pani, jak przydala sie moja obecnosc? Uspokoila sie zaskakujaco szybko. Czujac sie Slowem, zapominala o strachu i nawet widok przekletego rozowego telefonu nie budzil w niej rozpaczy. Stierch nalegal, aby zawsze wracala do domu pieszo i wchodzila do niego drzwiami, jak porzadna dziewczyna. -Nie bedzie pani przeciez wlazic z zewnatrz przez okno, jak kot do domku dla szpakow? Przyzna pani, ze to nieestetyczne? Saszka goraco dziekowala mu za kazdy nocny wypad. Nie wiedziala, jak przezyje to lato bez lotow nad dachami Torpy. Lezac w pociagu, w drodze do domu, w najdrobniejszych szczegolach przypominala sobie dachowke i rynny, gniazda wrobli i wiatromierze starego miasta; przypomnial jej sie chlopiec, ktory kiedys zobaczyl ja przez okno. Czytal ksiazke o Braciszku i Karlssonie; Saszka rozesmiala sie i pomachala mu reka. Pociag mknal przez las. A ona marzyla o powrocie do Torpy. * * * -Slyszysz? Obudzil sie!Z pokoju dochodzilo ciche, niepewne gaworzenie. Mama, w biegu wycierajac rece, pospieszyla do pokoju. W drzwiach usmiechnela sie z mina spiskowca. -Nie poznasz go. Saszka siedziala za stolem i wodzila nozem po drewnianej desce do krojenia. Naraz przypomniala sobie, jak na tym wlasnie stole lezalo bezwladnie niemowle, a ona, przyciskajac do ucha sluchawke, przyswajala i wchlaniala cisze, wyrzucajac z siebie fragmenty cudzej informacji. Dobrze, ze nie miala wtedy rozowego telefonu. Choc i bez tego miala wowczas dosc nieprzyjemnosci. Doszlo do tego, ze jadac do domu na wakacje bez przerwy sie czegos bala. Mogla przeciez zostac uznana za wariatke, zabic czlowieka albo na oczach wszystkich zamienic sie w potwora. Teraz, kiedy te leki nalezaly juz najwyrazniej do przeszlosci, Saszka bala sie momentu, w ktorym bedzie musiala powiedziec mamie o bilecie powrotnym. Lezacym w kieszeni torby. Na pojutrzejszy, wieczorny pociag. -Juz idziemy, Waleczko, idziemy, sloneczko... Przyjechala twoja siostrzyczka... Chodz, Saszenko, przywitaj sie... Mama usmiechajac sie weszla do kuchni. Niosla ciemnowlosego, ciemnookiego i pyzatego chlopca o rozumnym, choc zaspanym spojrzeniu. Saszka odlozyla noz i wstala. Alez on wyrosl! Z robaczka zmienil sie w ludzka istote, w dziecko. Byl podobny do mamy i Saszki - wlosy, usta, nos. Bylo w nim tez cos z Walentyna. Siedzac na rekach u mamy, przygladal sie siostrze z wesolym niedowierzaniem, jakby mowil: "A ktoz to do nas przyszedl?". -Sasza, siostrzyczka. Sasza przyjechala. No i Waleczka poznal Sasze... -Czesc - powiedziala. Chlopiec utkwil w niej zdziwione spojrzenie - i nagle sie usmiechnal. Teraz zrozumiala, dlaczego mama nazywa go "sloneczkiem". Pyzata buzia jeszcze bardziej sie zaokraglila, na policzkach pojawily sie polokragle doleczki. Brat patrzyl na nia z nieskrywana radoscia, jakby od dawna na Saszke czekal. Jakby ja kochal. * * * -Otworzymy szampana? - Walentyn wesolo zacieral rece. - Na czesc powrotu Saszki?Mama wlasnie polozyla malucha, ktory potulnie zapadl w mocny sen. Saszka zdazyla tylko zauwazyc, ze mama spiewa inna kolysanke; nie te, ktora nucila pol roku temu i ktora usypiala kiedys corke. Byla to jakas nowa piosenka. Minal pierwszy dzien jej pobytu w domu. Jeden z trzech. Zostaly jeszcze tylko dwa, jednak ani mama, ani Walentyn, ani nawet malenki Waleczka o tym nie wiedzieli. -Saszenka, twoje zdrowie, coreczko. Niech wszystko ci sie uklada. -Mowisz tak, jakbym miala urodziny! -Przeciez nie moglismy swietowac ich wspolnie! Opowiedz, jak bylo? -Normalnie. Kupilam czekoladowy tort, podobny do tego. Przynioslam go do instytutu i zjedlismy ze znajomymi z grupy. Napilismy sie herbaty... -Co, nie bylo wina? - zapytal Walentyn z niedowierzaniem. -Nie. Nie pozwalaja nam pic alkoholu. Powiedziawszy to, Saszka o malo nie ugryzla sie w jezyk. Walentyn wymienil z mama znaczace spojrzenie. -A coz w tym takiego dziwnego? To teraz na wielu uczelniach normalna praktyka - sklamala. -U nas w akademiku pilo sie na umor - powiedzial Walentyn. -No wlasnie! Czy to jest normalne? Walentyn znow zerknal na mame, jednak ta nie zareagowala. Przygladala sie corce, opierajac policzek na zacisnietej piesci. -Odkad mieszkam na stancji - rzekla Saszka, aby przerwac niezreczne milczenie - jest w ogole rewelacyjnie. Wysypiam sie. To bardzo ladna mansarda, skrzynki z kwiatami, jest nawet malenki kominek, prawdziwy, nie ozdobny, zima bede w nim palic... Znow ugryzla sie w jezyk, tym razem bolesnie. -Jaka znow zima? - zapytala mama. - Przeciez tam nie wracasz? Mowilas, ze przenosisz sie z Torpy? -No tak - odparla szybko. - To znaczy... Przeciez trzeba to jeszcze rozwazyc, prawda? Moga mnie tu przeciez nie przyjac, roznie moze byc... -Sadzilem, ze to juz postanowione - zauwazyl Walentyn. -Tak, ale przeciez wszystko moze sie zdarzyc - zaklopotana Saszka rozgniotla widelcem kawalek tortu na talerzyku. - A jesli jakis wazniak zechce przeniesc na trzeci rok jakiegos krewnego i dla mnie zabraknie miejsca? Przeciez to wszystko nie jest takie proste! Mama milczala. -A wiec nie chcesz wyjezdzac z Torpy? - zapytal Walentyn ostroznie. -No... - z trudem przelknela kawalek tortu. Tak bardzo nie w pore odbywa sie ta rozmowa; tak bardzo chciala spokojnie posiedziec, zapomniec o troskach, a wyjasnienia przelozyc na pozniej... -No... Tak w ogole... to w Torpie jest mi lepiej. Mam tam przyjaciol... Dogaduje sie z wykladowcami. Podwyzszyli mi stypendium. Nie wspominam juz o mieszkaniu... No i w ogole, tam jestem gwiazda, a tu bede szara myszka. Mama milczala. Saszka nie miala odwagi podniesc oczu. -Nie wyolbrzymiasz? - zapytal Walentyn. -Nie - przesunela palcem po brzegu filizanki. - Jasne, ze za wami tesknie i chcialabym tu mieszkac. Ale przez dwa lata juz sie przyzwyczailam... A nauka to nauka. Mam juz dziewietnascie lat. Szkoda byloby zaczynac wszystko od poczatku. -Masz tam chlopaka? - mezczyzna usmiechnal sie zachecajaco. Saszka sie zawahala. Nadarzala sie dobra okazja do klamstwa. Milosc to cos, w co uwierza. -No... jak by wam to powiedziec. Na to wychodzi... -A przypomnij, jak bedzie sie nazywac twoja specjalizacja? - Walentyn zerknal z ukosa na mame. -Bede wykladac filozofie. - To klamstwo Saszka przygotowala juz wczesniej. - I kulturoznawstwo. Na prywatnych uczelniach. I w szkolach... profilowanych. -Czy tego wlasnie chcialas? -A co? To normalny zawod. Poza tym moga mnie przyjac na studia doktoranckie - starala sie mowic niedbale, a jednoczesnie przekonujaco. W kuchni zrobilo sie tak cicho, ze slychac bylo szmer babelkow unoszacych sie w kieliszkach z niedopitym szampanem. -Jasne - rzekla mama gluchym glosem. - Poloze sie juz... dobranoc. Wstala i wyszla z kuchni. Saszka siedziala, patrzac na niedojedzony tort. * * * Otwarla oczy. W drzwiach jej pokoju stala mama, nieruchoma i milczaca.-Mamo?! -Ciii... Obudzilam cie? -Nie - odparla Saszka odruchowo. - Co sie stalo? Mama zrobila krok w jej strone. Potem drugi, krotszy. Jakby nie miala odwagi podejsc blizej. -Nic sie nie stalo... Wstawalam... Nie chcialam cie budzic. Spij. Odwrocila sie, zeby wyjsc. W drzwiach zatrzymala sie. -Przysnilo mi sie... Pamietasz, jak plywalysmy lodka? - zapytala. -Jaka lodka? - podniosla sie na lokciu. -Lodka po jeziorze... Nie pamietasz? Byly takie wiosla, jaskrawozolte, plastikowe... -Nie. Ktora godzina? -W pol do pierwszej. Ty zreszta nie mozesz tego pamietac. Mialas trzy lata... Spij juz, dobranoc. I wyszla, zamykajac drzwi. Saszka obrocila sie na plecy. Jaka lodka? Doskonale pamietala siebie w wieku trzech lat. Pamietala szafki w przedszkolu i karuzele w parku. Lodki w tych wspomnieniach nie bylo. Pewnie mamie rzeczywiscie sie przysnilo. * * * O wpol do trzeciej w nocy Saszka, ktorej nie udalo sie w koncu zasnac, przemknela sie na palcach na balkon. Przekradla sie miedzy plachtami schnacej poscieli i pieluch. Zatrzymala sie w podmuchach swiezego wiatru. Przechyliwszy sie przez barierke, spojrzala w dol.Pozostaly jej dwa dni pobytu w domu, jednak mama o niczym jeszcze nie wiedziala. Bardzo chciala wejsc do pokoju matki, objac ja i rozplakac sie. Chciala tego tak bardzo, ze zrobila juz pierwszy krok. I zatrzymala sie. Spojrzala w dol. Z latwoscia przeskoczyla przez barierke i usiadla, zwieszajac nogi. Rozowy telefon zostal w pokoju, na dywanie, obok lozka i wiedziala, ze nie zeskoczy i nie poleci nad miastem... Chociaz wieczor jest cieply, od ziemi wznosza sie prady wstepujace, i tam, na gorze, powietrze jest o wiele czystsze i swiezsze niz tu, na balkonie. Bylo jej zal mamy. Walentyna miala, szczerze mowiac, w nosie. Bylo zreszta malo prawdopodobne, aby ojczym przejal sie decyzja Saszki... A mamy zalowala tak, ze nie mogla oddychac. Bolaly ja zebra. Przymknela oczy. Nie, nie poleci, nie ulegnie pokusie. Ale czy ktos zabronil latac jej malenkiej projekcji? Odzwierciedleniu Saszki Samochinej w lustrze sierpniowej nocy? Nie zdazyla odpowiedziec sobie na pytanie, czy to, co robi, jest zabronione. Wszystko odbylo sie wbrew jej woli. Siedziala wczepiona w barierke balkonu i jednoczesnie wznosila sie coraz wyzej nad wierzbami. Ulica ciagnela sie jak zolta linijka, palila sie co druga latarnia. Jaskrawo oswietlone reklamy wygladaly jak otwarte na osciez okna. Cien Saszki zaczal dryfowac, powoli zataczajac kregi na niebie. "Siedze na balkonie i nie latam. Niczego nie wyrazam i nie czytam zakazanych ksiazek. Nie probuje nadprogramowych sciezek. Niczego nie naruszam...". W dole, niczym ciemna plama, rozposcieral sie park. Unosil sie nad nim zapach trawy i swiezosci; Saszka czula go rozszerzonymi nozdrzami. Zwolnila, pragnac jak najdluzej pozostac w tym strumieniu; smrod rozgrzanego asfaltu i spalin dusil ja, zbyt przywykla do czystego powietrza Torpy. Sierpien. Morze gwiazd. Matowe, przyproszone kurzem miasto w dole. Jeden z licznych cieni Wiecznego Miasta, ktore umiera i odradza sie co sekunde. Cien Saszki nie przestawal krazyc, a ona sama siedziala nieruchomo na balkonie, niczym zahipnotyzowana blaskiem odleglych swiatel. Jest Slowem. Jest czasownikiem w trybie rozkazujacym... jeszcze nie... jest jeszcze czlowiekiem. Dlaczego wiec lata?! Usmiech malego Waleczki. On takze jest slowem. Mama pieszczotliwie nazywa go "Sloneczkiem"... A innych nazywaja: "Durniem, kanalia, tepakiem". I tak bedzie. Ktos mowi: "Wstawaj! Juz wpol do osmej!" A ktos inny: "Odejdz". Zdarzaja sie slowa-plewy, smieci, i przemieniaja sie one w nicosc, gdy tylko zabrzmia. Inne odbijaja cienie, sa brzydkie i zalosne, a niekiedy piekne i potezne, zdolne uratowac ginacego. Lecz tylko niektore staja sie ludzmi i takze wypowiadaja slowa. I kazdy na swiecie ma szanse spotkac tego, kogo sam kiedys wypowiedzial na glos. Wstawal swit. Saszka siedziala na barierce balkonu jak papuga na grzedzie i patrzyla przed siebie niewidzacym wzrokiem. * * * -Kiedy planujesz wrocic do Torpy?-Jutro wieczorem mam pociag. Odpowiedz przyszla jej z podejrzana latwoscia. Wygladalo na to, ze cien Saszki wciaz jeszcze krazyl nad miastem i parkiem, gdy ona sama siedziala w kuchni i smarowala maslem kromke bialego chleba. -Jak to... jutro wieczorem?! Mama miala dokladnie taka mine, jaka Saszka bala sie zobaczyc wczoraj. -I zawczasu wzielas bilety... na jutro?! Skrupulatnie nakladala maslo na pszenna pajde, wyrownywala i znow smarowala. -Mam dodatkowe zajecia, takze latem. Nawet podczas wakacji. -Klamiesz - rzekla mama ostrym tonem. Saszka podniosla zdziwione spojrzenie. -Nie klamie. Wiem, ze to brzmi dziwnie. Ale to prawda. "Albo czesc prawdy", dodala w myslach. Mama zamyslila sie, jakby cos obliczala. -Kiedy skonczysz jesc, skocz prosze po mleko. -Mhm - z ledwo skrywana radoscia polozyla na talerz wymeczona kanapke. - Zaraz. * * * Kiedy wrocila, brat juz nie spal. Lezal na plecach i z uwaga wpatrywal sie w karuzele z konikami, ktora obracala sie nad lozeczkiem. Mama sprzatnela w kuchni i teraz przesuwala zelazkiem po desce do prasowania. Nad niebieska dziecieca koszulka unosila sie para.-Pojade z toba. -Co?! - Saszka o malo nie upuscila torby z zakupami. -Pojade z toba. Walia posiedzi kilka dni z malym. -Teraz... jest okres urlopowy, w instytucie nikogo nie ma. -A z kim bedziesz miala te dodatkowe zajecia? -Z wykladowca... Mamo, poczekaj, bedziesz sprawdzac, gdzie mieszkam, z kim sie zadaje i jak sie zachowuje? -Chce zobaczyc na wlasne oczy, kto cie uczy i co sie tam dzieje? -To zwykly... proces edukacyjny. Mama sceptycznie pokrecila glowa. -Nie. Cos ukrywasz. Zelazko zaciekle, niczym czolg, ugniatalo rozciagnieta na desce koszulke. Mama wodzila nim wciaz po tym samym, juz dawno wyprasowanym miejscu. -Poczatkowo nie chcialam upokarzac cie opieka, byl to przeciez poczatek samodzielnego zycia, przyjaciele, przyjaciolki, chlopcy... Potem mialam, przyznaje sie, co innego na glowie. A potem... Czy zastraszyli cie do tego stopnia, ze boisz sie przyznac? -Do czego mialabym sie przyznawac? -Czy to sekta? Modlicie sie tam do kogos? -Nic podobnego! -Jade do Torpy - rzekla mama i w jej glosie zabrzmialy stalowe nutki. - I jesli zajdzie taka potrzeba, wszystkich postawie na nogi. Milicje, prokurature. Rozeznam sie w sytuacji i jesli cos jest nie tak, nie ujdzie im to na sucho. Poltora roku temu Saszka w odpowiedzi wybuchnelaby placzem i rzucilaby sie mamie na szyje. I prosilaby ja, blagala, aby pojechala z nia do Torpy i uratowala, wyciagnela stamtad. I bylaby szczerze przekonana, ze rozwscieczona mama ma wladze nawet nad Faritem Korzennikowem. -Za pozno. -Co?! -Ja nie chce niczego zmieniac, mamo. I nie pozwole, zebys sie do tego mieszala. -Jak to?! Mama puscila zelazko. Stalo na desce do prasowania, a spod zelaznego spodu z sykiem walila para, upodabniajac je do parowozu. -A wiec to rzeczywiscie sekta? -Nie. Ale nie chce niczego zmieniac. -Obiecalas, ze wrocisz! -Nie obiecywalam. -Co oni z toba zrobili? -Nic. -Zglosze to na milicje. Jeszcze dzisiaj. -Co? Przeciez jestem pelnoletnia. -Otruli cie? Zahipnotyzowali? Kryjecie sie nawzajem? -Mamo, to trwalo przez dwa lata. Niczego nie zauwazylas?! Mama zrobila krok do tylu. Jeszcze przed sekunda byla gotowa nacierac, walczyc, bronic sie. Teraz wygladala, jakby ktos uderzyl ja palka w glowe. -Dwa lata - powtorzyla ostro Saszka. - Nic juz sie nie da zrobic. Mama patrzyla na nia jak przez mokra szybe. Jakby zarys twarzy corki kolysal sie, roztapial i zacieral. Spod zelazka walil teraz czarny dym; Saszka z wysilkiem oderwala je od deski. Na niebieskiej dzieciecej koszulce pozostal wypalony slad. -Masz teraz nowe zycie - kontynuowala bezlitosnie. - Nowego meza, nowe dziecko i nowe szczescie. Ja tez mam nowe zycie. Nie zamierzam odejsc na zawsze, ale ty nie mozesz mnie do niczego zmuszac. Nie probuj wyjasniac, co sie dzieje w Torpie. Wszystko jest w porzadku, mozesz mi wierzyc. W pokoju zaplakalo dziecko. Najwyrazniej mowila za glosno. Mama drgnela, jednak nie przestala na nia patrzec. -Zaluje, ze tak wyszlo - rzekla Saszka, patrzac na dziure wypalona w koszulce. - Ale nie mozna juz tego cofnac. Wybacz. * * * -Dziewczyno! Za pietnascie minut Torpa!-Dziekuje. Nie spie. Jeszcze nigdy nie wracala do Torpy tak wczesnym latem. Noc byla jasna, bezwietrzna. Pociag odjechal. Saszka przeszla dziesiec metrow po peronie, po kolana we mgle. Budzily sie ptaki. Autobus przyjechal punktualnie. Na ulicy Sacco i Vanzettiego zielenily sie lipy. Wtaszczyla walizke na drugie pietro i otworzyla drzwi swego mieszkania. Postawila walizke przy progu. Nabrala wody do porcelanowej filizanki i podlala powoj w skrzynce za oknem. Polozyla sie na lozku, przeciagnela i zdala sobie sprawe, ze wrocila do domu. Ze ciemny cien, krazacy nad miastem, zniknal. I ze znow istnieje w jednym egzemplarzu. * * * -Witajcie, studenci trzeciego roku.W Torpie pierwszy wrzesnia zawsze jest sloneczny. Po raz trzeci grupa "A" zaczynala nowy rok nauki, a za oknami sali numer jeden znow bylo lato - zielone lipy, ciemne cienie na ulicy, upal i kurz. Portnow pozostawal wierny sobie - wymiety kapelusz, stare dzinsy i proste jasne wlosy zebrane w "konski ogon". Dlugie i waskie jak ostrza okulary skonstruowane w taki sposob, aby wygodnie bylo spogladac znad szkiel. -Goldman Julia. -Jestem. -Boczkowa Anna. -Obecna. Podczas sprawdzania obecnosci Portnow, slyszac odpowiedz, robil krotka pauze. Niekiedy potrzebowal zaledwie sekundy, aby obrzucic studenta wieloznacznym spojrzeniem. Zdarzalo sie tez, ze to spojrzenie przeciagalo sie do trzech czy czterech sekund. -Briukow Dmitrij. -Jestem. W auli wystraszeni studenci pierwszego roku sluchali "Gaudeamus". Akademik, znow zasiedlony, pachnial farba i swiezym tynkiem. -Kowtun Igor. -Jestem. -Korzennikow Konstantyn. -Obecny. Kostia siedzial obok zony Starannie ogolony, ascetycznie wychudzony i lekko przygarbiony. Gdy wszedl do sali, Saszce scisnelo sie serce; przywitali sie tak, jakby nie widzieli sie tylko jeden dzien i wiecej ze soba nie rozmawiali. -Korotkow Andriej. -Jestem. -Miaskowski Denis. -Tutaj! - Denis sie usmiechal. Euforia, jaka go ogarnela, gdy Stierch dal mu zaliczenie, polozyla kres dlugotrwalej depresji. Saszka zauwazyla, ze chlopak sie opalil, siedzi za stolem w nonszalanckiej pozie, zalozywszy noge na noge i najwyrazniej niczego sie nie boi. -Oniszczenko Larisa. -Jestem. -Pawlenko Jelizawieta. -Jestem. W czarnej podkoszulce, czarnych dzinsach i bez sladu makijazu, Liza przypominala monochromatyczna fotografie. Gladkie jasne wlosy zdawaly sie przyklejone do glowy. -Klasztorny design - skomentowal Portnow. - Brakuje tylko klobuka. Liza to przemilczala. -Samochina Aleksandra. -Obecna. Patrzyli na siebie przez piec sekund. Wykladowca znad okularow, Saszka wprost. Portnow pierwszy odwrocil wzrok. -Toporko Jewgienia. -Jestem! Zenia znow przytyla. Saszka odniosla wrazenie, ze rysy jej twarzy stracily wdziek. Wodzila dlugopisem po pustej kartce, jakby nie miala odwagi uniesc glowy i spojrzec na nauczyciela. -Swietnie! - Portnow rozparl sie na krzesle. - Gratuluje wszystkim rozpoczecia trzeciego roku. W tym semestrze powaznie zabierzemy sie za nauke Mowy, jako wielopoziomowego systemu wysilkow zmieniajacych swiat, badz powstrzymujacych go od zmian. Grupa " A" trzeciego roku wygladala jak kamienny ogrod. Nikt sie nie poruszal. Zdaje sie, ze nikt nawet nie mrugal. -Zabrzmial wystrzal pistoletu startowego, jest juz znana data egzaminu przejsciowego, to trzynasty stycznia. Podczas egzaminu kazdy z was bedzie mial mozliwosc wykorzystac wiedze, ktora zdobyl przez dwa i pol roku, oraz zademonstrowac umiejetnosci praktyczne, wzniesione na tym fundamencie. Jesli pomyslnie przejdziecie te probe, a jestem pewien, ze tak wlasnie bedzie, czeka was radykalna zmiana sposobu egzystencji. Otrzymacie mozliwosc stania sie czescia Mowy... Slucham, Pawlenko? -Bedziemy ja wykorzystywac praktycznie? To znaczy poslugiwac sie Mowa? -Nie. - Portnow patrzyl na Lize znad okularow. - To Mowa bedzie poslugiwac sie wami. Sa jeszcze jakies pytania? * * * Jegor stal przed tablica z rozkladem zajec. Przechylony na bok, przyciskajacy prawa reke do piersi i chwiejacy sie na nogach, jakby co chwila tracil rownowage i w ostatniej chwili ja odzyskiwal.-Jak leci? - spytala Saszka, nie majac zadnych ukrytych intencji. Wlosy Jegora, splowiale od slonca, zrobily sie jeszcze jasniejsze. Jego ciemne piwne oczy staly sie jeszcze ciemniejsze i glebsze. Dlugo na nia patrzyl, az stracila nadzieje na odpowiedz, jednak w koncu odpowiedzial. -Bylem na zajeciach praktycznych. Wlasnie je skonczylem. -Udalo sie? -Mialas racje - powiedzial. - Posluchaj... Boje sie. -Bzdura - odparla Saszka. - Ucz sie i niczego nie boj. Wszystkiego sie nauczysz, zdasz egzamin, dostaniesz dyplom i staniesz sie Slowem. A moze nawet podstawowym pojeciem. Podobno to zaszczyt... -Jestem czasownikiem - rzekl Jegor. -Co?! -Powiedziano mi... Irina Anatoliewna... ze jestem czasownikiem w trybie przypuszczajacym. Jestem: gdyby. Rozumiesz? -Tak - potwierdzila. - Wasi wykladowcy maja surowe metody. Nas przetrzymali do konca, niczego nam nie wyjasniali. -Ale ja niczego nie zrozumialem - poskarzyl sie. - Gdybym wtedy kupil narty, wszystko potoczyloby sie inaczej? Cofnela sie o krok. -Raczej nie. Rozumiesz... I zamilkla. Pojawila sie grupka studentow pierwszego roku, wstrzasnietych pierwszymi zajeciami. W milczeniu staneli wokol, bojac sie zblizyc do tablicy, wyminac budzacego groze kaleke z drugiego roku i Starsza Studentke, na pozor normalna, lecz tym bardziej przerazajaca. -Ja tez jestem czasownikiem - powiedziala. - Jednak... w trybie rozkazujacym. Pewnie i tak by nam... I znow zamilkla. Nie miala ochoty ciagnac tej rozmowy w towarzystwie wystraszonych dzieci. Zreszta i tak nie bylo sensu jej kontynuowac. O "petli", w ktorej Farit Korzennikow "zamknal" ja w celach pedagogicznych, nie rozmawiala z nikim oprocz Kostii. -Chcecie przepisac plan zajec? Wiec robcie to szybko, bo zaraz bedzie dzwonek. Wiecie, co bedzie, jesli sie spoznicie? Zaskrzypialy kreslace na papierze olowki. Dziewczeta zaczely szeptac. Saszka zlapala Jegora za rekaw i odciagnela na bok; znalezli sie w cieniu brazowego konia, jednak nie spieszyla sie, aby rozluznic uchwyt. -Zrozum, Jegorka, indywidualne doswiadczenie jest... srodkiem do indywidualnego uzytku. Kiedy cos zrozumiesz, wiesz to na pewno, nie jestes jednak w stanie wytlumaczyc tego komus innemu. Komus, kto nie posiada takiego doswiadczenia... To bardzo nieprzyjemne uczucie. Wyobrazam sobie, jak musiala sie meczyc Kasandra. -Nie rozumiem - odparl. - Slabo kojarze... po lecie. -To minie... Jak zreszta wszystko. A gdzie jest ta dziewczyna, Ira, od ktorej pozyczylam sweter? -Oblala sesje. -Jak to?! -Zawalila specjalizacje. Podchodzila trzy razy. I nie zdala. Jak myslisz, gdzie teraz jest? -Tam, gdzie Zachar - odparla Saszka gluchym glosem. -Kto to? -Nie pamietasz go... A co u ciebie, Jegor? Jak sie czujesz po... tym wszystkim? Jaki jest wasz wykladowca z wprowadzenia do praktyki? Znosny? -Mowisz, jakbys byla moja matka - rzekl. Usmiechnela sie ze smutkiem. -Czy to zle? -Raczej dziwnie... Jesli jednak jestesmy slowami, to i tak nie moglibysmy sie ze soba zwiazac. -Chyba ze gramatycznie - Saszka usmiechnela sie z przymusem. Jegor spuscil wzrok. -Wybacz. Kiedy bylem jeszcze czlowiekiem... mylilem sie. * * * Wszyscy oni przyznaja sie przede mna do winy, wszyscy okazuja skruche, a ja plawie sie w ich wyznaniach jak w czekoladzie, myslala Saszka posepnie, lezac w swoim pokoju na lozku i przegladajac modul tekstowy. Nauczyla sie przegladac paragrafy, pobieznie przebiegac je wzrokiem, nie zaglebiajac sie w chaotyczny slowny jazgot. Nie moglo to zastapic doglebnego przyswojenia materialu, przynosilo jednak niewatpliwe korzysci. Na paragrafy nie byly nalozone tak surowe ograniczenia, jak na cwiczenia Portnowa i "proby" Stiercha i mogla przeczytac chocby caly podrecznik, co wlasnie z niejakim zadowoleniem robila. Niekiedy widziala wowczas calkiem blisko, nad glowa, malowniczo wygiety fragment otaczajacej planete sfery; jasnoszarej, kipiacej ideami i znaczeniami, obrazami, wrazeniami i ich strzepami. Wszystko bylo przypadkowe, a jednoczesnie spojne; wydawalo sie, ze wystarczy wyciagnac reke, pochwycic swiezy sens, uswiadomic go sobie, zrozumiec, by wszystko sie zmienilo, lacznie ze swiatem.Wlasnie stad czerpia geniusze, myslala Saszka wlasciwie bez zawisci. I robia to bezwiednie, intuicyjnie - wyciagaja reke i pojawia sie idea... Do pierwszych w tym semestrze zajec ze Stierchem pozostawalo dziesiec minut. Zamknela ksiazke i wrzucila ja do torby. Sprawdzila, czy dlugopis i olowek sa na miejscu. Z westchnieniem zalozyla na szyje rozowy futeral z telefonem. Zamknela drzwi, wyszla na ulice, przeszla kilka krokow w strone instytutu... I stanela sie jak wryta. * * * Ulica Sacco i Vanzettiego szla mama. Rozgladala sie i przypatrywala numerom domow. Saszka przez dluzsza chwile miala nadzieje, ze sie pomylila, a po chodniku idzie podobna do mamy, lecz zupelnie obca kobieta.Zeszly sie dwa swiaty o roznych biegunach. Torpa, instytut, jej transformacja, slowa i znaczenia. Mama, dom i poprzednie, ludzkie zycie. Nigdy sie wczesniej nie stykajac, nalozyly sie na siebie i dziewczynie pulsowaly skronie na mysl o tym, czym to spotkanie moze sie zakonczyc. W pierwszym porywie chciala, klnac na czym swiat stoi, podbiec do mamy i krzyknac jej prosto w twarz: "Wyjezdzaj! Zabieraj sie stad!". Udalo jej sie jednak powstrzymac. Potem zapragnela sie ukryc. Jak strus schowac glowe w piasek. Gdy zwalczyla takze te pokuse, okazalo sie, ze nie ma innego pomyslu. Nie wiedziala, jak postapic, a do poczatku zajec pozostawalo coraz mniej czasu. Juz za siedem... nie, za szesc minut miala byc u Stiercha... Mama zatrzymala sie przed instytutem. Zbite w gromadke studentki pierwszego roku o czyms szeptaly, niemalze stykajac sie glowami, i co chwila zerkaly w strone okien na pierwszym pietrze. Jej rodzicielka chciala zasiegnac u nich informacji i jednoczesnie bardzo chciala uslyszec, o czym rozmawiaja. Saszka ja rozumiala; niekiedy wystarczy posluchac przypadkowej rozmowy, aby wyrobic sobie o czyms zdanie. Mama przestapila z nogi na noge. Czula sie zagubiona i bylo jej glupio; dlugo nie mogla zdecydowac sie na wyjazd do Torpy. Nie wiedziala, czego sie spodziewac, a zobaczyla tylko male prowincjonalne miasteczko, dziwne, lecz niezwykle malownicze, trzypietrowy budynek instytutu i normalne na pierwszy rzut oka dziewczeta, co prawda wyraznie czyms zaniepokojone, lecz czy malo powodow do niepokoju moga miec mlodzi studenci na poczatku wrzesnia? -Przepraszam, dziewczyny, uczycie sie tutaj? Studentki odsunely sie od siebie. -Tak - odparla z niepokojem wysoka postawna dziewoja w bardzo skapym, niemal plazowym stroju. -Znacie moze Saszke Samochine? -A na ktorym jest roku? -Na trzecim. Dziewczyny spojrzaly po sobie. -Na razie nie znamy jeszcze nikogo z trzeciego roku... Prawie nikogo. Jestesmy dopiero na pierwszym... -Rozumiem. Przepraszam. I nie pytajac wiecej, zdecydowanym krokiem ruszyla w kierunku wejscia do instytutu. Zlapala za klamke. I weszla do budynku. Saszka wbiegla w zaulek, wypadla na podworze i popedzila w strone akademika. Zeby tylko byl u siebie, zeby tylko... Zabebnila piesciami w drzwi pokoju z numerem "trzy". Wlasnie ten dwuosobowy pokoj na parterze zostal w poprzednim semestrze udostepniony nowozencom, Kostii i Zeni. -Prosze wejsc! - rozlegl sie niezadowolony glos. Do poczatku zajec ze Stierchem pozostawaly trzy minuty. Na szyi kolysal sie rozowy telefon. -Saszka? Odwrocila sie. Kostia szedl korytarzem, niosac dwie parujace filizanki. -Potrzebuje pomocy - rzekla bez wstepow. - Piec po dwunastej mam praktyke. A przed chwila przyjechala mama. -Mama?! -Zabronilam jej... Przyjechala bez uprzedzenia... I co ja mam teraz robic?! Idz teraz do Stiercha, bardzo cie prosze, a ja pojde za ciebie... Postawil filizanki na podlodze i spojrzal na zegarek. -Mialem wchodzic zaraz po tobie. Za piec pierwsza... I nie odwracajac sie ruszyl biegiem w strone wyjscia. Drzwi pokoju otwarly sie i wyjrzala Zenia w szlafroku. Wygladala na rozespana. Wytrzeszczyla oczy. -Samochina?! -Kostia zaparzyl herbate - rzekla Saszka, pokazujac wzrokiem filizanki. I zrejterowala. * * * Mama stala w westybulu, z niedowierzaniem patrzac na brazowego jezdzca pod szklana kopula. Kopula rozswietlala sie, gdy wychodzilo slonce, i gasla, gdy zakrywala je przypadkowa chmura.-Czesc, mamo. Odwrocila sie jak oparzona. -Saszka? Wygladala na zaklopotana. Czula sie skrepowana, a jednoczesnie bardzo sie cieszyla, ze widzi corke. -Kogo tu szukasz? -Ciebie - mamie zarozowily sie policzki. -Cos sie stalo? -Nie... ja po prostu... -Wiec postanowilas jednak sprawdzic, czego mnie tu ucza? -Nie - zaklopotana odwrocila oczy. - Po prostu... chcialam cie zobaczyc, to wszystko. -Wiec chodzmy do mnie. Studenci przygladali im sie ze zdziwieniem. Saszka wyprowadzila mame z instytutu i powiodla dalej, przez ulice i obok kamiennych lwow. Otwarla dolne drzwi jasnym kluczem i gorne - ciemnym. -Wejdz. Mama obrzucila wzrokiem malenkie, przypominajace domek dla lalek mieszkanko, zabytkowe biurko i powoj za oknem. -Widze, ze niezle sie urzadzilas. -Rozgosc sie - Saszka starala sie mowic niedbalym, spokojnym tonem. - Odpocznij po podrozy. Dojechalas bez przeszkod? -Coreczko, zrozum... Zamilkla raptownie. Corka patrzyla na nia otwartym, szczerym spojrzeniem, nawet nie probujac jej pomoc. -Nagadalysmy sobie... tyle... Wiem, nie chcialas, zebym przyjezdzala. Ale ja po prostu nie moge zyc z tym wszystkim, co sobie powiedzialysmy. Saszka starala sie zbagatelizowac sprawe. -Mamo, to tylko slowa. Co one sa warte? La-la-la, bla-bla-bla... Wygadalysmy sie i zapomnijmy o tym. Wybacz, ale musze isc na zajecia. Tu masz czajnik, herbate, ciastka... kefir... Poczekaj tu na mnie, dobrze? Mama odprowadzila ja wzrokiem. Saszka dopiero teraz zauwazyla, jakie ma czerwone, zaleknione i zaszczute oczy. * * * Wpadla na ganek instytutu, truchtem wbiegla na trzecie pietro i wyzej, na poddasze. Zatrzymala sie przy okraglym zakurzonym okienku i zamyslila.Czym grozi przyjazd mamy? Tak ogolnie to niczym. Chyba. Saszka nie naruszyla zadnej z zasad ustanowionych przez Korzennikowa. Moze tylko opuscila zajecia ze Stierchem, ktory zawsze sam ukladal plan spotkan i bardzo przejmowal sie samowola studentow... nie mial jednak w zwyczaju pisania raportow z byle powodu. Ostatecznie wyjasni mu sytuacje, to w koncu sila wyzsza. Postapila wlasciwie, wyprowadzajac mame z instytutu. Jednak, teoretycznie rzecz biorac, co mogla tam zobaczyc? Cos kompromitujacego? Kulawych, ulomnych studentow drugiego roku? Ale czy niepelnosprawni nie maja prawa do wyzszego wyksztalcenia?! Instytut byl spowity gesta warstwa informacyjnej waty. Przez dwa lata Saszka doskonale sie o tym przekonala. Warstwa ochronna namacalnej prowincjonalnej codziennosci. Przypadkowa osoba niczego nie zauwazy. Na przyklad mama Kostii przyjechala na wesele i nie zauwazyla niczego niezwyklego. Koledzy z roku, wyklady, sesja. Milosc i slub. Trudno wydebic mieszkanie u kierowniczki. Pasiaste materace w akademiku. Studencka stolowka... Podobna informacyjna pustka stopniowo, zageszczajac sie z kazdym rokiem, otaczala kazdego, kto trafial tutaj na dluzej. Mowil po prostu zwyczajnym tonem: "Studiuje w Torpie". I nikt sie nim nie interesowal. Czyzby malo bylo na swiecie czyichs znajomych i krewnych, ktorzy zyja, choc jednoczesnie jakby nie istnieli. Ktorzy calymi latami nie pisza i nie dzwonia i nikogo to nie martwi, bo przeciez oni gdzies tam sa... Westchnela spazmatycznie. Przyjazd mamy jest sytuacja nietypowa. Nikt nie oczekiwal takiego obrotu spraw. To oczywiscie nic strasznego... Jednak mama powinna juz dzisiejszego wieczoru wrocic do domu! Czas mijal. Kostia siedzial w sali numer czternascie u Stiercha. Byle tylko nie zawalil zajec... pierwszych zajec w roku. O nic nie zapytal, po prostu na nie pobiegl - aby wyreczyc Saszke. A mama? Scisnela w dloni rozowy futeral telefonu. Gdyby mamie przyszlo do glowy ukradkiem wyjsc z mieszkania i zjawic sie w instytucie z inspekcja, zobaczylaby ja przez okragle okienko. Minute przed swoim terminem zeszla pod drzwi sali wykladowej. Wyszedl Kostia; Saszka wpila sie wzrokiem w jego twarz, probujac zorientowac sie, czy wszystko w porzadku, udalo sie, upieklo? Chlopak sie usmiechal. -Ok. -Dziekuje - wyszeptala goraco i, przytrzymujac na szyi futeral z telefonem, weszla do sali. -Dzien dobry, Nikolaju Waleriewiczu, przepraszam, ze przestawilam kolejnosc zajec, to moja wina, ale sprawa wyglad tak... -Spokojnie, Saszenko, po co sie tak goraczkowac... To nic strasznego, zajecia z Kostia byly calkiem udane. Prosze jednak wiecej tego nie robic... Co sie stalo? Saszka usiadla na krzesle. Splotla palce. -Mama przyjechala do Torpy. Stierch uniosl brwi. Jego trojkatna twarz pozostawala niewzruszona, jednak od razu wyczula, ze nowina zrobila na nim znacznie wieksze wrazenie, niz przypuszczala. -Dzisiaj wyjedzie - powiedziala szybko. - Odprowadze ja. -A dlaczego... nie orientuje sie pani? -Poklocilysmy sie latem, przed moim wyjazdem. Ona... no... wydawalo mi sie, ze ja przekonalam, ale ona bardzo chciala, zebym rzucila... przeniosla sie... - Saszka opuscila wzrok. -A po co konkretnie przyjechala? Nie mowila? -Chce sie przekonac, ze nie zostalam wciagnieta do jakiejs sekty - przyznala po chwili milczenia. -Dziwne - rzekl Stierch w zadumie. - Jestescie w bliskich relacjach? -Tak. To znaczy nie. To znaczy... Panuja miedzy nami rozne relacje... panowaly. Ona wyszla za maz, urodzila dziecko. -Wiem, wiem... Saszenko. Nie powinna sie pani niepokoic ani jej obrazac. Moze ja pani poznac z Olegiem Borysowiczem, ze mna... Z innymi wykladowcami... Niech zwiedzi instytut... Jednak im predzej opusci instytut, tym lepiej dla niej i dla pani. -Aha - odparla. - Mam do pana jeszcze jedno pytanie, Nikolaju Waleriewiczu. -Slucham? -Czym jest czasownik w trybie przypuszczajacym? -Ma pani na mysli Jegora Dorofiejewa? -Tak. Wykladowca w zadumie dotknal ostrego podbrodka. -To dosc rzadka specjalizacja... Wszystkie czasowniki sa szczegolnie cenne, jednak tryb przypuszczajacy ma swoja specyfike. W Mowie sa to projektowe konstrukcje, odkrywajace caly wachlarz mozliwosci... O ile rozumiem, rozstala sie pani z Jegorem? Saszka zmarszczyla brwi. -Czy to wazne? Przeciagnal sie, poruszajac zlozonymi skrzydlami. -Sadzi pani, ze to nie moja sprawa? Jak pani uwaza. Przypomnijmy wiec sobie stopniowe wewnetrzne transformacje... -Tak, rozstalismy sie - wycedzila. - I nic nas juz nie laczy. -Denerwuje sie pani - Stierch westchnal. - Niepokoi pania sytuacja z mama... No dobrze, wyjasnie to pani. Czasowniki w trybie przypuszczajacym sa bardzo podatne. Takie nieokreslone... Zdarza sie - kiedy nabieraja ksztaltu - ze taki czlowiek, szczegolnie, gdy jest jeszcze mlody, moze stac sie cieniem innego czasownika. Czasownika w trybie rozkazujacym. Polecenie tworzy matryce, a przypuszczenie sie w nie wpasowuje. Jak pieczatka i lak, jak forma i wosk, jak dwa lancuchy DNA... W ten sposob przypuszczenie zyje i postepuje tak, jak swiadomie badz podswiadomie chcialoby tego polecenie. Saszka rozdziawila usta. -Powiedzialem, ze jest to "mozliwe". Nie twierdze, ze jest to "regula". Jedno jest pewne: chlopiec zakochal sie w pani, kiedy bylo to pani potrzebne, i rzucil, kiedy bylo to pani na reke. -Nie chcialam, zeby mnie rzucil! Wrecz przeciwnie, nasz zwiazek byl dla mnie bardzo wazny! Bo wlasnie wtedy... -Doskonale to rozumiem. Nie chciala pani tego. Jednak taka byla potrzeba. Pani musiala byc wtedy sama. Dlugo potem milczala. Milczal rowniez Stierch, nie poganiajac jej. Przegladal czasopismo i pocieral podbrodek. Jeszcze przed rokiem Saszka zapewne zalamalaby sie, slyszac cos takiego. Staralaby sie w to nie uwierzyc. Ogarnelaby ja rozpacz. Teraz uswiadomila sobie, ze jest absolutnie spokojna. Jakby to, co mowil Stierch, wiedziala juz wczesniej albo przeczuwala. -Czy jest pan pewien, Nikolaju Waleriewiczu, ze mialam na Jegora wplyw? -Takiej pewnosci nie mam - spojrzal jej prosto w oczy. - Nie moge jednak wykluczyc takiej ewentualnosci. -Wiec... jak wplynie to na jego los? -Juz dawno uwolnil sie od pani wplywu. Rozmawialem z jego wykladowczynia z wprowadzenia do praktyki. Zasiegala mojej porady. To zdolny student o bardzo zlozonej osobowosci. Niestety, zarazem nie jest zbyt pracowity. Powinien bardziej przykladac sie do nauki. Ma duze zaleglosci z pierwszego roku. -Bedzie sie uczyl - rzekla Saszka zdecydowanym tonem. - Porozmawiam z nim. * * * Mama siedziala za biurkiem - na tym samym miejscu, na ktorym lubila spedzac czas Saszka, czesciowo odwrocona do okna. Jej twarz niczym kartonowy obrys odcinala sie na tle rozowego swiatla zmierzchu.Saszka zatrzymala sie w progu. Miala przez chwile wrazenie, ze mama jest woskowa muzealna figura, znieruchomiala przy oknie. Nawet jej oczy pozbawione byly blasku. -Mamo? Mama obrocila glowe. -Tak tu pieknie... Ulica, domy... Te latarnie... malownicze... Skonczylas zajecia? -Tak. -A co robilas? -A co zwykle robia studenci? Podreczniki, notatki... Zejdzmy do restauracji na obiad. -Nie jestem glodna. Napilam sie herbaty, umylam filizanke... Widze, ze dbasz o porzadek. Bardzo przyzwoite mieszkanie - mowila to, patrzac na corke i jednoczesnie obok niej. -Dzwonilas do domu? -Tak... wszystko w porzadku, chociaz Wali jest oczywiscie ciezko... Ma problemy w pracy, duzo opuszcza... ten urlop wzial bardzo nie w pore. Ja tez bardzo to wszystko przezywam. Saszka wziela gleboki oddech. -Wroc od razu do domu. Odprowadze cie. -Sania... -Przeciez przyjechalas, zeby sie dowiedziec, jak mieszkam i jak sie ucze? Teraz juz wiesz. Mieszkam normalnie, ucze sie dobrze. A moze chcesz przeprowadzic gruntowna inspekcje? -Sania... - mamie drgnal glos. -Przestanmy sie juz klocic - powiedziala zdecydowanym tonem. - Zapomnij o wszystkim, co powiedzialam. To bzdury, tylko slowa. Powinnas wyjechac jeszcze dzisiaj, bo... malo to moze sie wydarzyc, kiedy sa tam sami? Mama westchnela gleboko. Nie pozwalajac jej wtracic slowa, Saszka podniosla z podlogi sportowa torbe. -Idziemy. Zanim dojdziemy do dworca i kupimy bilety... Zanim zjemy w kafejce kolacje... Mama ze smutkiem, lecz zdecydowanie pokrecila glowa. -Juz podjelam decyzje... Wracasz ze mna. Saszka upuscila torbe. -Jesli jeszcze tego nie zauwazylas, ja tu studiuje. Mam jutro zajecia! -Kogo ty chcesz oszukac? - spytala cicho mama. - Jakies niekonczace sie, niezwykle trudne zajecia, dodatkowe latem... tylko po to, aby wykladac filozofie na jakiejs podrzednej uczelni? Saszka uswiadomila sobie, ze jest naprawde niedobrze. Zbyt mocno uwierzyla w informacyjny "szum" rozpetany wokol instytutu i wszystko, co bylo z nim zwiazane. Spokojna logika mamy sprawila, ze poczula sie kompletnie bezbronna. -To wszystko moja wina, Saszenko. Ale jestes moja corka. Nie zostawie cie tutaj. Nie wiem, co sie tutaj dzieje, ale brzydko mi to pachnie. I nie zycze sobie, zebys miala cokolwiek wspolnego z Torpa. Jesli bedzie trzeba, wynajme adwokata. Albo lekarza. Albo... w ostatecznosci sprzedam mieszkanie, wyciagne wszystkie oszczednosci z konta, bo jesli wpadlas w tarapaty, na pewno cie z nich wyciagne! Na szyi Saszki zaterkotal rozowy telefon. Po raz pierwszy slyszala, jak dzwoni. "Mieszkaly u babci dwie wesole gesi". Glosno, ostro, przenikliwie. Mama zamilkla. Spojrzala na corke ze zdziwieniem. -No, odbierz... Co z toba? Stalo sie to, co mialo sie stac. Opierajac sie o brzeg biurka, podniosla telefon do ucha. -Halo. -Sasza! Sasza, mowi Walentyn! W podniesionym glosie brzmialo przerazenie. -Jest tam mama? U ciebie? Nie moge sie do niej dodzwonic! -Jest - powiedziala. A wlasciwie probowala powiedziec. -Halo? Slyszysz mnie? -Tak. Jest tutaj. -Daj jej sluchawke! Zdretwialymi palcami zdjela z szyi rozowy sznurek i przekazala mamie sluchawke. -Halo, Wala? Rozladowal mi sie... Co... Co?! Saszka wpila sie obiema rekami w biurko. -Bylo dziewiec! Jedna zjadlam jeszcze wczoraj... Tak... O Boze, jak mogles... dziewiec, policz, powinno byc dziewiec tabletek... Mama sapala spazmatycznie. Jej twarz zbielala w swietle zmierzchu za oknem. Saszka zacisnela powieki. -Dziewiec - mowila mama urywanym glosem. - Przeliczyles? Dziewiec... Dokladnie. Tak, zazylam je, na pewno! Zostalo dziewiec. Jestes pewien? Moj Boze... Westchnela chrapliwie. Gleboki wdech - wydech. Potem jeszcze raz. Walentyn mowil cos do sluchawki, szybko, niewyraznie... -Uspokoj sie - rzekla mama w koncu. - Zaraz wyjezdzam... Uspokoj sie... przeciez wszystko dobrze sie skonczylo. Tak wlasnie powiesz lekarzom z pogotowia... To nauczka dla nas obojga... To ja je zostawilam... Nie sadzilam, ze dosiegnie do polki... Juz dobrze, po strachu, czekaj, bede rano... Kocham cie. Rozowy telefon upadl na lozko. Mama usiadla obok i zrobila sie wiotka, jak wiosenna zaspa. -Maly dobral sie do pudelka z tabletkami nasennymi. Sa takie kolorowe, wiesz, jak to tabletki... I zaczal je wyjmowac, jedna za druga. I wpychac do buzi... Na szczescie zauwazyl to Walentyn... nie wiedzial, ile ich bylo i od razu wezwal pogotowie... Na szczescie maly nie zdazyl. Po prostu nie zdazyl. Na szczescie... Wyjezdzam, Saszo, od razu... * * * Saszka kupila bilet na wagon sypialny.Odmowila wziecia od mamy pieniedzy. W dworcowym bufecie kupily parowki, dwie porcje salatki z kapusty i dwa gorace aromatyczne pirozki. Mama jeszcze dwa razy dzwonila do domu - z telefonu Saszki. Waleczka czul sie znakomicie, lekarze z pogotowia zwymyslali ojca za niedbalstwo i potwierdzili, ze chlopcu nic nie grozi. "Skonczylo sie na strachu i rozwolnieniu" - probowal zartowac Walentyn. Wyszly z mama z budynku dworca na peron i usiadly na lawce. Noc byla ciepla, z powiewami chlodnego wiatru, zapachem trawy i wilgoci - jesienna i jednoczesnie letnia. -Jak wrocisz do domu? Tak pozno? -Jezdzi tu w obie strony duzo samochodow - powiedziala Saszka mozliwie przekonujacym tonem. -Pewnie drogo. -Bez obaw, normalnie. Nie martw sie o mnie, jestem juz dorosla. I sprobowala sie usmiechnac. Wstrzasaly nia dreszcze i probowala je stlumic. Strach nie chcial przechodzic. Wszystko dobrze sie skonczylo, jak zapewniala co chwile mama, jednak telefon wisial na szyi i na jego wyswietlaczu powoli obracal sie stylizowany globus. Strach, unoszacy sie nad swiatem. "Nie da sie zyc w swiecie, w ktorym pan jest! Nie da sie zyc w swiecie, w ktorym mnie nie ma... Choc zdaje sobie sprawe, ze trudno sie pogodzic z moim istnieniem". Cykaly swierszcze. Przetoczyl sie pociag towarowy, zagluszajac wszystkie dzwieki, lecz gdy tylko ucichl loskot, znow odezwaly sie swierszcze. -Mialas racje - rzekla mama. - Jestem im potrzebna... Jakbys to wyczula. "Malo to sie moze tam pod twoja nieobecnosc wydarzyc"... Saszka spuscila wzrok. -Wyglada na to, ze wykrakalam. -Nonsens. -Ale wszystko dobrze sie skonczylo - nerwowo dotknela telefonu na szyi. -Na szczescie. Do pociagu zostalo czterdziesci minut. Mama mowila krotkimi, oznajmujacymi zdaniami. -Bardzo przyjemne miasto. Nie przypuszczalam, ze jest takie stare. Dziwne, ze nikt o nim nie wie. Chociaz jest tu biuro turystyczne. Widzialam je, w kiosku sprzedaja pamiatkowe widokowki. Przyjechal podmiejski sklad elektryczny. Otwarly sie drzwi; wysiadly kobiety z duzymi kraciastymi torbami. Wsiadl staruszek z owinieta w futeral kosa. Pociag ruszyl i skryl sie we mgle. Zmienil sie semafor. W mroku zajasnialy trzy jaskrawe reflektory - do stacji zblizal sie pociag dalekobiezny. -Mamusiu - powiedziala szeptem Saszka. - Nie zostawiaj ich samych na dlugo. W ogole nie zostawiaj ich samych. Badz z nimi. Nic mi sie nie stanie. Przyjade... na wakacje. Pociag sie zatrzymal. Zazgrzytaly zamki, po kolei otwieraly sie drzwi i na peron wyszly konduktorki, nie wypuszczajac na zewnatrz ciekawskich pasazerow. -Stoimy piec minut! Tylko piec minut, prosze nie wychodzic z dziecmi! I zbytnio sie nie oddalac! Jegomosc w spodniach od dresu i podkoszulce rozejrzal sie po peronie, westchnal pelna piersia, wymamrotal: "Co za powietrze!" i od razu zapalil papierosa. Mama podala bilet pulchnej konduktorce w kolejowym mundurze. Ta kiwnela glowa. -Prosze wsiadac... Miejsce numer pietnascie. Saszka weszla do srodka razem z mama. Na minute zanurzyla sie w zapach, zycie i chaotycznosc wagonu. Tyle ze tym razem pociag byl obcy, przelotny i ten chwilowy byt zaraz ruszy dalej, a ona zostanie... Znow wyszly na peron i zatrzymaly sie, jakby nie wiedzac, co jeszcze powiedziec. -Za minute odjazd - powtorzyla konduktorka. - Prosze zajac miejsca. Wtedy Saszka objela mame za szyje, jak w dziecinstwie. -Bardzo cie kocham, mamusiu. Przeklety rozowy telefon, ktory znalazl sie miedzy nimi, wbijal sie jej w piers. -Odjazd! Ej, prosze wsiadac! Nie puszczaly swoich rak. Nie mogly rozewrzec palcow. -Prosze pani! Pociag juz rusza! -Kocham cie - szeptala Saszka, dlawiac sie lzami. - Kocham cie... Do zobaczenia! Pociag ruszyl. Pobiegla za nim, machajac reka, i udawalo jej sie dlugo nie pozostawac w tyle. Mama machala z otwartego okna w korytarzu. Saszka widziala jej rozwiane na wietrze wlosy. Pociag nabieral predkosci, a ona pedzila za nim ile sil w nogach, a mama, mocno wychyliwszy sie z okna, wciaz jej machala i krzyknela: "Do widzenia!". I w tym momencie skonczyl sie peron. Okna odjezdzajacego pociagu zlaly sie w jedna smuge, wraz z twarzami pasazerow. Ucichl stukot kol, przemieniony w oddalajacy sie szum. Saszka odprowadzala pociag wzrokiem, poki bylo widac jego swiatla. Wtedy zrobila jeszcze kilka krokow na drzacych nogach i usiadla na szynach. * * * -Sasza?Wysoko na niebie swiecil sie ksiezyc. Nad Saszka stal Farit Korzennikow. -Pozno juz. Jutro zajecia. Idziemy? -Farit, prosze... niech mi pan da spokoj. -Wez sie w garsc. Trzeba jakos wrocic do miasta, jest srodek nocy, zimno. Idziemy. Mowil tak spokojnym i rozkazujacym tonem, ze nie byla w stanie stawiac oporu. Wstala i powloczac nogami poszla za nim. Obcasy pantofli przekrzywily sie, fleki odpadly. Buty byly do wyrzucenia. No i czort z nimi. Korzennikow otworzyl przed nia drzwi bialego nissana. Saszka jak zwykle skulila sie na fotelu. -Nie zmarzlas? -Dlaczego, Farit? Czy zrobilam cos nie tak? Cos naruszylam? Za co?! -Nie bylas w stanie samodzielnie rozwiazac problemu. Przyznaje, ze nie jest to twoja wina. No, moze prawie. Ale przeciez dziecko tez nie polknelo tabletek, jedynie sie bawilo. To tylko strach, Saszo. General-strach. Imperator-strach, ksztaltujacy rzeczywistosc. Zapnij pasy. Samochod wyjechal na szose. Po obu stronach drogi ciagnal sie las. Znaki drogowe wynurzaly sie w swietle reflektorow i znikaly z tylu - rozmazane plamy bialych swiatel. -Strach jest projekcja niebezpieczenstwa, prawdziwego lub pozornego. To, co nosisz na szyi, jest tylko strachem pozornym, nawykowym... jak nawykowe zwichniecie. Nic sie nie stalo. Jednak wierzysz w nieszczescie i przezywasz te minuty jak prawdziwa tragedie. -Boje sie, gdyz pan mnie tego nauczyl. - Saszka zacisnela palce na telefonie. -Nie. Potrafilas to i bez mojej pomocy. Wszyscy to potrafia. Ja jedynie skierowalem twoj strach w cel, jak strzale. -I trafil pan w niego? -Tak. Obrocila glowe. Korzennikow patrzyl na droge, strzalka szybkosciomierza dochodzila do stu dwudziestu kilometrow na godzine. -Ci studenci pierwszego roku... Czy jakos ich wybieracie? - zapytala powoli. -Tak. -Wiec takze teraz zyja gdzies uczniowie... zolnierze... albo studenci... ktorych strach nakierowujecie na cel? Ktorzy wypelniaja wasze zadania, zbieraja monety? -Tak. -Nie zal ich wam? -Nie. Sa Slowami i powinni realizowac swoje przeznaczenie. -A inni ludzie? Czy oni... -Roznie. Przyimki, spojniki, wykrzykniki... wulgaryzmy - Korzennikow sie usmiechnal. - Na kazdym czlowieku lezy cien slowa, lecz jedynie Slowo w calosci, precyzyjnie wpasowane w tkanke materialnego swiata, jest w stanie wrocic do swych zrodel, wyrosnac z bladej projekcji i przemienic w oryginal. -I narzedziem, ktore to sprawia, jest strach? -Saszo! - kurator zwolnil na zakrecie. - Od dawna uczysz sie nie dlatego, ze ktos cie do tego zmusza, lecz dlatego, ze cie to interesuje. Skosztowalas juz tego miodu. Wiesz, co oznacza bycie Slowem. Saszka milczala do samej Torpy. W koncu pod kolami zastukaly kostki brukowe Sacco i Vanzettiego. Samochod zatrzymal sie przed gankiem z kamiennymi lwami. Plonely latarnie, nie palilo sie jednak ani jedno okno. -Dziekuje - powiedziala zgaszonym glosem. - Do widzenia. I otworzyla drzwi. -Saszo? Znieruchomiala. -Oddaj telefon. Odwrocila sie powoli. W okularach kuratora odbijala sie latarnia, przez co wydawalo sie, ze patrza na nia rozpalone do bialosci oczy. Zesztywnialymi palcami zdjela z szyi rozowy sznurek. Korzennikow zwazyl telefon w dloni. -Rozumiesz, co oznacza bycie Slowem? Czasownikiem w trybie rozkazujacym? Zdajesz sobie sprawe, co to oznacza? Saszka milczala, nie mogac wykrztusic slowa. -W porzadku - niedbale wrzucil komorke do schowka. - Dobranoc, Saszo. I odjechal. * * * -Masz wolna chwile, Jegor?W stolowce panowal gwar i szczek naczyn. Roznoszono goracy barszcz, w ktorym plywaly, niczym biale przecinki, wysepki smietany. Saszka poczekala, az chlopak skonczy jesc. Kiedy w tlumie znajomych z roku szedl w strone drzwi, wyciagajac papierosy, zagrodzila mu droge. -Zaraz bede - rzekl Jegor do kolegow. Poszli do holu. Przy kopytach brazowego konia siedzieli rzedem pierwszoroczniacy. Pociagnela go dalej, do glebokiej okiennej niszy. -Jest sprawa... Masz problemy z praktyczna specjalizacja? -Nie powiedzialbym... To znaczy oczywiscie idzie mi jak po grudzie, ale wszyscy sa w tej samej sytuacji. -Inni mnie nie interesuja - rzekla ostrym tonem. - Jestes czasownikiem w trybie przypuszczajacym. Jestes unikalny. Jesli nie bedziesz uczyl sie ze wszystkich sil... domyslasz sie, co sie stanie? Jegor patrzyl na nia pustym, nieruchomym wzrokiem. -A ty co, nie rozumiesz, o czym mowie? -Rozumiem. Powtarzaja nam to samo na kazdych zajeciach. Jesli nie zawiazesz sznurowek, wywrocisz sie. Jesli nie bedziesz jadl kaszy, wyrosniesz na nieudacznika. -Jegor... Zamilkla zrezygnowana. Chlopak najwyrazniej przezywal najtrudniejszy okres informacyjnej przemiany. Prawie rozpadl sie jako osobowosc, jednak nie uksztaltowal sie jeszcze jako Slowo. Przypomniala sobie sama siebie sprzed roku; mniej wiecej wtedy sie poznali: Jegor, pewny siebie, silny i dobry czlowiek, ktory wyciagnal z rzeki kolege z roku, i Saszka, ktora czesto zastygala w pol ruchu, ze wzrokiem wbitym w jeden punkt, i byla pewna, ze zawali zaliczenie z praktycznej specjalizacji. Wziela Jegora za reke. Jeszcze chwila i przyswoilaby go, uczynila czescia siebie. Powstrzymala sie jednak, przypominajac sobie wlasne gorzkie doswiadczenia. * * * Saszka zaniosla do zmywarki tace z brudnymi naczyniami. Kostia odsunal sterte talerzy, zwalniajac miejsce na dlugim stole. Skinela z wdziecznoscia glowa.-Nie pomozesz mu - powiedzial Kostia. - I nie zaprzataj sobie tym glowy. To ich sprawa, niech sie ucza. Tak jak my. -My sobie pomagalismy - zauwazyla cicho. -Jestesmy na tym samym roku. A oni... on nigdy cie nie zrozumie. Jeszcze na to za wczesnie. Ruszyl ku wyjsciu ze stolowki, a Saszka pomyslala, ze ma racje. Sa rzeczy, ktorych nie da sie wytlumaczyc. Czyz nie to wlasnie od samego poczatku wbijali im do glow Portnow i Stierch? * * * Jesien przyszla w polowie wrzesnia, nastaly ostre chlody. Deszcz nie przestawal padac do pierwszego sniegu. Saszka palila w malenkim kominku w swoim pokoiku weglem z papierowej paczki i drwami kupionymi na targu. Drewno potrzaskiwalo, sypiac iskrami, a ona calymi godzinami siedziala przed kominkiem z ksiazka na kolanach. Kladla sie spac przykrywajac przescieradlem, w srodku nocy naciagala na siebie koldre, a nad ranem czesto budzila sie z zimna i spazmatycznie ziewajac wkladala kurtke wprost na nocna koszule i rozpalala kominek.Nad dachem unosil sie dym. Sypal pierwszy snieg, kladl sie na glowy kamiennych lwow i pokrywal Torpe. * * * -Mamo?Telefon gospodyni stal na poleczce, na parterze przy drzwiach wejsciowych. Byl to stary aparat z wysokimi, "rogatymi" widelkami. Saszka oparla sie ramieniem o ceglana sciane. -Halo! Mamusiu! Slyszysz mnie? -Czesc, Saszenka... Bardzo sie ciesze, ze dzwonisz. Daleki glos. Rozmyslnie rzeski, wrecz beztroski ton. -Co z malym? -W porzadku. Troche kaszle... Latem probowalismy go hartowac, ale srednio nam to wyszlo... Zawsze cos stawalo na przeszkodzie. A poza tym wszystko w porzadku. Chcemy zmienic w twoim pokoju tapety. Bo na stare juz po prostu wstyd patrzec. Byc moze pojde do pracy, na pol etatu... Oczywiscie nie teraz, za jakies pol roku. Stesknilam sie za praca. Mozemy wynajac opiekunke... Mowila lekko, jednak to nie slowa, lecz ton mial przekonac Saszke, ze mama jest calkowicie spokojna, zrownowazona i lagodnie obojetna. Wyobrazala sobie, jak stoi ze sluchawka nad kuchenka, miesza mleczna kaszke w garnuszku, usmiecha sie i mowi, mowi... Przymknela oczy. Sluchawka rozgrzala sie, przejmujac cieplo jej policzka. Drzy membrana, zmieniajac glos w strumien drgan. Od sluchawki ciagnie sie krecony kabel... Slowa przenosza sie dalej, a Saszka za nimi - z domu do zelaznej skrzynki centrali, dalej po przewodach, w zamarznieta ziemie, pod polami i zaspami, pod korzeniami i betonowymi plytami, wciaz dalej i dalej... Odnosila wrazenie, ze wyciagnela bardzo daleko reke, tak daleko, ze zaraz zlapie ja skurcz. Mama nie stala nad kuchenka. Siedziala w fotelu, miala zamkniete oczy, a lewa reke wczepila w boczne oparcie, kurczowo zaciskajac palce, jakby od bolu, jednak Saszka, ktora w tym momencie przyswoila mame, wiedziala, ze go nie odczuwa. Mamie - i jednoczesnie corce - scisnelo sie gardlo i po obu stronach sluchawki zapadla cisza. -Mamusiu... u mnie tez wszystko w porzadku, dobrze sie ucze, przyzwoicie nas tu karmia... Nic nie znaczace slowa przetaczaly sie, jak puste ziarnka grochu, tam i z powrotem po przewodach. W porzadku. W porzadku. W rzadku. Zoladku. W zakatku. Saszka byla rozmowczynia na obu koncach przewodu. Rozmawiala sama z soba i, jak to czesto bywa, sama sobie nie wierzyla. -Mamo!!! Krzyk przetoczyl sie po kablu telefonicznym - pod zamarznietymi strumykami. Pod zasniezonymi polami. I zabrzmial w plastikowej sluchawce. -Saszenko? Co z toba? To wlasnie one, slowa prawdziwej Mowy. Ejdosy. Sensy. Nalezy wyrazic: "Nie jestes niczemu winna; zrzuc z ramion ten ciezar, zyj i badz szczesliwa"... Jesli jednak powiedziec to po ludzku, na glos - zabrzmi to koszmarnie. Wyjdzie z tego bzdura i klamstwo. I nic sie nie zmieni - bedzie tylko gorzej. -Mamusiu... Pocaluj ode mnie malego. Wszystko jest w porzadku... -Mhm. To na razie, Saszchen, do widzenia... Z telefonu dobiegly krotkie sygnaly. * * * - Czas jest pojeciem gramatycznym. Jest to zrozumiale czy musze wyjasnic?-Zrozumiale. -Zanim zacznie sie manipulowac czasem, nalezy postawic kotwice. "Teraz-wtedy". Wyrazone graficznie wyglada to tak... Splawik o dwoch biegunach, czerwonym i bialym... Niech sie pani nie spieszy, Saszo! I tak wyprzedzamy program. Nie ma sensu sie... -Wiem. Czuje to. Teraz. -W porzadku... Kotwica przejdzie w stan "wtedy", gdy tylko zmieni pani konstrukcje gramatyczna. Oprocz podstawowego wektora - przeszlosc-przyszlosc - powinna pani brac pod uwage ogolny czas trwania procesu, jego okresowosc, to, czy jest on dokonany, czy niedokonany oraz relacje poczatku i konca procesu z punktem "terazniejszym"... Prosze odlozyc dlugopis, Saszo! Nie wolno sie spieszyc! Jest to niezwykle trudne zadanie. Na trzecim roku malo kto decyduje sie je wykonac! -Jestem gotowa. -Widze... W porzadku. Wezmy polowe gramatycznego taktu, pol kroku do tylu... Prosze sie skoncentrowac. Czas jest pojeciem gramatycznym. Jest to zrozumiale czy musze wyjasnic? -Zrozumiale. -Zanim zacznie sie manipulowac czasem, nalezy postawic kotwice. "Teraz-wtedy". Wyrazone graficznie wyglada to tak... Splawik o dwoch biegunach, czerwonym i bialym... Niech sie pani nie spieszy, Saszo! -Nikolaju Waleriewiczu, to juz bylo. Jesli nie przegrupujemy teraz konstrukcji z powrotem o minute... to znaczy o pol taktu do przodu, bedziemy krecic sie w kolko! -Cwiczenie czyni mistrza... Spokojnie, Saszo. Spokojnie. Wsteczne przegrupowanie jest nieco trudniejsze, splawik zmienia barwy... Teraz-wtedy... Musi to sobie pani uswiadomic. -Rozumiem! Ja... sprobuje... To bylo, trwalo, powtarzalo sie, zakonczylo sie... zakonczylo sie. Teraz. - Brawo! Chce pani sprobowac jeszcze raz? -Tak. -Wiec prosze zaczynac... Czas jest pojeciem gramatycznym. Jest to zrozumiale, czy musze wyjasnic? * * * Chodzila nad rzeke. Lepila kulke ze sniegu i ogrzewala ja golymi dlonmi, aby sie nie rozpadla. Po czym podrzucala ja pionowo do gory. I tak raz za razem. Dozorca, ktory uprzatal snieg na ulicy Lakowej, sadzil zapewne, ze dziewczyna wyraznie sie obija, opuszczajac zajecia.Kulka sniegu oderwala sie od dloni. Poleciala w gore i na moment zawisla w powietrzu. Zaczela spadac w dol, lecz nie dotarla do ziemi. Znow znalazla sie w gorze. Poleciala w dol. Z "jest" przemiescila sie w "byla", zapetlila sie w "bywala" i serce Saszki powtarzalo raz za razem wciaz to samo uderzenie. Dozorca, ktory zrobil sobie przerwe na papierosa, przygladal sie, jak dziewczyna podrzuca sniezna kulke. Dym papierosa zawisl nieruchomo w powietrzu, migoczac jak ekran telewizora. -Teraz - nie powiedziala tego ani nie pomyslala. Saszka to zrobila, cofajac sie w poprzedni czas gramatyczny, do punktu "wtedy", w ktorym osadzona byla kotwica. Sniezka upadla i pograzyla sie w zaspie. Na skraju ulicy Lakowej zaplonela latarnia. Szybko zapadal zmrok. Zaczerwienione i zmarzniete dlonie palily ja zywym ogniem. Czlowiekowi potrzebna jest para oczu, aby okreslic odleglosc od danego przedmiotu. Dwa punkty widzenia, tworzace kat. Tak mowil na zajeciach Portnow. Wasza projekcja na najblizsza przyszlosc oraz projekcja na najblizsza przeszlosc sa osadzone blizej siebie, niz oczy na twarzy, jednak nadaja one stabilnosc waszemu osobistemu uplywowi czasu. "Bylem" i "Bede" sa dwoma filarami, dwiema nogami; idac, mozecie przenosic srodek ciezkosci nieco do przodu lub nieco do tylu. Saszka pobiegla po sniegu - raz wyprzedzajac siebie o sekunde, a raz pozostajac w tyle. Ja bylam! Ja bede! Snieg tryskal bialymi iskrami; cien dziewczyny zrobil sie krotki i padl pod jej nogi, po czym wysunal sie do przodu i wciaz wydluzal, w miare jak oddalala sie od latarni. Dozorca patrzyl w slad za nia. * * * -Jezyk tworzenia nie zna czasow gramatycznych. Posiada tylko jeden tryb, rozkazujacy. Pierwsza pochodna tworzenia wykorzystuje tryb przypuszczajacy. Druga pochodna jest narracja.-Ale rzeczownik istnieje w czasie? -Tak. Zrealizowany rzeczownik staje sie procesem. -Jesli rzeczownik jest procesem, to w jaki sposob wspolistnieja ze soba rzeczowniki i czasowniki? -Uczyla sie pani w szkole fizyki? Byc moze pamieta pani, czym jest fala i czastka? -No... mniej wiecej... -Co za nieuctwo. Istnieje ruch i statycznosc. Dzialanie i przedmiot. Predkosc, masa i dlugosc fali. Rzeczowniki sa cegielkami tworzenia. Czasownik jest intencja tworzenia, wola w czystej postaci. Impulsem. Skoncentrowanym dzialaniem. Czasownik moze jednym rozkazem wydobyc rzeczownik z niebytu i na powrot go w nim pograzyc. Wszystkie czasowniki, jakie znalem, byly egoistyczne, samolubne i nakierowane na sukces... na tworzenie bez wzgledu na cene. -Rozumiem. Wiec jak lacza sie... Saszka podniosla wzrok na wykladowce i pytanie wylecialo jej z glowy. Portnow nosi dzinsy i sweter. Ma jasne wlosy z lekka siwizna, okulary z waskimi szklami i zimne niebieskie oczy. Nie jest zbyt sympatyczny, bywa szorstki. Nigdy nie myslala o nim jako o mezczyznie, nigdy nie zastanawiala sie, czy ma rodzine, zone, kochanke czy dzieci. Portnow byl wykladowca, poganiaczem, treserem. Portnow byl Portnowem. To, co siedzialo teraz przed nia, nie bylo czlowiekiem. Malo tego - nigdy nim nie bylo. Zobaczyla - uswiadomila sobie, zrozumiala - czym jest "zmaterializowana funkcja". -Co z toba, Samochina? Przygladala mu sie, calkiem odretwiala, wstrzymujac oddech. Slownik? Aktywator? Podrecznik? Podrecznik, ktoremu ktos nadal ludzkie imie? -Olegu Borysowiczu - wymamrotala. I zobaczyla go na nowo: wlosy spiete na karku w "konski ogon". Szary sweter w niebieskie prazki. Uwazne spojrzenie znad okularow. -Slucham? -Pan... -Co, ja? Saszka przelknela gorzka sline. -Dopiero teraz zobaczylas? - zdziwil sie Portnow. - Wyrazasz byty, odczytujesz niezwykle skomplikowane konstrukcje informacyjne, a mnie zobaczylas dopiero teraz? Kiwnela nieznacznie glowa. Zmruzyla oczy, starajac sie powstrzymac lzy, ktore poczula pod powiekami. -O co chodzi? - zapytal Portnow z niepokojem w glosie. - Saszo? -A wiec pan nie jest czlowiekiem? - wyszeptala. -No i co z tego? Ty takze. -Ale ja bylam czlowiekiem. Bylam dzieckiem. Pamietam, jak to jest. Pamietam, ze bylam kochana. -I ma to dla ciebie jakies znaczenie? -Ja to pamietam. -Uwierz mi, ze ja rowniez moge pamietac, co tylko zechce. Ze bylem dzieckiem. Ze zostalem wychowany przez malpy. Ze bylem dziewczynka. Ze sluzylem jako majtek. Ze uratowalem dziecko z pozaru. Ze strzelilem zwycieskiego gola podczas mistrzostw swiata. Wspomnienia sa projekcja zdarzen, a czy sa one prawdziwe, czy tez nie, w danym przypadku nie ma znaczenia. Po twarzy Saszki plynely lzy, rozmazujac makijaz i pozostawiajac czarne slady na policzkach i palcach. Portnow zdjal okulary. -Zal ci mnie? Pokrecila przeczaco glowa. -Klamiesz, bo boisz sie mnie urazic? On wszystko o mnie wie, pomyslala Saszka. Od tak wielu lat przemienial ludzi w Slowa, ze byc moze wie o nas wiecej, niz my sami. Znalazla w torebce chusteczke i zaczela wycierac oczy tak zawziecie, jakby chciala calkiem zetrzec je z twarzy. Portnow przygladal sie jej ze zdziwieniem i wspolczuciem. -Boisz sie? Czujesz sie nieswojo? Za bardzo przywyklas do mysli, ze jestem czlowiekiem? Zaszlochala i pokrecila glowa. -Pamiec emocjonalna - mruknal Portnow. - Jestes juz motylem, ale wciaz probujesz pelzac. Przypominasz sobie, ze bylas gasienica... Wez sie w garsc, Samochina. Tracimy czas, a zajecia nie sa z gumy. Mam racje? * * * W stolowce roilo sie od studentow pierwszego roku. Zblizala sie ich pierwsza sesja, jednak w kolejce slychac bylo smiechy, prowadzono ozywione dyskusje, a dziewczyny flirtowaly z chlopcami, ktorzy przescigali sie w celnych replikach. Saszka pomyslala, ze w stolowce kazdej innej uczelni studenci pierwszego roku zachowywaliby sie dokladnie tak samo.Studenci drugiego roku siedzieli pochyleni nad talerzami - ktos w rekawiczkach, ktos w okularach, jeszcze inny z nerwowym tikiem. Nawet w stolowce wielu z nich nie rozstawalo sie z podrecznikami, notatkami czy sluchawkami. Ci przezyli juz rozpad i rekonstrukcje i teraz czekalo ich pierwsze zaliczenie z wprowadzenia do praktyki. Zyczyla im w myslach powodzenia. Jegora nie bylo. Saszka jeszcze raz rozejrzala sie po stolowce - bez rezultatu. Na obiad wziela jedynie kompot, bladorozowy, z kawalkami jablka na dnie szklanki. Usiadla w kacie, przodem do sali, aby wygodniej mogla obserwowac. Rozmawiaja sobie, jedza, pija - sa wciaz prawie w pelni ludzmi, maja ludzka psychike i cialo. Z czasem, w procesie nauczania, wydostana sie z ludzkiej skory i stana Slowami, narzedziami Mowy, koscmi i sciegnami niezwykle zlozonego tekstu, noszacego nazwe: rzeczywistosc. Slowa nie znaja strachu ani smierci. Slowa sa wolne i podlegaja jedynie Mowie. A Mowa - Saszka o tym wiedziala! - jest osrodkiem harmonii. * * * -Drodzy studenci trzeciego roku, tak juz przywyklem prowadzic zajecia z kazdym z was indywidualnie, ze czuje sie nieco dziwnie, choc oczywiscie jest mi takze bardzo przyjemnie widziec cala wasza grupe razem. Ciesze sie tez, ze w tej niewielkiej sali wykladowej starczylo miejsca dla wszystkich. Bo o ile sie nie myle, nie brakuje nikogo? Nie trzeba sprawdzac obecnosci?-Sa wszyscy - rzekl Kostia, pobieznie przelatujac wzrokiem po rzedach. Grupa "A" trzeciego roku siedziala za stolami, jak za szkolnymi lawkami, przez uchylony lufcik ciagnelo mrozem, a kaloryfery grzaly tak, ze drzalo nad nimi powietrze. Stierch sie usmiechal. Jego ostry podbrodek niemal dotykal pstrego krawata, zawiazanego na luzny romantyczny wezel. Czarny garnitur marszczyl mu sie na plecach. Saszke zawsze dreczylo pytanie, dlaczego wykladowca nosi skrzydla, bedac w ludzkiej postaci? W odroznieniu od Portnowa Stierch byl kiedys czlowiekiem, jednak bardzo dawno temu. Teraz stanowil polaczenie dwoch pojec, dwoch biegunow, dwoch strumieni energii, ktore przeplataly sie, kierowane jedna wola. Zapewne skrzydla stanowily danine zlozona podwojnej naturze. Lub tez dodatkowa metamorfoza bylaby niebezpieczna dla tak skomplikowanego organizmu. Moze byl to kaprys. Albo jeszcze cos innego, czego ona nie byla w stanie zrozumiec. To, co Portnow nazywal "pamiecia emocjonalna", w zaden sposob nie chcialo slabnac. Saszce nie wiadomo dlaczego przyjemnie bylo zdawac sobie sprawe, ze Stierch byl kiedys czlowiekiem. Choc to, w co zamienil sie z uplywem lat, bylo tak odlegle od ludzkiej natury, jak mikroskop elektronowy od grzebienia ze skorupy zolwia. -Po co was tutaj zebralem? Dzis jest trzynasty grudnia, co oznacza, ze do egzaminu pozostal rowno miesiac. W tym czasie bedziecie musieli zmobilizowac wszystkie sily. Niestety egzaminu nie mozna powtarzac. Bedziecie mieli tylko jedno podejscie. Saszka siedziala przy oknie, z ukosa zerkajac na zasniezona ulice. Z nadejsciem chlodow Stierch zabronil jej latac nocami. W odpowiedzi na jej gorace zapewnienie, ze zupelnie nie boi sie mrozu, wzruszyl tylko ramionami: "Co ma tu do rzeczy mroz, Saszenko? Ma pani teraz tyle obowiazkow, tak wiele pracy! Poza tym slady bosych stop na bialych dachach wygladaja tak nieestetycznie!" Teraz na Sacco i Vanzettiego padaly grube platki sniegu. -Dzisiaj szczegolowo opowiem wam, jak bedzie wygladal egzamin. Pomoze wam to w decydujacym momencie nie stracic glowy i byc gotowym na to wyzwanie. A wiec trzynastego stycznia, rowno w poludnie, my wszyscy, grupa "A" i "B", wchodzimy do auli i zajmujemy miejsca. Zapoznajemy sie z komisja egzaminacyjna. Nie denerwujemy sie i nie panikujemy. Niczego ze soba nie wnosimy, zadnych karteczek ani dlugopisow, w ogole niczego! Przewodniczacy komisji bedzie wyczytywal nazwiska. Ci, ktorych wywola, wchodza na podium, biora arkusz egzaminacyjny i kwituja jego odbior, podpisujac sie na liscie. Beda tylko trzy zadania: pierwsze dwa typowe, a trzecie indywidualne, dobrane dla kazdego pod katem jego przyszlej specjalnosci. W trakcie jego wypelniania przestaniecie byc ludzmi i staniecie sie Slowem. Po raz pierwszy zabrzmicie, moi drodzy, a to nie przelewki. Stierch obrzucil obecnych wzrokiem, jakby mial nadzieje zobaczyc zachwyt na zwroconych ku niemu twarzach. Nikt sie jednak nie usmiechal; wszyscy patrzyli na niego z napieciem i uwaga, niczym kibice na rzut karny wykonywany do bramki ulubionej druzyny. -Nie powinniscie zwracac uwagi na gwaltowne zmiany waszego stanu, czasu, przestrzeni oraz wewnetrznych i zewnetrznych warunkow. Bedzie to dla was wstrzasem i powinniscie byc na to przygotowani. Subiektywnie egzamin moze trwac od minuty do kilku godzin, a niekiedy i dluzej. Nie przestraszcie sie, jesli wszystko potrwa bardzo krotko. Nie bojcie sie tez, jesli bedzie sie wam wydawalo, ze egzamin sie przeciaga. Pamietajcie, ze zadaniem komisji egzaminacyjnej jest wam pomoc, a nie oblac. Pamietajcie tez o tym, ze drugiego podejscia nie bedzie. Wiatr uderzal o szyby. Szelescily platki sniegu. Szybko zapadal zmrok; Stierch pstryknal kontaktem. Niewielka zakurzona sala wykladowa zablysla swiatlem; dziewietnastu studentow w milczeniu przygladalo sie wykladowcy. -No coz... - Stierch poruszyl ramionami, wygodniej ukladajac skrzydla na plecach. - Sa jakies pytania? * * * -Mamusiu? To ja! Dobrze mnie slychac?Bardzo daleki glos, jakby przez zamiec; cos szelesci i cicho wyje w sluchawce. Jak z dalekiego kosmosu, z glebi wody, jak przez wate. -Mamo! U mnie wszystko w porzadku! Co u was? -Roznie, Sasz, ale to nic, pomalenku... Maly sie przeziebil. Znow bede musiala wziac zwolnienie. To dlatego, ze nie karmilam go piersia i nie wyksztalcil sie u niego normalny system odpornosciowy. -Daj spokoj, to przesady! Dlaczego sie obwiniasz? Nie przejmuj sie, wyzdrowieje! -Oczywiscie - glos mamy byl napiety i zmeczony. -Mamo, nie przyjade w tym roku na ferie zimowe. Stalo sie. Powiedziala to. Wydusila z siebie. Chwila ciszy. -Szkoda. Wielka szkoda. Ale co zrobic... Telefoniczna linia nitrowala emocje, jak bibulka herbaciane fusy. -Nie przejmuj sie, mamo. Wszystko bedzie dobrze. Maly wyzdrowieje, a ja jeszcze zadzwonie... -Dobrze, Sasz. Dzwon, odzywaj sie. -Aha... Do widzenia! Sluchawka spoczela na "rogatych" widelkach. Saszka przez chwile stala patrzac w sciane. "Pamiec emocjonalna" - tak nazywal to Portnow. Do egzaminu pozostal miesiac. * * * Rankiem trzydziestego grudnia pijani studenci pierwszego roku wodzili korowody na swiezym sniegu i spiewali "W lesie urodzila sie choinka". Grupowo i pojedynczo przylaczali sie do nich histerycznie radosni studenci trzeciego roku. Studenci drugiego snuli sie jak cienie, cisi i wymizerowani.Namalowany gwaszem i oklejony anielskim wlosiem plakat zapraszal na swiateczny wieczorek kabaretowy. Aula byla wypelniona po brzegi. Wika i Lena, ktore kiedys mieszkaly w jednym pokoju z Saszka, spiewaly czastuszki, glupawe i nieprzyzwoite, lecz mimo wszystko smieszne. Saszka siedziala w auli, w samym srodku rechoczacej widowni i pod koniec przedstawienia przypomniala sobie nagle Zachara. Jak przed dwoma laty, bedac wowczas studentem drugiego roku, stal na skraju sceny w okularach Portnowa, plotl banialuki - odwaznie i naturalnie - a ona, ktora zawsze wstydzila sie za kiepskich artystow, nie czula zazenowania, tylko strach, ze wykladowca uzna zbyt smiala parodie za kpine. Za dwa tygodnie jej rok wejdzie do tej samej auli, aby juz nigdy nie wrocic do poprzedniego zycia. Wyszla, nie doczekawszy do konca przedstawienia. W szatni wsrod sterty plaszczy i kurtek znalazla swoja, z oderwana petelka. Ubrala sie i wyszla, zamierzajac wrocic do domu i polozyc sie spac, lecz wieczor byl jasny, cichy i niezbyt chlodny. Postanowila zatem przejsc sie i ruszyla ulica Sacco i Vanzettiego w strone przedmiesc, oddalajac sie od centrum. W domach palono w kominkach i piecach. Nad dachami, biale w swietle ksiezyca, unosily sie pionowo w gore smugi dymu, wrozac ladna pogode. Saszke zaswierzbily plecy; wyobrazila sobie, jak przyjemnie byloby polatac w tym przejrzystym swiecie pomiedzy zasniezonymi dachami i niebem, ktore opieralo sie na srebrzystych slupach dymu. Czernial wilgotny bruk ulicy. Przejechal samochod - Saszka zeszla na bok. Na fasadzie ciemnej, zamknietej kafejki bezdzwiecznie migotala girlanda, na zmiane czerwono-zoltymi i niebiesko-zielonymi rozblyskami. A obok stal mezczyzna, w tak posagowej pozie, ze nie od razu go zauwazyla. I dopiero, kiedy powiedzial: "Tak, rozumiem to", drgnela i zatrzymala sie. Glos byl znajomy. Kostia stal oparty ramieniem o ceglana sciane i przyciskal do ucha telefon komorkowy. Nie odrywal wzroku od migajacych swiatel i nie widzial Saszki. -To takze rozumiem. Tak, masz racje, to bez znaczenia... A co, czyzby byl ktos, kto sie tego nie boi? Mowie oczywiscie o ludziach. Chwila ciszy. Cofnela sie, zamierzajac odejsc. -Zrozumialem. Tak. Umowa stoi. W porzadku. Do widzenia, tato. Saszka poslizgnela sie i usiadla na stercie sniegu, ktory dozorcy zmietli na brzeg chodnika. Kostia obrocil sie gwaltownie. -Wybacz - powiedziala. - Po prostu spacerowalam. Chlopak w milczeniu wyciagnal reke, pomagajac jej wstac. -Wiesz, ze jestem... zaimkiem! -Ty? Nie wiem... Nie wiedzialam. Girlanda migotala rytmicznie. Kostia schowal telefon do wewnetrznej kieszeni kurtki. -A ty jestes czasownikiem? -Tak. -Domyslalem sie... Zgadnij, z kim wlasnie rozmawialem. -Slyszalam, jak sie z nim pozegnales. -Aha. Mialas racje, on jest na swoj sposob dobrym ojcem. Racjonalnym. Surowym... -Pamietasz te glupoty, ktore wtedy wygadywalam? -Dlaczego od razu glupoty? Zapytalem go kiedys, jakim cudem on, ktory nigdy nie byl czlowiekiem ani nawet istota bialkowa, byl w stanie splodzic syna? Podejrzewalem, ze cos tu nie gra, ale wiesz, co mi odpowiedzial? -Co? -"Czy naprawde sadzisz, ze kontrolowanie informacyjnej przestrzeni hipertekstu jest latwiejsze, niz wyprodukowanie jednego efektywnego plemnika?". Odwrocili sie plecami do migajacej girlandy i poszli z powrotem ulica Sacco i Vanzettiego w kierunku imprezujacego, rozspiewanego i swietujacego Nowy Rok instytutu. -Co ci powiedzial? - zaryzykowala pytanie Saszka. - O czym rozmawialiscie? Kostia wypuscil z ust dlugi oblok pary. -Moim zdaniem probuje dodac mi otuchy przed egzaminem. I najsmieszniejsze, ze mu sie to udaje. -Naprawde? -"Nie ma rzeczy niemozliwych". Kiedy to mowi, wierze mu... i okazuje sie wtedy, ze sam jestem winien smierci babci. -Kostia - rzekla cicho. - Przeciez ludzie, w odroznieniu od slow, umieraja. -Zauwazylem - odparl sucho. - W jakim jestes trybie? -W rozkazujacym. -No co ty?! Zatrzymal sie na chwile. -Wychodzi na to, ze nieprzypadkowo tak sie z toba caly czas cackali. Portnow i Stierch. Czasownik w trybie rozkazujacym... Kto by pomyslal?! A ja jestem zaimkiem, zamiennikiem. Moje miejsce jeszcze nie zostalo wybrane... albo wrecz przeciwnie, zostalo wybrane juz dawno. Ludzie, w odroznieniu od slow, umieraja, ale Farit Korzennikow nie jest Slowem! Jest regula, gramatyczna regula... Kiedy on, jego powloka materialna, zestarzeje sie i umrze, ja stane sie nimi -Tak ci powiedzial?! -Nie. To... zreszta zapomnij. Nie bylo rozmowy. Dalej szli w milczeniu, mineli instytut i po pietnastu minutach wyszli na plac, na ktorym znajdowal sie punkt sprzedazy choinek - dokladnie taki sam bazar, jaki Saszka pamietala z dziecinstwa. Zielony plot, stare, namalowane na sklejce obrazki przedstawiajace przyozdobione choinki, wielkie zajace i czerwono-bialych Mikolajow. Stuwatowe zarowki polaczone w girlande i pomalowane na rozne kolory. Wydeptany snieg, klienci o poczerwienialych policzkach, dzieci z sankami - niewielki ozywiony tlum. -Wszyscy oni sa slowami - rzekl Kostia za plecami Saszki. - Wszyscy ludzie zostali kiedys przez kogos wypowiedziani. I nie przestaja mowic slow, nie majac pojecia o ich prawdziwym znaczeniu. Uswiadomila sobie, ze Kostia niemal doslownie cytuje to, co powiedzial kiedys Farit Korzennikow. Nie powiedziala tego jednak glosno i gdzies w czelusciach hipertekstu nie wypowiedziane przez nia slowa zamienily sie w zlote monety z okraglym znakiem na awersie. -A moze kupic choinke? - pomyslala na glos. Chlopak zerknal na nia i zdecydowanym krokiem ruszyl w kierunku bazaru. * * * Rogata, rozlozysta choinka dotykala bialego sufitu - stala w doniczce, w kacie pokoju, tam, gdzie byl on najnizszy. Nie bylo na niej zadnych ozdob oprocz jednej zlotej girlandy. Mialo sie wrazenie, ze trzyma ona wieloma rekami blyszczacy tren nieistniejacej sukni.W malenkim kominku plonal ogien. Lezeli spleceni rekami i nogami. Kostia drzemal. Saszka patrzyla, jak odblaski ognia tancza na zlocistym lancuchu. Do egzaminu pozostaly dwa tygodnie. I jesli czegos zalowala, to wylacznie nie wypowiedzianych w pore slow. A szczegolnie tych, ktorymi niepotrzebnie szastala. Jesli gdzies, kiedys, w innym tekscie jej slowa staly sie ludzmi, to maja za co Saszke obwiniac. Choc maja tez za co jej podziekowac. W kazdym razie w tej chwili bardzo chciala w to wierzyc. * * * Ranek byl chlodny. Wstala, aby rozpalic w kominku. Kostia spal. Ona nie mogla zasnac, wiec narzucila na nocna koszule kurtke i usiadla przy biurku.Otworzyla modul tekstowy osmego poziomu. Odruchowo. Bez zastanowienia. "...to kiedy by ujrzeli nagle i ziemie i morza, i niebiosa; kiedy by spostrzegli ogrom chmur i poznali moc wiatrow; kiedy by zobaczyli slonce i pojeli... ze rozlewajac po calym niebie swiatlosc, tworzy ono dzien; kiedy by wraz z pograzeniem sie ziemi w cien nocy ogarneli oczami niebo upiekszone i przystrojone gwiazdami oraz poznali... jak wszystkie te ciala niebieskie wschodza i zachodza, jak wreszcie przez cala wiecznosc kraza stale po tych samych drogach; kiedy by to wszystko ujrzeli, z cala pewnoscia uznaliby..."*.Szum i zgrzyt, przypominajace oddech eteru, wypelnionego swistem i muzyka, rozmowami, wiadomosciami, czestotliwosciami i falami, naplywajacymi i cichnacymi. Ogien w kominku rozpalal sie coraz bardziej i w pokoju zrobilo sie cieplej. * * * Tydzien przed egzaminem Saszka przestala spac. Codziennie wydawalo jej sie, ze strach i napiecie osiagnely juz najwyzszy poziom, ale mijala kolejna bezsenna noc i przekonywala sie, ze stopien przedegzaminacyjnej goraczki znowu podskoczyl o dwa, a nieraz nawet o trzy punkty.-Prosze sie uspokoic, Saszenko - perswadowal Stierch. - Jest pani zbyt emocjonalna. W polaczeniu z pewnymi cechami pani daru wszystkie te namietnosci tworza mieszanke wybuchowa... Niech sie pani uspokoi, pojdzie na spacer. Zda pani na piatke! Jedenastego stycznia drugi rok mial zaliczenie z wprowadzenia do praktyki. Rano, o wpol do osmej, Saszka wyjrzala przez okno i zobaczyla Jegora, siedzacego na ganku miedzy kamiennymi lwami. Byl podobnie nieruchomy i bialy jak rzezby. Na jego ramionach lezaly dwie gorki sniegu. -Co ty wyprawiasz?! - otworzyla drzwi i przeciag liznal jej domowe kapcie z futrzanym obszyciem. - Co sie tak rozsiadles? Wygonili cie z akademika? -Czytalem modul - wstal niezgrabnie. - Czy zdarzalo ci sie kiedys... czy wyczytywalas w module przyszlosc? -Tak - odparla, cofajac sie w glab przedpokoju. - Wejdz, bo zamarzne. Wszedl do srodka. Na parterze przy schodach plonela zolta zarowka. -Nie dostane zaliczenia - powiedzial. -Poczekaj. Wyczytales to z modulu? Ale przeciez chodzi tu o najbardziej prawdopodobna przyszlosc, a nie ostatecznie i bezwzglednie ustalona. Jegor pokrecil z rezygnacja glowa. Na podloge upadly dwie grudki sniegu. -Nie zdam. Zaliczenie jest o dziesiatej. Nie zdam! Stal przed nia skulony, maly i zalosny. Saszka przeanalizowala swoje odczucia: bylo jej zal chlopaka i czula sie z jego powodu nieco zaklopotana. Troche tak, jakby wystraszony i zaplakany malec przyszedl do niej i opowiadal o ukrytym w szafie straszydle. Tak, byl jej mezczyzna. Nosila jego swetry i koszule i chodzili ze soba, nie rozlaczajac dloni. Zaledwie przed rokiem. Przed rokiem Jegor wyszedl z egzaminu, a Saszka objela go i pogratulowala. Pachnial ukochanym czlowiekiem, ale jego rece bezwladnie zwisaly wzdluz ciala i w odpowiedzi na swe chaotyczne slowa uslyszala tylko: "Wybacz. Musze sie uczyc angielskiego". Bardzo przezyla ten dzien, podobnie jak wiele dni, ktore po nim nastapily. A teraz, patrzac na Jegora, czula jedynie wspolczucie. I lekkie skrepowanie. On byl jeszcze czlowiekiem, a Saszka juz nie. Ona wiedziala, czego ich ucza. A on bladzil w ciemnosciach, jak wystraszony szczeniak. Delikatnie wziela go za rece. -Posluchaj mnie. To tylko strach. Twoj zmaterializowany strach. Pozbadz sie go. Potrafisz. Farit... to znaczy Lilia Popowa... nie ma zreszta znaczenia, jak sie nazywa, nigdy nie zada rzeczy niewykonalnych. Wez sie w garsc. Zdasz. A w ostatecznosci masz przeciez trzy podejscia. Jegor zamrugal oczami. -Mam mame, ojca... mlodszego brata. A ty mi mowisz, ze mam trzy podejscia? Trzy podejscia?! I wybuchnal placzem. * * * Po drodze na gore przyszedl jej do glowy pewien pomysl. Wpuscila Jegora do mieszkania, zamknela drzwi i zaczela sie rozgladac w poszukiwaniu blyszczacego przedmiotu.Wytrzasnela proszek z puderniczki i przetarla lusterko. -Obroc twarz ku lampie. I gdy spelnil jej polecenie, blysnela mu w oczy. Jego zrenice nie zwezily sie, jak staloby sie to w przypadku zwyklego czlowieka, lecz rozszerzyly. Przed Saszka na ulamek sekundy otworzyl sie mroczny, skurczony, pozbawiony powietrza swiat. Potem Jegor zmruzyl powieki. -Nie zamykaj oczu! Sprobowala ponownie i tym razem zobaczyla go od wewnatrz: czlowiek-slowo w pol drogi do realizacji, procesy niezwykle zlozonych przemian i wszystko to zalane lepka, szara ciecza: strachem? Rozpacza? Jednak niezaleznie od tego, jak uwaznie by sie wpatrywala, jak bardzo by probowala, nie byla w stanie teraz tego ogarnac. Jest przeciez tylko studentka trzeciego roku, ktora nie zdala jeszcze swojego egzaminu... Egzamin bedzie pojutrze. A za kilka godzin Jegor straci matke, ojca albo brata. I teraz, tuz przed tragedia, zjawil sie na jej ganku, jakby mogla cos zmienic. -Poczekaj... Wykaraskamy sie z tego. Damy rade. Saszka scisnela jego dlon, przyswajajac Jegora, czyniac go czescia siebie. -Sluchaj mnie, tylko mnie. Przechodzimy droge przemiany z czlowieka w Slowo, a ty znajdujesz sie teraz na jej najbardziej stromym fragmencie. Kiedy ja jednak pokonasz, kiedy w koncu zrozumiesz, czego cie ucza, staniesz sie pojeciem absolutnym. Rozumiesz? Staniesz sie niesmiertelny. Zostaniesz Slowem i wypelnisz swe przeznaczenie. Jestes narzedziem Mowy, instrumentem wielkiej harmonii. Uczestniczysz w konstruowaniu swiata... Bedziesz uczestniczyl. Lecz na razie jestes malenkim czlowieczkiem. I musisz walczyc ze swoim strachem. Pojde z toba na zaliczenie, bede czekac... I pomoge ci. * * * Studenci drugiego roku zdawali dlugo. Saszka siedziala przy kopytach brazowego konia.Byla marnym pedagogiem, jednak przyswoila Jegora tak gleboko, jak nigdy nie odwazylaby sie przyswoic innego czlowieka. Teraz znala go lepiej niz wlasna mame. Rozumiala go, jak nikt - jednak dzisiejszego ranka, kiedy chlopak, obejmujac ja kurczowo, znalazl wargami jej usta, odsunela sie. -Nie czas na to - rzekla tonem Portnowa. - Skoncentruj sie. Ponaglala go i przymuszala, przetaczajac Jegorowi, niczym krwiodawca, swa pewnosc i wole walki. Na zaliczenie zaprowadzila go trzymajac za reke. -Nie ma rzeczy niemozliwych. Nie ma powodow, zebys nie zdal! Idz! Od chwili, gdy zamknely sie drzwi, minela godzina. Potem druga. Studenci wychodzili pojedynczo, parami, ktos od razu zapalal papierosa, ktos rzucal sie komus w ramiona, ktos inny nie przestawal sie smiac; powoli zaczelo robic sie glosno, studenci ganiali sie po korytarzu, a Saszka przypomniala sobie troche juz zapomniane: "Ach, o czym jest po zimie wrobelkow spiew szczesliwy? Przezylismy, wyzylismy i kazdy z nas jest zywy!". Przypominali zabawne zwierzatka podczas wizyty u weterynarza. Saszka sama nie wiedziala, skad przyszlo jej do glowy to porownanie. Zwierzatka nie rozumieja, co sie dzieje, kieruje nimi animalny strach. A potem, wypuszczone na wolnosc, ciesza sie, jak ci teraz. Minie jeszcze co najmniej rok, nim siwa mgla w ich swiadomosci rozwieje sie i zobacza Hipertekst w calym jego blasku i doskonalosci. Zrozumieja, jakie zajmuja w nim miejsce i omdleja z radosci. Saszka zamknela oczy. Nie, radosc jest zbyt trywialnym, zbyt ludzkim uczuciem. To, co ona odczuwa w obliczu Hipertekstu, mozna wyrazic jedynie slowem prawdziwej Mowy. Wlasnie tym, jaskrawym i ostrym, szmaragdowo-zielonym i opalowym, a wyrazonym graficznie... Gdzie tu jest papier i olowek? Pamietajac o zakazach, rysowala tylko szkice. Jedynie podstawowe, nie wyrazone zarysy slow i pojec. I tak ja to pochlonelo, ze prawie przepuscila koniec zaliczenia. Jegor wyszedl z sali ostatni. Przeszedl kilka krokow korytarzem i zatrzymal sie. Widzac jego twarz, od razu wszystko zrozumiala. -Poprawke mam pojutrze. - Patrzyl prosto przed siebie. - Ale nie moge... Nie moge. * * * "Czas jest pojeciem gramatycznym. Jest to zrozumiale czy musze wyjasnic?".Postawila kotwice w "dzieje sie teraz". I pomknela w "dzialo sie dzisiaj". Tak daleko, jak mogla. ...Studenci drugiego roku zdawali dlugo. Saszka siedziala przy kopytach brazowego konia. Tak, przeskoczyla do tylu tylko o jedno wydarzenie. Jesli "zaliczenie" uzna sie za "wydarzenie". Studenci wychodzili pojedynczo, parami, ktos od razu zapalal papierosa, ktos rzucal sie komus w ramiona, ktos inny nie przestawal sie smiac; powoli zaczelo robic sie glosno. "Ach, o czym jest po zimie wrobelkow spiew szczesliwy? Przezylismy, wyzylismy i kazdy z nas jest zywy!". Przygladajac sie wychodzacym, wyjela z torby kartke i olowek. Naszkicowala kilka pojec graficznych. Czlowiekowi w ludzkim ciele trudno jest myslec slowami prawdziwej Mowy. Transformuja sie one w gigantyczne obrazy, ktore sa niezwykle piekne, jednak na szybkosc myslenia wplywa to fatalnie. Jegor wyszedl z sali ostatni. Przeszedl kilka krokow korytarzem i zatrzymal sie. Widzac jego twarz, Saszka przygryzla warge. -Poprawke mam pojutrze. - Patrzyl prosto przed siebie. - Ale nie moge... Nie moge. * * * Teraz. Wtedy.Znow siedziala przy kopytach brazowego konia. Zapewne cos jej sie poplatalo z pojeciem "wydarzenia". Najwyrazniej to, co dzialo sie teraz z Jegorem, bylo bardziej zlozone, niz zwykle zaliczenie, ktore rozpoczynalo sie o dziesiatej i mialo zakonczyc okolo drugiej. A moze Saszce brakowalo doswiadczenia i umiejetnosci? Powracajac wciaz w przeszlosc, niezmiennie pojawiala sie przed zamknietymi drzwiami. -Co pani tu robi, Saszenko? Stierch wlasnie wszedl do instytutu przez frontowe wejscie. Polyjego dlugiego czarnego plaszcza byly pobielone sniegiem. Saszka doskonale pamietala, ze podczas jej pierwszych "prob" zadnego Stiercha nie bylo. Czy oznaczalo to, ze rzekomy garbus zyje - istnieje - w ogole poza czasem?! -Nie po to uczylem pania operowania czasem gramatycznym, aby krecila sie pani jak kwiatek w przerebli... Niech pani na wszelki wypadek zapamieta: podczas egzaminu nie bedzie miejsca na zadna samodzielna inicjatywe. Prosze robic wylacznie to, co bedzie zapisane w zestawie pytan... Pilnuje pani tego chlopca, Jegora Dorofiejewa? -Tak. On... -Czasowniki w trybie przypuszczajacym czesto cierpia na brak woli - garbus posmutnial. - A w naszej profesji bezwolnosc jest wyrokiem. -Nikolaju Waleriewiczu... - od ciaglych przemieszczen w czasie Saszce krecilo sie w glowie. - Czy moze pan mu pomoc? Teraz? Niech dostanie chociaz to zaliczenie? To jedno? -Czasownik w trybie przypuszczajacym ma wielkie mozliwosci. - Stierch rozpial plaszcz; na podloge spadly krople wody. - Niekiedy olsniewajace. Jednak najczesciej sa to mozliwosci zmarnowane. Chcialem to pani powiedziec wczesniej, ale... nie chcialem pani przygnebiac. * * * Stierch poszedl. Saszka odprowadzila go wzrokiem.Wiedziala juz, co musi zrobic. W najdrobniejszych detalach. Rozowy telefon na jej szyi zapewne by ja przed tym powstrzymal. Lecz Farit Korzennikow zabral komorke i tym samym rozwiazal jej rece. Przewrocila kartke zapisanego do polowy zeszytu. I nastepna, czysta. Miala przed soba czysta stronice. Oto gdzie tkwil blad. Wydarzenie nie sprowadzalo sie wylaczne do otrzymania zaliczenia; bylo ono znacznie mniej oczywiste, nieciagle, punktowe... Drobne i jednoczesnie elastyczne. I nie nazywalo sie miloscia; nie, to dzialanie mialo swoj czasownik, swoj znak, swoje oznaczenie. Oby tylko wytrzymal olowek. * * * Teraz. Wtedy.Rano, o wpol do osmej, Saszka wyjrzala przez okno i zobaczyla Jegora, siedzacego na ganku miedzy kamiennymi lwami. Byl podobnie nieruchomy i bialy jak rzezby. Na jego ramionach lezaly dwie gorki sniegu. -Co ty wyprawiasz?! - otworzyla drzwi i przeciag liznal jej domowe kapcie z futrzanym obszyciem... Po raz pierwszy cofnela sie tak daleko w przeszlosc. O kilka godzin. Oblecial ja strach. Wpuscila Jegora do mieszkania. Odemknela kominek i polozyla na weglach stara pomieta gazete. -Zaraz sie wszystkim zajmiemy. Nie boj sie. Polozyla na gazecie kilka suchych drew. Zapalila zapalke. -Zaraz sie ogrzejemy. Poczekaj. Wziela torbe, zostawiona na noc na wieszaku. Poczula chwilowe zmieszanie; zeszyt byl ten sam, tylko kartka, ktora nalezalo pokryc znakami, byla jeszcze biala, czysta... Trzeba zatemperowac olowek, zeby sie nie zlamal. -Tylko niczemu sie nie dziw, Jegorka, dobrze? Wiem, co chcesz powiedziec. Wiem, ze dostaniesz zaliczenie. I wiem, jak je dostaniesz. Patrz na mnie. Patrz na mnie... Polozyla na biurku kartke papieru. Nie zapomniec zatemperowac olowka... Tak. "Wola". Jeden z podstawowych znakow o wielu znaczeniach; wszystko zalezy od niuansow, od wpisanych sensow. W pieciu wymiarach. Miejscami pojawia sie tez szosty... Znakomicie. -Saszko... -Milcz i nie otwieraj ust. Ciezko pracuje, milcz... Projekcja woli na osobowosc - wola-szkic plus indywidualna wola Jegora, ktorej nie mozna zignorowac - wola-dwa szkice... Zamigotal znak, rozprzestrzeniajac sie w czasie. Umieszczala czwarty wymiar wewnatrz petli czasowej. Nikt jej tego nigdy nie uczyl, nie slyszala nawet o tak zlozonym paradoksie, bylo juz jednak za pozno na odwrot, niezaleznie od ewentualnych efektow ubocznych. Zegar zaczal tykac wolniej. Wahadlo znieruchomialo na moment i ruszylo znowu. Saszka usmiechnela sie szeroko. Udalo jej sie. Wziela Jegora za rece i przyswoila go, stopila sie z nim. Jakim byl swiatlym, silnym i dobrym chlopcem. I co z nim zrobil instytut. Saszka zwalczyla przyplyw naglej i niepotrzebnej litosci. Drzewo, zanim stanie sie rzezba, przechodzi stadium nieestetycznej obrobki; durniom nie pokazuje sie nie dokonczonego dziela, a ona na pewno nie jest durniem. Oto student drugiego roku, Dorofiejew. A to umieszczona w nim istota. Jak list w kopercie. Tylko podpisac i odebrac... Dlon Jegora drgnela w jej rekach. -Saszko... -Nie boj sie - rzekla lagodnie. - Chodzmy, juz najwyzsza pora. Jest wpol do dziesiatej... Alez ten czas przelecial! A dwa polana ciagle sie pala... Chodzmy, wszystko bedzie dobrze. Nad wszystkim panuje. * * * Od chwili, gdy zaniknely sie drzwi, minela godzina. Potem druga. Studenci wychodzili pojedynczo, parami, ktos od razu zapalal papierosa, ktos rzucal sie komus w ramiona, ktos inny nie przestawal sie smiac; powoli zaczelo robic sie glosno, studenci gonili sie po korytarzu. "Ach, o czym jest po zimie wrobelkow spiew szczesliwy? Przezylismy, wyzylismy i kazdy z nas jest zywy!"Jegor wyszedl ostatni. Zachwial sie i oparl reka o sciane. -I jak?! Zrobil krok do przodu i objal ja. Zatoczyl sie, trzymajac sie Saszki jak pijany drzewa. Zaciskajac zeby mocniej zaparla sie nogami w podloge. -Jak to zrobilas? Jak ci sie to udalo? Jak?! Po jego nieogolonych, zapadnietych policzkach toczyly sie lzy. -Udalo ci sie... Ty... Dziekuje. Dziekuje. Dziekuje. Znajomi Jegora z roku powoli zbierali sie wokol, otaczajac ich kolem. "Kotwica" ustalona na "teraz" zblizala sie z kazda minuta i Saszka z przerazeniem uswiadomila sobie, ze nie wie, jak wyrwac sie z petli. Czas jest pojeciem gramatycznym; za kilka minut znow podejdzie do okna i zobaczy Jegora siedzacego na stopniach pomiedzy kamiennymi lwami. I wszystko powtorzy sie od nowa, tyle ze tym razem Saszka, roztrzesiona i wymeczona, nie zdola powtorzyc swego wyczynu i chlopak znowu obleje... Potem jeszcze raz... I znowu... -Wszystko bedzie dobrze - wyszeptala. - Musisz odpoczac. Idz, umyj sie... Jej lagodny glos mial nad nim wladze. Wyprostowal sie, po raz ostatni uscisnal jej dlonie i powlokl przez tlum studentow w kierunku meskiej toalety. Nie musiala patrzec na zegarek, aby odczuwac zblizanie sie "kotwicy". Otwarly sie frontowe drzwi. Do holu wszedl Stierch; na dlugich polach jego plaszcza tajaly sniezynki. -Dzien dobry, Nikolaju Waleriewiczu. -Dzien dobry, Aleksandro. Moje gratulacje, jest pani w petli z wariacjami. Dawnymi czasy karano w ten sposob nieposlusznych niewolnikow. Saszka milczala. Wszystko to, co wydarzylo sie przez ostatnie kilka godzin (lub minut), zabralo jej tyle sil, ze byla gotowa sie przewrocic - albo rozplakac. -Zartuje - rzekl Stierch o ton ciszej. - Prosze wziac kartke papieru. I skoncentrowac sie. Jesli suma rzeczywistosci jest wyrazona trybem przypuszczajacym, to wychodzac z petli powinnismy przede wszystkim okreslic rzeczywistosc aktualna - biezaca, wyrazic ja przez narracje i umocnic rozkazem. Do roboty! Jesli sie pomylisz, napisze raport. * * * Nastepnego dnia, dwunastego stycznia, Saszka wyniosla choinke na ulice i wetknela ja w zaspe, naprzeciwko kamiennych lwow. Drzewko stanelo jak zywe i wiatr kolysal lancuchem ze zlotego szychu.Konsultacja z Portnowem i Stierchem rozpoczela sie w poludnie i skonczyla o drugiej. Wrocila z instytutu, polozyla sie na koldrze i niespodziewanie zasnela. Przysnil jej sie Zachar. Siedzial w lochu zawalonym zlotymi monetami z okraglym znakiem na awersie. We snie zobaczyl Saszke i bardzo sie ucieszyl. "Tez tu jestes? Super... Nudno tu samemu. Siedze tu juz tysiac lat i czyszcze oblepione brudem slowa. Pomoz mi". I usiadla - we snie - obok Zachara, wziela od niego mala wilgotna szmatke i zaczela czyscic, jedna za druga, matowe monety. Dzieki jej wysilkom "zero" na awersie zmienialo sie w piatki, dziesiatki, osemki, a gdy te ostatnie przechylaly sie na bok, Saszka widziala znak "nieskonczonosci". "Od dawna tu jestes?" - zapytala Zachara. A on odpowiedzial: "Tu nie ma czwartego wymiaru. Ani trzeciego". I wtedy zorientowala sie, ze monety, Zachar i ona sama narysowani sa na plaszczyznie i ze czas na tym rysunku nie uplywa. Obudzila sie, kiedy zapadl juz zmrok. Za oknami padal snieg. Gdzies na ulicy Sacco i Vanzettiego szurala lopata dozorcy. Do egzaminu pozostawala niecala doba. * * * Wieczorem pozegnala sie z wlascicielka domu i zadzwonila do mamy. Waleczka znow byl chory, a Walentyn wyjechal w delegacje i jeszcze nie wrocil. Glos mamy brzmial glucho, obojetnie, jak z innego swiata. "Wszystko bedzie dobrze" - powiedziala Saszka, doskonale zdajac sobie sprawe, ze mama jej nie uwierzy.Walizka byla w polowie spakowana. Saszka zdala sobie sprawe, ze nie ma pojecia, gdzie i czy w ogole bedzie ja wypakowywac. I z zadowoleniem uswiadomila sobie, ze mysl ta wcale jej nie przeraza. Zebrala smieci - stare brudnopisy, konspekty, kawalki papieru i po raz ostatni rozpalila w kominku. Zapisany papier zle sie palil. Ktos zadzwonil do drzwi. Zobaczyla przez okno Farita Korzennikowa i pierwszy raz w zyciu nie poczula strachu. Wszedl do srodka. Rozejrzal sie i siadl okrakiem na krzesle. Saszka jeszcze nie skonczyla sprzatania, po podlodze walaly sie plastikowe worki, w kacie stala miotla, szufelka i mop. -Gotowa do wyjazdu? -Panie Farit - oswiadczyla sucho. - Jestem bardzo zajeta. Jesli chce mi pan powiedziec cos waznego, slucham. Jesli nie... sam pan widzi, ze sie nie obijam. Pohustal sie na krzesle w przod i w tyl. -Waznego... Chyba. Jak sadzisz, kto z twoich znajomych z roku zrezygnowalby z egzaminu, majac taka mozliwosc? -Wszyscy. -Jestes pewna? -W stu procentach. Mozemy oczywiscie dodawac sobie otuchy, jestesmy pewni sukcesu... Jestesmy Slowami, powinnismy zabrzmiec, zrealizowac swoje przeznaczenie... lecz jesli ktos moglby sie wywinac, uciec, bezkarnie z tego wykrecic, zwiewalby, az by sie kurzylo. -Ty takze? -Co ja? Korzennikow poprawil okulary na nosie. -Jako twoj kurator oficjalnie proponuje ci zwolnienie z egzaminu. Zwolnienie z nauki w instytucie. Oficjalnie. Wedlug schematu "To byl tylko sen". W kominku plonal ogien. Dopalaly sie stare notatki, papiery, brudnopisy. Saszka siedziala za biurkiem, wyprostowana jak struna. Minela minuta. -To byl zart? Korzennikow zdjal okulary. Napotkala spojrzenie jego zwyklych, wrecz pospolitych piwnych oczu. -Nie. -Zneca sie pan nade mna?! -Nie. Powiem jedno: nikt inny z twojego roku nie dostal i nie dostanie podobnej propozycji. -A dlaczego ja... -Dlatego. Zacisnela kurczowo palce. Jeszcze przed sekunda byla pewna siebie, spokojna, wrecz obojetna... Jeszcze przed sekunda byla dorosla, wyzbyta strachu, patrzaca wprost w oczy przeznaczenia... -Znow bedziesz miala szesnascie lat. Wszystko to, co wydarzylo sie pozniej, okaze sie snem i pojdzie w zapomnienie. -To niemozliwe. Usmiechnal sie z przekasem. Saszka patrzyla na niego. Jego twarz rozplywala sie przed jej oczami. Dawno nie plakala. Zapomniala juz, jak to sie robi. Nie wierzyla, ze tuz przed egzaminem cokolwiek moze tak bardzo nia wstrzasnac. -Pomysl: "To byl tylko sen". Powiesz to i obudzisz sie. Tam. I nic sie nie powtorzy. Nie bede istnial. Nie bedzie instytutu. Zdasz na filologie... jesli za pierwszym razem nie oblejesz. Podjelas decyzje? Zdesperowana zaczela gryzc palce. Mama... Walentyn... I malenki Waleczka. Nie bedzie ich... a bedzie... byc moze... zupelnie inaczej... wszystko potoczy sie inaczej... Czy mama bedzie szczesliwa? Oczywiscie, przeciez bedzie miala Saszke... Nawet bez Walentyna i bez dziecka... Mama bedzie miala Saszke! I ona zrobi wszystko, zeby... Slowo. Czasownik. Harmonia Mowy. Krysztalowa termitiera sensow. Nieludzkie piekno. Nieskonczona wiedza. Kartka za kartka, a ksiazka sie nie konczy, najciekawsza z ksiazek; czyzby nigdy miala sie nie dowiedziec, co bedzie dalej? Prawie trzy i pol roku ciezkich, strasznych... to byl tylko sen, jakie to proste, to byl tylko sen... Kostia. Nie pojawi sie w jej zyciu, to nawet lepiej. Jegor... nie maja wyboru, nigdy nie beda musieli wybierac... JACY ONI SA SZCZESLIWI! -Ale dlaczego?! Co ja panu zrobilam... Dlaczego ciagle sie mnie pan czepia... Za co?!-Saszo... -Dlaczego musze wybierac? Nie potrafie... Siedziala juz na podlodze, skulona, przyciskajac dlonie do policzkow. Korzennikow usiadl obok. -Ja? Czepiam sie? Ciebie?! Przeciez nie spadl ci nawet wlos z glowy! Twoi bliscy zyja, sa w miare zdrowi, szczesliwi... -Nie potrafie wybrac! Nie moge - ot tak - dokonac wyboru, czy pan tego nie rozumie?! Za co... -Przestan. Kazdy ze studentow z twojego roku... kazdy, kto kiedykolwiek uczyl sie na trzecim roku, oddalby prawa reke za taka mozliwosc. -Dlaczego? Dlaczego wlasnie tak? - podniosla na niego zalane lzami oczy. - Dlaczego strachem? Dlaczego nie... Dlaczego nie mozna tego wytlumaczyc? Uczylabym sie... po dobroci! Pokrecil przeczaco glowa. -Nie uczylabys sie, Saszo. By przekroczyc granice, potrzebny jest silny bodziec. Motywacja. -Ale istnieja przeciez... inne bodzce... Milosc... Ambicja... -Sa zbyt slabe - rzekl niemal z zalem. - Wynika to z obiektywnych, niezachwianych praw. Kazdy, kto zyje, ma jakas slabosc. Kazdy, kto kocha, odczuwa strach. A ten, kto sie nie boi, jest spokojny jak boa dusiciel i nie moze kochac. - Objal ja za ramiona. - Podjelas decyzje? Odepchnela jego rece i wstala. Przygryzla warge. Lzy plyna jej po policzkach, ale to nic. Szkoda tylko, ze nie moze uspokoic oddechu i jej glos brzmi tak zalosnie. -Podjelam decyzje. Chce skonczyc studia. Stac sie czescia Mowy. Zabrzmiec. Pojsc na studia doktoranckie... Dlatego jutro pojde na egzamin. - Zachwiala sie, lecz utrzymala rownowage. Zrenice Korzennikowa zwezily sie. Momentalnie. Jego oczy zaplonely wewnetrznym blaskiem. Saszka odsunela sie gwaltownie. -To twoje ostatnie slowo? Zmruzyla oczy. -Tak. * * * -Witajcie, studenci trzeciego roku.Zarowno sala, jak i scena byly jaskrawo oswietlone. Portnow i Stierch stali na dole, przy pierwszym rzedzie krzesel, a za dlugim stolem, ustawionym z przodu podium, siedzialo dwoch mezczyzn i kobieta. Nazywala sie Irina Anatoliewna i wykladala specjalizacje na roku Jegora; mezczyzn Saszka widziala po raz pierwszy. Tak jej sie przynajmniej wydawalo, dopoki jeden z nich, siedzacy po lewej stronie, nie uniosl glowy. Zdumiona rozdziawila usta: byl to wuefista, Dima Dmitrycz. W garniturze i pod krawatem. I z nietypowym wyrazem twarzy, ktora sprawiala wrazenie zastyglej, tak jakby wszystkie miesnie odpowiadajace za mimike zamienily sie w alabaster. Trzeci egzaminator - jasnowlosy, z wygladu czterdziestoletni - nigdy nie byl czlowiekiem. Byl funkcja, jak Portnow. Skrzypienie starych drewnianych krzesel wydawalo sie ogluszajace. Saszka usiadla w srodku drugiego rzedu. Po prawej stronie miala Denisa Miaskowskiego, po lewej Lize Pawlenko. Kostia siedzial w pierwszym rzedzie, o dwa miejsca na prawo od Saszki. Gdyby sie podniosla, moglaby dosiegnac do niego reka. Jednak on uparcie nie patrzyl w jej strone. -Drodzy studenci trzeciego roku! - Stierch wciaz stal na dole, nie wchodzac na podium. - I w koncu nastal wielki dzien. Zaraz otrzymacie wydruki z zadaniami. Bedziecie miec czas na przygotowanie. Nie musicie sie spieszyc ani denerwowac. Kazdy, kogo wywolam, podejdzie do tego stolu, podpisze sie i dostanie arkusz egzaminacyjny. Wszyscy sa gotowi? Mozemy zaczynac? Odpowiedzia byla absolutna cisza. -Goldman Julia. Przymiotnik. Julka, chwiejac sie na wysokich obcasach, weszla na scene. Siedzacy z samego brzegu blondyn-funkcja podal jej kilka spietych spinaczem kartek. Dima Dmitrycz bez usmiechu podal jej dlugopis. Julka podpisala sie drzaca reka, zaczela czytac zadania jeszcze na schodach prowadzacych ze sceny i Saszka zdazyla zauwazyc, jak panika na jej twarzy zamienia sie w zdziwienie, a potem w radosc. -Boczkowa Anna. Rzeczownik. -Biriukow Dmitrij. Rzeczownik. -Kowtun Igor. Przyslowek. Wchodzili jedno za drugim. Procedura byla dokladnie ustalona i wyraznie powtarzala sie nie po raz pierwszy. Jej ustalony rytm wplywal uspokajajaco. -Korzennikow Konstantyn. Zaimek. Saszka patrzyla, jak podchodzi do stolu Kostia. Blondyn, Iwan Michalowicz, podal mu arkusze. Byly (badz domniemany?) wuefista podal dlugopis. Widziala, jak Kostii skacze powieka. Schodzac ze sceny, chlopak sie potknal. -Spokojnie - rzekl lagodnie Stierch, podajac mu reke. - Wszystkie emocje zostaly tam, na zewnatrz... Wszystkie leki zostaly za progiem. Prosze sie skoncentrowac. Patrzyla, jak Kostia czyta swoj arkusz. W pewnym momencie zbladl i zatrzesly mu sie wargi, po czym sie rozluznil i Saszka poczula jego natychmiastowa ulge. Zda, przejdzie. Jest pewny siebie, udalo mu sie znow w siebie uwierzyc. Zaimek. Niech i tak bedzie. -Samochina Aleksandra! Czasownik! Podskoczyla tak, ze zachwial sie rzad drewnianych krzesel. Juz? Tak szybko? Wydostala sie, potykajac o czyjes stopy i kolana. Weszla na scene; aula kolysala sie jak poklad parowca. Siedzacy za stolem egzaminatorzy patrzyli na nia osmiorgiem oczu. Sterta arkuszy egzaminacyjnych pod reka blondyna zrobila sie o polowe ciensza. Przez twarz Dimy Dmitrycza przemknal ledwie zauwazalny usmieszek, w niczym nie przypominajacy szczerych, otwartych usmiechow szczodrze rozdawanych dziewczetom na sali gimnastycznej. -Powodzenia... czasowniku. -Prosze sie podpisac - rzekl blondyn. Saszka wziela pioro ze zlota stalowka. Stalowka skrobala. Z ledwoscia udalo jej sie nabazgrac czarnym atramentem obok niebieskiego "ptaszka": "Samochina". Odwrocila sie i odeszla od stolu. -Na wszelki wypadek niech pani wezmie tez arkusz, Saszo. Odwrocila sie. Dima Dmitrycz patrzyl na nia z ironia, jednak bez drwiny. Wziela od niego trzy cieniutkie kartki. Zacisnela je w mokrych palcach. Wrocila na swoje miejsce i dopiero wtedy na nie spojrzala. Na pierwszej stronie u gory znajdowal sie okragly znak: "Slowo". I jeszcze jeden: "Czasownik". Oraz trzeci, ktorego znaczenia Saszka nie rozumiala i o malo sie nie wystraszyla, jednak szybko zorientowala sie, ze nie jest on zadaniem. Byl to "wielotytul", naglowek, symbole rozpoznawcze, pod ktorymi napisano na maszynie: "Aleksandra Samochina". Znajdowala sie tam dzisiejsza data i jej koslawy podpis. Przesunela wzrok nizej. Oto pierwsze zadanie; Saszka napiela sie i od razu rozluznila. Latwizna. Robila dziesiatki takich cwiczen na drugim roku. Drugie zadanie... Tak, Stierch mial racje. Bylo tak proste, ze kon by sie usmial. Trwalo rozdawanie arkuszy egzaminacyjnych. Przyszla kolej na grupe "B". Oksana, ktora mieszkala kiedys z Saszka w jednym pokoju, wracala na swoje miejsce, przyciskajac kartki do obfitej piersi. Trzecie zadanie. Saszka odwrocila sztywna kartke. Na trzeciej stronie czernial "fragment" z "kotwica" z trzech bialych punktow w centrum. W pierwszym odruchu zamarla. Potem sie usmiechnela. Potrafi to zrobic. Juz to robila. Trzeba skoncentrowac wzrok na "kotwicy" i wstrzymac oddech. Znajduje sie tam czarne miasto, w ktorego ratuszu mieszka potwor. Setny fragment... Z drugiej strony dlaczego wlasnie setny? A jesli sto pierwszy? Dwusetny? Tysieczny? -... A wiec wszyscy otrzymali swoje zadania. Powtarzam jeszcze raz, macie wystarczajaco duzo czasu. Nie musicie sie spieszyc. Jesli ktos bedzie gotowy, prosze podniesc reke... o co chodzi, Saszo? Nie dajac sobie czasu na zastanowienie sie podniosla drzaca reke. -Jestem gotowa. -Juz?! Trojka siedzacych za stolem egzaminatorow patrzyla na nia - funkcja beznamietnie, kobieta z niepokojem i tylko wuefista, do ktorego nowego charakteru Saszka w zaden sposob nie mogla sie przyzwyczaic, mruzyl oczy z wyraznym zadowoleniem. Stojacy przy wejsciu na scene Stierch nerwowo poruszyl ramionami. -Jest pani pewna? -Tak. Wstala. Poczula na sobie wzrok Kostii. Dlugie teskne spojrzenie. Przypomniala sobie choinke z jednym lancuchem z szychu i ogien w kominku; wlasnie to trzeba bylo zamknac w czasowej petli. Nie pomyslala o tym... albo zabraklo jej odwagi. Gdyz miala juz gorzkie doswiadczenie; zdarzyl sie w jej zyciu dzien, kiedy Jegor powtarzal w kolko: "Pobierzmy sie". Jegor w koncu nie dowiedzial sie o zapetlonym dniu. Na mysl o tym czula niemal dume. Co ja wyprawiam, myslala przedzierajac sie przez rzad krzesel. Jestem czasownikiem w trybie rozkazujacym, zamierzam po raz pierwszy zabrzmiec. Stac sie czescia Mowy. Stac sie rozkazem. A mysle... o szychu. Przy schodach na scene czekali na nia Portnow i Stierch. -Powodzenia - rzekl Portnow powaznie, patrzac na nia znad okularow. - Jestes najlepsza. -Wszystko bedzie dobrze. - Stierch podal jej reke, pomagajac wejsc na podium. - Powodzenia, Saszo. Jeszcze polatamy. Przed stolem zatrzymala sie, nie wiedzac, co dalej robic. Dima Dmitrycz wstal i przywolal ja skinieniem palca. W glebi sceny staly stoly, jak w sali wykladowej. Na kazdym znajdowal sie kubek pelen zaostrzonych olowkow, stosik bialych kartek i otoczona szklankami butelka wody mineralnej. -Nie ma powodow do zdenerwowania, przeciez znamy sie nie od dzis - rzekomy wuefista podsunal Saszce krzeslo. - Bedziemy jeszcze ze soba pracowac na czwartym roku. I na piatym. A potem, taka mam przynajmniej nadzieje, spotkamy sie na studiach doktoranckich. A teraz zdaje pani jedynie egzamin przejsciowy i musi przekroczyc granice. Przeskoczyc sama siebie. Jak zwykle. Dima Dmitrycz przedstawial teraz soba niezwykle zlozona strukture, przerazajaca i potezna. Strach bylo pomyslec, ze wlasnie z tym Saszka tanczyla kiedys rock'n'rolla. Z przymusem uniosla kaciki ust w imitacji usmiechu; egzaminator skinal glowa, dodajac jej otuchy. -Z dwoma pierwszymi zadaniami poradzimy sobie szybko, jak sadze? -Tak. -Prosze zaczynac. Sprawdzila palcem olowek i uklula sie. Zlizala kropelke krwi. Za jednym zamachem, nie sprawdzajac, narysowala na kartce lancuszek polaczen; z pamieci. -Swietnie. Teraz drugie. Saszka westchnela gleboko. Piec myslowych procesow rozpoczyna sie w jednym czasowym punkcie, kazdy jest okresowy, dlugosc trwania kazdego okresu jest podzielna... -Dziekuje, to wystarczy. Wiedzialem, ze nie sprawi to pani trudnosci... Interesuje mnie trzecia strona. Oblizala wyschniete wargi. -Wody? - byly wuefista otworzyl butelke wody mineralnej. Nalal do szklanki; zaszumialy babelki, oblepiajac scianki naczynia. - Prosze sie napic. Saszka upila lyk wody i rozkaszlala sie. Ale oproznila szklanke do dna. Egzaminator od razu jej dolal. -Smialo, niech pani pije. Wie pani oczywiscie, jak wykonuje sie "proby" z czarnymi fragmentami? -Oczywiscie - bezwiednie wpadla mu w ton. -Swietnie. Jesli jest pani gotowa, nie bedziemy tego przeciagac. Prosze zaczynac. Przysunela do siebie kartke z czarnym prostokatem. Z trzema bialymi punktami w centrum. Westchnela gleboko. Za jej plecami szelescily kartki. Pozostali studenci przygotowywali sie. Chciala odwrocic sie ostatni raz, zeby zobaczyc ich twarze, nie mogla sie jednak zdecydowac. Na scenie unosil sie wyrazny zapach kurzu. Skads - z uchylonego okna? - ciagnelo przeciagiem. I wszystko bylo zalane swiatlem. Saszka widziala je nawet przez zamkniete powieki. -Juz teraz? -Tak. Prosze zaczynac, czasowniku. Skoncentrowala sie na trzech bialych punktach; trzech swiecacych sie oczach. Wstrzymala oddech. Raz, dwa, trzy, cztery, piec... * * * ...Sto szescdziesiat osiem, sto szescdziesiat dziewiec, sto siedemdziesiat...Z mroku wylonilo sie - wynurzylo, wyskoczylo - miasto otoczone murem wysokim do samego nieba. Widziala je w najdrobniejszych, niezwykle szczegolowych i realistycznych detalach. Miasto bylo kanciaste, czarne jak wegiel i doskonale w swej monochromatycznosci. Saszka czula pod bosymi stopami marmur. Chlodny i rozgrzany kamien, gladki i szorstki, wysokie mury, waskie okna i iglice do samego nieba... Wychodzi jej. Zrobi wszystko tak, jak trzeba. Tam, w wiezy, czeka na nia potwor. Musi spotkac sie z nim twarza w twarz i nie przestraszyc sie. Przed rokiem wydawalo sie to niewykonalne. Ale teraz, uswiadamiajac sobie swa moc, Saszka rozrzucila rece, rozpostarla skrzydla i wzbila sie w gore. Rosla. Wznosila sie. Wzdymala. Wchlaniala w siebie zarysy, zapachy, fakture kamienia. Tam, gdzie dosiegala miasta, przestawalo byc ono smoliscie czarne i stawalo sie lagodnie szare, jak na starej fotografii; wchlaniala w siebie zycie i radosc; wchlaniala ten dym i to wygiecie dachu, blyszczace jak podczas deszczu, ten strzep mgly, te majestatyczna iglice... Im wiecej zabierala, tym stawala sie silniejsza i potezniejsza. Barwne mysli, ktore tak powoli i niechetnie plynely przez ludzka glowe, teraz zalaly ja jak rzeka... nie, jak morze. Objela ratusz, ktory drgnal, napial sie, jak jajko na sekunde przed wykluciem sie pisklecia, jednak Saszka delikatnie przygniotla go, zalala - jak cementem - swa wola. I ratusz nie otworzyl sie, a to, co bylo w srodku, pozostalo na zawsze pogrzebane, ona zas wciaz rosla, nie znajac granic. Przyswoila miasto. Poczula je w sobie, jak czuje sie nagle wlasne serce w chwili silnej radosci lub strachu. I rozlala sie dalej, ogarniajac ciemne niebo z dwiema matowymi gwiazdkami. Te gwiazdki byly zbedne w jej obrazie swiata. Zbedne. Zgasic? Czula sie - byla - ciemna pusta przestrzenia. A jednoczesnie siedziala za stolem na scenie auli i lezal przed nia czarny "fragment". Dima Dmitrycz siedzial za stolem naprzeciw niej i jego twarz juz nie wydawala sie odlana z alabastru. Marszczyl brwi i z kazda chwila byl coraz wyrazniej zaniepokojony. "Co sie dzieje?". Saszka zawisla miedzy punktami "bylo" i "bedzie". Dopiero teraz - po raz pierwszy od chwili, gdy otworzyla fragment - poczula, ze cos idzie nie tak. Ale przeciez robi wszystko tak, jak trzeba? "Zatrzymajcie ja! Znow ja ponioslo! Zatrzymajcie ja, jest niesterowalna!". Z dlugim skrzypnieciem otwarly sie drzwi. Glowy siedzacych w auli obrocily sie jednoczesnie. Przez przejscie, ciezko kroczac po matowym parkiecie, szedl mezczyzna w bardzo ciemnych okularach. Marynarka na garbatych plecach Stiercha pekla w szwach i ze szpary wynurzyly sie piora koloru stali. "O co chodzi?". "Spokojnie. Kontynuujcie egzamin". Saszka czula ich wokol siebie, jednak nie widziala. Nie ludzi - struktury, schematy procesow i zywych istot: egzaminator-funkcja. Irina Anatoliewna. Dziwnie i strasznie przemieniony wuefista, Dima. Rozposcierajac nad glowa kanciaste dygocace skrzydla stal Stierch. Obok zamarl Portnow, ktory z powodu napiecia bez przerwy sie zmienial, pulsowal, jak ogrod przezywajacy jednoczesnie wiosne i jesien. Cos bylo nie tak, zaszla zbyt daleko... Zgodnie z egzaminem powinna zatrzymac sie przy ratuszu... Ujrzala przed soba jakby otwarta strone aktywatora - ogromna, wielowymiarowa, mieszczaca wszystko, co tylko mozna sobie wyobrazic. Zobaczyla siebie - nieme Slowo, gotowe zabrzmiec. Zobaczyla wiele warstw rzeczywistosci - jaskrawe, fakturowe, metne, grzaskie, skladaly sie w nierealne faldy na granicy pola widzenia. Prawdopodobienstwa i permutacje; powinna zatrzymac sie przy ratuszu, spotkac z egzaminatorem, wybrac punkt zastosowania - jest czasownikiem... I zabrzmiec; to tak, jak rzucic kule w skupisko nieruchomych kregli lub rozhustac zastygle wahadlo... Pozostawic szczerbe na szyjce idealnego i przez to nieistniejacego dzbana... Przewrocilyby sie kostki domina, ruszylyby samochody po dalekich drogach, polecialyby krople deszczu i Saszka zrealizowalaby sie po raz pierwszy w zyciu, ona, Rozkaz, narzedzie Mowy... Lecz cos poszlo nie tak. I juz nie mogla wrocic - nie dlatego, ze czwarty wymiar byl nieodwracalny. A dlatego, ze jej natura - jej wewnetrzna istota - przywiodla ja tutaj, w te ciemna przestrzen z dwiema gwiazdami nad glowa, gdzie panuja inne prawa, nie mieszczace sie w zadnej znanej jej rzeczywistosci. Obce dla kazdego wymiaru. "Stoj!". "Zatrzymajcie ja! Ona nie jest czasownikiem, jest...". "Tak. Jest Haslem". Saszka, ktora byla ciemna przestrzenia, drgnela. Dwie gwiazdy pochylily sie nad nia i okazaly oczami, badawczymi, nieruchomymi. Teraz byly przysloniete ciemnymi szklami. - Witaj, Haslo. To, co wynurzylo sie z mroku, wyjasnilo sie bez slow, samymi znaczeniami. Saszka byla w stanie mu odpowiedziec, jednak nie odpowiadala. Odjelo jej... nie, nie jezyk. Odjelo jej to miejsce w duszy, w ktorym rodza sie slowa. -... Slyszysz mnie, Saszo? Wciaz siedziala za stolem. W pustej i mrocznej sali bez sufitu i scian. Wysoko klebila sie mgla. Naprzeciw, na miejscu egzaminatora, siedzial teraz Farit Korzennikow. -Slyszysz mnie? Przytaknela, przez chwile czujac caly ciezar obolalej, ogromnej glowy. -Nie jestes po prostu czasownikiem w trybie rozkazujacym. Jestes Haslem - kluczowym slowem, otwierajacym nowa strukture informacyjna. Makrostrukture. Rozumiesz, co to oznacza? Wokol przemieszczaly sie byty, pozostajac na miejscu, przelewajac sie, mieniac wieloma krawedziami. Jeden po drugim nastepowaly po sobie sensy. Saszka byla w stanie wylapywac tylko najprostsze, lezace na powierzchni sformulowania. -Zabrzmiec. Poczatek. -Blad - nie. Akt tworzenia - wazne. -Precyzji nauczysz sie na starszych latach i podczas studiow doktoranckich. Wprowadzenie do praktyki juz zakonczylas, oto twoja praktyka. Twoja glowna praktyczna praca. - Haslo. Nazwa, nowa istota. Tworzenie. Tworca... Pojecia przemieszczaly sie jak triumfalny marsz. Jak olbrzymi okret. Uswiadamiala je sobie kolejno... i jednoczesnie. -Saszo! - Glos Korzennikowa rozbil strumien informacji, jak fala rozbija morska gladz. - Zachowaj swiadomosc. Przejscie nie zostalo jeszcze zakonczone. Kiedy zabrzmisz... zdajesz sobie sprawe, co sie stanie, prawda? -Ja... -Jestes Haslem. Zawrzesz w sobie fragmenty rzeczywistosci, otwierajac nowa przestrzen informacyjna. Rozumiesz, co sie teraz dzieje? Farit Korzennikow mowil, poruszaly sie usta. Rzeczywistosc znowu pekla, wyblakla. Saszka znalazla sie w auli, na stole stala butelka z woda mineralna, z sykiem uciekaly babelki i w kazdym z nich odbijala sie aula, nauczyciele, kubek z olowkami i ona skupiona nad kartka papieru. -Wez olowek. Skoncentruj sie. Jestes gotowa? Podporzadkowala sie, jednak nie poczula olowka w zdretwialych palcach. Mrugnela i tracac ludzkie cialo zawisla posrodku pustej ciemnej przestrzeni. Pustej i ciemnej. I tylko dwie gwiazdy spogladaly z gory - biale oczy. "Twoja wola. Tworz. Zabrzmij". Rozkaz byl tak wladczy, ze od razu zrobilo jej sie lekko. To latwe, jak nacisniecie kontaktu w ciemnym pokoju. Pokryja sie cyfry na tablicy. Zejda sie naciecia, matryca polaczy sie z odciskiem. I zapali sie swiatlo w mroku. -Dzwiecz! Wstrzymala oddech pod hipnotyzujacym spojrzeniem dwoch dalekich gwiazd. Cisza bywa nieznosna - na chwile przed tym, jak w koncu wykreuje sie Slowo. * * * Ciemnosc - sekunde przed pojawieniem sie pierwszej iskry.Na poczatku bylo... Milczenie. Cisza. Na poczatku bylo... -Nie. Dwoje zoltych oczu przysunelo sie blizej. "Dlaczego?". Kazdy, kto zyje, ma jakas slabosc. Od prawdziwego piekla oddziela nas cieniutka scianka mydlanej banki. Lod na drodze. Nieudany podzial starzejacej sie komorki. Dziecko podnosi z podlogi tabletke. Slowa czepiaja sie jedno drugiego i ustawiaja, posluszne wielkiej harmonii Mowy. -Wszystko sie dla ciebie zmieni. Twoja wola. Twoja wladza. Niech zawsze bedzie slonce. Wierze w swiat pozbawiony zlosci. Niech rozkwitnie sto kwiatow... Jestes ukochanym narzedziem Mowy. Dzwiecz! Saszka drgnela od sily tego rozkazu. -Nie, gdyz dla mnie kochac oznacza bac sie. Tam, w auli, ze stolu egzaminacyjnego spadla karafka. -Zabrzmie i strach zabrzmi we mnie, w pierwszym Slowie. I cala milosc, ktora niose, bedzie na zawsze zatruta strachem. Odmawiam... Rozlecialy sie odlamki szkla. "Slowo zostalo powiedziane". "Koniec. Nie zdala". "Nie zdala". "Niedostateczny". Pusta ciemna przestrzen wokol Saszki rozswietlilo wiele gwiazd, ktore zamienily sie w zlote monety. Matowe i ciezkie, chlusnely struga, grozac, ze zatopia ja razem z glowa. -Odmawiam sie bac! W tym momencie zabrzmiala i uswiadomila sobie, ze brzmi! * * * -... Waleczka? Slonko?Dziecko usnelo. Mialo ciezki oddech. Kaszlalo przez sen i wiercilo sie niespokojnie. Kobieta lezala obok, przesunawszy reke przez szczeble drewnianego lozeczka i nie odrywajac dloni od goracego malego czola. -Walia... Malenstwo... Druga polowa podwojnego lozka byla pusta. Zimne gladkie przescieradlo. Dziecko znowu zanioslo sie kaszlem. Kobieta zamknela oczy, obolale, jakby ktos sypnal w nie piaskiem. Do switu jeszcze kilka godzin. Kaszel. Placz. Dlugie sygnaly w sluchawce. "Abonent znajduje sie poza zasiegiem". Gdzie on jest? Co sie z nim dzieje? Kiedy wroci? I czy w ogole wroci?! Cicho zaskrzypial parkiet pod bosymi stopami. -Kto... Kto tu jest? Kto to?! Krok. Jeszcze jeden. Kobieta siedzi na lozku. Spoglada w ciemnosc. Drza ramiona pod cienkim szlafrokiem. -To ja. -Saszka?! -Jeszcze nie calkiem wrocilam. Ja ci sie snie. -Saszenko... -Musze ci powiedziec pewna wielka tajemnice, mamo. Kocham cie. Zawsze kochalam i zawsze bede kochac. Posluchaj! Kocham cie... Dziecko odetchnelo i zaczelo oddychac spokojniej. * * * Rankiem, kiedy mezczyzna wrocil i otworzyl drzwi swoim kluczem, spali objeci - chlopiec, mokry od potu, lecz z chlodnym czolem i kobieta, wymizerowana, blada, ze slabym usmiechem na wargach. * * * Ciemnosc."Na poczatku bylo Slowo". Powolne obracanie sie. "I swiatlo swieci w mroku i mrok go nie objal". Lsniacy pyl zbiera sie w plaska srebrna spirale z dwoma miekkimi odnogami. -Nie boj sie. * Pirozki - tradycyjne, sprzedawane najczesciej przez uliczne handlarki, drozdzowe bulki z roznorakim nadzieniem (przyp. tlum.) * Alycza - kaukaska odmiana sliwy wisniowej (przyp. tlum.) * Pachlawa - podobne do faworkow, smazone na oleju ciasto ze slodka polewa orzechowa (przyp. tlum.) * Stras - oszlifowane szklo olowiowe, uzywane przy tworzeniu imitacji i podrabianiu drogich kamieni - szczegolnie diamentow i brylantow (przyp. tlum.). ** Rzecz sama w sobie - noumen - termin filozoficzny autorstwa Immanuela Kanta, oznacza rzeczywistosc istniejaca niezaleznie od swiadomosci, absolutnie niepoznawalna (przyp. tlum.). *** "Czlowiek w futerale" - czlowiek zamkniety we wlasnej skorupie. Nawiazanie do opowiadania Czechowa pod tym samym tytulem (przyp. tlum.). * Film Riazanowa. Radziecka komedia romantyczna o tematyce noworocznej, tradycyjnie emitowana w noc sylwestrowa (przyp. tlum.). * Ursula K. Le Guin, Czarnoksieznik z Archipelagu. ** Tamze. * Lew Tolstoj, Smierc Iwana Ilicza. * Wsiewolod Garszyn, Czerwony kwiatek. * Studenci powstalej w 1835 szkoly prawnej w Sankt Petersburgu nosili zolto-zielone, przypominajace upierzenie czyzyka mundury i czapki. Stad nazywano ich "Czyzykami-pyzykami". Powstala na ich temat zartobliwa piosenka o takim wlasnie tytule. * Fragment z ksiazki Edwarda Whittemore'a Synajski gobelin z cyklu "Jerozolimski kwartet" * William Shakespeare, Romeo i Julia, tlum. J. Paszkowski. ** Fragment piosenki z radzieckiej kreskowki pt. "Przygody kapitana Wrungla" - powstalej na motywach humorystycznej powiesci A. Nierasowa pod tym samym tytulem. Powiesc po raz pierwszy ukazala sie w wersji skroconej, w formie komiksu, w czasopismie "Pionier" w 1937 roku. * Cyceron, De Natura Deorum (O naturze bogow), tlum. Wiktor Kornatowski. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-16 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/