ANDRE NORTON Troje Przeciw Swiatu Czarownic (Tlumacz: EWA WITECKA) ROZDZIAL I Nie jestem kowaczem piesni, zebym wykul brzeszczot sagi, ktora posle zolnierzy do boju, jak czynia to bardowie Z sulkarskich statkow, kiedy te weze morskie toruja sobie droge do nieprzyjacielskich portow. Nie moge tez dobierac troskliwie slow niczym mistrzowie ociosujacy kamienie do budowy silnego, majacego przetrwac wieki, zamkowego muru, by nastepne pokolenia mogly podziwiac ich kunszt i pracowitosc. Ale kiedy czlowiek zyje w niezwyklych czasach, gdy na wlasne oczy oglada czyny, o jakich marzy niewielu, budzi sie w nim chec zapisania, nawet nieumiejetnie, swego w nich udzialu. Pragnie bowiem, zeby ci, ktorzy po nim zasiada w jego wysokim krzesle, wezma do reki jego miecz i rozpala ogien w jego kominku, mogli lepiej zrozumiec dokonania jego i jego towarzyszy i w przyszlosci pojsc tymi sladami.Dlatego wlasnie spisuje prawde o Trojgu, ktorzy powstali przeciw Estcarpowi, i o tym, co sie stalo, gdy tych Troje odwazylo sie zniweczyc czar rzucony przed wiekami na Stara Rase, czar zaciemniajacy umysly i wymazujacy przeszlosc. Na poczatku bylo nas troje, tylko troje, Kyllan, Kemoc i Kaththea. Nie nalezelismy w pelni do Starej Rasy i krylo sie w tym nasze nieszczescie i nasze ocalenie. Juz od dniu narodzin bylismy oddzieleni od innych, gdyz tworzylismy rod Tregartha. Nasza matka byla pani Jaelithe, niegdys Kobieta Wladajaca Moca Czarodziejska, jedna z tych Czarownic, ktore mogly przywolywac, posylac, a takze w inny sposob poslugiwac sie silami niezrozumialymi dla przecietnego czlowieka. Okazalo sie jednak, wbrew wszelkiej owczesnej wiedzy, ze chociaz nasza matka weszla do loza naszego ojca, Straznika Granic, Simona, i urodzila nas jednoczesnie, nie utracila owego niezwyklego daru, ktorego nie sposob zmierzyc za pomoca wzroku czy dotyku. I choc Strazniczki nigdy nie zwrocily pani Jaelithe Klejnotu, ktorego ta wyrzekla sie w dniu slubu, to jednak musialy przyznac, iz pozostala ona Czarownica, jakkolwiek juz nie nalezala do ich grona. Tego, ktory byl naszym ojcem, rowniez nie mozna oceniac wedle odwiecznych praw i obyczajow. Pochodzil. bowiem z innego stulecia i z innej epoki, a przybyl do Estcarpu przez jedna z Bram. W swoim swiecie wydawal jako wojownik rozkazy podwladnym. Wpadl wszakze w pulapke zastawiona przez zly los, wrogowie zas deptali mu po pietach w takiej liczbie, ze nie mogl zatrzymac sie i stanac z nimi do walki na miecze. Dlatego scigali go dopoty, dopoki nie znalazl Bramy i nie przybyl do Estcarpu, gdzie wzial udzial w wojnie z Kolderem. To wlasnie dzieki niemu i dzieki naszej matce nadszedl kres Kolderu. I odtad rod Tregartha cieszyl sie niemalym powazaniem, gdyz Simon i pani Jaelithe wyruszywszy przeciw Kolderczykom do ich tajemnej kryjowki zamkneli kolderska brame, przez ktora ta zaraza przybyla do naszego swiata. Juz wtedy spiewano o tym wiele piesni. Chociaz Kolder zniknal, pozostalo po nim zlowrogie pietno, Estcarp zas walczyl o zycie, albowiem otaczajacy go ze wszystkich stron wrogowie bez przerwy szarpali jego nadwatlone granice. Byl to swiat zmierzchu, po ktorym juz nie mial nadejsc poranek, a my urodzilismy sie wowczas, gdy caly dotychczasowy sposob zycia ulegal zagladzie. Nasze potrojne narodziny stanowily precedens wsrod Starej Rasy. Kiedy nasza matka zlegla w ostatnim dniu umierajacego roku, spiewala wojenne zaklecia, pragnac, by ten, ktory sie narodzi, stal sie takim wojownikiem, jacy byli bardzo potrzebni w owych ponurych czasach. I tak przyszedlem na swiat placzac, jakby juz rzucila na mnie cien niejasna przyszlosc. Lecz bole porodowe naszej matki trwaly nadal. Tak bardzo obawiano sie o jej zycie, ze zajeto sie mna pospiesznie a potem polozono z boku. Porod trwal jeszcze wiele godzin i wydawalo sie. ze zarowno rodzaca, jak i tamto zycie przebywajace w jej lonie odejda ze swiata przez ostatnia z bram. Wtedy to przybyla do Poludniowej Stanicy jakas kobieta. Na dziedzincu oznajmila glosno, ze poslano po nia i ze jej misja zwiazana jest z pania Jaelithe. W tym czasie moj ojciec tak bardzo bal sie o zycie matki, ze polecil przyprowadzic nieznajoma. Kobieta wyciagnela spod plaszcza miecz, ktorego brzeszczot zalsnil w blasku dnia, lodowaty przedmiot, zimny od brzemienia zabojczego metalu. Trzymajac go przed oczyma mojej matki, nowo przybyla zaczela spiewac. I od tej chwili wszystkim zgromadzonym w komnacie, zaniepokojonym ludziom wydalo sie, iz sa zlaczeni wiezami, ktorych nie moga rozerwac. Pani Jaelithe podniosla sie jednak z morza bolu i niespokojnych snow i dobyla glosu. Obecni uznali jej slowa za goraczkowe majaczenia, kiedy rzekla: -Wojownik, medrzec, czarownica - troje - jedno - Ja tak chce! Kazdemu talent. Razem - zlaczeni w jedno i wielcy - oddzielnie znacznie slabsi! I w drugiej godzinie nowego roku przyszedl na swiat moj brat, a zaraz potem moja siostra, tak sobie bliscy, jakby laczyla ich jakas wiez. Moja matka byla tak wyczerpana, ze obawiano sie o jej zycie. Kobieta, ktora dokonala magicznego obrzedu, szybko odlozyla miecz i podniosla dzieci jakby miala do tego prawo - a z powodu ciezkiego stanu naszej matki nikt sie temu nie sprzeciwil. W ten wlasnie sposob Anghart z wioski Sokolnikow zostala nasza nianka i przybrana matka i ona pierwsza ksztaltowala nasze zycie. Byla wygnanka, gdyz zbuntowala sie przeciw surowym prawom swego ludu i odeszla noca z kobiecej wioski. Sokolnicy bowiem, ci dziwni wojowie, mieli wlasne obyczaje, nienaturalne w oczach czlonkow Starej Rasy, tej Starej Rasy, ktorej kobiety mialy wielka moc i wladze. Tak odrazajace zdaly sie owe obyczaje Czarownicom z Estcarpu, iz odmowily one Sokolnikom prawa do osiedlenia sie, kiedy ci przed wiekami przybyli zza morz. Dlatego Twierdza Sokolnikow znalazla sie wysoko w gorach, na ziemi niczyjej, ciagnacej sie wzdluz granicy Estcarpu z Karstenem. Mezczyzni tego plemienia trzymali sie na uboczu, zyli tylko wojna i utarczkami, a uwazajac sie za blizej spokrewnionych z ptakami, cieplejszymi uczuciami darzyli swych skrzydlatych zwiadowcow, a nie kobiety. Te ostatnie mieszkaly w specjalnych wioskach ukrytych w dolinach, do ktorych kilka razy do roku przybywali wybrani mezczyzni, zeby zapewnic przetrwanie rasie. Kazde dziecko po przyjsciu na swiat poddawano bezlitosnemu osadowi i synek Anghari zostal zabity, poniewaz urodzil sie kulawy. Z tego wlasnie powodu przybyla ona do Poludniowej Stanicy, lecz nigdy nie wyjawila, czemu wybrala ten wlasnie dzien i godzine i skad zdawala sie wiedziec, czego potrzebowala nasza matka. Nikt tez jej o to nie zapytal, gdyz trzymala sie z dala od wiekszosci mieszkancow Stanicy. Nam zawsze okazywala czulosc i milosc i stala sie dla nas matka, ktora nie mogla byc pani Jaelithe. Albowiem po wydaniu na swiat ostatniego dziecka nasza matka zapadla w rodzaj transu. Lezala tak dzien za dniem, nie zdajac sobie sprawy z tego, co dzialo sie wokol niej, jadla zas wtedy, kiedy wlozono jej do ust pokarm. Uplynelo kilka miesiecy. Nasz ojciec zwrocil sie o pomoc do Czarownic, lecz w odpowiedzi otrzymal tylko krotkie poslanie - ze Jaelithe zawsze wolala chodzic wlasnymi drogami i ze Strazniczki ani nie zamierzaja wtracac sie do wyrokow losu, ani tez nie moga dotrzec do kogos, kto tak dlugo kroczyl i tak daleko zaszedl obca im sciezka. Uslyszawszy to nasz ojciec stal sie ponury i milczacy. Prowadzil swych Straznikow Granicznych na zuchwale wypady, okazujac nowe dla siebie zamilowanie do walki i przelewu krwi. Powiadano, ze z wlasnej woli szukal innej drogi, takiej, ktora zaprowadzilaby go do Czarnej Bramy. Nie zwracal na nas uwagi, tylko od czasu do czasu pytal, jak sie mamy. Pytal z roztargnieniem, niby o kogos obcego, jakby samopoczucie niewiele go obchodzilo. Rok mial sie juz ku koncowi, kiedy pani Jaelithe odzyskala przytomnosc. Wciaz byla bardzo slaba i latwo zasypiala, gdy sie tylko przemeczyla. Sprawiala tez wrazenie zasepionej, jakby zawislo nad nia nieszczescie, ktorego nie potrafila nazwac. Wreszcie i to przeminelo i nastaly, jednakze na krotko, lepsze czasy, kiedy to pod koniec roku do Poludniowej Stanicy przybyl seneszal * Koris z malzonka , Loyse, zeby sie weselic. Zawarto bowiem wowczas niepewny rozejm w niemal nie konczacej sie wojnie i po raz pierwszy od wielu lat na granicach Estcarpu nie ogladano pozarow i jezdzcow mknacych na pomoc - na polnoc, by stawic czolo wilkom z Alizonu, na poludnie, gdzie w ogarnietym anarchia Karstenie zwasnione strony odpowiadaly kontratakiem na kazdy atak. Byla tylko krotkotrwala cisza przed burza. Uplynely zaledwie cztery miesiace nowego roku, kiedy na arenie dziejow pojawil sie Pagar. Od czasu smierci ksiecia Yviana w wojnie z Kolderem Karsten stal sie jednym wielkim polem bitwy dla mnostwa magnatow i niedoszlych wladcow. Pani Loyse miala pewne prawa do tego wyniszczonego przez wojne ksiestwa. Wydano ja za maz wbrew jej woli - dzieki posrednictwu topora weselnego - za ksiecia Yviana, nigdy jednak nie objela rzadow. Wprawdzie po smierci meza mogla byla podniesc jego sztandar, lecz nic jej nie laczylo z miejscem, w ktorym wiele wycierpiala. Kochajac Korisa z radoscia wyrzekla sie praw do Karstenu. I bardzo jej odpowiadala polityka Estcarpu, polegajaca na obronie granic tej starozytnej krainy i nieprzenoszeniu wojny na sasiadow. Zarowno Koris, jak i Simon, na wszelkie sposoby wspierajacy slabnaca potege Starej Rasy, nie widzieli zadnych korzysci w angazowaniu sie poza granicami Estcarpu, spodziewali sie natomiast wiele zyskac, podsycajac anarchie i w ten sposob zmusic jednego z wrogow do zajecia sie soba. U w koncu sialo sie to, co niegdys przewidzieli. Pagar z Geenu, poczatkowo nic nie znaczacy szlachetka z dalekiego poludnia, zaczal zjednywac sobie stronnikow i najpierw uznano go za pana dwoch poludniowych prowincji, a potem zrujnowani kupcy z Karsu, gotowi poprzec kazdego, kto moglby przywrocic pokoj w panstwie, okrzykneli go wladca. Pod koniec roku, w ktorym przyszlismy na swiat, Pagar byl tak silny, ze zaryzykowal bitwe z konfederacja rywali. A cztery miesiace pozniej obwolano go ksieciem Karstenu nawet na terenach przygranicznych. Nowy wladca objal rzady w kraju wyniszczonym przez najgorsza z wojen, wojne domowa. Jego zwolennicy tworzyli bardzo zroznicowana i trudna do rzadzenia grupe. Wielu sposrod nich bylo najemnymi zolnierzami i teraz zold musial im zastapic lupy, dla ktorych byli sie zaciagneli pod sztandary Pagara, w przeciwnym bowiem razie poszliby grabic gdzie indziej. W takiej sytuacji ksiaze postapil zgodnie z oczekiwaniami mojego ojca i Korisa: poszukal za granica pretekstu, ktory pomoglby mu zjednoczyc stronnikow i dostarczyc srodkow na odbudowe panstwa. Skierowal wzrok na polnoc. Estcarpu zawsze sie obawiano w Karstenie. Yvian zas, za podszeptem Kolderczykow, wyjal spod prawa i urzadzil masakre tych sposrod Starej Rasy, ktorzy zalozyli Karsten w czasach tak odleglych, ze nikt nie wie, kiedy to sie stalo. Czesc zginela straszna smiercia, czesc uciekla przez gory do swoich krewnych. Pozostawili za soba brzemie winy i strachu. I nikt w Karstenie nie wierzyl, ze Estcarp nie pomsci pewnego dnia owej masakry. Wystarczylo zatem, zeby Pagar pogral lekko na tych uczuciach, by miec gotowa krucjate, ktora da zajecie zolnierzom i zjednoczy ksiestwo. Chcac pokonac tak groznego przeciwnika jak Estcarp, ksiaze Karstenu zamierzal w jakis sposob wyprobowac jego sily, zanim zaangazuje sie w wojne. Mezczyzni ze Starej Rasy byli bowiem dzielnymi, powszechnie szanowanymi wojownikami, a Strazniczki z Estcarpu poslugiwaly sie Moca czarodziejska w taki sposob, ktorego nikt obcy nie potrafil zrozumiec, i z tego wlasnie powodu bardziej sie ich obawiano. W dodatku istnial nierozerwalny sojusz laczacy Estcarp z Sulkarczykami - groznymi morskimi wedrowcami, ktorych napady zmusily juz Alizon do zawarcia rozejmu i leczenia bolesnych ran. Sulkarczycy byli gotowi zwrocic swe wezowe statki na poludnie i szarpac wybrzeza Karstenu, co spowodowaloby bunt kupcow z Karsu. Dlatego Pagar musial po cichu przygotowywac swa swieta wojne. Pewnej wiosny zaczely sie napady na przygraniczne tereny Estcarpu, ale nigdy w takiej sile, zeby Sokolnicy i Straznicy Graniczni, ktorymi dowodzil moj ojciec nie mogli z latwoscia jej kontrolowac. A przeciez przeprowadzane czesto niewielkie ataki, choc odpierane bez trudu moga nadwerezyc stan liczebny oddzialow, ktore sie im przeciwstawiaja. Kilku ludzi straconych tutaj, jeden czy dwoch tam - suma rosnie i jest to ciagly proces. Moj ojciec wiedzial o tym od poczatku. W odpowiedzi Estcarp wyslal sulkarskie flotylle. To dalo Pagarowi do myslenia. Hostovrul zgromadzil dwadziescia statkow, dzieki niezwyklemu kunsztowi zeglarskiemu wyplynal podczas sztormu, rozbil rzeczny patrol, napadl na Kars odniosl taki sukces, w ktorego wyniku tron nowego ksiecia chwial sie przez caly nastepny rok. A potem na poludniu, skad wywodzil sie Pagar, wybuchlo powstanie pod wodza jego przyrodniego brata, dostarczajac ksieciu zajecia. W ten sposob, z powodu grozby chaosu w Karstenie, zyskano trzy lata, a moze i wiecej, i zmierzch Estcarpu nie nadszedl tak szybko, jak obawiala sie tego Stara Rasa. W ciagu tych lat manewrow politycznych nasza trojke zabrano z twierdzy, w ktorej sie urodzilismy - z tym ze nie do Es, gdyz zarowno nasz ojciec, jak i nasza matka trzymali sie z daleka od miasta rzadzonego przez Rade Czarownic. Pani Loyse, ktora osiadla w malym zamku w dobrach Estfordu, przyjela nas w poczet domownikow. Anghart pozostala jednak centralnym osrodkiem naszego zycia, zawarlszy z pania na Estfordzie przymierze oparte na wzajemnym szacunku. Pani Loyse dotarla bowiem w przebraniu najemnego zolnierza do serca wrogiego kraju, kiedy wraz z moja matka stanely do walki z cala potega Karsu i ksiecia Yviana. Po powrocie do zdrowia pani Jaelithe ponownie podjela wspolprace z naszym ojcem jako zastepczyni Straznika Granic. Wspolnie kontrolowali Moc czarodziejska, tyle ze nie na modle Strazniczek. Teraz wiem, ze Czarownice nie tylko im zazdroscily, ale rowniez spogladaly podejrzliwie na ten niezwykly wspolny dar, ktory nasi rodzice wykorzystywali wylacznie dla dobra Starej Rasy i Estcarpu. Madre Kobiety uwazaly taki talent u mezczyzny za nienaturalny i potajemnie zawsze braly nasza matke za cos gorszego z powodu wiezi z Simonem. W owym czasie Rada Strazniczek zdawala sie nie interesowac nami, dziecmi Simona i Jaelithe. W rzeczywistosci postawe ich nalezaloby raczej okreslic jako celowe ignorowanie naszego istnienia. Kaththei nie poddano testowi na dziedziczenie daru wladania Moca czarodziejska, choc test ten obowiazywal wszystkie dziewczynki przed ukonczeniem szostego roku zycia. Niezbyt dobrze pamietam nasza matke z tamtych lat. Odwiedzala dwor ze swita Straznikow Granicznych - ktorzy mnie bardzo interesowali, i kiedy po raz pierwszy zdolalem sie przeczolgac na druga strone komnaty, polozylem dziecinna raczke na blyszczacej rekojesci miecza jednego z nich. Matka odwiedzala nas rzadko, a ojciec jeszcze rzadziej, poniewaz oboje czasami tylko mogli zaprzestac patrolowania poludniowej granicy Estcarpu. Ze wszystkimi dzieciecymi problemami zwracalismy sie do Anghart, a pania Loyse darzylismy przywiazaniem. Nasza matke szanowalismy, obawiajac sie jej jednoczesnie, podobne tez uczucia zywilismy w stosunku do naszego ojca. Mysle, ze Simon nie czul sie dobrze w towarzystwie dzieci i, byc moze, podswiadomie mial nam za zle cierpienia, ktorych nasze narodziny przyczynily jego zonie, jedynej prawdziwie drogiej mu osobie. Brak serdeczniejszych uczuc miedzy nami a naszymi rodzicami zrekompensowalismy sobie scisla wiezia, ktora polaczyla nasza trojke. A przeciez z natury bylismy bardzo rozni. Jak pragnela tego nasza matka, wyroslem na wojownika, i takie tez mialem podejscie do zycia. Kemoc byl myslicielem - kiedy zetknal sie z jakims problemem, nie przechodzil z miejsca do dzialania, ale starannie wszystko rozwazywszy badal jego nature. Bardzo wczesnie zaczal zadawac pytania i kiedy sie przekonal, ze nikt nie jest w stanie udzielic mu na nie takiej odpowiedzi, jakiej pragnal, postaral sie zdobyc wiedze, ktora by mu w tym dopomogla. Kaththea byla najwrazliwsza z naszej trojki. Tworzyla harmonijna calosc nie tylko z nami, ale ze wszystkim, co nas otaczalo - ludzmi, zwierzetami, a nawet z krajobrazem. Czesto jej instynkt gorowal nad moim dzialaniem czy rozsadkiem Kemoca. Nie pamietam, kiedy po raz pierwszy zdalismy sobie sprawe z tego, ze rowniez rozporzadzamy darem wladania Moca czarodziejska. Nie musielismy pozostawac razem czy nawet przebywac w odleglosci kilku mil, zeby sie porozumiewac. W razie potrzeby zdawalismy sie tworzyc jedna istote - ja bylem ramionami gotowymi do dzialania, Kemoc mozgiem, Kaththea zas - sercem i kontrolowanymi uczuciami. Lecz wrodzona ostroznosc powstrzymywala nas przed ujawnieniem tego naszemu otoczeniu. Chociaz nie watpie, ze Anghart dobrze wiedziala o laczacej nas Mocy. Mielismy okolo szesciu lat, kiedy Kemoc i ja otrzymalismy male, specjalnie dla nas wykute miecze, pistolety strzalkowe przystosowane do dziecinnych raczek, i zaczelismy uczyc sie zawodu wojownika, ktory to zawod stal sie obowiazkowy dla wszystkich czlonkow Starej Rasy w czasach zmierzchu ich cywilizacji. Naszym wychowawca zostal okaleczony w bitwie morskiej Sulkarczyk, przyslany przez Simona, ktory mial nas wyszkolic jak najlepiej w wojennym rzemiosle. Otkell po mistrzowsku wladal niemal wszystkimi rodzajami broni, byl bowiem jednym z oficerow Hostovrula podczas napadu na Kars. Chociaz zaden z nas, ku wielkiemu rozczarowaniu Otkella, nie zechcial walczyc na topory, to jednak Kemoc i ja nauczylismy sie poslugiwac innymi rodzajami broni tak szybko, ze nasz nauczyciel byl z nas bardzo zadowolony - a przeciez nie poblazal nam w niczym. Latem, kiedy szlo nam na dwunasty rok, po raz pierwszy wzielismy udzial w walce. W owym czasie Pagar zaprowadzil juz porzadek w swoim niesfornym ksiestwie i jeszcze raz zamierzal poszukac szczescia na polnocy. Sulkarska flota pustoszyla wtedy Alizon, jego szpiedzy musieli mu o tym doniesc. Dlatego ksiaze Karstenu wyslal piec lotnych kolumn przez gory na polnoc, atakujac w pieciu miejscach jednoczesnie. Sokolnicy zajeli sie jedna z nich, a Straznicy Graniczni jeszcze dwoma. Pozostale dwie bandy przedostaly sie do dolin, do ktorych nigdy jeszcze sie nie zapuszczaly wrogie wojska. Majac odciety odwrot Karstenczycy walczyli niczym dzikie bestie, starajac sie, nim zgina, wyrzadzic jak najwieksze szkody. Garstka tych szalencow znalazla sie nawet nad rzeka Es i zdobyla statek, wyciawszy w pien zaloge. Poplynela w dol rzeki, moze ludzac sie nadzieja, ze zdola dotrzec do morza. Ale lowy na nich juz sie rozpoczely i okret wojenny zajal pozycje u ujscia rzeki, zeby uniemozliwic im ucieczke. Karstenczycy przybili do brzegu jakies piec mil od Estfordu i wszyscy mezczyzni z okolicznych gospodarstw wyruszyli na polowanie. Otkell nie chcial wziac nas ze soba, my zas zle przyjelismy ten jego rozkaz. Lecz nie minela jeszcze godzina od wyjazdu niewielkiej grupy, ktora dowodzil, kiedy Kaththea przechwycila nadana telepatycznie wiadomosc. Odebrala ja tak wyraznie, ze az krzyknela i zlapala sie za glowe - a stala wowczas miedzy nami na blankach centralnej wiezy. Bylo to poslanie Czarownicy, skierowane nie do oddalonej o kilka mil dziewczynki, lecz do jednej z jej wyksztalconych siostr ze Starej Rasy. To zadanie natychmiastowej pomocy dotarlo i do nas za posrednictwem naszej siostry. Nie zastanawialismy sie, czy postepujemy wlasciwie, kiedy opuscilismy dwor, wyprowadziwszy ukradkiem konie. Nie moglismy zostawic Kaththei - nie tylko dlatego, ze stala sie nasza przewodniczka, ale i dlatego, ze w tamtej chwili na blankach wiezy nasza trojka zlaczyla sie w jedna istote, potezniejsza od kazdego z nas z osobna. Trojka dzieci opuscila Estford. Ale w tym momencie nie bylismy juz zwyklymi dziecmi. Przejechawszy na przelaj przez pola zblizylismy sie do miejsca, w ktorym ukryly sie dzikie wilki, trzymajace zakladniczke na wypadek pertraktacji. Istnieje cos takiego jak szczescie na wojnie. Mowimy, ze ten czy ow dowodca ma szczescie, poniewaz traci niewielu ludzi i zawsze jest na wlasciwym miejscu we wlasciwym czasie. Na pewno na takie szczescie skladaja sie strategia i bieglosc w rzemiosle zolnierskim, gdyz inteligencja i przeszkolenie sluza jako dodatkowa bron. Nie wszystkim rownie uzdolnionym i dobrze wyszkolonym zolnierzom nadarza sie jednak taka okazja. Los nam sprzyjal tamtego dnia, albowiem nie tylko odnalezlismy nore karstenskich wilkow i zastrzelilismy po kolei pieciu wrogow - a wszyscy byli wyszkolonymi, nie majacymi nic do stracenia wojownikami - lecz takze zakladniczka ze Starej Rasy, zakrwawiona, zwiazana, a mimo to pelna dumy i nieugieta, uszla z zyciem. Dobrze znalismy jej szara szate. Zaniepokoilo nas jednak jej wladcze, badawcze spojrzenie, ktore w jakis sposob rozerwalo laczaca nas wiez. Wtedy uswiadomilem sobie, ze i Czarownica zignorowala mnie i Kemoca i skupila uwage im Kaththei, zagrazajac w ten sposob nam wszystkim. I chociaz bylem bardzo mlody, zrozumialem, ze nie obronimy sie przed tym niebezpieczenstwem. Mimo sukcesu Otkell nie puscil nam plazem zlamania dyscypliny. Kemoc i ja przez kilka dni mielismy obolale ciala. Mimo to bylismy zadowoleni, gdyz Czarownica szybko zniknela z naszego zycia, spedziwszy w Estfordzie tylko jedna noc. Dopiero znacznie pozniej, kiedy przegralismy pierwsza bitwe w naszej osobistej wojnie, dowiedzielismy sie, co sie stalo po owej wizycie - mianowicie Czarownice nakazaly poddac Kaththee testom, lecz nasi rodzice odmowili, a Rada Strazniczek na jakis czas musiala zaakceptowac te odmowe. Ale Czarownice wcale nie uznaly sie za pokonane, nigdy bowiem nie byly zwolenniczkami pochopnego dzialania, totez zamierzaly uczynic czas swoim sprzymierzencem. I tak tez sie stalo. Dwa lata pozniej Simon Tregarth wyruszyl na morze na sulkarskim statku z zamiarem zbadania pewnych wysp, ktore, wedle doniesien, w dziwny sposob ufortyfikowali Alizonczycy. Napomykano o mozliwym odrodzeniu sie Kolderu w tym miejscu. I nigdy wiecej nie slyszano ani o nim, ani o jego statku. Poniewaz slabo znalismy naszego ojca, jego strata niewiele zmienila w naszym zyciu - do chwili, gdy do Estfordu przybyla pani Jaelithe. Tym razem nie na krotkie odwiedziny: przyjechala z osobista eskorta, zeby pozostac na stale. Nasza matka niewiele mowila, lecz goraczkowo szukala - nie w terenie, ale w tym, czego nie moglismy dojrzec. Przez kilka miesiecy zamykala sie w towarzystwie pani Loyse na pare godzin dziennie w jednej z komnat na wiezy. I po kazdej takiej nieobecnosci zona seneszala wychodzila stamtad chwiejnym krokiem, blada, jakby utracila sily witalne. Moja matka zas wychudla, jej rysy wyostrzyly sie, a spojrzenie stalo bardziej roztargnione. Az pewnego dnia wezwala nasza trojke do komnaty na wiezy. Panowal tam polmrok, chociaz przez otwarte okna wpadalo sloneczne swiatlo i byl piekny letni dzien. Pani Jaelithe koncem palca uczynila jakis gest i portiery zaslonily dwa okna, jakby martwa tkanina posluchala jej woli, pozostawiajac otwarte tylko to okno, ktore wychodzilo na polnoc. Potem koncem tego samego palca nakreslila na podlodze slabo widoczne linie i linie te rozblysly tworzac jakis rysunek. Nastepnie bez slowa, gestem rozkazala nam stanac w roznych czesciach tego wzoru, wrzucajac suszone ziola do przenosnego piecyka. Dym poczal wic sie wokol nas, tak ze stracilismy sie z oczu. W tej samej jednak chwili stalismy sie ponownie jedna istota, jak zawsze, kiedy czulismy sie zagrozeni. I wtedy - trudno jest ujac to w slowa zrozumiale dla tych, ktorzy tego nie doswiadczyli - nakierowano nas i poslano w taki sposob, w jaki mozna wystrzelic strzalke z pistoletu czy zadac cios mieczem. Tkwily w tym jakis cel i wola, ktore pochlonely mnie zupelnie, tak ze nie moglbym nawet zaprotestowac. Pozniej znow stalismy w tamtej komnacie naprzeciw naszej matki, juz nie roztargnionej, milczacej jak posag kobiety, lecz zywej i wzruszonej. Wyciagnela do nas rece, i lzy jak groch splywaly po jej wymizerowanej twarzy. -Tak jak kiedys dalam wam zycie - powiedziala - tak dzisiaj odwzajemnilyscie ten dar, moje dzieci! Wziela ze stolu fiolke i wysypala jej zawartosc na gasnace wegle w przenosnym piecyku. Ogien strzelil do gory i cos sie w nim poruszalo. Nie moglem jednak dostrzec, co to takiego bylo ani tez, co robilo. Potem wszystko zniknelo, stalem mrugajac oczami, juz nie jako czesc calosci, tylko jako ja sam. W tym momencie moja matka przestala sie usmiechac, a na jej twarzy odmalowalo sie napiecie. Cala uwage skupila nie tyle na wlasnych klopotach, ile na naszej trojce. -Wiec tak musi byc: ja odejde wlasna droga, wy zas pojdziecie wlasna. Zrobie, co bede mogla - wierzcie mi, moje dzieci! Nie z naszej winy rozdziela nas przeznaczenie. Zamierzam szukac waszego ojca - on wciaz zyje - gdzie indziej. Was czeka inny los. Korzystajcie z wrodzonego daru., a stanie sie on mieczem, ktory nigdy nie peka ani nie zawodzi, tarcza, ktora zawsze was osloni. Byc moze, w koncu wszyscy przekonamy sie, ze nasze odrebne sciezki w istocie stanowia jedna droge. Byloby to szczesliwszym zrzadzeniem losu, niz moglibysmy tego oczekiwac! ROZDZIAL II W ten sposob pewnego upalnego letniego poranka, kiedy zoltawe kleby kurzu unosily sie spod konskich kopyt, a niebo bylo bezchmurne, nasza matka zniknela z naszego zycia. Patrzylismy, jak odjezdza, ze szczytu srodkowej wiezy. Dwukrotnie odwracala sie i podnosila wzrok, a ostatnim razem uniosla reke w wojskowym pozdrowieniu - na ktore Kemoc i ja odpowiedzielismy w zwyczajowy sposob, i promienie slonca odbily sie od zwierciadlanych brzeszczotow naszych mieczy. Stojaca pomiedzy nami Kaththea zadrzala, jakby dotknely jej zimne palce niespotykanego w lecie wiatru. Lewa reka Kemoca przykryla dlon Kaththei tam, gdzie dziewczynka zacisnela ja na parapecie.-Widzialam go - powiedziala - kiedy nasza matka siegnela po nas w czasie poszukiwan, widzialam go, zupelnie samego. Byly tam skaly, wysokie skaly i falujaca woda... - Tym razem dreszcz wstrzasnal cala jej watla postacia. -Gdzie? - zapytal Kemoc. Nasza siostra pokrecila glowa. - Trudno mi powiedziec, gdzie, ale to bylo daleko - dalej, niz wynosza odleglosci dzielace lady i morza. -Lecz nie tak daleko, by powstrzymac ja od poszukiwan - odparlem chowajac miecz do pochwy. Czulem, ze cos stracilem, ale ktoz moze okreslic wielkosc straty tego, czego nigdy nie poznal. Nasi rodzice przebywali we wlasnym, stworzonym przez siebie wewnetrznym swiecie - odmiennie niz wiekszosc mezow i zon, ktorych znalem. W oczach naszych rodzicow swiat ow tworzyl calosc, wszyscy inni byli tylko intruzami. Nie istniala Moc, dobra czy zla, ktora powstrzymalaby pania Jaelithe od jej wyprawy wtedy, kiedy jeszcze tlilo sie w niej zycie. A gdybysmy zaoferowali jej pomoc w poszukiwaniach, nie przyjelaby jej. -Jestesmy razem. - Kemoc wylowil te mysl z mojej glowy, jak to bylo we zwyczaju miedzy nami. -Ale jak dlugo jeszcze? - Kaththea ponownie zadrzala i obaj szybko sie ku niej zwrocilismy. Oparlem znow dlon na rekojesci miecza, a Kemoc polozyl swoja na ramieniu naszej siostry. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytal, ale pomyslalem, ze zna odpowiedz. -Prorokini jedzie z wojownikami. Nie musicie tu pozostawac, kiedy Otkell pozwala wam przylaczyc sie do Straznikow Granicznych! -Prorokini! - powtorzyla z naciskiem. Kemoc zacisnal mocniej dlon na ramieniu Kaththei, a wtedy i ja wszystko zrozumialem. -Czarownice nie beda cie uczyc! Nasi rodzice zabronili tego! -Ale nie ma ich tu, zeby powtornie to uczynili! Wowczas ogarnal nas strach. Albowiem ksztalcenie Czarownicy w niczym nie przypominalo codziennych cwiczen wojownikow w poslugiwaniu sie mieczem, pistoletem strzalkowym czy toporem. Nowicjuszka porzucala wszystkich swoich bliskich, odchodzila do dalekiego miejsca misteriow, aby spedzic w nim wiele lat. Po powrocie zas nie uznawala juz pokrewienstwa, jedynie wiez z innymi Czarownicami. Jezeli zabiora od nas Kaththee, by powiekszyla szeregi Strazniczek, mozemy utracic ja na zawsze. A to, co powiedzial Kemoc, bylo bardzo prawdziwe - czyz po odjezdzie Simona i pani Jaelithe pozostal ktos, kto moglby obronic nasza siostre przed Rada Czarownic? I tak od tej pory na nasze zycie padl cien. Strach tylko umocnil nasza wiez. Doskonale znalismy nasze uczucia, chociaz ja nie celowalem w tym tak jak Kemoc i Kaththea. Ale mijaly dni i zycie toczylo sie zwyklym trybem. A poniewaz strach nigdy nie pozostaje wciaz rownie wielki, chyba ze podtrzymuja go nowe niepokoje, wiec odetchnelismy. Wtedy nie wiedzielismy, ze nasza matka przed opuszczeniem Estcarpu zrobila dla nas wszystko, co mogla. Udala sie do Korisa i kazala mu przysiac na topor Volta - owa nadprzyrodzona bron, ktora tylko on mogl wladac, a ktora otrzymal bezposrednio z martwej reki istoty moze nie tak poteznej jak bog, ale na pewno silniejszej niz czlowiek - ze bedzie nas chronil przed zakusami Rady Czarownic. Koris zaprzysiagl i zylismy w Estfordzie jak przedtem. Mijaly lata, napasci z Karstenu niemal juz nie ustawaly. Pagar powrocil bowiem do starej polityki stopniowego nas wykrwawiania. Poniosl kleske na wiosne tego roku, w ktorym ukonczylismy siedemnascie lat, skazujac wyslane przez siebie znaczniejsze sily na smierc na przeleczy. W bitwie tej Kemoc i ja takze mielismy swoj udzial, gdyz wlaczono nas w poczet zwiadowcow, ktorzy przeczesywali gory w poszukiwaniu uciekinierow. Odkrylismy, ze wojna to ponure i niebezpieczne zajecie, ale dzieki niej nasi pobratymcy zdolali przezyc, a gdy nie ma sie innego wyjscia, siega sie po miecz. Dawno minelo poludnie, wlasnie galopowalismy gorskim szlakiem, kiedy nadeszlo wezwanie. Kaththea stanela przede mna jak zywa, krzyczac z przerazenia. I choc nie widzialy jej moje oczy, jej glos nie tylko brzmial mi w uszach, lecz takze wstrzasnal moim cialem. Uslyszalem krzyk Kemoca, a pozniej, gdy jego wierzchowiec potracil mojego, i ja uzylem ostrog. Naszym dowodca byl Dermont, wygnaniec z Karstenu. Przylaczyl sie do Straznikow Granicznych wtedy, kiedy moj ojciec dopiero co stworzyl te formacje. Zatoczyl koniem, by zwrocic sie do nas. Jego ciemna twarz pozostala nieruchoma, a tak skutecznie zablokowal nam droge, ze zawahalismy sie na moment. -Co robicie? - zapytal. -Wracamy - odpowiedzialem i pojalem, ze zabije nawet jego, jezeli nadal bedzie zagradzal nam droge. - To poslanie, nasza siostra jest w niebezpieczenstwie! Dermont spojrzal nam prosto w oczy i wyczytal w nich prawde. Potem sciagnal wodze i skrecil w lewo, dajac nam wolna droge. -Jedzcie! - Bylo to przyzwolenie i zarazem rozkaz. Jak wiele wiedzial o tym, co sie wydarzylo? Jesli orientowal sie w sytuacji, nie zgadzal sie z nia. I moze chcial zebysmy podjeli probe, bo choc bylismy mlodzi, nie nalezelismy do najgorszych posrod tych, ktorzy bez slowa skargi sluzyli pod jego dowodztwem przez wiele ciezkich dni i nocy. Pojechalismy, dwukrotnie zmieniajac konie w obozach, gdzie dawalismy do zrozumienia, ze wypelniamy rozkazy. Galop, stepa, galop. Po kolei drzemalismy w siodle, kiedy konie szly stepa. A czas plynal - zbyt szybko plynal. Wreszcie Estford wykwitl cieniem na tle szerokiej panoramy pol, z ktorych niedawno zebrano zboze. Nie zobaczylismy tego, czego najbardziej sie obawialismy - sladow wrogow. Ogien i miecz nie dokonaly tu spustoszenia, co nie zmniejszylo ciazacego na nas brzemienia strachu. Niewyraznie, poprzez szum w uszach, uslyszalem wartownika dmacego w rog na alarm z wiezy, gdy mknelismy droga, ponaglajac zmeczone wierzchowce do ostatniego wysilku. Stalismy sie biali od pylu, ale nadal mozna bylo rozroznic znak naszego rodu na oponczach; przebylismy tez bez szwanku zaczarowana bariere, tak by wiedziano, ze jestesmy przyjaciolmi. Moj kon potknal sie, kiedy dotarlismy na dziedziniec, a ja staralem sie wydobyc zesztywniale stopy ze strzemion, zanim zwierze osunie sie na kolana. Kemoc nieco mnie wyprzedzil i chwiejnym krokiem zmierzal do drzwi dworu. Stala w nich, obejmujac sie rekami, aby w tej pozycji powitac nas ostatnim wysilkiem woli. Nie Kaththea, ale Anghart. Kiedy Kemoc dostrzegl wyraz jej oczu, zatrzymal sie niepewnie, tak ze wpadlem na niego i odtad podtrzymywalismy sie wzajemnie. Moj brat przemowil pierwszy: -Nie mu jej tu, zabraly ja! Anghart skinela glowa bardzo powoli, jak gdyby ruch ten wymagal zbyt wielkiego wysilku. Jej dlugie, gesto przetykane siwizna warkocze zsunely sie do przodu. A twarz! - nasza opiekunka zamienila sie w stara, zdruzgotana kobiete, ktorej wydarto chec do zycia. Tak wlasnie z nia postapiono! Cios zadano Moca czarodziejska; Kemoc i ja od razu to rozpoznalismy. Anghart stanela pomiedzy swa wychowanka a wola Czarownicy, przeciwstawiajac slabe ludzkie sily i energie Mocy znacznie wiekszej od jakiejkolwiek broni materialnej. -Nie - ma - jej. - Anghart wymawiala slowa bez modulacji, duchy slow wydobywajace sie z ust smierci. - Otoczyly ja murem. Jechac po nia - oznacza - smierc! Nie chcielismy w to uwierzyc, lecz musielismy. Czarownice zabraly nasza siostre i odgrodzily ja od nas sila, ktora zabilaby zarowno nasze dusze, jak i ciala, gdybysmy chcieli ruszyc jej sladem. Nasza smierc w niczym nie pomoze Kaththei. Kemoc uczepil sie mego ramienia tak mocno, ze wbil mi paznokcie w cialo. Pragnalem go uderzyc, zmiazdzyc mu cialo i kosci - rozszarpac - rozerwac na strzepy. Zapewne ocalilo nas zmeczenie dluga jazda. Albowiem kiedy Kemoc ze strasznym okrzykiem zaslonil twarz ramieniem i osunal sie na mnie, jego ciezar powalil nas obu na ziemie. Anghart umarla w godzine po naszym przybyciu. Mysle, ze trzymala sie zycia kurczowo, kiedy na nas czekala. Lecz zanim jej dusza odeszla, jeszcze raz do nas przemowila, i wtedy, gdy minal juz pierwszy szok, jej slowa mialy sens i pocieszyly nas troche. -Jestescie wojownikami. - Anghart przeniosla spojrzenie z Kemoca na mnie i potem znow na blada, wykrzywiona grymasem bolu twarz mego brata. - Madre Kobiety uwazaja wojownikow za sile zdolna tylko do dzialania. W glebi duszy pogardzaja nimi. Teraz zas spodziewaja sie, ze zaczniecie szturmowac ich bramy, aby uwolnic nasze kochanie. Ale -jezeli udacie, ze pogodziliscie sie z losem - one z czasem w to uwierza. -A tymczasem - zauwazyl z gorycza Kemoc - beda nad nia pracowaly, chcac uczynic z Kaththei jedna z tych bezimiennych Kobiet Wladajacych Moca Czarodziejska. Anghart spochmurniala. - Wiec tak nisko cenisz swoja siostre? Kaththea nie jest mala dziewczynka, ktora mozna by urobic tak, zeby pasowala do jakiegos modelu. Mysle, iz Czarownice przekonuja sie, ze jest ona czyms wiecej, niz sadzily, i, byc moze stanie sie to przyczyna ich zguby. Lecz jeszcze nie nadeszla ta chwila, by im to udowodnic, teraz oczekuja jeszcze klopotow. Jedno mozna powiedziec o szkoleniu wojownikow: uczy ono panowania nad soba. Poniewaz od dziecinstwa oczekiwalismy od Anghart madrych rad, zaakceptowalismy to, co nam teraz powiedziala. I choc chwilowo pogodzilismy sie z losem, niczego nie zapomnielismy ani nie wybaczylismy. Tamtego wieczoru zerwalismy wszelkie wiezy podporzadkowujace nas osobiscie Radzie Czarownic. Choc wowczas wszystkie inne zle wiesci wydawaly sie nam mniej wazne od tego, co nas spotkalo, to jednak bylo ich wiele. Koris z Gormu, ktory przez te wszystkie lata stanowil dla wiekszosci mieszkancow Estcarpu niezniszczalna podpore i oparcie, lezal ciezko ranny na poludniu. Pani Loyse udala sie do niego, stwarzajac tym samym sposobnosc do porwania Kaththei. I tak oto za jednym zamachem legly w. gruzach wszystkie filary, na ktorych opieral sie nasz, swiat. -Co teraz zrobimy? - zapytal mnie w nocy Kemoc, gdy zlozylismy juz Anghart na jej ostatnim poslaniu i siedzielismy w zaciemnionej komnacie spozywajac pokarm, ktory nie mial zadnego smaku. -Wracamy. -Do oddzialu? Bronic tych, ktore dopuscily sie czegos podobnego? -Cos w tym rodzaju, ale pamietaj, ze wszyscy uwazaja nas za zoltodziobow. Tak jak powiedziala Anghart, Czarownice spodziewaja sie, ze popelnimy jakis nierozwazny czyn, i sa na to przygotowane. Lecz... Oczy Kemoca zablysly. - Nigdy wiecej nie mow, bracie, ze nie potrafisz powaznie myslec. Masz racje, po stokroc masz racje! W ich oczach jestesmy tylko dziecmi, a grzeczne dzieci akceptuja polecenia starszych. Wiec bedziemy grac te role. A takze... - Zawahal sie, po czym mowil dalej: - Jest jeszcze i to - musimy lepiej poznac rzemioslo, ktore jest naszym z urodzenia - nauczyc sie wladac bronia w walce z nacierajacym wrogiem - a takze poszukiwac wiedzy w innych dziedzinach. -Jesli chodzi ci o Moc czarodziejska, jestesmy przeciez mezczyznami, a Strazniczki twierdza, ze wladaja nia wylacznie kobiety. -To wszystko prawda. Ale istnieje wiele rodzajow Mocy. Czyz nasz ojciec nie wladal jedna z nich? Czarownice nie mogly temu zaprzeczyc, chociaz chetnie by to zrobily. Cala wiedza nie skrywa sie w ich malym tobolku. Czy slyszales o Lormcie? Z poczatku nazwa ta nic mi nie mowila. Pozniej jednak przypomnialem sobie zaslyszana przypadkiem rozmowe Dermonta z jednym ze Straznikow Granicznych, ktory towarzyszyl mu od czasu jego ucieczki z Karstenu. Lormt - to skladnica dokumentow i starozytnych kronik. -Ale czego mozna sie nauczyc ze starych kronik rodzinnych? Kemoc usmiechnal sie. -Moga tam znajdowac sie inne materialy, ktore bardzo nam sie przydadza. Kyllanie - przemowil ostro, jakby wydawal rozkaz - pomysl o wschodzie! Zamrugalem oczami. Jego polecenie bylo absurdalne. Wschod. Czym byl wschod? Dlaczego mialbym myslec o wschodzie? Wschod. Wschod. Zgarbilem sie, czujac dziwne mrowienie wzdluz nerwow. Wschod. Na polnocy lezal Alizon, w kazdej chwili gotow skoczyc nam do gardla, na poludniu Karsten, ktory teraz szarpal nasze flanki, a na zachodzie rozciagal sie penetrowany przez sulkarskie statki Ocean z niewiadoma liczba wysp i ladow takich jak ten, na ktorym Simon i Jaelithe znalezli prawdziwe gniazdo Kolderu. Na wschodzie zas byla tylko pustka - zupelnie nic. -Powiedz mi, dlaczego tak jest? - zapytal Kemoc. - Ten kraj ma takze wschodnia granice, ale czy slyszales, zeby ktos kiedys o niej mowil? Zamknalem oczy, zeby wyobrazic sobie mape Estcarpu, taka, jaka wiele razy widzialem w terenie. - Gory? -A poza nimi? -Gory i tylko gory, na kazdej mapie, nic wiecej! - Bylem teraz tego pewny. -Dlaczego? Dlaczego? Moj brat mial stokrotna racje. Dysponowalismy bardzo szczegolowymi mapami ziem lezacych poza granicami Estcarpu, zarowno na dalekiej polnocy, jak i na poludniu. Mielismy mapy morza wykonane przez Sulkarczykow. Ale nie istniala zadna mapa ukazujaca ziemie na wschodzie. Brak ten stal sie godny uwagi. -Nikt, kto przynalezy do Starej Rasy, nie moze nawet pomyslec o wschodzie - ciagnal Kemoc. -Co?! -To prawda. Zapytaj kogokolwiek o wschod. Nikt nie moze o tym rozmawiac. -Moze nie chce, ale... -Nie - powiedzial stanowczo Kemoc. - Nie moga. W ich umyslach istnieje zapora przeciw wschodowi. Gotow jestem na to przysiac. -Wiec to tak, ale czemu? -Musimy sie tego dowiedziec. Czyz nie rozumiesz, Kyllanie, ze jesli uwolnimy Kaththee, nie bedziemy mogli pozostac w Estcarpie? Czarownice nigdy nie wypuszcza jej z rak dobrowolnie. A dokad moglibysmy sie udac? W Alizonie i w Karstenie powitano by nas z radoscia - jako wiezniow. Rod Tregartha jest za dobrze znany. Sulkarczycy zas nie pomogliby nam w takiej sytuacji, w ktorej Czarownice bylyby naszymi wrogami. Przypuscmy wiec, ze znikamy w kraju czy tez miejscu, ktorego istnienia Strazniczki nie chca uznac... -Tak! Bylo to tak doskonale rozwiazanie, ze mu nie dowierzalem. Zbyt czesto za usmiechnieta twarza losu kryje sie zryte bruzdami oblicze nieszczescia. -Jesli w ich umyslach istnieje zapora, to na pewno nie bez powodu, i to waznego. -Nie zaprzeczam temu. Musimy dowiedziec sie, co to takiego i dlaczego tam sie znajduje, i czy mozemy to wykorzystac dla naszych celow. -Ale jesli oni, to dlaczego nie my? - zapytalem i zaraz potem odpowiedzialem pytaniem na wlasne pytanie: - Czy z powodu naszej mieszanej krwi? -Tak sadze. Udajmy sie do Lormtu i moze znajdziemy tam wiecej niz jedno wyjasnienie. Wstalem. Nagle zrozumialem, ze musze zrobic cos pozytecznego. - A w jaki sposob zdolamy to uczynic? Czy przypuszczasz, ze w tych warunkach Rada pozwoli nam wedrowac po Estcarpie? Myslalem, ze uzgodnilismy, iz bedziemy posluszni i wrocimy do oddzialu, jakbysmy pogodzili sie z losem. Kemoc westchnal. - Czy nie uwazasz, ze trudno jest byc mlodym, bracie? - zapytal. - Oczywiscie, ze beda nas pilnowac. Nie wiemy, jak silne sa ich podejrzenia co do wiezi myslowej laczacej nas z Kaththea. Na pewno nasze przybycie na jej wezwanie da im do myslenia. Ja, ja od tamtej pory nie zdolalem do niej dotrzec. - Kemoc nawet nie spojrzal na mnie, by stwierdzic, czy mu zaprzecze. Chociaz zadne z nas nigdy nie wyrazilo tego slowami, wszyscy wiedzielismy, ze lacznosc telepatyczna miedzy Kemokiem i Kaththea jest silniejsza. Wygladalo to tak, jakby czas dzielacy moje narodziny od ich narodzin oddalil mnie nieco od pozostalej dwojki. -Kemocu, pokoj na wiezy! Tam gdzie nasza matka... - Wspomnienie czasu, kiedy to wzialem udzial za pomoca czarow w poszukiwaniach, nie nalezalo do przyjemnych, ale z radoscia zmusilbym sie do czegos takiego, gdyby nam sie to na cos przydalo. Lecz Kemoc juz krecil glowa. -Nasza matka byla biegla w tej sztuce, przez lata poslugiwala sie pelnia Mocy. My nie mamy ani jej umiejetnosci i wiedzy, ani tez sily, by podazyc ta droga - przynajmniej nie teraz. Bedziemy budowac na tym, co juz mamy. Co do Lormtu - sadze, ze wola otwiera bramy. Moze jeszcze nie dzis - droga do Lormtu stanie jednak przed nami otworem. Czy to przeblysk jasnowidzenia kazal mi go poprawic? -Przed toba. Lormt jest dla ciebie, nie watpie w to, Kemocu. Nie zabawilismy dlugo w Estfordzie; nic juz nas tam nie trzymalo. Otkell dowodzil niewielkim oddzialem, ktory eskortowal pania Loyse do Poludniowej Stanicy. A sposrod pozostalej we dworze garstki domownikow nikt nie mial dosc wladzy ani powodu, by nas zatrzymac, kiedy oswiadczylismy, ze wracamy do oddzialu. Nastepnego dnia podczas jazdy bylismy wewnetrznie bardzo zajeci, starajac sie porozumiewac i rozmawiac za pomoca mysli, z determinacja, jakiej nigdy dotad nie okazywalismy przy cwiczeniach tego rodzaju. Pozbawieni fachowych wskazowek i umiejetnosci staralismy sie spotegowac wrodzone zdolnosci. Podczas nastepnych miesiecy wykonywalismy to zadanie w tajemnicy przed towarzyszami broni. Bylismy pewni, ze musimy sie z tym kryc. Wszystkie nasze wysilki pozostaly bezowocne i nie otrzymalismy odpowiedzi od Kaththei, ktora, jak nas poinformowano, wstapila do calkowicie odizolowanego przybytku nowicjuszek Mocy. Pewne uboczne skutki naszych zdolnosci same sie ujawnily. Kemoc odkryl podczas nauki, ze dzieki wysilkowi woli jest w stanie zapisac w pamieci wiekszosc tego, co raz uslyszal czy zobaczyl, i ze potrafi czerpac takie informacje z umyslow innych ludzi. Coraz czesciej wlasnie jemu powierzano przesluchiwanie jencow. Dermont odgadl prawdopodobnie powod sukcesow Kemoca w tej dziedzinie, ale nic nie mowil. Ja wprawdzie nie moglem udzielic takiego wsparcia naszym misjom w granicznych gorach, lecz stopniowo uswiadomilem sobie, ze odziedziczylem po rodzicach inne zdolnosci. Chodzilo o cos w rodzaju pokrewienstwa ze zwierzetami. Konie znalem tak dobrze, jak zaden inny zolnierz Estcarpu. Co sie tyczy dzikich zwierzat, to po prostu koncentrujac sie moglem je przywolywac lub odsylac. Wladze nad konmi dobrze wykorzystywalem, nie poswiecalem jednak wiele czasu reszcie swego talentu. Co do Lormtu, wydawalo sie, ze Kemoc w zaden sposob nie zdola zrealizowac swego pragnienia. Potyczki na granicy zdarzaly sie coraz czesciej, totez pochlonela nas calkowicie wojna partyzancka. W miare jak przyszlosc Estcarpu rysowala sie w coraz ciemniejszych barwach, stopniowo zdawalismy sobie sprawe, ze to tylko kwestia czasu, kiedy staniemy sie uciekinierami w podbitym kraju. Koris nie wyzdrowial szybko z otrzymanej rany, a gdy to sie stalo, byl kaleka niezdolnym do wladania toporem Volta. Doszly nas wiesci o jego tajemniczej wyprawie do nadmorskich skal na poludniu i powrocie bez tej cudownej broni. Odtad opuscilo go szczescie, a jego ludzie ponosili kleske za kleska. Pagar igral z nami od miesiecy, jak gdyby wcale nie zamierzal zadac ostatecznego ciosu, bawily go bowiem manewry majace zmylic przeciwnika. Prawiono o sulkarskich statkach, ktore odplywaly majac na pokladzie tych czy owych przedstawicieli Starej Rasy. Jestem jednak gleboko przekonany, ze od zmasowanej inwazji powstrzymywal naszych wrogow odwieczny strach nie tylko przed Moca, ale i przed tym, co mogloby sie stac, gdyby Czarownice zwrocily przeciw nim wszystkie swe sily. Albowiem nikt, nawet wsrod nas, nie wiedzial, co moze zdzialac Moc, gdyby posluzyly sie nia wszystkie Strazniczki. Moglaby spalic Estcarp, zabierajac wraz z nim w niebyt reszte naszego swiata. Na poczatku drugiego roku, liczac od porwania Kaththei, przed Kemokiem stanela otworem droga do Lormtu, tyle ze nie w taki sposob, w jaki tego obaj pragnelismy. Kemoc wpadl w zasadzke, z ktorej wyszedl z tak okaleczona prawa dlonia i prawym ramieniem, iz nie ulegalo watpliwosci, ze uplynie wiele czasu, zanim znowu zdola nimi swobodnie wladac, jesli w ogole bedzie to mozliwe. Kiedy siedzielismy razem, tuz przed zabraniem go na leczenie, rozmawialismy ze soba po raz ostatni. -Mozna szybko wyzdrowiec, gdy sie tego pragnie. Dodaj swoja wole do mojej, bracie - oswiadczyl Kemoc dziarsko, chociaz oczy mial zamglone bolem. - Wroce do zdrowia tak szybko, jak tylko bede mogl. A potem... Nic wiecej nie wypowiedzial slowami. -A jesli czas zwroci sie przeciw nam? Karsten moze napasc w kazdej chwili - ostrzeglem go. - Czy pozostaly nam chocby godziny? -Nie bede o tym myslal. Dowiesz sie, co zrobie! Nie moge uwierzyc, zeby los odmowil nam tej szansy! Nie czulem sie taki samotny, jak sie tego obawialem, kiedy Kemoc odjezdzal lezac w lektyce niesionej przez konie. Dobrze pracowalismy, gdyz on znajdowal sie w moim umysle, a ja w jego. Odleglosc zas uczynila tylko nieco ciensza laczaca nas wiez, zmuszajac zarowno mnie, jak i Kemoca do wiekszego wysilku. Wiedzialem, kiedy wyruszyl do Lormtu. Wtedy tez ostrzegl mnie, ze musimy zerwac kontakt dopoty, dopoki nie wezwie nas nowa potrzeba, gdyz w Lormcie dzialaja wplywy majace posmak Mocy, ktore moga byc niebezpieczne. A potem milczenie trwalo cale miesiace. Nadal przebywalem wsrod Straznikow Granicznych i choc bylem mlody, dowodzilem juz niewielkim oddzialem. Laczylo nas kolezenstwo zrodzone ze wspolnego niebezpieczenstwa, mialem tez wsrod nich przyjaciol. Nigdy nie watpilem, ze wiez z rodzenstwem byla znacznie silniejsza, i gdyby tylko wezwal mnie Kemoc lub Kaththea, dosiadlbym konia i odjechal, na nic nie zwazajac. Obawiajac sie wlasnie takiego obrotu rzeczy, zaczalem szkolic swego nastepce i nie pozwalalem sobie na zbytnie angazowanie sie w sprawy wykraczajace poza ramy regulaminu wojskowego. Walczylem, czailem sie, czekalem - i to oczekiwanie wydawalo mi sie nie do wytrzymania. ROZDZIAL III Bylismy tak chudzi i niebezpieczni jak psy, ktore Jezdzcy z Alizonu ucza polowania na ludzi, i jak owe racze bestie krazylismy wsrod gor i waskich dolin, nieco zdziwieni kazdej nocy tym, ze wciaz siedzimy w siodlach czy wedrujemy gorskimi sciezkami, i tak samo zdziwieni rankiem, kiedy zywi witalismy swit, budzac sie w naszych zamaskowanych obozach.Gdyby Alizon i Karsten zawarly przymierze, tak jak sie tego obawialismy latami, Estcarp zostalby rozbity, zmiazdzony i wchloniety. Wydawalo sie jednak, ze Pagar nie chcial bratac sie z Facellianem z Alizonu - z wielu powodow. Mozliwe, ze u podstawy tego lezal jakis wplyw Mocy czarodziejskiej, ktorego nie wykrylismy. Wiedzielismy bowiem, ze Czarownice z Rady rozporzadzaly wlasnymi sposobami oddzialywania na nieliczne osoby, ale Moc slabla lub tracila kontrole, jesli rozpostarto ja zbyt szeroko czy uzywano przez dluzszy czas. Taki wysilek wymagal sil witalnych wielu wspolpracujacych ze soba Madrych Kobiet, ktore potem byly niebezpiecznie oslabione. Wlasnie do takiego posuniecia postanowily sie uciec Czarownice pod koniec lata drugiego roku, odkad opuscila nas Kaththea. Do kazdego posterunku, chocby nie wiem jak oddalonego i chocby nie wiem jak byla ruchliwa jego zaloga, dotarly nadane droga telepatyczna rozkazy. A za nimi nadciagnely pogloski, jak to zwykle bywa w wojsku. Mielismy wycofac sie z gor, opuscic podgorze i zgromadzic sie na nizinie Estcarpu, porzucajac tereny, ktorych bronilismy tak dlugo. Niewtajemniczonym wydawalo sie zapewne, ze to czyn szalenca, ale wiesc glosila, iz zastawiamy pulapke, jakiej dotad swiat nie widzial. - Podobno Czarownice, zaniepokojone stratami ponoszonymi przez nasza armie w nie konczacych sie utarczkach, zamierzaly skoncentrowac sily na ryzykownym posunieciu i albo dac Pagarowi nauczke, ktorej nigdy by nie zapomnial, albo pozwolic nam wszystkim polec w wielkiej bitwie, zrezygnowawszy z powolnego upustu krwi. Rozkazano nam wycofywac sie tak zrecznie, zeby uplynelo nieco czasu, nim wrogowie zorientowaliby sie, iz gory sa puste, a przejscia wolne. Tak wiec wymknelismy sie chylkiem, kompania za kompania, szwadron za szwadronem, oslaniani przez tylna straz. Minal tydzien albo wiecej tego przerzucania wojska na inny odcinek frontu, zanim wszyscy czlonkowie Starej Rasy znalezli sie na nizinie. Poczatkowo ludzie Pagara byli ostrozni. Zbyt wiele razy zostali rozbici we frontalnym ataku lub w zasadzce. Wyslali najpierw zwiad, zbadali teren, a potem ruszyli na Estcarp. Sulkarska flota zgromadzila sie w wielkiej zatoce, do ktorej wpadala rzeka Es. Jedne statki zarzucily kotwice nawet w poblizu Gormu, gdzie nikt nie mieszkal bez rozkazu z powodu okropnosci, jakich dopuscili sie tam Kolderczycy, inne zas u samego ujscia rzeki. Opowiadano, ze gdyby nasz obecny plan sie nie udal, resztki Starej Rasy, ci, ktorym sie powiedzie, zostana wzieci na te statki, by uciec morzem. My jednak sadzilismy, ze historie te przeznaczono dla uszu alizonskich i karstenskich szpiegow, ktorzy mogli skrywac sie wsrod nas. Byloby to posuniecie zrodzone z najwyzszej rozpaczy, a nie uwazalismy Czarownic z Rady za glupie. Mozliwe, iz owa niedorzeczna opowiesc sprawila, ze armia Karstenu szybciej przebyla opuszczone przez nas przejscia, gdyz poczela plynac ku wzgorzom i gorom nie konczaca sie rzeka wojownikow. Przypadek sprawil, ze moja kompania znalazla sie w odleglosci kilku mil od Estfordu. Rozpalilismy ognisko, a poznym popoludniem wystawilismy posterunki. Konie byly niespokojne i kiedy szedlem miedzy nimi, starajac sie odkryc przyczyne ich nerwowego zachowania, wyczulem jakies rosnace napiecie, naruszenie rownowagi w przyrodzie. Dlatego wszystko, co niegdys bylo proste i prawidlowe, z kazda sekunda stawalo sie coraz bardziej krzywe i wypaczone. Wyczuwalem wysysanie z ziemi i z tego, co sie na niej znajdowalo, z ludzi i zwierzat, jakiejs wewnetrznej energii... Chodzilo o przegrupowanie sil! Ta mysl przyszla mi do glowy niespodziewanie i zrozumialem, ze mam racje. To, co tworzylo zycie Estcarpu jako takiego, sciagano do jakiegos centralnego osrodka, przygotowywano... Udalo mi sie rozciagnac na konie uspokajajacy wplyw, ktorym rozporzadzalem, ale za to teraz niezwykle ostro wyczuwalem owo wysysanie. Ptasi spiew nie przerywal przytlaczajacej ciszy, zaden lisc ani zdzblo trawy nie drgnely na powietrzu, a upal przygniatal nas niczym ciezki plaszcz. I poprzez ow martwy spokoj wyczekiwania, moze bardziej ostro z tego powodu uderzyl we mnie, niby karstenska strzalka, sygnal alarmowy. Kyllanie - do Estfordu - teraz! Owo nie wypowiedziane na glos wezwanie bylo takim samym wladczym wolaniem o pomoc, jak przed laty krzyk Kaththei. Wskoczylem na nie osiodlanego konia, lekko schwyciwszy sie grzywy. Jednym szarpnieciem zerwalem z palika petajaca go line. Potem pogalopowalem do zameczku, ktory niegdys stanowil nasz dom. Uslyszalem za soba krzyki, ale sie nie obejrzalem. Poslalem przed siebie mysl: Kemocu - co to takiego?! Przybadz! Byl to rozkaz, a nie wyjasnienie. Otaczalo mnie uczucie otepienia, wycofywania sie, kiedy z lomotem pedzilem droga. Poza nami na ziemi nic sie nie poruszalo, i to bylo niepokojace. Ow nienaturalny stan znajdowal sie jednak poza sfera mego zainteresowania i nie zamierzalem mu ulec. Zamku strzegla wieza straznicza, ale zadna flaga nie zwisala z niej bezwladnie w nieruchomym powietrzu. Nie dostrzeglem wartownikow na szczycie wiezy ani zadnych oznak zycia wokol murow. Potem stanalem przed brama otwarta na tyle, by mogl przejechac przez nia pojedynczy jezdziec. Kemoc czekal na mnie przy wejsciu, jak niegdys Anghart. Tyle ze nie porazony Moca i umierajacy, lecz pelen zycia. Tak wiele z jego sil witalnych zamienilo sie w ogien walczacy z niesamowitoscia tego dnia i godziny, ze od samego patrzenia stalem sie wojownikiem samotnie stawiajacym opor wrogowi w chwili, w ktorej uslyszal okrzyk bojowy towarzysza przybywajacego z odsiecza. Kemoc i ja - jak mam to ujac? - zlalismy sie w jedno w sposob niemozliwy do opisania i to, co zostalo rozdzielone przemoca, czesciowo ozdrowialo. Ale tylko czesciowo - nadal brakowalo bowiem trzeciego skladnika. -Na czas! - Kemoc ruchem reki wskazal wnetrze zamku. Puscilem konia, ktory poklusowal prosto do stajni, jakby koniuch prowadzil go tam za wodze. Potem jeszcze raz znalezlismy sie pod dachem Estfordu. Teraz bylo to puste miejsce, gdyz zniknely zen wszystkie drobne przedmioty, ktore czynily go zamieszkanym. Wiedzialem, ze pani Loyse przebywa wraz z Korisem w jego kwaterze w jednej z nadgranicznych stanic. A jednak rozejrzalem sie dokola, w jakis sposob szukajac tego, co niegdys do nas nalezalo. Przy koncu wielkiego stolu znajdowala sie lawa i na niej Kemoc umiescil nasze zapasy zywnosci, podrozne placki i owoce z zamkowego sadu. Ale nie mialem na nic ochoty, a wewnetrzny glod zaspokoilem po czesci w inny sposob. -To bylo tak dawno - powiedzial na glos moj brat. - Znalezienie klucza do takiego zamka wymaga dlugich poszukiwan. Nie potrzebowalem pytac, czy mu sie udalo: w jego oczach dostrzeglem blysk triumfu. -Dzis w nocy Czarownice wystapia przeciw Karstenowi. - Kemoc chodzil tam i z powrotem, jakby nie mogl usiedziec na miejscu, gdy ja osunalem sie na lawe, albowiem jeszcze bardziej oslabialo mnie duszne powietrze. -A za trzy dni - odwrocil sie do mnie twarza - zamierzaja zmusic Kaththee do zlozenia przysiegi Czarownicy! Z sykiem wypuscilem powietrze z pluc, niby pierwszy zew bojowy jakiegos ze snieznych kotow. Nie bylo odwrotu. Albo uwolnimy przed owa godzina nasza siostre z wiezow, jakie Czarownice na nia nalozyly, albo zostanie ona wchlonieta przez ich zgromadzenie i w ten sposob na zawsze dla nas stracona. -Masz jakis plan. - Nie uczynilem z tego pytania. Kemoc wzruszyl ramionami. -Najlepszy, jaki kiedykolwiek moglibysmy miec, a moze tylko ja tak sadze. Zabierzemy ja z Przybytku Madrosci i pojedziemy - na wschod! Zwykle slowa, tyle ze posuniecie, ktore przywodzily na mysl, to zupelnie inna sprawa. Wydostanie kandydatki na Czarownice z Przybytku Madrosci stanowilo wyczyn rownie wielki, jak wyprawa do Karsu po Pagara. Kiedy pomyslalem o tym, Kemoc usmiechnal sie i podniosl prawa reke. Przecinala ja czerwona prega blizny o chropawej powierzchni, a kiedy moj brat sprobowal zgiac palce, dwa z nich pozostaly sztywne i nieruchome. -To byl moj klucz, do Lormtu i dobrze go wykorzystalem. Posluzylem sie tez tym, co jest tutaj - w pewnym celu. - Postukal zesztywnialymi palcami w czolo, na ktore spadal niesforny kosmyk czarnych wlosow. - W Lormcie znalazlem pradawna wiedze, w znacznym stopniu otoczona legenda, dotarlem jednak do jej sedna. Uciekniemy w takie miejsce, ze Czarownicom nawet na mysl nie przyjdzie, iz sie na to odwazylismy. A co do Przybytku Madrosci... Usmiechnalem sie niewesolo. - Tak? A jak sobie poradzisz z zabezpieczeniami, ktorymi jest otoczony? Nie bedzie wazne to, kim lub czym jestesmy, jezeli, nie majac upowaznienia, zostaniemy schwytani o mile od niego. A przeciez powiada sie, iz straznikami Przybytku nie sa ludzie i ze nie mozna takich przeciwnikow pokonac jakakolwiek znana bronia. -Nie badz tego taki pewny, bracie. Straznicy nie sa zapewne ludzmi - mysle, ze mowisz prawde. Lecz i my nie jestesmy bezbronni. Jutro zas nasi przeciwnicy prawdopodobnie nie beda tak niebezpieczni jak w minionych latach. Czy wiesz, co sie wydarzy dzisiejszej nocy? -Rada Czarownic wyruszy na wojne. -Tak, ale w jaki sposob? Mowie ci, ze sprobuja sie posluzyc Moca tak wielka, jakiej nie stosowano od wielu pokolen. Chca powtorzyc to, czego juz kiedys dokonaly - na wschodzie! -Na wschodzie? A co takiego? -Sprawia, ze gory rusza z posad i ziemia podporzadkuje sie ich woli. To ich ostatni wybieg w walce o przetrwanie. -Ale czy one sa w stanie tego dokonac? - Moc pozwalala tworzyc zludzenia, ulatwiala porozumiewanie sie na odleglosc, umozliwiala wywieranie wplywu na ludzi - tyle ze w waskim pasmie. Dlatego niezupelnie uwierzylem w slowa Kemoca, ktory zdawal sie pewny sukcesu Czarownic. -Zrobily to juz raz i znowu sprobuja. Musza jednak zgromadzic tyle energii, ze na jakis czas wyczerpia swoje zasoby. Nie zdziwilbym sie, gdyby czesc z nich umarla. Byc moze, niektore przezyja zgromadzenie i kierowanie taka sila. Tak czy owak wszystkie zabezpieczenia, ktorymi Strazniczki otoczyly swe tajemne miejsca, przestana dzialac, a my sprobujemy sie przez nie przedostac. -Tak. - Kemoc znow zaczal przechadzac sie po komnacie. - Stara Rasa nie pochodzi z Estcarpu - przybyla tutaj zza gor, z pewnoscia od tej strony, tak wiele pokolen temu, ze dzisiaj nie mozna ustalic daty. Nasi przodkowie uciekli przed jakims niebezpieczenstwem, a Moc zmienila powierzchnie ziemi, wznoszac za nimi gory, ktorymi odgrodzila ich od przeszlosci jak murem. Wkrotce w ich umyslach pojawila sie zapora, ksztaltowana pozniej przez kilka pokolen, tak ze stala sie nieodlaczna czescia Starej Rasy. Powiedz mi, czy znalazles kogos, kto mowil o wschodzie? Nie osmielilem sie tego uczynic. Odkad Kemoc odkryl owa zagadke, ani razu nie odwazylem sie poruszyc tej sprawy w rozmowach ze Straznikami Granicznymi. Ale moj brat mial racje, nikt nigdy nie mowil o wschodzie i jesli okrezna droga naprowadzilem rozmowe na ten temat, umysly moich towarzyszy broni pozostawaly zupelnie puste, jakby wcale nie istnial ow kierunek na kompasie. -Skoro to, przed czym uciekli, bylo czyms tak strasznym. ze musieli przedsiewziac podobne srodki ostroznosci... - zaczalem. -To czy odwazymy sie stawic temu czolo? Od tego czasu uplynelo tysiac lat, a moze i wiecej. Stara Rasa nie jest juz tym, czym byla kiedys. Kazde ognisko poczyna z czasem palic sie coraz mniejszym plomieniem i wreszcie gasnie. Wiem, ze beda nas scigaly z wieksza zacietoscia, niz scigalyby jakiegokolwiek karstenskiego szpiega, jakiegokolwiek Jezdzca z Alizonu czy jakiegokolwiek Kolderczyka, jesli ktokolwiek taki zyje jeszcze w obecnej chwili w naszym swiecie. Zadna jednak Czarownica nie podazy za nami na wschod. -W polowie nalezymy przeciez do Starej Rasy... Czy zdolamy zniszczyc te zapore, aby tam wyruszyc? Nie dowiemy sie tego nigdy, jesli nie sprobujemy. Lecz, my w przeciwienstwie do Czarownic, mozemy o tym myslec i mowic. Odkrylem w Lormcie, ze nawet kustosz tego starozytnego archiwum nie wierzyl w prawdziwosc tak znamiennych legend. Nie dostrzegal tez zwojow, do ktorych zagladalem, takze i wtedy, gdy robilem to na jego oczach. Kemoc mowil przekonujaco, i choc byl to szalenczy plan, jednak jedyny mozliwy w zaistnialej sytuacji. Ale od Przybytku Madrosci dzielilo nas wiele mil, powinnismy wiec wyruszyc w droge. Powiedzialem mu to. -Mam piec torgianskich wierzchowcow - odparl. - Dwa tutaj, gotowe do podrozy, trzy inne zas ukryte, przeznaczone do ostatniej czesci ucieczki na wschod. Kemoc wyczytal w moim umysle zdziwienie i szacunek i rozesmial sie. - Och, to wymagalo troche zachodu. Kupilem je oddzielnie, w odstepie roku, pod falszywym imieniem. -Ale skad wiedziales, ze nadarzy sie taka okazja? -Nie wiedzialem. Niemniej wierzylem, ze trafi sie nam jakas szansa, i chcialem byc na wszystko przygotowany. Masz racje, bracie: nadszedl czas, abysmy wsiedli na konie i pojechali - zanim zagrozi nam bicz nawalnicy, ktora rozpetaja Madre Kobiety. Torgianskie konie pochodza z odleglych wrzosowisk graniczacych z tajemniczymi Moczarami Toru. Znane sa zarowno z szybkosci, jak i z wytrzymalosci, cech nie zawsze znajdowanych w tym samym zwierzeciu. Sa tak cenione, ze zgromadzenie pieciu wierzchowcow tej rasy przez jedna osobe uwazalem za rzecz niemozliwa do zrealizowania. Wiekszosc z nich bowiem znajduje sie pod kontrola seneszala Estcarpu. Na oko niezbyt piekne, zwykle ciemnobrazowej masci, o grzywie i wlosiu pozbawionym polysku, chocby nie wiem jak starannie je czyszczono. Ale pod wzgledem odwagi, wytrzymalosci i szybkosci nie maja sobie rownych. Kemoc umiescil im na grzbietach lekkie siodla uzywane przez oddzialy patrolujace wybrzeze. Nasze wierzchowce ulegly jednak niesamowitej atmosferze tamtej nocy i tanczyly w miejscu, co nie lezalo w ich zwyczaju, kiedy wskakiwalismy im na siodla. Przejechalismy stepa przez dziedziniec i opuscilismy mury obronne Estfordu. Slonce juz zachodzilo, na niebie zgromadzily sie purpurowo-czarne chmury o dziwnych ksztaltach, ktore pozniej zgestnialy tworzac grozne ciemne pasmo, na ziemi zas panowala wciaz ta sama przerazajaca cisza. Moj brat nic nie pozostawil losowi, wybral wiec najkrotsza droge. Ale tamtej nocy nawet torgianskie rumaki nie mogly isc szybko. Wydawalo sie nam, ze przedzieramy sie przez siegajace kolan ruchome piaski, wsysajace konskie kopyta, gdy tylko na nich stanely, zmuszajace nas do klusa, kiedy wszystko domagalo sie galopu. Ciemne chmury zaslonily niebo niby plaszczem, przez ktory nie przebily sie ani swiatlo gwiazd, ani ksiezycowa poswiata. W tamtej chwili przedziwne ozdoby upiekszyly krajobraz. Jechalem kiedys wzdluz Moczarow Toru i widzialem niesamowite ogniki polyskujace slabo nad zamglona powierzchnia tej zakazanej krainy. Takie same blade swiatelka poczely pojawiac sie wokol nas tu i tam - na skraju galezi, na szczycie krzewu, wzdluz pedow winnej latorosli oplatajacych mur. Obecnosc ich zwiekszyla dreczace nas obawy. Z kazda chwila narastalo w nas oczekiwanie. Nasze torgianskie wierzchowce reagowaly na to, co dzialo sie wokol, parskajac i stajac deba. Zawolalem do Kemoca: -Jesli zmusimy je do dalszej jazdy, wpadna w panike! Przesylajac uspokajajace impulsy, usilowalem utrzymac zwierzeta pod kontrola przez ostatnie pol mili, ale dluzej nie moglem tego robic. Zeskoczylismy na ziemie i stalem pomiedzy konmi, trzymajac rece na spoconych szyjach, cala sila woli starajac sie uniemozliwic im ucieczke. Pozniej umysl Kemoca dolaczyl do mojego, udzielajac mi dodatkowego wsparcia, i oba wierzchowce, choc nadal parskaly, przewracaly oczami, toczyly piane i drzaly jak lisc osiki, staly w miejscu. Skoncentrowawszy sie na tym zadaniu, nie wiedzialem, co sie wokolo dzialo, totez zaskoczyl mnie jaskrawy blysk ognia na niebie. W chwile potem rozlegl sie pomruk w niczym nie przypominajacy normalnego grzmotu. I nie zrodzil sie on w niebie, lecz w glebi ziemi, ktora zadrzala nam pod stopami. Konie zarzaly glosno, ale nie probowaly uciekac. Zblizyly sie do mnie, ja zas trzymalem sie ich kurczowo, znajdujac w nich jedyne oparcie w swiecie, ktory oszalal. Tamte nikle, rozsiane tu i owdzie ogniki, strzelily w gore, slac ku niebu ostrza bladej poswiaty. Znow blyskawica z trzaskiem przeorala niebo, a odpowiedzial jej pomruk z glebi ziemi. Przez dluzsza chwile panowala martwa cisza, po czym wokol nas i nad nami rozpetala sie potworna nawalnica. Ziemia zakolysala sie, jak gdyby jakies fale zdazaly pod jej twarda powierzchnia ku wyzynom na poludniu Estcarpu. Wiatr, ktory nie wial przez caly dzien, teraz rozhulal sie, smagajac drzewa i krzewy, zamienione w niesamowite swiece, wydzierajac nam powietrze z nozdrzy. Nie sposob bylo sie oprzec, w tej strasznej burzy zatracalo sie wlasna osobowosc. Moglismy tylko trwac i miec nadzieje, bardzo slaba nadzieje, ze zdolamy przezyc szalenstwo zywiolow - ziemi, ognia, powietrza i wody. Albowiem zaczal rowniez padac deszcz. Ale czy godzilo sie nazywac deszczem te chlostajace nas bicze wodne? Jezeli napor burzy niemal odjal nam zmysly, to co musialo sie dziac w gorach, gdzie doszla ona do punktu kulminacyjnego? Tamtej nocy gory ruszyly sie z posad, zagubily w wielkich ziemnych falach, ktore pochlonely zbocza, zamienily nizine w wyzyne, a wyzyne w nizine, odwrocily wszystko poprzez wstrzasy, obsuniecia i wszelkie inne gwaltowne reakcje. Stworzona przez nature bariera miedzy Estcarpem a Karstenem, broniona przez nas latami, zostala skrecona, wcisnieta i przeksztalcona dzieki dzialaniu sily, ktorej poczatek dala ludzka wola i ktorej nic nie bylo w stanie powstrzymac. Zlaczeni umyslami, trzymajac sie za rece, Kemoc i ja stalismy sie jedna istota. Pozniej w niewielkim tylko stopniu zdolalismy odtworzyc wydarzenia tamtej straszliwej nocy. Naprawde zblizal sie koniec swiata - bardzo predko utracilismy wzrok i sluch, pozostal nam jedynie dotyk. Ze wszystkich sil koncentrowalismy sie na ostatnim dzialajacym zmysle, gdyz obawialismy sie, ze wraz z nim zniknie wszystko, rowniez i to, co czynilo nas takimi, jakimi bylismy. I wreszcie nastapil koniec - chociaz nie osmielilibysmy sie zywic nadziei, ze kiedykolwiek nadejdzie. Wprawdzie olowiane chmury nadal przeslanialy niebo, lecz pojawilo sie swiatlo, rownie szare jak blask zamienionych w swiece drzew. Nie byla to jednak niesamowita poswiata burzowa, ale swiatlo dnia. Kemoc, ja i konie nadal tkwilismy na drodze, jakbysmy zamarzli na kamien posrod oszalalej natury. Ziemia trwala nieruchomo pod naszymi stopami, swiat odzyskal niewielka czesc dawnej normalnosci, nasze umysly mogly wiec powoli wypelznac z kryjowek, ktore wyzlobily w swym wnetrzu. O dziwo, wokol nas bylo niewiele zniszczen. Kilka zlamanych galezi, nawierzchnia drogi mokra i swiecaca. Spojrzelismy jednoczesnie na poludnie. Tam geste chmury nadal przeslanialy niebo, szare swiatlo nie rozjasnialo ciemnosci i wydawalo mi sie, ze raz za razem dostrzegam iskierke blyskawicy. Nie mielismy watpliwosci, ze Rada Czarownic uzyla Mocy w sposob dotad nie znany w Estcarpie. Uswiadomilem sobie, ze Pagar zostal wreszcie powstrzymany. Znalazlszy sie w gorach podczas tego wszystkiego! Pogladzilem mojego wierzchowca po mokrej, potarganej grzywie. Kon parsknal, grzebnal kopytem, budzac sie z jakiegos zlego snu. Kiedy wskoczylem na siodlo, zdumialem sie tym, ze przezylismy. Zakrawalo to na cud. Kemoc rowniez dosiadl konia. Nadeszla nasza godzina! Kontakt myslowy wydawal sie wlasciwy, jak gdyby to, co teraz zamierzalismy przedsiewziac, moglo obudzic resztki nie wyczerpanej jeszcze, potwornej sily. Popuscilismy torgianczykom wodze, konie pomknely jak zwykle. Dzien rozjasnil sie i nagle jakis ptak rozerwal zaslone ciszy pytajaca nuta. Zniknal nacisk i wysysanie: odzyskalismy wolnosc, droga slala sie przed nami, czas zas zamienial sie teraz w naszego najgorszego wroga. Kemoc skrecil z goscinca w boczna droge, na ktorej rozsiane przez burze najrozniejsze zawady zmusily nas do wolniejszej jazdy. Nadal zdazalismy do celu, przyspieszajac tam, gdzie pojawila sie otwarta przestrzen. Nic wiedzielismy, czy owego dnia jechalismy rzadko uczeszczanymi drogami, czy tez caly Estcarp lezal wyczerpany przezytym wstrzasem. Rownie dobrze moglibysmy przemierzac bezludna kraine. W ten sposob los nam sprzyjal. O zmroku dotarlismy do gospodarstwa, ktore wygladalo na dawno opuszczone i w ktorym zamierzalismy sie posilic. Wypusciwszy na pastwisko konie, osiodlalismy pozostawiona tu wczesniej przez Kemoca trojke torgianczykow. Potem kolejno nieco sie przespalismy. Kiedy obudzilo mnie dotkniecie Kemoca, ksiezyc stal na niebie wysoko, nie przesloniety chmurami. -Wybila nasza godzina! - powiedzial bardzo cicho. A pozniej, gdy zsunelismy sie z siodel i spojrzelismy w dol, gdzie w zaglebieniu terenu niewielki lasek otaczal pociemnialy ze starosci budynek, nie musial dodawac: -Jestesmy na miejscu! ROZDZIAL IV Im dluzej przygladalem sie budynkowi w dolinie i jego otoczeniu, tym bardziej zdawalem sobie sprawe z jakiegos dziwnego przesuniecia, falowania, jak gdyby miedzy nami a tym wszystkim wisiala niemal niewidzialna zaslona. Znieksztalcone swiatlo i cien, czego nie bylem calkiem pewny, zamazywaly drzewa, wydluzaly krzaki, sprawialy, ze nawet kamienie poruszaly sie i kolysaly. A przeciez w nastepnej chwili obraz znow stal sie wyrazny.Kemoc wyciagnal przed siebie okaleczona dlon, a moje palce zacisnely sie wokol jego reki. Natychmiast zostalem wciagniety do jego umyslu z nie znana dotad sobie sila. Moj brat wypuscil sonde myslowa przez spowita ksiezycowym blaskiem i nocnym mrokiem okolice prosto do serca Przybytku Madrosci. Napotkal opor, mur, ktory byl rownie odporny na nasz atak, jak zamek Es na uklucie pojedynczej strzalki. Kemoc wycofal sie pospiesznie, po raz drugi cisnal te niewidzialna wlocznie ze znacznie wieksza sila, tak ze az jeknalem, gdy jednym haustem wyssal ze mnie energie. Tym razem uderzywszy w mur przeszlismy przezen na wskros. I wtedy - a przypominalo to wrzucenie bardzo wysuszonej galezi do ogniska - przywital nas gwaltowny wybuch plomieni, radosny, rosnacy - Kaththea! Jesli kiedykolwiek podczas tej dlugiej jazdy, chocby na krotko, przyszlo mi do glowy, ze nasza siostra miala prawo sie zmienic i nie byc zadowolona z naszej ingerencji - mylilem sie. Bylo to jednoczesnie rozpoznanie, powitanie, gwaltowne pragnienie odzyskania wolnosci - wszystko razem. A zaraz potem, po pierwszej odpowiedzi, pojawily sie lek i ostrzezenie. Kaththea nie mogla przekazac nam jasnego obrazu dzielacej nas przestrzeni poza tym, co sami widzielismy. Wiedziala Jedynie, ze w poblizu znajduja sie straznicy - wojowie, ktorzy nie sa ludzmi. Nie odwazyla sie tez wyjsc nam na spotkanie i ostrzegla przed jakimkolwiek dodatkowym myslowym kontaktem, ktory moglby zaalarmowac owych wartownikow. Po czym niespodziewanie zerwala z nami lacznosc. -Niech tak bedzie - powiedzial cicho Kemoc. Rozwarlem uscisk, siegajac po miecz. A przeciez wiedzialem, ze stal nie odegra zadnej roli w walce, jaka mielismy stoczyc tej nocy. -Na lewo, pod drzewami, potem szybko pod sciane w tamtym miejscu... - Stalem sie teraz zwiadowca, dostrzegajacym kazdy szczegol tego dziwnie plynnego terenu, ktory powinnismy wykorzystac jak nalezy. Tak... Kemoc pozwolil mi sie prowadzic z szacunku dla mego rzemiosla zwiadowcy. Ale i on nie byl nowicjuszem w tej dziedzinie, tak ze chylkiem zeszlismy ze zbocza wykorzystujac wszystkie nasze umiejetnosci. Odkrylem, ze kiedy szybko spojrzalem przed siebie i po sekundzie, czy tez cos kolo tego odwrocilem wzrok, lepiej widzialem, falowanie zas mniej mi przeszkadzalo. Dotarlismy do skraju zagajnika i stanelismy oko w oko z zewnetrznym pasem obrony Przybytku Madrosci. Wydalo sie nam, ze z rozpedu wpadlismy na szklany mur. Niczego nie widzielismy, niczego tez nie poczulem, kiedy wen uderzylem - ale nie moglismy dalej zrobic nawet kroku. -Uzyj umyslu, pomysl, ze go nie ma! - odezwal sie Kemoc w taki sposob, jakby nie zwracal sie do mnie, lecz sobie dodawal odwagi. Z trudnoscia dokonalem tej zamiany, zastepujac dzialanie ciala akcja umyslu. Ale zmusilem sie do zrobienia tego kroku, powiedzialem sobie, ze nie ma tu zadnego muru, jest tylko ziemia, rosnace na niej drzewa i noc - nawet jesli ta noc nie byla tak pusta, jak sie wydawala. Posuwalismy sie wolno, odpychajac za pomoca woli niewidzialna zapore. Nigdy nie zwatpilem w to, ze Kemoc mial racje mowiac, iz wysilek przewracania gor wyczerpie Moc Strazniczek. Albowiem ni stad, ni zowad mur ow ustapil jak tama pekajaca pod naporem fali powodziowej. Chwiejac sie na nogach uszlismy kilka krokow. -To dopiero pierwszy... Nie potrzebowalem ostrzezenia Kemoca. Wszelkie zabezpieczenia otaczajace to serce Mocy byly niezwykle skomplikowane i najlepiej znane Czarownicom. A triumfowanie wtedy, kiedy pierwszy, niegrozny atak zamienilo sie w niewiele znaczace zwyciestwo, graniczyloby z szalenstwem. Dostrzeglem jakis ruch miedzy drzewami. Znow oparlem dlon na rekojesci miecza. Wszystko dzialo sie naprawde - widzialem polyskujacy w blasku ksiezyca metal i slyszalem kroki nadchodzacych. Straznicy Graniczni! Tutaj? Zwienczony metalowym ptakiem helm Sokolnika, skrzydlaty szlom Sulkarczyka, nasze gladkie szyszaki - wkrotce zaczely blado sie jarzyc twarze pod zroznicowanymi nakryciami glowy, umozliwiajac rozpoznanie rysow. Dermont, Jorth, Nikon - znalem ich wszystkich, jezdzilem z nimi, oslanialem ich tarcza w czasie szybkich, gwaltownych atakow, lezalem posrod nich przy niezliczonych obozowych ogniskach. Ale teraz wszyscy zwracali ku mnie zasepione oblicza, wykrzywione grymasem odrazy i wstretu. Z ich strony nadciagnela ku mnie fala nienawisci, nazywali mnie zdrajca i dezerterem. Uwierzylem, ze maja racje, ze ich obowiazkiem jest zabic mnie na miejscu, chcialem ukleknac przed nimi w pyle... Kyllanie! Okrzyk ten przebil sie niczym dziob smoczego sulkarskiego okretu poprzez fale winy i wstydu, ktora miala mnie zatopic. Logika i rozum walczyly z emocjami. Tutaj nie bylo moich towarzyszy broni, ktorzy skazywali mnie na smierc. I wcale nie bylem tym, za kogo mnie uwazali. Chociaz uczucia przygniataly mnie brzemieniem, walczylem z nimi z taka sama determinacja, z jaka stawialem opor niewidzialnej zaporze, cala sila woli nakazujac im odejsc. Dermont stal przede mna. W oczach mial blysk sprawiedliwego gniewu, a swoj pistolet strzalkowy wycelowal w moja szyje. Ale jednoczesnie Dermonta tu nie bylo - skad wzialby sie w tym miejscu - w rzeczywistosci widzialem tylko drzewo, krzak, znieksztalcone przez moj umysl, ktory Moc zwrocila przeciw mnie. Zauwazylem lekkie drgniecie pistoletu, kiedy wystrzelil. Nie bylo go tutaj. Nie poczulem uklucia strzalki, nie zobaczylem szeregu zolnierzy, nie dostrzeglem lsnienia ksiezycowej poswiaty na metalu! Od strony Kemoca dobiegl mnie cichy, zduszony dzwiek. -A oto i druga linia obrony - rzekl, sadzac zas po glosie wywnioskowalem, ze widok ten wstrzasnal nim tak samo jak mna. Szlismy dalej. Zastanawialem sie wlasnie, skad straznicy Przybytku Madrosci wiedzieli o nas tyle, zeby skonfrontowac nas z widmami tych wlasnie, a nie innych ludzi. Wtedy Kemoc rozesmial sie, co bardzo mnie zaskoczylo. Czy nie rozumiesz, bracie? - Wylowil pytanie z mojego umyslu, zeby odpowiedziec na nie slowami. - Oni dostarczyli impulsu, a ty aktorow do realizacji. Zdenerwowalo mnie to, ze nie zdalem sobie z tego sprawy tak szybko jak Kemoc. Przeciez halucynacje stanowily podstawowa sztuczke w repertuarze Czarownic, wyrastaly z ziarna tkwiacego w ludzkim umysle. Znajdowalismy sie przed prawdziwym murem z porzadnego kamienia, moglismy dotknac go i wyczuc w mroku. Zdziwilo mnie to, ze nie zaatakowano nas powtornie. -Nie moglismy ich tak latwo pokonac. Kemoc znow sie rozesmial. - Wiedzialem, ze nie zamierzasz ich lekcewazyc, Kyllanie. Najgorsze jeszcze przed nami. Zwrocilem sie twarza do muru, Kemoc stanal mi na ramieniu i wspial sie na szczyt. Potem opuscil skraj plaszcza, podal mi reke, i oto znalazlem sie przy nim. Przykucnelismy spogladajac na rozciagajacy sie w dole ogrod. Z jednej strony otaczal go mur, na ktorym sie znajdowalismy, z trzech pozostalych zas stron przylegal do Przybytku Madrosci. Panowaly w nim cisza i wyczekiwanie. Widzielismy w blasku ksiezyca, ze ogrod jest bardzo piekny. Tryskala tam woda, opadajac z cichym, melodyjnym pluskiem do owalnej sadzawki, zewszad otaczal nas zapach kwiatow i wonnych ziol. Zapach - moj umysl uczepil sie tej mysli, istnialy ziola, ktorych aromat potrafil oszolomic, otumanic czlowieka, umozliwiajac innym kontrolowanie jego umyslu. Nie ufalem tamtym kwiatom. -Nie sadze, zeby tak sie stalo. - Kemoc znow odpowiedzial na zadane w mysli pytanie. - To jest ich wlasny przybytek, w ktorym ucza sie poslugiwac Moca. Dla wlasnego bezpieczenstwa nie odwazylyby sie uzywac takich sztuczek. - Umyslnie pochylil glowe, gleboko wciagajac do pluc powietrze, jakby je badal. -Nie, nie musimy sie obawiac czegos takiego. - Zeskoczyl na ziemie, a ja za nim, na razie przyjmujac za dobra monete jego zapewnienia. Ale jak w tej majaczacej w ciemnosciach budowli odnajdziemy Kaththee, nie budzac wszystkich mieszkancow Przybytku Madrosci? -Czy mozemy ja wezwac? -Nie! - W glosie Kemoca brzmial gniew. - Zadnych wezwan. Czarownice natychmiast dowiedzialyby sie o wszystkim. To takze jest jedno z narzedzi, ktorymi sie posluguja. Zareagowalyby natychmiast. Lecz tak jak ja zdawal sie nie bardzo wiedziec, co dalej robic. Stalismy przed zupelnie ciemnym budynkiem. Bylo w nim tyle izb, ze ani nie moglismy ich zliczyc, ani nie smielismy ich przeszukac. Teraz... Znow dostrzeglem jakis ruch, cien jasniejszy od prostokata mroku oznaczajacego drzwi, przed ktorymi stanelismy. Uzylem starego zolnierskiego fortelu: znieruchomialem, by sie ukryc. Ktos wyszedl do ogrodu, szedl spokojnie, najwyrazniej nie spodziewajac sie niczego zlego. Tylko usmiech losu sprawil, ze nie odezwalem sie, kiedy dziewczyna wyszla na zalana ksiezycem przestrzen. Ciemne wlosy spadajace luzno na ramiona, twarz uniesiona ku swiatlu, jakby ta mloda osoba chciala, by dobrze widziano jej rysy. Dziewczeca twarz, nieco starsza, naznaczona przezyciami, ktorych nasza siostra nie znala, kiedy widzialem ja po raz ostatni. Kaththea rozwiazala nasz dylemat - sama wyszla nam na spotkanie! Kemoc ruszyl do przodu, wyciagajac ku niej rece. Teraz nadeszla moja kolej - wiedzialem - domyslilem sie -i powstrzymalem go. Wszystkie instynkty zwiadowcy buntowaly sie we mnie przeciw temu zbyt latwemu rozwiazaniu. Przedtem widzialem Dermonta, a teraz Kaththee - czyz byla ona bardziej prawdziwa od niego? Czyz nie kryla sie w naszych umyslach, tak ze moglismy ja stamtad przywolac w kazdej chwili? Usmiechnela sie. Byla tak piekna, ze bez trudu moglaby zdobyc serce kazdego mezczyzny. Smukla, wysoka, o jedwabistych czarnych wlosach kontrastujacych z jasna cera. Jej cialo poruszalo sie z gracja damy stapajacej w dworskim tancu. Wyciagnela do nas rece, oczy jej blyszczaly, witala nas tak otwarcie i cieplo. Kemoc szarpnal sie. Nie patrzyl na mnie, widzial tylko Kaththee. -Kemocu! - odezwala sie cicho, niemal szeptem, w jej glosie dzwieczala radosc powitania i tesknota... A jednak nadal mocno go trzymalem. Odwrocil sie ku mnie, spogladajac na mnie z gniewem. -To Kaththea! Pusc mnie, Kyllanie! -Kaththea, byc moze. - Nie wiem, jaki instynkt nakazywal mi ostroznosc, budzil nieufnosc. Ale moj brat albo mnie nie slyszal, albo nie chcial zrozumiec. Dziewczyna znalazla sie teraz blisko i kwiaty pochylily glowki, gdy musnal je skraj jej szarej sukni. A przeciez w podobnych okolicznosciach uslyszalem szczek metalu i odglos krokow ludzi, ktorzy nie bedac byli w zagajniku otaczajacym Przybytek Madrosci. Jak poddac ja probie, ktora wykazalaby, czy jest mirazem, czy tez nasza siostra? -Kemocu! - Znow ten cichy glos. Ale ja rowniez tu sie znajdowalem. Miedzy moja siostra a moim bratem zawsze istniala silniejsza wiez i Kaththea widziala teraz wylacznie mego brata, wymawiala tylko jego imie - zdawala sie mnie nie dostrzegac. Dlaczego? -Kaththea? - Znizywszy glos tak jak ona, zmienilem jej imie w pytanie. Lecz jej spojrzenie nie drgnelo, nie przeniosla na mnie wzroku, zdawala sie nie wiedziec, ze tu jestem. W tej samej chwili Kemoc wyrwal mi sie, podszedl do niej i pochwycil ja w objecia. Ponad jego ramieniem oczy dziewczyny spogladaly w moje oczy, nadal mnie nie dostrzegajac, a na jej ustach goscil ciagle ten sam usmiech. Moje watpliwosci zmienily sie w pewnosc. Jesli to byla kobieta, a nie omamy wyobrazni, prowadzila ona jakas gre. Ale przeciez kiedy za pomoca naszych umyslow odszukalismy Kaththee, powitala nas z radoscia, totez nie moglem uwierzyc, ze okazane nam przez krotka chwile uczucie bylo klamstwem. Czy mozna klamac w myslach? Nie watpilem, ze ja tego nie potrafie, chociaz nie wiedzialem, czego mogly dokonac Czarownice. -Chodz! - Kemoc ciagnal dziewczyne, obejmujac ja w pasie ramieniem, w strone muru otaczajacego ogrod. Podszedlem do niego - moglem sie mylic, lecz nalezalo przekonac sie o tym teraz, kiedy jeszcze moglismy naprawic blad. -Kemocu, posluchaj! - Tym razem mocno zacisnalem reke na jego ramieniu, dysponowalem jeszcze wieksza sila niz ta, ktora sie teraz posluzylem. Probowal sie uwolnic, wypusciwszy z objec dziewczyne. I gniew rosl w nim z nienaturalna szybkoscia. -Mysle, ze to nie jest Kaththea - powiedzialem powoli, z naciskiem. Dziewczyna stala w miejscu, nadal usmiechnieta, skupiwszy cala uwage na moim bracie, jakbym ja byl niewidzialny. -Kemocu. - Powtarzala jego imie tym samym tonem, nie protestujac przeciw moim slowom. -Oszalales! - Twarz mego brata pobladla z gniewu. Wygladal tak, jakby rzucono na niego czary. Rzucono czary! Czy moglem mu w takiej sytuacji przemowic do rozumu - poki czas? Wykrecilem jego reke do tylu i przytrzymalem, po czym odwrocilem go tak, by stanal twarza w twarz z usmiechnieta dziewczyna. Unieruchomiwszy go w taki sposob, choc sie szamotal, powiedzialem mu znow do ucha: -Spojrz na nia, czlowieku! Przyjrzyj sie jej dobrze! Kemoc nie mogl sie uwolnic i zrobil to, co mu kazalem. Z wolna przestal sie szamotac i blysnela mi nadzieja, ze zwyciezylem. Kaththea nadal stala usmiechnieta, spokojna, od czasu do czasu powtarzajac jego imie, jakby potrafila wymowic tylko to jedno slowo. -Kim, kim ona jest? Puscilem go, kiedy o to zapytal. Wiedzial juz, gotow byl zaakceptowac prawde. Ale co bylo prawda? Po zdemaskowaniu dziewczyna nie zniknela jak widma wojownikow. Dotknalem jej ramienia i poczulem zywe, cieple cialo. Nigdy dotad nie mialem do czynienia z tak prawdziwa halucynacja. -Nie wiem, kim ona jest, nie jest jednak ta, ktorej tu szukamy. -Gdybysmy ja zabrali i odjechali... - Kemoc urwal. -Tak. Na pewno o to chodzilo Czarownicom. Lecz jesli to falszywa Kaththea, gdzie jest prawdziwa? Moj brat przerazil sie mozliwoscia pomylki. Wydawalo sie, ze przezyty szok dodal mu polotu. -Ta, ta przyszla stad. - Wskazal drzwi. - Mysle wiec, ze ta, ktorej szukamy, znajduje sie gdzies w przeciwnym kierunku. Kemoc byl bardzo pewny siebie, ale nie mialem powodu, zeby watpic w jego slowa. -Kemocu! - Dziewczyna znow wyciagnela rece. Obserwowala go i powoli zblizala sie do muru, subtelnie zachecajac do ucieczki. Kemoc zadrzal i cofnal sie. -Kyllanie, pospiesz sie, musimy sie pospieszyc! Odwrociwszy sie plecami do dziewczyny udajacej Kaththee, moj brat ruszyl w strone budynku, a ja za nim, bojac sie, ze lada chwila rozlegnie sie za nami ostrzegawczy okrzyk, ze sobowtor naszej siostry podniesie alarm. Znalezlismy tam rowniez inne drzwi. Kemoc tuz przede mna polozyl na nich reke. Spodziewalem sie znalezc jakas zasuwe albo rygiel i zastanawialem sie, jak sobie z tym poradzimy, ale klamka zapadla sie bez trudu i Kemoc zajrzal do srodka. -Trzymaj sie mojego pasa - rozkazal. W jego glosie zabrzmiala tak wielka pewnosc siebie, ze go posluchalem. Polaczeni w ten sposob, ruszylismy przed siebie w gestym mroku. Moj brat szedl szybkim, pewnym krokiem, jakby widzial kazdy cal drogi. Musnalem ramieniem jakies odrzwia. Kemoc skrecil w lewo. Pomacalem wokol wolna reka, dotknalem niezbyt odleglej powierzchni i przesunalem po niej palcami. Korytarz, pomyslalem. Pozniej moj brat zatrzymal sie na moment, po czym ostro skrecil w prawo. Dobiegl mnie odglos otwieranych drzwi. Nieoczekiwanie pojawilo sie swiatlo, szare i przycmione, ale swiatlo. Stalismy na progu malej, podobnej do komorki izby. Zajrzalem do srodka ponad ramieniem Kemoca. Na brzegu waskiego lozka siedziala czekajac na nas Kaththea. Nie znalazlem w niej nic ze spokojnej, usmiechnietej pieknosci, ktora tamta dziewczyna w ogrodzie nosila jak maske. Na twarzy naszej siostry rowniez malowaly sie nie znane nam przezycia, a oprocz nich takze niepokoj i zmeczenie fizyczne bedace skutkiem wysilku ducha. Natura obdarzyla ja uroda, ale Kaththea nic o niej nie wiedziala i nie uzywala jej jako broni. Usta naszej siostry rozchylily sie, wymawiajac bezglosnie nasze imiona. W koncu Kaththea zerwala sie i biegla ku nam, wyciagajac do kazdego reke. -Pospieszcie sie, och, pospieszcie! - powiedziala najcichszym z szeptow. - Mamy tak malo czasu! Tym razem ostrzezenie nie bylo potrzebne. Trzymalem w ramionach Kaththee, a nie jej namiastke. W chwile potem nasza siostra przeszla obok nas i poprowadzila nas w mrok, ponaglajac do biegu. Wpadlismy do ogrodu. Na poly oczekiwalem, ze Kaththea spotka swego sobowtora, ale do tego nie doszlo. Pokonalismy mur i znalezlismy sie w lesie, a goraczkowy pospiech naszej siostry dodawal nam skrzydel. Uniosla wysoko skraj dlugiej szaty, naglymi szarpnieciami odrywajac ja od krzakow, ktore zdawaly sie chwytac i przytrzymywac materie w nienaturalny sposob. Nie zalezalo nam teraz na ostroznosci, lecz na szybkosci. Wszyscy dyszelismy ciezko, kiedy wydostawszy sie z doliny dotarlismy do miejsca, w ktorym czekaly nas torgianskie wierzchowce. Wlasnie wskoczylismy na siodla, gdy z Przybytku Madrosci dotarl do nas glosny huk. Przypominal nieco podziemny grzmot, ktory slyszelismy podczas przemieszczania sie gor. Nasze konie zarzaly przenikliwie, jak gdyby obawialy sie drugiego takiego wstrzasu w swoim normalnym swiecie. Kiedy puscilismy sie w dziki galop, wytezylem sluch chcac pochwycic inne dzwieki - okrzyki pogoni czy ponowny grzmiacy ryk. Ale niczego nie uslyszalem. Nie uspokojony tym bynajmniej, zawolalem do Kaththei: -Co wysla za nami? Wiatr rozwial jej wlosy, odslaniajac bialy owal twarzy, kiedy odwrocila sie, by mi odpowiedziec: - Nie wojownikow - wystekala. - Maja inne slugi, lecz dzisiaj ich mozliwosci sa ograniczone. Nawet torgianskie rumaki nie mogly wytrzymac tak szybkiej jazdy, do jakiej je zmusilismy uciekajac z doliny Przybytku Madrosci. Zdawalem sobie sprawe, ze konie sa zdenerwowane i ze ten niepokoj graniczy z panika. Nie znalem jednak jej przyczyny, gdyz teraz juz powinnismy byli sie znajdowac poza zasiegiem wplywu szkoly Czarownic. Za pomoca wrodzonych zdolnosci staralem sie je uspokoic, przywrocic ich umyslom zdrowa rownowage. -Zbierzcie wodze! - rozkazalem. - W przeciwnym razie konie pognaja przed siebie na oslep, zbierzcie wodze! Nie obawialem sie o jezdzieckie umiejetnosci Kemoca, lecz nie mialem takiej pewnosci co do mozliwosci Kaththei. Wprawdzie podczas szkolenia i eksploracji umyslu Czarownice nie ignorowaly ciala, nie wiedzialem jednak, w jakim stopniu izolowano moja siostre od swiata w minionych latach i czy w zwiazku z tym jest ona w stanie kontrolowac swego wierzchowca. Konie walczyly z wedzidlami, starajac sie nadal gnac na zlamanie karku, lecz w koncu ulegly zebranym mocno wodzom oraz moim wysilkom i zwolnily biegu, gdy wtem przed nami rozlegl sie przerazliwy ryk. Ten, kto raz slyszal okrzyk snieznego kota, nigdy go nie zapomni. Zwierzeta te sa udzielnymi wladcami gorskich dolin i szczytow. Nie mialem wszakze pojecia, co ktores z nich moglo robic tak daleko od swych lowisk. Chyba ze rozkazom, co sprowadzily nas znad granicy, towarzyszyly jakies polecenia skierowane do zwierzat i te przeniosly sie na nie znane sobie dotad terytoria. Moj wierzchowiec stanal deba i zarzal bijac przednimi kopytami, jak gdyby drapieznik zmaterializowal sie tuz przed nami. Kemoc takze toczyl podobny boj. A torgian-czyk mojej siostry zawrocil i pomknal z taka sama oszalamiajaca szybkoscia, z jaka rozpoczelismy ucieczke ta sama droga, ktora tu przybylismy. Popedzilem za Kaththea, starajac sie dotrzec jednoczesnie do umyslu jej konia, ale bezskutecznie, gdyz opanowalo go bezmyslne przerazenie. Zorientowalem sie jednak, iz rumak wyobrazal sobie, ze scigajacy go sniezny kot szykuje sie do zabojczego ataku. Moj kon takze ze mna walczyl, lecz wtargnalem brutalnie do jego mozgu i zrobilem to, na co sobie nigdy dotad nie pozwalalem - zawladnalem nim calkowicie, wtlaczajac wen rozkazy tak gleboko, ze w owej chwili nic nie pozostalo z jego wlasnej osobowosci. Dogonilem Kaththee i wzialem pod kontrole takze i jej wierzchowca - wprawdzie nie z takim samym skutkiem, musialem bowiem panowac jednoczesnie nad swoim, lecz udalo mi sie wyrzucic z jego mozgu strach przed natychmiastowym atakiem snieznego kota. Zawrocilismy i ujrzelismy Kemoca pedzacego z lomotem przez zalana ksiezycem przestrzen. Rzucilem przez zeby: -Mozliwe, ze nie uda sie nam utrzymac koni! -Czy to byl atak? - zapytal. -Mysle, ze tak. Jedzmy, poki jeszcze mozemy. Jechalismy przez cala noc. Kemoc prowadzil nas szlakiem, ktory juz dawno temu oznaczyl. Galopowalem w tyle, starajac sie miec na bacznosci przed nowa zajadla napascia czy to na nas, czy to na nasze wierzchowce. Wyczerpany tym podwojnym wysilkiem ledwie trzymalem sie w siodle, ja, ktory niegdys uwazalem, iz dorownuje wytrzymaloscia najlepszym wojownikom Estcarpu. Kaththea jechala w milczeniu, lecz jej obecnosc dodawala sil nam obu. ROZDZIAL V Wtem przed nami zablyslo swiatlo. Czyzby byla to oznaka switu? Ale przeciez swit nie jest czerwono-zolty, nie migocze i nie siega...Ogien! Linia ognia zagrodzila nam droge. Kemoc zebral wodze, Kaththea zrownala sie z nim, ja zas dolaczylem do nich za chwile. Jak okiem siegnac ciagnela sie wokol migotliwa przeszkoda. Konie znow staly sie niespokojne, parskaly i unosily gwaltownie lby. Nie zmusimy ich do przekroczenia ognistej zapory. Kaththea powoli obrocila glowe z prawa na lewo, badajac wzrokiem plomienie, jakby szukajac w nich jakiejs bramy. Potem wydala cichy, podobny do smiechu dzwiek. -Czy tak nisko mnie cenia? - zapytala nie nas, lecz nocne cienie przed soba. - Nie moge w to uwierzyc. -To iluzja? - zapytal Kemoc. Jesli byla to iluzja, to bardzo realistyczna. Czulem zapach dymu, slyszalem trzask plomieni. Ale moja siostra skinela glowa. Teraz spojrzala na mnie. -Masz krzesiwo, zapal mi pochodnie. Nie moglem zsiasc z konia, gdyz moj torgianczyk wyrwalby sie spod kontroli i uciekl. Trudno bylo zmusic go do stania w miejscu, totez skierowalem go w lewo i pochylilem sie w siodle, siegajac po wrzecionowaty krzew, ktory na szczescie zdolalem wyrwac. Podawszy go Kemocowi, wolna reke wlozylem po omacku do zawieszonego u pasa woreczka i wydobylem zen krzesiwo. Roslina nie chciala sie zapalic, lecz w koncu moje wysilki uwienczyl sukces: zatlil sie niewielki plomyk. Kaththea wziela wiazke plonacych galezi i poty zataczala nimi kregi nad glowa, poki nie buchnely ogniem. Pozniej ponaglila konia. I znow moja wola poprowadzila zwierze do przodu. Nasza siostra rzucila daleko swa dziwna bron. Trawa zajela sie blyskawicznie, tak ze powstala druga ognista linia. Plonac zblizaly sie do siebie, jak gdyby jakis magnetyzm laczyl je w jedna calosc. Ale kiedy pierwsza linia ognia dotarla do tej, ktora zapalila moja siostra - natychmiast zniknela! Pozostal tylko tlacy sie pokos trawy. Kaththea znow sie rozesmiala, tym razem w jej glosie brzmialo rozbawienie. -To dziecinna zabawa! - zawolala. - Czyz nie stac was na wiecej, o najmadrzejsze z madrych? Kemoc zakrzyknal cicho i podjechal do niej, wyciagajac okaleczona reke. -Nie prowokuj! - rozkazal. - Mielismy wiele szczescia. Kiedy Kaththea spojrzala na mnie, a potem ponade mna, jej oczy blyszczaly dziwnie. Dostrzeglem tez w jej twarzy obcosc, ktora rozdzielila nas niczym zaslona. -Nic nie rozumiesz - odparla chlodno. - Najlepiej bedzie, jesli stawimy czolo najgorszemu, temu, ktore sa w stanie przywolac przeciw nam - teraz - nie pozniej, albowiem ich Moc wzrosnie, a my bedziemy zmeczeni. Dlatego dobrze jest rzucic im wyzwanie i nie czekac, az same zechca podjac walke. Slowa siostry mialy wedlug mnie sens. Ale mysle, iz Kemoc nadal uwazal jej postepowanie za niepotrzebna brawure. Dlatego i ja rowniez zaczalem sie zastanawiac. Przeciez moglo stac sie i tak, ze nasza siostra, ktora niedawno opuscila wiezienie, upojona wolnoscia, nie potrafila myslec rozsadnie. Kaththea zwrocila glowe nieco dalej, poswiecajac mi cala uwage. -Nie, Kyllanie, nie jestem pijana wolnoscia niczym pierwszy lepszy sulkarski zeglarz oszolomiony winem po szesciomiesiecznym rejsie! Chociaz moglabym byc. Musisz jednak jedno mi przyznac: dobrze znam te, wsrod ktorych zylam. Nie moglibysmy uczynic tego, czego dokonalismy dzisiejszej nocy, gdyby Czarownice nie utracily znacznej czesci Mocy, ktora poslaly w gory. Chcialabym stawic czolo najgorszemu, zanim odzyskaja sily - w przeciwnym razie zmiazdza nas pozniej. I tak... Kaththea zaczela spiewac, pusciwszy wodze, by uwolnic rece do gestykulacji. I rzecz dziwna, torgianczyk stal pod nia nieruchomo niby skala, jak gdyby przestal byc istota z krwi i kosci. Slowa piesni byly bardzo stare. Co jakis czas wychwytywalem jedno, ktore mialo jakies znaczenie, dalekiego przodka dzisiaj uzywanego terminu, lecz wiekszosc z nich nalezala do nie znanego mi jezyka. Slowa byly obce, lecz rozumialem kryjacy sie za nimi sens. Dobrze znalem wyczekiwanie w zasadzce, strach towarzyszacy potajemnej wyprawie na terytorium wroga, gdzie za kazda skala kryje sie smierc. Od dawna znalem pewien dreszcz przebiegajacy po grzbiecie, mrozacy nerwy. Ale wowczas odpowiedzia bylo dzialanie, teraz musialem czekac - nie wiem na co. I przychodzilo mi to ze znacznie wiekszym trudem niz poprzednio. Kaththea rzucala wyzwanie Mocy, przyzywala jakas wlasna przeciwsile, przyciagajac ja niby magnes, tak jak jej prawdziwy ogien przyciagnal iluzoryczne plomienie. Ale czy mogla teraz zwyciezyc? Cale moje dotychczasowe doswiadczenie, szacunek i lek przed Czarownicami sprawialy, ze w to nie wierzylem. Czekalem wiec w napieciu, az swiat znowu wokol nas wybuchnie. Lecz w odpowiedzi na piesn mojej siostry nie nadszedl ani skrecajacy ziemie cios, ani halucynacje czy iluzja. To cos nie mialo ani widzialnej postaci, ani zewnetrznych objawow. Byl to - gniew. Czarny, straszliwy gniew - uczucie, ktore samo w sobie stanowilo bron zdolna zgruchotac umysl, lodowym brzemieniem zmiazdzyc wszelka osobowosc. Kyllanie, Kemocu! Niemrawo zareagowalem na wezwanie do kontaktu myslowego. Nie tworzylismy calosci, lecz trojke, ktora stala sie jednoscia. Moze nieporeczna, niezbyt dobrze dopasowana, lecz jednoscia, stawiajaca czolo - jak wielu przeciwnikom? Wraz z naszym zjednoczeniem Kaththea nabrala pewnosci siebie. Nie potrzebowalismy atakowac - naszym celem byla wylacznie obrona. Jesli zdolamy stawic czolo i wytrzymamy - mamy szanse na zwyciestwo. Wszystko dzialo sie tak, jak podczas pojedynku w obozie, kiedy jeden zapasnik opieral sie ze wszystkich sil drugiemu. Utracilem wszelka swiadomosc siebie, Kyllana Tregartha, kapitana zwiadowcow, dosiadajacego w nocy konia na wypalonej polanie. Nie bylem kims - lecz czyms. Nieco pozniej, poprzez stalowy rdzen naszego oporu, otrzymalem wiadomosc: Odprez sie. Posluchalem bez slowa. W chwile potem przygniotlo mnie miazdzace brzemie... Polacz sie, wytrzymaj! O malo nie ponieslismy kleski. Ale podobnie jak zapasnik uzywajacy nieszablonowego chwytu, zeby powalic przeciwnika, moja siostra wybrala czas i manewr. I udalo sie nam wytracic wroga z rownowagi. Miazdzace uderzenie jeszcze raz napotkalo rosnacy opor. Nacisk gniewu zelzal nieco. Potem spadly kolejne ciosy, ale nawet ja czulem, ze kazdy z nich byl powolniejszy i slabszy od poprzedniego. Wreszcie ataki ustaly. Spojrzelismy po sobie, znowu razem, kazde we wlasnym ciele, albowiem nie tworzylismy juz tej jednosci, dla ktorej ciala sie nie liczyly. Pierwszy odezwal sie Kemoc: -Na jakis czas... Kaththea przytaknela: -Na jakis czas, ale nie wiem na jaki... Moze jednak wywalczylismy sobie dosc czasu. Prawdziwy poranek rozjasnil niebo, kiedy wyruszylismy w dalsza droge. Nasze konie byly juz zmeczone i nie odwazylismy sie jechac szybciej. Posililismy sie w siodlach spozywajac podrozne zolnierskie suchary. Nie rozmawialismy wiele, zachowujac energie na to, co moglo nadejsc. Na tle nieba rysowalo sie pasmo wschodnich gor, ciemne i grozne. Wiedzialem, ze choc gory oddalone sa o wiele mil, stanowia ostatnia granice miedzy Estcarpem a nieznanym. Co sie za nimi krylo? Wszystko, czego Kemoc dowiedzial sie w Lormcie, wskazywalo na to, ze niegdys panoszylo sie tam niebezpieczenstwo przekraczajace nasze wyobrazenia. Czy mial racje? Czy uplyw czasu nie zmniejszyl zagrozenia? A moze uciekalismy przed dobrze znanym zagrozeniem prosto w objecia nie znanego, znacznie wiekszego niebezpieczenstwa? Mijaly godziny. Kiedy tylko moglismy, krylismy sie na pustkowiu. Sprzyjal nam fakt, ze w tej okolicy bylo niewiele gospodarstw, rozrzuconych na duzej przestrzeni. Wiekszosc tych ziem opuszczono, totez ponownie zarosly lasem. Coraz rzadziej spotykalismy oznaki wskazujace na to, ze kiedykolwiek czlowiek rozciagal tu swoje panowanie. Gory nadal majaczyly na widnokregu. Chociaz z trudem brnelismy w ich strone, wydawalo sie nam, iz wcale sie do nich nie zblizamy. Rownie dobrze mogly byc umieszczone na jakiejs ogromnej platformie, ktora oddalala sie z szybkoscia rowna naszej. Przez caly dzien czekalem na pojedynek woli lub na znak, iz jestesmy scigani. W glebi duszy nie wierzylem, ze zasoby Mocy ulegly takiemu wyczerpaniu, aby Czarownice nie mogly z nami skonczyc, unieruchomic nas w bezwolnym oczekiwaniu na swoich wyslannikow, ktorzy w koncu uwieziliby nasze ciala. A jednak jechalismy nie niepokojeni przez nikogo. Zatrzymywalismy sie, zeby dac wypoczac koniom i zdrzemnac sie troche, a zawsze ktores z nas czuwalo, po czym ruszalismy w dalsza droge. I nie widzielismy nic poza zaciekawionymi zwierzetami co jakis czas wygladajacymi zza zaslony krzewow. Wygladalo to falszywie, calkiem falszywie. Potwierdzaly to wszystkie moje instynkty zwiadowcy. Powinnismy byli popasc w tarapaty, musimy popasc w tarapaty... -Moze chodzi o to - wtracil sie do moich mysli Kemoc - ze Czarownice nie zdaja sobie sprawy z tego, iz w naszych umyslach nie istnieje zapora przeciw wschodowi. Sadza wiec, ze dostaniemy sie w pulapke bez wyjscia - ze wpadniemy w ich rece. To mialo sens. Nie odwazylem sie jednak w pelni zaakceptowac wyjasnien Kemoca. I kiedy tamtej nocy obozowalismy bez ogniska na brzegu usianego glazami gorskiego potoku, nadal zywilem przekonanie, ze poczuje sie lepiej, kiedy atak nadejdzie. -Myslec w ten sposob, Kyllanie, to znaczy wystawiac sie na atak - przemowila Kaththea podnoszac na mnie wzrok znad strumienia, w ktorym myla twarz. - Brak pewnosci siebie jest dzwignia, ktorej Czarownice moga uzyc, zeby cie przekonac. -Nie mozemy jechac dalej nie przedsiewziawszy srodkow ostroznosci - odparowalem. -Tak. I w ten sposob Czarownice zawsze beda mialy otwarte drzwiczki. Lecz sa to drzwiczki, ktorych nie mozemy zamknac - masz racje, bracie. Powiedz mi, gdzie poszukalbys prawdziwej kryjowki? Zaskoczyla mnie. Co ona sobie myslala - ze zabralismy ja z Przybytku Madrosci tylko po to, aby jezdzic na oslep, bez zadnego planu po okolicy? Kaththea rozesmiala sie. - Nie, Kyllanie, nie oceniam tak nisko twojej inteligencji. Od tamtej chwili, kiedy odezwaliscie sie do mnie spoza scian Przybytku, wiedzialam, ze macie jakis plan. Wiem tez, iz ma on cos wspolnego z gorami, do ktorych zdazamy bez wzgledu na zmeczenie. Ale nadszedl czas, zebyscie powiedzieli mi co i dlaczego. -Kemoc wszystko zaplanowal, niech on... Kaththea otrzasnela rece z wody i wytarla je na brzegu potoku o wysuszona przez slonce trawe. - W takim razie Kemoc musi mi o wszystkim opowiedziec. Kiedy siedzielismy razem, zujac pozywny, lecz mdly pokarm, moj brat wylozyl jej cala historie o tym, co odkryl w Lormcie. Sluchala bez zadawania pytan, a potem skinela glowa. -Moge ci dostarczyc jeszcze jednego dowodu na prawdziwosc twojej tajemnicy, bracie. Przez miniona godzine, nim dotarlismy do tego miejsca, jechalam jakby na oslep... -Co masz na mysli? Spojrzala mi w oczy i oswiadczyla z powaga: -Wlasnie to, co powiedzialam, Kyllanie. Jechalam jak we mgle. Och, tu i tam mgla rzedla - moglam rozroznic drzewa, krzaki, skaly. Ale najczesciej widzialam tylko mgle. -I nic nie powiedzialas! -Nie, poniewaz obserwujac was zrozumialam, ze musi to byc jakis rodzaj iluzji, ktory wam nie przeszkadza. - Kaththea owinela kawalek placka w serwetke i wlozyla go z powrotem do juku przy siodle. - Iluzja ta nie zrodzila sie tez z tego, co Czarownice przeciw nam rozpetaly. Mowisz, ze w naszych umyslach nie ma bariery przeciwko wschodowi z powodu naszego mieszanego pochodzenia. To ma sens. Wydaje mi sie jednak, ze nauki, jakie pobieralam, mogly stworzyc w moim umysle jakas jej czesc, tak zebym stracila orientacje. Moze gdybym zlozyla przysiege Czarownicy i stala sie jedna z nich, nie moglabym w ogole przebic wzrokiem tej mgly. -A jesli twoj stan sie pogorszy? - wyrazilem otwarcie ogarniajacy mnie niepokoj. -Wtedy mnie poprowadzicie - odparla spokojnie. - Jesli jest to jakas dawno temu wprowadzona pustka, nie wierze, zeby dlugo sie utrzymala - z wyjatkiem samej zapory, to znaczy gor. Teraz zgadzam sie z toba, Kemocu. Czarownice na jakis czas zaprzestana poscigu, gdyz sa swiecie przekonane, ze zawrocimy. Nie zdaja sobie sprawy z tego, ze przynajmniej, dwoje sposrod nas wszystko widzi w stworzonej przez nich nicosci! Nie podzielalem w pelni jej ufnosci, ale jako Straznik Graniczny przekonalem sie, iz zamartwianie sie tym, co moze sie wydarzyc, nikomu nie przedluzyloby zycia nawet o sekunde i nie zmienilo czyjejkolwiek przyszlosci na dobre czy na zle. Ani ja, ani Kemoc nie napotkalismy mgly, o ktorej mowila Kaththea. Jednakze jej wyjasnienie wydawalo sie sensowne. Czy nadal bedziemy mogli podrozowac tak swobodnie? Wedrowka po gorskich szlakach przy oslabionym wzroku stanowila duze niebezpieczenstwo. Kemoc zadal pytanie, ktore wyklulo sie w moim umysle. - Ta mgla - jakiego jest rodzaju? Powiadasz - ze nie jest calkowita? Kaththea pokrecila glowa. - Nie, i czasami mysle, ze jest to kwestia woli. Jesli utkwie wzrok w czyms, co jest tylko cieniem, i wyteze wzrok, widze to wyrazniej. Lecz wymaga to takiej koncentracji, ktora moze obrocic sie przeciwko nam. -Jak to? - zapytalem. -Poniewaz musze nasluchiwac... -Nasluchiwac? - Podnioslem glowe i wytezylem sluch. -Nie uszami - odparla szybko - ale za pomoca wewnetrznego sluchu. Czarownice nie wystepuja teraz przeciw nam, zadowalajac sie czekaniem. Lecz czy nadal beda to robic, gdy pojedziemy dalej na wschod, kiedy zrozumieja, ze nie powstrzymaly nas dawno ustanowione przez nie granice? Nie sadze, zeby kiedykolwiek zrezygnowaly z walki. -Czy znalazla sie kiedys taka dziewczyna, ktora nie chciala zostac Czarownica? - rozmyslal na glos Kemoc. - Rada musi byc tak zaskoczona, jak gdyby przeciw niej przemowil jeden z kamieni w Es. Ale dlaczego chcialyby cie zatrzymac wbrew twojej woli? -To proste, nie rozporzadzam ta sama wersja Mocy co one. Na poczatku dlatego wlasnie zbytnio im na mnie nie zalezalo. Do Rady nalezaly tez takie Strazniczki, ktore uwazaly, ze gdybym chciala stac sie jedna z nich, wywieralabym na nie destrukcyjny wplyw. Ale pozniej, w miare narastania zagrozenia ze strony Karstenu, gotowe byly uchwycic sie kazdej, chocby nie wiem jak niklej nadziei na powiekszenie w jakis sposob ogolnej sumy Mocy. Zachecaly mnie do nauki, zeby sie przekonac, czy za moim posrednictwem nie natrafia na jakas nowa brame i czy nie wzrosnie podstawowy zasob ich bezcennej sily. Lecz dopoki nie chcialam zlozyc przysiegi i stac sie, wyrzekajac sie wlasnej osobowosci, jedna z nich, dopoty nie byly w stanie wykorzystac mnie tak, jak zamierzaly. Nie moglam jednak odwlekac tego kroku zbyt dlugo. Pojawilo sie jeszcze cos innego... - Urwala i utkwila wzrok w rekach spoczywajacych leniwie na kolanach. Jej dlugie palce zacisnely sie, jakby chronily cos we wnetrzu dloni. - Ja chcialam czegos z tego, co mialy mi do zaoferowania, bardzo tego chcialam! Wszystko we mnie pragnelo wiedzy, poniewaz wiedzialam, ze ja rowniez moglabym czynic cuda. Przyszlo mi tez do glowy, ze gdybym wybrala ich droge, musialabym odciac czesc swojego zycia. Czy sadzicie, ze jedno, ktore bylo trojgiem, moze czuc sie szczesliwe zyjac samotnie? Dlatego krecilam, stosowalam uniki, nie chcialam odpowiadac, gdy mnie o to pytaly. Az wreszcie nadszedl czas, kiedy postanowily postawic wszystko przeciw Karstenowi. Rozmawialy ze mna otwarcie - uzycie Mocy powstalej z polaczenia ich wszystkich osobowosci oznaczalo koniec dla niektorych. Wiele umrze badz umarlo, wypalonych do cna, albowiem uczynily z siebie naczynia do przechowywania Mocy, zanim mogly ja wycelowac i wypuscic na wroga. Potrzebowaly nowych kandydatek na Czarownice i nie chcialy juz dac mi mozliwosci wyboru. Teraz zas, kiedy ich szeregi tak sie przerzedzily, nigdy nie pozwola mi odejsc, jesli tylko beda w stanie temu zapobiec. A poza tym - podniosla wzrok i spojrzala prosto na nas - rozprawia sie z wami bezlitosnie. Zawsze skrycie nie dowierzaly naszemu ojcu i obawialy sie go - dowiedzialam sie o tym na samym poczatku. Wedle ich przekonan nie jest naturalne, zeby mezczyzna wladal nawet niewielka czescia Mocy. Jeszcze bardziej nie ufaly naszej matce z powodu talentu, ktory ta uksztaltowala przy pomocy naszego ojca, kiedy wszedlszy do loza mezczyzny, powinna byla wedle wszelkich regul utracic wszystkie czarodziejskie zdolnosci. Uwazaly to za ohyde, rzecz przeciwna naturze. Wiedza, ze wladacie jakims darem. A po minionym dniu i nocy jeszcze sie co do tego upewnily. Nie spodoba sie im to, czego sie dowiedzialy. Zaden normalny mezczyzna nie moglby wejsc do Przybytku Madrosci, a na pewno nie bylby w stanie z niego uciec. Oczywiscie, zabezpieczenia stracily dawna sile, lecz nawet tak oslabione zabilyby kazdego mezczyzne nalezacego do Starej Rasy. A wiec - nie mozna wam ufac, jestescie niebezpieczni i trzeba was usunac! -Kaththeo, kim byla dziewczyna, ktora spotkalismy w ogrodzie? - zapytal nagle Kemoc. -Dziewczyna? -Jakby ty i nie ty - odpowiedzial. - Uwierzylem jej, wzialbym ja i odjechal. Ale Kyllan mi nie pozwolil. -Dlaczego? - Teraz zwrocil sie do mnie. - Czemu zaczales ja podejrzewac? -Poczatkowo bylo to tylko uczucie. A potem sprawiala takie wrazenie, jak gdyby uksztaltowano ja dla jakiegos celu. Uczepila sie ciebie, jakby chciala cie zatrzymac... -Czy byla do mnie podobna? - zapytala Kaththea. -Bardzo, tyle ze wydawala mi sie zbyt spokojna. Caly czas sie usmiechala. Brakowalo jej - i zrozumialem, ze odkrylem prawde - brakowalo jej czlowieczenstwa! -Simulacrum*! A wiec Czarownice spodziewaly sie was, spodziewaly sie jakiejs proby dotarcia do mnie. Uksztaltowanie czegos takiego zabiera sporo czasu. Zastanawiam sie, ktora z nowicjuszek odegrala te role? -Zmiana postaci? - zapytal Kemoc. -Tak. Ale bardzo skomplikowana, gdyz jej zadaniem jest wprowadzenie w blad podobnych do was osob, osob majacych zdolnosci telepatyczne. Czyzby tak wiele o nas wiedzialy? Oczywiscie, musialy wiedziec! Och, to dowodzi, ze sa pewne, iz jestescie wrogami. Zastanawiam sie, ile jeszcze uplynie czasu, zanim zorientuja sie, ze nie wpadliscie w pulapke, i nas zaatakuja? Nie mielismy odpowiedzi na to pytanie, ktore mocno nas zaniepokoilo. Potok pluskal i szemral w ciemnosciach, slyszelismy tez, jak spetane torgianczyki skubia trawe. Po kolei stalismy na warcie. Nadszedl ranek, jasny i przejrzysty dla Kemoca i dla mnie - Kaththea zas przyznala, ze mgla jest gesta, a kiedy wjechalismy na podgorze, dodala, iz zupelnie stracila orientacje. Wreszcie poprosila, zebysmy przywiazali ja do siodla i prowadzili jej konia, gdyz ogarnia ja tak wielkie pragnienie powrotu, ze obawia sie, iz nie bedzie mogla go kontrolowac. My rowniez mielismy powody do niepokoju. Doznawalismy bowiem znieksztalcenia wzroku, takiego samego jak wtedy, gdy spogladalismy w kotline Przybytku Madrosci. Przesladowalo nas tez uczucie, ze czeka nas nieprzyjemna niespodzianka, ale nie do tego stopnia, by zawazylo ono na naszej determinacji. * Simulacrum (lac.) wizerunek, portret (przyp. tlum.). Zrobilismy to, o co poprosila nas Kaththea. Od czasu do czasu nasza siostra szamotala sie w wiezach, a raz nawet zawolala, ze czyha na nas smierc w postaci glebokiej przepasci - co nie okazalo sie prawda. Wreszcie zamknela oczy i polecila nam przewiazac je bandazem twierdzac, ze skoro tylko odgrodzi w ten sposob swoj umysl, bedzie mogla lepiej kontrolowac fale paniki. Ledwie widoczne slady drogi juz dawno zniknely. Podrozowalismy najlatwiejszym szlakiem, jaki moglismy odnalezc w prawdziwie dzikich stronach. Dlugo zylem w gorach, ale te dziwacznie potrzaskane okolice, ktore teraz przemierzalismy, obce byly naturze, i wydawalo mi sie, iz wiem dlaczego. Te szczyty spotkal taki sam los, jaki spotkal gory na poludniu Estcarpu: zostaly przewrocone i skrecone w nastepstwie dzialania Mocy. Wieczorem drugiego dnia od opuszczenia brzegu potoku dotarlismy do konca otwartej przestrzeni. Przed nami pietrzyly sie szczyty, na ktore zdeterminowany czlowiek mogl wspiac sie pieszo, ale nigdy konno. Ten fakt stwierdzilismy ze smutkiem. -Dlaczego sie zatrzymaliscie? - chciala wiedziec Kaththea. -Droga sie konczy,, teraz pozostala tylko wspinaczka. -Zaczekajcie! - Wychylila sie z siodla. - Rozwiazcie mi rece! W jej glosie zabrzmiala tak goraca prosba, ze Kemoc pospiesznie jej posluchal. I jak gdyby Kaththea widziala mimo opaski na oczach, palce jej dotknely pewnie jego brwi i zeslizgnely sie na oczy, ktore Kemoc zamknal. Trzymala je tam dluga chwile, zanim powiedziala: -Odwroc sie twarza w te strone, w ktora musimy sie udac. Czujac nadal dotkniecie jej palcow na powiekach, moj brat powoli zwrocil glowe w lewo, na wprost sciany skalnej. -Tak, och, tak! W ten sposob wszystko widze! - W glosie Kaththei brzmiala ulga i podniecenie. - Wiec musimy pojsc ta droga? Ale jak? Kemoc i ja moglismy tego dokonac pomimo jego okaleczonej reki. Niemozliwoscia bylo jednak wziac Kaththee - zwiazana i z opaska na oczach. -Nie sadze, zebyscie musieli zabierac mnie w takim stanie - Kaththea odrzucila moje nie wypowiedziane na glos watpliwosci. - Pozostawcie mnie tak przez noc, pozwolcie mi zebrac cala moja Moc - a potem, o swicie, sprobujemy. Jestem pewna, ze kiedys ta blokada sie skonczy. Ja jednak nie mialem tej pewnosci. Mozliwe, ze o swicie, zamiast podjac wspinaczke, bedziemy musieli zawrocic i poszukac innej drogi przez strzaskane szczatki tego pradawnego pola bitwy. ROZDZIAL VI Nie moglem spac, chociaz moje cialo potrzebowalo odpoczynku - albowiem moj umysl nie chcial mu ulec. W koncu wysunalem sie spod koca i poszedlem do Kemoca, ktory trzymal warte.-Nic - odparl na moje pytanie, zanim zdolalem wypowiedziec je na glos. - Byc moze, znajdujemy sie tak daleko na spornym terenie, ze nie musimy obawiac sie pogoni. -Chcialbym wiedziec, przy czyjej jestesmy granicy - dodalem podnoszac wzrok na szczyty, na ktore jutro sprobujemy sie wspiac. -Przyjaciela czy wroga? - Kemoc poruszyl reka, tak ze w ksiezycowej poswiacie zalsnil uchwyt pistoletu strzalkowego, ktory trzymal na kolanach. -A do tego - wskazalem gestem bron - mamy tylko dwie zapasowe tasmy ze strzalkami. Pewnie w koncu stal bedzie musiala nam wystarczyc. Kemoc zgial dlon, zesztywniale palce pozostaly nieruchome. - Jesli o tym myslisz, bracie, nie lekcewaz mnie. Oprocz wiedzy z Lormtu poznalem wiele innych rzeczy. Gdy czlowiek jest dostatecznie zdeterminowany, moze nauczyc sie poslugiwac druga reka. Jutro przypasze brzeszczot z lewej strony. -Mam przeczucie, ze to, co osiagniemy za gorami, zdobedziemy mieczem. -Mozesz miec racje. Ale lepsza jest ziemia zdobyta mieczem, niz to, co pozostawilismy za soba. Rozejrzalem sie wokolo. Ksiezyc swiecil bardzo jasno, tak jasno, ze az wydawalo sie to niesamowite. Obozowalismy w dolinie pomiedzy dwoma podluznymi szczytami. Kemoc trzymal warte na polce skalnej znajdujacej sie tylko nieco wyzej niz ludzki wzrost ponad dnem doliny. Mielismy ograniczone pole widzenia, gdyz nie moglismy dostrzec ani tego, co znajdowalo sie przed nami, ani przebytego juz szlaku w wawozie. Niepokoila mnie ta slepota. -Chce rozejrzec sie tam w gorze - powiedzialem do Kemoca. Nie obawialem sie klopotow w jasnym blasku ksiezyca, gdyz zbocze bylo na tyle nierowne, iz oferowalo wygodne oparcie dla rak i nog. Kiedy znalazlem sie na szczycie gory. zwrocilem wzrok na zachod. Przez caly dzien przedzieralismy sie przez podgorze, jadac wciaz wyzej i wyzej. Roslo tam niewiele drzew i dobrze widzialem okolice. Wyciagnalem zza pasa sluzbowe dalekowidzace soczewki i zbadalem przebyty przez nas szlak. Jakies swietlne punkciki migocace w mroku znajdowaly sie dosc daleko. I nikt nie probowal ich ukryc, raczej zapalono je po to, zebysmy wiedzieli, iz na nas czekaja. Naliczylem okolo dwudziestu ognisk i usmiechnalem sie krzywo. Czarownice, ktore wyslaly czekajacych w oddali zolnierzy, mialy respekt dla naszej trojki. Sadzac po praktykach Straznikow Granicznych musialo tam obozowac dobrze ponad stu zolnierzy. Ilu z nich walczylo ramie w ramie ze mna i z Kemokiem? Czy byl tam ktos z mojego oddzialku? Wszystkich tych zolnierzy sprowadzono tu dlatego, gdyz nie musieli juz patrolowac poludniowej granicy. Ale jeszcze nie znalezlismy sie w pulapce. Obrocilem sie wokol wlasnej osi, zeby uwaznie przyjrzec sie scianie skalnej, przed ktora rozbilismy oboz. Jak siegnalem okiem, wzmocnionym soczewka, ani na polnocy, ani na poludniu nie bylo latwiejszej drogi w gore. A czy tamci w dole pozostana przy wyznaczonej przez siebie granicy, czy tez beda nas scigac? Zszedlem do posterunku Kemoca. -Wiec sa tam... Za pomoca mysli szybko przekazuje sie nowiny. -Oceniam, ze jest tam co najmniej kompania w pelnym skladzie, jesli liczyc na podstawie ognisk. Moze i wiecej. -Wydaje sie, ze Czarownice zaprzysiegly, iz nas pochwyca. Lecz watpie, czy tamci zapuszcza sie za nami tak daleko. -Nie dojrzalem lepszego miejsca do wspinaczki. Nie musialem wypowiadac na glos reszty swoich niepokojow: Kemoc znal je juz. I odpowiedzial krotko: -Nie mysl, ze Kaththea nie da rady sie wspinac, Kyllanie. -Jakze zdola zrobic to na oslep? -Nas dwoch, liny przy siodle i kontakt myslowy przywroca jej wzrok. Pewnie bedziemy wedrowali powoli, ale rozpoczniemy wspinaczke. A ty, Kyllanie, bedziesz zacieral slady, nawet jesli przyszlo ci to do glowy dopiero teraz, tak jak mnie. Rozesmialem sie. - Dlaczego zajmujemy sie rozmowa? Odgadujesz moje mysli w chwili, gdy rodza sie w mozgu... Kemoc przerwal mi z powaga: - Odgaduje? A czy ty znasz moje mysli? Zastanowilem sie. Mial racje, przynajmniej jesli o mnie chodzilo. Latwo nawiazywalem kontakt myslowy, moglem porozumiewac sie z nim i z Kaththea, glownie wtedy, kiedy razem staralismy sie rozwiazac jakis problem. Dopoki tego nie zapragnal, osobiste mysli Kemoca nie byly moimi. Ani twoje nie sa moimi - odparl pospiesznie. - W razie potrzeby mozemy stac sie jedna wola, ale nadal jestesmy trzema jednostkami o odrebnych myslach, odrebnych potrzebach i moze takze odrebnych losach. To dobrze - powiedzialem bez namyslu. Nie moze byc inaczej, gdyz w przeciwnym razie upodobnilibysmy sie do nieludzi, ktorymi Kolderczycy wyreczali sie w pracy i w walce - do cial, ktore sa posluszne, chociaz ich umysly i dusze dawno umarly. Wystarczy, ze udostepnimy sobie powierzchnie naszych mysli wtedy, kiedy musimy, a co do reszty - pozostaja nasze. -Czy jutro, gdy oznakuje droge na szczyt i otworze swoj umysl, Kaththea odzyska wzrok, jesli nawet przyjdzie jej wspinac sie z zawiazanymi oczami? -Mam nadzieje. Prawda jest rowniez, bracie, i to, ze trzeba bedzie utrzymac umysl otwarty za pomoca woli - co na pewno powiekszy zmeczenie wywolane wspinaczka. Nie sadze, zebys mogl dlugo tak wytrzymac, bedziemy musieli robic to po kolei. I - Kemoc zgial okaleczona dlon w ksiezycowej poswiacie - nie watpie, ze i pod tym wzgledem nie zawiode. Chociaz moje palce sa sztywne, cialo moje nauczylo sie mnie sluchac! Nie watpilem takze i w to. Kemoc wstal, chowajac pistolet do kabury, a ja zajalem jego miejsce, zeby mogl wypoczac. Ustalilismy, iz Kaththea nie powinna trzymac warty tej nocy, poniewaz jej zadaniem jest walka z blokada, jaka w jej umysle wytworzyla nauka w szkole Czarownic. Kiedy tak obserwowalem okolice, zdalem sobie sprawe, ze zaczal oddzialywac na mnie blask w dolinie. Owo blade swiatlo wywieralo taki wplyw, jaki wywieralo subtelne znieksztalcenie wzroku, ktore zauwazylismy juz wczesniej. Postanowilem wiec niczemu sie dlugo nie przygladac. Bylo to cos, co moglo wywolac wizje, wprowadzic w trans kazdego, kto choc troche poznal magie, sprawic, zeby czlowiek zagubil sie we wlasnych iluzjach. A ja nie pragnalem takiego oczarowania. Wreszcie opuscilem polke skalna Kemoca i rozpoczalem aktywne patrolowanie, chodzac uwazalem, zeby nie wpatrywac sie zbyt dlugo w zadna skale, krzew czy polac gruntu. W ten sposob doszedlem do miejsca, w ktorym nasze torgianczyki skubaly trawe. Poruszaly sie powoli, a szybki odczyt stanu ich mozgow udowodnil mi, ze ich mysli, takie jakie mialy, nieco stepialy. Nawet nadmierne zmeczenie nie doprowadziloby ich do takiego stanu. Mozliwe, ze ta sama blokada, ktora dzialala na ludzi ze Starej Rasy, wywierala nieznaczny wplyw takze i na ich zwierzeta. Nie moglismy zabrac ich ze soba. Mimo to mogly nam sie jeszcze przysluzyc. Zdjecie pet nie zabralo mi wiele czasu. Potem osiodlalem je, nalozylem im wedzidla, okrecajac wodze wokol lekow siodel. Kiedy zajmowalem sie tym, konie sie ozywily. Gdy juz mialem wyryc w ich mozgach ostatnie rozkazy, cos sie za mna poruszylo. Odwrocilem sie siegajac po pistolet. Kaththea stala na otwartej przestrzeni, szarpiac opaske, ktora sama nalozyla sobie na oczy po ostatnim posilku. Wreszcie zerwala ja i spojrzala w moja strone mruzac oczy, jakby miala krotki wzrok. -Co? - zaczalem, a wtedy uniosla reke niecierpliwym gestem. -Mozna zrobic cos wiecej, zeby do konca zrealizowac twoje zamierzenia - powiedziala cicho. - Koni powinni dosiadac jezdzcy. -Manekiny? Myslalem o tym, ale nie ma tu potrzebnych materialow. -Niewiele potrzeba, zeby stworzyc iluzje. -Ale przeciez ty nie masz Klejnotu Mocy - zaprotestowalem. - Jak wiec uksztaltujesz jedna z silnych iluzji? Kaththea sciagnela lekko brwi. - Mozliwe, ze nie potrafie, lecz dopoty nie bede miala pewnosci, dopoki nie sprobuje. Nasza matka zwrocila swoj Klejnot w dniu slubu, a przeciez pozniej wiele dokonala bez niego. Byc moze. Klejnot nie jest w tak wielkim stopniu ogniskiem Mocy, jak wmawiaja nam to Czarownice. Och, jestem bardzo mloda, jesli chodzi o znajomosc ich nauki, tak jak to okreslaja, ale nie watpie, ze nigdy dokladnie nie zmierzono tego, czego mozna dokonac poslugujac sie zyczeniami, wola i Moca. Jezeli ktos tylko zadowala sie uzytkowaniem jakiegos narzedzia, nigdy nie dowie sie, co mozna zrobic bez niego. A teraz tu... - Zerwala zwiniety srebrzysty lisc z pobliskiego krzaka. - Poloz na nim troche wlosow z glowy, Kyllanie, i wyrwij je z cebulkami, bo musza to byc zywe wlosy. A takze zwilzyj je slina. Jej ton zmuszal do posluszenstwa. Zdjalem wiec helm i nocny wiatr zmrozil mi glowe i szyje. Wyrwalem wlosy, tak jak chciala, a pojedyncze ich nitki owinely mi sie wokol palcow, gdyz od jakiegos czasu ich nie podcinalem. Potem plunalem na lisc i polozylem na nim wlosy, Kaththea zas robila to samo z drugim zaimprowizowanym nosnikiem Mocy. Poszla do Kemoca, obudzila go i polecila mu postapic identycznie. Pozniej polozyla trzy liscie na dloni i podeszla do naszych wierzchowcow. Zwinela pierwszy lisc i jego dziwne brzemie w trabke, wydajac ciche dzwieki, z ktorych nie moglem wychwycic zadnego zrozumialego slowa. Nastepnie bardzo ostroznie wlozyla ja miedzy zwiazane wodze a lek siodla. Podobnie zrobila z pozostalymi. Wreszcie odeszla na bok i podniosla do ust lekko zacisniete w piesci dlonie. Spiewala poprzez te trabki z ciala i kosci, najpierw cicho, a pozniej coraz glosniej. Rytm tych dzwiekow stal sie czescia mnie samego, wyczuwalem go w biciu serca i pulsowaniu krwi w zylach. I choc ksiezyc swiecil oslepiajaco, jego blask zagescil sie w miejscu, w ktorym stalismy, Piesn Kaththei urwala sie nagle, w pol nuty. Teraz! Wydaj rozkazy, bracie, odeslij je! Wtloczylem do otumanionych mozgow torgianczykow polecenia nakazujace im pognac dolina, z dala od nas, w strone tamtej linii ognisk. I kiedy nas opuszczaly, zobaczylem w siodlach mgliste ksztalty, wirowanie czegos, co utworzylo postacie trzech jezdzcow. Nie zastanawialem sie wcale, kogo ci jezdzcy przypominaja z wygladu. -Wydaje mi sie, siostro, ze nie znamy nawet polowy prawdy o umiejetnosciach Czarownic - skomentowal Kemoc. Raptem Kaththea zachwiala sie i chwycila Kemoca za ramie, wiec ja podtrzymal. -Magia ma swoja cene. - Kaththea usmiechnela sie blado. - Jestem wszakze przekonana, ze zyskalismy na czasie wiecej niz te jedna noc. I teraz mozemy odpoczac w spokoju. Na poly niosac zaprowadzilismy Kaththee do poslania z przykrytych kocem galezi, ktore wczesniej dla niej przygotowalismy, a kiedy nasza siostra lezala z zamknietymi oczami, Kemoc spojrzal na mnie. Nie potrzebowalismy czytac w naszych umyslach - proba podjecia jutro wspinaczki przekraczala granice rozsadnego ryzyka. Jesli zolnierze, ktorzy rozpalili ogniska, nie rusza przeciw nam, a dzieki czarom naszej siostry zyskalismy na czasie, nie musimy sie spieszyc. O swicie znow znalazlem sie na szczycie. Tamte ogniska nadal sie palily, chociaz trudniej bylo je dostrzec w dziennym swietle. Poszukalem wzrokiem koni. Uplynela dluga, pelna niepokoju chwila, zanim dostrzeglem je przez soczewki, jak biegly przez polane. Zaskoczylo mnie to, co zobaczylem. W siodlach tkwili jezdzcy i naprawde zostalbym wprowadzony w blad, gdybym wtedy wyruszyl na zwiady. Nasi wrogowie beda obserwowac i zobacza powracajacych uciekinierow. Nie wiedzialem jednak, jak mocna okaze sie utkana przez Kaththee iluzja w bezposredniej bliskosci z przeciwnikiem. Do tego czasu bylismy jednak bezpieczni. Kemoc dolaczyl do mnie i na przemian obserwowalismy torgianczyki, dopoki nie skryly sie za zalamaniem terenu. Potem zeszlismy na dol, zeby przyjrzec sie skalnej scianie. Byla ona na tyle nierowna, ze mogla zapewnic bezpieczne uchwyty, a polozona niedaleko szczytu polka skalna powinna umozliwic odpoczynek. Nie wiedzielismy, co znajdowalo sie po drugiej stronie gor, ale nie moglismy tez utrzymywac, ze staniemy tam oko w oko z czyms nie do pokonania. Tego dnia odpoczywalismy w obozie, spiac po kolei tak gleboko, ze nie niepokoily nas sny. Kaththea odzyskala sily, ktorych uzyla do stworzenia iluzji. O zmierzchu znow wspialem sie na szczyt. Tym razem nie dostrzeglem iskier zolnierskich ognisk, nie zobaczylismy ich tez pozniej w nocy. Moglo to oznaczac jedno z dwoch: albo z trudem uksztaltowane przez nasza siostre iluzje zadowolily oczekujacych, albo szybko odkryli oni oszustwo, zwineli oboz i ruszyli za nami. Lecz nawet najdokladniejsze badanie za pomoca soczewek kazdej mozliwej kryjowki, ktora przyciagnelaby scigajacych, nie wykazalo, ze cos jest nie w porzadku. -Mysle, ze naprawde odjechali - powiedziala Kaththea z pewnoscia siebie, ktorej w pelni nie podzielalem. - Ale to nie ma znaczenia. Rano my tez ruszymy w droge - do gory - tam. - Wskazala na skalna sciane. I zrobilismy to. Spakowalismy nasze zapasy zywnosci, bron i koce w sakwy, ktore Kemoc i ja wzielismy na plecy. Miedzy nami szla przywiazana do sznurow Kaththea, bez brzemienia, z pustymi rekami. Odrzucila opaske z oczu, lecz nadal trzymala je zamkniete, starajac sie widziec za pomoca kontaktu myslowego, albowiem wciaz otaczala ja mgla. Wspinaczka szla nam powoli i odkrylem, ze jest mi podwojnie trudno, jako ze musialem sie koncentrowac nie tylko na sobie, ale takze na Kaththei. Mimo narzuconej sobie slepoty nasza siostra wykazywala zdumiewajaca zrecznosc, nigdy nie szukajac niezdarnie czy tez nie znajdujac uchwytu, ktory wyobrazalem sobie w mysli. Kiedy dotarlismy do skalnej polki, bylem tak zmeczony, ze obawialem sie, iz nie zdolam przebyc ostatniego krotkiego odcinka drogi. Kemoc wyciagnal reke ponad skulona miedzy nami Kaththea i oparl mi ja na kolanie. -Reszta dla mnie - oswiadczyl tonem nie znoszacym sprzeciwu. I tak nie moglbym sie z nim o to spierac. Bylem zbyt wyczerpany, zeby powierzac bezpieczenstwo moim slabnacym silom. Tak wiec po odpoczynku zamienilismy sie miejscami i moj brat objal prowadzenie. Jego twarz zastygla w skupieniu niczym maska - tak zapewne wygladala przedtem moja twarz, kiedy sie bowiem odprezylem, odkrylem, ze mam obolale z napiecia szczeki. Mielismy szczescie, ze ustapilem wtedy miejsca Kemocowi, poniewaz ostatnia czesc wspinaczki okazala sie koszmarna. Zmuszalem moje drzace ze zmeczenia cialo do ostatniego wysilku wiedzac, ze nie moge pociagnac za line i zdezorientowac Kaththei. Az wreszcie nadszedl koniec wspinaczki, znalezlismy sie na przestrzeni tak rozleglej, ze moglaby byc plaskowyzem. Wial tam zimny wiatr, ktory nie tylko wysuszyl nasze ciala z potu, ale zmrozil nas. Dlatego pospieszylismy do miejsca, w ktorym sterczaly ku niebu dwa szczyty rozdzielone rozpadlina. A kiedy zaglebilismy sie w te szczeline, Kaththea nagle odrzucila glowe do tylu i otworzyla oczy z cichym, radosnym okrzykiem. Nie potrzebowalismy slow, zeby wiedziec, iz jej slepota minela. Rozpadlina, do ktorej weszlismy, zdawala sie skupiac w sobie caly chlod gorskich szczytow. Gdy Kemoc szurnal czubkiem buta biala plame, stwierdzilem, ze kopnal snieg. A przeciez bylo lato i upal w tym roku bardzo dokuczal na dole. Zatrzymalismy sie, zeby zdjac sakwy i wydobyc z nich koce, ktore narzucilismy na ramiona jak plaszcze. Pomoglo to nam troche, doszlismy wreszcie do konca rozpadliny i spojrzelismy w dol - w nieznany swiat. Naszemu pierwszemu wrazeniu towarzyszylo niedowierzanie. Wyczulismy cos niewlasciwego w tej strzaskanej krainie, ktora opadajac spod naszej skalnej grzedy, przechodzila stopniowo w nizine tak szczelnie oslonieta mgla, ze nie wiedzielismy, czy w dole znajdowal sie lad, czy woda, a moze jedno i drugie. Przypominalo mi to kawalek materialu zamoczonego w rzadkim blocie i wykreconego przed wyschnieciem, tak ze tysiac zmarszczek bieglo w te i w tamta strone bez celu. Sadzilem, ze dobrze znam gory, lecz ta kraina byla gorsza niz podgorze, ktore wczesniej przebylismy. Kaththea oddychala gleboko, nie tylko po to, by napelnic pluca powietrzem, lecz takze po to, by oddzielic jakis zapach od wielu innych zapachow i zidentyfikowac go tak, jak pies czy sniezny kot odrozniaja trop swej zdobyczy. -Jest tutaj cos - zaczela, a potem zawahala sie. - Nie, nie bede wydawac sadow. Ten kraj zaznal bicza furii stanowiacej dzielo czlowieka, a nie wybryku natury. Zdarzylo sie to bardzo dawno temu i stan zniszczonej ziemi sie poprawia. Odejdzmy z tego miejsca, nie lubie lodowatych wiatrow. Strzaskane zbocze przysluzylo sie nam pod jednym wzgledem - wyszukanie drogi zajmowalo sporo czasu, ale teren byl tak nierowny, ze stapalismy po naturalnych skalnych schodach. A poniewaz teraz Kaththea nie miala watpliwosci co do swego wzroku, poszlo nam znacznie lepiej niz poprzednio. Jednak mgla duszaca nizine nadal zaslaniala ja przed naszymi oczami i to nie budzilo w nas zaufania. Zauwazylismy jeszcze cos: po tamtej stronie gor, mimo strzaskanych zboczy, istnialo zycie. Widzialem swieze tropy zwierzat, zauwazylismy tez ptaki, choc bylo ich niewiele. Ale tutaj nie dostrzeglismy zadnych oznak zycia. Wlasnie opuscilismy nagie skaly i doszlismy do pierwszego kregu roslinnosci, kiedy odkrylismy, ze wyglada ona bardzo dziwnie. Waskie liscie krzewow mialy jasniejszy odcien zieleni niz ten, ktory znalismy, a same liscie sprawialy wrazenie pomarszczonych, jak gdyby wyrosly ze zwarzonych ziaren. Gdy dotarlismy do wejscia do doliny, zaproponowalem, zeby sie zatrzymac. Teren w dole wygladal jeszcze bardziej niesamowicie niz wtedy, kiedy ogladalismy go z gory. Poczatkowo nie moglem okreslic natury tego, na co patrzylem. Dopiero gdy rozejrzawszy sie dookola zobaczylem mlode drzewka, zrozumialem, czym zapchany byl ow wawoz. Musialy to byc drzewa, poniewaz zaden krzak nie osiaga takiej wysokosci, ale nie mielismy do czynienia z normalnymi roslinami. Prawdopodobnie rosly cale wieki, gdyz calkowicie wypelnily doline, a ich wierzcholki kolysaly sie zaledwie kilka stop ponizej skalnego wystepu, na ktorym teraz stalismy. Kiedys, w odleglej przeszlosci, zaczynaly jak kazde normalne drzewo, lecz gdy ich pnie wyrosly na jakies dziesiec stop ponad powierzchnie ziemi, ostro wygiely sie albo w lewo, albo w prawo. Podazaly jeszcze kilka stop w te lub tamta strone, po czym znow kierowaly sie w niebo, zeby nastepnie powtorzyc ten proces wiele razy, tworzac wielopoziomowa koronke z galezi wysoko ponad dnem doliny. Zeby ja przebyc, musielibysmy wedrowac po galeziach, gdyz nizej jakikolwiek ruch uniemozliwiala roslinna platanina. Oznaczalo to, ze posuwajac sie do przodu musielibysmy balansowac z galezi na galaz, pamietajac, iz jesli ktores z nas sie posliznie, moze runac w dol i polamac sobie kosci albo nawet nadziac sie na jeden ze strzelajacych w niebo wierzcholkow. Wycofalem sie z naszego punktu obserwacyjnego. - Na pokonanie czegos takiego potrzeba calego dnia. Kaththea oslonila oczy przed ostatnimi promieniami slonca odbijajacymi sie od zyl kwarcu w skale. - To prawda. Ale tu jest zimno! Gdzie mozemy sie schronic? Kemoc znalazl schronienie, szczeline, wokol ktorej spietrzylismy kamienie, tak ze nasza trojka, wcisnieta w to niewielkie pekniecie, mogla wytrzymac przenikliwe zimno. W poblizu rosl las, lecz zadne z nas nie zaproponowalo, zeby rozpalic ognisko. Kto to mogl wiedziec, czyje oczy wypatrza iskierke na zboczu, na ktorym jej byc nie powinno? Albo tez co podejdzie blizej, zeby zbadac to zjawisko? Kemoc i ja wiele razy sypialismy w trudnych warunkach, a Kaththea nie skarzyla sie, gdyz ulokowalismy ja w srodku i przykrylismy sie kocami. Jezeli za dnia gora wydawala sie martwa, w nocy bylo inaczej. Slyszelismy zawodzenie snieznego kota, ktoremu umknela zdobycz, i pohukiwanie w gorze, ponad dolina wypelniona drzewami. Nic sie jednak do nas nie zblizylo, kiedy drzemalismy; budzilismy sie, by nasluchiwac, a potem znow zasypialismy w nocy odmiennej od nocy z tamtej strony gory i o wiele za dlugiej. ROZDZIAL VII Wczesnym rankiem zjedlismy ostatnie okruchy podroznych sucharow i przekonalismy sie, ze w manierkach, ktore napelnilismy w potoku, pozostalo tylko kilka lykow wody. Kemoc potrzasnal nad glowa swoja manierka.-Zdaje sie, ze mamy inny wazny powod, zeby sie spieszyc - zauwazyl. Przesunalem jezykiem po wargach i staralem sie myslec o ostatnim prawdziwym sutym posilku. Przyszlo mi to z trudem, gdyz odkad opuscilem oboz na wezwanie Kemoca, spozywalem przewaznie zelazne racje zywnosciowe... Wprawdzie dotad nie widzielismy zadnych tropow, ale w nocy slyszelismy ryk snieznego kota, a przeciez zaden z tych drapieznikow nie krazylby po ogoloconym ze zwierzyny obszarze. Wyobrazilem sobie kotlet z antylopy, w koncu jakies ryjace zwierze skwierczace na roznie nad ogniskiem. Pod wplywem tego impulsu podszedlem do krawedzi doliny i przyjrzalem sie sprezystej drodze z galezi, ktora musielismy przebyc. Zachowalismy wszelkie srodki ostroznosci, jeszcze raz polaczywszy sie lina, zeby potkniecie nie stalo sie dla nas zguba. Zadne z nas nie bylo wolne od watpliwosci. Nie moglismy zmierzac prosto do przeciwleglego brzegu, lecz musielismy isc pod pewnym katem przez cala dlugosc wypelnionej galeziami doliny, zeby kierowac sie na wschod, ku domniemanej nizinie. Mgla nadal zaslaniala wszystko i nie pozostalo nam nic innego, jak tylko zywic nadzieje, ze nizina jest tam rzeczywiscie. Zawsze uwazalem, ze nie mam leku wysokosci, ale podczas wedrowek po gorach stapalem po twardej ziemi i kamieniach, a nie po ruszajacej sie i uginajacej powierzchni. Zdolalem przebyc w ten sposob zaledwie kilka stop, gdy odkrylem - a omal nie stalo sie to przyczyna mojej zguby - ze ta niesamowita dolina miala mieszkancow. Rozlegl sie przenikliwy skrzek i spod wierzcholka galezi, ku ktoremu wlasnie wyciagnalem reke, wyskoczyl nie znany mi stwor o skorzastych skrzydlach, poszybowal w gore i znow zniknal wsrod listowia. Kaththea krzyknela zaskoczona, ja zas zrozumialem, jak potrzebny okazal sie ow punkt oparcia, gdyz omal nie utracilem rownowagi. Tak wiec posuwalismy sie znacznie wolniej. Jeszcze trzykrotnie wyploszylismy z kryjowki podobne do nietoperzy zwierzeta. Raz musielismy zboczyc z drogi i wtedy zauwazylismy innego, bardziej przerazajacego mieszkanca owego labiryntu utworzonego z wierzcholkow drzew: pokryty luskami stwor nie odrywal od nas wzroku, a rozdwojony jezyk drgal miedzy jego zielonymi szczekami - barwa stwor ten przypominal bowiem srebrzystozielone liscie, wsrod ktorych lezal. Nie byl to waz, poniewaz z jego ciala wystawaly pazurzaste lapy, ktorymi czepial sie podloza, ale jego podluzne cialo mialo zlowrogi wyglad. Nie bal sie tez nas ani troche. Na wszystko przychodzi kres. Zlani potem, zmeczeni tak bardzo, ze drzelismy na calym ciele i mielismy zawroty glowy, zstapilismy z chwiejnego podloza na twarda skale przeciwleglego brzegu doliny. Kaththea osunela sie na ziemie, dyszac ciezko. Wszyscy bylismy pokryci skaleczeniami i zadrapaniami od chlostajacych jak bicze galezi. Nasze polowe mundury wytrzymaly ciezka wedrowke, Kaththea zas miala podarta w wielu miejscach suknie i galazki we wlosach wymykajacych sie spod chustki, ktora je przewiazala. -Wygladam jak Mchowa Niewiasta - zauwazyla usmiechajac sie niepewnie. Spojrzalem na przebyta droge. - To wlasciwe otoczenie dla im podobnych - powiedzialem leniwie. Po moich slowach zapanowalo milczenie. Zaskoczony popatrzylem na swoje rodzenstwo. Oboje wpatrywali sie we mnie z napieciem, ktore nie mialo nic wspolnego z tym, co wlasnie powiedzialem, przynajmniej tak mi sie zdawalo, lecz jak gdybym wypowiedzial jakas gleboka prawde. -Mchowe Niewiasty - powtorzyla Kaththea. -Kroganowie, Thasowie, Lud Zielonych Przestworzy, Flannany - dodal Kemoc. -Przeciez to sa legendy, opowiesci dla zabawienia lub nastraszenia dzieci - zaprotestowalem. -Wszystkie jednak obce sa Estcarpowi - podkreslila Kaththea. - A co z Voltem? Tego takze uwazano za legende dopoty, dopoki Koris i nasz ojciec nie znalezli grobu z jego cialem. I czyz Koris nie zabral stamtad wielkiego legendarnego topora? A weze morskie z sulkarskich piesni - nawet najuczensi nie twierdza, ze to tylko fantazja. -Mchowe Niewiasty, ktore szukaja ludzkich matek, zeby wykarmily piersia ich dzieci, i placa za to bialym zlotem i szczesciem w zyciu, latajace istoty dreczace tych, ktorzy staraja sie poznac ich sekrety; kryjace sie pod ziemia stworzenia, ktorych nalezy sie wystrzegac, gdyz moga wciagnac czlowieka w gesty mrok; spokrewniony z drzewami lud, ktory sprawuje wladze nad wszystkim, co rosnie... - Przypomnialem sobie okruchy legend opowiadanych w zimowe wieczory, zeby zabawic lub wywolac rozkoszny dreszczyk strachu u sluchaczy siedzacych przy kominku w bezpiecznym zamku. -Te opowiesci sa tak stare jak Estcarp - oswiadczyl Kemoc - i, byc moze, siegaja znacznie dalej... odnosza sie do jakiegos innego miejsca. -Jest dosc przeciwnosci, ktorym musimy stawic czolo bez wywolywania duchow - warknalem. - Nie umieszczajcie teraz ich za kazdym krzakiem. Jakze trudno jest pohamowac wyobraznie, a kraina, w ktorej sie znalezlismy, mogla zrodzic takie wlasnie legendy. Poza tym pamietalismy opowiesci o Volcie, ktorych prawdziwosc pomogl udowodnic nasz ojciec. Stad tez podczas dalszej wedrowki powracalem myslami do opisow fantastycznych stworzen z pradawnych legend. Chociaz znajdowalismy sie niemalze u podnoza gory, nadal otaczaly nas potrzaskane skaly. Teraz najbardziej potrzebowalismy wody. Mimo ze dokola widzielismy bujna roslinnosc, nie napotkalismy ani potoku, ani zrodla, a rosnacy upal jeszcze powiekszal dreczace nas zmeczenie. Mgla wciaz wisiala nad ziemia i dlatego tylko od czasu do czasu widzielismy na niewielka odleglosc. W dodatku owa mgla przypominala pare wodna, budzac w nas chec zrzucenia helmow i kolczug, ktore bardzo nam ciazyly. Nie wiem, kiedy uswiadomilem sobie, ze nie jestesmy sami w tej okolicy. Mozliwe, ze zmeczenie i pragnienie przytlumily we mnie instynkty zwiadowcy. Wszakze stopniowo zrozumialem, ze ktos nas obserwuje. I bylem tak pewny, ze ruchem reki polecilem swemu rodzenstwu ukryc sie w zaroslach, a potem wyciagnalem pistolet, badajac jednoczesnie wzrokiem na poly niewidoczny krajobraz. -To jest... gdzies tam... - Kemoc takze trzymal w reku bron. Kaththea siedziala z zamknietymi oczami, rozchyliwszy lekko usta, zdajac sie nasluchiwac calym cialem, albowiem nie poslugiwala sie uszami, lecz jakims wewnetrznym zmyslem. -Nie moge do tego dotrzec - szepnela. - Nie ma kontaktu. -Teraz to cos odeszlo! - Bylem tak tego pewny, jak gdybym zobaczyl nieznana istote odlatujaca niczym tamte stwory w pelnej drzew dolinie. Przywolalem oboje ruchem reki, pragnac oddalic sie jak najszybciej od tego, co skradalo sie naszym sladem. Kiedy zeszlismy jeszcze nizej, dziwna mgla zniknela, a drzewa i wysokie krzewy ustapily miejsca duzym, otwartym polanom. Wiele z nich porastala gruba warstwa szarego mchu. Nie bardzo chcialo mi sie po nim isc, chociaz mech tlumil odglos krokow i ulatwial chodzenie. Slyszelismy ptasie trele i widzielismy niewielkie zwierzeta zamieszkujace te kraine mchow. Mielismy teraz szanse na polowanie, ale naszym glownym celem pozostala woda. Pozniej natrafilismy na pierwsze slady ludzkiej dzialalnosci - resztki muru, wiecej niz w polowie zapadnietego w ziemie czy tez zburzonego, ktory niegdys ogradzal pole. Kiedys bylo tu gospodarstwo rolne. Wybrawszy czesc tego muru za przewodnika wyszlismy na otwarta przestrzen. Upal jeszcze powiekszyl nasza niedole, lecz slady czlowieka oznaczaly, ze gdzies w poblizu jest woda. Nagle Kaththea potknela sie i uchwycila muru. -Przykro mi - powiedziala cicho, z trudem. - Ale nie sadze, zebym mogla isc dalej. Miala racje. Ale jak tu rozdzielic sie w niebezpiecznym miejscu... Kemoc podtrzymal ja. - Tam! - Wskazal kepe drzew, ktora mogla dac nieco cienia. Kiedy tam dotarlismy, okazalo sie, ze znow sprzyjalo nam szczescie, po murze piela sie bowiem winna latorosl uginajaca sie pod ciezarem owocow. Rozpoznalem w owych czerwonych kulkach ten rodzaj winogron, ktore, choc dojrzale jak te, pozostawaly cierpkie i kwasne, teraz jednak staly sie po stokroc bardziej pozadane z powodu wilgoci, ktora zawieraly. Kemoc poczal zrywac wszystkie winne grona znajdujace sie w zasiegu jego reki, przekazujac je Kaththei. -Tu gdzies w poblizu jest woda, musimy ja znalezc. - Polozylem bagaz na ziemi, sprawdzilem stan magazynka w pistolecie, a potem przewiesilem przez ramie rzemienie dwoch manierek. -Kyllanie! - Kaththea pospiesznie przelknela cierpki miazsz. - Pamietaj o lacznosci myslowej. Kemoc pokrecil wszakze glowa. - Mysle, ze lepiej nie, chyba ze bedziesz nas potrzebowal. Nie powinnismy budzic licha. Wiec i on czul, ze nie podrozujemy w pustym swiecie, ze jest tutaj cos, co wie o nas, czeka, ocenia, bada... -Bede myslal o wodzie i tylko o niej. - Nie wiem dlaczego, ale to zapewnienie wydalo mi sie bardzo wazne. Odszedlem koncentrujac sie na zrodle, potoku, budujac w mysli wyrazny obraz tego, czego szukalem. Ogrodzone murem pole oddzielono od innego, podobnego; mozliwe, ze przerwa miedzy nimi stanowila pozostalosc dawno zarosnietej drogi. Wewnatrz drugiego ogrodzenia zauwazylem pasaca sie rodzine antylop. Samiec byl wiekszy niz jakikolwiek osobnik tego gatunku widziany przeze mnie w Estcarpie, mierzyl okolo czterech stop w klebie, a jego rogi polyskiwaly w sloncu niczym para czerwonawych zawilych spiral. Mial trzy samice; ich pozbawione zwojow mniejsze rozki lsnily czernia. Pasly sie tam tez cztery cielaki i niemal wyrosniety roczniak. Ten nalezal do mnie. Strzalki mkna bezglosnie z wyjatkiem slabego syku, jaki wydaja tuz po wystrzale. Roczniak wyprezyl sie w konwulsyjnym skoku i runal na ziemie. Towarzyszace mu dwa cielaki podniosly na chwile lby i spojrzaly na niego ze zdumieniem. Pozniej przestraszyly sie i wielkimi susami umknely w najdalszy kat dawnego pola, ja zas przeskoczylem przez mur i podszedlem do swojej zdobyczy. Kiedy oprawialem ja, uslyszalem odglos plynacej wody, rownomierne szemranie bystrego potoku. Zawinawszy mieso w zdarta skore antylopy, zarzucilem je na plecy i wyruszylem na poszukiwanie wody. Zsunawszy sie z wysokiego brzegu znalazlem nie potok, lecz rzeke. Silny prad omywal rozrzucone szeroko spore glazy. Podbieglem, uklaklem i nabralem wody w dlonie, by ugasic pragnienie. Rzeka brala poczatek w gorach, gdyz woda byla zimna. Dobrze mi zrobila, gdy napelniwszy nia usta spryskalem spocona twarz i obnazona glowe. Przez dluga chwile rozkoszowalem sie tylko dotykiem i cudownym smakiem wody. Wreszcie oplukalem manierki, napelnilem kazda po brzegi i mocno wcisnalem korki, zeby nie uronic nawet kropli. Mialem pokarm i napoj - a Kaththea i Kemoc czekali na jedno i drugie. Obciazony dwoma manierkami i pakunkiem z miesem antylopy, ruszylem w powrotna droge. Wiedzialem, ze nie bedzie mi latwo wspiac sie na brzeg. Potrzebowalem obu rak - skrecilem wiec w prawo, szukajac wyrwy w ziemnym wale. Obszedlszy zakole rzeki, natrafilem na jeszcze jeden slad swiadczacy o tym, ze niegdys mieszkali tu ludzie. Nie byly to ruiny domu ani jakiegokolwiek budynku. Zobaczylem platforme z masywnych kamiennych blokow, czesciowo zarosnieta trawa i mchem. Z tej solidnej podstawy wyrastal las kolumn - nie ustawionych jednak rzedami, ale w koncentryczne kola. Przyjrzawszy sie im zwatpilem, czy kiedykolwiek podtrzymywaly jakis dach. Nie rozumialem tez powodu takiego ich ustawienia. Zgubila mnie najzwyklejsza ciekawosc, gdyz zstapilem ze swiezej ziemi na platforme i wszedlem pomiedzy dwie najblizsze kolumny. Potem... maszerowalem powolnym, rownym krokiem we wnetrzu kamiennego kregu, nie mogac sie z niego wyrwac. Zataczalem kola po spirali, coraz bardziej zblizajac sie do srodka labiryntu. Nadeszlo stamtad - nie tyle powitanie - ile cos w rodzaju triumfalnego rozpoznania, ze oto zdobycz zbliza sie do paszczy ukrytego drapiezcy, oblizywanie sie w oczekiwaniu na te chwile, przeciwko ktorej buntowala sie cala moja natura. Bylo to calkowite, ohydne zlo. Wydawalo mi sie, ze polizala mnie czarna zgnilizna, ktorej slady nadal plugawily mi skore. Atak ten byl tak straszny, iz mysle, ze wstrzasniety nim do glebi, krzyknalem przerazliwie. I jesli wrzasnalem na glos, tak samo zawolalem w myslach, szukajac jakiejkolwiek pomocy. I pomoc nadeszla - nie pozostawiono mnie swemu losowi. Z zewnatrz naplynela sila, zlaczyla sie ze mna, zacisnela uscisk, zeby wytrzymac atak zlej mocy zamieszkujacej kamienna pulapke. Jeszcze jedna proba obrzydliwego kontaktu i dotyk ustapil. Zadowolenie i pozadanie zamienily sie w gniew. Oparlem reke o jedna z kolumn, cofnalem sie i wypadlem z rytmu miarowego kroku. Czepiajac sie kolumny za kolumna, wycofywalem sie powoli, albowiem niezlomnie trwal we mnie wciaz bastion oporu przeciw szalejacej niewidzialnej istocie. Wscieklosc karmila sie oslupieniem i zawiedzionymi nadziejami. Wkrotce zadufanie to poczelo slabnac. Stwor, ktory tu sie czail, odnosil wylacznie sukcesy, nigdy nie napotkal oporu. I teraz zaniepokoilo go to, ze nie mogl mnie zgarnac na posilek. Przedarlem sie do zewnetrznego rzedu kamiennego kregu wtedy, kiedy nastapil ostatni atak. Czern - widzialem fale czarnej mazi plynaca ku mnie. Mysle, ze znow krzyknalem, kiedy resztkami sil rzucilem sie przed siebie. Zaczepilem o cos noga i padlem - w mrok, w czern, w zupelne przeciwienstwo tego wszystkiego, czym bylo dla mnie zycie. Bylem chory, bardzo chory - zdalem sobie z tego sprawe juz na samym poczatku, jak gdyby w moim ciele kryla sie jakas substancja, ktora ono gwaltownie odrzucalo. Wymiotowalem, a kiedy otworzylem oczy, spostrzeglem, ze Kemoc podtrzymuje mnie podczas tych skrecajacych cale cialo spazmow. A potem, kiedy moj brat polozyl mnie na ziemi, oparlem sie na lokciu i rozejrzalem dokola z przerazeniem, gdyz obawialem sie, ze nadal znajduje sie w kamiennej pulapce. Spoczywalem na otwartym polu, duzym i czystym, ozloconym promieniami zachodzacego slonca, w ktorych nie czaily sie zadne zlowrogie cienie. Kiedy Kaththea pochylila sie nade mna i przylozyla mi do ust jedna z manierek, probowalem podniesc ku niej reke, ale uswiadomilem sobie, ze przekracza to moje sily. Moja siostra miala dziwnie stezala twarz, zacisniete usta. Za nia Kemoc przykleknal na jedno kolano, omiatajac oczami otoczenie, jak gdyby spodziewal sie ataku. -Zlo... - Kaththea uniosla moja glowa, opierajac ja o swoje ramie. - Ale niech dzieki beda Mocy za to, ze tkwilo ono uwiezione we wlasnej kloacznej jamie! W tym kraju rzeczywiscie czai sie niebezpieczenstwo, jego smrod wisi zas w powietrzu, ostrzegajac nas... -Jak sie tu dostalem? - zapytalem szeptem. -Kiedy zlo zawladnelo toba czy tez probowalo to zrobic - wezwales nas - i przybylismy. A gdy chwiejnym krokiem wydostales sie z pulapki, odprowadzilismy cie dalej w obawie, ze tamten stwor ma wiekszy zasieg niz jego kamienna siec, lecz tak nie jest. - Moja siostra podniosla glowe, przesunela spojrzenie z boku na bok; jej nozdrza rozdely sie, gdy wciagnela gleboko do pluc cieple powietrze. - To miejsce jest slodkie i czyste i nie chce nikomu wyrzadzic krzywdy - nie kryje w sobie zadnej grozby. A przeciez przypadkiem natknales sie na gniazdo zla, bardzo starego zla, i tam, gdzie jest jedno, mozemy takze spotkac i inne. -Jakiego rodzaju jest to zlo? - zapytalem. - Czy to Kolder? - Ale wlasnie w chwili, gdy wymienilem imie dawnego arcywroga. uzmyslowilem sobie, ze nie ma on nic wspolnego z tym, na co sie natknalem nad rzeka. -Nigdy nie znalam Kolderu. lecz nie sadze, zeby to zlo bylo do niego podobne. Zdaje sie ono pochodzic jakby od... Mocy! - Kaththea spojrzala na mnie, jak gdyby nie mogla uwierzyc w to, co sama powiedziala. Kemoc wtracil ostro: -To jest sprzecznosc, ktora nie wytrzymuje krytyki! -Powiedzialabym to samo przed dzisiejszym dniem. Powiadam ci jednak, ze to zlo nie zrodzilo sie z zadnej obcej sily, lecz powstalo w wynaturzony sposob z tego, co znalismy przez cale zycie. Czyz nie rozpoznam nauk, jakie pobieralam, i broni, ktora sie poslugiwalam, jesli nawet jedna i druga sa znieksztalcone i zdeprecjonowane? Tak, ta Moc jest znieksztalcona i zdeprecjonowana, ale wlasnie dlatego znacznie dla nas grozniejsza, nosi w sobie bowiem znikoma czastke znanej nam sily. Co sie tutaj takiego wydarzylo, ze to wszystko, co znamy, stalo sie w najwyzszym stopniu niegodziwe? Na to pytanie nie bylo odpowiedzi. Kaththea przylozyla mi do czola rozwarta dlon i pochylila sie nade mna tak, ze patrzylismy sobie w oczy. Znow zaczela cicho spiewac, wyciagajac ze mnie, z mego ciala i umyslu, resztki strasznych mdlosci i okropnej odrazy, pozostawiajac jedynie wspomnienie tego, co sie stalo i co nigdy nie powinno sie powtorzyc. Kiedy przyszedlem nieco do siebie, ruszylismy w dalsza droge. Tamto rozlegle pole zapewnialo bezpieczenstwo, ale zblizala sie juz noc i potrzebowalismy schronienia. Poszlismy wiec wzdluz zburzonych murow i dotarlismy do niewielkiego wzniesienia ze stosem kamieni na szczycie. Niektore z nich nadal staly pod takim katem, jakby niegdys tworzyly wegiel jakiejs budowli. Kemoc i ja staralismy sie obluzowac wiecej glazow i zbudowac z nich barykade przed trojkatna przestrzenia, Kaththea zas wedrowala po wzniesieniu zbierajac patyki i od czasu do czasu zrywajac jakies rosliny. Kiedy wrocila, na jej obliczu malowala sie ulga. -Nie ma tutaj obrzydliwego zapachu - powiedziala - wydaje mi sie raczej, ze w poblizu mieszkal ktos, kto zajmowal sie leczeniem. Ziola rosna nie pielegnowane, skoro tylko dobrze sie zakorzenia. Popatrzcie, co znalazlam. - Rozlozyla swoje zbiory na czworokatnym glazie. -To jest saksfagus. - Kaththea dotknela palcem czegos, co przypominalo z wygladu paproc. - Daje on slodki sen goraczkujacym. A to - wskazala lodyge z czterema troistymi liscmi - langlorn, ktory rozjasnia umysl i oczyszcza zmysly. To zas jest roslina najlepsza ze wszystkich i moze wlasnie dzieki niej nadal rosna tu pozyteczne ziola - illbana, Duchowy Kwiat. Illbane znalem, gdyz nawet w Estcarpie zasiewano ja odwiecznym obyczajem wokol drzwi na wiosne, jesienia zas zbierano jej biale kwiatki, suszono i wito z nich wianki, ktore zawieszano nad glownym wejsciem do kazdego domu i kazdej stajni. Przynosilo to szczescie, zamykalo dostep zlemu losowi, mialo tez i znacznie starsze znaczenie - wszelka zla moc bowiem, nie znosi jej woni. Taka jest juz natura owej roslinnosci, ze, zerwana czy przelamana, wydziela aromatyczny zapach, ktory utrzymuje sie bardzo dlugo. Kaththea zbudowala niewielki stos z zebranych na wzgorzu patykow, ukladajac je tak starannie, jak gdyby wykonywala niezwykle wazna prace. Kiedy zamierzalem zaprotestowac przeciwko ujawnianiu w ten sposob naszej obecnosci, Kemoc potrzasnal glowa, przykladajac ostrzegawczo palec do ust. Kiedy nasza siostra ulozyla patyki, zmiazdzyla w dloniach saksfagus i langlorn i umiescila je we wnetrzu stosu. W koncu ostroznie zerwala dwa kwiaty z galazki illbany i rowniez je dodala. Pozniej zas wstala, biorac do reki ped z resztka zbitych ciasno kwiatow na czubku, i poczela przechadzac sie wzdluz naszej barykady, muskajac nim kamienie, by wreszcie umiescic go miedzy nimi jak choragiewke. -Rozpalcie ogien - polecila nam. - Nie zdradzi nas, raczej bedzie dobrze nas strzegl tej nocy. Albowiem zadne sily zla nie sa w stanie stawic czola temu, co zawiera plomien i dym. Wykrzesalem iskre i pojawily sie jezyki ognia. Dym przeszedl zapachem ziol. A niedlugo potem, gdy pieklismy swieze mieso na drewnianych roznach, dolaczyl don inny wspanialy aromat. Mozliwe, ze Kaththea rzeczywiscie rzucila silne czary, gdyz juz nie czulem, ze patrza na nas jakies oczy i przysluchuja sie nam jakies uszy, ze jestesmy bacznie obserwowani w tej dziwnej krainie. ROZDZIAL VIII Dobrze spalismy tamtej nocy, zbyt gleboko, zeby niepokoily nas sny. Obudzilismy sie rzescy i wypoczeci i tylko wspomnienia ostrzegaly nas przed tym, co musi tutaj krazyc. Kaththea najpewniej obudzila sie pierwsza, albowiem gdy otworzylem oczy, kleczala oparlszy skrzyzowane ramiona na naszej zaporze i spogladala w dal. Tego ranka nie bylo slonca, tylko chmury przedluzajace polmrok pierwszych godzin dnia.Odwrocila glowe, kiedy sie poruszylem, i zapytala: -Co o tym myslisz, Kyllanie? Zwrocilem spojrzenie w te strone, ktora wskazala palcem. W pewnej odleglosci od nas znajdowal sie zagajnik, a spoza niego tryskala ku niebu jasna poswiata. Nie byla czerwona jak plomienie, lecz zielonkawa, najwyrazniej nienaturalnego pochodzenia. -Pozostaje wciaz taka sama; ani nie gasnie, ani nie swieci jasniej. -Czyzby to bylo cos w rodzaju latarni morskiej? - podsunalem. -Zeby przyzywac - lub naprowadzac - co? Nie przypominam sobie, zebysmy widzieli cos takiego ostatniej nocy. Nasluchiwalam, lecz nic tam nie ma do uslyszenia. Wiedzialem, iz nie sluchala uszami, ze posluzyla sie wycwiczonym zmyslem jasnowidzenia. -Kaththeo... Odwrocila glowe i spojrzala na mnie. -Ten kraj moze byc pelny pulapek. Wpadlem juz w jedna z nich. Z waznego powodu zamknieto go przed nami i przed ludzmi tej samej krwi co nasza matka. -To prawda. Ale przyszlo mi na mysl to, ze cos wiecej niz nasza wola sprowadzila nas tutaj. Poza takimi ogniskami zarazy jest to piekny kraj, Kyllanie. Rozejrzyj sie dokola. Czyz nie podobaja ci sie te pola nawet w cieniu chmur? Kaththea miala racje. Cos mnie tam ciagnelo, roslo we mnie dziwne pragnienie, zeby pospacerowac po tych pradawnych, zarosnietych chwastami polach, a nawet wsadzic gleboko rece w czekajaca na zasiew glebe. Chcialem odrzucic brzemie helmu i kolczugi i biec radosnie, czujac na twarzy podmuchy wiatru, a pod stopami wilgotna ziemie. Nie zaznalem takiego uczucia, odkad bylem malym chlopcem, trzymanym juz krotko przez Otkella. Kaththea skinela glowa. - Rozumiesz? Czy mozesz odwrocic sie do niego plecami tylko dlatego, ze cierpi na jakas chorobe? Mozemy unikac zlych miejsc i wykorzystywac dobre. Powiadam ci, ze takie ziola, jakie zebralam ostatniej nocy, nie moga rosnac tam, gdzie wszystko jest skalane przez Moce Ciemnosci. -Chocby nie wiem jak piekny byl to kraj - odezwal sie za nami Kemoc - czlowiek musi miec dwie rzeczy - schronienie i pokarm. Nie sadze, zeby te ruiny mogly nam sluzyc za dom lub dwor. I na jakis czas musimy zamienic sie w mysliwych, zeby zdobyc pozywienie. Chcialbym tez dowiedziec sie czegos wiecej o naszych sasiadach. Zgodzilem sie z nim. Zawsze dobrze jest wiedziec, ze cien rzucany przez drzewo jest tylko cieniem i nie kryje w sobie nieprzyjemnej niespodzianki. Zjedlismy wiecej miesa i napilismy sie cierpkiego soku z winogron, po czym przygotowalismy sie do dalszej podrozy. Przed opuszczeniem naszego wzgorza Kaththea znow zebrala pewna ilosc ziol zawijajac je w kawalek materialu oderwany od sukni, ktora teraz siegala jej tylko troche za kolana. Nadal przyciagal nas zielonkawy blask, slabo widoczny z powodu olowianych chmur. Ale szlismy czujnie, kryjac sie za drzewami. Kaththea nie sygnalizowala niepokojacych zapachow, a niewielki zagajnik sprawial wrazenie normalnego, wypelnialy go ptaki i inne dzikie stworzenia. Nie byl zbyt rozlegly i w koncu dotarlismy do zewnetrznego pierscienia zarosli po jego drugiej stronie. Tam znow spostrzeglismy otwarta przestrzen, przez ktora wila sie rzeka. W zakolu tego cieku wodnego stal pierwszy prawdziwy budynek, ktory napotkalismy po tej stronie gor. Mial znajomy ksztalt - przypominal stanice-wieze straznicze, w jakich wiele razy kwaterowalismy w Estcarpie. Z waskich okien na trzecim i czwartym pietrze, a jeszcze wiecej ze szczytu tej wiezy, o ktorej zaawansowanym wieku swiadczyl tylko brak kilku kamieni na parapecie, wydobywalo sie tajemnicze swiatlo. Przygladajac sie podobnemu do stanicy budynkowi nie mialem najmniejszej checi badac go dalej. Wprawdzie nie powital nas ciosem zla, jak stwor kryjacy sie w kamiennej pajeczynie... ale roztaczal wokolo dziwne uczucie wycofywania sie niczym milczacy sygnal przestrzegajacy ludzi przed przybyciem. Ktokolwiek tam mieszkal, nie musial byc wrogo ustosunkowany do naszego gatunku, ale na pewno nie zostalibysmy powitani z radoscia. Nie umiem wytlumaczyc, jak sie o tym dowiedzialem, lecz Kemoc zgodzil sie ze mna. Kaththea skoncentrowala sie na swoim wewnetrznym wzroku, a potem pokrecila glowa. - Umysl nie moze tam przeniknac, a nie chcialabym robic tego cielesnie. Jesli sie tam cos kryje, to niech sie kryje, skoro tak chce. Od niepamietnych czasow istnialy sily, ktore nie byly ani dobre, ani zle - mogly i zabic, i wyleczyc. Wtracanie sie w ich sprawy jest jednak ryzykowne, lepiej ich nie budzic.- Nadal wszakze myslalem z niechecia o tym, ze obserwuje mnie cos lub tez ktos kryjacy sie w owym budynku. Moje rodzenstwo zgodzilo sie przesliznac z powrotem do lasu, pod jego oslona zatoczyc krag i dotrzec do rzeki. Szlismy w dol rzeki, oddalajac sie od kamiennej sieci, a Kaththea wciagala w pluca wiatr, zeby zweszyc nawet najmniejsze slady zla. Nie padalo, lecz niebo zakrywaly ciezkie chmury, gdy tak wedrowalismy, majac rzeke za przewodnika. Okolica byla gesciej zadrzewiona, wiec i ciemniejsza. Niebawem zauwazylem swieze slady jednego z wielkich nielotnych ptakow, ktore uwaza sie za bardzo smaczne w Estcarpie. Poniewaz sa niezwykle czujne, uznalem, ze najlepiej bedzie zapolowac na nie w pojedynke, lecz musialem solennie obiecac, iz nie ulegne czarom z powodu najzwyklejszej ciekawosci. Zrzucilem na ziemie bagaz, manierke, a nawet helm, zeby otaczajaca szyje druciana oslona nie brzeczala cicho. Wiedzialem, ze ptaki zerowaly w lanach dzikich zboz rosnacych nad rzeka, w poblizu zas zauwazylem wysokie trzciny, wsrod ktorych moglbym sie ukryc. Jednak nie zdolalem dotrzec do zdobyczy. Ostrzegl mnie jakis ruch po drugiej stronie rzeki. Wyrzucone przez dawniejsze powodzie pnie drzew spietrzyly sie na mieliznie, tworzac cos w rodzaju grobli. A na niej i w jej wnetrzu smigaly cienie - czarne, zwinne - i poruszaly sie tak szybko, ze nie moglem dostrzec, co to sa za zwierzeta. Lecz ich ukradkowe zblizanie sie i rosnaca liczba stanowily ostrzezenie. I jak gdyby wyczuly moj niepokoj, zblizaly sie bowiem coraz szybciej i coraz liczniej. Pierwsze stworzenie wskoczylo juz do rzeki, a jego waski pysk zlobil w wodzie bruzde w ksztalcie litery V. Ale silny prad opoznil wedrowke nieznanych zwierzat, znoszac je w dol rzeki. Bylem jednak pewny, ze gdzies tam wyjda na brzeg. Te stworzenia nie polowaly na ptaki, ale na mnie! Klopoty - skierujcie sie na otwarta przestrzen - na najblizsze pole. Wymowiwszy w myslach to ostrzezenie, zerwalem sie i wybieglem z trzcin. Stwory te potrzebowaly oslony, na odkrytym terenie mozna im sie przeciwstawic bardziej skutecznie. Kemoc przyznal mi racje i polecil skierowac sie w prawo. Zwolnilem biegu i zaczalem wycofywac sie tylem, gdyz nie chcialem, zeby skoczylo mi cos na plecy. Przedsiewziete srodki ostroznosci okazaly sie niezbedne, gdyz kilka chwil pozniej na moich oczach pierwszy osobnik z czarnej gromady wypadl zza krzaka i skryl sie wsrod masywnych korzeni powalonego drzewa. Wedrowalem przez siegajace mi do ramion zarosla, a wiec okolica nie sprzyjala ucieczce przed skradajacymi sie przesladowcami. Istnialo tam zbyt wiele miejsc swietnie nadajacych sie do urzadzenia zasadzki. Przeciez to zwierzeta! Mozliwe, ze przezylem zbyt wielki wstrzas w kamiennej pajeczynie. Przedtem udawalo mi sie kontrolowac zwierzeta, dlaczego wiec nie mialoby mi sie powiesc i tym razem? Wyslalem na probe mysl w strone tego, co krylo sie wsrod korzeni. Nie bylo to zwierze - w kazdym razie nie bylo to normalne zwierze! Co? Krwawy szal, zadza mordu, bij, zabij - obled, ktory nie mial nic wspolnego ze zwierzecoscia, lecz stanowil sam w sobie dzika wscieklosc polaczona na innym poziomie ze sprytem. Nie moglem tego kontrolowac, budzilo to we mnie jedynie wstret i strach, jaki zdrowi odczuwaja wobec chaotycznych glebin szalenstwa. I znow popelnilem blad, gdyz myslowy kontakt ze mna podniecil te stworzenia jeszcze bardziej, zwiekszyl targajacy nimi straszny glod. Poza tym bylo ich duzo - o wiele za duzo... Chcialem biec, przedrzec sie przez zarosla, ktore teraz staly sie dla mnie wiezieniem, i w ktorym stwory te powalilyby mnie na ziemie i zabily wedle swego upodobania. Calym wysilkiem woli zmusilem sie, by isc bez pospiechu, trzymajac w reku gotowy do strzalu pistolet i szukajac wzrokiem potwora, ktory znalazlby sie w jego zasiegu. Krzaki staly sie nizsze... Wkrotce bylem wolny, znalazlem sie na sporej polaci odkrytego terenu. W pewnej odleglosci ode mnie szli Kemoc i Kaththea, kierujac sie ku srodkowi tej przestrzeni. A przeciez zblizalo sie cale stado czarnych bestii... Jak damy rade im wszystkim? Pragnac jak najszybciej dolaczyc do rodzenstwa, potknalem sie i upadlem. Uslyszalem krzyk Kaththei, obrocilem sie i zobaczylem fale czarnych stworow zdazajaca w moja strone. Biegly cicho, nie tak jak psy, ktore szczekaja podczas polowania, i ta cisza sprawiala, ze wydawaly sie jeszcze bardziej niesamowite. Nie znane mi bestie mialy krotkie nogi, co wcale nie zmniejszalo ich szybkosci, pokryte gladka sierscia ciala, bardzo gietkie i zwinne, glowy zas waskie, konczace sie ostrymi pyskami, w ktorych polyskiwaly zoltawe kly. A oczy ich blyszczaly niby iskierki czerwonego ognia. Nie smiejac tracic czasu strzelilem lezac. Przywodca stada skrecil sie, szarpiac wbita w barki strzalke, lecz mimo bolu i wscieklosci nie wydal glosu. Nieszczescie, ktore spotkalo wodza, odebralo odwage reszcie czarnych potworow. Rozbiegly sie na wszystkie strony i pochowaly, pozostawiajac rannego przywodce, ktory niebawem znieruchomial. Pobieglem tam, gdzie stali Kemoc i Kaththea. Kemoc czekal z pistoletem gotowym do strzalu. - Drapiezniki - zauwazyl. - Skad sie wziely? -Przeplynely rzeke - odparlem dyszac ciezko. - Nigdy dotad nie widzialem im podobnych... -Czyzby? - Kaththea przyciskala mocno do piersi tlumoczek z ziolami, jak gdyby wiednace kawalki galazek, lisci i lodyg stanowily tarcze, oslaniajaca ja przed wszelkimi niebezpieczenstwami. - To sa rasti. -Rasti? - Jak mozna skojarzyc dlugiego na palec gryzonia z tymi mierzacymi trzy stopy oblakanymi drapieznikami? Ale kiedy wzialem pod uwage wyglad tych stworzen, z wyjatkiem rozmiarow, dopatrzylem sie podobienstwa. Moze nie byly to prawdziwe rasti, lecz na pewno nalezaly do tej samej rodziny. Osiagnely gigantyczne dla swego gatunku rozmiary i byly bardziej dzikie niz ich karlowaci kuzyni. I kiedy je w ten sposob zidentyfikowalem, dreczacy mnie dotad lek przed nieznanym zmniejszyl sie nieco. -Rasti nielatwo porzucaja swoja zdobycz - zauwazyl Kemoc. - Czyz nigdy nie widzieliscie, jak ciagnely upolowanego ptaka po dziedzincu chronionego przez wzgorza gospodarstwa? Widzialem raz cos takiego i wzdrygnalem sie na samo wspomnienie. Okrazaja - tak, zaczynaly teraz nas okrazac, jak tamtego nieszczesnego ptaka w dawno minionym dniu. Coraz wiecej i wiecej tych potworow wypelzalo z lasu, czolgaly sie na brzuchach, jak gdyby byly wezami, a nie cieplokrwistymi, porosnietymi sierscia zwierzetami. Nie potrzebowalem ostrzegac Kemoca - juz strzelal. Trzy czarne stwory podskoczyly w gore i spadly, drac pazurami ziemie. Lecz pistolet strzela dopoty, dopoki jest naladowany. Na jak dlugo wystarczy naszych ograniczonych zapasow strzalek? Wprawdzie mielismy miecze, ale nie moglismy czekac, az rasti znajda sie w ich zasiegu, by nie narazic sie na kleske. -Nie potrafie, Moc nie jest w stanie dzialac przeciw nim! - zawolala piskliwie Kaththea. - Nie maja nic, czego moglabym dosiegnac! -To ich dosiegnie! - Znow strzelilem, starajac sie wybrac najlepszy z mozliwych cel. Wydawalo sie wszakze, ze natura sprzysiegla sie przeciw nam na wiecej sposobow. Zrobilo sie ciemno jak w nocy i nagle deszcz lunal z taka sila, ze sprawial nam bol. Nie zmusil jednak naszych wrogow do wycofania sie. -Poczekaj, spojrz tam! Slyszac okrzyk Kemoca chybilem i warknalem na niego niczym sniezny kot po nieudanym skoku na zdobycz. Wkrotce spostrzeglem, co sie zblizalo. - Kon - przynajmniej w mroku to cos wygladalo na konia - galopowal ciezko. Tkwil na nim jezdziec, ktory wjechal pomiedzy nas a rasti. Potem oslepil mnie wybuch bialego, palacego swiatla. Wydawalo sie, ze nieznajomy przywolal blyskawice, by smagac nia jak biczem ziemie wokol skradajacych sie drapieznikow. Bicz ow uderzyl trzykrotnie, oslepiajac nas calkowicie. Pozniej widzialem niewyraznie, jak kon i jezdziec pedzili dalej, az znikneli wsrod drzew, a z porazonej przez owa dziwna bron ziemi uniosly sie smugi dymu. Nic wiecej sie nie poruszylo. Bez slowa Kemoc i ja wzielismy Kaththee miedzy siebie i pobieglismy - byle z dala od tego miejsca, od odkrytego terenu i rzesistego deszczu. Znalezlismy schronienie pod drzewem i przykucnelismy obok siebie, jak gdybysmy stanowili jedna istote. Uslyszalem, jak Kaththea szepcze obok mojego ucha: - To, to wywodzilo sie z Mocy - z dobrej Mocy, nie zlej. Nie odpowiedzialo mi jednak! - W jej oszolomieniu krylo sie poczucie krzywdy. - Posluchajcie - uczepila sie nas obu. - Cos sobie przypomnialam. Plynaca woda - jezeli znajdziemy pewne miejsce posrod plynacej wody i poblogoslawimy je, bedziemy bezpieczni. -Rasti przeplynely rzeke - zaprotestowalem. -To prawda, ale nie znalezlismy sie jeszcze posrod plynacej wody na poblogoslawionym miejscu. Musimy znalezc takowe. Nie chcialem wracac nad rzeke; o ile wiedzialem, wiekszosc zlych mocy, ktore dotad napotkalismy, wiazala sie z tym ciekiem wodnym. Lepiej zrobimy, jesli sprobujemy wedrowac wzdluz rzeki... -Chodzcie! - Kaththea naklaniala nas do wyjscia w szalejaca burze. - Powiadam wam, ze mrok w polaczeniu z wiatrem i woda uwolnil inne stwory, musimy - znalezc bezpieczne miejsce. Nie przekonala mnie, ale wiedzialem tez, ze zaden moj argument nie wywrze na niej wrazenia. A Kemoc nie zaprotestowal. Szlismy wiec i deszcz smagal nas, jak tamten jezdziec smagal grunt, na ktorym teraz widnialy wielkie czarne smugi wypalonej roslinnosci i ziemi. Udalo mi sie przynajmniej naklonic Kaththee do skierowania sie w te strone, w ktorej zniknal tajemniczy wybawca. Las nie byl juz tak gesty. Pomyslalem, ze natrafilismy na jakis dawny szlak czy droge, gdyz latwiej nam sie szlo. Szlak ten zaprowadzil nas nad rzeke. Kaththea miala zapewne chwile jasnowidzenia, gdyz na srodku przybierajacej, chlostanej deszczem rzeki znajdowala sie skalista wysepka. Z jednej jej strony sterczal stos naniesionych przez wode drzew, a pagorek w srodku tworzyl naturalna wieze straznicza. -Lepiej chodzmy tam, zanim poziom wody podniesie sie jeszcze bardziej - odezwal sie Kemoc. Nie bylem pewny, czy nam sie to uda, gdyz obciazaly nas bagaze i bron. Kaththea oderwala sie i juz szla w brod przez plycizny. Tkwila po pas w wodzie i walczyla z pradem, kiedy do niej dolaczylismy. Sprzyjal nam fakt, ze weszlismy do rzeki ponad waskim koncem wyspy, gdyz prad zniosl nas wlasnie w to miejsce, i wypelzlismy z wody niewiele bardziej przemoczeni niz przedtem. Natura utworzyla tu latwa do obrony stanice z oslonieta skalami przestrzenia jako kwaterami i punktem obserwacyjnym w gorze. Krotki zwiad udowodnil nam, ze wyszlismy na brzeg w jedynym nadajacym sie do tego miejscu. Wszedzie indziej skaly nie dawaly oparcia dla rak i nog, lecz tworzyly niewielkie klify sterczace ponad spieniona woda. Gdyby rasti nas zaatakowaly, musielibysmy bronic tylko niewielkiego skrawka wyspy, wiec pewnie nie moglyby utworzyc zlowrogiego kregu. -To jest wolne miejsce, nie skalane przez zlo - powiedziala nam Kaththea. - Teraz je zapieczetuje, zeby takim pozostalo. - Z tlumoczka z ziolami wyjela lodyge illbany, zmiazdzyla ja w garsci, a potem podniosla reke do ust na przemian spiewajac i chuchajac na to, co w niej trzymala. W koncu powedrowala opierajac sie na kolanach i lokciach i wcierajac roslinna maz w skalna droge, na ktora wyszlismy z wody. Pozniej wrocila do nas i oparla sie bezsilnie o kamien, jak po calym dniu ciezkiej pracy. Nawalnica oddalila sie, ale woda w rzece nadal wrzala wokol naszego schronienia. Gwaltowna ulewa zmienila sie w mzawke, ktora z czasem ustala. Bylem pochloniety myslami o jezdzcu, ktory nas uratowal. Kaththea oswiadczyla, ze nieznajomy poslugiwal sie wlasciwie Moca, tyle ze nie w taki sam sposob jak ona. Wprawdzie nie odpowiedzial na probe porozumienia sie, ale nie musialo to oznaczac wrogosci. Juz sam fakt, ze wyswiadczyl nam taka przysluge, swiadczyl o dobrej woli. Jak dotad nie napotkalismy nikogo innego sposrod rdzennych mieszkancow tej krainy. Chyba ze zaliczylibysmy do nich potwora z kamiennej pulapki i to, co zapewne kwaterowalo w kamiennej stanicy nad rzeka. Niewiele moglem powiedziec o wygladzie naszego wybawcy, gdyz widzialem go tylko przelotnie w mroku i deszczu. Nie watpilem, ze w przyblizeniu mial ludzka sylwetke, ze byl dobrym jezdzcem i ze doskonale wiedzial, jak rozgromic rasti. Poza tym nic o nim nie wiedzialem. Jednakze widok konia w tym kraju dal mi do myslenia. Odkad po raz pierwszy dosiadlem kucyka, majac zaledwie cztery lata, nigdy z wlasnej woli nie podrozowalem pieszo. Po tym, jak pozostawilismy torgianczyki z tamtej strony gor, przesladowalo mnie poczucie jakiejs straty. Teraz - gdyby w tym kraju byly konie, im wczesniej je dostaniemy, tym lepiej dla nas! Podrozujac konno nie musielibysmy obawiac sie rasti. Jutro musimy zapolowac, pojsc tropem naszego wybawcy i dowiedziec sie, jacy ludzie zamieszkuja te dzikie strony... Spojrz! Zachowuj sie spokojnie... Kemoc pospiesznie nadal dwa rozkazy, z ktorych jeden nalozyl sie na drugi. Nad powierzchnia wzburzonej rzeki jakis ptak zatoczyl kolo, znizyl lot, po czym znow poszybowal w gore. Jego skrzydla, kiedy zblizal sie do naszego schronienia, zdawaly sie migotac, rzucaly refleksy, jakich nigdy nie widzialem u ptakow. Pokarm... Dzieki sugestii Kemoca uswiadomilem sobie, ze jestem glodny. Tym razem nie brakowalo nam wody, lecz pozywienia, gdyz zgubilismy zawiniatko z miesem antylopy podczas ucieczki przed rasti. Jesli nie zlowimy jakiegos mieszkanca tych glebin, pojdziemy spac o pustym zoladku. Nieznany ptak byl na tyle duzy, ze mogl wystarczyc na niewielki posilek dla nas trojga. Ale jesli nie strzeli sie do niego wtedy, gdy znajdzie sie tuz nad nami, spadnie do wody i uniesie go prad. Moj brat wyciagnal pistolet, w chwile pozniej Kaththea blyskawicznie wysunela reke, uderzajac go w dlon. -Nie! - zawolala glosno. Ptak zataczal kregi coraz nizej, wreszcie dal nurka w powietrzu i siadl na skalach otaczajacych nasze schronienie, po czym okrazajac je zaczal isc bokiem w nasza strone. Z bliska jego piora migotaly jeszcze silniej, biale i czyste, polyskujace promieniscie. Dziob i nogi mial jasnoczerwone, oczy zas duze i ciemne. Zatrzymal sie, zlozyl skrzydla i siedzial obserwujac nas, jak gdyby oczekiwal na jakies znaczace posuniecie z naszej strony. Szybko porzucilem mysl o zjedzeniu tej istoty. Kaththea przyjrzala sie ptakowi rownie uwaznie, jak on zdawal sie nas obserwowac. Pozniej uniosla prawa dlon i rzucila zwiedly listek w strone skrzydlatego goscia. Ptak wyciagnal szyje, wyrzucil do przodu glowe i zbadal wzrokiem dar Kaththei. Jego piora zalsnily jeszcze jasniej. Moja siostra wymowila rozkazujacym tonem jakies slowa i zlaczyla dlonie z glosnym klasnieciem. Lsniaca mgielka przeslonila sylwetke dziwnej istoty i zaraz sie rozwiala. Ptak zniknal - to, co przycupnelo na skale, nadal mialo skrzydla, lecz nie bylo juz ptakiem. ROZDZIAL IX -Flannan! - szepnalem, nie mogac uwierzyc temu, ze moich oczu nie zwiodly jakies czary.Ta istota nie byla zapewne eterycznym stworzeniem, tak jak to przekazaly nam stare legendy, ale nie byla tez ptakiem, posiadala bowiem cechy, ktore - przynajmniej zewnetrznie - swiadczyly o jej pokrewienstwie z czlowiekiem. Pazurzaste stopy nie zmienily sie, ale nie mialy one juz wlasciwych ptakom proporcji; cialo zas przybralo humanoidalny ksztalt i spod na poly rozlozonych skrzydel wysuwaly sie ramiona zwienczone malenkimi raczkami. Szyja zostala dluga i gietka, i chociaz w osadzonej na niej glowie tkwil ostry dziob, twarz byla prawdziwa. Flannana, z wyjatkiem stop, ramion i dloni, porastaly te same lsniace biale piora. Skrzydlaty gosc mrugal szybko oczami i wyciagal ku Kaththei miniaturowe raczki, jakby chcial sie oslonic przed ciosem. Flannany, powietrzna rasa... Zachowalem w pamieci poklosie przynajmniej pol setki dawnych opowiesci i pomyslalem przelotnie, ze dobrze sie stalo, iz wszyscy lubilismy w dziecinstwie sluchac starych legend. Flannany byly przyjaznie nastawione wobec ludzi, chociaz w nieco kaprysny sposob, gdyz szybko tracac zainteresowanie kazdym projektem, nie mogly sie dlugo na niczym skoncentrowac i mialy sklonnosc do niekonczenia rozpoczetych przedsiewziec. Bohaterow i bohaterki wielu opowiesci spotykalo nieszczescie tylko dlatego, iz polegali na jakims Flannanie bardziej, nizby nalezalo. Flannany nigdy jednak nie zawieraly sojuszow z silami Ciemnosci. Kaththea rozpoczela monotonna piesn, przypominajaca ptasie trele. Flannan przysunal sie blizej, krecac szyja. Pozniej otworzyl dziob i zaszczebiotal w odpowiedzi. Moja siostra spochmurniala, milczala chwile, nim odparla - przerwal jej wyzszy o nute trel. Kaththea nie odpowiedziala, pozniej Flannan spiewal dluzej, i tym razem nabralem przekonania, ze uslyszalem w jego trelach niecierpliwy zgrzyt. -Odpowiada na wezwanie wspolnej Mocy - objasnila Kaththea. - Nie moge jednak zrozumiec jego odpowiedzi. A nie sadze, zeby zmienil postac z wlasnej woli. -Czy zostal wyslany po to, zeby nas szpiegowac? - zastanowil sie glosno Kemoc. -Byc moze. -Wiec moglby zaprowadzic nas do tego, kto go wyslal! - Mialem na mysli nocnego jezdzca. Kaththea rozesmiala sie. - Tylko wtedy, kiedy sam zechce, chyba ze sprawisz, iz wyrosna ci skrzydla i polecisz za nim. Wyciagnela pakiecik z ziolami i wyjela stamtad illbane. Polozyla ja na dloni, ktora wyciagnela ku Flannanowi. Dziwna istota przeniosla spojrzenie ze zwiedlego ziela na Kaththee, wyraznie pytajac wzrokiem. Twarz mojej siostry rozjasnila sie nieco. -Przynajmniej pod tym wzgledem legendy mowia prawde. Nie jest to wyslannik zadnej zlej Mocy. A wiec... - Kaththea znow zaczela spiewac, tym razem wolniej, rozdzielajac dzwieki. Flannan podniosl glowe w ptasi sposob. Kiedy szczebiotal w odpowiedzi, robil to wolniej, tak ze moglem rozroznic poszczegolne nuty. Raz czy dwa Kaththea skinela glowa, jak gdyby uslyszala cos, co mogla przetlumaczyc. -Wyslano go po to, zeby nas obserwowal. Jest to kraj, w ktorym zlo przeplata sie z dobrem i w ktorym bajora zla wylewaja sie od czasu do czasu. Polecono mu przekazac nam, iz mamy sie wycofac i powrocic tam, skad przybylismy. -Kto go wyslal? - zapytalem otwarcie. Kaththea zaszczebiotala. Flannan wygial szyje i spojrzal na mnie, ale nie moglem nic wyczytac w jego wzroku, nawet odrobiny zainteresowania. Skrzydlaty przybysz nie odpowiedzial. Kaththea powtorzyla pytanie, tym razem ostrzej. A kiedy dziwna istota nadal milczala, nasza siostra nakreslila w powietrzu jakis znak czubkiem palca. Reakcja Flannana zaskoczyla nas. Rozlegl sie glosny skrzek i na poly ludzki wyglad tego stworzenia zniknal. Znow mielismy przed soba ptaka, ktory rozpostarl skrzydla i odlecial, trzykrotnie okrazajac wyspe w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara, wrzeszczac cos za kazdym razem, gdy nas mijal. Z oczu mojej siostry strzelaly blyskawice, a rece jej poruszaly sie w serii ostrych gestow, kiedy jednoczesnie wyspiewywala jakies slowo w czarodziejskim jezyku. Ptak zadrzal i znow zaskrzeczal, po czym prosto jak strzalka odlecial na polnoc. -No coz, to nie podzialalo! - Kaththea przerwala milczenie. - Wprawdzie nie jestem zaprzysiezona Czarownica, ale mam wieksza Moc niz ow potrojny krag, w ktorym tamten stwor chcial nas uwiezic. -Co Flannan probowal zrobic? - zapytalem. -Sztuczke z repertuaru prymitywnej magii. - Moja siostra prychnela pogardliwie. - Rzucal na nas czar potrojnego kregu, chcac nas przykuc do tego miejsca. Jesli to jest szczyt mozliwosci tego, ktory go wyslal, zdolamy go pokonac pod kazdym wzgledem. -Czy odlatujac na polnoc wracal do tego, kto go wyslal? - Kemoc wypowiedzial na glos moje pytanie. -Mysle, ze tak. Z samej swej natury Flannan nie moze przez dluzszy czas koncentrowac sie na jakiejs sprawie. A kiedy go pokonalam, uciekl zapewne przerazony do zrodla. -Wiec to, czego szukamy, znajduje sie na polnocy. -Tamten jezdziec rowniez odjechal na polnoc - dodalem. -Ale zeby tam dotrzec, musielibysmy jeszcze raz minac kamienna pajeczyne, milczaca stanice i pewne jeszcze inne pulapki. Nadszedl czas, abysmy jasno uswiadomili sobie sytuacje... - powiedziala z wahaniem Kaththea, co przyciagnelo nasza uwage. Nasza siostra wpatrywala sie w swoje rece, tak jak juz kiedys to czynila, trzymajac w zlozonych, pozornie pustych dloniach cos, z czego potrafila wyczytac przyszlosc, a wydawalo sie, iz nie bedzie ona jasna. -Nielatwo jest byc tylko polowa czegos - ciagnela. - Zawsze to wiedzielismy. Nie zlozylam przysiegi i nigdy nie nosilam Klejnotu Mocy. Ale poza tymi dwoma szczegolami jestem Czarownica. Nie zrobilam jeszcze jednego kroku, gdyz zarezerwowano go tylko dla Strazniczek zwiazanych przysiega Czarodziejek. Ale teraz wlasnie to moze bardzo nam sie przydac, a nawet nas uratowac. -Nie! - Kemoc wiedzial, o czym nasza siostra napomykala, ja nie. Ujal w dlonie podbrodek Kaththei, unoszac jej twarz tak, ze mogl spojrzec jej prosto w oczy. - Nie! - powtorzyl z taka moca, jakby to byl zew bojowy. -Wiec chcesz, zebysmy nadal szli na oslep wtedy, kiedy tak wiele naszych zdolnosci moze nas strzec i prowadzic? - zapytala. -A czy ty zrobilabys to, wiedzac, jak jest niebezpieczne? Nie mamy czasu na szalencze wybryki, Kaththeo. Pomysl, ile Czarownic zdecydowalo sie na ten niebezpieczny krok? I kiedy to sie dzieje, potrzebuja Mocy najwyzszego stopnia. I... -I, i, i! - przerwala mu. - Nie wierz we wszystko, co slyszales. Istota organizacji Madrych Kobiet jest tworzenie tajemnic majacych budzic lek wsrod tych, ktorzy nie maja ich talentu. To prawda, ze niewiele Czarownic korzystalo ostatnio z tak wielkiej Mocy, ale w Estcarpie nie bylo to potrzebne. Co mialyby badac? Znaly swoj kraj doglebnie, zarowno taki, jaki jest teraz, jak i taki, jaki byl przed wiekami. Od bardzo dawna nie zapuszczaly sie w nieznane krainy ani nie korzystaly z pomocy wyslannika. Przeciez to nasi rodzice, a nie Strazniczki, wyruszyli przeciw Kolderowi. I to za ich czasow Kolder zamknal dostep do Gormu. A tutaj nie ma zadnej obcej sily, tylko to, co czesciowo znamy. Chociaz to cos moze byc wypaczone lub zmienione w kilku szczegolach. Z pewnoscia nie znajdziemy lepszego pomocnika... -Co ona ma na mysli? - zapytalem Kemoca. -Narodziny Chowanca * - odparl. Twarz mial stezala jak wtedy, kiedy jechalismy uwolnic Kaththee z Przybytku Madrosci. -Chowanca? - Nie wiedzialem, o co mu chodzilo. - Czym jest Chowaniec? Kaththea podniosla rece i ujela przeguby Kemoca, chcac rozluznic palce zacisniete na swoim podbrodku. Odpowiadajac nie patrzyla na mnie, ale na niego, jak gdyby chciala narzucic mu swoja wole, zeby nie przeciwstawial sie jej pragnieniu. -Musze uksztaltowac sobie sluge, Kyllanie. Zbada on ten kraj nie tak, jak my teraz go widzimy, czujemy i przemierzamy, on powroci do przeszlosci. Stanie sie swiadkiem tego, co sie tu wydarzylo, i dowie sie, jak mozemy zapewnic sobie bezpieczenstwo. -Czy wiesz, jak ona musi tego dokonac? - wybuchnal Kemoc. - Podobnie jak kobieta wydaje na swiat dziecko, tak Kaththea musi stworzyc w pewnym stopniu nowa istote, i narodzi sie ona z jej umyslu i ducha, a nie z ciala. To moze okazac sie smiertelnie niebezpieczne! -Kazdy porod jest ryzykowny... - Spokojny glos Kaththei tak kontrastowal z gniewem Kemoca, ze stal sie bardziej przekonujacy. - I jesli obaj sie na to zgodzicie, odwolam sie nie tylko do siebie samej. Nigdy dotad w Estcarpie nie bylo takiej trojki jak nasza - czyz nie tak? Kiedy jest to konieczne, mozemy stac sie w pewien sposob jedna istota. A gdy juz tak sie zjednoczymy i bedziecie pragnac razem ze mna - czy w takim wypadku ryzyko znacznie sie nie zmniejszy? Przysiegam, ze nie sprobowalabym robic tego sama. Tylko wtedy, kiedy dobrowolnie zgodzicie mi sie pomoc, pojde ta sciezka. -I uwazasz, ze to jest naprawde konieczne? - zapytalem. -Mamy do wyboru albo isc na oslep w pulapke, tak jak ja przebylam gory, albo wedrowac widzac wszystko wokol. Zalazki tych wszystkich niebezpieczenstw, ktore tutaj na * Chowaniec (Familiar) - demon - utrzymanek czarownicy (przyp. tlum.). nas czyhaja, powstaly w przeszlosci, a czas zywil je jednoczesnie i zmienial. Gdybysmy tak wykopali te nasiona i zrozumieli, dlaczego je zasiano, wowczas moglibysmy wystrzegac sie takze ich owocu, ktory wydawaly przez te wszystkie lata. -Nie zrobie tego! - zawolal gniewnie Kemoc. -Kemocu... - Kaththea nie rozluzniajac uscisku rozwarla jego okaleczona, o sztywnych palcach reke i gladzila jej nierowna powierzchnie. - Czy mowiles: nie zrobie tego, kiedy szedles do walki, w ktorej zostales ranny? -Alez to byla zupelnie inna sytuacja! Jestem mezczyzna, wojownikiem, przeciwstawialem swoje sily silom wroga... -Czemu uwazasz mnie za slabsza od siebie? - odparowala Kaththea. - Moze nie potrafie staczac bitew za pomoca pistoletu i brzeszczotu, przez szesc lat podlegalam jednak tak surowej dyscyplinie jak kazdy wojownik. I stawialam czolo takim wrogom, jakich moze nawet nie umiesz sobie wyobrazic. Nie mowie tego w falszywym przekonaniu, ze moge zrobic to sama - wiem, ze tak nie jest. Zapraszam was do walki, w ktorej wzielibyscie udzial wraz ze mna, co byloby o tyle latwiejsze, iz nie musielibyscie patrzec, nawet gdybym kazala wam stac z boku i nic nie robic, jak ktos inny ryzykuje zycie. Choc usta Kemoca pozostaly zacisniete, nie zaprotestowal on powtornie, zrozumialem wiec, ze Kaththea wygrala. Nie walczylem po jego stronie dlatego, ze nie znalem niebezpieczenstw, na jakie narazilaby sie nasza siostra, ale moja niewiedza wyrazala sie ufnoscia w jej mozliwosci. W takich chwilach Kaththea przestawala byc mloda dziewczyna i przybierala tak powazna poze, ze lata nie mialy zadnego znaczenia, stawala sie najstarsza posrod nas. -Kiedy? - Kemoc poddal sie wraz z tym slowem. -Czyz nadejdzie kiedys lepszy czas niz tu i teraz? Ale najpierw musimy zjesc i napic sie. Sila ciala musi wspierac sily umyslu i woli. -Latwo jest sie napic, zjesc zas... - Kemoc poweselal nieco, jakby w tej prozaicznej potrzebie odkryl argument przemawiajacy za zaniechaniem calego projektu. -Kyllan sie tym zajmie. - Kaththea i tym razem nie spojrzala na mnie. Wiedzialem jednak, co musze uczynic. Lecz nigdy dotad czegos takiego nie robilem, zblizylem sie tylko nieco do tego narzucajac swoja wole torgianczykom. Ten, kto dysponuje nawet niewielkimi zdolnosciami czy wlada odbiciem Mocy, wie, ze istnieja granice, ktorych nie wolno mu przekroczyc. Lamiac je swiadomie dla wlasnej korzysci placi sie pewna cene. Odkad dowiedzialem sie, ze moge kontrolowac umysly zwierzat, nigdy nie wykorzystalem tej umiejetnosci do tego, zeby ulatwic sobie polowanie. Odsylajac torgianczyki z naszego obozu nie narazilem ich na niebezpieczenstwo. Kilka razy przeszkodzilem dzikim zwierzetom w atakowaniu lub sciganiu ludzi. Ale czulem, ze przywolanie jakiegos stworzenia po to, by zadac mu smierc, bylo surowo wzbronione. Lecz teraz wlasnie musze to zrobic, w imie dobra, ktorego chcialaby dokonac Kaththea. W milczeniu wzialem na siebie calkowita odpowiedzialnosc za ten czyn, gdyz inaczej owo naduzycie Mocy zaszkodziloby czarom mojej siostry. Pozniej z przejeciem zajalem sie znalezieniem i przyciagnieciem potrzebnego nam pokarmu. Juz dawno temu przekonalem sie, ze ryby i gady maja umysly tak odmienne od ludzkich, ze nie sposob zmusic te stworzenia do dzialania - z wyjatkiem niektorych gadow, ktore mozna naklonic do wycofania sie. Wszakze w ten sposob moglem tez sprowadzic do nas ssaka. Antylopy potrafily plywac... Stworzylem w myslach tak wyrazisty obraz antylopy, jaki moze tylko powstac z polaczenia pamieci i wyobrazni. Potem zas, utrzymujac obraz, zarzucilem cienka linke, szukajac kontaktu. Nigdy dotad nie probowalem tego robic, gdyz zwykle mialem do czynienia ze zwierzetami, ktore albo widzialem, albo tez, sadzac po pewnych oznakach, wyczuwalem w poblizu. Poszukiwania nie tyle konkretnego zwierzecia, ile dowolnej sztuki z danego gatunku moga sie nie powiesc. Tak sie jednak nie stalo. Moja telepatyczna wedka nawiazala kontakt. Natychmiast skierowalem tam swoja wole, albowiem musialem sie spieszyc, jesli chcialem kontrolowac to zwierze. Chwile pozniej na moich oczach mloda antylopa zbiegla z wysokiego brzegu do rzeki. Zaprowadzilem ja do wody pod tym samym katem, ktorego sami uzylismy, zeby prad zaniosl ja na nasza wysepke. -Nie! - Zabronilem Kemocowi strzelac. Tylko ja bylem odpowiedzialny za te smierc. Nikt inny nie powinien ponosic winy. Czekalem na zwierze, ktore zmusilem do przeplyniecia rzeki, zeby je zabic, i moglem mu ofiarowac tylko szybka smierc. Kaththea przygladala mi sie uwaznie, kiedy wyciagalem martwe cialo z wody. Zaniepokojony zapytalem ja: -Czy to w jakis sposob oslabi Moc? Potrzasnela przeczaco glowa, lecz w jej oczach dostrzeglem cien. - Potrzebujemy tylko sily ciala, Kyllanie. A przeciez ty... wziales na siebie ciezkie brzemie. Nie wiem, ile cie to bedzie kosztowalo. Zaplace uszczupleniem swego talentu, pomyslalem i zanotowalem sobie w pamieci, ze nie moge mu zawierzyc w zadnej kryzysowej sytuacji, dopoki nie upewnie sie, jak wielka ponioslem strate. Nie wzialem jednak pod uwage tego, ze znalazlem sie poza Estcarpem, ze prawa warunkujace istnienie magii w tamtym kraju nie musialy dzialac tutaj, gdzie Moc podryfowala w innych kierunkach. Rozpalilismy ognisko z naniesionego przez wode drewna i zjedlismy kolacje, zmuszajac sie do spozycia wiekszej ilosci pokarmu, nizby tego wymagalo zaspokojenie pierwszego glodu, tak jak plomienie, ktore potrzebuja opalu, zeby wydzielac niezbedne cieplo. -Zbliza sie noc. - Kemoc wsunal do ogniska patyk z nabitym nan kawalkiem miesa. - Czy nie powinnismy poczekac z tym do switu? Nasza sila zywi sie swiatlem. Przyzywanie Mocy o niewlasciwej porze moze sprowadzic sily Ciemnosci. -Dobrze zrobimy rozpoczynajac te rzecz o zachodzie slonca. Gdyby udalo sie nam wyslac Chowanca w srodku nocy, moglby dalej zawedrowac. Nie zawsze swiatlo i ciemnosci sa tak sobie przeciwstawne - odrzekla Kaththea. - A teraz posluchajcie mnie uwaznie, bo jak tylko zaczne, nie bede w stanie nic wam powiedziec ani wytlumaczyc. Gdy wezmiemy sie za rece, polaczymy rowniez nasze umysly. Nie zwracajcie uwagi na to, co moze robic moje cialo, i nie rozluzniajcie uscisku naszych rak. Przede wszystkim zas, bez wzgledu na to, co moze sie stac, badzcie ze mna! Nie musielismy jej tego obiecywac. Balem sie teraz o nia tak jak przedtem Kemoc. Mimo iz otrzymala wyksztalcenie Czarodziejki, Kaththea byla bardzo mloda. I chociaz wydawala sie bardzo pewna swoich mozliwosci, mogla tez przesadnie wierzyc we wlasne sily jak wojownik, ktory jeszcze nie sprawdzil sie w pierwszej zasadzce. Chmury, ktore przeslanialy niebo przez caly dzien, rozeszly sie o zachodzie slonca i moja siostra kazala nam stanac twarza do tych swiecacych na niebie choragwi, tak bysmy mogli rowniez widziec gory, przez ktore przybylismy do tego dziwnego kraju. Zlaczylismy nasze rece, a potem umysly. Wedlug mnie wszystko odbylo sie tak samo jak wtedy, kiedy nasza matka szukajac naszego ojca czerpala z nas sily. Najpierw nastapila utrata osobowosci i wiedzialem, ze nie moge walczyc z ta zaglada, chociaz sprzeciwialy sie jej we mnie wszystkie instynkty samozachowawcze. A potem - cos w rodzaju plywania tam i z powrotem, do srodka i na zewnatrz... czy bylo to tkanie? Jesli tak, to czego? Nie wiem, jak dlugo wszystko trwalo, ale wynurzylem sie z tego nagle, czujac, ze moja reka drga gwaltownie. Kaththea dyszala ciezko, jeczala, cialem jej wstrzasaly spazmatyczne drgawki. Chwycilem ja za ramie wolna reka, starajac sie podtrzymac. Pozniej uslyszalem krzyk Kemoca, ktory przyszedl mi na pomoc. Nasza siostra jeczala z bolu. A od czasu do czasu wila sie tak gwaltownie, ze z trudem utrzymywalismy uscisk rak, ktorego przyrzeklismy nie rozerwac. A co gorsza, bylem zmeczony i wyczerpany, musialem wiec zmuszac sie do kazdego ruchu. Kaththea miala oczy zamkniete. Pomyslalem, ze musi znajdowac sie gdzie indziej, tylko jej cialo pozostalo, walczac z tym, do czego je naklamala. W blasku gasnacego juz ogniska twarz Kaththei byla nie tylko blada, ale rowniez lekko swiecaca, tak ze widzielismy kazdy zewnetrzny objaw jej meki. Az wreszcie nadszedl koniec. Kaththea ostro krzyknela i jej cialo wygielo sie lukiem. Wyskoczyla z niej strzalka - a moze byl to plomyk? Niemalze wielkosci mojej reki, stal prosto, swiecac jasno. Potem zachwial sie lekko jak plomien swiecy na wietrze. Kaththea znow sie wzdrygnela, otworzyla oczy i spojrzala na to, co wydala na swiat. Plomyk zmienil ksztalt, wypuscil swietlne skrzydelka i stal sie smukla rozdzka zawieszona pomiedzy tymi skrzydelkami. Kaththea westchnela i powiedziala slabym glosem: -To nie jest takie jak... -Czy to zlo? - zapytal ostro Kemoc. -Nie, ale ma inny ksztalt. To, co tutaj jest wokol, mialo swoj udzial w jego tworzeniu. Ksztalt nie ma jednak znaczenia. A teraz... Podtrzymalismy nasza siostre. Kaththea pochylila sie do przodu i przemowila do skrzydlatej rozdzki tak jak przedtem do Flannana. W naszych umyslach odczytalismy znaczenie tych nie znanych nam slow. Kaththea powtarzala starozytne formulki, zmuszajac to dziecko, albo wiecej - niz-dziecko, do posluszenstwa, przygotowujac je do zadania, ktore musi wykonac. Kiedy przemawiala do niego, chwialo sie tam i z powrotem, jakby jej slowa zamienily sie w wiatr. Wreszcie skonczyla, a skrzydlata rozdzka wyprostowala sie i znieruchomiala. Ostatni rozkaz naszej siostry byl szybki niby strzalka: - Lec! Plomyk zniknal, a my usiedlismy w ciemnosciach. Kaththea wysunela dlonie z naszych rak i przycisnela je do ciala, jakby starala sie stlumic jakis bol. Dorzucilem drew do ognia. Kiedy plomienie strzelily w gore, w ich blasku twarz mojej siostry wydala sie zapadnieta, stara, wykrzywiona grymasem bolu, ktory widywalem tylko na twarzach ciezko rannych zolnierzy. Kemoc krzyknal i przyciagnal ja do siebie, tak ze twarz Kaththei spoczela na jego ramieniu. Jego policzki byly mokre nie tylko od potu, ktory nas oblal, gdy staralismy sie dostarczyc jej energii. Kaththea podniosla powoli reke i dotknela twarzy Kemoca. - Skonczylo sie. Dokonalismy wielkiego czynu, bracia moi! Nasze dziecko przeszukuje teraz czas i przestrzen, nie skrepowane ani przez jedno, ani przez drugie, i to, czego sie dowie, dobrze nam posluzy. To nie pobozne zyczenie: wiem, ze tak bedzie. A teraz przespijmy sie. Kaththea spala, Kemoc takze. Ale chociaz ja rowniez bylem zmeczony, nadal dreczyl mnie niepokoj. Nie lek o Kaththee - jej praca sie skonczyla, a to, co moglo stac sie dla niej niebezpieczne, musialo sie juz ujawnic podczas walki. Obawa przed atakiem? Uwazalem, ze nie: tej nocy znalezlismy sie w bezpiecznym miejscu. Poczucie wlasnej winy? Byc moze. Lecz z tego powodu nie bede niepokoil innych. W swoim czasie zaplace za to, co uczynilem. Obecnie najlepiej zrobie, jesli nie bede o tym myslal. Wyciagnalem sie na kocu, zamknalem oczy i staralem sie zasnac. Wkrotce unioslem sie na lokciu zupelnie rozbudzony - albowiem uslyszalem w nocnym mroku znajomy odglos. Niedaleko zarzal jakis kon! ROZDZIAL X Slyszalem tetent kopyt uderzajacych o torf. I widzac, nie widzac zobaczylem blask bicza-blyskawicy na przeciwleglym brzegu rzeki, tym, z ktorego wyruszyly rasti, zeby mnie zaatakowac. Ostatnio uczepilem sie myslami koni i tego, co moglyby dla nas znaczyc. Rosla we mnie determinacja, zeby o swicie wyruszyc na poszukiwania...I jak gdyby ta decyzja stanowila odpowiedz na moje obawy, wnet zasnalem, a szemranie rzeki koilo nerwy niczym balsam. Chociaz zasnalem ostatni, obudzilem sie pierwszy. Ognisko zgaslo, swit wstal chlodny, znad rzeki wialo wilgocia, ktora muskala nas swymi mokrymi palcami. Wyciagnalem reszte zebranych wczoraj drew i rozniecilem nowy ogien. Kiedy tak kleczalem, spostrzeglem go, jak zszedl do wody, zeby sie napic. Torgianczyki byly najlepszymi rumakami w Estcarpie, ale nikt nie nazwalby ich pieknymi. Wlos tych koni nigdy nie lsnil, chocby nie wiem jak dlugo go czyscic, nie byly tez to duze zwierzeta. A tutaj, unoszac ociekajacy woda leb, stal nad brzegiem rzeki taki wierzchowiec, o jakim czlowiek moze tylko marzyc przez cale zycie i nigdy go nie zobaczyc na jawie. Duzy, o smuklych nogach, wygietej w luk szyi, karym wlosie swiecacym niby wypolerowany brzeszczot, z grzywa i ogonem rozwianym przez wiatr jak wlosy dziewczyny. Wystarczylo, ze raz spojrzalem na tego ogiera, a ogarnela mnie taka tesknota, ze nie moglem jej w sobie zdusic. Kary kon uniosl leb i spojrzal na mnie przez rzeke. Nie bal sie mnie, zaciekawilem go, nie czul wiec strachu. Ogier byl dziki, pomyslalem sobie, iz nigdy nie mial powodow sadzic, ze moze ulec woli jakiejs innej istoty. Stal tak dluga chwile, przygladajac mi sie uwaznie, kiedy szedlem w strone wezszego konca wysepki. A potem, uznawszy mnie za niegroznego, znow sie napil wchodzac glebiej do rzeki, jakby cieszyl go dotyk wody omywajacej peciny. Widzac jego urode i dumna postawe - stracilem zupelnie glowe. Bez namyslu sprobowalem nawiazac z nim kontakt, starajac sie pozyskac jego sympatie po to, zeby na mnie zaczekal, dal posluch moim pragnieniom. Kon podrzucil leb, parsknal i cofnal sie o krok czy dwa w strone brzegu. Byl zaciekawiony, lecz juz nieco nieufny. Potem dotknalem tego, co stanowilo zapewne jedynie niejasne wspomnienie -jezdzca, ktorego niegdys nosil na grzbiecie... Ogier czekal na brzegu i przygladal sie, jak wchodzilem do rzeki bez helmu, kolczugi, broni, ktore odlozylem na bok. Doplynalem do brzegu, a kon nadal stal obserwujac mnie, od czasu do czasu niecierpliwie bijac kopytem w ziemie, na przemian to potrzasajac lbem tak, iz jedwabista grzywa trzepotala na wietrze, to powiewajac dlugim ogonem. Czekal na mnie! Radosc zalala mi serce - byl moj! Wszystkie obawy, iz moge utracic wrodzony dar, okazaly sie plonne. Nigdy nie udalo mi sie tak szybko i latwo nawiazac kontaktu z umyslem zwierzecia. Z takim ogierem jak ten - caly swiat stal przede mna otworem! Tego ranka bylismy tylko my dwaj - ten niezwykly rumak i ja... Wyszedlem na brzeg i nie zwazajac na przemoczone ubranie i zimny wiatr, widzialem tylko wielkiego, wspanialego konia, ktory na mnie czekal - na mnie! Ogier pochylil leb i dmuchnal mi w reke, ktora do niego wyciagnalem. Potem zas pozwolil mi przesunac rekoma wzdluz lopatek. Stal sie moim w takim stopniu, jak gdybym zgodnie ze stara receptura zjadl placek z owsa i miodu, ktory zwilzywszy slina trzy dni nosilem na wlasnym ciele. Miedzy nami powstala nierozerwalna wiez. Bylo to dla mnie tak oczywiste, ze bez wahania dosiadlem go na oklep, a on mi na to pozwolil. Puscil sie klusem, ja zas rozkoszowalem sie ruchem jego ciala i rownym chodem. Nigdy w zyciu nie dosiadalem tak pieknego, silnego, pelnego dumy i godnosci zwierzecia. Upajalo mnie to bardziej niz najlepsze wino, ktorym moglby delektowac sie czlowiek. Bylo to tak, jakbym stal sie krolem, polbogiem z poczatkow zapomnianych epok. Za nami plynela rzeka, przed nami zas - lezal caly swiat. Tylko nas dwoje, samotnych i wolnych. Z wolna gdzies w glebinach mego umyslu pojawily sie watpliwosci. Nas dwoje - z dala od rzeki? Wszakze bylo tam jeszcze cos, cos bardzo waznego. Silne cialo pode mna sprezylo sie, przeszlo w galop. Zatopilem palce w jedwabistej grzywie, ktora bila mnie po twarzy, i doznalem cudownego uczucia triumfu, kiedy z lomotem pedzilismy przez jakas rownine. Slonce juz wzeszlo, a moj rumak nadal mknal bez wysilku, jak gdyby jego muskuly nie znaly zmeczenia. Nie watpilem, ze moglby tak gnac godzinami. Moje radosne uniesienie poczelo slabnac w miare, jak robilo sie coraz jasniej. Rzeka... zerknalem przez ramie - tworzyla niewyrazna linie daleko w tyle. Rzeka... a na niej... Cos zaskoczylo w moim umysle. Kaththea! Kemoc! Czemu, po co to zrobilem? Z powrotem - musze tam wrocic. Nie majac wedzidla i wodzy powinienem uzyc umyslu do kontrolowania karego ogiera, zeby zawrocic go nad rzeke. Narzucilem mu moja wole... Bez skutku. Potezne cialo pode mna wciaz oddalalo sie galopem od rzeki, w nieznane. Znow pograzylem sie w mozgu zwierzecia, tym razem glebiej, gdyz lekki niepokoj zmienil sie w trwoge. Lecz kon nie zwolnil biegu, nie zawrocil. Potem usilowalem przejac calkowita kontrole nad jego umyslem, tak jak to zrobilem z torgianczykami i antylopa, ktora wezwalem w tym celu, by zadac jej smierc. Wydawalo mi sie, ze wedruje po skorupie, pod ktora wrze zupelnie inna substancja. Jesli nie poddawalo sie tej skorupy probie, dawala oparcie, ale gdy czlowiek uderzyl w nia z calej sily, przebijal sie do tego, co znajdowalo sie nizej. W ciagu tych kilku sekund poznalem prawde. Choc to, na czym jechalem, w moich oczach, przy powierzchownym odczycie, mialo postac rumaka, w rzeczywistosci stanowilo zupelnie inne stworzenie. Nie mialem pojecia, na czym jade, wiedzialem tylko, iz jest to obce wszystkiemu, co znalem czy tez chcialem znac. Zrozumialem wreszcie, ze moglem tego ogiera kontrolowac w takim stopniu, w jakim zdolalbym powstrzymac rzeke zlaczonymi dlonmi. Nie ujarzmilem dzikiego konia, lecz zostalem schwytany w najbardziej przemyslna pulapke, jaka kiedykolwiek zastawiono na wpolzaczarowanego czlowieka, albowiem musial mnie spotkac taki los w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzalem tego stwora. Moze uda mi sie stoczyc z jego grzbietu, chociaz taka proba przy szybkosci znacznie przekraczajacej mozliwosci normalnego konia pociagnelaby za soba powazne obrazenia, a nawet smierc. Dokad niosl mnie ten ogier i w jakim celu? Jak szalony usilowalem przebic konski poziom jego umyslu. Natknalem sie na silny przymus, tak. Mialem zostac usidlony, a potem dostarczony - tylko gdzie i komu? A wszystko to sciagnal na mnie brak rozwagi. Czyhajace zas na koncu drogi niebezpieczenstwo zagrazalo nie tylko mnie, bo czyz tak trudno bylo zwabic za moim posrednictwem pozostala dwojke? Czar, ktory mna owladnal od momentu ujrzenia falszywego konia, szybko pekal pod wplywem szoku i strachu. Wraz ze mna posiada oni bron, ktora zwroca przeciw Kaththei i Kemocowi. "Oni" - kim albo tez czym byli? Kim byli wladcy tego kraju i czego od nas chcieli? Dobrze wiedzialem, ze sila, ktora mnie schwytala, nie nalezala do dobroczynnych. Stanowila jedynie inna czesc tego, co probowalo zwabic mnie w kamienna pulapke. Tym razem nie moglem wzywac pomocy, gdyz odbiloby sie to na moich bliskich, ktorym nie chcialem zaszkodzic. Rownina, ktora przemierzalismy, miala swoj koniec. Wydalo mi sie, ze czarna linia drzew wyskoczyla spod ziemi, tak szybko bieglismy. Drzewa o wyblaklych lisciach i szarych galeziach i pniach byly dziwnie blade, jak gdyby cos powoli wysysalo z nich zycie. Od tego szkieletowatego lasu nadciagnal wyziew pradawnego zla, oslabionego, lecz nadal trwajacego w postaci duszacego smrodu. Przez las prowadzila jakas droga i kopyta falszywego konia dzwonily o kamienie, jakby mial on stalowe podkowy. Ogier nie biegl prosto przed siebie, lecz kluczyl tu i tam. Teraz nie chcialem zeskakiwac z jego grzbietu, albowiem zywilem przekonanie, ze cos wiecej niz szybka smierc czekala tego, kto dotknalby stopa zszarzalej ziemi. Moj wierzchowiec pedzil ciezko wciaz dalej i dalej. Juz nie probowalem kontaktowac sie z jego umyslem; raczej oszczednie gospodarowalem resztka sil w zludnej nadziei, iz w koncu nadejdzie ta chwila, w ktorej uzyje swego talentu w ostatniej walce o wolnosc. Usilowalem tez stworzyc wlasna skorupe w mozgu, zewnetrzna powloke rozpaczy, tak by inteligencja kierujaca nie znanym mi stworem uwierzyla, ze pozostaje calkowicie w jej mocy. Zawsze nalezalem do ludzi, ktorzy bardziej polegali na akcji ciala niz umyslu i ta nowa forma walki nie przyszla mi latwo. Strach rozpala i rozwsciecza pewnych ludzi, nie ujarzmia ich i nie dziala na nich deprymujaco - i tak wlasnie stalo sie ze mna. Musze teraz pohamowac gwaltowna chec odwetu i zamiast tego podsycac zdolnosc do walki do czasu, kiedy bede mial chocby nikla szanse sukcesu. Przejechalismy przez wyblakly las, lecz nadal trzymalismy sie kamiennej drogi. Wkrotce przed nami pojawilo sie miasto, wieze, mury... Jednak nie bylo to miasto zywych, tak jak ja znalem zycie. Emanowala zen aura chlodu, calkowitej negacji mojego sposobu zycia i istnienia. Wpatrujac sie wen, zrozumialem, ze skoro tylko znajde sie w jego murach, Kyllan Tregarth, taki jakim jest teraz, przestanie byc soba. Nie tylko wrodzona niechec do pogodzenia sie ze smiercia dodala mi wtedy sil, ale takze i wspomnienie tych, ktorych zdradzilem, ulegajac podstepnym czarom. Musze dzialac - zaraz! Uderzylem gleboko, poprzez znikajaca skorupe, celujac w wole stwora, ktory mnie pochwycil. Teraz stanie sie wedle mojej woli - zawroce, nie po to jednak, by zapewnic sobie bezpieczenstwo, lecz po to, by uniknac losu, jaki czekal mnie na koncu drogi. Jesli umre, bedzie to rodzaj smierci, ktory sam wybralem. Byc moze, iz odegralem swoja role tak dobrze, ze oszukalem to cos, co chcialo posluzyc sie mna dla swych wlasnych celow, i niewykluczone, iz to cos nie znalo dobrze ludzi mego pokroju. Musialo ono zmniejszyc czujnosc, albowiem czesciowo mi sie udalo. Bieg konia stal sie chwiejny i zwierze zawrocilo z drogi do miasta. Nie ustepowalem, choc tamta wola zawrzala gniewem. Niebawem odebralem wybuch gluchej wscieklosci i rozdraznienia, a dotarl on do mnie w taki sposob, jakbym zrozumial slowa wykrzyczane z murow, ktore teraz znalazly sie na lewo ode mnie. Bardzo dobrze, jesli tego chce, pozwoli mi dokonac wyboru... Zrozumialem, iz sila, ktora wziela mnie do niewoli, zmeczona jest dlugim zyciem. Rozgniewana rzuconym jej wyzwaniem wolala bowiem poswiecic pionek, ktory wiecej bylby wart, gdyby pozostal przy zyciu. Kary ogier biegl gladko i nie watpilem, ze jade prosto w objecia smierci. Ale zaden czlowiek nie umiera pogodzony z losem i ja tez nie zamierzalem poddac sie, dopoki pozostal mi choc cien szansy na walke. Dostrzeglem jakis blysk na niebie i bialy ptak zatrzepotal skrzydlami nad moja glowa. Zauwazylem lsnienie wokol niego - to Flannan! Czy ten sam, ktory zlozyl nam wizyte na skalnej wysepce? Co tu robil? Niespodziewanie ptak znizyl lot i ogier nie zwalniajac skrecil w prawo, rzac wsciekle. Ptak, chcac zmusic konia do zmiany kierunku, pikowal raz za razem dopoty, dopoki nie podazylismy na polnoc, z dala od martwego miasta, po pnacym sie w gore terenie, odzianym w ciemniejacy na tle nieba lesny plaszcz, zielony i dobry, bez wyblaklej szarzyzny tamtego boru. Odkad kary rumak skierowal sie w te strone, Flannan lecial nad nim, czujnie obserwujac nasza jazde. A we mnie ozyl cien nadziei, nikly plomyk, ktory moglby zgasic byle oddech. Flannan sluzyl silom dobra albo przynajmniej im sprzyjal, i dlatego rzucil wyzwanie innej Mocy wladajacej ta dziwna kraina. Tak wiec, choc w czesci, pomagalo mi cos, co pewnie bylo do mnie zyczliwie usposobione. Sprobowalem porozumiec sie z nie znanym sobie przyjacielem, poslugujac sie myslowa wiezia, ktora rozporzadzalem do spolki z moim rodzenstwem. Nie bylem wszakze wyksztalconym jasnowidzem i nie moglem liczyc na nawiazanie kontaktu. Pozniej zlaklem sie, ze naraze na niebezpieczenstwo tych, ktorym - jak mialem nadzieje - nadal nic nie grozi. Podjalem tylko jedna taka probe, zanim zajalem sie rozmyslaniem o tym, co moglbym zrobic dla siebie. Mknelismy po nierownym gruncie, nie tak skreconym i strzaskanym jak podgorze na zachodzie, ale rowniez usianym glebokimi parowami i stromymi skalami. Nie byl to teren, ktory powinno sie przemierzac w wyciagnietym galopie. Kiedy probowalem dotrzec do swiadomosci ogiera, nie znalazlem tam teraz nic, tylko rozkaz biec i biec bez przerwy, i nie moglem tego rozkazu zmienic. Koniec nadszedl, kiedy dotarlismy na szczyt wzniesienia i droga zamienila sie w waska sciezke miedzy skalna sciana a przepascia. W tym momencie utracilem wszelka nadzieje, albowiem Flannan zanurkowal, rumak skoczyl i poczalem spadac... Wszyscy ludzie w jakims okresie swego zycia snuja rozwazania o naturze smierci. Moze nie robi sie tego tak czesto za mlodu, ale jezeli jest sie wojownikiem, zawsze widzi sie perspektywe konca na czubku kazdego miecza, ktoremu musi sie stawic czolo. Dlatego nie mozna opedzic sie od mysli, jaki bedzie los tego, co jest jego prawdziwym ,,ja", skoro tamten miecz moze otworzyc ostatnia brame. Jedni wierza w obietnice innego swiata za tamta brama, swiata, w ktorym istnieje rozrachunek i zaplata po obu stronach skali, za dobro i zlo, ktorego dokonali za zycia. Drudzy zas wybieraja jako swoje przeznaczenie nieskonczony sen i nicosc. Nigdy jednak nie przypuszczalem, ze bol, meka potworna, wypelniajaca caly swiat, moze trwac wtedy, kiedy zycie sie skonczylo. Albowiem stalem sie bolem - istota bolu - szalenczym cierpieniem, pozbawionym ciala, stalem sie wiecznym ogniem, ktorego nic nie moglo ugasic. Potem i to przeminelo i wiedzialem, ze mam cialo i ze jest ono paliwem pozerajacego mnie plomienia. Pozniej zaczalem widziec... i zobaczylem nad soba niebo, blekitne jak za zycia. Zlamana galaz ukazywala na jego tle swoj swiezo rozszczepiony koniec. Wszechobecny bol otaczal mnie jednak i okrywal, wykluczajac realnosc galezi i nieba. Bol - a potem mysl pelznaca przez meke, niejasne uczucie, ze nie zaznalem laski smierci, miala ona bowiem dopiero nadejsc, i ze jeszcze pozostalo we mnie dosc zycia, abym cierpial. Zamknalem oczy, by nie widziec nieba i galezi, i zapragnalem resztka sil ukrytych w malenkim zakatku, do ktorego jeszcze nie dotarl bol, zeby przyszla smierc, i to szybko. Po pewnym czasie bol nieco zelzal i otworzylem oczy z nadzieja, iz znaczy to, ze smierc nadchodzi. Albowiem wiedzialem, ze czasami cierpienie znika, kiedy czlowiek bliski jest zgonu. Na galezi siedzial teraz jakis ptak, nie Flannan, lecz prawdziwy ptak o blyszczacym niebieskozielonym upierzeniu. Spojrzal na mnie z gory, po czym podniosl glowe i glosno zaspiewal. Zastanawialem sie niemrawo, czy tak piekne stworzenie moze byc pozeraczem padliny, spokrewnionym z czarnymi, zlowrozbnymi grabarzami z pol bitewnych. Bol nadal stanowil czesc mnie samego, ale teraz pomiedzy nim a mna znalazla sie miekka chmura. Probowalem odwrocic glowe, nie posluchal mnie jednak zaden nerw ani zaden miesien. Niebo, galaz, ptak: do tego sprowadzal sie moj swiat. Wszakze niebo bylo bardzo niebieskie, ptak - piekny, a bol mniejszy... Tak jak uslyszalem ptasi trel, tak dotarl do mnie inny dzwiek. Tetent kopyt! Kary ogier! Zadne czary juz mnie nie zwabia na jego grzbiet; przynajmniej w ten sposob wymknalem sie z pulapki. Tetent ucichl. Teraz rozlegl sie inny odglos... Ale to nie mialo znaczenia; nic sie nie liczylo - poza tym, ze bol zelzal. Spojrzalem na twarz, ktora znalazla sie miedzy mna a galezia. Jak niezdarnymi slowy moge opisac sen? Czy kiedykolwiek istnialy istoty z mgly i chmur, nie majace masywnej chropowatosci naszego gatunku? Czy to zjawa spoza bramy otwierajacej sie przede mna? Bol, nagly i ostry, jeszcze raz cisnal mnie w otchlan cierpienia. Krzyknalem przerazliwie i uslyszalem, jak ow krzyk dzwieczy w moich uszach. Poczulem na czole chlodne dotkniecie, od ktorego jeszcze raz rozpostarlo sie cos w rodzaju kurtyny dzielacej mnie od smiertelnych katuszy. Zaczalem sie dusic i ogarnely mnie ciemnosci. Lecz nie dane mi bylo na dlugo zaznac wytchnienia. Jeszcze raz odzyskalem przytomnosc. Nie zobaczylem juz nad soba ani galezi, ani ptaka, ani tez twarzy pieknej zjawy, niebo jednak nadal znaczyl blekit. I znow targal mna bol. Zatopil we mnie szpony wtedy, kiedy wyczulem nad soba i wokol siebie jakis ruch: ktos poddawal moje okaleczone cialo dalszym torturom. Skomlalem, blagalem o litosc drzacym glosem, lecz oprawca nie zwracal na to uwagi. Poczulem, ze ktos uniosl moja glowe, podtrzymujac ja. Zmusilem sie do otwarcia oczu, zeby zobaczyc, kto mi tak zle zyczy. Moze sprawil to bol, ale obraz byl niewyrazny i lekko falowal. Lezalem nagi i -moj umysl nie zechcial zapamietac tego, co zobaczylem - polamane kosci stanowily zapewne najmniejsze z obrazen. Znaczna czesc mego ciala oslanial czerwony mul, reszte zas pospiesznie zakrywano w ten sam sposob. W oszolomieniu z trudem dostrzeglem krzatajacych sie wokol mnie robotnikow. Co najmniej dwoch z nich bylo zwierzetami, ktore przynosily mul w przednich lapach i rozprowadzaly go po moich polamanych konczynach. Jeszcze kogos innego okrywaly luski, w ktorych promienie slonca odbijaly sie refleksami. Ale czwarty, wlasciwie czwarta, ta, ktora nieskonczenie ostroznie kladla pierwsza warstwe... Czy to byla moja zjawa? Tak jak skrzydla Flannana lsnily i iskrzyly sie, tak kontury ciala tej istoty gasly i roztapialy sie. Niekiedy byla cieniem, niekiedy zas materia. Nie wiedzialem, czy dzialo sie tak z powodu mego stanu zdrowia, czy tez tak przejawiala sie jej natura. Wyczuwalem jednak niejasno, ze zjawa ta dobrze mi zyczyla, a nie zle. Wszyscy pracowali w skupieniu, szybko i zrecznie, okrywajac moje poranione cialo i polamane kosci. Ale nie tak jak grzebie sie porzucone przez dusze zwloki, lecz tak jak wykonuje sie bardzo pilne, delikatnej natury zadanie. Zadne z tych pracowitych stworzen nie spojrzalo mi w oczy ani nie okazalo, iz zdaje sobie z tego sprawe, ze jestem przytomny i wiem, co sie dzieje. Po pewnym czasie zaczelo mnie to niepokoic. Zastanawialem sie, czy rzeczywiscie widze to wszystko, czy tez drecza mnie zrodzone z bolu majaki. A ta, ktora przewodzila temu dziwnemu towarzystwu, dopiero wtedy zajrzala mi w oczy, kiedy polozyla mi pod broda ostatnia garsc mulu i wygladzila ja dlonia... Nawet z tak niewielkiej odleglosci nie bylem pewny, jak naprawde wyglada jej oblicze. Przez caly czas zdawala sie falowac, zmieniac, tak ze niekiedy jej wlosy byly ciemne, a twarz i oczy mialy do nich odpowiedni ksztalt i odpowiednia barwe, w chwile pozniej zas wlosy stawaly sie jasne, a oczy i rysy zupelnie inne niz poprzednio - jak gdyby w jednej kobiecie zlalo sie wiele twarzy, ktore mogly zmieniac sie wedle jej woli czy tez wedle zachcianki patrzacego. Zdezorientowalo mnie to tak bardzo, ze zamknalem oczy. Poczulem chlodne dotkniecie na policzku, a potem coraz mocniejszy ucisk palcow na czole. Uslyszalem cichy spiew podobny do spiewu mojej siostry, kiedy rzucala czary, a jednak niepodobny, gdyz pobrzmiewaly w nim jak gdyby ptasie trele, unoszace sie i opadajace. Od tego dotkniecia rozeszla sie chlodna, lagodzaca bol fala, ktora ogarnela najpierw moja glowe, pozniej zas cale cialo. Fala ta stworzyla zapore pomiedzy mna a bolem, ktory stal sie daleki i niewyrazny, nie byl juz czescia mojej istoty. A kiedy wsluchiwalem sie w ow spiew, wydalo mi sie, ze nie leze okryty mulem z nie znanego mi powodu, ale unosze sie w miejscu nie majacym nic wspolnego z czasem i przestrzenia takimi, jakimi je znalem. W owym miejscu istnialy niepojete dla czlowieka sily i moce, ktore zajmowaly sie niezrozumialymi czynnosciami. Wiedzialem jednak, ze to wszystko cos znaczy. Dwukrotnie powracalem do swego ciala, otwieralem oczy i zagladalem w twarz, ktora nigdy nie byla taka sama. Za pierwszym razem widnialo ponad nia nocne niebo z ksiezycowa poswiata, a za drugim roztaczal sie jasny blekit, po ktorym plynely biale obloki. Za kazdym razem chlodne dotkniecie i cichy spiew odsylaly mnie z powrotem do tamtego dziwnego miejsca poza granicami naszego swiata. Niejasno przeczuwalem, ze nie byla to smierc, ktorej pragnalem podczas okrutnych meczarni, ale raczej odrodzenie zycia. Wkrotce obudzilem sie po raz trzeci, bylem zupelnie sam. Moj umysl dzialal rownie jasno jak przed owym filialnym switem, kiedy to spojrzalem na karego ogiera nad rzeka. Nadal mialem oparta na czyms glowe, tak ze moglem spojrzec na swoje cialo pokryte warstwa gliny. Glina stwardniala i wyschla, a tu i tam na jej powierzchni pojawily sie pekniecia. Palce pieknej zjawy nie dotykaly juz mego czola, nie slyszalem tez jej spiewu. Najpierw zaniepokoilo mnie to, pozniej zas ogarnela mnie trwoga. Staralem sie odwrocic glowe, zeby zobaczyc, gdzie lezalem uwieziony w ziemi. ROZDZIAL XI Na lewo ode mnie stal zakrzywiony mur, a nieco dalej od podobnej do spodka pochylosci bulgotala leniwie sadzawka pelna tego samego czerwonego mulu, ktory stwardnial na moim ciele. Slyszalem ciche bul-bul, gdy pekaly wytwarzane w sadzawce pecherzyki.Pozniej dotarl do mnie inny dzwiek, zalosne miauczenie, tak pelne bolu, ze od razu przypomnialem sobie swoje wlasne cierpienia, choc moje wspomnienia staly sie teraz niejasne, jakby zasnute mgla. Na brzegu spodka cos sie poruszylo i z trudem posunelo do przodu. Wygielo sie w luk, a kazdy ruch tego czegos byl tak nienaturalny i niezgrabny, iz domyslilem sie, ze stworzenie to jest ciezko ranne. Wreszcie to cos zsunelo sie po wkleslym zboczu, ryczac z bolu. Sniezny kot! Jego piekne szarobiale futro pokrywaly plamy krwi. W jego boku ziala krwawiaca rana, tak gleboka, ze wydalo mi sie, iz dostrzegam obnazone kosci. Mimo to kot nadal sie czolgal, skarzac glosno, utkwiwszy oczy w pobliskiej sadzawce. Ostatkiem sil stoczyl sie w miekki mul, oblepiajac nim rane i znaczna czesc ciala. Potem lezal nieruchomo, niemal naprzeciw mnie, dyszac ciezko, z wysunietym jezykiem, i juz nie miauczal. Moglbym sadzic, ze kot nie zyje, lecz wciaz slyszalem jego glosny oddech. Zwierze nie ruszalo sie, lezac do polowy zanurzone w blotnistej sadzawce, jakby smiertelnie wyczerpane. Mialem bardzo ograniczone pole widzenia; opieralem glowe na czyms, co nie bylo wysokie. Ale widzialem inne sadzawki rozrzucone w zaglebieniu terenu. I obok niektorych z nich znajdowaly sie niewielkie pagorki oznaczajace, ze dotarly do nich jakies cierpiace istoty, by leczyc sie z ran. W koncu zdalem sobie sprawe, ze nic mnie juz nie boli. Nie chcialo mi sie ruszyc, zeby strzaskac wyschniety mul, ktory mnie unieruchamial. Bylem spokojny i senny, dobre samopoczucie pulsowalo mi w zylach. W wyschnietym wokol mnie mule dostrzeglem pewna liczbe sladow, pozostaly nawet na wzgorku przykrywajacym moje cialo. Sprobowalem przyjrzec im sie uwaznie. Czyzby byla to prawda, a nie koszmarny sen, owo na poly zatarte wspomnienie o tym, ze lezalem tutaj ciezko ranny, z polamanymi koscmi, i dwa porosniete sierscia oraz jedno pokryte luskami stworzenia pokrywaly mnie czerwonym mulem pod kierunkiem zmieniajacej sie bez przerwy zjawy? Ale nie dostrzeglem zadnych jej sladow poza wyraznym odciskiem reki w okolicy serca. Smukle palce, waska dlon - tak, to byl slad ludzkiej reki, a nie zwierzecej lapy czy gadziej konczyny. Sprobowalem przypomniec sobie lepiej zjawe, ktora byla raz jedna, a raz druga kobieta, zupelnie inna niz poprzednia, w oszalamiajacej mieszaninie migocacych postaci. Sniezny kot zamknal oczy, lecz nadal oddychal. Pokrywajacy jego cialo mul zaczynal twardniec, tworzac ochronna skorupe. Jak dlugo? Po raz pierwszy przypomnialem sobie o czasie. Kaththea - Kemoc! Ile czasu uplynelo, odkad opuscilem ich na tamtej przekletej przynecie? Ogarnela mnie nieodparta chec dzialania. Sprobowalem sie poruszyc, lecz wyschniety mul ani drgnal. Stalem sie bezsilnym wiezniem, zakutym w twarda jak kamien substancje! I odkrycie to przegnalo zadowolenie, jakiego doznalem po przebudzeniu. Nie wiem, czemu nie zawolalem glosno, ale jakos nie przyszlo mi to na mysl. Zamiast tego uzylem umyslu, zeby wezwac piekna zjawe, ktora zapewne istniala tylko w moich goraczkowych majaczeniach, a nie opuszczone rodzenstwo. Co chcecie ze mna zrobic? Uslyszalem, ze cos nadbiega. Polyskujaca wszystkimi barwami teczy istota przebiegla przez zaglebienie, stanela na tylnych lapach i przyjrzala mi sie jasnymi, podobnymi do paciorkow oczami. Stworzenie to nie przypominalo mi niczego, co zylo w Estcarpie, nie wystepowalo tez w zadnej ze starych legend. To byla jaszczurka, cos wiecej niz zwykly zielonozloty gad. Piekna na swoj sposob. Zatrzymala sie przy moich stopach, potem wskoczyla na wzgorek, pod ktorym lezalem, i na tylnych lapach podbiegla do glowy. Tu stanela, by zbadac mnie spojrzeniem. Zrozumialem, ze w jej podluznej, zakonczonej spiczastym grzebieniem glowie kryl sie inteligentny mozg. -Witaj, towarzyszu broni - odezwalem sie machinalnie. Jaszczurka zagwizdala w odpowiedzi, choc dzwiek ten wcale nie pasowal do jej wygladu. Potem pobiegla, kierujac sie ku brzegowi spodka z czerwonego mulu i zniknela za jego krawedzia. Dziwna rzecz, ale przybycie i odejscie tego dziwnego stworzenia zmniejszylo przerazenie, jakie ogarnelo mnie, gdy stwierdzilem, ze jestem uwieziony w wyschnietym mule. Jaszczurka na pewno nie chciala zrobic mi krzywdy i nie watpilem, ze rowniez nie mieli takich zamiarow ci, ktorzy mnie tu zostawili. Wynikalo to z mojego obecnego dobrego samopoczucia, jak i z postepowania snieznego kota. Bylo to uzdrawiajace miejsce, do ktorego staralo sie dowlec kazde chore zwierze, jesli moglo. I owe lecznicze wlasciwosci zastosowano i do mnie... Kto? Jaszczurka, porosniete sierscia zwierze... zjawa... tak, na pewno zjawa. Chociaz nie umiem wyczuwac czarow tak jak Kaththea, nie watpilem, iz nie gniezdzilo sie tu zlo - ze byla to oaza jakiejs Mocy. I ze zylem tylko dlatego, iz umieszczono mnie w zasiegu jej dobroczynnych wplywow. A mrowienie skory na plecach i glowie, przypominajace uczucie, jakie ogarnia zolnierzy tuz przed atakiem, swiadczylo o tym, ze cos sie zbliza. Kilka zielonozlotych jaszczurek zbieglo bokiem spodka z czerwonego mulu, a za nimi, nieco wolniej, szly dwa porosniete sierscia zwierzeta, ktorych futro mialo rowniez niebieskozielony odcien. Ich waskie glowy i puszyste ogony do zludzenia przypominaly pewne nadrzewne zwierze, ktore dobrze znalem, lecz mieszkancy tej dziwnej krainy byli znacznie wieksi niz ich pobratymcy z Estcarpu. A za przednia straza i zwiadowcami nadeszla ona lekkim sprezystym krokiem. Ciemne wlosy splywaly jej swobodnie na ramiona - ale czy byly ciemne? Czy polyskiwaly czerwienia? A moze byly jasne i lsnily zlotem? Wydawalo mi sie, ze sa tym wszystkim jednoczesnie. Nieznajoma nosila obcisla zielononiebieska tunike odslaniajaca ramiona i nogi. Jej talie otaczal szeroki pas z zielononiebieskich klejnotow osadzonych w grubych ogniwach z jasnego zlota, nic krepujacy ruchow. Smukle przeguby zdobily duze bransolety z tych samych kamieni. Przez ramie miala przewieszony kolczan pelen strzal zakonczonych niebieskozielonymi lotkami i luk bladozlotej barwy. Bylem znacznie pewniejszy wygladu jej stroju niz postaci, bo chociaz staralem sie skoncentrowac na jej twarzy i chmurze rozpuszczonych wlosow, mialem watpliwosci, czy to, co widze, jest prawdziwe, czy nie dzieli nas mgielka ciaglej zmiany. Nawet kiedy uklekla obok mnie, owo sklocenie wzroku nie ustapilo. -Kim jestes? - zapytalem, gdyz irytowalo mnie to, ze nie moge zobaczyc jej wyraznie. Ze zdumieniem uslyszalem jej smiech. Dotknela mego policzka, przesunela reke do czola - i rozjasnilo mi sie przed oczami. Ujrzalem jej twarz - albo jedna z twarzy - ostro i wyraznie. Trudno pomylic sie, gdy chodzi o rysy twarzy wlasciwe Starej Rasie: delikatne kosci, ostro zakonczony podbrodek, male usta, duze oczy i jaskolcze brwi. Nieznajoma miala wszystkie te cechy i byla tak piekna, ze az zapieralo dech w piersiach. Pojawilo sie w nich jednak jakies przeksztalcenie wskazujace na domieszke obcej ludziom krwi - przynajmniej tak jak ja rozumialem ludzkie cechy. Lecz to nie mialo znaczenia - nie mialo to zadnego znaczenia. Kazdy wojownik zna kobiety. Nie bylem Sokolnikiem, zeby wyrzekac sie takiego towarzystwa. Jest tez prawda, ze pewne pragnienia nie sa silne wsrod Starej Rasy. Moze sprawia to sedziwy wiek jej krwi i fakt, ze talent Czarownicy wbil klin miedzy mezczyzne a kobiete. Nigdy dotad nie spotkalem kobiety, od ktorej chcialbym czegos wiecej niz wspolnego spedzenia takiej godziny rozkoszy, jakiej dostarczaja sulkarskie Wolne Towarzyszki, znajdujac w tej grze rowne im upodobanie. Gdy patrzylem na twarz nieznajomej, nie obudzila sie we mnie przelotna zadza. Nie, to bylo cos zupelnie innego, ukoronowanie podniecenia, ktore narastalo we mnie, odkad wyczulem, ze sie zbliza, rzecz, jakiej nigdy dotad nie zaznalem. Rozesmiala sie, a potem znow spowazniala, zagladajac mi w oczy w sposob nie calkiem przypominajacy porozumienie, ktorego pragnalem. -A raczej kim ty jestes? - zapytala szybko, niemal szorstko. -Jestem Kyllan z roku Tregartha z Estcarpu - odpowiedzialem ceremonialnie, jak gdybym rzucal wyzwanie. Co zaszlo miedzy nami? Niezupelnie to rozumialem. - A ty? - Zapytalem po raz drugi z naciskiem wskazujacym, ze domagam sie odpowiedzi. -Mam wiele imion, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu. - Nieznajoma drwila ze mnie, ale nie zaakceptowalem drwiny. -Zdradz mi jedno albo dwa, albo wszystkie. -Jestes odwaznym czlowiekiem - drwila nadal. - W moim czasie i miejscu nie wymawia sie mego imienia z lekcewazeniem. -Nie bede tez lekko go sobie wazyl. - Skad sie wziela ta nowa dla mnie gra slow? Milczala. Jej palce drgnely, jakby chciala oderwac je od mojego czola. A tego wlasnie sie obawialem, gdyz znow nie widzialbym jej wyraznie. -Jestem Dahaun, jestem tez Morquant, a niektorzy zwa mnie Pania Zielonych... -Przestworzy - dokonczylem za nia, kiedy urwala. Nie byla legenda! Zyla, czulem ucisk i chlod jej ciala na moim. -Wiec jednak znasz mnie, Kyllanie z rodu Tregartha. -Slyszalem stare legendy... -Legendy? - Jeszcze raz zaniosla sie smiechem. - Przeciez legenda jest opowiescia, w ktorej moze, lecz nie musi, kryc sie ziarno prawdy. A ja jestem tutaj i teraz. Estcarp, gdzie jest Estcarp? Smialy wojowniku, skoro Dahaun jest dla ciebie legendarna postacia? Na zachodzie, za gorami... Kobieta cofnela reke, jakby dotkniecie sparzylo jej palce, i znowu zafalowala mi przed oczami. -Czy nagle stalem sie potworem? - przerwalem milczenie, ktore zapadlo miedzy nami. -Nie wiem, a ty? - Niezadlugo jej dlon powrocila na poprzednie miejsce i na nowo dobrze ja widzialem. - Nie, nie jestes, chociaz nie wiem tez, kim jestes. Ten Ktory Zyje Osobno probowal schwytac cie z pomoca Kepliana, ale nie udalo mu sie ciebie wchlonac. Walczyles w nowy dla mnie sposob, cudzoziemcze. W koncu zrozumialam, ze sluzysz dobru, a nie zlu. Jednakze gory i to, co za nimi lezy, sa zapora, przez ktora tylko zlo moze sie przedostac - albo tak glosza nasze legendy. Czemu tu przybyles, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu? Nie chcialem nic przed nia ukrywac: powiem jej tylko prawde, tak jak umiem najlepiej. -W poszukiwaniu azylu. -A przed czym uciekasz, cudzoziemcze? Jakiego zla sie dopusciles, ze musisz uciekac przed gniewem? -Tylko takiego, ze nie jestesmy tacy jak nasi pobratymcy... -Tak, nie jestes sam, jest was troje - a przeciez tworzycie jednosc... Te slowa obudzily we mnie wspomnienia. -Kaththea! Kemoc? Co... -Co sie z nimi stalo, kiedy odjechales od nich na Keplianie, oddajac sie w ten sposob w rece tej samej mocy, z ktora chciales walczyc? Powedrowali wlasna droga, Kyllanie. Czyn twojej siostry wywolal niepokoj w naszym kraju. Nie tulimy tutaj chetnie do lona Czarownic, wojowniku. W przeszlosci wyszlo to nam na zle. Gdyby znala lepiej magie, wtedy nie niepokoilaby tak ochoczo ciemnych bajorek, ktore powinny pozostac w mrokach niezmacone. Jak dotad nie napotkala niczego, czemu nie moglaby stawic czola z wlasna tarcza i zbroja. Ale taki stan rzeczy nie potrwa dlugo - nie tu, w Escore. -Ale ty jestes Madra Kobieta. - Bylem tego tak pewny, jak gdybym zobaczyl na jej piersi Klejnot Czarownicy, i wiedzialem rowniez, ze nalezala do tej samej rasy co wladczynie Estcarpu. -Jak juz wiesz, istnieje wiele rodzajow madrosci. Dawno temu nasze drogi rozeszly sie tu, w Escore, i my, Zielony Lud, postanowilismy kroczyc inna sciezka. Oddalilismy sie bardzo jedni od drugich. Ale takze przez te wszystkie lata nauczylismy sie rownowazyc dobro i zlo, tak ze szala nie przechylila sie w zadna strone, co mogloby przyciagnac nowa magie. Gdyby do tego doszlo, nawet na korzysc dobra, wywolaloby to zmiane. Zmiana zas moglaby obudzic sily, ktore od dawna spaly, i okazaloby sie to fatalne dla wszystkich. Tak wlasnie postapila twoja siostra - niczym nierozumne dziecko, ktore uderza patykiem w powierzchnie sadzawki, wywolujac falowanie wody i irytujac potwora odpoczywajacego w glebinie. A przeciez... - Dahaun zacisnela usta, jakby miala wydac osad, i w tej chwili stracila nieco ze swej obcosci, ktora nas dzielila, tak ze ujrzalem w niej dziewczyne podobna w jakis sposob do Kaththei. - A przeciez nie mozemy odmowic jej prawa do tego, co zrobila. Po prostu wolelibysmy, zeby zrobila to gdzie indziej! - Dahaun znow sie usmiechnela. - Teraz zas, Kyllanie z rodu Tregartha, musimy zajac sie innymi sprawami nie cierpiacymi zwloki. Dlon kobiety powedrowala z mojego czola na wyschla gline nad moja piersia. Na jej srodku nakreslila linie paznokciem palca wskazujacego, znaczac pozniej w podobny sposob ramiona i nogi. Nastepnie zabraly sie do pracy zwierzeta, ktore towarzyszyly Dahaun, rozrywajac pazurami gline wzdluz tych linii. Pracowaly tak szybko i zrecznie, iz widac bylo, ze wielokrotnie wykonywaly to zadanie. Dahaun podniosla sie i podeszla do snieznego kota. Pochylila sie, zeby sie przyjrzec wysychajacej glinie, glaszczac zwierze miedzy oczami i za uszami. Choc jej sluzacy pracowali szybko, uwolnienie mnie zabralo im troche czasu. W koncu moglem powstac z zaglebienia, ktore mialo ksztalt mojego ciala. Moje czlonki byly cale, chociaz naznaczone prawie zagojonymi strasznymi ranami, ktorych, jak sadzilem, nie przetrzymalby zaden czlowiek. -Smierc jest bezsilna, jezeli zdola sie dotrzec do tego miejsca - odezwala sie Dahaun. -A w jaki sposob ja do niego dotarlem, pani? -Za pomoca wielu sil, wobec ktorych masz teraz zobowiazania, wojowniku. -Honoruje wszelkie zobowiazania - odpowiedzialem ceremonialnie, lecz z lekkim roztargnieniem, albowiem spojrzalem na swoje nagie cialo i zastanowilem sie, czy zdolam ruszyc w droge w takim stanie. -Wkladam na ciebie jeszcze jedno zobowiazanie - oswiadczyla z rozbawieniem Dahaun i zasmiala sie perliscie, - To, czego teraz szukasz, cudzoziemcze, znajdziesz tam. - Nie opuscila rannego kota, machnieciem reki wskazujac skraj spodka, z czerwonego mulu. Moje stopy zaglebialy sie w miekkim gruncie, gdy szedlem szybkim krokiem w gore zbocza, a za mna para jaszczurek. Rosla tam trawa siegajaca mi do kolan, miekka i zielona, a obok dwoch skalnych kolumn znalazlem tobolek niemal tej samej barwy. Pociagnalem za pasek, ktorym go przewiazano, i zbadalem swoja nowa garderobe. Zewnetrzna warstwa okazala sie zielonym plaszczem, w ktorego wnetrzu tkwila odziez sporzadzona, jak mi sie na poczatku wydawalo, z dobrze wyprawionej i bardzo gietkiej skory, pozniej jednak uznalem, iz jest to jakis nie znany mi material. Znalazlem obcisle spodnie z przymocowanymi don getrami i butami o miekkiej, wyczuwajacej ziemie podeszwie. Na gorna czesc ciala wlozylem kaftan bez rekawow zapinany na metalowa klamre ozdobiona jednym z takich niebieskozielonych kamieni, jakie lubila Dahaun. U pasa nie zawisl mi miecz, ale metalowy pret dlugi jak moje przedramie i gruby na palec. Jezeli to byla bron, nigdy dotad takiej nie widzialem. Podarowane ubranie pasowalo tak dobrze, jak gdyby skrojono i uszyto je na moja miare, dajac przy tym cialu cudowna swobode ruchow, ktorej tak mi brakowalo w estcarpianskiej kolczudze i skorzanym stroju. Spostrzeglem wszakze, ze machinalnie szukam swojej dawnej broni: miecza i pistoletu strzalkowego sluzacych mi tak dlugo. Przerzuciwszy plaszcz przez ramie, wrocilem na brzeg spodka. Teraz, kiedy spojrzalem w dol, stwierdzilem, ze uzdrawiajaca strefa byla znacznie wieksza, niz myslalem. Znajdowalo sie tam rozrzuconych niesystematycznie tuzin, moze wiecej mulistych sadzawek, przy kilku z nich zas dojrzalem nieruchomych pacjentow, a wszyscy okazali sie zwierzetami badz tez ptakami. Dahaun wciaz kleczala, glaszczac snieznego kota po glowie. Ale teraz podniosla wzrok i pomachala wolna reka, chwile pozniej wstala i dolaczyla do mnie, lustrujac mnie bacznie. -Jestes teraz prawdziwym Zielonym Mezem, Kyllanie z rodu Tregartha. -Zielonym Mezem? Rozroznianie rysow jej twarzy nie sprawialo mi juz takich trudnosci, chociaz nadal nie moglbym okreslic barwy jej wlosow czy oczu. -Z Zielonego Ludu. - Wskazala trzymany przeze mnie plaszcz. - Mimo ze nosisz nasze zewnetrzne okrycie, nie jestes do nas podobny. Ale wystarczy ci ono do tego, czego musisz dokonac. - Dahaun przylozyla nie domknieta piesc do ust, tak jak czynila to moja siostra, kiedy rzucala czary, i wydala czysty zew, przypominajacy wysoki glos strazniczego rogu. Uslyszawszy tetent kopyt odwrocilem sie, siegajac odruchowo po bron, ktorej juz nie mialem. Zdrowy rozsadek podpowiadal mi, ze nie byl to zdradziecki kary ogier, ale mimo wszystko przeszly mnie ciarki. Z zielonego cienia sporego zagajnika wynurzyly sie leb w leb, galopujac rownomiernie, z lekkoscia dwa konie, nie konie. Nie mialy na sobie ani siodel, ani oglowi, i tylko pod tym wzgledem przypominaly tamtego wierzchowca, jako ze wcale nie kojarzyly sie z prawdziwymi konmi. Sprawialy wrazenie bardziej spokrewnionych z antylopami, chociaz nie nalezaly do tego gatunku. Byly duze, niczym normalny kon, a ich ogony, ktore w biegu przyciskaly do zadow, wygladaly jak piaszczyste szczotki. Grzywe zastepowal im peczek dluzszych pierzastych wlosow umieszczony na szczycie czaszki tuz nad rogiem, wyginajacym sie w blyszczacy czerwony luk. Masc mialy dereszowata, lsniacy czerwony wlos na kremowym podkladzie. I mimo ich obcosci uznalem, iz sa bardzo piekne. Zatrzymawszy sie przed Dahaun, odwrocily lby i spojrzaly na mnie duzymi, zoltymi oczami. Zrozumialem, ze podobnie jak zielonozlote jaszczurki mialy iskre tego, co nazywalem inteligencja. -Shabra, Shabrina - przedstawila je z powaga Dahaun, a dziwne stworzenia pochylily z godnoscia glowy na dowod, ze rozpoznaly swe imiona. Z trawy wypadla zielonozlota jaszczurka biegnac do Dahaun, ktora schylila sie, zeby ja podniesc. Zwierzatko wbieglo jej na ramie i usadowilo sie we wlosach. -Shabra cie poniesie. - Jedno z rogatych stworzen podeszlo do mnie. - Nie musisz obawiac sie o tego wierzchowca. -Czy zawieziesz mnie nad rzeke? - Do tych, ktorzy cie szukaja - odparla wymijajaco Dahaun. - Niech los ci sprzyja. Nie wiem, czemu sie spodziewalem, ze Dahaun pojedzie ze mna, totez zaskoczylo mnie to, iz nie wyrazila takiej checi. Nieoczekiwane rozstanie skojarzylo mi sie z przecieciem liny, od ktorej zalezalo czyjes bezpieczenstwo. -A ty, ty nie pojedziesz ze mna? Dahaun dosiadla juz swego wierzchowca. Teraz obrzucila mnie dlugim, badawczym spojrzeniem. -Dlaczego? Nie znalazlem innej odpowiedzi poza szczera prawda. - Dlatego, ze nie moge cie tak opuscic... -Czy az tak bardzo ciaza ci przyjete zobowiazania? -Jezeli dlug wdziecznosci za uratowanie zycia, stanowi zobowiazanie, to tak. Ale to nie wszystko. Poza tym, gdybym nawet nie byl twoim dluznikiem, nadal szukalbym twojej drogi. -Nie mozesz tego zrobic. Skinalem glowa. - Nie moge tego zrobic, nie musisz mi o tym przypominac, pani. Nie masz wobec mnie zadnych zobowiazan, wybor nalezy do ciebie. Dahaun bawila sie jednym z tak dlugich warkoczy, ze muskaly one zielononiebieskie kamienie zdobiace jej pas. -Dobrze powiedziane. - Najwyrazniej cos ja rozbawilo i nie bylem calkiem pewny, czy chcialbym teraz uslyszec jej smiech. - Poza tym doszlam do wniosku, ze zobaczywszy jednego przybysza z Estcarpu; chcialabym ujrzec ich wiecej - twoja siostre, ktora mogla wywolac niebezpieczne dla wszystkich zamieszanie. Wybieram wiec twoja droge... tym razem. Ho! - Zawolala, a jej wierzchowiec ruszyl z miejsca wielkim skokiem. Wdrapalem sie na Shabre, probujac utrzymac sie na jego grzbiecie, kiedy mknal, by dolaczyc do swej towarzyszki. Slonce przebilo sie przez chmury i gdy jego promienie oswietlily Dahaun, wlosy jej nie byly juz ciemne. Niesforne pasma powiewajace za nia na wietrze przybraly te sama bladozlota barwe, co jej pas i bransolety, Dahaun wybuchla plomieniem swiatla i zycia. ROZDZIAL XII Raptem spostrzeglem jakies stworzenie mknace niezgrabnymi skokami w kierunku przeciwnym do naszego. Czasami kulejac bieglo ono na trzech lapach, przednia podkurczywszy, to znow zgiete wpol, potykajac sie, kustykalo na dwoch. Dahaun zatrzymala swego wierzchowca i czekala, az to stworzenie sie do niej zblizy. Podnioslo ono waska glowe i warknelo szczerzac kly. W kacikach jego czarnych warg bielaly platy piany, ktore pokrywaly rowniez cetkowana siersc na jego karku i barkach, przednia zas lapa, ktora istota ta trzymala w gorze, konczyla sie czerwona plama poszarpanego ciala.To cos warknelo i stapajac na sztywnych nogach staralo sie ominac Dahaun w pewnej odleglosci. Kiedy do niej podjechalem, wlosy mi sie zjezyly u podstawy czaszki, gdyz nie bylo to zwierze, lecz niesamowita mieszanka dwoch gatunkow - czlowieka i wilka. -Zgodnie z paktem. - Wypowiedziane przez owo stworzenie slowa przypominaly mi na poly kaszlniecie, na poly warkniecie. Wykonalo ono lekki ruch zraniona lapa-reka. -Zgodnie z paktem - przyznala Dahaun. - To dziwne, ze ty, Fikkoldzie, szukasz tego, co sie tam znajduje. Czyzby sprawy przybraly taki zly obrot, ze Ciemnosci musza szukac pomocy u Swiatla? Wilkolak znow warknal, a jego oczy zablysly gniewnie. Stanowily one zoltoczerwone jamy zla, przeciw ktoremu wzdryga sie zdrowe ludzkie cialo i dusza. -Przyjdzie taki czas - prychnal. -Tak, przyjdzie czas, Fikkoldzie, kiedy poddamy probie Moce nie w malych potyczkach, lecz w walnej bitwie. Ale wydaje sie, ze ty juz wziales udzial w bitwie i ze nie wyszlo ci to na zdrowie. Zoltoczerwone slepia uciekly od Dahaun, jakby nie mogly dlugo spogladac na jej zlocista aureole, i wpily sie we mnie. Fikkold warknal jeszcze glosniej i zgarbil sie, jak gdyby chcial sie na mnie rzucic. Siegnalem po brzeszczot, ktorego nie bylo u mego boku. Dahaun powiedziala ostro: -Powolales sie na prawo, Fikkoldzie, czyzbys teraz zamierzal je zlamac? Wilkolak odprezyl sie, wysuwajac czerwony jezor z paszczy. -Wiec sprzymierzylas sie z nimi, Morquant? - odparl pytaniem na pytanie. - To mila nowina dla Szarych Braci i Tego Ktory Jest Osobno. Nie, nie lamie prawa, ale, byc moze, ty wlasnie przekroczylas inna bariere. A jesli uznalas ich sprawe za swoja, jedz szybko, Zielona Pani, gdyz bardzo potrzebuja pomocy. Warknawszy po raz ostatni w moja strone Fikkold pokustykal dalej, zmierzajac chwiejnym krokiem w strone sadzawek z czerwonym mulem i przyciskajac zraniona lape do poroslej sierscia piersi. Aluzja, ktora uczynil, jakoby Kaththea i Kemoc znalezli sie w niebezpieczenstwie, sprawila, ze pomknalem jego sladem. -Nie! - Dahaun zatrzymala sie obok mnie. - Nie! Nigdy nie podazaj tropem wilkolaka. Jezeli ruszysz prosto za nim, otworzysz przed nim twoj wlasny slad. Przejedz przezen, o tak... Galopowala w przecinajacej sie gmatwaninie linii, przekraczajac tam i z powrotem splamiony krwia trop Fikkolda. A ja, chociaz zalowalem czasu straconego na tak skomplikowane manewry, postapilem podobnie. -Czy mowil prawde? - zapytalem, kiedy znow sie ze mna zrownala. -Tak, gdyz w tym wypadku prawda sprawila mu przyjemnosc. - Dahaun spochmurniala. - A skoro czuli sie na silach podjac otwarta walke z Moca, ktora twoja siostra moze przyzywac i ksztaltowac, rownowaga z pewnoscia zostala naruszona i przebudzily sie moce, ktore spaly od wiekow! Nadszedl czas, by wiedziec, kto lub tez co stoi w szeregu... Dahaun podniosla znow reke do ust tak samo jak wtedy, gdy wzywala rogate wierzchowce. Ale spomiedzy jej palcow nic wydobyl sie zaden slyszalny dzwiek. Rozbrzmial on jednak w mojej glowie, przenikliwie, sprawiajac bol. Oba misze rumaki podrzucily wysoko glowy i wydaly kaszlace chrzakniecia. Nie bylem zbyt zaskoczony, kiedy pojawil sie przed nami Flannan w postaci ptaka. Krazyl wokol Dahaun, ktora jechala dalej. Po chwili moja towarzyszka spojrzala na mnie z niepokojem. -Fikkold powiedzial prawde, jest ona jednak gorsza, niz sie spodziewalam, Kyllanie. Twoje rodzenstwo wpadlo w pulapke w jednym z Cichych Miejsc i rzucono na nie czar potrojnego kregu tak silny, ze nie moze go rozerwac zadna Czarownica, nawet potezniejsza od twojej siostry. Moga byc tak wiezieni az do smierci swoich cial, i nawet poza nia... Sam nieraz stalem oko w oko ze smiercia i musialem godzic sie z faktem, iz moze oto poczuje ostatnie pchniecie miecza. Nie potrafilem wszakze zaakceptowac takiego losu dla Kaththei i Kemoca dopoty - dopoki zylem, oddychalem, moglem dzierzyc bron czy walczyc golymi rekami. Nie mowilem o tym, ale zalala mnie goraca fala wscieklosci i determinacji. A najbardziej zobowiazywaly mnie do ich ratowania moje szalenstwo i dezercja... -Wiedzialam, ze tak na to zareagujesz - powiedziala Dahaun. - Lecz bedziesz potrzebowal czegos wiecej niz sily swego ciala, woli swego umyslu i pragnienia swego serca. Jaka masz bron? -Znajde ja! - wycedzilem przez zeby. -Masz ja tutaj. - Dahaun wskazala na pret, ktory wisial jak miecz u mego pasa. - Nie wiem, czy ci odpowie. Wykuto go dla innej reki i innego umyslu. Wyprobuj go. To bicz silowy - posluz sie nim jak batem. Przypomnialem sobie trzaskajacy jezyk ognia, ktorym nie znany mi jezdziec przegnal rasti, i wyszarpnalem pret z pochwy, by posluzyc sie nim, jak to zasugerowala Dahaun, tak jakby u jego konca zwisal rzemien. Ujrzalem blysk ognia uderzajacego o ziemie, ktora opalil i osmalil. Wydarl mi sie okrzyk triumfu. Dahaun usmiechnela sie do mnie spoza wypalonego pasa gruntu. -Zdaje sie, ze jednak nie roznimy sie tak bardzo od siebie, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu. Nie pojedziesz wiec z pustymi rekami ani tez, byc moze, nie bedziesz walczyl samotnie. Jesli o to idzie, zobaczymy. Wezwanie pomocy wymaga czasu, a ten uplywa szybko tym, ktorym chcialbys pomoc. Wymaga tez usilnych perswazji, a tylko ja moge ich uzyc. Wiec tutaj sie rozstajemy, wojowniku. Jedz tym krwawym tropem, zeby dokonac tego, co bedzie konieczne. Mnie zas czeka inna praca. Dahaun przeszla w wyciagniety galop, zanim zdazylem sie odezwac, a jej rogaty wierzchowiec mknal tak szybko, iz nie wierze, ze moglby mu dorownac nawet tamten zdradziecki ogier. Za przewodnika mialem krwawy slad wilkolaka. Zastosowalem sie do wskazowek Dahaun i przemierzalem na ukos trop Fikkolda, a jechalem miarowo, dosc szybko. Opuscilismy wyzyny, na ktore zaniosl mnie kary ogier, polozone z dala od zdrowych okolic. Nie zobaczylem powtornie wyblaklego lasu ani martwego miasta, chyba ze stanowil go ujrzany w przelocie szary cien na lewo ode mnie. Ale napotkalismy tez takie miejsca, ktorych Shabra unikal - skupiska skal, plamy roslinnosci o niezwyklej barwie. Ufalem memu rumakowi, gdyz wiedzialem, ze ta czesc Escore jest twierdza sil, z ktorymi od niepamietnych czasow walczyli moi pobratymcy. Shabra zwolnil biegu. Dziwilem sie, jak daleko Fikkold zdolal zajsc z krwawiaca silnie rana. Stado czarnych skrzydlatych stworow wylecialo z gaszczu zarosli i wykrzywionych drzew i zatoczylo nad nami krag, krzyczac ochryple. Uzyj bicza! Nie wiedzialem, skad dotarlo do mnie to ostrzezenie. Spostrzeglem jednak, iz Shabra odwrocil glowe, i zrozumialem, ze to on mnie zaalarmowal. Ostro szarpnalem metalowy pret. Wystrzelil zen jasny blysk. Jeden z czarnych stworow zaskrzeczal, wywinal koziolka w powietrzu i runal im ziemie. Reszta rozproszyla sie, odleciala na pewna odleglosc, a potem powrocila zrecznie jak przednia straz, jeszcze raz probujac ukonczyc krag. Trzykrotnie czarne stwory podejmowaly takie proby i za kazdym razem ognisty bicz, przeganial je, niweczyl ich wysilki. Po ostatnim ataku wyprzedzily nas, jakby zamierzaly gdzies w oddali urzadzic zasadzke. Nadal zjezdzalismy ze zbocza. Na otwartej przestrzeni rosla trawa bardziej szorstka i ciemniejsza niz na wyzynie. W niektorych miejscach byla przygieta i udeptana, jakby przejechalo tedy jakies wojsko. Odezwal sie we mnie zwiadowca. Jadac dalej, a majac nikle szanse powodzenia, na pewno nie pomoge tym, ktorych szukalem. Tytulem proby zapytalem o to w mysli Shabre. Oni wiedza, ze przybywasz. Nie mozesz sie ukryc przed wladcami tej krainy. Odpowiedz byla jasna i nadeszla szybko. Gotow bylem zaakceptowac kazda pomoc, jaka mogl mi zaoferowac moj wierzchowiec. Shabra zwolnil i szedl teraz stepa. Trzymal wysoko leb, wciagajac powietrze do pluc i wydychajac je ze swistem, jak gdyby za pomoca wechu mogl wykryc to, co znajdowalo sie przed nami. Porzuciwszy krwawy trop, ktory zaprowadzil nas do tego miejsca, skrecil w prawo, idac teraz droga, ktora oddalala sie pod ostrym katem od dotychczasowej. Wzdluz kolumnady. Po czesci panuje tam spokoj. Wyjasnienie mego rogatego wierzchowca nic mi nie mowilo poza tym, ze zaryzykowal zmiane trasy. Nie moglem nic zweszyc w powietrzu, chociaz sie staralem. Czulem jednak cos innego - ciezar na duszy i zaciemnienie umyslu, ktore rosly w miare, jak jechalismy, az w koncu przygniotly mnie niby wielki glaz. Dotarlismy na skraj innego zbocza. W dole rozciagala sie otwarta przestrzen, a w poblizu wila sie rzeka. Na rowninie stal krag menhirow *, nie tyle zbior koncentrycznych kol, jak w pamietnej kamiennej pulapce, ile pojedynczy rzad niezgrabnych kolumn, z ktorych dwie runely na ziemie i lezaly odchylone na zewnatrz. Kolumny otaczaly czy tez strzegly kamiennej platformy o szaroniebieskiej barwie. A na niej znajdowali sie ci, ktorych szukalem. Otaczalo ich stado roznorodnych stworow, ktore pelzaly, skradaly sie i weszyly. Czarne * Menhir - pojedynczy nie ociosany blok kamienny ustawiony na sztorc (przyp. tlum.). grupy rasti przeslizgiwaly sie tam i z powrotem, lepiej widoczne w miejscach, w ktorych trawa byla udeptana. Dostrzeglem tez kilka wilkolakow: czasami przechadzaly sie na czterech nogach, kiedy indziej zas na dwoch. Czarne ptaki zataczaly kregi nurkujac. Jakis opancerzony potwor od czasu do czasu podnosil ohydny leb i pazurzaste przednie lapy. Biale kleby mgly gromadzily sie, plynely, gestnialy i rzedly. Oblegajacy trzymali sie jednak na zewnatrz kamiennego kregu, omijajac tez z daleka dwa lezace na ziemi menhiry. Ze schronienia moich bliskich prowadzily dwie drogi ocienione rzedami kolumn, jedna w strone rzeki, druga zas piela sie na wzgorza na prawo ode mnie. Wiele kolumn runelo na ziemie, niektore byly strzaskane, a nawet sczerniale, jak gdyby uderzyl w nie piorun. Shabra zblizyl sie klusem do najblizszego rzedu menhirow. I znow poczal kluczyc. Strzaskane i poczerniale kamienie przeskakiwal badz szybko omijal, a obok stojacych zmienial chod. Krazyl tam i z powrotem, do srodka i na zewnatrz, i powoli zblizal sie do obleganej przez stwory platformy otoczonej kamienna kolumnada. Kyllanie! Dwoje, ktorych szukalem, rozpoznalo mnie i pozdrowilo. A potem: Uwazaj! Na lewo od siebie... Wsrod obserwatorow zawrzalo i jeden z opancerzonych potworow nadbiegl niezdarnie. Otworzyl pysk i skierowal na nas plugawy, smrodliwy oddech. Zamachnalem sie biczem i blyskawica z trzaskiem zakrzywila sie wokol pokrytej luskami beczki, tuz za glowa. Ale potwor nie zwolnil biegu. Nastepnym razem smagnalem go energetycznym biczem po glowie i oczach. Chrzaknal glosno i rzucil sie w moja strone. Trzymaj sie! Ostrzezenie to nadeszlo nie od Kaththei czy Kemoca, lecz od Shabry. Rogaty wierzchowiec sprezyl sie pode mna, skoczyl, przebiegl kawalek i zatrzymal przy pionowym kamieniu. Opancerzony potwor zblizyl sie, lecz zostal odrzucony z taka sila, jak gdyby uderzyl lbem o sciane, ktorej nawet jego ogromne cielsko nie moglo przebic. Ponawial ataki, usilujac sie do nas dostac, i ryczal coraz glosniej. W koncu dolaczylo do niego kilku innych napastnikow. Idacy na dwoch nogach wilkolak o inteligentnych zoltoczerwonych oczach, grupa rasti, dryfujacy klab mgly... Trzymaj sie! Scisnalem Shabre kolanami najmocniej, jak moglem, lewa reka obejmujac go za szyje, w prawej zas trzymajac w pogotowiu ognisty bicz. Moj wierzchowiec przebiegl obok strzaskanej kolumny, a ja smagnalem zblizajaca sie do nas mgle. Oslepil mnie wybuch ognia. Tamten stwor, cokolwiek by to moglo byc, zapalil sie od energii bicza. Rusi i wrzeszczaly, kiedy wypuscil kleby dymu, by pochwycic dwoje z nich. Znalezlismy sie w innym kregu bezpieczenstwa obok pionowego kamienia. Przestrzen ciagnaca sie przed nami nie byla zbyt duza, w jej srodku zas zobaczylem powalona kolumne, wokol ktorej zgromadzily sie rasti i wilkolaki. Dryfujaca mgla unikala wszelkiego kontaktu z bronia, ktora trzymalem w reku. -Idz - teraz! To byla Kaththea. Stala na niebieskim kamiennym bloku, otoczywszy dlonmi usta, i spiewala. Chociaz nie rozumialem slow piesni, zareagowalo na nie moje cialo, poczulem przyplyw sily. Shabra skoczyl i puscil sie w galop. Nie celujac smagnalem biczem raz z jednej, raz z drugiej strony, by oczyscic przed nami droge. Uslyszalem warczenie wilkolaka. Jeden z tych stworow skoczyl, starajac sie sciagnac mnie z grzbietu Shabry. Wymierzylem mu cios piescia, lecz tylko dzieki usmiechowi losu trafilem go w szczeke. Jego pazury pozostawily jednak krwawiaca bruzde na moim ramieniu. Jakims cudem zdolalem zarowno utrzymac sie na grzbiecie rogatego wierzchowca, jak i nie stracic broni. Wreszcie znalezlismy sie we wnetrzu kamiennego kregu. A na zewnatrz zgraja potworow wyla nieskladnym chorem. Shabra zblizyl sie do niebieskiego kamienia. Kemoc na poly lezal, na poly siedzial, opierajac sie o znacznie mniejszy pakunek. W reku dzierzyl rekojesc miecza, ktorego brzeszczot pekl na dwoje, zostawiajac waski odlamek. Kaththea nadal stala na przewroconej kolumnie, przyciskajac rece do piersi. Byla bardzo chuda, jakby glodowala od miesiecy, jej uroda stala sie cieniem samej siebie, dusza zas tak dominowala nad jej cielesna powloka, ze balem sie na nia patrzec. Zsunalem sie z grzbietu Shabry, machinalnie odrzucajac ognisty bicz. Wyciagnalem do moich bliskich rece, aby dac im wszystko, co moglem, sile, pocieche - wszystko, co zdolaja przyjac ode mnie. Kemoc powital mnie lekkim, bardzo lekkim rozciagnieciem warg, niklym cieniem dawnego usmiechu. -Witaj, bracie. Powinienem byl wiedziec, ze przyciagnie cie walka, skoro wszystko inne zawiodlo. Kaththea podeszla do brzegu kamienia i na poly skoczyla, na poly wpadla mi w ramiona. Dluga chwile tulila sie do mnie nie tyle Madra Kobieta, nie tyle Czarownica, ile moja siostra, ktora choc sie bardzo wystraszyla, umiala jednak opanowac strach. Podniosla glowe, ale oczy miala zamkniete. -Moc. - Raczej uksztaltowala wargami to slowo, a nie wymowila je glosno. - Spoczywales w cieniu Mocy. Kiedy? Gdzie? - Zapal przemogl w niej zmeczenie. Kemoc poruszyl sie i wstal. Obejrzal mnie uwaznie od stop do glow i zatrzymal spojrzenie na mojej piersi, na ktorej poprzez rozchylony kaftan widac bylo niedawno zagojone rany. -Zdaje sie, ze nie jest to twoja pierwsza bitwa, bracie. Ale teraz zajmijmy sie lepiej tym... - Wskazal na krwawiaca bruzde na moim ramieniu. Kaththea z cichym okrzykiem odsunela sie ode mnie. Nie czulem bolu. Mozliwe, ze lecznicze wlasciwosci czerwonego mulu trwaly przez jakis czas w cialach ozdrowiencow. Kiedy Kaththea zbadala rane, ta juz sie zasklepila i nie krwawila. -Kto przyszedl ci z pomoca, bracie? - zapytala Kaththea, przemywajac rane. -Pani Zielonych Przestworzy. Moja siostra podniosla glowe i spojrzala na mnie, jak gdyby sadzila, ze zartuje. -Zwie siebie rowniez Dahaun i Morquant - dodalem. -Morquant! - Kaththea skoncentrowala sie na drugim imieniu. - Zielony Lud, dzieci lasu! Musimy dowiedziec sie wiecej, musimy! - Poruszyla rekami, jakby wykrecala slowa z otaczajacego nas powietrza. -Czy niczego sie nie dowiedzieliscie? - Jak odlegla wydawala sie noc, kiedy to rzucalismy czary, zeby wyslannik Kaththei mogl przemierzyc czas. - Co sie stalo? Jak i dlaczego tu przybyliscie? Kemoc odpowiedzial pierwszy. -Co sie tyczy twojego pierwszego pytania, dowiedzielismy sie, ze w tych stronach bardzo latwo wpasc w tarapaty. Opuscilismy wysepke, poniewaz... - zawahal sie, unikajac mego wzroku. Dokonczylem za niego: -Poniewaz szukaliscie tego, ktorego szalenstwo uczynilo zen latwa zdobycz dla odwiecznego wroga? Czyz nie taka jest prawda? Kemoc szanowal mnie na tyle, ze nie staral sie mnie pocieszyc jakims wygodnym klamstwem. -Tak. Kaththea, kiedy sie obudzilismy, wiedziala o wszystkim, a ja za jej posrednictwem - ze zlo przybylo po ciebie. Kaththea zapytala cicho: -Czyz nie otwarles przed nim bramy, uzywajac swego talentu w zlej sprawie, nawet gdyby jej rezultat mial sluzyc naszemu dobru? Nie wiedzielismy, w jaki sposob zabrano cie od nas, wiedzielismy tylko, ze tak sie stalo i ze musimy cie odnalezc. -A Chowaniec, powinniscie byli czekac na jego powrot. Slyszac moj protest, Kaththea usmiechnela sie, -To nie jest tak. Przybedzie tam, gdzie jestem - chociaz to jeszcze nie nastapilo. Znalezlismy twoj trop - a przynajmniej trop zlej mocy, ktora cie pojmala. - Zadrzala. - Lecz nie odwazylismy sie wejsc tam, dokad prowadzil, bez takich zabezpieczen dla naszych osobowosci, jakich nie umiem konstruowac. Pozniej ci tam zaczeli na nas polowac i uciekalismy przed nimi. Ale to jest swiete miejsce, do ktorego nie moga sie zapuszczac. Schroniwszy sie tu stwierdzilismy, iz jestesmy w pulapce, gdyz nasi przeciwnicy spletli swoja siec na zewnatrz. Teraz znajdujemy sie za dwoma murami, a jeden z nich zbudowali nasi wrogowie. Moja siostra westchnela i zachwiala sie, wiec wyciagnalem ramie, zeby ja podtrzymac. Zamknela oczy i stala oparta o mnie, kiedy Kemoc bez ogrodek konczyl opowiesc o ich perypetiach. -Nie przypuszczam, bracie, zebys mial cos do zjedzenia. Nie jedlismy od trzech dni. Tego ranka kamien okrywala rosa, wiec moglismy nieco zmniejszyc dreczace nas pragnienie. Tak mala ilosc wody nie napelni jednak pustego zoladka! -Przedarlem sie dzieki temu. - Czubkiem buta dotknalem lezacego na ziemi ognistego bicza. - Mozemy wyciac sobie droge... Kemoc pokrecil glowa. -Nie mamy ani sil, ani predkosci niezbednych do takiej walki. Poza tym wrogowie rozporzadzaja przeciwczarem, dzieki ktoremu zdolaja pozbawic wszelkiej Mocy Kaththee, jesli tylko opusci ona nasze schronienie. Nie moglem sie z tym pogodzic. - Kaththea pojedzie na Shabrze, my zas pobiegniemy, warto sprobowac! - Wiedzialem jednak, ze Kemoc mial racje. Poza oslona kamiennego kregu nie moglismy ani przescignac, ani pokonac zgrai, ktora chodzila, biegala i dryfowala wokolo czekajac, az uciekniemy sie do takiego rozpaczliwego kroku. W dodatku zarowno Kemoc, jak i Kaththea stwierdzili, ze zamurowano ich tutaj za pomoca czarow. -Och! - Kaththea zadrzala nagle w moich objeciach tuk jak tamtej nocy, kiedy wydala na swiat Chowanca. Otworzyla szeroko oczy i patrzyla przed siebie niewidzacym wzrokiem. -Na kamien ja! - zawolal Kemoc. - Ma on najwiecej mocy w tym miejscu. Na niebieskim kamieniu lezal koc, jak gdyby moje rodzenstwo odpoczywalo tam razem w nocy. Ulozylem na nim zalosnie lekkie cialo Kaththei, a potem wdrapalem sny na niego sam, wciagajac za soba Kemoca. Nasza siostra nadal jeczala cicho, a jej rece biegaly niespokojnie tu i tam, unoszac sie niekiedy, jakby chciala pochwycic cos w powietrzu. Wrzawa, ktora wybuchla wtedy, kiedy przedarlem sie do kregu menhirow, ucichla. Zgraja potworow defilowala teraz w zupelnej ciszy, tak ze slyszelismy ciche skargi Kaththei. Jedna z jej rak pochwycila okaleczone palce Kemoca, objela je i zwarla uscisk. Kemoc szybko przekazal mi zyczenie naszej siostry i ujalem jej druga dlon. Zlaczylismy sie tak jak tamtej pamietnej nocy. Wstapila we mnie nadzieja. W powietrzu nad niebieskim kamiennym blokiem pojawil sie blask. Po chwili stal sie jasniejszy i przybral postac skrzydlatej rozdzki, ktora sprawiala wrazenie materialnej. Ogladalismy tak Chowanca przez chwile, po czym juz jako strzalka opadl on smuga bialego ognia. Cialo Kaththei wygielo sie w luk i nasza siostra krzyknela glosno, gdy jej wyslannik powrocil do tego, co go zrodzilo. Kaththea byla teraz spokojna i nie milczala -przynajmniej w naszych umyslach, albowiem przyswajalismy sobie razem z nia wiadomosci, i kiedy rozpostarla sie przed nami wiedza zdobyta przez Chowanca, przestal dla nas istniec niebieski menhir, dzien i caly swiat. ROZDZIAL XIII Byl to dziwny widok, ogladalismy go bowiem na dwoch poziomach jednoczesnie. Najpierw wydawalo sie nam, ze wisimy w niebie nad Escore takim, jakie przedstawialo sie niegdys, i ujrzelismy wszystkie jego pola, lasy, strumienie i gory. A byl to wtedy piekny kraj, bez cieni i plam rozkladu, gesto zaludniony, ze spokojnymi i bezpiecznymi zagrodami i zamkami. Zauwazylismy trzy miasta... nie, cztery, gdyz u stop gor znajdowalo sie skupisko wysokich wiez, odmiennych od reszty zarowno pod wzgledem dzialalnosci, jak i nastawienia ducha. Mezczyzni i kobiety ze Starej Rasy krazyli po kraju zadowoleni i nie niepokojeni przez nikogo.Zyly tam rowniez inne istoty, czesciowo nalezace do Starej Rasy, czesciowo zas spokrewnione z dawniejszymi mieszkancami Escore. Wyroznialy sie one zdolnosciami, dla ktorych otaczano je czcia. Cala te kraine oswietlal zloty blask. Blask ow przyciagal nas tak, jak gdybysmy uciekajac o zmierzchu przed nadciagajaca burza zobaczyli w oddali swiatla goscinnego zamku, w ktorym mieszkali nasi najlepsi przyjaciele. Tak, przyciagal nas, ale nie moglismy zaakceptowac tego, co obiecywal, gdyz dzielila nas bariera czasu. Pozniej owa wszechogarniajaca wizja zawezila sie i obserwowalismy nadejscie zmiany. W Escore zyly Madre Kobiety, ale nie rzadzily one tak autokratycznie jak w Estcarpie. Nie tylko kobiety tej krainy rozporzadzaly darem Mocy, niektorzy mezczyzni rowniez mogli rozmawiac z duchami. Jakie byly poczatki zlego? Dobre intencje, a nie zle sily. Garstka poszukiwaczy wiedzy zaczela eksperymenty z Mocami, ktore, jak im sie zdawalo, dobrze rozumieli. A ich odkrycia, zywiac sie nimi z kolei, nieznacznie zmienily im dusze, umysly, a niekiedy nawet i ciala. Poczatkowo szukal oni Mocy dla jej rezultatow, ale pozniej, co stalo sie nieuniknione, dla samej jej potegi. Nie akceptowali stopniowych zmian, zaczeli je wymuszac. Lata plynely jak sekundy. Najpierw potajemnie, a pozniej otwarcie powstawaly bractwa i siostrzenstwa eksperymentujace poczatkowo z ochotnikami, a w koncu z tymi, ktorych zmusili do uleglosci. Przyszly na swiat dzieci zwierzeta i istoty zupelnie niepodobne do swoich rodzicow. Niektore z nich byly nieszkodliwe, a nawet bardzo piekne i pomocne wszystkim. Lecz takich rodzilo sie coraz mniej. Zrazu niszczono wypaczone i zle pomyslane stworzenia. Potem jednak zaproponowano, zeby je zachowac przy zyciu, badac i kontrolowac. Jeszcze pozniej ich tworcy wypuscili je, aby moc je obserwowac na wolnosci. W miare jak szerzyl sie rozklad moralny i kalal tych, ktorzy sie tym parali, zaczeto poslugiwac sie owymi potwornosciami. A ich uzytkownicy i tworcy juz nie zakazywali ksztaltowania takich zlowieszczych slug i broni. W ten sposob rozpoczela sie walka, ktora miala przycmic gasnacy zloty blask Escore. Mieszkala tam czesc Starej Rasy jeszcze nie skazona zlem kwitnacym wsrod wlasnych pobratymcow. Niebawem zadeli w rogi bojowe i zgromadzili zastepy wojska, zeby zgniesc wroga. Ale okazalo sie, te czekali zbyt dlugo; byli niczym szklanka wody wobec oceanu. Poniesli straszna kleske w tej wojnie i staneli wobec perspektywy zagubienia sie w morzu nieprawosci, ktore zamienialo ich ojczyzne w bagno. Nie zdolalaby wyzyc w nim zadna przyzwoita istota. Znalezli sie wsrod nich przywodcy, ktorzy dowodzili, ze nie warto zyc pod jarzmem wroga i lepiej zginac w walce, zabierajac ze soba wszystko, co najdrozsze, tak ze smierc stanowilaby w istocie zabezpieczenie przed tym, co zagrazalo nie tylko cialu. I wielu ich poparlo. Widzielismy, jak mieszkancy szli do swoich zamkow, dodajac sobie wzajemnie otuchy, a potem sprowadzali na siebie zaglade w postaci sil natury, ktorych, przyzwawszy, nie probowali kontrolowac. Inni jednak wierzyli, ze nie nadszedl jeszcze prawdziwy koniec dla nich i dla ich pobratymcow. Wprawdzie bylo ich zalosnie malo w porownaniu z zastepami Nieprzyjaciela, lecz znalezli sie miedzy nimi tak potezni wladcy Mocy, ze nawet ich przeciwnicy slusznie mogli sie ich obawiac. I ci nakazali zgromadzic sie tym, ktorzy chcieli pojsc inna droga. Albowiem taka jest podstawowa cecha ludzi ze Starej Rasy: zawsze sa oni mocno zwiazani ze swoim wlasnym krajem, czerpiac zen energie i sily witalne. Nigdy nie zostali wedrowcami, zeglarzami, poszukiwaczami nieznanego w swiecie materii, chociaz zapuszczali sie daleko w sfery umyslu i duszy. Porzucenie ojczystej ziemi stalo sie dla nich niemal tak samo trudne jak smierc. A mimo wszystko zdecydowali sie na te probe. Wyruszyli na zachod, do tego, co krylo sie za granicznymi gorami. Nie poszlo im latwo. Sludzy Nieprzyjaciela nekali ich szeregi dniem i noca. Tracili mezczyzn, kobiety, cale rodziny - jednych z powodu smierci, drugich w inny sposob. Lecz uporczywie dazyli do celu. Wywalczyli sobie droge przez gory. A kiedy znalezli sie poza ta bariera, zwrocili sie przeciw ziemi i tak ja spustoszyli, ze zamknela sie za nimi na wiele stuleci. Pozostawione samemu sobie zlo wrzalo, chciwie rozszerzajac swe wlosci. Nie bylo ono jednak absolutnym wladca Escore, chociaz to, co mu sie sprzeciwilo, przyczailo sie, nic nie robiac przez pierwsze lata, zeby nie zdradzic swej obecnosci. Stara Rasa nie zabrala ze soba zadnej istoty zrodzonej w wyniku eksperymentow, nawet takiej, ktora raczej wspierala dobro, a nie zlo. Nieliczne sposrod nich byly silne i te wycofaly sie na pustkowia i zamaskowaly tak, by ich nie wykryto. Schronili sie tam i ci, ktorzy nie nalezeli w pelni do Starej Rasy, albowiem w ich zylach plynela krew wczesniejszych mieszkancow Escore, tak mocno zwiazanych z sama ziemia, ze stanowila ona podstawe ich zycia. Wprawdzie byla ich tylko garstka, lecz nowi wladcy lekali sie ich i omijali z daleka. I choc ci ludzie nie wystapili przeciw zlu ani tez aktywnie nie wspomagali dobra, rozporzadzali na kazde zawolanie takimi silami, ktorych zlo nie potrafilo zmierzyc. Zwiazali sie oni z czasem luznym sojuszem z istotami powstalymi w wyniku eksperymentow. A zlo wladalo wszedzie z wyjatkiem tych pustkowi. Czas plynal jak rzeka. Ci, ktorych upoila Moc, poslugujac nie nia dopuszczali sie coraz wiekszych wybrykow. Klocac sie wystapili zbrojnie przeciw sobie i spore polacie kraju ulegly zniszczeniu w dziwnych i strasznych wojnach toczonych za pomoca energii i nieludzkich, demonicznych stworow. Walki ciagnely sie wiekami, ich jedynym rezultatem byly druzgocace kleski, calkowite zniszczenie jednej czy drugiej sily. W ten sposob co bardziej agresywni pozarli sie nawzajem. Znalezli sie tez i tacy, ktorzy odwrocili sie plecami do takiego swiata, jakim sie on stal. Ci coraz dalej zapuszczali sie w nieziemskie sfery, przemoca otwarlszy je dla eksploracji. Niewielu sposrod nich kiedykolwiek powrocilo. A uplyw czasu przyniosl w koncu nieco spokoju udreczonej krainie. Zle moce nadal istnialy, lecz znaczna ich czesc, przesycona niezliczonymi probami sil i tyluz badaniami, zapadla w rodzaj oderwanej egzystencji, trwajac w niej niewzruszona i nieruchoma. Mieszkancy pustkowi zas zaczeli zapuszczac nie coraz dalej i dalej, poczatkowo skradajac sie, czujni, gotowi w kazdej chwili do odwrotu, albowiem scierali sie zlem w niewielkich potyczkach, a nie w walnych bitwach. Z czasem znow objeli we wladanie polowe kraju, zawsze czyniac to ostroznie, nigdy nie sprzeciwiajac sie otwarcie, kiedy jedna ze zlych mocy palala zadza zemsty. I trwalo to tak dlugo, az stalo sie powszechnie akceptowanym sposobem zycia. I wtedy - my przybylismy do kraju, w ktorym panowala rownowaga sil. Zobaczylismy tez w czesci, jaki byl tego rezultat. Czary przyzywaly czary, budzac niejedna drzemiaca zla moc do leniwego dzialania. Lecz przeciw najmniejszej z nich mielismy tyle sil ile pyl przydrozny, ktory wiatr miecie przed soba. Zlo bylo stare, odizolowane, ciagle jeszcze zakorzenione w materialnym swiecie. Gdybysmy byli potezniejsi, niz jestesmy - tylko troche potezniejsi - mozna by wyprzec je w zaswiaty, po ktorych wedrowalo, i zawrzec za nim bramy. Escore znow staloby sie wolne, zlote, otwarte dla ludzi naszej krwi. Otworzylem oczy i napotkalem spojrzenie Kemoca. -Teraz wiemy - powiedzial spokojnie. - I nic nam to nie pomoglo. Rada Czarownic znalazlszy sie na naszym miejscu moglaby zwyciezyc. Ale my nie mamy zadnych szans! A to byl -jest! - taki piekny kraj! Podzielalem jego tesknote za kraina, ktora ujrzelismy na poczatku lotu w czasie. Cale zycie wisialo nade mna widmo wojny i niepokojow. Od dziecka wiedzialem, ze przyszlo mi zyc w ostatnich dniach cywilizacji, ktora nie miala nadziei na przetrwanie. Dlatego tak gorzkie okazalo sie dla nas to, co zobaczylismy. A jeszcze wieksza gorycza napawala mnie mysl o tym, ze nic nie moglismy zrobic - nawet uratowac samych siebie. Kaththea poruszyla sie w naszym uscisku. Otworzyla oczy. Lzy jak groch poplynely po jej wychudlej twarzy. -Taki piekny! Taki bogaty, taki dobry! - szepnela. - I gdybysmy tylko mieli stosowna Moc, moglibysmy przywrocic go do zycia! -Gdybysmy mieli skrzydla - zauwazylem szorstko - moglibysmy stad wyleciec. - Zerknalem przez ramie na to, co znajdowalo sie poza kamiennym kregiem. Sludzy zla nadal tam krazyli. I bez mowienia wiedzialem, ze beda tak czekac, az wszyscy pomrzemy, i w ten sposob zniknie niewielkie zagrozenie, jakie stanowilismy dla ich panow. Robilo sie ciemno, i chociaz zdawalem sobie z tego sprawe, ze potwory beda sie trzymac z dala od kolumnady, nie dawala mi spokoju mysl, iz wraz z noca znajda sie we wlasnym zywiole i w ten sposob wzrosna ich sily. Zglodnialem, a jezeli ja tak sie czulem, o ilez bardziej musieli potrzebowac pozywienia Kaththea i Kemoc. Zostac tutaj i czekac na smierc - to nie lezalo w mojej naturze! Znowu pomyslalem o Shabrze. Przyniosl mnie tu bezpiecznie - czy nie zdolalby sie stad wydostac i przy okazji zostac rowniez poslancem? Czy Dahaun moglaby lub chcialaby nam pomoc? Powiedziala, ze jedzie sprowadzic pomoc, ale od naszego rozstania uplynelo wiele godzin i nikt nie przybyl. Bardzo mozliwe, iz nie poskutkowaly jej perswazje, o ktorych wspomniala. Jeszcze raz przyszla mi do glowy mysl o Kaththei jadacej wierzchem na Shabrze, ze mna i z Kemokiem po bokach, podczas proby przebicia Nie... lecz moja siostra odpowiedziala mi slabym glosem: -Czy juz zapomniales? Zbudowano mur przeciw Czarownicom. Ale ty i Kemoc - moze to nie rozciaga nie na was. Gwaltownie zaprotestowalismy. Uciekniemy we troje albo wcale. -Czy zupelnie nie mozna z nimi walczyc poslugujac sie Moca? Kaththea potrzasnela glowa. -I tak juz wyrzadzilam wiele zlego. Moje czary zniweczyly spokoj w Escore i obudzily to, co teraz nas neka. Postapilam niczym bawiace sie mieczem dziecko, ktore moze sie zranic, albowiem nie ma ani umiejetnosci, ani sily potrzebnej do wladania ta bronia. Tylko jedno mnie pociesza, bracia moi: stwory, ktore nas oblegaja, nie moga nas pojmac. I powinnismy dziekowac za to losowi, gdyz w przeciwnym wypadku nie czekalaby nas jedynie smierc ciala, ale cos znacznie gorszego! Przypomniawszy sobie to, czego sie dowiedzialem, kiedy kary ogier niosl mnie ku milczacemu miastu, zrozumialem, co Kaththea miala na mysli. Nie zamierzalem jednak czekac bez walki na smierc - zwykla czy tez nie. A podtrzymywal mnie na duchu cien nadziei, ze widmowa dziewczyna, ktora uratowawszy mi zycie pozniej mnie opuscila, wywiaze sie z danej mi obietnicy. Zaslonilem oczy rekami i wytezajac resztki swego talentu usilowalem skoncentrowac sie na jej twarzy, dotrzec do niej w jakis sposob, dowiedziec sie, czy moge zywic nadzieje mi pomoc. Jezeli nie, wowczas uciekne sie zapewne do jakiegos desperackiego, niewatpliwie zgubnego kroku. Lecz nie potrafilem zatrzymac w pamieci jej zmiennych rysow twarzy tak dlugo, zeby stworzyc z nich prawdziwy obraz. Wszystkie oblicza, ktore mi ukazala, przeplywaly nieuchwytne, niekiedy pojedyncze, niekiedy nakladajace sie na siebie. Dahaun nie nalezala do istot stworzonych dzieki kaprysowi ze Starej Rasy. Nalezala do tych, ktorzy mieli w zylach krew dawniejszych mieszkancow Escore, i ludzka czastka byla w niej slabsza. Shabra parsknal. Z nadejsciem wieczoru blada luminescencja spowila menhiry. Wirowaly wokol nich swietlne nici, okrecajac sie o nie jak winna latorosl szukajaca oparcia na chropawym kamieniu. Takze niebieska platforma, na ktorej teraz odpoczywalismy, swiecila widmowym blaskiem. W jej swietle widzialem, jak rogaty wierzchowiec unioslszy leb wysoko odwrocil sie, rozdymajac chrapy. Potem potrzasnal lbem tak, ze blada poswiata odbila sie od jego czerwonego rogu, i wydal dzwiek przypominajacy rzenie rzucajacego wyzwanie ogiera. Niemal oczekiwalem, ze tamten kary stwor nadbiegnie wraz z innymi slugami zlych mocy. Ale odpowiedz na zew Shabry stanowil trzask ognia na szczycie wzgorza, z ktorego zstepowal podwojny szereg menhirow. Znalem jego zrodlo - smagniecie energetycznego bicza. Dahaun! Zawarlem w tym slowie wszystkie targajace mna uczucia. Nie otrzymalem odpowiedzi, lecz bicz w postaci luku blyskawicy trzasnal jeszcze raz na tle nocnego nieba. Jakis krzak zapalil sie tam, gdzie oslepiajaca smuga uderzyla w ziemie. A spoza kamiennego kregu dotarly do mnie warczenie i ryki stworow, trzymajacych straz. Shabra! Sprobowalem nawiazac kontakt. Kto tam jedzie? Cicho badz! Chcialbys, zeby Sludzy Ciemnosci wszystkiego sie dowiedzieli? Skarcono mnie ostro. Shabra zaskoczyl mnie. Nie byl to kontakt czlowieka ze zwierzeciem, ale reprymenda udzielona przez rowna mi istote, a moze nawet przez doroslego upominajacego dziecko. Dotarlem na grzbiecie Shabry az do tego miejsca, lecz okazal sie on nie tylko wierzchowcem. Moje zaskoczenie rozbawilo go, po czym jego umysl zamknal sie przede mna jak drzwi, przez ktore nic nie moze przejsc. Kaththea chwycila za ramie Kemoca i mnie i wstala. -Jakies sily przystapily do dzialania - powiedziala. Jeden ze skladnikow widmowej poswiaty spowijajacej kolumny oslepial nas tak, ze nie widzielismy nic, co znajdowalo sie poza nimi. Slyszelismy zastepy zla, lecz nie moglismy ich dostrzec. A ciosy energetycznego bicza juz nie rozjasnialy mroku. -Czy mozesz dotrzec, czy w ogole masz jakis kontakt? - zapytal Kemoc Kaththei. -Nie, nie wolno mi. Moglabym poruszyc, obudzic... Nasza Moc jest mieszanina. Obrzedowa magia wywodzi sie z rytualu, z nauki, posluguja sie nia te, ktore poznaja ja jako erudytki i kaplanki. Prawdziwe czarostwo jest starsze, bardziej prymitywne, zlaczone z natura, nie ograniczaja go tak naprawde nasze pojecia dobra i zla. W Estcarpie polaczylysmy oba te czynniki, zawsze przywiazujac jednakze wieksza wage do magii, nie do czarostwa. Tutaj magia wypaczyla sie, ulegla znieksztalceniu, stala sie zla, niegodziwa sila. A czarostwo jak gdyby odsunelo sie od niej i dziala we wczesniejszej postaci. Dlatego wtedy, kiedy sprobowalam wykorzystac zdobyta wiedze, przyciagnelam magie i w ten sposob posluzylam sie wypaczona sila. Mogloby nam pomoc czarostwo, lecz go nie znam. Opowiedz mi szybko, Kyllanie, o tej Pani Zielonych Przestworzy - jak ja spotkales? Skupiwszy po czesci uwage na wszystkim, co znalazlo sie poza swiatlami menhirow, opowiedzialem swoja historie - a pozniej, jeszcze wolniej, o tym, co wydarzylo sie po moim przebudzeniu w zaglebieniu z czerwonego mulu. -Naturalne sily - wtracila Kaththea. - Zmiana postaci pod wplywem Mocy, ktora przystosowuje sie... -Co masz na mysli? - Nie przypuszczalem, ze moja siostra, ktora nigdy nie widziala Dahaun, uchyli rabka jej tajemnicy. -Zielone Przestworza - lasy - zawsze mialy swoich straznikow i mieszkancow. A ich magia bierze sie z wiatru, Wody, ziemi i nieba - doslownie. Nie posluguja sie nia tak jak my, Czarownice, narzucajace nasza wole na jakis czas czy to dla stworzenia iluzji, czy to dla zniszczenia, lecz posluguja sie nia zgodnie z rytmem natury. Wykorzystaja burze, tak, ale jej nie wywolaja. Posluza sie rwacym nurtem rzeki, lecz w jej granicach. Posluszne sa im wszystkie zwierzeta i ptaki, a nawet rosliny - chyba ze juz sluza zlu, albowiem je wypaczono. Przyjma barwe otoczenia. Jesli zechca, nie zobaczysz ich wsrod drzew, w wodzie, a nawet na otwartej przestrzeni. I nie moga zyc w kamiennych scianach ani tez w miejscach, w ktorych przebywaja tylko ludzie, gdyz obumieraja i gina. Poniewaz stanowia sama esencje zycia, sily zniszczenia boja sie ich. Pod pewnymi wzgledami sa od nas potezniejsi, pod innymi slabsi. W Estcarpie nie ma im podobnych, gdyz nie mogli opuscic kraju, w ktorym sie zakorzenili. Mimo to zachowaly sie wsrod nas legendy o nich... -Odwieczne legendy - przerwalem. - Dahaun - ona nie moze byc Pania z legendy... -Prawdopodobnie jest to stanowisko dziedziczone w jakims starym rodzie wraz z imieniem. Morquant to jedno z imion, za ktorego pomoca przywolujemy magie wiatru, a przeciez mowisz, ze podala ci je jako wlasne. Zauwaz tez, iz w przeciwienstwie do zaprzysiezonej Czarownicy swobodnie podala ci swoje imie, co swiadczy o tym, ze nie obawia sie, iz w ten sposob odda sie w twoje rece. Tylko jej pobratymcy sa niewrazliwi na przeciwczary. W gorze rozlegl sie ptasi spiew. Zaskoczeni podnieslismy glowy i zobaczylismy niebieskozielonego ptaka, takiego samego, jak ten, ktory towarzyszyl mi, kiedy przez wiele godzin cierpialem okrutne meki. Okrazyl nas trzykrotnie, wydajac krotkie, slodkie dzwieki. Kaththea jeknela i tak mocno zacisnela mi reke na ramieniu, ze wbila w nie paznokcie. Zbladla jeszcze bardziej i szepnela: -Oni, oni sa naprawde potezni! Zmuszono mnie do milczenia! -Zmuszono do milczenia! - powtorzyl Kemoc. -Nie moge rzucac czarow. Gdybym starala sie uzyc zaklecia, nie mialoby ono sensu! Kyllanie - dlaczego? Dlaczego mieliby to zrobic? Przeciez teraz nie moge sie bronic przed zlem, ktore tam sie czai. Kyllanie, oni zle nam zycza, a nie dobrze! Tym razem woleli stanac po stronie zla! Kaththea odsunela sie ode mnie i przytulila do Kemoca. Ponad jej pochylonymi ramionami moj brat spojrzal na mnie wrogo, jak nigdy dotad. Nie moglem zaprzeczyc, ze mial powod do takiego sadu. Powrocilem do nich za posrednictwem tej samej sily, ktora teraz wystapila przeciw Kaththei, odbierajac jej to, co moglo stanowic jej ostatnia deske ratunku. Przybylem pedzac na oslep nie po to, by udzielic pomocy, ale pewnie po to, zeby zadac ostatni cios. Znaczna czesc mojej istoty nie chciala zaakceptowac takiej oceny tego, co tu sie dzialo, nawet jesli nie mogla niczym uzasadnic przekonania, ze otrzymamy pomoc. Napastnicy nabrali odwagi. Chudy wilczy leb zarysowal sie na tle blasku emanujacego z menhiru, duza opancerzona lapa z rozczapierzonymi pazurami machnela w naszym kierunku. Kaththea podniosla glowe z ramienia Kemoca. W jej oczach czail sie strach. - Swiatla, spojrzcie na swiatla! Dopoki nie krzyknela, nie zauwazylem zmiany. Kiedy sie ocknelismy z wedrowki w czasie, wijace sie wokol kolumn swietlne nici mialy niebieski odcien, podobny do barwy platformy, ktora otaczaly. Teraz staly sie zoltawe, przydymione, i sprawialy niemile wrazenie, jesli patrzylo sie na nie z bliska. Ta zmiana zdawala sie przywolywac napastnikow. Coraz wiecej pyskow i lap pojawialo sie w ich blasku. Oblegajacy zaciesniali krag. Shabra uderzyl kopytem o ziemie, a w powietrzu rozlegl sie nienaturalny grzmot przypominajacy uderzenie reka w wojenny beben. Gardlo Kaththei kurczylo sie konwulsyjnie, jak gdyby starala sie cos powiedziec; z wyraznym wysilkiem podniosla rece i, zda sie, walczyla z niewidzialnymi wiezami. Jej dlonie drzaly i zaciskaly sie, buntujac sie przeciw jej woli. Zrozumialem, ze starala sie wykorzystac swoje umiejetnosci - lecz na prozno. Shabra zaczal klusowac w taki sposob, iz niebieski menhir znalazl sie razem z nami w srodku kregu, ktory zataczal. Klus przeszedl w galop, a pozniej w cwal. Rogaty wierzchowiec wydal serie szczekliwych dzwiekow. W zoltawej poswiacie widnialo coraz wiecej napastnikow. W chwile potem spostrzeglem cos, w co wpatrywalem sie jakis czas, zanim zrozumialem, ze oczy mnie nie myla. Shabra nie biegl po zdeptanej trawie, lecz brodzil w wartkim strumieniu ciemnozielonej wody. Zielony krag zdawal sie falowac i rozprzestrzeniac na zewnatrz, coraz szybciej i szybciej. Nie bylo to swiatlo ani mgla - lecz potok czegos - a ja nie wiedzialem czego. Niebieski kamien pod nami stawal sie cieplejszy. Z jego czterech rogow wystrzelily spirale blekitu, wygiely sie lukiem, by dotknac plynnej zieleni, ktora je wchlonela, i blekit przeszedl w zielen. A owa zielen zblizyla sie do czarno-zoltych kolumn. Tymczasem Shabra bez przerwy cwalowal w kolo. Nie odwazylem sie go obserwowac, gdyz od samego patrzenia krecilo mi sie w glowie. Zielona substancja musnela podstawy menhirow i wkrotce oslepil mnie wybuch jaskrawego swiatla, tak jak wtedy, gdy moj bicz smagnal mglistego potwora. Mrugalem oczami i przecieralem je, starajac sie widziec wyrazniej. Menhiry stracily swa czarno-zolta barwe, kazdy z nich zamienil sie w ogromna zielona swiece, tak zalana blaskiem, ze zniknely w nim nierowne kontury. Sludzy zla nie spogladali juz na nas chciwie spomiedzy nich. Kolumny zaczely pulsowac falami, w miare jak swiatlo strzelalo coraz wyzej i wyzej. Staly sie jednakze zapora dla wzroku i nie moglismy dostrzec tego, co znajdowalo sie poza nimi. Totez nie zobaczylismy, lecz uslyszelismy - okrzyki, tupot nog... przerwano oblezenie! Podnioslem sie, zeskoczylem z platformy, szukajac bicza, ktory upuscilem wiele godzin temu. Magia, moze nie taka, jaka znalismy, ale jednak magia przyszla nam na pomoc. Z biczem w dloni staralem sie dostrzec to, co dzialo sie poza blaskiem kamiennych kolumn. -Dahaun! - Nie tyle krzyknalem, ile szeptem wymowilem jej imie, i bylem prawie pewny, ze mi odpowie. ROZDZIAL XIV Jacys jezdzcy pojawili sie nagle miedzy dwoma zamienionymi w ogromne swiece menhirami - jakby nie wjechali w pole widzenia, ale spadli z nieba. Dahaun nie byla juz ani blondynka, ani brunetka, jej wlosy mienily sie zielenia, jak strumien wokol kopyt Shabry, skora nabrala zielonkawego odcienia, a jej towarzysze odznaczali sie podobnym zabarwieniem.Wymachiwali leniwie rekojesciami biczow, nie smagajac przy tym swietlnymi rzemieniami ziemi. Dahaun trzymala w rekach luk z napieta cieciwa, gotow do akcji. Nalozyla strzale na cieciwe, wycelowala ja w niebo i wypuscila. Nie widzielismy jej lotu, lecz slyszelismy, gdyz spiewala niemal tak samo jak ow niebieskozielony ptak. Mknela wciaz wyzej i wyzej, a jej spiew stawal sie coraz cichszy, jak gdyby znikala w przestworach nocnego nieba, by nigdy juz nic wrocic. Niebawem z jakiegos punktu w gorze trysnal ognisty deszcz, migocac zielenia miedzy nami a gwiazdami, i powoli spadl na ziemie. Tamta trojka zas nadal siedziala na grzbietach pobratymcow Shabry, wpatrujac sie w nas z powaga. Towarzysze Dahaun byli mezczyznami, z wygladu przypominali ludzi, ale spomiedzy luznych pukli na ich skroniach wystawaly zakrzywione rogi o barwie kosci sloniowej, nie tak dlugie i zagiete jak u wierzchowcow, ktorych dosiadali. Nosili takie same stroje jak ten, ktory przywiozla mi Dahaun, ale ich plaszcze, spiete na ramionach, powiewaly na wietrze. W ich twarzach nie znalazlem nic z migotliwej zmiennosci Dahaun, mialy one obojetny, niemal lodowaty wyraz, nakladajacy na meska urode maske wynioslej obojetnosci, zeby wzniesc miedzy nami bariere. Podejdz! Wezwala mnie wladczo. Tego wlasnie pragnela jakas czesc mojej istoty, ale wczesniejsza wiez przewazyla. Odwrocilem sie i wyciagnalem reke do Kaththei. Wkrotce staneli obok mnie oboje, moj brat z moja siostra, spogladajac w twarze tych, ktorzy nawet nie probowali do nas sie zblizyc. W jednej chwili pojalem, ze nie moga - poniewaz to, co uczynilo kamienny krag naszym schronieniem, zamykalo im droge. Jeden z towarzyszy Dahaun niecierpliwie strzelil biczem i w powietrzu zatanczyly iskierki. -Chodzcie! - Tym razem Pani Zielonych Przestworzy zawolala glosno. - Mamy niewiele czasu. Zlo pokonano na krotko. Objalem siostre ramieniem z jednej strony, Kemoc zas z drugiej, i podeszlismy do nich. A potem zauwazylem, ze Dahaun juz nie patrzy na mnie, ale na Kaththee, i ze miedzy nimi dwiema spotkal sie i zlal w jedno jakis niewidzialny prad. Dahaun pochylila sie do przodu. Zawiesila luk na ramieniu i wyciagnela przed siebie prawa dlon. Nakreslila nia jakis wzor, ktory zawisl w powietrzu, odcinajac sie na tle zielonkawej poswiaty. Kaththea z ogromnym trudem podniosla reke. Wyczytawszy w jej myslach, jak bardzo jest wyczerpana, szybko dodalem jej sily, a Kemoc zrobil to samo. Palce mojej siostry rozwarly sie powoli, bardzo powoli, ale i ona z kolei naszkicowala linie, ktore zaplonely blekitem, jak kamienny blok za nami, nie zas zielenia, jak u lesnej wladczyni. Dobiegl mnie cichy okrzyk jednego z towarzyszy Dahaun. -Chodz, siostro! - Te sama dlon, ktora wczesniej nakreslila w powietrzu swietlisty znak, Dahaun wyciagnela teraz do Kaththei. Uslyszalem, jak moja siostra odetchnela z ulga. Przeszlismy miedzy rozswietlonymi zielenia menhirami, czujac mrowienie na skorze. Iskierki trysnely z naszych cial. Zdalem sobie sprawe, ze wlos mi sie jezy na glowie. A potem reka Dahaun zacisnela sie wokol dloni naszej siostry. -Daj ja mnie! - rozkazala. - Musimy jechac, i to szybko! Siadlem wiec na Shabre, a Kemoc za mna. Ruszylismy w droge. Dahaun prowadzila, jej wierzchowiec mknal z szybkoscia, ktora wskazywala na to, ze podwojny ciezar jest dla niego niczym. Potem jechalem ja z Kemokiem, a za nami dwaj wymachujacy biczami gwardzisci. Przez cala droge, odkad opuscilismy rozjarzone menhiry, towarzyszyla nam zielonkawa mgielka w jakims stopniu, przynajmniej mnie, przeslaniajaca widok okolicy, przez ktora jechalismy. Chociaz wytezalem wzrok, nie widzialem wiecej niz czlowiek we mgle. W koncu zrezygnowalem wiedzac, ze musimy zdac sie wylacznie na Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy jechala pewnie i nie zwolnila biegu. Zaczalem podziwiac wytrzymalosc jej rogatych wierzchowcow. -Dokad jedziemy? - zapytal Kemoc. -Nie wiem - odpowiedzialem. -Mozliwe, ze wpadniemy w jeszcze wieksze tarapaty - skomentowal. -A moze i nie! Nie ma w nich zla... -Ale ja nadal nie wierze w to, ze ci, ktorzy teraz jada w tylnej strazy, spogladaja na nas zyczliwie. -Przybyli, zeby nas uratowac. Wiedzialem jednak, ze Kemoc mial racje. Dahaun uwolnila nas ze schronienia, ktore stalo sie wiezieniem, i przynajmniej w tym nam pomogla. Ale nie wiedzielismy, co nas czeka. Chociaz nie widzialem drogi, przypuszczalem, ze wracalismy na wyzyny, na ktorych znajdowala sie dolina z uzdrawiajacym mulem i, byc moze, ojczyzna tych, ktorzy z nami jechali. -Nie podoba mi sie, ze jedziemy na oslep - odezwal sie Kemoc. - Nie sadze jednak, ze uzywaja tej zaslony po to, by nas zmylic. Jest to kraj, w ktorym musimy wedrowac po omacku, albowiem oslepia nas niewiedza. Kyllanie, jezeli naruszylismy rownowage pokoju, za co musimy odpowiadac - poza zyciem naszej trojki? -Moze za caly swiat! - A przeciez kiedy teraz ogladam sie za siebie, nie wydaje mi sie, ze moglismy cokolwiek zmienic w naszym postepowaniu, wiedzac o przyszlosci nie wiecej niz wowczas, gdy opuszczalismy Estford. Uslyszalem cichy smiech mego brata. - Bardzo dobrze, niech ci sie zdaje, ze musimy uratowac caly swiat. Czyz nasi rodzice nie wyruszyli przeciw Kolderowi na oslep, za bron majac tylko sile, ktora ich laczyla? Czy mamy uwazac sie za gorszych od nich? Przeciez jest nas troje, a nie dwoje. I mysle, bracie, ze wkrotce staniemy do boju - i to w takim towarzystwie, ktore bedzie nam odpowiadac. Jechalismy wciaz dalej i dalej, i wydawalo mi sie, ze w kokonie zielonkawej mgielki zarowno czas, jak i przestrzen ulegly znieksztalceniu. Przypuszczalem, ze na zewnatrz minela noc. Mgla zaczela powoli rzednac. Coraz lepiej bylo widac drzewa, krzaki i skupiska skal. Oswietlal je szary blask poranka. Az wreszcie, gdy wjechalismy pomiedzy dwie turnie, powitaly nas promienie wschodzacego slonca. Nasze wierzchowce szly rowna droga. Po obu jej stronach, wykute w scianach wawozu, widnialy symbole, ktore wydaly mi sie znajome, ale nie umialem ich odczytac. Kemoc ze swistem wciagnal powietrze do pluc. -Euthayan! -Co takiego? -To Slowo Mocy, znalazlem je wsrod najstarszych zwojow w Lormcie. Jest to dobrze strzezone miejsce, Kyllanie - zadna wroga sila nie moze ominac takich zabezpieczen. Rzedy owych symboli skonczyly sie; znow zjezdzalismy w dol, a przed nami rozpostarla sie szeroka, zalesiona dolina ze sporymi polanami i srebrna rzeka plynaca lagodnym lukiem po jej dnie. Pierwszy rzut oka wystarczyl, zeby serce zabilo mi jak mlotem. Byl to niewielki skrawek owej starozytnej, zlotej krainy, zanim zlo wypaczylo ja i zbrukalo. Powietrze, ktore wdychalismy, wiatr, ktory muskal nasze twarze, wszystko, czym napawaly sie nasze oczy, uspokajalo, podnosilo na duchu, cofalo o cale stulecia do epoki niezmaconej radosci i wolnosci, kiedy swiat byl mlody, a czlowiek nie szukal jeszcze tego, co mialo przyniesc mu zgube. Swiat ten tetnil zyciem. Szybowaly nad nami ptaki o niebieskozielonym upierzeniu, lsniace biela Flannany, i wiele innych skrzydlatych mieszkancow tej doliny. Na szczycie glazu spostrzeglem dwie zielonozlote jaszczurki, trzymajace jedzenie w szponiastych rekach. Jaszczurki przygladaly sie nam, kiedy je mijalismy. Na polanach pasly sie rogate wierzchowce bez jezdzcow. A od tego wszystkiego emanowala aura takiej prawosci, jakiej nigdy w zyciu nie zaznalem. Przejezdzajac przez skalny korytarz z wyrytymi symbolami zwolnilismy biegu, a teraz podazalismy zebranym klusem. Na skraju drogi kwitly kwiaty, jak gdyby ogrodnicy pielegnowali te polyskujaca bordiure gobelinu. Pozniej wyjechalismy na otwarta przestrzen w poblizu rzeki i zobaczylismy zamek. Nie byla to budowla - lecz dzielo natury, zywe i dajace schronienie zywym. Jego sciany nie powstaly ani z kamienia, ani z martwego, ociosanego drzewa, lecz z drzew i wysokich, wytrzymalych zarosli nie znanego mi gatunku, tworzacych solidne powierzchnie, po ktorych piely sie winna latorosl, kwiaty i liscie. Zywy zamek nie mial murow obronnych i dziedzinca. Jego szerokie drzwi kryla zaslona z winnej latorosli. Najbardziej rzucal sie w oczy dach, gdyz w srodku unosil sie ostro, tworzac centralna kalenice, a cala jego powierzchnie pokrywaly piora, niebieskozielone piora ptakow, ktore juz widzielismy. Zsiedlismy z rogatych wierzchowcow, ktore oddalily sie, zeby zajac sie wlasnymi sprawami, najpierw nad rzeke, by napic sie wody. Dahaun objela ramieniem moja siostre i na poly ciagnac, na poly podtrzymujac zaprowadzila ja do wejscia. Ruszylismy za nia bardzo zmeczeni. Za kurtyna z winnej latorosli znajdowala sie spora sala, wyscielona kobiercem z mchu. Parawany, jedne utkane z pior, drugie zas z kwitnacej winorosli, dzielily przestrzen miedzy scianami na przerozne alkowy i komnaty. Zewszad otaczalo nas miekkie zielone swiatlo. -Chodzcie! - Jeden z gwardzistow skinieniem reki przywolal mnie i Kemoca. Dahaun i Kaththea juz zniknely za ktoryms z parawanow. Poszlismy w przeciwnym kierunku i znalezlismy sie w pomieszczeniu, w ktorym wydrazono podloge, by stworzyc basen. Wypelniala go gesta, czerwona woda o znajomym zapachu. Owa znacznie bardziej plynna zawartosc basenu byla pokrewna uzdrawiajacemu mulowi z gorskiej doliny. Rozebralem sie skwapliwie, a Kemoc poszedl za moim przykladem. Razem zanurzylismy sie w plynie, ktory wyciagnal z nas wszelki bol i zmeczenie, pozostawiajac przyjemna ospalosc. Pozniej zjedlismy substancje umieszczone przed nami w wypolerowanych drewnianych miskach, az wreszcie zasnelismy na poslaniach z suchego mchu. Przysnil mi sie piekny sen. Zlota kraina znow istniala, lecz nie byl to ten skrawek. Escore, do ktorego przywiezli nas nasi wybawcy, tylko znacznie wczesniejsze i wieksze terytorium, na ktore spogladalismy oczami Chowanca. Staly tam zamki, ktore znalem tak dobrze jak ktos, kto od lat mieszkal w ich murach. Przebywalem w towarzystwie innych mezczyzn, mezczyzn o dobrze znanych mi twarzach Straznikow Granicznych z gor Estcarpu, mezczyzn ze Starej Rasy, z ktorymi ucztowalem w rzadkich przerwach miedzy dzialaniami wojennymi, a nawet wsrod mezczyzn i kobiet, ktorych znalem z Estfordu. I w ow przedziwny, wlasciwy marzeniom sennym sposob, kiedy wiele rzeczy moze sie mieszac, wiedzialem, iz przeszlosc i terazniejszosc staly sie jednoscia, ze stracily moc grozby wiszace nade mna od chwili narodzin i ze jeszcze raz nasz lud okazal sie silny, utalentowany i nie napastowany przez tych, ktorzy chcieliby skonczyc zarowno z nim, jak i z jego cywilizacja. Pozostaly we mnie jednak niejasne wspomnienia o ciezkich przezyciach i strasznej wojnie, ktora mimo wielu klesk doprowadzilismy do zwycieskiego konca. A wojna ta warta byla najwyzszych poswiecen, gdyz dzieki niej znow objelismy we wladanie ojczyzne naszej rasy. W koncu obudzilem sie i lezac wpatrywalem sie w cienie nad swoja glowa. A jednak zachowalem w sobie cos z tego snu, pomysl, ktory wydawal mi sie rownie nieprawdopodobny. Jak wiekszosc dzialan podejmowanych we snie. Lecz dla mnie stal sie on bardzo realny, jakby podczas snu ktos rzucil na mnie geas *. Mozliwe, ze tak wlasnie sie stalo, bo czyz w tym kraju nie dzialaly sily przekraczajace nasze wyobrazenie? W owej godzinie bylem tak pewny tego, co musze zrobic, jak gdybym wspominal dawno miniony uczynek, utrwalony na kartach historii. Kemoc nadal lezal na sasiednim poslaniu, a we snie jego twarz byla jasna i pogodna. Przez chwile pozazdroscilem mu tego spokoju, gdyz wydawalo mi sie, ze wolny jest od przymusu, ktory teraz mna kierowal. Nie obudzilem go, ubralem sie w czysta odziez, ktora pozostawil moj gospodarz lub gospodyni, i wyszedlem zza parawanu do wielkiej sali. Cztery zielonozlote jaszczurki siedzialy wokol plaskiego kamienia przesuwajac na nim smuklymi pazurkami malenkie rzezbione przedmioty, bez watpienia grajac w jakas gre. Wszystkie zwrocily glowy w moja strone i obrzucily mnie charakterystycznym dla ich rodu nieruchomym spojrzeniem. I jeszcze dwie osoby skierowaly na mnie wzrok. Unioslem * Geas (l.mn. geasa) - w mitologii irlandzkiej nakaz, tabu (przyp. tlum.). rozwarta dlon pozdrawiajac te, ktora siedziala ze skrzyzowanymi nogami na duzej poduszce; obok na niskim stoliku stala czara. -Kyllan z rodu Tregartha z Estcarpu! - W ten sposob zarowno mnie powitala, jak i formalnie przedstawila swemu towarzyszowi. - Ethutur z Zielonych Przestworzy. Ten, ktory siedzial obok niej, wstal lekko. Byl mojego wzrostu, totez nasze oczy sie spotkaly. Mial na sobie obcisle spodnie i kaftan podobne do moich, ale tak jak Dahaun nosil tez wysadzane niebieskozielonymi kamieniami bransolety i szeroki pas. Jego rogi wydawaly sie dluzsze, bardziej widoczne niz u gwardzistow, ktorzy odjechali z nami z kregu menhirow, i poza tym jednym moglby byc uznany za mezczyzne ze Starej Rasy. Co sie zas tyczy jego wieku, nie potrafilem snuc przypuszczen. Wygladal na starszego ode mnie o kilka lat, ale kiedy zobaczylem jego oczy i to, co sie za nimi krylo, uznalem, ze tak nie jest. Emanowala od niego spokojna pewnosc siebie kogos, kto calymi latami dowodzil ludzmi - a moze mocami, kto podejmowal decyzje i nakazywal wprowadzac je w zycie lub robil to sam, trwajac przy ich rezultatach bez skargi czy wymowki. Byl przywodca takim, jakiego widzialem w Korisie od Topora czy w moim ojcu, mimo ze bardzo slabo pamietalem Simona Tregartha. Teraz z kolei Ethutur zmierzyl mnie oczyma. Ale mnie oceniano juz wielokrotnie i nie mialo to dla mnie takiego znaczenia jak rezultaty mego snu. Potem Ethutur uniosl rece otwartymi dlonmi do gory. I chociaz nie wiedzialem, czemu wykonal taki gest, polozylem rece na jego rekach otwartymi dlonmi w dol. Miedzy nami przeszedl jakis prad, wprawdzie nie tak silny jak wiez laczaca mnie z Kemokiem i Kaththea, ale cos podobnego. I zrozumialem, ze zaakceptowal mnie - do pewnego stopnia. Dahaun przeniosla spojrzenie z jednego z nas na drugiego, a potem sie usmiechnela. Nie wiedzialem, czy z ulga z powodu takiego przebiegu naszego spotkania, po czym wskazala mi inna poduszke i nalala do czary zlocistego plynu z dzbanka. -Co z Kaththea? - zapytalem przed wypiciem. -Spi. Potrzebuje odpoczynku, gdyz nie tylko jej cialo jest zmeczone. Powiedziala mi, ze nie zlozyla przysiegi Czarownicy, ale z pewnoscia nie jest od nich slabsza. Rozporzadza Prawem, Wola i Sila, winna zostac Dzialaczka, a nie Poszukiwaczka. -Jezeli uzyje swoich przymiotow we wlasciwy sposob - odezwal sie Ethutur po raz pierwszy. Zmierzylem go spojrzeniem ponad krawedzia czary. -Nigdy nie uzyla ich niewlasciwie. Wtedy i on sie usmiechnal i chwilowa utrata powagi sprawila, ze wydal sie mlodziencem, a nie dowodca majacym m soba wiele ciezkich lat wojowania. -Nie w takim sensie, jak myslisz - zgodzil sie ze inna. - To nie jest jednak wasz kraj - magiczne strumienie sa tutaj bardzo szybkie i glebokie, i moga okazac sie zgubne. Twoja siostra pierwsza to przyzna, kiedy dowie sie, ze musi przestrzegac dyscypliny nowego typu. Niemniej jednak... - Urwal i znow sie usmiechnal. - Czy ty rzeczywiscie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co znaczy dla nas wasze przybycie? Dotychczas kroczylismy bardzo waska sciezka pomiedzy zupelnymi ciemnosciami z jednej strony i chaosem z drugiej. Teraz uzyskaly wolnosc sily, ktore moga narazic nas na niebezpieczenstwo. Przypadek jest w stanie sprawic, ze ten ruch albo doprowadzi nas do nowego poczatku - albo stanie sie dla nas zguba. Dzis rozwazalismy obie mozliwosci, Kyllanie. W naszej dolinie zapewnilismy sobie bezpieczenstwo, ciezko wywalczone, pielegnowane przez wieki. Mamy sprzymierzencow - i zaden z nich nie do pogardzenia - ale jest nas niewiele. Mozliwe, ze liczba wrogow takze jest ograniczona, lecz ci, ktorzy sluza im za rece i nogi, zgromadza sily wieksze od naszych. -A co by bylo, gdyby wasze szeregi wzrosly, i to znacznie? Ethutur wzial do reki czare ze stolu. -W jaki sposob, przyjacielu? Zaznaczam, ze nie bierzemy rekruta z innych plaszczyzn istnienia! Pobor taki stal sie przyczyna wszystkich naszych obecnych nieszczesc! -Nie. A gdyby waszymi rekrutami zostali mezczyzni ze Starej Rasy, doswiadczeni wojownicy, co wtedy? Dahaun poruszyla sie lekko na poduszce. -Mezczyzn moga przeciagnac na swoja strone Moce wladajace Escore - i o kim mowisz? Wszyscy mieszkancy tej krainy juz dawno dokonali wyboru. Garstka, ktora stanela po naszej stronie, jest teraz czescia nas samych, gdyz krew obu ludow tak sie wymieszala, ze nie znajdziesz tu nikogo w pelni nalezacego do Starej Rasy. -Lecz na zachodzie! Teraz skupili na mnie uwage, chociaz ich twarze przybraly obojetny wyraz i chociaz ich mysli skryly sie przede mna. Czy rzeczywiscie rzucono na mnie czary, skoro jakis sen mogl zawladnac mna w takim stopniu? A moze ofiarowano mi strzep jasnowidzenia jako obietnice - i przynete? -Droga na zachod jest zamknieta. -Ale my troje stamtad przybylismy. -Wy takze nie nalezycie w pelni do Starej Rasy. Drogi stojace przed wami otworem sa zapewne niedostepne dla innych. -Duza grupa moglaby sie przedostac z przewodnikiem, dla ktorego takie drogi nie bylyby zamkniete. -Po co? - zapytal smutnie Ethutur. -Posluchajcie, moze nie wiecie, jak tam jest. My takze kroczylismy sciezka rownie waska, jak wasza... - Szybko powiedzialem im o zmierzchu Estcarpu, a takze o tym, co to oznacza dla tych wszystkich, w ktorych zylach plynie nasza krew. -Nie! - Ethutur uderzyl piescia w stolik z taka sila, az podskoczyly stojace na nim czarki. - Nie chcemy tu wiecej Czarownic! Magia otworzy drzwi innej magii. Rownie dobrze moglibysmy poderznac sobie gardla i skonczyc z tym wszystkim! -Kto mowil o Czarownicach? - zapytalem. - Nie szukalbym Madrych Kobiet, stracilbym zycie, gdybym tak postapil. Wojownicy sluzacy Estcarpowi w glebi serca jednak nie zawsze zgadzaja sie z Rada. Czemu mieliby to robic, skoro Czarownice zamykaja tak wiele drzwi? - I znowu przedstawilem im suche fakty. Zawierano niewiele malzenstw, albowiem kobiety wladajace Moca niechetnie wyzbywaly sie swego daru, jeszcze mniej rodzilo sie dzieci. Wielu mezczyzn przez cale zycie nie zalozylo rodziny i nie mialo swego domu, z czego na pewno nie byli zadowoleni. -Jesli nadal toczy sie wojna, pozostana wierni sprawie Estcarpu i pewnie nie znajdziesz zwolennikow - zaoponowal Ethutur. - Albo nie bedziesz mogl zaufac tym, ktorzy sie do ciebie przylacza. -Wkrotce nadejdzie koniec wojny - przynajmniej na jakis czas. Cios, jaki zadano Karstenowi w granicznych gorach, oznacza rowniez szok dla Alizonu. Trudno mi mowic o tym, poki tam nie pojade i sam sie nie przekonam. -Dlaczego? - Tym razem pytanie zadala mi Dahaun, wiec odpowiedzialem szczerze. -Nie wiem, dlaczego musze to zrobic, ale jestem przekonany, ze rzucono na mnie geas. Nie moge zawrocic z tej drogi... -Geas! - Dahaun wstala i uklekla przede mna, zacisnawszy mi rece na ramionach, jakby chciala uniemozliwic mi ucieczke. Wpila we mnie oczy, siegajac glebiej niz Ethutur, glebiej, niz uwazalem to za mozliwe. Potem siadla na pietach i rozluznila uscisk. Odwrocila glowe i rzekla do Ethutura. -On ma racje. Rzucono na niego geas. -W jaki sposob? To jest kraj wolny od zlego! - Kthutur zerwal sie na rowne nogi, rozgladajac sie wokol, juk by szukal wroga. -Nasza dolina jest czysta, nie przezywalismy niepokojow. Wobec tego mamy do czynienia z poslaniem... -Skad? -Kto to wie, co sie dzieje, kiedy szala sie przechyla? Nie mozemy jednak kwestionowac faktu, ze tak sie stalo. Ale nielatwo jest dzwigac brzemie geas, Kyllanie z rodu Tregartha z Estcarpu. -Nigdy nie sadzilem, ze tak bedzie, pani. ROZDZIAL XV Rownie dobrze moglibysmy jechac przez pustynie, my, na ktorych wczesniej tu polowano. Nie dostrzeglismy zadnych oznak bliskosci przerazajacej zgrai, ktora oblegala nas w strzezonym przez menhiry schronieniu; nawet jej slady zniknely z powierzchni ziemi. Czulem jednak, ze zauwazono nasza wyprawe, oszacowano, moze nawet zastanawiano sie nad jej celem, i ze byla to jedynie krotka chwila zludnego spokoju przed burza.Ludzie Ethutura jechali za mna, a obok mnie, wbrew mojej woli, Dahaun, ktorej nie udalo mi sie wyperswadowac tej wyprawy. Przed nami wznosily sie zachodnie gory, ktore stanowily brame miedzy dwoma krajami. Nie mowilismy wiele - co jakis czas zamienialismy kilka nic nie znaczacych slow, kiedy Dahaun pokazywala mi jeden z licznych punktow obserwacyjnych, to jako przewodnika, to jako miejsce, ktorego nalezalo sie wystrzegac, za kazdym razem z nie wypowiedziana pewnoscia, ze wroce, by skorzystac z tej informacji. Lecz w miare jak oddalalem sie od siedziby Zielonego Ludu, slabla we mnie wiara w powodzenie mojej misji. Jechalem pod przymusem - i nie rozumialem jego sensu. Poniewaz nie chcialem, zeby Kemoc i Kaththea zwiazali swoje losy z moim w tym niebezpiecznym przedsiewzieciu, wyjechalem, kiedy jeszcze lezeli pograzeni w uzdrawiajacym snie. W nocy obozowalismy miedzy drzewami, ktore nie byly ani tak piekne, ani tak wysokie jak ich odpowiedniki z Zielonej Doliny. Nalezaly jednak do tego samego gatunku, byly wiec przyjazne dla moich towarzyszy. Tym razem nic mi sie nie snilo - przynajmniej niczego nie zapamietalem - ale kiedy sie obudzilem, czulem jeszcze pilniejsza potrzebe podrozy do Estcarpu i wiedzialem, ze musze sie spieszyc. Dahaun jechala na prawo ode mnie spiewajac miekko i cicho - i co jakis czas otrzymywala odpowiedz od zielononiebieskich ptakow lub Flannanow w ptasiej postaci. Spojrzala na mnie katem oka, a pozniej sie usmiechnela. -My takze mamy swoich zwiadowcow, wojowniku. I chociaz dobrze znaja oni swe obowiazki, czasami lepiej jest, gdy maja sie na bacznosci. Powiedz mi, Kyllanie, jakie sa szanse powodzenia twojej wyprawy po ludzi? Wzruszylem ramionami. -Jezeli sprawy stoja tak jak wtedy, kiedy uciekalem z Estcarpu, to bardzo nikle. Ale moze cos sie zmienilo wraz z polozeniem kresu inwazjom z Karstenu. -Czy masz ludzi, ktorzy przyjda na twoje wezwanie, swoich wlasnych druzynnikow? Musialem potrzasnac przeczaco glowa. -Nie mam druzyny, ktora przysieglaby mi wiernosc. Ale Straznicy Graniczni, z ktorymi odbywalem sluzbe, nie posiadaja ani ziemi, ani domow. Przed laty po trzykroc ogloszono ich banitami w Karstenie i uciekli stamtad unoszac tylko zycie i nagie miecze. To dziwne, po naszym przybyciu do Escore mowilismy o tym - ze bedzie to kraj zdobyty mieczem. -Czyms wiecej niz samym mieczem - poprawila mnie Dahaun. - Jednakze czy ci wojownicy bez ziemi beda na tyle lekkomyslni, zeby pociagnac na taka wyprawe. Ostatecznie wiekszosc z nas szuka miejsca, w ktorym zapuscilaby korzenie i posadzila domowe drzewa. Tutaj danine zastapi miecz. Niemniej twoja podroz opiera sie na przypuszczeniach, Kyllanie, a nie sa one wiele warte. Nie chcialem teraz na nia patrzec. Nie watpilem, ze miala racje, i im blizszy byl czas rozstania, tym bardziej buntowalem sie przeciw narzuconemu mi zadaniu. Czemu wlasnie ja? Nie umialem jednac sobie szacunku, nie mialem tez daru wymowy, do ktorego Kemoc mogl sie odwolac w razie potrzeby. Moja pozycja najstarszego syna Tregartha nie zapewni mi poparcia ani jednego zolnierza. Nie wyrobilem tez sobie imienia, zeby zjednywac zwolennikow. Wiec dlaczego musze wracac do Estcarpu w beznadziejnej misji? -Zeby zrzucic geas... - Czy Dahaun czytala w moich myslach? Na chwile obrazilem sie na nia, wstydzilem sie tego, co mogla w nich znalezc. -Zrzucic geas to tyle, co sciagnac na siebie straszne nieszczescie - powiedziala. -Wiem! - przerwalem jej szorstko. - I moze ono dosiegnac nie tylko tego, kto go zrzuca, wszakze ja jade w gory, a nie wracam z nich, pani. -Tyle ze nie w odpowiednim nastroju - odparla chlodno. - Dobre mysli przyciagaja powodzenie, a zle... Nie znaczy to, iz sadze, ze pojdzie ci latwo. Nie rozumiem tez, dlaczego... - Umilkla i kiedy znow sie odezwala, mowila ciszej, z pospiechem. - Nie wiem, co nasza Moc jest w stanie zdzialac za gorami. Pozostawiasz tutaj tych, ktorzy maja powody, zeby dobrze ci zyczyc, i chcieliby ci pomoc w miare swych mozliwosci. Gdybys znalazl sie w niebezpieczenstwie - pomysl o tym i o nich. Nie moge skladac zadnych obietnic, gdyz sa to nie wyprobowane, nie oznaczone, dzikie okolice. Ale obiecuje, ze zrobie dla ciebie wszystko, co tylko bede mogla! A z pomoca twojej siostry i brata - ktoz to moze wiedziec! Wreszcie Dahaun zaczela mowic o drobnych rzeczach, nie majacych nic wspolnego z moja misja, o rzeczach, ktore pozwolily mi spojrzec na sloneczne obrazki jej zycia takiego, jakim bylo, zanim przybylismy, zaklocajac niepewny pokoj, do Escore. Wydalo mi sie, iz wziela mnie za reke i zaprowadzila do wielkiego zamku swego zycia, ukazujac najtajniejsze komnaty i skarby. I zrozumialem, akceptujac go, ze ofiarowala mi najwiekszy z darow. Teraz bowiem nie widzialem juz w niej groznej wladczyni dziwnych Mocy, ale taka sama dziewczyne, jaka byla moja siostra, zanim Madre Kobiety wydarly ja nam starajac sie przerobic na swoja modle. Nastepnie Dahaun naklonila mnie do podzielenia sie z nia moimi wspomnieniami. Opowiedzialem jej o Estfordzie i naszym w nim zyciu, jeszcze wiecej o ciezkich latach, ktore nastapily wtedy, kiedy w zbroi i z mieczem w reku uprawialismy posepne wojenne rzemioslo. I te slodkie wspomnienia, chociaz zawsze tkwila w nich kropla goryczy, sprawily, ze sie odprezylem. -Ach, Kyllanie z rodu Tregartha - powiedziala Dahaun. - Mysle, ze teraz rozumiemy sie troche lepiej. I to ci sie podoba, czyz nie tak? Poczulem, ze sie czerwienie. -Nic moge ukryc wszystkich swoich mysli, pani. -A czy to jest potrzebne? - zapytala z powaga, pod ktora jednak krylo sie rozbawienie. - Czy kiedykolwiek, odkad spojrzelismy na siebie, naprawde spojrzelismy, zaistniala taka potrzeba? Dahaun nie byla smiala, stwierdzala tylko fakt. Zaplonal we mnie taki ogien, ze zacisnalem piesci. Walczylem ze soba, by nic wyciagnac do niej rak, gdyz pragnienie wziecia jej w ramiona przerastalo niemal moje sily. Bylby to jednak falszywy krok, niewlasciwa droga dla nas obojga. Skad to wiedzialem? Przypominalo to geas, wiedze znikad, ktorej nie moglem odrzucic. I wraz z tym dodatkowym wedzidlem rosla we mnie nienawisc do narzuconej przez nie znane mi sily misji. -Tak, i tak, i tak! - wybuchnela jak ja, targana sprzecznymi uczuciami. - Powiedz mi, pokaz mi, ktora droga pojedziesz po rozstaniu z nami! - W ten sposob probowala zmniejszyc napiecie, jakie powstalo miedzy nami. Poszukalem wspomnien z podrozy przez gory, przypominajac sobie wszystko dla niej. -Bedziesz szedl pieszo w dzikiej okolicy - zauwazyla z powaga Dahaun, jakby stanowilo to problem wymagajacy starannego rozwazenia. Nalozylem kolczuge i helm Kemoca, u boku mialem jego pistolet - chociaz amunicja niemalze sie wyczerpala. Moj miecz i pistolet zaginely, kiedy Kemoc i Kaththea uciekli z rzecznej wysepki. Tak, pojde piechota, zle uzbrojony, przez odludzie po drugiej stronie gor. Nie wiedzialem jednak, jak poprawic swoje polozenie. -Moze to jest test dla nas, zeby sprawdzic, jak rozne wplywy moga przekroczyc bariere gor. - Dahaun odrzucila do tylu glowe i zaszczebiotala budzac echo. Jadac szybko znalezlismy sie bardzo blisko miejsca, w ktorym mialem rozpoczac wspinaczke. Duzy zielony ptak sfrunal w dol, niemal nie poruszajac skrzydlami. Zacwierkal w odpowiedzi i poszybowal w gore, coraz wyzej i wyzej, kierujac sie na zachod. Obserwowalismy go, az zniknal nam z oczu, a mimo to Dahaun od czasu do czasu spogladala w te strone. Nagle wydala cichy okrzyk triumfu. -Bariera dla niego nie istnieje! Jest juz nad przelecza i leci dalej. Teraz zobaczymy, czy moze zrobic cos wiecej. Wkrotce nadeszla ta chwila, niewiele pozniej, kiedy zeskoczylem z grzbietu Shabry, majac przed soba szlak wiodacy z Escore na zachod. Dahaun nie zsiadla z rogatego wierzchowca, podobnie jak jej eskorta. Mezczyzni odjechali nieco na bok, pozostawiwszy nas samym sobie. Zadne z nas nie smialo przerwac milczenia. Wreszcie Dahaun podniosla reke, jak to uczynila przy pierwszym spotkaniu z Kaththea, i nakreslila w powietrzu ognisty symbol. Rozjarzyl sie on, oslepiajac mnie, a jej rysy znow zafalowaly mi przed oczami, co nie zdarzylo sie juz od wielu godzin. Ja zas, nim sie odwrocilem i zaczalem szybko piac w gore, podnioslem do gory piesc, jak gdybym pozdrawial dowodce. Czulem, ze zalamalbym sie, gdybym sie zawahal lub obejrzal. A o tym nie moglem nawet myslec dla naszego wspolnego dobra. Dlatego nie ogladalem sie poty, poki sadzilem, ze moglbym zobaczyc Escore, co utrudniloby mi rozstanie. Lecz zanim rozpoczalem niebezpieczna przeprawe przez wypelniona drzewami doline, obrzucilem po raz ostatni spojrzeniem ten zaginiony swiat, jak gdybym udawal sie na wygnanie. Nie czulem sie tak rozdarty wewnetrznie wtedy, kiedy opuszczalismy Estcarp, teraz bylo inaczej. W koncu zaslona mgly zamknela sie, nic nie widzialem, i to mnie radowalo. Spedzilem te noc wsrod skal i za dnia zaczalem schodzic tym szlakiem, ktorym prowadzilismy Kaththee z zawiazanymi oczami. Teraz poszlo mi znacznie latwiej, gdyz myslalem tylko o sobie. Ale nie usmiechala mi sie piesza wedrowka po nierownym terenie. Musialem obmyslic plany. Ci, do ktorych moglbym sie zwrocic, wtedy kiedy wyruszalem, zeby dolaczyc do Kemoca w Estfordzie, przebywali w obozie na nizinie. Nie widzialem wszakze powodu, dla ktorego mieliby byc nadal tam, gdzie ich zostawilem. Zadnego Sokolnika nie skusi moja oferta. Wprawdzie zyli oni z wojny, dostarczajac najemnikow Estcarpowi i piechote morska sulkarskim statkom. Zamieszkiwali jednak skalny zamek i byli przywiazani zarowno do swych wypaczonych obyczajow, jak i sposobu zycia. Nie, dla nich nie ma miejsca w Escore. Sulkarczycy zas nigdy nie oddalali sie zbytnio od morza, ktore bylo ich calym zyciem. Czuli sie zagubieni nie slyszac ryku fal przybrzeznych ani huku morskich balwanow. Moglem liczyc tylko na czlonkow Starej Rasy przebywajacych na poludniu. Niewielu uciekinierow z Karstenu zasymilowalo sie w Estcarpie. Reszta wedrowala niespokojnie wzdluz granicy, mszczac sie krwawo za masakre swoich pobratymcow. Od tamtego wydarzenia minelo prawie dwadziescia piec lat, lecz oni nie chcieli zapomniec ani wtopic sie w mieszkancow Estcarpu. Nigdy nie odzyskaja Karstenu. Pogodzili sie z tym. Ale gdybym zaoferowal im jakis kraj na wlasnosc, nawet gdyby musieli zdobyc go mieczem, na pewno mnie posluchaja. Teraz musialem tylko ich odnalezc, nie zostawszy znalezionym przez tych, ktorzy wydaliby mnie Radzie Czarownic. Wspialem sie na szczyt, z ktorego widzialem przeciez nie tak dawno ogniska obozowe tych, ktorzy nas scigali, i czekalem az do nocy, wypatrujac oznak swiadczacych o tym, iz zolnierze nadal pelnili straz. Ale ziemie zalegaly ciemnosci, co nie oznaczalo, ze nie przemierzaly jej patrole. A podstep Kaththei z torgianczykami - czy dobrze nam sie przysluzyl? Wzruszylem ramionami. Magia nie byla moja bronia. Mialem pistolet, rozum, wyuczone umiejetnosci. Rano musze wszystko poddac probie. Raptem zdalem sobie sprawe, ze nawet w ostatnich promieniach slonca, nawet po zapadnieciu zmroku wypatruje ptaka, ktorego Dahaun wyslala na druga strone gor. Nie wiedzialem, jakie mu zlecila zadanie, ale gdybym tylko go zobaczyl, mialoby to dla mnie ogromne znaczenie. Lecz wszystkie ptaki, jakie dostrzeglem, byly pospolite w Estcarpie i zaden z nich nie mienil sie szmaragdowymi ogniami. Wczesnym rankiem ruszylem tym samym szlakiem, ktory zaprowadzil nas do tej znieksztalconej krainy. Wprawdzie zalezalo mi na pospiechu, ale wiedzialem, ze madrze zrobie sprawdzajac punkty orientacyjne, by nie zabladzic w skalnym labiryncie. Tak wiec szedlem powoli, popijajac wode z manierki i zjadajac zapasy, w ktore zaopatrzyla mnie Dahaun. Jakis czas szedl moim tropem gorski wilk. Nie zawiodl mnie jednak moj talent, zasugerowalem zwierzeciu, ze powinno zapolowac gdzie indziej, i posluchalo mnie. Znieksztalcenie wzroku, ktore nam dokuczalo, gdy szlismy tedy w przeciwna strone, nie stanowilo juz dla mnie problemu, dzialalo wiec moze tylko wtedy, gdy szlo sie na wschod, a nie stamtad wracalo. Dotarlem do obozowiska Straznikow Granicznych, ktorzy nas wtedy scigali, stosujac wszystkie znane mi wybiegi zwiadowcow. Znalazlem blizny po ogniskach, slady wiecej niz kompanii zolnierzy, oboz byl wszakze pusty, mysliwi odeszli. Mimo to szedlem ostroznie, nie ryzykujac. Dwa ustawione obok pnie zapewnily mi cos w rodzaju schronienia drugiej nocy, liczac od opuszczenia Escore. Lezalem nie mogac zasnac przez jakis czas, starajac sie odtworzyc w mysli mape tych stron. Prowadzil nas wtedy Kemoc, ale w czasie podrozy rozgladalem sie uwaznie, notujac w pamieci droge i punkty orientacyjne. Chociaz bylem wtedy oszolomiony, pomyslalem, ze bez trudu przedostane sie na zachod, na rownine, na ktorej znalem kazde pole, lasek i wzgorze. Na tych pogranicznych ziemiach opuszczonych gospodarstw, nie zamieszkanych z powodu wciaz zmniejszajacej sie ludnosci Estcarpu, powinienem znalezc schronienie. Dotarl do mnie za posrednictwem ziemi, na ktorej spoczywala moja glowa - rownomierny tetent kopyt. Jakis zolnierz z patrolu jadacy wytyczona droga? Jezdziec byl jeden. A ja lezalem ukryty w gestych zaroslach, ktore moglby on zbadac tylko wtedy, gdyby zupelnie opuscilo mnie szczescie. Nadbiegajacy kon zarzal, a potem sieknal. Zmierzal prosto do mojej kryjowki! Poczatkowo nie chcialem wierzyc, ale przesladuje mnie taki pech. Wyczolgalem sie z ciasnego poslania i niczym waz przesliznalem na prawo; znalazlszy sie za krzakiem, wstalem, trzymajac w reku odbezpieczony pistolet. Kon znow zarzal i cos niby zalosna skarga pojawilo sie w tym dzwieku. Znieruchomialem, gdyz zwierze zmienilo kierunek, zwracajac sie znow w moja strone, jak gdyby jezdziec, ktory go dosiadal, widzial mnie nie oslonietego przez zarosla, stojacego w blasku ksiezyca! Czy zdradzil mnie jakis atrybut Mocy? Jesli tak, to chocbym nie wiem jak zawracal, kluczyl, uciekal i kryl sie, doscignie mnie w koncu nie znany mi mysliwy. Lepiej wiec zrobie, jezeli wyjde na otwarta przestrzen i odwaznie stawie mu czolo. Slyszalem szelest, uderzenia kopyt konia zdazajacego nieomylnie w moim kierunku, nie probujacego sie ukrywac. Swiadczylo to o absolutnej pewnosci ze strony jezdzca. Trzymalem sie w cieniu krzaka, wycelowawszy pistolet w miejsce, na ktorym jezdziec zatrzyma sie. Ale chociaz kon byl osiodlany i okielznany, a na jego piersi i pysku zastygla piana, nie dosiadal go nikt. Lyskal bialkami i wygladal tak, jakby przeraziwszy sie czegos uciekl. Kiedy wyszedlem na otwarta przestrzen, sploszyl sie, ale zdazylem juz nawiazac kontakt z jego umyslem. Tak, uciekl w panice. Lecz przyczyna owego leku wydala mi sie tak niejasna i mglista, ze nie potrafilem jej zidentyfikowac. Kon stal ze zwieszonym lbem, kiedy pochwycilem zwisajace luzno wodze. Oczywiscie mogl stanowic pulapke - ale wtedy napotkalbym jakas blokade w jego mozgu, jakis slad, nawet negatywny, jej zastawienia. Nie, czulem, ze jest to czworonog, ktorego potrzebowalem, zeby wydostac sie z tej niegoscinnej okolicy, zapewniajacy mi nieco wiecej bezpieczenstwa w miejscu, w ktorym bylo o nie trudno. Skierowawszy sie na poludnie, prowadzilem konia czujac, ze pragnie on mego towarzystwa, ze jest z niego zadowolony, jak gdyby obecnosc czlowieka przegnala strach. Szlismy powoli kryjac sie i tak przebylismy pewna odleglosc od tego miejsca, do ktorego kon ow przybiegl, jak gdyby ktos go tam poslal. Przez caly czas utrzymywalem kontakt z jego umyslem, majac nadzieje, ze jesli jest to czesc planu schwytania mnie, natrafie na jakis jego slad. W koncu zdjalem z niego siodlo i oglowie, spetalem go i puscilem wolno na reszte nocy, sam zas z ekwipunkiem ukrylem sie w gestych zaroslach. Oparlszy glowe na siodle probowalem rozwiklac zagadke, skad sie wzielo to, czego najbardziej potrzebowalem - kon. Wracalem myslami do skrzydlatego wyslannika Dahaun i chociaz wydawalo sie to nieprawdopodobne, zaakceptowalem hipoteze, ze istnialo tu jakies powiazanie. W umysle konia nie znalazlem jednak wspomnienia o ptaku. Moj nowy wierzchowiec na pewno nie byl torgianczykiem, nosil lekkie siodlo pogranicznika, na ktorego leku znalazlem inkrustowany srebrem skomplikowany herb. Sulkarskie herby byly proste, widnialy na nich zazwyczaj glowy zwierzat, gadow i ptakow albo legendarnych stworzen. Nie uznajacy rodziny Sokolnicy uzywali jedynie zwyklych godel z sokolem, nieznacznie rozniacych sie w dolnej czesci dla oznaczenia oddzialu. Ten zas mogl byc herbem jakiegos rodu ze Starej Rasy, a poniewaz w Estcarpie dawno zaprzestano takiej identyfikacji, ekwipunek znalezionego przeze mnie konia nalezal do jednego z tych, ktorych szukalem, uciekiniera z Karstenu. Istnial bardzo prosty sposob na potwierdzenie slusznosci moich domyslow. Wystarczy, ze jutro rano dosiade wierzchowca, ktory teraz pasl sie w swietle ksiezyca, zapisze w jego mozgu pragnienie powrotu do domu i pozwole, zeby zaniosl mnie do swego pana. Oczywiscie szalenstwem byloby wjechac do obcego obozu na zaginionym koniu. W poblizu obozu moglbym jednak puscic wolno znalezionego wierzchowca, jak gdyby tylko zabladzil i powrocil, samemu zas nawiazac z nimi kontakt, kiedy i jesli tego zechce. Proste, ale gdy znajde sie w obozie, jakich argumentow mam uzyc? Prawdopodobnie bede dla nich zupelnie obcym czlowiekiem, ktory stara sie naklonic ich wylacznie za pomoca slow do wypowiedzenia posluszenstwa Estcarpowi i udania do nieznanej krainy - co wiecej musieliby jechac na oslep, tak jak przedtem Kaththea. Latwo jest zaczac dzielo, lecz nie sposob doprowadzic je do konca. Gdybym najpierw zdolal skontaktowac sie z ludzmi, ktorych znalem, ci mogliby mnie posluchac, nawet jesli wydano rozporzadzenie skazujace mnie na banicje. Ludzi takich jak Dermont i inni, ktorzy ze mna sluzyli. Ale gdzie ich teraz znajde na calej dlugosci pogranicznych ziem na poludniu? Moze wymyslic jakas historyjke, zeby posluzyc sie nia w obozie, z ktorego przybyl kon, dowiedziec sie tam, gdzie moglbym znalezc moich niedawnych towarzyszy broni. Nie ma tak drobiazgowego planu bitwy, ktoremu nie moglby zagrozic zly los. Dobrze wiedzialem, ze nawet tak blaha rzecz, jak zwalone przez burze drzewo, w niewlasciwym czasie przegradzajace droge, moze zniweczyc mozolna prace wielu dni. "Szczesliwym" dowodca jest ten, kto potrafi improwizowac na polu walki, wyciagajac w ten sposob zwyciestwo ze szponow kleski. Ja dowodzilem tylko niewielkim oddzialkiem zwiadowcow i nigdy dotad nie musialem podejmowac decyzji, kiedy w gre wchodzilo cos wiecej niz moje wlasne zycie. Jak zdolam naklonic starszych i bardziej doswiadczonych ludzi, zeby mi zaufali? Opadly mnie watpliwosci, kiedy staralem sie odespac meczacy dzien, zeby odzyskac sily na jutro. Udalo mi sie zasnac, lecz byla to meczaca drzemka, ktora niezbyt mnie odswiezyla. W koncu zdecydowalem sie na proste rozwiazanie: przedostac sie w poblize obozu, z ktorego uciekl kon, uwolnic zwierze tak, zeby mnie nie zauwazono, i dowiedziec sie, kto tam moze biwakowac. I postapilem tak. Skierowawszy konia na poludnie jechalem wylacznie klusem. Zrobilem tylko jedno ustepstwo na rzecz ostroznosci: staralem sie maskowac najlepiej, jak umialem. Wypatrywalem tez na niebie zieleni. Nadal nie odstepowala mnie mysl - a moze nadzieja? - iz wyslannik Dahaun jest w poblizu. Opuscilem Estcarp razem z rodzenstwem pod koniec lata i na pewno nie przebywalem poza nim dlugo, ale wyglad krajobrazu i chlod w powietrzu wskazywaly, ze nadeszla juz jesien, zimne podmuchy wiatru zwiastowaly zas zime. Pewnego dnia ujrzalem na horyzoncie purpurowe pasmo gor. A wzdluz nierownej lamowki jego szczytow nie zauwazylem nawet jednego, ktory moglbym rozpoznac, chociaz spedzilem na tym terenie znaczna czesc zycia. Moc naprawde dokonala tak wielkiej zmiany, ze na mysl o tym krecilo mi sie w glowie. Nie chcialem tez zawierac blizszej znajomosci z kraina, ktora tak spustoszono. Ale moj kon podazal na poludnie i nie uplynelo wiele czasu, kiedy znalezlismy sie na pogranicznych ziemiach. Znalazlem na nich swieze doly, z ktorych wystawaly korzenie powalonych drzew, resztki obsuniec i slady ognia w sypkim popiele. Zeskoczylem na ziemie, gdyz miejsce stalo sie pulapka, w ktorej kon mogl latwo zrobic falszywy krok i zlamac noge. Pewnego razu, pod wplywem naglego impulsu, polozylem reke na popiele wypelniajacym zaglebienie terenu, a potem naznaczylem czolo i piers bardzo starym symbolem. Wiedzialem przeciez, ze popiol z lesnego pozaru chroni przed zlymi czarami, jakkolwiek nigdy dotad nie sprawdzilem na sobie tego prastarego wierzenia. Kon podrzucil leb i odczytalem jego mysl. Tutaj znajdowal sie jego dom. Natychmiast puscilem wodze, klepnalem zwierze po zadzie i kazalem mu szukac swego pana... sam zas wsliznalem sie w platanine drzewnych korzeni, zeby ukradkiem przedostac sie na szczyt pobliskiego wzgorza. ROZDZIAL XVI Lezac plasko na brzuchu ponad zboczem stwierdzilem, ze nie byl to oboz wojskowy. W srodku znajdowalo sie schronienie obliczone nie na jednodniowy czy nawet tygodniowy pobyt, ale bardziej solidne, mogace zapewne przetrwac przynajmniej jedna pore roku - otoczone palisada. chociaz to zabezpieczenie jeszcze nie zostalo ukonczone - z boku lezaly bowiem pnie, ktore zamierzano ustawic pionowo, zeby zamknac kolo.Widniala tam tez zagroda, w ktorej naliczylem ponad dwadziescia wierzchowcow. Stal teraz przed nia wypuszczony przeze mnie kon, a jego towarzysze witali go rzeniem. Jakis mezczyzna wybiegl z grupy zajetej budowa palisady, zeby chwycic zblakanego wierzchowca za wodze. Krzyknal cos. W drzwiach na pol ukonczonego dworu zauwazylem szafranowa kobieca suknie, a za nia inne kolory. Mezczyzni odlozyli narzedzia i zgromadzili sie wokol konia. Wszyscy nalezeli do Starej Rasy, tu i tam jednakze dostrzeglem jasniejsze wlosy wskazujace polsulkarskie pochodzenie. Wszyscy nosili skorzane zolnierskie stroje. I kimkolwiek byli teraz ci ludzie, zalozylbym sie o wszystko, ze jeszcze niedawno sluzyli w oddzialach Strazy Granicznej. A jako dawny Straznik nie watpilem, ze chociaz z mojej skalnej grzedy scena w dole sprawiala wrazenie spokojnej i otwartej, mieli oni takze wlasnych wartownikow i odpowiednie zabezpieczenia. Zejscie do nich wystawiloby na probe umiejetnosci kazdego zwiadowcy. Lecz jezeli znajda mnie ukrywajacego sie w poblizu, nie wyjdzie mi to na dobre. Taki sam skomplikowany herb, jaki widnial na leku siodla, wymalowano niedawno na scianie dworu, ale nie moglem go rozpoznac. Z faktu, iz ludzie w dole zbudowali dosc trwaly budynek, osmielilem sie jedynie wyciagnac wniosek, ze sadzili oni, iz nie musza sie niczego obawiac od poludnia, Karsten przestal bowiem byc wrogiem. A jednak otoczyli go palisada i spieszyli sie, chcac ukonczyc ja przed ostatnimi pracami we dworze. Czy robili to tylko dlatego, ze zyjac tak dlugo wsrod grozacych zewszad niebezpieczenstw, nie potrafili wyobrazic sobie domu bez takiej ochrony? Co powinienem zrobic w tej sytuacji? Ci ludzie przybyli na to pustkowie z wlasnego wyboru. Mogli byc tymi, ktorych szukalem. Ale nie mialem takiej pewnosci. Na dole nadal ogladano konia, zupelnie jakby zmaterializowal sie z powietrza; starannie obejrzano siodlo przed zdjeciem. Kilku mezczyzn naradzalo sie nad czyms. Pozniej wszyscy odwrocili glowy i spojrzeli na zbocze, na ktorym lezalem. Pomyslalem, ze nie wierzyli, iz kon wrocil z wlasnej woli. Kobieta w szafranowej szacie zniknela i znow powrocila. Trzymala w ramionach kolczugi, poza nia zas widniala czerwona jak roza suknia mniejszej postaci, ktora przyniosla helmy; oslony szyjne tych obronnych nakryc polyskiwaly w sloncu. Kiedy czworka robotnikow wlozyla je z szybkoscia wskazujaca na dlugoletnia praktyke, piaty wsadzil palce do ust i zagwizdal ostro. Odpowiedziano mu przynajmniej z pieciu punktow, a jeden z nich znajdowal sie za mna, tylko nieco wyzej, z lewej strony. Jesli tak jest - czemu ten wartownik jeszcze na mnie nie skoczyl. A gdyby mnie dotad nie zauwazono - kazdy moj ruch zdradzi mnie natychmiast. Przyparto mnie do muru. Moze dokonalem niewlasciwego wyboru, moze nalezalo pojsc smialo, by nie dac sie przylapac na szpiegowaniu. Podnioslem sie, trzymajac rece w gorze, z rozwartymi dlonmi, z dala od pasa z bronia. Pozniej zaczalem schodzic w dol. Spostrzezono mnie w ciagu kilku sekund. -Idz tak dalej, bohaterze! - Uslyszalem za soba ostry glos. - Lubimy widziec puste rece tych, ktorzy przybywaja bez zapowiedzi rogu straznika. Nie odwracajac glowy odpowiedzialem: -Masz je teraz w zasiegu wzroku, wartowniku. Nie cisnieto miedzy nas na ziemie na znak wojny zolnierskiej rekawicy... -Moze i tak bylo, wojowniku. Ale przyjaciel nie podkrada sie do przyjaciela jak ktos, kto przychodzi po jego glowe, chcac wziac w ten sposob do niewoli dusze zabitego. Gromadzenie glow! Posiadlosc ta miala prawo udzielac azylu - i nie tylko, a wartownik ten byl z pewnoscia jednym z fanatykow, ktorzy wyrobili sobie imie, nawet w kompaniach Strazy Granicznej, z powodu okrucienstwa, z jakim walczyli. Wsrod uciekinierow z Karstenu znalezli sie ludzie, ktorzy tyle wycierpieli, ze powrocili do barbarzynskich obyczajow, aby zaspokoic, jesli to bylo mozliwe, zapiekla nienawisc. Schodzilem nie spieszac sie ze zbocza. Czlowiek lub ludzie, ktorzy wybrali to miejsce, zeby sie w nim osiedlic, mieli dobre oko. I gdy tylko palisada zostanie ukonczona, nie beda musieli obawiac sie ataku. Czekali na mnie w pozbawionym wrot wejsciu, majac na sobie kolczugi i helmy, nie wyciagnawszy jednak jeszcze mieczy czy pistoletow. Mezczyzna stojacy w srodku nosil oznaki wladzy na przedzie helmu, ulozone z malych zoltych klejnotow. Uznalem, ze jest w sile wieku. Ale u ludzi ze Starej Rasy trudno jest ustalic wiek, gdyz zyjemy bardzo dlugo, o ile nie zginiemy gwaltowna smiercia, i oznaki starosci pojawiaja sie u nas na krotko przed koncem. Zatrzymalem sie kilka krokow przed nim. Podnioslem nanosnik, zeby mogl dobrze widziec moje rysy. -Pozdrowienia dla tego domu, pomyslnosci dla jego mieszkancow, dobrego dnia i powodzenia w pracy. - Powitalem go zgodnie ze starodawnym zwyczajem i czekalem na odpowiedz, od ktorej zalezalo to, czy bede gosciem, czy tolerowanym przybyszem, czy tez zostane wiezniem. Mezczyzna obrzucil mnie badawczym spojrzeniem, tak jak uczynil to Ethutur w Zielonej Dolinie. Biala blizna po cieciu miecza ukosnie przecinala jego policzek, a kolczuga, choc dobrze utrzymana, nosila slady naprawy na ramieniu, late z nieco wiekszych koleczek. Milczenie przedluzalo sie. Uslyszalem za soba ciche kroki i zrozumialem, ze straznik, ktory mi towarzyszyl, gotow byl rzucic sie na mnie na rozkaz swego pana. Nie moglem zajac obronnej postawy, musialem trzymac rece w gorze i czekac na kaprys drugiego czlowieka - bylo to trudne do zniesienia. -Komu otwiera swe wrota dom Dhulmat? Uslyszalem zduszony dzwiek, odglos protestu .ze strony straznika. Znowu stanalem przed dylematem. Jesli odpowiem podajac swe prawdziwe imie i rod, moge sam sie skazac, gdybym zostal juz wyjety spod prawa, a nie mialem powodu watpic, ze wlasnie tak sie nie stalo. Ale jesli ta posiadlosc miala juz obwolywacza wrot, ten ochronny przyrzad natychmiast wykryje falszywe imie, kiedy tylko je podam. Moglem jedynie odwolac sie do bardzo starego obyczaju, ktory podlegal zawieszeniu podczas wojny. Nie wiedzialem jednak, czy bedzie on przestrzegany tutaj i teraz. -Dom Dhulmat, slonce dlan i wiatr, i pomyslne zbiory, otwiera wrota czlowiekowi, na ktorego rzucono geas. - Wyznanie takie w odleglej przeszlosci oznaczaloby, ze zakazano mi mowic o pewnych sprawach, nikt tez nie mogl mnie o nie pytac, nie narazajac mnie przy tym na niebezpieczenstwo. I znowu czekalem, czy pan tego domu przyjmie mnie, czy odtraci. -Wrota stoja otworem przed tym, kto przysiegnie, ze nie zagraza ani czlowiekowi czy rodowi, ani dachowi lub polu, ani stadu, trzodzie czy wierzchowcowi domu Dhulmat. - Mezczyzna wypowiadal slowa powoli, jakby jedno za drugim wyciagal z dawnych wspomnien. Odprezylem sie. Taka przysiege moglem zlozyc bez zadnych zastrzezen. Wyciagnal w moja strone miecz zwrocony ku mnie brzeszczotem na znak, ze przyjme smierc, ktora obiecywal, jezeli okaze sie krzywoprzysiezca. Uklaklem na jedno kolano i przylozylem usta do zimnego metalu. -Nie zagrazam ani czlowiekowi czy rodowi, ani dachowi, polu, stadu i trzodzie, ani wierzchowcowi domu Dhulmat! Mezczyzna musial dac jakis znak, ktorego nie zauwazylem, gdyz podeszla do mnie kobieta w szafranowej sukni dzierzac oburacz czare napelniona mieszanka wody, wina i mleka, prawdziwy goscinny puchar. W ten sposob dowiedzialem sie, ze przestrzegano tutaj starych obyczajow, moze dlatego, ze stracono wszystko, co niegdys stanowilo ich ojczyzne. Moj gospodarz dotknal ustami brzegu czary, a potem mi ja podal. Upiwszy lyk strzasnalem kilka kropli na prawo i na lewo, dla domu i dla ziemi, zanim oddalem czare, a ta przechodzac z rak do rak dotarla w koncu do straznika, ktory teraz stal u mego boku, obrzucajac mnie podejrzliwymi spojrzeniami. Byl, niczym chudy gorski wilk, nieustepliwy i twardy jak stal, ktora nosil. Dobrze znalem mu podobnych. W taki sposob przybylem do dworu Dhulmat - albo raczej do tego, co stanowilo jego zalazek. Moim gospodarzem byl pan Hervon, ktory chociaz nigdy mi tego nie powiedzial, musial niegdys wladac znacznie wiekszym obszarem. Pani Chriswitha, ktora teraz przewodzila domowi, byla jego druga zona. Pierwsza rodzina Hervona zaginela podczas masakry w Karstenie. Chriswitha urodzila mu syna i dwie corki, ktore poslubily wojownikow nie posiadajacych ziemi, i ich mezowie przylaczyli sie do domu Dhulmat. Ci wraz z druzynnikami, ktorzy zwiazali sie z Hervonem podczas ponad dwudziestoletniej wojny granicznej, i ich zonami przybyli tutaj, zeby rozpoczac nowe zycie. -Wybralismy te doline podczas patrolowania granicy - powiedzial do mnie Hervon, kiedy postawiono przede mna jedzenie - i wiele razy obozowalismy w minionych latach wznoszac dwor, w ktorym przebywasz. W twoim wieku nie rozumie sie takich spraw, ale czlowiek potrzebuje miejsca, do ktorego moze wrocic, a my bardzo przywiazalismy sie do tej doliny. Kiedy wiec gory zamienily sie w bariere nie do przebycia i nie musimy juz odwolywac sie do miecza, postanowilismy tutaj rozpalic nasze domowe ognisko. Czy odwaze sie go zapytac o to, co dzialo sie w Estcarpie podczas mego pobytu na wschodzie, za gorami? Musialem jednak wiedziec wszystko. -Czy granica z Karstenem naprawde zostala zamknieta? - zaryzykowalem. Uslyszalem chrzakniecie drugiego mezczyzny siedzacego wraz ze mna przy stole - Godgara, tego, ktory pelnil warte w gorach. Hervon usmiechnal sie blado. -Tak sie wydaje. Nie mamy jeszcze dokladnych wiesci, ale gdyby ktoremus z zolnierzy Pagara udalo sie przezyc owo zamkniecie, to nie byl on prawdziwym czlowiekiem. Z powodu zaglady armii i zablokowania wszystkich przejsc - uplynie sporo czasu, zanim znow wyrusza przeciw nam. Sokolnicy nadal patroluja gory - tam gdzie moga znalezc przejscie - a ich ptasi zwiadowcy z pewnoscia doniosa o wszelkich ruchach z drugiej strony granicy. -Granica z Alizonem pozostala jednak otwarta - znow zaryzykowalem. Tym razem Godgar rozesmial sie chrapliwie. -Alizon? Tamtejsze psy w pospiechu uciekly do swoich bud. Nie chcialyby wywachac takiej burzy u siebie! Przynajmniej raz Moc byla... Zauwazylem, jak Hervon rzucil mu ostrzegawcze spojrzenie, i Godgar nagle zamilkl czerwieniac sie lekko. -Tak, Moc dokonala wielkiego dziela - wtracilem. - Dzieki Madrym Kobietom mamy chwile wytchnienia. -Ale Madre Kobiety - pani Chriswitha usiadla na lawce obok swego malzonka - poprzez takie dzialanie wyrzadzily sobie wielka krzywde. Sa wiesci, ze wydarly z siebie ogromne Moce na swoje nieszczescie - wiele z nich umarlo, inne zas sa wyczerpane. Gdyby Alizonczycy dowiedzieli sie o tym, nie mieliby sie na bacznosci przed nami. Hervon skinal glowa. -Tak, dobrze powiedziales, mlody czlowieku, nazywajac ten pokoj chwila wytchnienia. - Utkwil wzrok w blacie stolu. - Byc moze, na prozno tracimy sily, niepotrzebnie ludzimy sie nadzieja starajac sie cos tutaj zrobic. Ale bardzo trudno jest stracic wszystko... Pani Chriswitha polozyla reke na jego dloni, potem zas przeniosla spojrzenie na swe corki, siedzace w drugim koncu sali, i tych, ktorzy byli z nimi. Widok ten wstrzasnal mna do glebi, gdyz jesli nawet jakims cudem zdolalbym naklonic tych ludzi, zeby poszli ze mna na wschod, coz moglbym im zaproponowac poza nowym niebezpieczenstwem? Moze nawet wiekszym niz to, przed ktorym uciekli z Karstenu? Pozostaw im ich krotki, ciezko wywalczony, czas pokoju. Poczulem, ze przygasly we mnie wspomnienia owej zlotej krainy, jaka byla niegdys Escore. Chociaz, gdy idzie o te sprawe, nic ani tez nikt nie zdejmie ze mnie geas. Godgar odchrzaknal. -A ty, mlody czlowieku, dokad jedziesz - a raczej idziesz, skoro, choc nosisz buty jezdzieckie, przybyles tu pieszo? I ta sama obca wola, ktora przeprowadzila mnie przez gory, kazala mi teraz powiedziec prawde, mimo iz nie chcialem mowic o tym w miejscu, w ktorym pokoj stanowil poczatek nadziei. -Szukam ludzi... -Ludzi - a nie czlowieka? - Hervon ze zdziwieniem uniosl brwi. Pomyslalem, ze dopatrzyl sie we mnie jakiegos motywu ze swojej przeszlosci, moze myslal o prywatnej zemscie. Albowiem zaprzysiezenie zemsty we wlasciwym czasie i miejscu - czy tez niewlasciwym, w zaleznosci od punktu widzenia - mogloby rowniez stanowic geas. -Szukam ludzi, ktorzy chcieliby zbudowac dla siebie nowa przyszlosc. - Jak mialem ujac swoja misje w slowa, nie wyjawiwszy zbyt wiele tym, ktorzy zapragneliby mnie zdradzic? Godgar spochmurnial. -Nie jestes sulkarskim werbownikiem. Tylko szaleniec zapuszczalby sie tak daleko w glab kraju, mogac znalezc mnostwo ludzi nad rzeka czy w jakimkolwiek porcie. Nie zamierzacie przeciez napasc na Alizon - seneszal zakazal tego, chyba ze pod jego sztandarem. -Nie. Proponuje walke, lecz ani na morzu, ani na polnocy. Obiecuje kraj - piekny kraj - ktory trzeba zdobyc mieczem. Tam, gdzie syn roznieci kiedys w ojcowskim domu ogien strzelajacy wysokim plomieniem. Pani Chriswitha obserwowala mnie uwaznie. Wreszcie pochylila sie nieco do przodu i zatopila wzrok w moich oczach, jak gdyby byla Czarownica zdolna odroznic prawde od falszu w moim wlasnym mozgu. -A gdzie lezy ten twoj kraj, przybyszu? Zwilzylem wargi. Nadszedl czas proby. -Na wschodzie - odparlem. Oblicza obecnych niczego nie wyrazaly. Czy blokada byla tak silna, ze zadna mysl o Escore nigdy jej nie przebije, czy nie pobudze zadnego z tych mezczyzn nawet do zastanowienia sie nad mozliwoscia podobnej podrozy? -Na wschodzie? - powtorzyla z calkowitym niezrozumieniem pani Chriswitha, jakbym uzyl slowa, ktore nic nie znaczylo. - Na wschodzie? - powtorzyla znow, lecz tym razem bylo to zadane ostrym tonem pytanie. Zaryzykowalem, albowiem przez cale zycie przeciwstawialem mniejsze ryzyko wiekszemu. Musze dowiedziec sie tu i teraz, czy w przyszlosci wiodloby mi sie z takimi ludzmi jak ci. Powiem im prawde, taka jaka odkrylismy, i zobacze, czy wyzwoli ich ona z nalozonych dawno wiezow. I opowiedzialem im o tym, co Kemoc odkryl w Lormcie i co znalezlismy za gorami tak dawno zamknietymi przed ludzmi naszej krwi. Opowiadajac nie wyjawilem jednak, kim jestem, i obudzilo to podejrzenia pani Chriswithy. -Jezeli tak jest, to dlaczego ty przebyles gory, ktorych, jak twierdzisz, nie pamietamy, czy tez nie pozwala sie nam o nich pamietac, i ktore przez tak dlugi czas byly dla nas niedostepne? - Pani Chriswitha otwarcie dala wyraz swej nieufnosci do mnie. A Hervon, jakby nie slyszal jej slow, odezwal sie tymi slowy: -Prawda jest, ze nigdy nie pomyslalem o wschodzie. W Karstenie tak, ale tu - nie, jak gdyby ta strona swiata nie istniala. -Pani zadala ci pytanie i czeka na odpowiedz -warknal z drugiej strony stolu Godgar. - Ja takze chcialbym ja uslyszec. Nie moglem dluzej sie maskowac. Zeby udowodnic, iz mowie prawde, musialem wyjawic wszystko - powod, dla ktorego wyruszylem na wschod. I powiedzialem otwarcie. -Wyruszylem z dwoch powodow. Jestem banita albo mysle, ze nim jestem, nie naleze tez w pelni do Starej Rasy. -Wiedzialem o tym! - Godgar uniosl groznie piesc, ale mnie nie uderzyl. - Banita, a jednak podstepem sklonil cie, panie, do tego, zebys uznal go za goscia. W stosunku do kogos takiego prawa goscinnosci nie obowiazuja. Zabij go albo sprowadzi na nas nowe klopoty! -Zaczekaj! - przerwal mu Hervon. - Jak masz na imie, banito? I nie mozesz teraz zaslaniac sie opowiescia o geas. -Jestem Kyllan z rodu Tregartha. Przez chwile lub dwie myslalem, ze nic o mnie nie wiedzieli, ze to imie nic im nie mowilo. Raptem Godgar ryknal gniewnie i uderzyl mnie piescia w glowe tak mocno, az stoczylem sie na podloge. Nie mialem zadnych szans, albowiem jego ludzie obecni na sali zwalili sie na mnie, nim nawet zdolalem przykleknac. Nastepny cios poslal mnie w mrok, obudzilem sie z bolaca glowa i posiniaczonym cialem w ciemnosciach. Slabe swietlne linie tworzyly kontur drzwi - albo przynajmniej wejscia - wysoko w gorze, pod soba czulem udeptana ziemie, rece zwiazano mi sznurami. Wywnioskowalem z tego, ze leze w piwnicy zbudowanej wczesniej, moze nawet kilka lat wczesniej, od na pol ukonczonego dworu. W przeszlosci sam pomagalem budowac takie jamy-spizarnie, wykopane gleboko w ziemi, z podloga i scianami z kamienia czy tez wysuszonej gliny, zaopatrzone w drzwi zapadowe. Czemu jeszcze zylem? Zgodnie z prawem powinni byli zabic mnie wtedy w sali. Najwyrazniej Godgar uwazal mnie za takiego, za jakiego mnie ogloszono. Prawdopodobnie dlatego nie zabili mnie od razu, bo zamierzali wydac mnie w rece Rady Czarownic, i z pewnoscia powinienem bardziej pragnac pierwszego losu. Jako werbownik zawiodlem na calej linii. Po fakcie zawsze widzi sie swoje bledy tak jasno, jak tarcze zwyciezcow zawieszone na murach zdobytego zamku. Ale ja nigdy nie sadzilem, ze nadaje sie do takiej roboty. Jak dlugo tu lezalem? Wydawalo mi sie, ze ta posiadlosc znajdowala sie daleko na poludniowym wschodzie, moze nawet byla jedyna w tej czesci kraju. Kazdy poslaniec do wladz musi podrozowac ponad dzien, nawet jezeli wzial ze soba zapasowe konie. Chyba ze gdzies w poblizu przebywala adeptka wyszkolona w przekazywaniu informacji za pomoca mysli. Wijac sie przewrocilem sie na drugi bok, chociaz od tego jeszcze bardziej rozbolala mnie glowa, zrobilo mi sie tez niedobrze. Ten, kto mnie skrepowal, dobrze znal sie na rzeczy. Przestalem sie szamotac, gdyz w zaden sposob nie zdolalbym sie uwolnic. Uwolnic sie! Czy pozostal mi choc cien nadziei? Poniewaz mam zostac wydany Radzie, musze cos zrobic, jesli tylko mi sie uda, dla pozostalych. Czy Czarownice odwaza sie kiedykolwiek wyruszyc na wschod? Jakze moglbym przewidziec jakies ich posuniecie, skoro nie mam nawet krzty daru jasnowidzenia? Musze ostrzec tamtych po drugiej stronie gor. Materia mi nie pomoze! A co z moim umyslem? Skupilem sie, konstruujac w myslach obraz Kaththei, starajac sie dotrzec do mojej siostry, gdziekolwiek by sie znajdowala. Slabe - bardzo slabe - poruszenie. Ale nie wieksze niz cien cienia. Kemoc? Gdy nie udalo mi sie ze zdolniejszym, sprobowalem nawiazac lacznosc z mniej utalentowanym. Tym razem nie odebralem jednak nawet cienia odpowiedzi. Na tyle zdal sie nasz talent. Dahaun nie miala racji, sugerujac, ze w krytycznej sytuacji zdolam sie w ten sposob porozumiec. Dahaun? Ujrzalem ja oczami wyobrazni taka, jaka widzialem po raz ostatni. Cien - cos wiekszego niz cien - cos na ksztalt kontaktu, jaki laczyl mnie z bratem i siostra, kiedy slowa i wiadomosci przeplywaly z umyslu do umyslu, kontaktu na tyle silnego, zeby przekazac ostrzezenie. Natychmiast dotarly do mnie sygnaly z drugiej strony - tyle ze, jak mi sie wydawalo, ktos krzyczac glosno probowal powiedziec mi cos w obcym jezyku, i nie moglem go zrozumiec. Lezalem dyszac ciezko pod brzemieniem niezrozumialego poslania. W koncu wszystko urwalo sie i zaniklo. Oddychalem szybko i nierowno, serce walilo mi tak, jakbym uciekal przed nieprzyjacielska armia. Uslyszalem jakis dzwiek pochodzacy z tego swiata, a nie z krainy za gorami. Swietlny zarys drzwi rozszerzyl sie, a potem spadla drabina wydajac gluchy odglos. Przyszli po mnie. Zebralem sie w sobie, zeby godnie stawic czolo temu, co mnie czeka. Szelest sukni. Usilowalem trzymac wyzej glowe. Czemu pani Chriswitha przyszla sama? Drzwi zamknely sie za nia, tak ze kiedy stanela nade mna, znow zapadly glebokie ciemnosci. Uchwycilem zapach slodkiej paproci, ktora kobiety wkladaja pomiedzy swiezo uprana odziez. Pochylila sie bardzo nisko nade mna. -Powiedz mi, dlaczego uciekliscie z Estcarpu? W jej glosie brzmiala usilna prosba, nie bylem jednak w stanie zrozumiec, czemu chciala to wiedziec. Jakie znaczenie mogly miec teraz powody naszej ucieczki? Opowiedzialem jej o wszystkim, zwiezle relacjonujac fakty i leki, jakie dreczyly nasza trojke. Sluchala nie przerywajac, a potem oswiadczyla: -Powiedz reszte. O zaginionej krainie, o szansie ponownego poddania jej naszej wladzy... -Wladzy dobra zamiast wladzy zla, poprzez wojne - poprawilem ja. Znow zaintrygowala mnie, wiec zapytalem: - Jakie to ma dla ciebie znaczenie, pani? -Moze zadne, a moze wielkie. Wyslano poslanca do najblizszej straznicy, skad poplynie wiesc za posrednictwem mysli do zamku Es. Pozniej - przyjada po ciebie. -Nie spodziewalem sie niczego innego. - Bylem rad, ze glos mi nie drzal, kiedy to powiedzialem. Zaszelescily suknie. Wiedzialem, ze pani Chriswitha odwrocila sie ode mnie, jednakze u stop drabiny odezwala sie jeszcze raz: -Nie wszystkie umysly zgodne sa w pewnych sprawach. Banici istnieja, gdyz nie przestrzega sie wszystkich praw. -Co masz na mysli, pani? Nie udzielila mi bezposredniej odpowiedzi, lecz rzekla jeszcze: -Niech los ci sprzyja, Kyllanie z rodu Tregartha. Dales mi wiele do myslenia. Slyszalem, jak wchodzila po drabinie, widzialem, jak podniosla drzwi. Potem odeszla, a ja jeszcze dlugo powracalem w myslach do jej wizyty - chociaz na nic mi sie to nie zdalo. ROZDZIAL XVII Przyszli po mnie wreszcie pewnego ranka, kiedy chmury plynely po niebie i deszcz wisial w powietrzu. Byli to Godgar i trojka innych, ale ku swemu zaskoczeniu nie zobaczylem wsrod nich gwardzisty wyslanego przez Rade. Nie wiem, jak dlugo lezalem w podziemnej spizarni. Przynoszono mi jedzenie i picie, lecz ci, ktorzy przychodzili samotnie, nie chcieli odpowiadac na moje pytania. Mialem duzo czasu na myslenie i juz nie nawiedzaly mnie sny - poza marzeniami, ktore snulem na jawie - o jezdzie przez tamta zlota kraine z pewna... - lecz nie ma tu potrzeby rozwodzic sie o tym.Przyprowadzili dla mnie wierzchowca - marne zwierze, prawdopodobnie najgorsze z calej stajni - i przywiazali mnie do siodla, jakby mysleli, ze moglbym nagle pokazac pazury i kly wilkolaka. Poza ta czworka nie zauwazylem zadnych oznak zycia wokol dworu. Zdziwilo mnie to... a zdziwienie przeszlo w dreszcz niepokoju. Wydawalo sie pewne, ze wyprawe te zaplanowal wylacznie Godgar, od naszego pierwszego spotkania bowiem w jego zachowaniu nie znalazlem niczego, co swiadczyloby o tym, ze dobrze mi zyczy. Godgar zajal miejsce na przedzie, nastepny jezdziec prowadzil mego konia, pozostala dwojka jechala z tylu. Wszyscy ci straznicy byli starszymi mezczyznami, tak podobnymi do swego dowodcy, jakby odlano ich z jednej matrycy. Wprawdzie nie traktowali mnie z niepotrzebna brutalnoscia, nie widzialem jednak zadnej mozliwosci ucieczki. Zawrocilismy na polnoc, kiedy wyjechalismy na. droge prowadzaca do dworu Dhulmat, ktora stanowila jedynie waski trakt z ubitej ziemi. Godgar narzucil tempo stosowane podczas rutynowych patroli, nie wymuszone, lecz dostatecznie szybkie. Spojrzalem przez ramie na dwor. Wizyta pani Chriswithy nadal mnie intrygowala. Nie smialem wierzyc, ze moglaby sie obrocic na dobre. Wciaz jednak uwazalem, iz swiadczyla o roznicy zdan wsrod mieszkancow na poly ukonczonej budowli. Ale dwor sprawial wrazenie opuszczonego. Zaden ze straznikow nie odezwal sie do mnie, nie widzialem tez powodu, zeby zadawac im pytania. Po prostu jechalismy, najpierw pod zachmurzonym niebem, pozniej zas w siapiacej mzawce, ktora zdawala sie oddzialywac na nich w takim samym stopniu jak slonce w pogodny dzien. Mimo beznadziejnej sytuacji, pilnie przygladalem sie tym, ktorzy mi towarzyszyli, usilujac dojrzec szanse ucieczki. Rece przywiazano mi do wysokiego leku siodla, stopy do strzemion, a wodze mojego konia trzymal jadacy obok straznik. Nie mialem helmu, chociaz pozostawiono mi kolczuge. U pasa brakowalo mi broni, a mego wierzchowca moglby dogonic z latwoscia kazdy z koni eskorty. Jesli idzie o otoczenie, znajdowalismy sie na otwartej przestrzeni, na ktorej albo wcale nie rosly krzaki, albo bylo ich niewiele. Wysoka trawa muskajaca nasze strzemiona poza skrajem drogi miala zolta, jesienna barwe, a deszcz przejmowal chlodem. W trawie przemykaly zwierzeta. Zauwazylem antylopy oddalajace sie wielkimi skokami. W powietrzu lataly ptaki... Nie wiem, czemu zaczalem obserwowac niebo, szukajac wzrokiem zielonych skrzydel. Bardziej prawdopodobne wydaloby mi sie to, gdyby Flannan przysiadl nagle na leku siodla ponad moimi skrepowanymi rekami. Niemniej za kazdym razem, kiedy spostrzeglem jakiegos ptaka, przygladalem mu sie uwazniej. Wreszcie Godgar zebral wodze i czekal, az zrowna sie z nim straznik prowadzacy mojego konia. Rzekl don cos cicho i wodze przeszly z rak podwladnego w rece dowodcy. Uwolniony z odpowiedzialnosci straznik ruszyl do przodu, a Godgar ciagnal za wodze dopoty, dopoki moj kon nie znalazl sie obok jego konia. Nastepnie spuscil oslone helmu na szyje i brode, jak gdyby mial ruszyc do boju, a ponad maska z metalowych koleczek oslaniajaca polowe warzy jego oczy plonely gniewem. -Kto cie przyslal, krzywoprzysiezco? Kto cie przyslal, bys spowodowal upadek domu Dhulmat? Pytania te nie mialy sensu. -Nie jestem ani krzywoprzysiezca, ani nie zycze zle tobie i twoim. Zwiazano mnie, wiec nie moglem uchylic sie przed ciosem tak silnym, ze az zadzwonilo mi w uszach i zachwialem sie w siodle. -Wiemy, jak zmusic ludzi do mowienia - warknal Godgar. - Wiele nauczylismy sie w Karstenie! -Mozliwe, ze wiecie, jak zmusic ludzi do mowienia - wykrztusilem - ale ja nie wiem, czego chcecie sie dowiedziec. Na szczescie, chociaz przywykl szukac oparcia dla swych rozkazow w bolu i przemocy, poza brutalnoscia odznaczal sie pewnym poziomem inteligencji i teraz postanowil sie nia posluzyc. -Jedziesz do Rady. Jezeli jestes tym, za kogo sie podajesz, wiesz, co cie czeka. -Z cala pewnoscia. - Dla Godgara kredo wojownika stanowilo nieodlaczna czesc zycia, a zwlaszcza podstawa tego kreda, fatalistyczne pogodzenie sie z losem. W tej chwili wystarczylo mi to odwolanie. -Wycisna z ciebie wszelka wiedze; w ten sposob i my dowiemy sie predzej czy pozniej tego wszystkiego, co chcemy wiedziec. Dlaczego nie mialbys powiedziec nam teraz - kto ci kazal szukac schronienia u Hervona, by w ten sposob znieslawic jego imie. -Nikt. Trafilem tu przypadkiem... -Jadac na jednym z naszych koni, wierzchowcu, ktory nieoczekiwanie uciekl ze dworu, by wrocic dwa dni pozniej krotko przed toba? Wedle twoich wlasnych slow, krzywo-przysiezco, zabawiales sie czarami, wiec to wszystko bylo zapewne twoja sprawka. Ale po co mialbys to, robic? Czemu wystapiles przeciw Hervonowi? Nie dzieli nas wasn rodowa! Kto kazal ci to zrobic? -Kazdy dwor bylby odpowiedni - odparlem zmeczonym glosem. Zdawalem sobie sprawe, ze nie przekonam go w zaden sposob. Uwazal, ze zle zycze jego panu. Zaskoczyly mnie jednak jego slowa, nie wiedzialem bowiem, iz prywatna zemsta nadal pienila sie wsrod wygnancow ze Starej Rasy. Najwidoczniej Godgar oczekiwal teraz czegos w tym rodzaju. - Tak jak wam powiedzialem, w Escore rzucono na mnie geas. Mialem zwerbowac tych ludzi ze Starej Rasy, ktorzy chcieliby uwolnic kraj swoich przodkow. Na poly oczekiwalem albo drugiego uderzenia, albo zadania, zebym mowil to, co moj przesladowca uwazal za prawde. Ale ku mojemu zaskoczeniu Godgar rozmyslnie odwrocil glowe i spojrzal na wschod. Pozniej zas rozesmial sie ochryple. -Myslisz, ze taka historyjka zyskalaby ci zbrojny orszak, gotowy udac sie donikad, banito? Ja sam moglbym przeciez wymyslic dwie garsci slow, ktore zyskalyby ci posluch u Hervona! -Mysl, co chcesz - odparlem zmeczony dyskusja. - A oto suche fakty. Moja siostre zmuszono wbrew jej woli do wstapienia do Przybytku Madrosci. Dzielila wraz ze mna i z moim bratem pewien talent. Dzieki niemu porozumiala sie z Kemokiem przed ostatecznym slubowaniem, poniewaz nie chciala zostac Czarownica. Wydostalismy ja z tamtego miejsca, gdyz Moc oslabla z powodu zamkniecia granicy z Karstenem. Uwolniwszy nasza siostre, chcac zachowac wolnosc, skierowalismy sie na wschod, w nieznane. Przebylismy zakazane przejscia, znalezlismy Escore i jego mieszkancow, mamy wsrod nich zarowno wrogow, jak i przyjaciol. Stwierdzilismy, ze potrzebne sa tam nowe sily do walki po stronie dobra w odwiecznej wojnie. Nie z mojej woli - przysiegne na kazdy Znak czy Imie - kazano mi przybyc tutaj i szukac ludzi gotowych udac sie za gory. Nic wiecej nie wydobedziesz ze mnie ani podstepem, ani sila, gdyz taka jest prawda! Godgar przestal sie smiac. Przygladal mi sie teraz uwaznie. -Slyszalem o Strazniku Poludniowej Granicy, Simonie Tregarcie... -I o pani Jaelithe - dodalem za niego. - Wiesz, ze nigdy nie ukrywano faktu, ze byl on cudzoziemcem, ktory wladal czescia Mocy, czyz nie tak? Moj przesladowca niechetnie skinal glowa. -Czyz wiec tak trudno jest uwierzyc w to, iz my, krew ich krwi, rozporzadzamy nie spotykanymi u innych zdolnosciami? Urodzilismy sie jednoczesnie i nasze dusze zawsze stanowily jednosc, a niekiedy takze i nasze umysly. Gdy Kaththea zapragnela opuscic Przybytek Madrosci, musielismy jej pomoc. Jezeli z takiego powodu kazdy ma prawo nas zabic, to pewnie tak rzeczy stoja. Tym razem Godgar nic mi nie odpowiedzial, ale spial konia ostrogami i ostro szarpnal za wodze mego wierzchowca. Jechalismy klusem blotnista droga w mzacym deszczu. Moj przesladowca nie odezwal sie do mnie powtornie przez caly ten tak dlugi poranek. Zatrzymalismy sie w poludnie wsrod skal, gdzie zwisajaca polka skalna dawala schronienie przed deszczem, a zapas drew obok poczernialego kregu kamieni dowodzil, ze czesto tu obozowano. Szedlem sztywno, kiedy zdjeli mnie z konia, albowiem uwolnili moje nogi, a nie rece. Dali mi podrozne suchary, suszone mieso i owoce - byl to posilek niewiele lepszy od zolnierskich racji. I rozwiazali mi rece, zebym mogl jesc, chociaz jeden z ludzi Godgara stal nade mna poty, poki nie skonczylem, po czym pospiesznie uzyl znow rzemieni. Ku mojemu zaskoczeniu nie wsiedli na konie po posilku. Jeden z nich rozpalil ognisko, ktorego wcale nie potrzebowalismy do ugotowania jedzenia, z przesadna, moim zdaniem, troska ukladajac polana. Potem podpalil stos drew i stanal z jego prawej strony z plaszczem w dloniach. Sygnalizacja! Nie znalem jednak kodu, ktorego uzyli.Migniecie, migniecie, migniecie, straznik szybko wymachiwal plaszczem tam i z powrotem. Wpatrywalem sie w posepna okolice, starajac sie odczytac gdzies na pociemnialym horyzoncie odpowiedz na te blyski. Ale bez powodzenia. Straznicy wydawali sie jednak zadowoleni. Podtrzymywali ognisko, gdy juz nieco przygaslo, i siedzieli przy nim, kiedy suszyly sie ich plaszcze i oponcze. Czekali - na kogo i dlaczego? Godgar odchrzaknal, a dzwiek ten rozszedl sie w ciszy, gdyz odkad moi dozorcy zsiedli z koni, zamienili zaledwie kilka slow. -Czekamy na tych, ktorzy cie zabiora, zeby potem przekazac gwardzistom Rady - zwrocil sie do mnie. - Takim sposobem nikt nie bedzie mogl powiedziec, ze schroniles sie u Hervona. -Jak to sam powiedziales. Madre Kobiety przesluchawszy mnie przy uzyciu Mocy i tak dowiedza sie o wszystkim. - Nie moglem zrozumiec, czemu probowal sie niezdarnie maskowac, przekazujac mnie innemu oddzialowi. -Byc moze. I wreszcie dotarlo do mnie: istnial tylko jeden sposob, zeby mnie tak nie przesluchano - wydac mnie martwego! Gdy moje cialo przekaza posrednicy, wowczas nikt nic nie skojarzy z ludzmi Hervona. -Dlaczego chcesz, zeby inni poderzneli mi gardlo? - zapytalem wtedy. - Masz miecz w reku. Kiedy nie odpowiedzial, mowilem dalej: -A moze nosisz miecz runiczny, ktory rozjarzy sie, gdy splami go niewinna krew, i pozniej wszyscy beda mogli odczytac zen to, co sie stalo? Twoj pan nie zgadzal sie z toba w tej sprawie. Nie przylozylby miecza do gardla zwiazanego czlowieka! Godgar poruszyl sie. Jego oczy znow zablysly gniewem. Wiec jednak mial wyrzuty sumienia. Chociaz byl nieczulym czlowiekiem, nadal przestrzegal starych obyczajow. I wtedy przyszly mi do glowy, jak gdyby ktos szepnal mi je do ucha, slowa przysiegi tak uroczystej i wiazacej, ze nie mogl zlamac jej ten, kto choc raz nosil na wojnie miecz. -Znasz mnie, jestem Kyllan z rodu Tregartha. Walczylem ze Zwiadowcami Granicznymi, czyz nie tak? Czy kiedykolwiek slyszales o mnie cos zlego? Mogl nie rozumiec, dlaczego go o to pytalem, ale odpowiedzial szczerze: -Slyszalem o tobie. Byles wojownikiem i mezczyzna w minionych dniach. -Wiec posluchaj mnie dobrze, Godgarze, i wy takze - urwalem, a pozniej odezwalem sie wymawiajac kazde slowo powoli i z naciskiem, tak jak moja siostra intonowalaby jedna z piesni przyzywajacych Moc. -Obym polegl od wlasnego miecza i zginal od wlasnych strzalek, jezeli kiedykolwiek zywilem zle zamiary wobec czlonkow domu Dhulmat albo jakiegokolwiek mieszkanca Estcarpu. Utkwili we mnie wzrok. Dalem im najuroczystsze zapewnienie, takie jakie ktos uprawiajacy nasze rzemioslo moze tylko dac. Czy uszanuja je? Poruszyli sie niespokojnie i spojrzeli po sobie. Godgar szarpnal nanosnik odslaniajac twarz, jakby zamierzal jeszcze raz jesc. -Zle zrobiles! - warknal gniewnie. -Zle? - odparowalem. - Dlaczego, Godgarze? Pod Przysiega Miecza stwierdzilem, ze nie zywie zlych zamiarow wobec ciebie i twoich. Coz w tym zlego? Pozniej zwrocilem sie do jego ludzi: -Czy mi wierzycie? Zawahali sie, po czym stojacy w srodku straznik przemowil: -Wierzymy, bo musimy. Godgar wstal i przeszedl sie kilka razy; twarz mial posepna jak chmura gradowa. Zatrzymal sie i odwrocil do mnie. -Rozpoczelismy pewne dzialania przez wzglad na te, ktorym winni jestesmy posluszenstwo. Ty jestes nikim. Czemu twoj los musi teraz rzucic cien na nasz honor zolnierski? Jakich czarow uzyles, banito? -Nie uzylem zadnych czarow poza tym, co ty i ty - wskazalem na kazdego z nich - i ty, i ty takze, Godgarze, dzielisz ze mna. Jestem wojownikiem. Zrobilem, co musialem, wypelniajac wlasne zobowiazania. To postawilo mnie poza nawiasem praw Rady. Wrocilem do Estcarpu - poniewaz tak mi kazano - chociaz nie wiem, kto to zrobil i dlaczego. Jednakze zadna Moc nieudowodni mi, ze przybywajac tu mialem zle zamiary, gdyz tak nie jest. -Za pozno. - Jeden ze straznikow wskazal otwarta przestrzen. Chociaz pod olowianym niebem panowal polmrok, moglem policzyc ledwie widocznych w oddali jezdzcow. Bylo ich pieciu... szesciu. Godgar wskazal ich ruchem glowy. -Winni sa nam zycie. Ale skoro powiadasz, ze przybyles do Hervona przypadkiem, i potwierdziles to pod przysiega - wydadza cie zywego, a nie martwego. Mozesz sprobowac szczescia z Czarownicami - chociaz masz nikle szanse powodzenia. Ale ja - ja nie splamilem swego honoru w tej sprawie, banito! -Nie splamiles go - zgodzilem sie z nim. -Zaczekaj! Straznik, ktory wskazal zblizajacych sie jezdzcow, przemowil teraz ostrzejszym tonem: -Co to, co to jest? Pomiedzy odleglymi sylwetkami jezdzcow a nami rozposcierala sie otwarta przestrzen, porosnieta jedynie trawa. Straznik wskazywal teraz trawe. Zafalowala niczym morze, kiedy wiatr burzy je i balwani. I poprzez fale traw kroczyl taki regiment, jakiego nikt z nas nigdy nie ogladal. Antylopy nie uciekaly, lecz kierowaly sie ku nam. Powloczacy nogami niedzwiedz, ktory nie zwracal na nie uwagi, kot stepowy - zoltobrazowy, lecz rownie grozny jak jego pobratymcy, zyjacy Poza linia sniegow - oraz mniejsze zwierzeta, ktorych obecnosc odgadywalismy tylko po falowaniu traw - wszystkie zmierzaly w nasza strone! -Co one zamierzaja? - Godgara ogarnal niepokoj, a przeciez nigdy by do tego nie doszlo, gdyby zobaczyl uzbrojony oddzial szykujacy sie do ataku. Juz nienaturalny wyglad tej armii odbieral odwage. Podnioslem sie z trudem i nikt nie probowal mnie powstrzymac, albowiem wszyscy byli zbyt wystraszeni tym, co widzieli na wlasne oczy. Jak trawa falowala od gromadzacych sie czworonogow, tak wypelnilo sie i niebo. Ptaki nadlatywaly stadami nie wiadomo skad, pikowaly w powietrzu, szczebiotaly, starajac sie dotrzec do nas, ktorzy ukrylismy sie pod polka skalna. Moi dozorcy przetrzymali wieloletnia wojne tak, jak czynia to tylko urodzeni zolnierze. Ale to bylo przeciwne naturze. Staralem sie nawiazac kontakt z otaczajacymi nas zwierzetami i ptakami. Odkrylem, ze moge dotrzec do ich umyslow i odczytac poziom zdeterminowania - nie moglem jednak w zaden sposob ich kontrolowac. Oddalilem sie od straznikow, ktorzy zbili sie w ciasna grupe pod polka skalna. Ptaki furkotaly skrzydlami, skrzeczaly, szczebiotaly wokol mnie, ale nie atakowaly. Zwierzeta zgromadzily sie wokol moich nog i zataczaly kregi, zawsze zwracajac sie frontem - nie do mnie, lecz do tych, ktorzy mnie tutaj przywiezli. Ruszylem na otwarta przestrzen, w deszcz, oddalajac sie od Godgara i jego ludzi. -Stoj, bo strzelam! Obejrzalem sie. Godgar trzymal w reku pistolet, celujac we mnie. Raptem z gory zanurkowal ten, ktorego szukalem - niebieskozielony ptak, mierzac w glowe Straznika. Godgar krzyknal i zrobil unik. Szedlem dalej, minalem stepowego kota, ktory warczac glucho poruszal ogonem, patrzac nie na mnie, lecz na ludzi poza mna, zrownalem sie z antylopa, ktora parskajac uderzala w ziemie ostrymi jak miecz kopytami, przeszedlem obok gromadzacej sie armii zwierzat i ptakow. Przez caly czas sondowalem ich umysly, starajac sie odnalezc w nich wole, ktora sformowala te zastepy i trzymala je tutaj. Albowiem bylem pewny, ze istnieje. Konie straznikow parsknely, zarzaly, stanely deba, zerwaly sie z uwiezi i pogalopowaly na oslep, by uciec od drapieznych kotow czatujacych w poblizu. Uslyszalem za soba krzyki, ale nie odwrocilem sie tym razem. Jezeli sadzone mi bylo zginac od strzalek Godgara, czemu mialbym zwracac sie ku nim twarza? Lepiej kroczyc w strone wolnosci. Przekonalem sie, jak trudno jest isc ze zwiazanymi rekami. Od deszczu ziemia zrobila sie sliska i latwo tracilem rownowage z ramionami ciasno przylegajacymi do tulowia. Musialem patrzec pod nogi. Wkrotce uslyszalem za soba tak dziwne odglosy, az sie obejrzalem. Tak jak oddalilem sie od polki skalnej, tak za mna szli chwiejnym krokiem, potykajac sie, moi dozorcy - nie z wlasnej woli, lecz z przymusu. Poganialy ich zwierzeta i ptaki. Nie wiem, co sie stalo z ich pistoletami, ale juz ich nie mieli. I, o dziwo, zaden z nich nie wyciagnal miecza. I tak kroczyli w napieciu malujacym sie na twarzach, wytrzeszczajac oczy, jakby uwiezieni w koszmarnym snie. Skierowalem sie na wschod i poszlismy tam cala gromada, ptaki zawsze w gorze, a wokol nas zastep zwierzat, duzych i malych. Wydawaly teraz rozne odglosy, piszczac, warczac, parskajac, jak gdyby protestujac przeciw wyznaczonej im roli - gdyz robily to pod przymusem. Spojrzalem w te strone, w ktorej przedtem dostrzeglem szesciu jezdzcow. Nie bylo zadnego! Czyzby pokonala ich niesamowita armia? Byl to najdziwniejszy marsz w moim zyciu. Zwierzeta dotrzymywaly mi kroku, jak mogly najlepiej, zarowno te obok mnie, jak i te poza mna. Jednak po pewnym czasie mniejsze czworonogi zostaly w tyle i tylko wieksze szly z nami w zawody. Ptaki lecialy calymi stadami, zataczajac kregi i nurkujac. A niebieskozielony wyslannik Dahaun zniknal jeszcze raz. Posuwalismy sie z trudem, nie wiedzialem dokad, chociaz na pewno nie wracalismy do posiadlosci Heryona. Raz za razem probowalem dotrzec do woli kontrolujacej to czworonozne i skrzydlate wojsko. Wreszcie zaczalem powtarzac w myslach dobrze znany rytmiczny przyspiew starego marszu: -Niebo, ziemia, wysokosci, miecz rozcina az do kosci! - Raptem uswiadomilem sobie, ze spiewam go glosno i ze umilkl zgielk ptasich i zwierzecych glosow. I choc wszystkie milczaly, nadal maszerowaly z determinacja obca ich naturze. Wreszcie zatrzymalem sie i odwrocilem do tych, ktorzy szli za mna. Twarze zbielaly im pod ciemna opalenizna. Patrzyli na mnie szklistym wzrokiem, niczym ludzie, ktorzy maja do czynienia z czyms, czego nie moga kontrolowac, przeciw czemu nie moga naprawde walczyc. -Godgarze! - podnioslem glos, by otrzasnac go z otepienia. - Godgarze, idz odtad swoja droga poty, poki nie dotrzesz do klanu Dhulmat. Tak jak powiedzialem, miedzy nami nie ma wasni, nikt tez nie odpowiada za to, co sie dzisiaj stalo. Gdybym mial miecz, zamienilbym go z toba na znak rozejmu. Godgar nie mial sil sie gniewac i sie nie zalamal. -Kapitanie - wypowiedzial z przekasem ten zaszczytny tytul - skoro proponujesz pokoj, akceptujemy go. Ale czy ci, ktorzy krocza z toba, rowniez popieraja te propozycje? Nie wiedzialem, ale nalezalo sprobowac. -Sprobujcie. A wtedy Godgar i jego ludzie, obserwujac czujnie zwierzeta, ruszyli na poludnie. Powoli, jakby niechetnie, zrobiono im przejscie. Kiedy Godgar to zobaczyl, wyprostowal sie. Jeszcze raz spojrzal na mnie. -Musimy o tym zameldowac - powiedzial. -Niech tak bedzie - odrzeklem. -Zaczekaj! - Ruszyl w moja strone. Stepowy kot sprezyl sie do skoku, szczerzac kly i warczac. Godgar stanal jak wryty. - Nie chce ci zrobic nic zlego. Ale trudno jest isc ze zwiazanymi rekami. Chcialbym cie uwolnic. Lecz drapieznik nie chcial o tym slyszec, mimo iz w mysli wydalem mu taki rozkaz. -Wydaje sie, ze nasze przysiegi tu sie nie licza, Godgarze. Idz w pokoju i zamelduj o wszystkim, skoro musisz. I powtarzam - miedzy mna a toba i twoimi nie ma wasni. Kiedy Godgar wrocil do swoich ludzi, skierowali sie na poludnie, a za nimi ruszyl orszak zwierzat, ktore zdawaly sie ich eskortowac. Mnie wszakze czekala inna droga - niebieskozielone skrzydla znow zablysly w powietrzu i ponaglil mnie glosny szczebiot. ROZDZIAL XVIII Nieco pozniej przekonalem sie, ze nie tylko mnie eskortowano, ale i popedzano. Kiedy Godgar i jego ludzie znikneli mi z oczu, zatrzymalem sie, odwrocilem - i spojrzalem prosto w oczy szczerzacego kly stepowego kota, za ktorym parskala bijac kopytem o ziemie spora antylopa. Odwieczni wrogowie zlaczeni teraz wspolnym celem. Kot warknal. Zwrocilem sie na wschod i warczenie ucichlo. Coraz wiecej zwierzat opuszczalo armie, ktora zmusila mnie i moich przesladowcow do opuszczenia schronienia pod skalna polka, a mimo to nadal towarzyszyla mi grozna eskorta, zlozona glownie z wiekszych czworonogow.W gorze ponownie rozlegly sie ptasie trele - krazy tam wyslannik Dahaun, pomyslalem, ponaglajac mnie do dalszego marszu. W koncu opuscilem droge i zaglebilem sie w mokra trawe, ktora ocierala sie o moje nogi niemal na wysokosci ud, chwilami calkowicie zaslaniajac niezwykla eskorte. Kiedy znow ruszylem w droge, niebieskozielony ptak pomknal do przodu. Dahaun - czy ruszyla za mna na druga strone gor? Przeczyl temu zdrowy rozsadek. Miedzy jej rasa a Escore istniala tak scisla wiez, ze nie mogla ona opuscic swej krainy. Kemoc? Zwierzecym zastepem nie kierowala wola Kemoca czy Kaththei, wola zrodzona ze znanych w Estcarpie czarow. Przed nami majaczylo ciemne pasmo gor. Ta droga doprowadzi mnie na podgorze. Zaczalem szarpac rzemienie krepujace mi rece. Kiedy sie znajde w trudnym terenie, bede potrzebowal rak do wspinaczki. Wiezy wpily mi sie w cialo i poczulem, ze staly sie sliskie od krwi saczacej sie z poprzecznych ran. Moze to wreszcie je rozluznilo. Mimo groznego warczenia i parskania zatrzymalem sie i jeszcze raz poczalem z calej sily szamotac rekami w skorzanych obreczach. Wreszcie, zdarlszy spory plat naskorka, uwolnilem jedna reke i wysunalem ja do przodu, purpurowa i zakrwawiona. Zgialem palce, zeby przywrocic krazenie. Deszcz przestal padac, choc chmury nadal przeslanialy niebo. Zapadal zmierzch. Niepokoila mnie zblizajaca sie noc na tym pustkowiu, albowiem ze zmeczenia ledwie powloczylem nogami. Obejrzalem sie. Samiec antylopy podniosl leb, stepowy kot obserwowal mnie w milczeniu - lecz z pewnej odleglosci. Zrobilem krok czy dwa w ich kierunku. Natychmiast rozlegly sie ostrzegawcze warkniecia i parskniecia. Widzialem tez inne zwierzeta czy to skulone, czy to stojace w trawie. Droga na zachod byla dla mnie zamknieta. Zwierzeta nie poszly za mna, po prostu staly w tym samym miejscu, tworzac bariere odgradzajaca mnie od kraju, w ktorym moglbym znalezc ludzi mojej krwi. Podobnie jak mysliwi, ktorzy wowczas podazali naszym sladem, armia czworonogow i ptakow wyganiala mnie z Estcarpu. Dostrzeglszy grupe skal skierowalem sie ku niej i usiadlem, zeby dac odpoczac nogom. Buty do konnej jazdy nie nadawaly sie przeciez do wielogodzinnego marszu. Widzialem zwierzecych wartownikow albo przeslizgujacych sie nad ziemia, pewnie byly to koty, albo biegnacych rezolutnie, niewatpliwie byly to antylopy. Ociezale niedzwiedzie zniknely gdzies, moze dlatego, ze nie potrafily nadazyc. Ale pozostale czworonogi... mierzylismy sie wzrokiem, kiedy rozmyslalem o sytuacji, w jakiej sie znalazlem. Wygladalo na to, ze ktos czy tez cos chce na powrot odeslac mnie do Escore. I wszystko we mnie buntowalo sie przeciw takiemu przymusowi. Najpierw poslano mnie do Estcarpu w beznadziejnej misji, a teraz mnie z niego wypedzano. Nie mialo to sensu, a poza tym zaden czlowiek nie godzi sie latwo z mysla, ze jest tylko pionkiem na jakiejs ogromnej szachownicy, przesuwanym to tu, to tam w celach, o ktorych nic nie wie. . Dermont opowiedzial mi kiedys o bardzo starym karstenskim zwyczaju, zarzuconym wtedy, kiedy Stara Rasa utracila wladze w kraju, ktorym zawladneli przybysze z dalekiego poludnia. W owych niemal zapomnianych czasach co dziesiec lat grano w pewna gre. Rzezbione figurki ustawiano na specjalnie oznaczonej desce. Z jednej strony zasiadal gracz uwazany za najwiekszego pana, z drugiej zas nedzarz bez ziemi i sluzby, ktory osmielil sie wziac udzial w grze. Gracz bez ziemi reprezentowal sily zniszczenia i zlego losu, magnat zas stanowil uosobienie pewnosci siebie i sukcesu. Grali oni nie tylko o cala fortune bogacza, ale takze o szczescie i powodzenie kraju. Gdy biedak obalil magnata, spodziewano sie chaosu! wielkich zmian. Czy teraz odbywala sie taka gra - z zywym czlowiekiem - ze mna - jako jednym z pionkow? W Estcarpie niezmiennie trwal odwieczny porzadek, ktory umocnil sie jeszcze po rozprawie z Karstenem. A niespokojne Escore, gdzie ozyly dawne sprzecznosci, stanowilo jego przeciwienstwo. Byc moze, za starozytna gra kryla sie jakas starsza od niej prawda, byc moze, dobrze niegdys znane dzialanie poteznych sil zredukowano do rytualu na desce do gry. Moglem snuc takie rozwazania, ale watpilem, czy kiedykolwiek dowiem sie, ktore z moich przypuszczen byly prawdziwe. Na pewno przesunieto mnie do Estcarpu, tak jak teraz mnie z niego wycofywano. Potrzasnalem glowa, ale tylko zwierzeta widzialy ten gest. W koncu zaczalem zrywac trawe wokol mego glazu, wyscielajac sobie nia poslanie. Jednego bylem pewny - nie wolno mi bylo teraz isc dalej. Chociaz spalem pod golym niebem, tej nocy nie odczuwalem potrzeby czuwania. Mozliwe, iz tak dalece wytracono mnie z normalnego zycia, ze juz mnie to nie obchodzilo. A moze bylem zbyt zmeczony, przeciez tyle sie wydarzylo. I tak zasnalem gleboko. A jesli cos mi sie snilo, nie pamietalem o tym po przebudzeniu. Kiedy z trudem wstalem rano z niewygodnego poslania, zwrocilem sie twarza do gor. Pod tym wzgledem mialem racje - jezeli stanowilem pionek na szachownicy, z pewnoscia przesunieto mnie na inne pole. Wyruszylem w droge z pustymi rekami, bez jedzenia, a czekala mnie trudna wspinaczka. Dwukrotnie sie obejrzalem. Jesli moja eskorta czuwala w nocy, to nie dotrwala do tej pory. Po zwierzecej armii nie pozostal zaden slad. Nie czulem tez potrzeby jeszcze jednej wyprawy do Estcarpu. Niewatpliwie przez caly dzien wykonywalem jakis rozkaz, chociaz nie umialbym ujac go w slowach. Strzaskane graniczne gory staly sie moim celem. Przeciez to bezsensowne, bezsensowne, powtarzala raz za razem jakas czesc mego umyslu. Zmusic mnie do wyprawy, a pozniej ja odwolac. Czego dokonalem? Spotkalem sie z uciekinierami z Karstenu tylko w jednej posiadlosci, a i na nich wywarlem ujemne wrazenie. Myslalem, ze wyslano mnie do werbowania ochotnikow - ale caly moj wysilek poszedl na marne. Wiec - i to pytanie sprawilo, ze stanalem jak wryty na skraju wawozu - wiec jaki byl prawdziwy powod mojego powrotu do Estcarpu? Zeby tylko przerwac panujaca wokol cisze, ze zloscia kopnalem kamien, ktory potoczyl sie z grzechotem. Do czego mnie uzyto? Nie wiedzialem i ta niewiedza irytowala mnie, wyladowujac sie w jedynym dostepnym mi dzialaniu - powrocie do Escore. Z trudem zszedlem ze zbocza, a potem zaczalem biec niemal na oslep, niewiele zwazajac na potrzeby swego ciala, umysl zaprzataly mi bowiem przerazajace domysly, na ktore nie znajdowalem racjonalnych odpowiedzi. Ten bezmyslny bieg zakonczyl sie upadkiem. Bezmyslny, albowiem nie moglem uciec od dreczacych mnie obaw. Lezalem na ziemi, dyszac ciezko i walac opuchnietymi rekami w zwir dopoty, dopoki nie uspokoil mnie bol. Kiedy serce przestalo mi walic jak mlotem i ustal szum w uszach, dobiegl mnie plusk wody. Ruszylem w te strone, gdyz zdalem sobie sprawe, ze bardzo chce mi sie pic. Chleptalem wode z zasilanej przez zrodlo niewielkiej sadzawki, jakbym byl drapieznym kotem. Chlodny dotyk wody na twarzy przywrocil mi rozsadek. Paniczna ucieczka nie stanowila rozwiazania, wiec - poddaj sie tajemniczym rozkazom, nim nie dowiesz sie wiecej. Kiedy ruszylem w dalsza droge, znow stalem sie rozsadnym czlowiekiem. Na pewno istnialo jakies wyjasnienie tego problemu, a moglem je znalezc tylko w Escore. Zwierzecej armii nie wymyslono w Estcarpie. Totez im predzej dotre do Escore, tym wczesniej poznam swoje miejsce w nowym porzadku rzeczy. Zaczal mi dokuczac glod. Uplynelo juz sporo czasu od momentu, kiedy spozylem podrozna racje pod skalna polka. Wiedzialem, ze w tej dzikiej okolicy nie znajde nic do jedzenia. W przeszlosci jednak wiele razy bylem glodny, szedlem wiec dalej, nie zwazajac na bolesne skurcze zoladka. Czy zdolam odnalezc doline prowadzaca do przejscia na druga strone gor? Czasami, kiedy rozgladalem sie wokolo, nie moglem zorientowac sie w terenie, gdyz albo znow dokuczalo mi to samo co niegdys znieksztalcenie wzroku, albo tez z glodu dwoilo mi sie przed oczami. Nie zatrzymal mnie zmrok, albowiem coraz bardziej roslo we mnie pragnienie dotarcia do Escore. Chwiejac sie na nogach szedlem waskim parowem, nie wiedzac, czy to ten wlasciwy. A potem - ujrzalem w oddali swiatlo! Oszolomiony zatrzymalem sie, mrugajac oczami. Przestraszylem sie, ze mnie wyprzedzili i czekali juz na mnie moi wrogowie, ktorzy nie tylko odetna mi odwrot, ale znow mnie schwytaja. Moj umysl dzialal tak niesprawnie, ze nie widzialem wyjscia z tej sytuacji. Jezeli sie cofne - wroce na rownine albo zagubie sie na podgorzu i nigdy nie znajde drogi do Escore. Bracie! Tak zaglebilem sie w myslach, ze w pierwszej chwili to wezwanie nic dla mnie nie znaczylo. A potem - potem - Kemocu! Nie sadze, bym zawolal go na glos po imieniu, kiedy zaczalem biec w strone ognia - ale zrobilo mi sie cieplo kolo serca. Wyszedl mi na spotkanie i nagle zrozumialem, ze o wlasnych silach nie przejde tych ostatnich kilku krokow. Na poly ciagnac, na poly podtrzymujac zaprowadzil mnie do oazy swiatla i ciepla. Oparlem sie o sprezysty krzew, trzymajac w rekach niewielka miske. Jej zawartosc ogrzala mi dlonie, a aromatyczny zapach zachecil do spozycia gestego gulaszu. Kemoc mial na sobie stroj ludu Dahaun, lacznie z energetycznym biczem u pasa, a przeciez wygladal tak samo jak setki razy w przeszlosci, kiedy to razem obozowalismy w gorach. I ta znajoma scena zlagodzila targajacy moja dusza bunt przeciw obcej kontroli, podobnie jak gulasz zmniejszyl glod dreczacy moje cialo. -Wiedziales, ze nadchodze? - Pierwszy przerwalem milczenie, gdyz Kemoc pozwolil mi odpoczac i odprezyc sie w spokoju. -Ona wiedziala. Pani Zielonych Przestworzy - odparl z pewna rezerwa w glosie. - Powiedziala nam, ze cie pojmano... -Tak. -Nie pozwolili Kaththei pomoc ci. Zastosowali wobec niej blokade umyslu! - Teraz jego ton stal sie wyraznie wrogi. - Lecz mnie nie mogli powstrzymac. I rzuciwszy wlasne czary oznajmili mi, ze moge isc i zobaczyc, czy dobrze podzialaly. Cos mnie tknelo! Czy Kemoc rowniez czul, ze kieruje nim obca wola? Ich czary. Zwierzeta - tak, to mogly byc czary Dahaun. -Nie mieli pewnosci, czy podzialaja - w Estcarpie. Ale wydaje sie, ze tak sie stalo, skoro tu jestes. Kyllanie, czemu odszedles? - zapytal gniewnie. -Musialem. - I opowiedzialem o wszystkim, co mi sie przytrafilo, kiedy obudzilem sie w Zielonej Dolinie. Nie ukrywalem tez przed nim zatroskania, ze kieruje nami jakas nieznana sila w rownie obcym nam celu. -Czy to Dahaun? - zapytal znow ostro. Potrzasnalem przeczaco glowa. -Nie, ona tego nie chciala. Ale powiadam ci, Kemocu, ze nie z wlasnej woli bierzemy udzial w grze, ktorej nie rozumiemy. Ja nie mam pojecia, po co, poslano mnie tam - a potem pozwolono mi - nie, kazano mi - wrocic z powrotem do Escore! -Nasi gospodarze twierdza, ze w Escore odbywa sie przegrupowanie sil, ze gromadza sie rozproszone zastepy zla. Sami rowniez zwoluja swoich sojusznikow. Czas rozejmu sie skonczyl. Obie strony daza do proby sil. I mowie ci, bracie, ze chociaz to niebezpieczne, cieszy mnie taki rozwoj sytuacji. Albowiem nie podoba mi sie ta gra za kulisami. -Kaththea - powiadasz, ze zastosowano wobec niej blokade umyslu? -Dopoty, dopoki nie zgodzi sie zaprzestac uzywania Mocy. Twierdza, ze w ten sposob obudzilaby wszystkich, ktorych musimy sie obawiac. Czeka z innymi, tam... - Wskazal na sciane gor za nami. - Dolaczymy do nich za dnia. Tej nocy znow snilem. Jeszcze raz jechalem przez pola Escore, lecz w innej postaci - w kolczudze, z bronia u pasa, gotow do walki na miecze albo na cos gorszego. A ze mna jechala gromada tych, ktorzy wybrali walke u mego boku. Wsrod nich dostrzeglem twarze niedawno poznanych ludzi. Zobaczylem pania Chriswithe, byla w kolczudze, uzbrojona, jak to jest w zwyczaju w niebezpiecznych czasach. Usmiechnela sie do mnie, zanim odjechala, a jej miejsce zajeli inni ludzie ze Starej Rasy. Podrozowalismy zdjeci rozpacza, zewszad bowiem grozilo nam niebezpieczenstwo. Plynal nad nami sztandar w ksztalcie wielkiego zielonego ptaka (a moze ogladalem prawdziwego ptaka, tylko kilkakrotnie wiekszego od tych, ktore znalem?) Wiatr trzepotal nim w taki sposob, iz ptak ow mial zawsze, niczym podczas lotu, rozpostarte skrzydla. I przez caly czas gotowi bylismy bronic sie do ostatniego, by nie zaplacic daniny jakiemus panu Ciemnosci. -Kyllanie! - Obudzilem sie czujac, ze Kemoc szarpie mnie za ramie. -Miales zle sny - powiedzial. -Moze zle, a moze nie. Czekaja cie walne bitwy, tak jak tego chciales, Kemocu, jedna za druga. Ale czy oczyscimy te ziemie, czy tez zostaniemy w niej pogrzebani... - Wzruszylem ramionami. - W kazdym razie mamy rece i miecze, ktorymi mozemy sie posluzyc. Chociaz czas nam nie sprzyja. Po raz drugi wspinalismy sie na sciane skalna, pozostawiajac za soba Estcarp. Mimo wewnetrznego nakazu, wedrowalem powoli. A kiedy znalezlismy sie na szczycie, przed wejsciem na przelecz, odwrocilem sie podobnie jak Kemoc. Moj brat przylozyl do oczu daleko widzace soczewki. Nagle zesztywnial caly i zrozumialem, ze cos zobaczyl. -Co sie dzieje? W odpowiedzi podal mi soczewki. Ujrzalem drzewa i skaly, a miedzy nimi ludzi. Wiec znow jechali moim tropem? No coz, to nie potrwa dlugo, przestrasza sie zakazanej ziemi, tak jak ich poprzednicy. Byl to liczny oddzial - naprawde bardzo chcieli mnie schwytac. Wreszcie nastawilem lepiej soczewki i przyjrzalem sie jednemu jezdzcowi, drugiemu, trzeciemu. Nie wierzac wlasnym oczom spojrzalem na Kemoca. Skinal glowa, a na jego twarzy malowalo sie zaskoczenie. -Dobrze widzisz, bracie - czesc z nich to kobiety! -Ale skad? Czy sa to Czarownice, ktore same chca pochwycic zbiega? -Czy jakas Czarownica trzymalaby przed soba dziecko w podroznej kolysce? Podnioslem znow soczewki, obieglem spojrzeniem cala grupe i znalazlem te, ktora wczesniej zauwazyl Kemoc, kobiete w plaszczu i dlugich spodniach przeznaczonych do dalekich podrozy, dzierzaca przed soba na siodle kolyske z dzieckiem zbyt malym, by moglo dosiasc kucyka. -Jakis najazd, uciekaja przed nim. - Szukalem jedynego wiarygodnego wyjasnienia. -Mysle, ze nie. Jada z poludniowego wschodu. Teraz najazd moglby grozic jedynie od polnocy, ze strony Alizonu. Nie, sadze, ze to sa rekruci - rekruci, po ktorych cie poslano, bracie. -To niemozliwe, kobiety i dzieci! - zaprotestowalem. - Przeciez swoja historie opowiedzialem tylko we dworze Hervona, ale zdyskredytowano ja po tym, jak oswiadczylem, ze jestem banita. Nie mieli powodu, zeby... -Powodu, o ktorym wiedziales - poprawil mnie. Nie wiem, czemu w owej chwili przypomnialem sobie pewne wydarzenie z dziecinstwa. Wszedlem do wielkiej sali zamku w Estfordzie przy jednej z tych rzadkich okazji, kiedy odwiedzil nas nasz ojciec. Tak, to wtedy przywiozl ze soba Otkella, ktory mial uczyc nas wladania bronia. I opowiedzial o czyms, co niedawno wydarzylo sie na Gormie. Do zatoki przyplynal zza morz sulkarski statek z martwa zaloga na pokladzie. W kajucie kapitanskiej znaleziono zapis historii zarazy, ktora zawleczono na statek w odleglym porcie i ktora przenosila sie z czlowieka na czlowieka. Zaloga Gormu odholowala statek daleko w morze, podpalila i zatopila wraz z trupami. A wszystko zaczelo sie od jednego marynarza, ktory wrocil z odwiedzin w porcie niosac w sobie nasiona smierci. Zalozmy, ze wyslano mnie do Estcarpu jako nosiciela podobnych nasion - moze nie chodzilo bezposrednio o choroby i smierc - jakkolwiek taki mial byc koncowy rezultat - chodzilo jednak o to, zeby zarazic napotkanych ludzi potrzeba odnalezienia Escore? Chociaz to wyjasnienie wydawalo sie fantastyczne, odpowiadalo na wiele pytan. Kiedy Kemoc odczytal to wszystko w moim umysle, wzial ode mnie soczewki, zeby jeszcze raz przyjrzec sie zmierzajacym w nasza strone ludziom. -Nie sprawiaja wrazenia ani otepialych, ani oslepionych - zauwazyl. - Twoja zaraza musiala dobrze sie zadomowic. -Wszystko, byle nie kobiety i dzieci! Pragnalem orszaku wojownikow, samotnych, zahartowanych w bojach. Po coz sprowadzac rodziny do zagrozonego przez moce Ciemnosci Escore - nie! -Wydaje sie, ze ktos lub tez cos zamierza odbudowac narod. - Kemoc opuscil soczewki. -Wiecej pionkow do gry! - Ogarnal mnie gniew, choc wiedzialem, ze na nic sie to nie zda. Nie chcialem wziac powtornie soczewek, kiedy Kemoc je do mnie wyciagnal. To bylo moje dzielo i ja bede musial za nie odpowiadac. -Nie moga zabrac koni - zauwazyl moj brat, myslac praktycznie. O malo nie uderzylem go za to, ze tak predko zaakceptowal plany nie znanej nam sily. - Ale mozna podniesc ich dobytek na linach i w ten sposob pomoc im we wspinaczce. A gdyby pozniej poza wypelniona drzewami dolina czekaly na nich rogate wierzchowce... -Jestes bardzo pewny tego, ze do nas jada - odparowalem. -Poniewaz ma racje! Za nami pojawila sie Kaththea. Potem podbiegla do nas i polozywszy rece na ramieniu Kemoca i moim polaczyla sie z nami. -Czemu? - Mialem nadzieje, ze moja siostra odpowie na to pytanie. -Dlaczego jada? Przyjada nie wszyscy, przyjada tylko ci, ktorzy odebrali wezwanie, poczuli potrzebe. A czemu wyslano wlasnie ciebie, Kyllanie? Dlatego, ze tylko ty sposrod nas mogles niesc nasienie wezwania. We mnie nie mozna go bylo ulokowac podczas snu, albowiem w moim umysle znajduje sie zbyt wiele zabezpieczen Mocy. To dotyczy rowniez Kemoca, blokada w moim umysle rozciaga sie bowiem takze i na niego. Dlatego ty zostales nosicielem, siewca... a teraz nadszedl czas zbiorow! -Jada na smierc! -Niektorzy zgina - zgodzila sie ze mna moja siostra. - Ale czyz wszystko, co zyje, nie ociera sie o smierc od pierwszego tchnienia? Zaden czlowiek nie jest w stanie wybrac godziny swej smierci, jesli wedruje przez zycie /godnie z przeznaczeniem. A ty, bracie, nie powinienes oplakiwac losu, ktory pozwolil ci zaniesc twoje marzenie do Estcarpu. Zyjemy w czasach wielkich zmian, w czasach, w ktorych przypadek moze zadecydowac o wszystkim, i wkraczamy w nowy porzadek, w porzadek ktorego nie rozumiemy. Kto potepia miecz za to, ze zabija? Odpowiedzialnosc spada na reke i umysl! -Wiec czyja reka i umysl kryja sie za tym wszystkim? -A ktoz zna imiona Niesmiertelnych? Ta szybka odpowiedz zaskoczyla mnie. Wiedzialem, ze sa ludzie wierzacy w bezimienne sily stojace ponad natura, czlowiekiem i swiatem. Ale nie rozumialem, czemu wierzyly w nie Czarownice. -Tak, Kyllanie, zdobywanie wiedzy nie oznacza kresu wiary, chociaz te, ktore zbyt wczesnie koncza nauke, przysieglyby, ze tak jest. Nie wiem, czyje plany zaczelismy wprowadzac w zycie, ani nie neguje tego, ze moze to byc trudne i ze czeka nas wiele zmartwien. Wszakze stalismy sie ich czescia i nie mozemy zawrocic z tej drogi. Tymczasem zas przestan gryzc palce i znow stan sie soba. Tak oto przybylismy do Escore. A ja, ktory rzucalem wyzwanie smierci od chwili, kiedy po raz pierwszy przypasalem miecz, znow wzialem na siebie to brzemie i wiele innych. Albowiem pozniej rzeczywiscie zdobylismy Escore za pomoca stali, odwagi i nie skalanych zlem czarow. I jest to zdumiewajaca opowiesc, ktora musi zostac spisana, w osobnej kronice. Lecz taki wlasnie byl poczatek tej historii, siew ziarna, z ktorego potem zebrano plony - a sa to dzieje nas trojga. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/