Uspione archiwum Uspione archiwum Wawrzyniec Podrzucki ROZDZIAL 1 Poliprocesory w glowie Thomasa Farquaharta wlaczyly sie automatycznie w chwile po tym, jak pijany w sztok stoczyl sie ze schodow w Przewoltowanym Wegorzu i stracil przytomnosc. Tylko ich czujnosci zawdzieczal, ze ranek nastepnego dnia nie przywital go obezwladniajacym bolem glowy ani smakiem wymiocin w ustach. Sluzbowe bioimplanty, dzieki ktorym mogl bezkarnie opychac sie proszkiem na karaluchy, o alkoholu nie wspominajac, nieraz juz okazaly sie prawdziwym blogoslawienstwem. Jednak po wczorajszej klotni z arcykonstablem Gerhardem von Kloskym Thomas chcial jedynie upic sie jak za dawnych czasow, totez z pelna swiadomoscia wylaczyl je jeszcze przed progiem baru. Usluzne wszczepy zdolaly przez noc oczyscic jego organizm z toksyn, ale niewiele mogly poradzic na moralnego kaca. Nigdy wiecej! - poprzysiagl swemu odbiciu w lustrze, a potem zaczal sie zastanawiac, kto pomogl mu w dotarciu do domu. Sam tego nie dokonal, to pewne. Nie mogl sobie nawet przypomniec, kiedy i jakim sposobem opuscil Wegorza ani co wyprawial po tym, jak piwo odebralo mu rozum. I lepiej nie myslec, jakie powitanie czeka go dzisiaj w straznicy, jesli paplanina zawistnych jezykow dotarla juz do uszu arcykonstabla.Thomas otworzyl niewielka scienna garderobe, na ktorej dnie spoczywal caly jego sluzbowy sort: jeden galowy mundur, dwa polowe uniformy na zmiane, kilka kompletow przepisowej bielizny, no i skorka, starannie zlozona w malym futerale, ktora, podobnie jak poliprocesory, byla osobistym podarkiem od von Klosky'go. Z ciezkim sercem Farquahart podniosl szare etui, oczyma duszy widzac juz, jak sklada je na biurku arcykonstabla razem z cala reszta. Gerhard, co prawda, wybaczal Thomasowi wiele, ale nawet wyrozumialosc tego niezwyklego czlowieka musiala miec swoje granice i trudno bylo oczekiwac, ze von Klosky przymknie oko na wczorajsze wybryki swojego zastepcy. Coz, Farquahart zdawal sobie sprawe, ze sam jest sobie winien, i nie bedzie mial prawa narzekac na niesprawiedliwosc losu, jesli Gerhard postanowi odebrac mu insygnia konstabla. Nie wiedzial tylko, jak upora sie z wlasnym wstydem i upokorzeniem, ktorych bez watpienia nie oszczedza mu najblizsze dni, i z zalem po utracie takich cudeniek jak poliprocesory czy skorka. Farquahart otworzyl futeral i wyjal z niego cienki jak mydlana banka jednoczesciowy kombinezon, ktory potrafil wiele ciekawych rzeczy, ale jego glownym zadaniem byl kamuflaz, bliski zreszta idealnego. Ten jeden, ostatni raz, pomyslal ze smutkiem, ostroznie przywdziewajac skorke. Narzucil na nia swoj zwykly polowy uniform mlodszego konstabla i z westchnieniem ulgi spostrzegl, ze nikt nie skorzystal z jego wczorajszej niedyspozycji i nie ukradl mu neutralizatora. Szybko przelknal trudne do zidentyfikowania resztki z niesprzatanego od dwoch dni stolu i wyszedl z domu. Byla dopiero siodma i do przepisowej pory rozpoczecia sluzby zostala godzina, ale Thomas liczyl na to, ze spacer pustymi jeszcze uliczkami pomoze mu przewietrzyc umysl i wyrzucic z niego wiekszosc przykrych wspomnien z wczorajszej nocy, a przede wszystkim przygotowac sie psychicznie na spotkanie z przelozonym. Skromne dormitorium Thomasa znajdowalo sie po zachodniej stronie Rzeki, podobnie jak straznica, i gdyby zaraz po przekroczeniu progu skierowal sie na polnoc, dotarlby do niej w niecale dziesiec minut. Wybral jednak okrezna droge biegnaca stromymi zaulkami w kierunku placu u stop Wesendu, gdzie nawet o tak wczesnej godzinie powinny byc juz otwarte pierwsze stragany i budki z jego ulubiona erba mate. Szedl bez pospiechu, mijajac domy srednio zamoznych mieszczan, nad ktorymi gorowaly wille Wysokich Rodow, jak jaskolcze gniazda uczepione skarpy Ryftu. Zabudowa w Keshe byla gesta, niemniej tu i owdzie pozostaly jeszcze nagie skrawki dziewiczego zywogruntu, ktory o tej porze byl w szczytowej fazie cyklu. W ciszy poranka mozna bylo uslyszec, jak regularnie oddycha, wchlaniajac stare i oddajac swieze, przesycone chlodna wilgocia powietrze. Thomas staral sie nie myslec na razie o niczym szczegolnym, delektowal sie po prostu rzeskoscia poranka i rozluznial umysl. Skrecil i omijajac San-Soho, zszedl po drewnianych schodach na glowny plac miejski. Tak jak przypuszczal, nad jedna z budek unosila sie para z kociolkow, roztaczajac w porannym powietrzu kuszace zapachy. Podszedl do niej i z ciekawoscia zajrzal do srodka. -Dzien dobry - odezwal sie do niewysokiego czlowieczka, ktory krzatal sie wsrod swoich garow. -O, pan konstabl! Witam, witam. - Zagadniety usmiechnal sie szeroko do pierwszego w tym dniu klienta. - A coz to tak wczesnie? -Jakos nie moglem dzisiaj spac - rzekl Thomas, rzucajac pierwszy z brzegu powod, jaki przyszedl mu do glowy. -No tak, czasem najdzie czlowieka taka duchota w nocy... - przytaknal straganiarz ze zrozumieniem, szybko jednak przeszedl do sedna. - To jak, bierzemy cos? -Jesli jest erba mate... -Oczywiscie, i to swiezutko zaparzona. Jak podac: slodka czy solona? -Solona, jesli mozna. I z odrobina mleka. -Doskonale. - Straganiarz nalal parujacy napoj do kubka. - A moze cos do tego na zabek? -Ee... A co jest? -No coz... Jakby bylo troche pozniej, mialby pan konstabl w czym wybierac, a teraz jest tylko pokkala na polkwasno albo ryzopros z ostrym sosem. Ale obydwie rzeczy wysmienite, gwarantuje. -No dobrze, niech bedzie ryzopros - zgodzil sie Thomas, bo spacer i aromaty z kociolkow zdazyly pobudzic jego apetyt. -Sluze z przyjemnoscia - rzekl tamten i zrecznym ruchem polozyl cale zamowienie na waskim kontuarze. Kubek parzyl w reke. Erba mate byla goraca, ale taka wlasnie Thomas lubil najbardziej. Saczyl ja niespiesznie, na wszelki wypadek opierajac sie o kontuar tylem do straganiarza. To powinno wystarczajaco wyraznie dac do zrozumienia wlascicielowi budy, ze pan konstabl nie ma tego ranka ochoty na zadne pogawedki. Niestety... -Ludziom to juz w ogole nie mozna dzisiaj wierzyc - Thomas uslyszal niby to obojetnie wypowiedziane slowa. - Bo przeciez niemozliwe, zeby pan konstabl wczoraj... Farquahart odwrocil sie raptownie do straganiarza, rozchlapujac na reke goracy plyn. -Co wczoraj? - rzucil ostro i spojrzal tamtemu prosto w oczy. -Alez nic zgola! - Straganiarz az sie cofnal na widok niewrozacej niczego dobrego miny straznika. - Ja tylko... Ja tylko chcialem zapytac, czy sos nie jest przypadkiem za ostry. -Moze byc - mruknal Thomas z pelnymi ustami. Tak naprawde sos byl mdly. Kolejne oszustwo na coraz dluzszej liscie, pomyslal Thomas. Ale jeszcze na progu domu przyrzekl sobie solennie, ze dzisiaj nikomu nie pozwoli sie sprowokowac i nie wda sie w zadna awanture, baknal wiec tylko: -Przepraszam, niepotrzebnie sie unioslem - po czym w milczeniu wzial sie do konczenia posilku. Straganiarz odetchnal z ulga, a chcac odwzajemnic uprzejmosc, nachylil sie nad kontuarem ku konstablowi... i zostal poczestowany swoja wlasna potrawa, ktora Farquahart parsknal mu nagle prosto w twarz. Miska i kubek, wypuszczone z rak, stuknely o wypolerowane tysiacami stop ogniodebowe klepki placu. Thomas zlapal sie za glowe i zatoczyl na sciane budki, tak rozdzierajacy byl alarm, ktory niespodziewanie zawyl w jego sensorium. Zawyl, lecz urwal sie gwaltownie po kilku sekundach, pozostawiajac Farquaharta w chwilowym szoku. -Swieta macierzy, panie konstablu! - krzyknal szczerze zaniepokojony straganiarz, scierajac z twarzy resztki tego, czym oplul go Thomas. - Co z wami? Przeciez to nie moglo byc az takie ostre, sam kosztowalem! - I z niedowierzaniem rzucil sie do swoich garnkow, by sprawdzic, czy rzeczywiscie nie przesadzil z przyprawami. Oprzytomniawszy po pierwszym zaskoczeniu, Thomas wysypal na kontuar kilka monet, bez liczenia. -Zaraz, to za duzo! - zawolal straganiarz na widok calych dwudziestu gloss, lecz Farquahart machnal tylko reka i pognal na skroty w kierunku poludniowych rogatek. W calym Keshe czuwalo ponad piecdziesiat alarmowych mikroboi, o ktorych istnieniu wiedzieli tylko on, Gerhard i Regulamin. Wszystkie przechwycily to samo co Farquahart - alarmowy sygnal najwyzszego priorytetu, do tego momentu znany mu jedynie z teoretycznego instruktazu - i jednoczesnie zlokalizowaly most Grynish jako jego zrodlo. Nie powiedzialy wprawdzie, kto go wyslal, ale Thomas wiedzial, ze nadawca mogl byc tylko jeden. Z sercem coraz glosniej bijacym na trwoge, w kilku susach pokonal strome schodki zaulka Nofolk, w biegu przeskoczyl nad barierka, wyladowal na biegnacej ponizej Promenadzie Porcelanowej i zakreciwszy ostro tuz za magazynami, wypadl na ostatni przed mostem prosty odcinek Bulwaru Nadrzecznego. Lecial tak szalenczo, ze wyszarpniety z olstra neutralizator niemal wyfrunal mu z reki wprost do Rzeki. Lecz kiedy Thomas pokonal ostatni zakret i wypadl zza skrzydla wiatrochronu, okazalo sie, ze nie ma do kogo wymierzyc sluzbowej broni. Most byl kompletnie pusty. Skonfundowany, przebiegl po nim tam i z powrotem, ale nie dostrzegl zadnych sladow walki ani jakichkolwiek innych dramatycznych wydarzen. Tymczasem indagowane mikroboje powtarzaly z uporem, ze sygnal zostal nadany wlasnie stad, niespelna trzy minuty temu, i ze o pomylce nie moze byc mowy. Thomas stanal posrodku drewnianego chodnika, rozgladajac sie nerwowo na wszystkie strony. Co to ma znaczyc? To on gnal jak wariat, o malo nog sobie nie polamal, a tu nic? Deus, jesli to jakis glupawy zart...! Thomas z miejsca zaprzeczyl sam sobie. Von Klosky'emu trudno bylo odmowic poczucia humoru, jednak tak sztubacki numer zupelnie do niego nie pasowal. No wiec co, do ciezkiej zarazy?! -Gerhard, odezwijze sie wreszcie! - nadal blagalnie. - Chociaz jeden impuls! Przeszukal pasmo po pasmie, za kazdym razem z takim samym skutkiem: zero odbioru. Nie wychwycil nawet charakterystycznego poszumu tla, jakby komunikator Gerharda von Klosky'ego zniknal z tego swiata razem ze swoim wlascicielem. Na naocznych swiadkow tez nie bylo co liczyc i choc jeszcze niedawno Thomas rozkoszowal sie poranna cisza wyludnionych uliczek, teraz przeklinal uspione miasto. W zasiegu wzroku nie bylo zywej duszy, nikogo, kim moglby potrzasnac i komu rzucilby mu w twarz: "Hej, ty! Nie widziales przypadkiem arcykonstabla?". Przechylil sie przez barierke i spojrzal w dol, na znajdujaca sie kilkanascie metrow ponizej przystan. Opustoszale tratwy i promy kolysaly sie lagodnie na wodzie, przycumowane do plywajacych pomostow. Minie jeszcze co najmniej pol godziny, nim zalogi zaczna sie krzatac na ktorejkolwiek z lodzi. -Niech to jasna krew zaleje! - zaklal Thomas w bezsilnej zlosci. - Co tu sie stalo? Zaraz, a moze tu sie zupelnie nic nie stalo? Moze Gerhard po prostu wszystko to zaaranzowal, zeby sprawdzic szybkosc jego reakcji, znajomosc procedur, predyspozycje sledcze? Innymi slowy, by zobaczyc, czy jego niezrownowazony emocjonalnie zastepca wciaz jeszcze zasluguje na to miano. Egzamin ostatniej szansy? Ale przeciez jest ktos, kto moglby to potwierdzic, chocby z czystej przekory! Thomas od razu sie rozluznil, po czym otworzyl kanal bezposredniej lacznosci ze straznica. -Regulamin! Po irytujaco dlugiej chwili stary safandula zaswiergolil po drugiej stronie lacza... -Funkcjonariusz Farquahart? -No, a kto? Staruszku, badz tak mily i podaj mi aktualne koordynaty Gerharda. Po drugiej stronie lacza odezwalo sie cos jakby ciche chrzakniecie, a potem ironiczne: -Prosze, prosze... Nie minelo jeszcze dwadziescia minut od waszego wyjscia na patrol, funkcjonariuszu Farquahart, a wy juz zdazyliscie zgubic partnera? Doprawdy, nie przestajecie mnie zadziwiac. Thomas zgrzytnal zebami. -Sluchaj no, slimaku, wyjatkowo nie mam czasu na twoje abstrakcyjne dowcipy, wiec z nimi skoncz i podaj mi namiar na Gerharda, te es jot pe. -Pytanie tylko, ktory z nas dwoch zartuje sobie w tej chwili? - odparowal Regulamin, niezmieszany. -O czym ty mowisz? -A o tym - odrzekl Regulamin z lekka urazonym tonem - ze najpierw wydajecie mi kategoryczny zakaz utrzymywania z wami jakichkolwiek otwartych polaczen podczas dzisiejszego patrolu, powolujac sie zreszta na konkretny artykul Protokolu, dokladnie paragraf zero trzynascie, ustep szesc kreska trzy kreska jeden, o nadzwyczajnych okolicznosciach dochodzeniowych, a zaraz potem wycofujecie sie z tego bez zadnego uzasadnienia. Szczeki Thomasa zwarly sie w gluchej zlosci. Znowu sie zaczyna! Regulamin, przejety przez von Klosky'ego w spadku po poprzednich rezydentach straznicy i stanowiacy dla calych pokolen keshenskich konstabli cos w rodzaju sekretu Wielkiej Lozy, ukrywanego przed ogolem mieszkancow, byl nadzwyczajnym dziwadlem. Ni to maszyna, ni to wielka gadajaca gasienica, zdziwaczaly i manieryczny, byl na swoj sposob inteligentny i, w zasadzie, calkiem do rzeczy. Przewaznie na zadane mu pytania odpowiadal w miare konkretnie, nawet jesli zbyt kwieciscie i rozwlekle. Czasami jednak rozmowa z nim stawala sie po prostu surrealistyczna, co potrafilo doprowadzic Thomasa na skraj furii. -Przepraszam, co? O czym ty bredzisz, dzdzownico? Jaki zakaz? -Ten, ktory wydaliscie mi osobiscie dwadziescia trzy minuty temu - powtorzyl Regulamin z naciskiem. - Czyzbyscie nieudolnie probowali wziac mnie pod metaforyczny wlos, funkcjonariuszu Farquahart? -Owszem, probuje z toba rzeczowo porozmawiac i nie dostac przy okazji szalu! - rozsierdzil sie Thomas. - Jak moglem ci czegokolwiek zakazac, stary pomylencu, jesli mnie jeszcze dzisiaj w ogole w straznicy nie bylo? -Wybaczcie, funkcjonariuszu Farquahart, ale w tej chwili chyba juz lekko przesadzacie w lekcewazeniu moich zdolnosci psychosensorycznych! - zachnal sie Regulamin. - Nie pojmuje tylko, jaki macie cel w robieniu ze mnie, ze uzyje tu gminnego okreslenia, durnia? -Dobrzy ludzie, dajcie mi cierpliwosc! - syknal Thomas przez zacisniete zeby. - Ty masz juz urojenia ze starosci! -Czy sluzbowy rejestrator, ktory odnotowal w dniu dzisiejszym wasza obecnosc w komendanturze, takze posadzicie o uleganie przywidzeniom, funkcjonariuszu Farquahart? - spytal Regulamin sarkastycznie. Thomasa na chwile zatkalo. -Bzdura, niemozliwe! - zaprzeczyl z irytacja. - Nie mam pojecia, czyja obecnosc odnotowal ten cholerny rejestrator, ale z cala pewnoscia nie moja! -Ktoz zatem mogl to byc, waszym zdaniem? Thomas zglupial. Rejestrator na swoim nosniku nie uchwyci mary sennej, sfabrykowac zapisu tez sie w zasadzie nie da. Jesli zatem ta sflaczala meduza nie stroila sobie zartow... -Milczycie, funkcjonariuszu Farquahart. Ergo... -Ale ja naprawde nie bylem jeszcze dzisiaj w straznicy! - wyjeczal skonfundowany Farquahart. - Nawet nie przechodzilem w poblizu! I w zyciu nie slyszalem o zadnym paragrafie zero trzynascie! Na rany Drzewa, przeciez nie lunatykuje! -Niemniej funkcjonariusz von Klosky opuscil dzisiaj komendanture z kims podobnym do was jak dwie krople wody. Macie brata blizniaka, ktorego do tej pory ukrywaliscie przed swiatem? A moze replikowaliscie sie kiedys w sekrecie? -Zwariowales? - obruszyl sie Thomas, jednoczesnie czujac, jak chlodny dreszcz zaczyna bladzic mu po plecach. -W takim razie - rzekl Regulamin z przekasem - mamy tu do czynienia z nader interesujaca zagadka. I co najmniej z dwoma Thomasami Farquahartami w jednym malym New Cheshire. Thomas ponownie rozejrzal sie po opustoszalym moscie, teraz juz z niemal zabobonnym lekiem. Cala sprawa zaczynala wygladac coraz bardziej nieprawdopodobnie. -Przestan sie nabijac - mruknal skonsternowany, nerwowo przeczesujac palcami ruda czupryne. - Mam uwierzyc, ze Gerhard wyszedl dzisiaj rano ze straznicy w towarzystwie... mojego sobowtora? -O ile, oczywiscie, nie byliscie to mimo wszystko wy - rzekl Regulamin z uporem, choc jego poprzednia pewnosc siebie zdazyla juz gdzies zniknac. -Nie bylem! - wykrzyknal Thomas, z desperacja akcentujac kazda sylabe. - Deus, cos niesamowitego... Zaraz, a ten zakaz komunikowania sie z nami, ktory wydal ci ow... ktos, odnosil sie do wszystkich rodzajow przekazu i wszystkich okolicznosci? -Absolutnie wszystkich. -No i co? Tak po prostu zastosowales sie do jakiegos glupiego przepisu? Wylaczyles sie kompletnie, na wszystkich kanalach? Znow cos na ksztalt swinskiego chrzakniecia zabrzmialo w sensorium Thomasa. -Wy chcieliscie, wiec ja sie wylaczylem - odparl Regulamin defensywnie. - Staram sie w miare moznosci nie wtracac do sluzbowych dzialan funkcjonariuszy. Thomas pokiwal glowa z niedowierzaniem. -Ale sygnal Gerharda musiales odebrac, nie ma sily! -O jakim sygnale mowicie? -Jak to, o jakim? O sygnale alarmowym A jeden, ktory von Klosky nadal niecale piec minut temu! -Niestety, nie - odezwal sie Regulamin bezradnie. -Matko wszechzieleni! - jeknal Thomas, z wsciekloscia zaciskajac dlonie na barierce mostu. - No to pieknie! Po prostu wspaniale! Jak mi jeszcze teraz powiesz, ze transpondera Gerharda tez nie mozesz namierzyc... -W rzeczy samej, nie moge - odparl Regulamin po chwili milczenia. - Aczkolwiek nie pojmuje, jak to mozliwe. Lokalizatorow nie da sie wylaczyc, przynajmniej w teorii... -Mam gdzies teorie - parsknal Thomas. - Chce wiedziec, gdzie jest w tej chwili Gerhard! -Przykro mi, funkcjonariuszu Farquahart, ale obawiam sie, ze nie potrafie udzielic odpowiedzi na to pytanie. I przyznam, ze jest to dla mnie w najwyzszym stopniu niepokojace, a zarazem zenujace, iz nie dostrzeglem wszystkiego wczesniej... Prosze o wybaczenie i o poinformowanie starego glupca, co sie stalo. -Nie wiem, co sie stalo, rozumiesz? Nie wiem, nie wiem! - wyrzucil z siebie Thomas gniewnie. - Gerhard wyslal swoj sygnal z mostu Grynish, ale tu nic nie ma! Ani jego, ani krwi, ani w ogole zadnych innych sladow! Jakby go jakies przeklete duchy porwaly! -Czy... moge jakos pomoc? - zapytal Regulamin zgaszonym i pelnym zatroskania glosem. -A coz ty mi pomozesz, jesli nawet nie potrafisz okreslic jego polozenia? -Niemniej od tej chwili bede nieustannie probowal... -Wiec probuj. Tak, probuj, i daj mi natychmiast znac, jak tylko cos zlapiesz. I niech cie macierz broni przed ponownym blokowaniem przekazu, bo chyba zywcem pokroje twoj stary odwlok! -To sie juz nie powtorzy, funkcjonariuszu Farquahart, macie na to moje slowo - zapewnil go Regulamin solennie. -Mam nadzieje - mruknal pod nosem, ze zloscia odpychajac sie od barierki. I co ja mam teraz zrobic? - zastanawial sie goraczkowo. Od czego zaczac, czego szukac? Zeby chociaz odlamana drzazga, jeden wlos, jakikolwiek punkt zaczepienia! Sytuacja byla niczym z koszmaru sennego, w ktorym doznaje sie uczucia calkowitej niemocy, kiedy patrzac, nic sie nie widzi, sluchajac, nie slyszy, a biegnac, nie mozna ruszyc z miejsca na krok. Ktos przeprowadzil tu akcje, o jakiej nie bylo nawet wzmianki w instrukcjach dla strozow Prawa. Zaplanowana i wykonana po mistrzowsku, i to przez kogos, kto musial dysponowac poufnymi informacjami oraz niebagatelnymi srodkami na jej realizacje. Tylko kto to byl? Nie majac lepszego pomyslu, Thomas uaktywnil receptory skorki, wydatnie rozszerzajace mozliwosci jego sensorium. Moze teraz zauwazy albo wyczuje cos, co umyka jego naturalnym zmyslom? Raz jeszcze ruszyl wzdluz mostu, przygladajac sie bacznie kazdej dziurze w desce, kazdemu zarysowaniu i kazdemu przebarwieniu drewna, w nadziei ze znajdzie cos, co pomoze mu wyjasnic tajemnicze wydarzenia sprzed kilku minut. I rzeczywiscie. Zaledwie kilka krokow dalej, mniej wiecej posrodku przeprawy, odkryl na chodniku oraz fragmencie balustrady resztkowy ladunek po niedawno oddanym strzale z neutralizatora, a na poreczy odcisk dloni, ktory ze zdumieniem zidentyfikowal jako identyczny ze swoim. Odcisk byl zupelnie zimny i teoretycznie mogl rownie dobrze nalezec do niego, jak do jego domniemanego sobowtora. Sek w tym, ze ostatni raz przechodzil mostem Grynish przeszlo dwa miesiace temu i od tamtej pory odcisk dawno juz powinien ulec zatarciu przez rece tysiecy innych ludzi. Co do strzalu, nie sposob bylo powiedziec, kto strzelal do kogo ani z jakiego typu elektrycznej broni. Niemniej odcisnieta w starym drewnie skalarna sygnatura wyladowania byla potwierdzeniem, ze zaledwie pare minut temu doszlo tu do jakichs gwaltownych zajsc. Podniecony tymi dwoma drobnymi znaleziskami, Thomas ze zdwojona uwaga zaczal przeczesywac most w poszukiwaniu kolejnych wskazowek, i w chwile pozniej mial pierwszy dowod, ze Gerhard istotnie znajdowal sie tutaj w tym samym czasie, kiedy uzyto neutralizatora: cieply jeszcze slad po jego palcach, pozostawiony na przeciwleglej barierce. Nie bylo to wiele, totez Thomas zbadal odcisk najrzetelniej, jak potrafil. Wygladalo na to, ze Gerhard trzymal sie jej kurczowo, i to oburacz. Nie, racze] wisial na niej, odciski bowiem byly bardzo wyrazne i zarazem rozmazane, jakby rece, ktore je zostawily, zeslizgnely sie po wypolerowanym drewnie, nie mogac utrzymac ciezaru. Ktos wepchnal von Klosky'ego do Rzeki? Obawiajac sie najgorszego, Thomas przechylil sie przez balustrade i usilowal dojrzec cokolwiek pod powierzchnia wartko plynacej wody. Jak zwykle w poblizu przystani, uwijalo sie w niej troche ryb, plynely rowniez jakies galezie i inne smieci, nie bylo tam jednak nic, co chocby w przyblizeniu przypominalo ludzkie zwloki. Przynajmniej tyle, pomyslal, i odetchnal z ulga. Srodkowe przeslo mostu Grynish osadzono na solidnej podstawie konarowego wregu, ktory wypychal tu dno i tworzyl ponadmetrowej wysokosci prog w poprzek Rzeki. Gdyby Gerharda zabito i zwloki zrzucono z mostu w dol, prawdopodobnie bylyby tam nadal, sciagniete natychmiast pod wode przez zawirowania, a pozniej zatrzymane przez garb wregu. Zatem, nawet jesli Gerhard wyladowal w odmetach, musial byc na tyle przytomny, zeby samemu utrzymac sie na powierzchni. Z drugiej jednak strony, jak Thomas szybko obliczyl, przebycie odcinka pomiedzy mostem a powierzchnia Rzeki zabraloby siedemdziesieciu kilogramom Gerharda prawie dokladnie tyle samo czasu, ile trwal wyslany przez niego sygnal. Wygladalo wiec, ze zderzywszy sie z powierzchnia wody, von Klosky stracil przytomnosc, co moglo przerwac transmisje. Sprzecznosc... Ktos go musial stad zabrac, rozmyslal Thomas, nerwowo przemierzajac most tam i z powrotem. Tylko kto? I dokad? Od razu wyciagneli go z wody i zawlekli na brzeg? A moze odholowali gdzies dalej? Jesli tak, to w ktorym kierunku: na polnoc, z biegiem Rzeki, czy na poludnie, pod prad? Lecz droga na poludnie rownala sie przeplynieciu przez cale miasto, a to instynktownie nie pasowalo Thomasowi do obrazu tajemniczych zamachowcow, ktory juz zaczal formowac sie w jego umysle. Za duzo bylo w ich dotychczasowym postepowaniu staran i jakos nie widzial ich ryzykujacych natkniecie sie po drodze na jakiegos rannego ptaszka. Zatem, jesli juz gdzies uciekli z obezwladnionym von Kloskym, to raczej na polnoc, i Thomas zaczal nawet podejrzewac, dokad. Naturalnie w jego logicznym rozumowaniu mogl byc blad; w koncu oparl je tylko na kilku mglistych przeslankach. Poza tym porywacze wygladali mu na ludzi przebieglych i przenikliwych. Czyz wiec nie mozna bylo zalozyc, ze przewidzieli taki tok myslenia i zrobili dokladnie na odwrot, plynac wlasnie na poludnie? Nie, dosc juz tych lamiglowek, na cos w koncu musi sie zdecydowac. Czas uciekal szybko, dzialal na korzysc przestepcow. Drzewo jedno wiedzialo, jakie byly ich motywy i zamiary wobec arcykonstabla, ilu ich bylo i jakimi srodkami przymusu dysponowali, ale jesli bedzie stal tu i deliberowal nad wszystkimi mozliwymi scenariuszami, na pewno tego nie dojdzie ani nie pomoze Gerhardowi. Ludzac sie jeszcze nadzieja, ze Rzeka podpowie mu cos wiecej, Thomas wpatrzyl sie w dal, podazajac za jej nurtem. Nawet jesli odplyneli stad lodzia wyposazona w ostatnia technologiczna nowinke, jaka byly kola zaopatrzone w elektryczne pedniki, to powinien ich jeszcze zobaczyc. Ale Rzeka byla pusta az po odlegly, zamglony horyzont segmentu, zreszta w obydwu kierunkach. Farquahart westchnal, przeczesal palcami wlosy, zmierzwione od ciaglego nerwowego drapania sie po glowie, i wrocil na brzeg. * * * Most Grynish wyznaczal polnocna granice Keshe, poza ktora byly juz tylko chaszcze, kilka rozsypujacych sie ruin, Katarakta, no i oczywiscie Las. Z wielu roznych powodow ludzie zdecydowanie preferowali grunty na poludnie od miasta i tam tez ulokowaly sie wszystkie farmy oraz przyczolki drzewiarzy, pozostawiajac polnoc zdziczala i wyludniona. Kiedys bylo tu gwarniej, szczegolnie w czasach goraczki inkluzji. Wybuchla ona po tym, gdy pekl jeden z wregow, odslaniajac zloze drogocennych wydzielin Drzewa. Nad Katarakta zbudowano wtedy niewielka kopalnie, ktora polaczono z miastem droga, i to nie jakas tam prowizoryczna sciezyna, ale porzadnym, formowanym w macierzy traktem.Zadano sobie nawet trud skonstruowania kolejki linowej do transportowania urobku, napedzanej jednym z dwoch silnikow, jakie znajdowaly sie wowczas w Keshe. Jak na tamte czasy byla to ogromna inwestycja, ktora jednak przez ludzka chciwosc i nieostroznosc nigdy sie nie zwrocila. Zloze okazalo sie mniejsze, niz poczatkowo sadzono, ale goraczka zdazyla rozgorzec na dobre, zacmiewajac rozsadek tych, ktorzy na nia zapadli. Rozochoceni amatorzy latwego zarobku rzucili sie na poszukiwanie nowych zyl. Zapuszczali sie coraz glebiej w labirynt wewnatrz peknietego wregu i bez opamietania stosowali wszystkie mozliwe srodki do osiagniecia celu, z detektorami indukcyjnymi i chalupniczo poprzerabianymi rozdzkami formierzy wlacznie. To, naturalnie, musialo skonczyc sie tragedia. Po tym, jak podrazniony ulewa elektromagnetycznych impulsow wreg zasklepil sie nad trzydziestoma gornikami, dzialalnosc kopalni ustala z dnia na dzien, a przerazonych ludzi wymiotlo z okolicy, ktora od tamtego czasu zaczela byc omijana jak przekleta. Thomas biegl teraz starym gorniczym szlakiem, miejscami zupelnie ginacym wsrod gestych zarosli. Na dodatek co kilkadziesiat metrow droge przegradzaly mu wielkie, zbutwiale i porosniete mchem klody. Kopalnia upadla na dlugo przed jego narodzinami, totez nawet nie zdawal sobie sprawy, ze przeskakuje i omija nedzne pozostalosci napowietrznej kolejki, niegdys chluby jego rodzinnego miasta. Dla niego byly one zaledwie irytujacymi przeszkodami, na ktorych pokonywaniu tracil cenne sekundy. Nie rozpamietywal w tej chwili dawnych historii, znanych mu jedynie ze slyszenia, zamiast tego wciaz usilowal dociec, kto mogl stac za dzisiejszym zamieszaniem. Przemytnikow, popularnie zwanych szklarzami, oraz Kosciol Ostatecznego Rozgrzeszenia odrzucil od razu. Pierwszych dlatego, ze musieliby byc skonczonymi glupcami, by podniesc reke na czlowieka, ktory literalnie otworzyl przed nimi bramy raju. Ci drudzy natomiast nie mieli zadnych pieniedzy - na lapowki, lejbwerk, w ogole na cokolwiek - i podobnego przedsiewziecia nie mogliby sfinansowac. Sprytu, przebieglosci czy finezji takze nie mieli w nadmiarze, i gdyby to byla ich sprawka, Thomas slizgalby sie po moscie w krwawej kaluzy, ktora z pewnoscia nie bylaby krwia von Klosky'ego. Kto wiec pozostawal? Jakis szubrawiec, mszczacy sie na Gerhardzie za to, ze ten wpakowal go kiedys do magistrackiej celi? Tajemniczy psychopata, dzialajacy niezaleznie i bez zadnych racjonalnych motywow? Zdradzony maz? A moze te tluste urzedasy z Rady Miejskiej? Deus, gadac to oni potrafili, ale zeby przedsiewzieli cos takiego? No to kto, do licha? Wysokie Rody? Ze wszystkich mozliwych sprawcow zamachu ci wydawali sie Thomasowi najbardziej prawdopodobni. Do czasu pojawienia sie Gerharda, ekonopolityka Wysokich Rodow byla prosta: wygrac z Rada walke o kontrole nad kolejnym z reprezentantow wladzy wykonawczej, zeby potem juz spokojnie kontynuowac wszystkie swoje machinacje, korzystajac z protekcji "prywatnego" arcykonstabla. Szesc lat temu ich przewidywalny swiat zaczal jednak rozpadac sie w gruzy. Thomas dokladnie zapamietal date spektakularnego poczatku "nowej ery", byl to bowiem akurat dzien letniego Swieta Miasta. Wraz z wiekszoscia mieszkancow Keshe, ktorzy wylegli wtedy na ulice, zeby sie zabawic, najesc do syta na koszt magistratu i poogladac z bliska wazne figury, stal sie mimowolnym widzem dramatycznego spektaklu, jaki rozegral sie na oczach oszolomionego tlumu. Spektakl skladal sie tylko z jednego krotkiego aktu - zuchwalego porwania Davrosa al Dhat Buholtza przez troje zamaskowanych osobnikow wprost z trybuny, skad Davros, absolutny wyjatek wsrod wysoko urodzonych i jeden z najbardziej lubianych i szanowanych ludzi w Keshe, oglaszal wlasnie powolanie do zycia kolejnej ze swoich fundacji dobroczynnych. Porywacze wykonali robote po mistrzowsku, w mgnieniu oka obezwladniajac Davrosa i rozplywajac sie z nim we wzburzonej cizbie szybciej niz poranna mgla. To byla bezprecedensowa sytuacja, na ktora nawet owczesny arcykonstabl - ociezaly i patologicznie uczulony na arystokracje pijaczyna Hoskin Ray, po czubek glowy tkwiacy w kieszeni rajcow - musial zareagowac, jesli nie chcial skonczyc jako pierwsza od kilkudziesieciu lat ofiara linczu w Keshe. Zebral wiec pospiesznie kilku ochotnikow i bez zadnego szczegolnego planu, jedynie z niejasnym przeczuciem, ze porywacze zapewne skierowali sie gdzies na polnoc, ruszyl za nimi w poscig. Ray powrocil kilka dni pozniej, lecz juz jako potwornie zmasakrowane zwloki, rozpoznawalne jedynie dzieki insygniom wciaz poblyskujacym na poszarpanych rekawach. Wraz z nim wrocil rowniez Davros, w oplakanym stanie, niemniej nadal zywy. Do miasta nie wmaszerowal jednak do konca o wlasnych silach, lecz podtrzymywany za ramie przez zupelnie obcego, chudego jak drzewce choragwi mezczyzne. Mezczyzna tym byl Gerhard von Klosky, i w ciagu zaledwie kilku godzin jego imie obieglo cale miasto. Dalszy ciag tej historii byl w gruncie rzeczy nieunikniony. Z dnia na dzien Gerhard stal sie ludowym bohaterem, a ze na stanowisku arcykonstabla wlasnie pojawil sie wakat... Wybor funkcjonariusza tej rangi w drodze aklamacji nie byl sam w sobie czyms nieslychanym, nigdy jednak arcykonstablem nie zostal zaden przybysz spoza granic. Lecz tym razem obywatele z radoscia wypieli sie na tradycje, i pod ich naporem, a takze w obliczu poparcia, jakiego udzielil Gerhardowi Davros i caly jego wplywowy klan, lawie reprezentantow nie pozostalo nic innego, jak tylko zatwierdzic von Klosky ego jako nowego arcykonstabla Keshe. Zaskoczeni tak niespodziewanym obrotem spraw notable mogli tylko pozgrzytac zebami. Natychmiast podjeli odpowiednie kroki, ale von Klosky, obcy, tajemniczy i nadspodziewanie zreczny, okazal sie nie do oswojenia. I jakby tego bylo malo, od samego poczatku zaczal zwalczac przemytnikow oraz sam przemyt w sposob, ktory niejednego z wysoko urodzonych przyprawil wkrotce o chroniczna bezsennosc. Zaledwie w pol roku po objeciu przez Gerharda stanowiska arcykonstabla monopol Wysokich Rodow na handel ze szklarzami zostal praktycznie zlamany. A ze trudno jest zrezygnowac z dobrobytu i statusu, ktory od wiekow uwazalo sie za zagwarantowany i nienaruszalny, wiekszosc Rodow poddala sie przyspieszonemu procesowi adaptacji do nowych warunkow. Ich taktyka ulegla zmianie i teraz po prostu kazdy z nich staral sie w sekrecie przed innymi wejsc w komitywe z Gerhardem. Dawna miedzyklanowa solidarnosc poszla w kat, kiedy szeroka dotad rzeka dobr skurczyla sie nagle do malego strumyczka. I choc arystokracja zawsze miedzy soba walczyla, to jednak to, co kiedys bylo zawile i sformalizowane jak gra w go, teraz przeksztalcilo sie w bezpardonowa wojne, gdzie wszelkie chwyty byly dozwolone. Rozmyslania przerwala Thomasowi zielona palisada, ktora jak zatrzasniete drzwi wyrosla mu nagle przed nosem. Zauwazyl ja zbyt pozno, by zatrzymac sie z gracja, i przejechawszy tylkiem po wilgotnej darni, z gluchym ponk! uderzajacego w pusta rure ramienia wyhamowal na najblizszej z lodyg. -Jasna zaraza, co za kretyn to tutaj posadzil? - wymamrotal, rozcierajac obtluczony lokiec. Nikt, naturalnie. Bambusowy zagajnik sam rozrosl sie niepostrzezenie, przekroczyl trakt i doszedl az do Rzeki. Faktycznie, dawno juz nikt z pila tutaj nie zagladal. Przez chwile Thomas siedzial na mokrej od porannej rosy trawie, wykorzystujac ten nieoczekiwany postoj na zlapanie tchu. Odchylil glowe do tylu i glebokimi haustami wciagal chlodne, przefiltrowane przez zywogrunt powietrze, wpatrujac sie w opalizujaca, wypelniona blaskiem przestrzen nad soba. Gdzies tam w gorze, kilometry nad nim, niewidoczne, bo przesloniete wiecznym oparem, niezliczone zrenice otwarly sie juz na osciez, oglaszajac kolejny dzien za oficjalnie rozpoczety. Zywosklon... Dlaczego zawsze i tak go fascynowal? Thomas rozejrzal sie. Bambusowa gestwina calkowicie przegradzala mu droge, ciagnac sie od samej wody az po odlegla o cale kilometry krawedz prawdziwego Lasu na zachodzie. No nic, trzeba znalezc jakies przejscie przez ten przeklety trawnik, pomyslal z determinacja. Otrzepawszy resztki mchu z uniformu, ruszyl pod gore wzdluz brzegu zagajnika, rozgladajac sie za przeswitem w zwartej scianie bambusowych lodyg. Znalazl je jakies dwiescie metrow dalej i bez wahania wkroczyl w wilgotny polmrok. Nie uszedl nawet dziesieciu krokow, kiedy uslyszal cos jakby ciche sapniecie albo stlumione, mokre pokaslywanie. Moze to tylko jakies zwierze, bezdomny, zdziczaly kot albo wydra? Niepewny, Thomas nie ruszal sie z miejsca w nadziei, ze dzwiek sie powtorzy. I rzeczywiscie; dziwny, chlupoczacy odglos ponownie dobiegl jego uszu. Nie, to nie byl zaden walesajacy sie czworonog, juz raczej czlowiek taszczacy cos ciezkiego brzegiem Rzeki. Thomas raz jeszcze stanal przed wyborem: natychmiast skierowac sie w strone zrodla dzwieku albo zgodnie z wczesniejszym planem podazyc prosto do ruin kopalni. To drugie wydalo mu sie sprytniejszym posunieciem, pod warunkiem ze dzwiek znad Rzeki byl rzeczywiscie tym, czym sie zdawal, i... Dosyc, dzialac! Zawsze przeciez moze wrocic. Thomas ruszyl przez zagajnik, starajac sie utrzymywac kierunek marszu rownolegly do Rzeki i jak najmniej halasowac. Rozlozyste wiechcie wysokich na kilkanascie metrow roslin skutecznie blokowaly swiatlo, ale z jego wzmocnionym sensorium odnajdywanie drogi w tym ciemnym, smrodliwym gaszczu nie nastreczalo wiekszych trudnosci. Jedynie nachylenie terenu, dosc znaczne w tym miejscu Ryftu, bylo nieco klopotliwe, i raz po raz musial chwytac sie wilgotnych lodyg dla utrzymania rownowagi. Chociaz nieustannie nasluchiwal, tajemniczy dzwiek nie powtorzyl sie po raz trzeci. W ktoryms momencie sprobowal nawet podniesc prog czulosci sensorium, natychmiast jednak dal spokoj, ogluszony przez zerujace w sciolce dzdzownice i inne robactwo. Kilka minut pozniej dotarl do niewielkiej polany i wtedy uslyszal glosy. Jeden z nich byl "tylko" podekscytowany, drugi zas pelen prawdziwej furii. Thomas nie musial nawet prosic skorki O analize profilu akustycznego, bo rozpoznal je bez trudnosci: Hossan Kraushaar i jego spasiony braciszek Rowland. A jednak Rody! - pomyslal. Lecz zamiast satysfakcji z tak szybkiego potwierdzenia wlasnych domyslow, poczul dreszcz grozy. W calym Keshe trudno bylo bowiem o bardziej zdegenerowane i wredne kreatury. Thomas biegl juz, lekcewazac przeszkody pod nogami i smagajace go galezie. Kto inny prawdopodobnie rozwalilby sobie leb na tym bambusowym czestokole, on jednak lawirowal zrecznie, zaledwie ocierajac sie o zielone tyczki, i przeskakiwal przez powalone, gigantyczne zdzbla i male bagienka zastalej wody pomieszanej z gnijacymi liscmi. Gestwina poczela rzednac, a dialog obu braci zamienil sie najpierw w monolog rozwscieczonego Hossana, a wkrotce potem w odglos gwaltownej szamotaniny. Gdzies przed nim rozgrywal sie dramat. Thomas przyspieszyl do sprintu, kiedy jego kregoslup zamrowil, co bylo nieomylnym znakiem, ze nie dalej niz sto metrow od niego ktos uzyl broni zdecydowanie potezniejszej od neutralizatora. Zagajnik otwarl sie nagle na rozswietlone, niemal zupelnie nagie zbocze. Rozpaczliwie usilujac wyhamowac szalenczy ped i jednoczesnie powstrzymac cialo przed upadkiem, Farquahart zaryl stopami w mszysta darn, ktorej kepy pofrunely na wszystkie strony. -Aaaaooo, Deuus!!! - ryknal, czujac w tyle czaszki tak potezny bol, ze az pociemnialo mu w oczach Osleply, zatoczyl sie i uderzyl w cos miekkiego jednoczesnie twarza, barkiem i kolanem. Odruchowo wyciagnal rece przed siebie, ale zdezorientowany potknal sie i kompletnie straciwszy rownowage, runal twarza w dol. Otepialy z bolu, probowal uchwycic sie czegokolwiek, lecz zywogrunt byl tutaj porosniety jedynie mchem oraz skapa trawa, marnie ukorzeniona w jego gabczastym miazszu i niedajaca praktycznie zadnego oparcia rekom. A najdzikszy odcinek Katarakty, jesli Thomas poprawnie oszacowal odleglosc przebyta od mostu Grynish, znajdowal sie dokladnie pod nim. -B-blok ssyg-nalu! Bloook! - krzyczal juz na glos do swoich wszczepow, desperacko ponaglajac do dzialania wszystkie systemy obronne, jakimi dysponowal jego tak brutalnie i nie wiadomo skad zaatakowany organizm. Daremnie. -Zablok-kowac t-ten prz...przeklet-ty... sygnaaal!!! Cios byl potezny i precyzyjnie wycelowany w jego najczulsze punkty: wzmacniacze neuromotoryczne, poliprocesory oraz sensorium. Z przerazeniem uswiadomil sobie, ze jesli atak potrwa kilkanascie sekund dluzej, w przeladowanych implantach dojdzie do przebicia, co wywola natychmiastowa padaczke i odbierze mu jakakolwiek kontrole nad cialem. Stanie sie kupa miesa bezwladnie osuwajaca sie w kipiel. Nawet gdyby nie utonal albo nie roztrzaskal sobie glowy, dalszy wyciek pradu do mozgu wpedzi go w nieodwracalna katatonie, od czego wolalby juz pekniety czerep. -Blooo...! - zdolal jeszcze wycharczec, nim jego szczeki zwarly sie w poteznym skurczu. Slyszal chrzest pekajacego szkliwa, czul, ze z kacikow ust plynie mu slina przyprawiona krwia, a kregoslup wygina sie w palak przy wtorze nieopisanego bolu. Cialo Thomasa przestalo byc jego wlasnoscia. Tezejace miesnie oderwaly mu dlonie od faldow zywogruntu, i polecial w dol. Nieoczekiwanie na jego paroksyzm nalozyl sie przejmujacy, nieludzki skowyt, zupelnie obcy i przepelniony cierpieniem wiekszym nawet niz jego wlasne. Slyszal ostatnie wolanie smiertelnie rannej istoty, coraz wyzsze, coraz szybciej modulowane i coraz mniej czlowiecze, jak skrzek kotarata rozrywanego i plonacego od srodka. W chwile pozniej Thomasem szarpnelo jak kopnieta padlina i zaczal tracic przytomnosc. ROZDZIAL 2 Otworzyl oczy i natychmiast zamknal je z powrotem, oslepiony.-No jak, juz lepiej? - spytala pochylona nad nim postac, wysoka i chuda jak kij. Gerhard! Thomas wydal z siebie jakis nieartykulowany dzwiek, zduszony atakiem spazmatycznego kaszlu. Nieopisany bol przeszywal kazdy jego miesien, wdychane powietrze palilo krtan zywym ogniem i czul sie tak, jakby do ust wsypano mu caly wor trocin, ale przynajmniej zyl. Lezal na czyms plaskim i w miare rownym, z opalem zywosklonu na wprost zrenic. A przeciez jeszcze chwile, przerazliwie dluga chwile temu spadal, sztywny jak kloda, wprost w spienione wody Katarakty! -Gerhard? - wystekal wreszcie. - Co to... bylo? -Mieszanka roznych swinstw, ale glownie tetanospazmina. Jedna z najsilniejszych trucizn, jakie istnieja. -Ale skad...? -Hossan. Dran uderzyl w twoje poliprocesory i omal nie polamal ci karku. Slowo daje, myslalem, ze juz po tobie. -Zniszczyl mi wszczepy? - zasmucil sie Thomas, ktory zdazyl zzyc sie ze swoimi malutkimi aniolami strozami. -Skadze znowu - pocieszyl go von Klosky. - Przez moment byly pod jego kontrola, to wszystko. Nic im nie bedzie. Thomas sprobowal uniesc sie na lokciu, ale ramie, bezwladne jak kawalek drewna, poddalo sie pod nim od razu. -Narazie lez spokojnie - rzekl Gerhard z troska. - Dalem ci ponad piecset jednostek antytoksyny, jednak troche potrwa, nim zadziala w pelni. Thomas oblizal wyschniete wargi i raz jeszcze podjal wysilek, by usiasc. Niewiele jednak z tego wyszlo. -Niech to rozziew! - wysyczal przez zeby. - Alez boli! -Mowilem przeciez, zebys jeszcze lezal - skarcil go lagodnie Gerhard. Zmaltretowany Thomas dal za wygrana i poslusznie odczekal, az jego organizm poczul dobroczynne dzialanie antidotum. Dopiero wtedy obserwujacy go bacznie von Klosky wyciagnal ku niemu koscista dlon. Wspomagajac go ramieniem, pomogl mu wstac i dokustykac do najblizszego faldu zywogruntu. Thomas usiadl ostroznie, caly zdretwialy i szarpany dogasajacymi konwulsjami. Niemniej poprzedni dojmujacy bol oslabl wyraznie, dla odmiany zastapiony teraz udreka pragnienia. Von Klosky wydobyl z kieszeni skladany polowy kubek, zszedl do Rzeki i zanurzyl jego filtrujace denko w wodzie. -Masz - podal go Thomasowi. - Tylko pij powoli, zebys sie po tym wszystkim jeszcze nie zakrztusil. Drzaca reka Farquahart odebral od niego naczynie, starajac sie nie rozlac drogocennej wody. Saczyl ja malymi lykami i po raz pierwszy od chwili powrotu do przytomnosci przyjrzal sie uwazniej von Klosky'emu. Zawsze tak schludny arcykonstabl przedstawial soba doprawdy wstrzasajacy widok. Jego szara ze zmeczenia twarz przyozdabiala sina prega, biegnaca przez wieksza czesc prawego policzka. Lewy byl opuchniety i caly w bablach, a uniform, porozdzierany i obkurczony w niezliczonych miejscach, nadawal sie juz wlasciwie tylko do wyrzucenia. Ale najbardziej niesamowite wrazenie robila krew, ktora Gerhard zbryzgany byl od stop do glow. -Deus, wygladasz, jak rzeznik po szlachtunku. - Thomas sie skrzywil. - Co tu sie wlasciwie stalo? -A dasz rade poruszac sie o wlasnych silach? Thomas podniosl sie powoli. Nogi jeszcze pod nim dygotaly, ale juz po kilku krokach zaczal stapac zdecydowanie pewniej. Przez chwile chodzil tam i z powrotem, starajac sie wygnac z ciala resztki dretwoty. -Dam. -W takim razie chodz - rzekl von Klosky i ruszyl w kierunku zrakowacialego wregu konaru. Dawno temu, wypchniety ku gorze przez nieznany kataklizm, wreg przecial spokojny nurt Rzeki kilkupietrowej wysokosci tama, dajac poczatek Katarakcie i przewalajacemu sie teraz nad nia wodospadowi. Wypietrzona struktura ginela w sklonie Ryftu, ponownie objawiajac sie na powierzchni dopiero kilkaset metrow dalej na zachod w postaci kostropatego walu, okrytego zregenerowanym plaszczem zywogruntu i porosnietego z rzadka kepami sinej trawy. Kiedy dotarli na szczyt, oczom Thomasa ukazala sie trojkatna platforma wyznaczona przez wal, stok Ryftu oraz rozlewisko. Kilkaset metrow ponad nia bambusowy zagajnik, ten sam, ktory dostarczyl mu tylu emocji, biegl waskim, dlugim jezorem daleko, byc moze nawet do samego septum. Gerhard przystanal, polozyl mu jedna reke na ramieniu, a druga skierowal w dol. -Matko wszechzieleni! - wyszeptal Thomas. Niemal dokladnie posrodku platformy spoczywaly dwa nieruchome ciala; lezaly na skraju czegos, co wygladalo jak rozgrzebany smietnik. Farquahart otworzyl usta, by zadac pytanie, lecz Gerhard juz zbiegal w dol, wiec Thomas bez slowa podazyl za nim. To, co ze szczytu walu wzial za porozrzucane smieci, z bliska okazalo sie chaotycznym rozsypiskiem mnostwa kawalkow jakiejs szkliscie polyskujacej substancji, pomieszanych z licznymi strzepami materialu i ubabranych trudna do zidentyfikowania rozowawa mazia. Nie mogac dociec, na co wlasciwie patrzy, Thomas zignorowal dziwaczne smietnisko, bardziej zreszta zainteresowany para trupow. Przez chwile tylko przygladal sie im w milczeniu, przenoszac wzrok z jednego ciala na drugie. Gerhard obserwowal go katem oka, byc moze spodziewal sie po swoim zastepcy dramatyczniejszej reakcji. Lecz Thomas otrzymal juz dzisiaj swoja porcje niespodzianek, a poza tym to, co ujrzal, pasowalo do jego wczesniejszych podejrzen i zaczelo nadawac przynajmniej jakies pozory sensownosci pozostalym zagadkom dnia. -A niech mnie rozziew - mruknal pod nosem. - Ta stara pierdola nie lgala... Wieksze z dwoch cial nalezalo do Rowlanda, syna Juana Kraus-haara, glowy jednego z pieciu najznamienitszych klanow w Keshe. Drugi nieboszczyk byl jeszcze bardziej znajomy. Thomas kleknal i odgarnal mu wlosy z czola. Tuz ponad nosem jego sobowtora widnial doskonale okragly otwor, czysty i gladki, jakby wywiercony swidrem. Typowa rana od pulsatora malego kalibru, uzytego z niewielkiej odleglosci. Ktos strzelil mu prosto w twarz, usmiercajac na miejscu. Thomas ostroznie odwrocil glowe nieszczesnika, ktorej brakowalo teraz wiekszej czesci potylicy, niewatpliwie zdmuchnietej przez rozprezajaca sie plazme. Ale krwi nie bylo tu prawie wcale. Tylko jakies lsniace drzazgi wystawaly ze zdemolowanej czaszki i cos, co przypominalo klebki mokrej, poszarpanej waty. -Alez... to nie jest czlowiek! - wyszeptal, wolno podnoszac sie z kleczek. Kiedy sie jednak przez chwile nad tym zastanowil, doszedl do wniosku, ze bylo to wlasciwie jedyne logiczne wytlumaczenie. Pomijajac Regulamina, co do ktorego fizycznej natury wciaz nie mogl sie zdecydowac, Thomas znal tylko dwa inne mannekeny, Bustera i Charliego, spokojnych i niewadzacych nikomu samotnikow z Esendu. Od lat stanowili atrakcje kazdego festynu i jarmarku, zabawiajac przechodniow swymi nieprawdopodobnymi zdolnosciami do zmiany ksztaltu ciala, a szczegolnie upodabnianiem sie na poczekaniu do kazdego, kto zechcial rzucic im pare gloss. Czegos jednak brakowalo Thomasowi w tej makabrycznej scenie. -A gdzie Hossan? - spytal, przenoszac wzrok na Gerharda. - Pozwoliles mu uciec? -Nie - rzekl von Klosky spokojnie. - Stoisz przed nim. Thomas cofnal sie odruchowo, spogladajac pod nogi. -Deus! To jest Hossan Kraushaar? Gerhard potwierdzil skinieniem glowy. Slowa von Klosky'ego byly jak zaklecie odczarowujace slepca i Thomas ujrzal nagle w bezladnie porozrzucanych szczatkach fragmenty ludzkiego ciala. Nie dostrzegl tego wczesniej, bo, po pierwsze, bylo tu o wiele za malo czerwieni, po drugie zas, miejsce rzezi nie tchnelo wcale martwota. Szczatki poruszaly sie bowiem, pelznac coraz szybciej ku srodkowi pobojowiska jak czerwie w kierunku miesa. Thomas poczul, ze wlosy staja mu na glowie. -O, nie, nic z tego! - zakrzyknal von Klosky, blyskawicznym ruchem porywajac z ziemi jakas rozowawa bryle i dotykajac jej w kilku miejscach nieznanym Farquahartowi przedmiotem. Zywogrunt pod ich nogami lekko zadrzal, a pelzajace strzepy momentalnie znieruchomialy. Gerhard odetchnal ciezko, po czym wymamrotawszy pod nosem "pozniej sie toba zajme", schowal bryle do jednej z niezliczonych kieszeni swojego zniszczonego uniformu. Przez chwile Thomas nie mogl sie poruszyc, porazony niesamowita scena. -Mow... - wyszeptal wreszcie. -No coz - rzekl von Klosky, wycierajac rece w swoja zdefasonowana tunike. - Zapomnialem, ze niezneutralizowany... -Nie, nie tak - przerwal mu Farquahart niecierpliwie. - Od poczatku. * * * Az do dzisiaj Thomas byl przekonany, ze wie to i owo o rodzie Kraushaarow. Gerhard uswiadomil mu, ze sie mylil, i ze poza tym, co gadali ludzie, nie wiedzial o nich praktycznie nic. Nie mial na przyklad pojecia, ze Hossana laczylo z Rowlandem takie samo pokrewienstwo jak jego samego z pseudo-Farquahartem, czyli absolutnie zadne. Roznica polegala na tym, ze tamten odgrywal syna Juana Kraushaara juz od ponad osmiu lat, przez caly ten czas wodzac za nos wszystkich w Keshe, ze "swoja" rodzina na czele. Wszystkich, oprocz Gerharda, od dawna swiadomego, ze Hossan to w rzeczywistosci inteligentny i przebiegly manneken, ktory po wygnaniu go przez enigmatyczna organizacje, zwana przez Gerharda synodem, znalazl sobie schronienie w Keshe, przedzierzgnawszy sie sprytnie w jednego z Kraushaarow. Czym konkretnie Hossan narazil sie owemu synodowi, tego von Klosky nie potrafil powiedziec. Ale wystarczylo popatrzec na charakter tego drania - egotyzm, sklonnosc do skrajnego okrucienstwa, nadmierna ambicje oraz gleboka niechec do podporzadkowywania sie komukolwiek - zeby zrozumiec, iz predzej czy pozniej kazda grupa musiala go uznac za persona non grata.Jednak to, ze byl banita, nie oznaczalo wcale jego biernosci. Przeciwnie, kiedy tylko poczul sie wystarczajaco pewnie w nowym domu, przystapil do dyskretnego przeksztalcania Keshe w swoje prywatne imperium. Ostrozny, cierpliwy i konsekwentny, pracowal na kilku frontach jednoczesnie, krok za krokiem podporzadkowujac sobie Wysokie Rody, pozbawione celu dzieciaki z ulicy, a nawet czerwono-czarnych, ktorzy desperacko poszukiwali zwolennikow. Wszystko po to, by ktoregos dnia stanac sila naprzeciw synodu i odzyskac to, co w jego glebokim przekonaniu zostalo mu tak niesprawiedliwie zabrane. Niespodziewane pojawienie sie von Klosky'ego skomplikowalo zycie Hossana, lecz tylko na krotko. Szybko bowiem dostrzegl w tym niezwyklym obcym potencjalny instrument, ktory w konfrontacji z synodem mogl sie okazac skuteczniejszy od jakiejkolwiek armii. Osobiscie Kraushaar niewiele sobie robil z tego, kim naprawde byl nowy arcykonstabl. Nie z takimi mial juz w zyciu do czynienia. Ale jako zupelnie nowy typ agenta "kretow", von Klosky stanowil doskonala przynete i zarazem straszak dla synodu. Ze zrecznie preparowanych przez Kraushaara meldunkow poczal wylaniac sie obraz Gerharda jako prawdziwego jezdzca Apokalipsy rodem z najmroczniejszych glebin Dolu, a z drugiej strony Hossana jako opatrznosciowego meza, ktory szczesliwym zbiegiem okolicznosci znalazl sie we wlasciwym czasie na wlasciwym miejscu. Ladnych pare lat zabralo Kraushaarowi urabianie niemrawego i podejrzliwego synodu, nim polkneli haczyk na dobre i zazadali od swojego niegdysiejszego kamrata podjecia zdecydowanych krokow. Od tej pory Hossan gral juz tylko na zwloke i choc teoretycznie mogl usunac arcykonstabla w kazdej chwili, nie zrobil tego, bo im dluzej istnial ktos taki jak Gerhard, tym dluzej on sam mogl cieszyc sie wyjatkowa pozycja, a takze sama intryga. Totez nadal pozwalal von Klosky'emu wyciagac od siebie rozmaite informacje, przekonany, ze przeciez i tak predzej czy pozniej je odzyska, razem ze wszystkimi domniemanymi tajemnicami, ktorych tamten nigdy mu nie zdradzil. Nie mowiac o tym, ze bawienie sie z von Kloskym w kotka i myszke po prostu sprawialo mu przyjemnosc. -Czy ty wiesz, ze w ostatnich dniach zaczal mi nawet podrzucac najprawdziwsze raporty o postepach, jakie poczynil w doprowadzaniu synodu na skraj kompletnej paranoi? Lecz jesli rzeczywiscie udalo mu sie wyrwac synod z letargu, to tylko pozazdroscic kanalii daru przekonywania. Swoja droga ciekawy jestem, jak tamci zareaguja teraz na jego nagle milczenie. -Sadzisz, ze zechca sami przyjsc tu po ciebie? - zaniepokoil sie Farquahart. -Niewykluczone, choc prawde powiedziawszy, bylbym zdziwiony. Synod to zywa skamienialosc, zatopiona we wlasnej historii. -Doprawdy? - Thomas sie skrzywil. - W takim razie nie bardzo rozumiem. Tyle zachodu, zeby podlizac sie jakiejs grupie zramolalych staruchow? Dostrzegasz w tym jakis sens? Bo ja nie. -Nie twierdze, ze wszystkie motywy Hossana byly dla mnie przejrzyste. - Gerhard odchrzaknal. - Ale jedno wiem na pewno: synod to prestiz. Elita stara i odsunieta na boczny tor, niemniej wciaz elita przez duze E, przy ktorej tutejsza pseudoarystokracja to holota bez znaczenia. I mozesz sie z tego smiac, lecz dla wielu wykluczenie poza nawias kregu wybranych to rzecz gorsza od smierci. Przypuszczam, ze tak wlasnie bylo w przypadku Hossana Kraushaara. Nie mogl pogodzic sie z utrata statusu i rozpaczliwie pragnal powrocic na lono synodu. Majac do wyboru sile, fortel badz przekupstwo, wybral to ostatnie - przeblagalna ofiare w postaci glowy demonicznego von Klosky'ego - i prawie mu sie udalo. Bedac jednak milosnikiem barokowych intryg, nie potrafil mnie tak po prostu zabic. Dlatego tez jego dzisiejsza akcja wygladala tak, a nie inaczej. Gerhard pokrotce opowiedzial zdarzenia tego ranka. O tym, jak odkryl, ze czlowiek, z ktorym wyruszyl rano na rutynowy patrol, nie byl jego partnerem, o walce z pseudo-Farquahartem na moscie, w czasie ktorej ten nagle zniknal, i o naglym pojawieniu sie Hossana, z ktorym pojedynek skonczyl sie ladowaniem w Rzece. Zaatakowany znienacka przez Kraushaara, von Klosky ocknal sie otoczony cienkimi scianami babla, ktory nie tylko utrzymywal go na wodzie, ale takze blokowal wszelkie sygnaly, skutecznie uniemozliwiajac Thomasowi nawiazanie lacznosci z arcykonstablem. Na szczescie powloka nie byla z tych szczegolnie mocnych ani dlugotrwalych i stosunkowo szybko poddala sie ultradzwiekowemu ostrzu, z ktorym Gerhard nigdy sie nie rozstawal. Zamiast jednak od razu wyplynac na powierzchnie, von Klosky pozostal jeszcze pod woda wystarczajaco dlugo, zeby wywrocic membrane na druga strone i wlezc w nia z powrotem, tak by ekranowanie dzialalo na jego korzysc. O malo sie przy tym nie utopil i przezyl prawdziwy koszmar, usilujac wydostac sie z wody w tej groteskowej prezerwatywie, ale wysilek oplacil sie z nawiazka. Pozostajac poza zasiegiem wyczulonych zmyslow Hossana, Gerhard dotarl nad Katarakte w chwili, gdy klotnia pomiedzy jego niedoszlymi porywaczami siegnela zenitu. Kraushaar musial wpasc w furie, ujrzawszy, jak spieprzyli cala sprawe, i pierwszy wybuch swego gniewu skierowal na pseudo-Farquaharta. Czy pomiedzy dwoma mannekenami doszlo do wczesniejszej wymiany zalow, tego Gerhard nie wiedzial. Kiedy bowiem wyjrzal zza wregowego walu, nieszczesny sobowtor Thomasa lecial wlasnie bezwladnie z nog, a rozsierdzony Hossan chowal pistolet do olstra. Na drugi ogien poszedl Rowland, ktoremu oberwalo sie za wszystko od urodzenia. Wkrotce "bracia" zatracili sie we wzajemnym zacietrzewieniu, stwarzajac Gerhardowi idealna okazje do ataku. Trafiony skoncentrowanymi ladunkami kolejno w glowe, klatke piersiowa i nogi, Rowland byl martwy, nim jeszcze jego tlusta padlina dotknela zywogruntu. Ale z Hossanem nie poszlo juz tak latwo. Tempo jego reakcji bylo iscie nadludzkie i mimo ze zostal wziety z zaskoczenia, pierwszy omal nie odstrzelil von Klosky'emu szczeki, czyniac ekwilibrystyczne wrecz uniki i szybko posuwajac sie w strone arcykonstabla. Prawdopodobnie Kraushaar wyszedlby z tego pojedynku calo, gdyby nie Thomas. Kiedy wypadal z bambusowego zagajnika, Farquahart myslal jedynie o tym, zeby nie rozsmarowac sie na stromym zboczu, ale Hossan wzial to za zaplanowany manewr. Przestraszony, ze straznicy chca wziac go w dwa ognie, na moment sie zawahal, co Gerhard z wielka przytomnoscia umyslu wykorzystal. Strzelil w glowe mannekena, skupiajac w tym jednym wyladowaniu caly zapas energii neutralizatora. Kraushaar runal w konwulsjach na ziemie, ale w ostatnim, msciwym gescie zdazyl jeszcze przeslac wrogie instrukcje poliprocesorom Thomasa. Von Klosky uslyszal krzyk, lecz nie mial juz zadnej broni poza swoja maczeta, i nim Hossan przyszedl do siebie po szoku, Gerhard spadl na niego niczym jastrzab, rabiac kanalie ultradzwiekowym ostrzem. Dopiero gdy z Kraushaara zostalo to, co teraz lezalo u stop Thomasa, von Klosky pospieszyl z pomoca swojemu zastepcy, niemal w ostatniej chwili ratujac go przed zsunieciem sie w kipiel Katarakty. * * * Przez chwile zaden z nich nie odzywal sie ani slowem. Wokol panowala cisza jak w jakiejs swiatyni, Rzeka plynela niezmiennie na polnoc, zywosklon jasnial, jak jasniec bedzie jeszcze za sto czy dwiescie lat, i tylko ta makabreska wokol Thomasa nie pasowala do spokojnej harmonii otoczenia. Dziwnym kontrapunktem dla uporzadkowanego swiata potrafia byc dzialania istot obdarzonych rozumem...Zamyslony Thomas tracil czubkiem buta pierwszy z brzegu strzep tego, w co zmienil sie niegdys dumny i pewny siebie Hossan Kraushaar. -Powinnismy chyba cos z tym zrobic, nie uwazasz? -Za moment - rzekl Gerhard, patrzac Farquahartowi w oczy. - Na razie chcialbym, zebys mi pomogl w rozwiazaniu pewnego dylematu. -Jakiego? Von Klosky siegnal do szyi i odpial stojke z insygniami swego urzedu. Po krotkim namysle dorzucil do tego jeszcze obydwa trojwymiarowe emblematy z rekawow. Thomas przygladal sie temu zaintrygowany. -Takiego - wyjasnil Gerhard polglosem - czy pojsc za glosem odpowiedzialnosci i rozsadku, czy tez moze raczej za namowa serca. Albo zwyklego egoizmu, jesli juz nazywac rzeczy po imieniu. Chcesz, mozesz zinterpretowac to jako tchorzostwo z mojej strony albo ucieczke przed odpowiedzialnoscia, masz prawo. Bo rzeczywiscie nie bylem wobec ciebie calkiem w porzadku. Co prawda nie do konca z wlasnej winy, ale to i tak niczego nie zmienia. Jednak bez wzgledu na to, co sobie pomyslisz, fakt pozostaje faktem: musze stad odejsc. -To znaczy skad? - baknal skonsternowany Thomas. -Z Cheshire, z tego segmentu... - odparl von Klosky nienaturalnie przygaszonym glosem. - Nie tak mialo to wygladac, ale coz zrobic? Los to juz taka zlosliwa swinia... -O czym ty gadasz? - zdumiony Thomas nie wierzyl wlasnym uszom. -O problemach, ktore domagaja sie mojej obecnosci w calkiem innym miejscu. - Mowiac to, Gerhard odwrocil twarz i tesknym wzrokiem popatrzyl w strone miasta. -Problemy? Deus, myslalem, ze wlasnie sie ich pozbyles! - Thomas szerokim gestem wskazal to, co zostalo z Hossana i jego wspolnikow. -Ach, ci... - mruknal von Klosky, machnawszy reka. - To tylko moje osobiste klopoty, niemajace nic wspolnego z tym, o czym mowie. Na moment zamilkl, ponownie spogladajac ku Keshe. -Wiesz, czego najbardziej nie lubie, Tom? Roboty, ktora sie rozpoczyna i w polowie rzuca w kat. Jeszcze rok, najwyzej dwa, i system napedzalby sie sam, a ja moglbym nareszcie odetchnac i zajac sie czyms normalnym. Moze nawet otwarloby sie tu jakas szkole z prawdziwego zdarzenia, kto wie? A tak? Sto tysiecy pouchylanych drzwi, przez ktore ludzie zaczna maszerowac na oslep, jesli nikt tym dalej odpowiednio nie pokieruje. I dlatego chcialem cie prosic - jego chlodne oczy ponownie spoczely na Farquaharcie - zebys przejal po mnie obowiazki arcykonstabla. Thomasowi zawirowalo przed oczami i przez kilka dlugich sekund wpatrywal sie tylko oniemialy w twarz swojego zwierzchnika. Musial sie przeslyszec... -Wiem, co w tej chwili myslisz - rzekl von Klosky polglosem. - "Stary cap nawarzyl bigosu, i chce mi go wywalic na leb, a sam zniknie stad jak szczur", nieprawdaz? Thomas mial juz przygotowany w glowie wlasny tekst, teraz jednak zamilkl, skonsternowany, bo Gerhard doslownie wyjal mu te slowa z ust. -Tak, narobilem w waszym miescie zamieszania - kontynuowal von Klosky. - Przewrocilem pare rzeczy do gory nogami, wpedzilem w gleboka depresje kilku nadetych pajacow, doprowadzilem do zalegalizowania przemytu, czyniac z niego zwykly handel. Praktycznie zdemontowalem caly wasz stary uklad i diametralnie zmienilem zycie tysiecy tutejszych ludzi, co zreszta od samego poczatku bylo moim celem. Wiedzialem jednak, ze nie bede tu siedzial wiecznie, pomyslalem wiec, ze dobrze byloby znalezc kogos, kto po moim odejsciu przypilnuje, zeby skopany przeze mnie zagon nie zarosl na powrot chwastami. Kilku kandydatow wpadlo mi w oko, ale glownym byles wlasnie ty. Niestety, po drodze nie uniknalem bledow. Po pierwsze, zbyt gleboko dalem sie wciagnac Hossanowi w jego podstepna gre, z wolna zaniedbujac wszystkie inne sprawy. A po drugie, o wiele za dlugo zwlekalem z wtajemniczeniem cie w moje plany, przez co omal nie doprowadzilem do tragedii. Sadzilem jednak, ze mam jeszcze mnostwo czasu. -Ale... dlaczego wlasnie ja? - wyszeptal Thomas oszolomiony. -Bo jestem pewien, ze swietnie bys sobie poradzil. Masz w zasadzie wszystko, czego trzeba: charakter, inteligencje, zdecydowanie, a co najwazniejsze, potrafisz instynktownie odrozniac dobro od zla. Zreszta nie zostawialbym cie zupelnie samego. We wszystkich kwestiach proceduralnych moglbys spokojnie zdac sie na Regulamina. Znalazlem tez w miescie kilka osob, na ktorych mozna polegac i ktore z ochota sluzylyby ci wsparciem. Przy tych slowach wyciagnal w kierunku swojego zastepcy prawa reke, te, w ktorej wciaz trzymal poblyskujace insygnia. -Wiec jak? Thomas z wahaniem odebral od niego stojke i naramienniki. Oto mial w reku symbole tego, o czym marzyl co drugi dorastajacy smarkacz w miescie. Symbole trzeciej wladzy, a moze juz nawet pierwszej, jesli dobrze zrozumial Gerharda. Przez chwile obracal insygnia w dloniach, z odrobina zalu spogladajac na jaskrawe, nieustannie poruszajace sie w ich polprzezroczystym materiale piktogramy. -Och, Deus, skoro tak sie juz uparles, to idz - wybakal w koncu ze smutna rezygnacja, uciekajac wzrokiem od bladoniebieskich, wyczekujacych oczu von Klosky'ego. - Ale... ja tego nie biore. O dziwo, Gerhard wcale nie okazal zmartwienia czy rozczarowania, uslyszawszy odmowe. Przeciwnie, nawet sie rozluznil, a na jego napietej dotad twarzy pojawil sie wyraz ulgi, kiedy Farquahart oddal mu emblematy. Nie nalozyl ich jednak z powrotem, lecz zwyczajnie wsadzil wszystko do jednej ze swych niezliczonych kieszeni. -Nie, powiadasz? - spytal, zerkajac na Thomasa spod wpolprzymknietych powiek. -Nie - odrzekl ten zdecydowanie. A widzac podejrzanie dwuznaczny usmieszek, wykwitajacy na wargach von Klosky'ego, dodal szybko: - Rany Drzewa, tylko sobie nie pomysl, ze ze mnie jakis trzesidupa albo niewdzieczny zarozumialec. Doceniam twoje zdanie o mnie, i w ogole... Co tam doceniam, dumny jestem jak paw, taka jest prawda. Jednak nie moge. Po prostu nie czuje sie na silach. Gdybys mnie uprzedzil, wyjasnil sprawy wczesniej, przygotowal jakos, do licha... Ale nie tak znienacka, jak luk z zywosklonu! Mowiles, ze sa jeszcze jacys inni, tak? Wiec daj to ktoremus z nich. Prosze bardzo, mozesz im nawet polecic mnie jako zastepce, chetnie pomoge. Ale arcykonstabl... -Doskonale cie rozumiem - powiedzial Gerhard, gubiac gdzies swoj enigmatyczny wyraz twarzy. - Kazdy zdrowo myslacy czlowiek na twoim miejscu powiedzialby to samo. Skoro jednak nie interesuje cie urzad, to co bys powiedzial na inna propozycje? -Jaka znowu? -Idz ze mna - rzekl Gerhard wprost. -Isc z toba? -Wlasnie. Moze zabrzmi to egoistycznie, ale szczerze mowiac, liczylem na to, ze nie przyjmiesz tych swiecidelek. Bo wtedy musialbys tu zostac, a ja wolalbym nadal miec cie przy sobie. Ktos taki jak ty wkrotce moze mi sie okazac bardzo potrzebny. Uprzedzam jednak uczciwie, ze nie bedzie to krotka, spokojna wycieczka za miasto. Mozesz juz nigdy wiecej nie ujrzec swojego Cheshire, totez dobrze sie zastanow, zanim odpowiesz. Nie chce od ciebie zadnej pochopnej decyzji. Farquahart sluchal, czujac oblewajaca go na nowo fale mimowolnego wzruszenia. Zastanawiac sie? Deus, nad czym? Od chwili kiedy von Klosky oznajmil mu swoja szokujaca decyzje o opuszczeniu Keshe, w Thomasie kolatala cicha nadzieja, ze moze to jednak wcale nie jest koniec ich znajomosci. Thomas poszedlby z Gerhardem, tak jak stal! Nic go w Keshe nie trzymalo, zadna rodzina, kochanka, interesy ani praca. I zawsze marzyl, ze kiedys wreszcie wyrwie sie z tej zatechlej miesciny, w ktorej zycie coraz bardziej przypominalo powolna kastracje. Ze zobaczy kawalek innego swiata, przezyje cos ekscytujacego... Gdyby nie Gerhard, to kto wie, moze nawet ktoregos dnia przylaczylby sie do szklarzy, ktorym zreszta od malego zazdroscil. Nie dla ich pieniedzy, bo o te niewiele dbal, ale z powodu tego, gdzie tamci bywali i co widzieli podczas swoich przemytniczych wypraw. Godzinami mogl sluchac ich opowiesci, niewazne, ze ubarwionych i czesto naciagnietych do granic mozliwosci. A von Klosky prosi, zeby sie zastanowil! Doprawdy, czyzby znal go az tak slabo? -Daleko mielibysmy isc? - spytal, pozornym wahaniem probujac zamaskowac swoje podniecenie. -A gdyby to bylo nawet bardzo daleko? - odparl Gerhard pytaniem na pytanie. -Co, do nastepnego segmentu? -No nie, troche dalej. -Czyli gdzie? Do Pnia? -Och, na pewno nie w tamtym kierunku! - zaprzeczyl Gerhard energicznie. -Zatem na poludnie? -Zgadza sie, na poludnie. A potem dalej. Thomas uniosl brwi. -Jeszcze dalej? Az do samych gron? Von Klosky ponownie pokrecil przeczaco glowa. - Jasna mgla, Gerhard! - Thomas zniecierpliwil sie ta zgadywanka. - To gdzie ty w koncu chcesz isc? -Na Dol, Tom. Thomas momentalnie zesztywnial. -O, Matko wszechzieleni! Dol. Na wpol mityczny, nieskonczenie wielki Dol. Nieznanej natury ani struktury, nieogarniony, budzacy odwieczna groze jego wspolziomkow Dol; ze martwy, ze wiecznie roztrzesiony, ze smierdzacy i rzygajacy trucizna... Przerazajacy, okrutny i zakazany, jak kiedys straszyl go stary Traevervort, w dobrej wierze chcac obrzydzic dziesiecioletniemu Farquahartowi mysl o dalekich podrozach. Gdzie upadli, wygnani badz z niepojetych przyczyn dobrowolnie rezygnujacy z zyciodajnych objec Drzewa nieszczesnicy wiedli nader krotki i godny pogardy zywot, dzien za dniem na granicy okrutnej smierci... -O, Matko wszechzieleni! - powtorzyl Thomas, szklistymi z emocji oczami wpatrujac sie w Gerharda. - Na Dol, do Hadesu! Von Klosky milczal, lecz w glebi ducha zastanawial sie, czy aby nie przecenil swoich umiejetnosci w ocenie ludzkich charakterow. Niewatpliwie Farquahart byl wyjatkowym mlodziencem, prawdziwa perla wsrod reszty tutejszych Eloi, otepionych stuleciami egzystencji w cieplarnianym odosobnieniu megastruktury. Lecz nawet on od urodzenia nasiakal swiatopogladem opartym na prostej dwoistosci: z jednej strony Drzewo, ucielesniony raj i azyl, a z drugiej Dol, rownie rzeczywiste i zgola niemetafizyczne pieklo, ostateczna granica i miejsce przeznaczenia wszystkich zlych, potepionych i niechcianych. Otwarty umysl i zapal mogly stanowic niewystarczajaca przeciwwage dla atawistycznych lekow chlopca, a przestraszony Farquahart nie byl tym, kogo Gerhard teraz potrzebowal najbardziej. -Posluchaj mnie, Tom - rzekl von Klosky, starajac sie, by jego glos zabrzmial spokojnie i przekonujaco. - Dol nie jest az tak straszny, jak myslisz. Zyja tam ludzie, i to nie jakies poldemony czy wygnani z Edenu wariaci, nie zadni nieszczesni pokutnicy, w nieskonczonosc rozpamietujacy zaglade odleglej Ziemi, jak to wam od zawsze wmawiano, ale normalni ludzie, tacy jak ty czy ja... Czasami jest im tam bardzo ciezko, to prawda, i maja troche inne problemy niz wy tutaj, ale mimo wszystko jakos sobie radza... Thomas istotnie sie przelakl, lecz wcale nie zejscia do piwnicy swiata, ale jedynie tego, ze Gerhard mogl wziac jego chwilowe oslupienie za objaw tchorzostwa i cofnac swoja oferte. -Dlaczego mowisz do mnie jak do dziecka? - przerwal von Klosky'emu z wyrzutem. - Sadzisz, ze strach mnie oblecial? No, wiesz co! -Tom, nie unos sie - zmitygowal sie szybko Gerhard. - Pomyslalem tylko, kiedy zobaczylem wyraz twojej twarzy... -Bo mnie zastrzeliles, czlowieku, sciales z nog! - Thomas wpadl mu w slowo. - Rany Drzewa, przeciez ja zawsze, odkad pamietam, marzylem o tym, zeby choc raz w zyciu byc na Dole! -Ale te wasze legendy... -Jakie nasze! - prychnal Thomas pogardliwie. - Szklarze je tworza, bo to dla nich wygodne. Ze niby odstrasza w ten sposob potencjalnych konkurentow. Juz ja dobrze wiem, przez ile trzeba podzielic te ich niesamowite bajania, zeby wyszlo cos na ksztalt prawdy. -No, to tez nie jest do konca tak... - zaczal von Klosky, szybko jednak ugryzl sie w jezyk. - Czyli ze nie mialbys nic przeciwko temu? -Przeciwko czemu? Zeby z toba isc i zostawic to nudne miasto raz na zawsze? Zartujesz chyba! Ty mi tylko powiedz, kiedy wyruszamy. Zmarszczone czolo von Klosky'ego wygladzilo sie momentalnie. -Dzisiaj. Jest jeszcze kilka drobnych spraw, ktore musze zalatwic, ale dlugo to nie potrwa. Najpierw jednak - rzekl, omiatajac wzrokiem pobojowisko - trzeba tu zrobic porzadek, tak jak mowiles. Nie ma sensu niepotrzebnie kusic losu. * * * Uprzatniecie cial troche sie przeciagnelo. Najszybciej poszlo z pseudo-Farquahartern, ktorego po prostu wzieli i zaniesli do zarosnietych ruin kopalni. Zrzuciwszy swoje brzemie na omszaly podest przed wejsciem do dawnej sortowni inkluzji, przez chwile odpoczywali po wysilku. Thomas po raz ostatni spojrzal na swoja martwa replike, z jej ohydna rana posrodku czola. Byl to dla niego wciaz szokujacy i dziwnie nierealny widok, jakby zagladal w swoja przyszlosc albo w glab innej rzeczywistosci, w ktorej jego linia zycia zostala przedwczesnie przerwana.-Sluchaj no, Gerhard - spytal, nie mogac wygnac z pamieci niesamowitej sceny z poruszajacymi sie somnambulicznie fragmentami Hossana. - Co to bylo ta rozowawa gruda, ktora wtedy... -Neuromotor. -Chcesz powiedziec, mozg? -Mozna i tak to nazwac, chociaz u mannekenow to cos wiecej. No widzisz, dobrze, ze mi przypomniales. Gerhard wydobyl maczete, po czym jednym zgrabnym uderzeniem odcial pseudo-Farquahartowi glowe, a nastepnie dokladnie ja posiekal. -To na wypadek gdyby plazmoid z pulsatora Hossana nie byl jednak w stu procentach skuteczny - mruknal, chowajac ultradzwiekowa klinge, ktorej omal nie stepil na twardych jak wregometal tkankach. - Zawsze lepiej byc pewnym. No, dobrze, trzeba to teraz wszystko w cos pozbierac. W jednym z rozpadajacych sie budynkow znalezli zaplesniala resztke plachty do noszenia urobku. Zapakowali w nia doczesne szczatki sobowtora i poniesli je do sztolni, kichajac od wszedobylskiego odoru stechlizny. -Cala zawalona jakimis dechami - rzekl Thomas, zagladajac do srodka. - Chociaz zaloze sie, ze sa kompletnie przegnile. No, dawaj... Zamachneli sie i manneken w swoim zetlalym calunie polecial w ciemnosc. Sprochniale deski trzasnely jak wafelek, z glosnym klekotem osypujac sie w slad za nieboszczykiem. -W porzadku, jeden z glowy. - Gerhard sapnal. - Niech sie reintegruje w pokoju. Pozostal im jeszcze Rowland i jego porozrywany na strzepy falszywy brat. -Deus, tutaj przydalaby sie jakas porzadna miotla. - Thomas westchnal, stajac nad poszatkowanym mannekenem. -Tym sie nie przejmuj. - Gerhard machnal niedbale reka na szklisto-krwawy balagan. - Do jutra nie pozostanie po tym nawet slad. -Ciekawe dlaczego? - Thomas skrzywil sie z powatpiewaniem. - Przeciez tego zadne zwierze nie ruszy. -A kto mowi o zwierzeciu? Drzewo go wchlonie, w koncu mannekeny to jego pomiot. Co, widze, ze znowu mi nie wierzysz? No to sprobuj podniesc jakis kawalek. Thomas zerknal na niego nieufnie. Schylil sie w koncu i przezwyciezajac odraze, zlapal pierwszy z brzegu szczatek, ktory okazal sie akurat czescia stopy. -A niech mnie, faktycznie nie da sie oderwac! - wyszeptal, ze zdumieniem przygladajac sie drobnym wypustkom wyrastajacym teraz z Hossanowej piety jak korzonki z nasienia. -Sam widzisz - powiedzial Gerhard i ruszyl w strone zwalistego cielska Rowlanda. Zatrzymal sie jednak w pol kroku. -Z drugiej strony... - powiedzial do siebie, po czym odwrocil sie do Thomasa. - Wiesz, co? Pozbieraj to, co zostalo z jego ubrania, i rzuc w jedno miejsce. Aha, i zwroc uwage, czy nie ma przy nim jakichs uzytecznych drobiazgow. -To znaczy czego, konkretnie? -Sam nie wiem. Po prostu odloz na bok wszystko, co nie jest szmata albo Hossanem. Ja tymczasem zajme sie Rowlandem. Wkrotce Thomas mial dwie kupki smieci: mala i duza. Nie kazdy strzep bogatego przyodziewku Kraushaara udalo mu sie uprzatnac. Niektore utkwily pod zrastajacymi sie z zywogruntem szczatkami i nijak nie dalo sie ich stamtad wydostac, totez po kilku bezskutecznych probach dal sobie spokoj. Z tego, co udalo mu sie zebrac, wygrzebal jeden wiekszy splachec - resztke karmazynowej tuniki z wlokna sztucznego, zapewne wartej majatek - i zgarnal na nia pozostale scinki, zawiazujac wszystko w poreczny tobolek. W mniejszej ze stert lezal miedzy innymi pistolet plazmowy Hossana. Niestety bezuzyteczny, bo w swoim rzeznickim zapale von Klosky odcial mu lufe. -Tom, moglbys mi pomoc? - uslyszal zasapany glos Gerharda. Thomas wstal z kleczek i podszedl do von Klosky'ego, ktory nieco bezradnym wzrokiem spogladal na blisko dwustukilowe zwloki. -Rany macierzy, jak mozna bylo zrobic z siebie takiego wieprza! - parsknal Thomas z pogarda. - Przeciez nawet we dwojke nie damy go rady stad ruszyc! A moze po prostu zepchnac to scierwo do Rzeki? -Spokojnie, na wszystko znajdzie sie sposob - uspokajajacym tonem powiedzial Gerhard. - Na razie przewrocmy go na plecy. Zaparli sie i zaczeli pchac, a nogi rozjezdzaly im sie na wilgotnych mchach. Dopiero po kilku probach uniesli zwaliste cielsko, ktore z ohydnym plasnieciem przewalilo sie na drugi bok. -Ha! Cos podobnego! - krzyknal Gerhard, pochylajac sie nad szerokim, ozdobnym pasem, ktory otaczal drugiego z Kraushaarow jak obrecz beczke, i stukajac w niewielki, gruby dysk z pokretlami. - Niwelator masy! Ciekawe tylko, skad dran go wzial, bo takiej blyskotki jeszcze w Cheshire nie widzialem. Hm... -Czekaj no - mruknal Thomas, przygladajac sie niepozornemu urzadzeniu. - Przy Hossanie znalazlem takie samo. -Naprawde? No, to chyba mamy problem z glowy! Moglbys go przyniesc? Kiedy Farquahart wrocil do von Klosky'ego, ten juz manipulowal przy dysku Rowlanda. Nic sie jednak nie dzialo. -Cholera, albo ten duren nie wiedzial, ze kazde urzadzenie wymaga dostarczenia mu energii, albo nosil to po prostu na pokaz - mruknal Gerhard zawiedziony. - Czekaj no... Po chwili miniaturowe usypisko, tak pieczolowicie ulozone przez Farquaharta, bylo kompletnie rozgrzebane, a Gerhard trzymal w reku szary prostopadloscian, nie wiekszy od kciuka. -Moze z tym pojdzie... - wymamrotal, wracajac do Rowlanda. -A co to takiego? - spytal zaciekawiony Thomas. -Wyglada na zasilacz - odparl Gerhard i znowu pochylil sie nad malym dyskiem. - Zobaczmy teraz... Rozlegl sie cichy szczek, i na oczach oslupialego Thomasa dwa kwintale Rowlanda Kraushaara uniosly sie powoli w powietrze. -Niech mnie rozziew! Gerhard, co to jest? -Mowilem ci juz, niwelator masy - odparl von Klosky, znowu dotykajac malego urzadzenia. Trup od razu przestal sie wznosic i z bezwladnie dyndajacymi konczynami zatrzymal sie nieruchomo jakis metr nad zywogruntem. -I to jakiej masy! Alez niesamowita rzecz! - wykrzyknal Thomas i z niedowierzaniem tracil zwloki, ktore zakolysaly sie, jakby byly podwieszone na niewidzialnych linach. Von Klosky usmiechnal sie z satysfakcja. -Doskonale. Chyba nawet wystarczy ten jeden. Dalej wszystko poszlo w miare gladko. Z jednej ze swych przepastnych kieszeni Gerhard wydobyl cienka, polprzezroczysta linke i zawiazal ja na szyi Rowlanda jak postronek. Potem wrocil do pozostalosci po osobistym dobytku Hossana, wybral z nich jeszcze pare drobiazgow, reszta zas obciazyl zawiniatko ze szmatami i zamachnawszy sie szeroko, wrzucil wszystko do Rzeki. -Masz - podal Thomasowi koniec linki. - Ty ciagnij, a ja bede pilnowal z tylu. -Dokad? -W gore, do tych bambusow. Rozpoczeli ostrozna wedrowke po sklonie zbocza, Farquahart ciagnal, Gerhard zas popychal i sterowal zarzucajacymi na boki zwlokami Rowlanda. Piec minut pozniej staneli na skraju gestwiny, lekko zaklopotani. Bambusowe lodygi rosly o wiele za blisko siebie, zeby mogli pomiedzy nimi przeciagnac swoj makabryczny ladunek. -Nie lepiej bylo go zawlec do kopalni jak tamtego? - Thomas westchnal. -Nie. - Gerhard zaprzeczyl ruchem glowy. - W tej dzungli zniknie szybciej. Tylko znajdzmy jakis przeswit. Ruszyli dalej skrajem zagajnika, raz po raz chwytajac sie wielkich lodyg w obawie przed zjechaniem po sliskiej pochylosci. W pewnej chwili Thomas przystanal, katem oka dostrzegl bowiem jakis ruch od strony Rzeki. -Zaczekaj, Gerhard... Wzdluz przeciwleglego brzegu plynely dwa male promy rybackie, holujace wieksza tratwe. Caly sklad plynal powoli, powstrzymywany kotwami dryfowymi w postaci wielkich, gesto plecionych koszy. Po jednym kolowym na prom, plus dwoch na tratwie, ktorzy bez pospiechu pracowali przy swoich linkach i sieciach. No prosze, nawet tabu mozna wykorzystac dla wlasnych celow, pomyslal Thomas z przekasem. Wystarczy tylko miec troche wiecej odwagi niz reszta konkurencji. -Ee, to tylko rybacy. - Odetchnal z ulga. Wkrotce znalezli miejsce, gdzie mlodsze bambusy przegraly z zywogruntem. Wypchniete, w zasadzie wykorzenione z podloza, lezaly powalone na przestrzeni kilkunastu metrow. Przez ten wylom wciagneli Rowlanda w glab zagajnika. -Pomoz mi go rozebrac - poprosil Gerhard, przywiazujac Rowlandowa "smycz" do jednej z lodyg. Nieco dziwaczna to byla prosba, Farquahart nie zamierzal jej jednak komentowac i bez slowa zabral sie do rozdziewania wiszacego pomiedzy nimi Kraushaara. Pod kilkoma warstwami ubran, wszystkich bez wyjatku wykonanych z kosztownych, egzotycznych tkanin, wielkie cialo oplataly jakies przewody z przeroznymi swiecidelkami, ktorych przeznaczenie bylo dla Thomasa kompletna zagadka i ktore Gerhard pozdejmowal co do jednego, pozostawiajac na nagim truchle tylko pas z niwelatorem. Raz jeszcze pomanipulowal przy niewielkim urzadzeniu i zwloki Rowlanda spadly na wilgotna sciolke, obryzgujac ich blotem i zgnilymi liscmi. -No dobra, jesli to wszystko, to znikajmy stad - ponaglil Thomas, ktoremu zmierzlo juz towarzystwo martwego arystokraty. -Jeszcze moment... Zebrawszy wszystkie blyskotki Rowlanda, Gerhard zawinal je w jego lachy, sobie pozostawiajac jedynie ow niwelator. Po czym wyciagnal maczete i kilkoma wprawnymi ruchami pocwiartowal zwloki. Tym razem najprawdziwsza krew splynela na sciolke, a w powietrzu rozszedl sie odor surowizny. -Czlowieku, tys sie minal z powolaniem - powiedzial Farquahart, zatykajac nos. - Powinienes byl zostac rzeznikiem, tak ci to dobrze idzie. -Bylem - odparl na to Gerhard bez zmruzenia oka. - Co prawda ponad trzydziesci lat temu, i krotko, ale jednak. Ale tak to juz jest na Dole, im wiecej rzeczy, na ktorych sie znasz, tym wieksze sa twoje szanse na przezycie. Mowil, jednoczesnie rozpylajac cos z malej buteleczki nad rozplatanymi zwlokami Rowlanda. Wreszcie skonczyl, schowal pojemnik do kieszeni i podniosl z ziemi zawiniatko z ubran. -Wszystko, idziemy - powiedzial. -Balsamowales go czy co? - Farquahart sie zasmial, kiedy trup zniknal im juz z oczu. -Nie. To bylo zaproszenie na kolacje - odparl Gerhard, rowniez szczerzac zeby w usmiechu. - Scisle mowiac, wabik. Za chwile zleci sie do niego kazdy padlinozerca w promieniu stu metrow. -Padlinozercy, powiadasz? - mruknal Thomas. - Nie powiem, wcale odpowiedni pogrzeb dla tego scierwoluba. W porzadku, dokad teraz? -Z powrotem do miasta. ROZDZIAL 3 Wracali do Keshe okrezna droga. Przelaczywszy skorki w tryb maskowania podstawowego, ktore wystarczylo, by przejsc niepostrzezenie obok kazdego normalnego czlowieka, a sobie nawzajem nie zniknac z oczu, wydostali sie z bambusowego zagajnika i ruszyli prostopadle do Rzeki. Im wyzej wchodzili, tym nachylenie stoku stawalo sie lagodniejsze i tym bardziej pomarszczony stawal sie teren, skryty tutaj pod gestym kozuchem karlowatych krzewow tamaryszku. Gdzies okolo trzeciego kilometra pofaldowanie terenu bylo juz tak znaczne, ze zaczelo przywodzic na mysl mozg o iscie kolosalnych proporcjach. Wciaz podazali w tym samym kierunku, prosto jak strzelil na zachod, dokladnie w poprzek konaru. Thomas zaczal podejrzewac, ze Gerhard chce dojsc do Rynny, biegnacej u samej podstawy zywosklonu. Oznaczaloby to przebycie jeszcze ponad trzydziestu kilometrow, nie mowiac o koniecznosci pokonania przeszkody, ktora wlasnie stanela im na drodze - Lasu.Drzewo wcale nie bylo latwym miejscem egzystencji dla roslin, ktore dlugo i z uporem walczyly z nim o prawo do pozostania. Glownym oponentem byl zywogrunt: filcowata, wszedobylska powloka otulajaca macierz, zywa i aktywna. Wobec obcych cial, ktore chcialy sie w nia wedrzec i pozostac na dluzej - czy byl to wbity kij, czy tez wrastajacy korzen - zachowywala sie jak zbuntowana podstawka do ikebany, wypychajac intruza na zewnatrz. Regulamin nazywal to "stymulowana biofobowoscia". Adaptacja do takich warunkow nie byla latwa i wielu gatunkom nigdy sie to nie udalo. Lecz obok przegranych byli rowniez zwyciezcy i to z nich wlasnie powstal Las: na wpol symbiotyczna mieszanina roznych gatunkow, ktora od jakiegos czasu powoli, ale nieublaganie zarastala segment. Korzenie wszystkich wchodzacych w sklad tego superorganizmu drzew - zmodyfikowanych cyprysow, figopalm, pseudonamorzynow, akacji, olch, miniaturowych debow, i jeszcze wielu innych gatunkow, ktorych nazwy dawno powylatywaly Thomasowi z glowy - byly liczne, cienkie, dlugie i posplatane z korzeniami sasiadow. Razem tworzyly gesta i gruba na ponad metr siec, bardziej przypominajaca cos w rodzaju jednolitej platformy, wytrzymalej i elastycznej. Jej spod zaopatrzony byl w miliony mikroskopijnych przylg, ktore, zamiast wrastac w zywogrunt, trzymaly sie go niczym jaszczurka sufitu, skutecznie chroniac gesty masyw przed zeslizgnieciem sie z pochylosci. Wnetrze Lasu bylo niewiele mniej zwarte. Teoretycznie dalo sie przez nie przebic, ale nie za pomoca tego, czym dysponowali w tej chwili, to znaczy jednej, ultradzwiekowej maczety Gerharda. Na szczescie von Klosky skrecil tuz przed sciana pni i podazal teraz na poludnie wzdluz granicy drzewostanu. Zywogrunt byl tu mniej gabczasty i nasiakliwy niz w okolicy Rzeki, totez w wielu zaglebieniach stala zielonkawa woda, a parowami plynely liczne strumyczki. Wkrotce obydwaj byli przemoczeni wyzej kolan i uwalani szlamem z przekraczanych bajorek. No i po co nam jeszcze jakis dodatkowy kamuflaz? - pomyslal Thomas, spogladajac na idacego przed nim Gerharda, wczesniej tylko obszarpanego, a teraz na dodatek po pas uswinionego blotem. Kto w takich obdartusach rozpozna straznikow Prawa? Von Klosky zatrzymal sie na chwile, i przeciagnawszy sie kilka razy dla rozluznienia miesni, spojrzal ku Rzece. -Czemu stajemy? Odpoczynek? - spytal Thomas. -Poniekad. Musze sie zastanowic, ktoredy najlepiej zejsc do miasta. Ha, popatrz na to... Thomas odwrocil sie i podziwial roztaczajaca sie przed jego oczami panorame. Choc nigdy jakos specjalnie nie kochal Keshe, musial uczciwie przyznac, ze wygladalo ono stad wrecz nierealistycznie pieknie. Jak jakas dziwaczna, jeszcze niedokonczona albo juz na wpol zmurszala lodz. Widac bylo czesciowo odsloniete, nierownej dlugosci wregi glownych ulic, i jej dno, wyznaczone przez obydwa centralne Bulwary. Wszystko pokryte gruba, chropowata narosla zabudowan, ze srebrnym kilem Rzeki przecinajacym ja prawie idealnie na pol. -Calkiem malownicze - powiedzial von Klosky cicho. - Nawet nie przypuszczalem... -Tak - rzekl Thomas z przekasem. - Przynajmniej brudu na ulicach stad nie widac. -Co racja, to racja - przytaknal Gerhard, usmiechajac sie pod nosem. - Ale nie mow, obrazek jest naprawde niczego sobie. Napatrz sie, moze to juz ostatni raz. -Napatrzylem sie przez trzydziesci lat - mruknal Farquahart sarkastycznie. - Kazdego dnia to samo, od rana do wieczora: Keshe na sniadanie, Keshe na obiad, Keshe na kolacje. I nie czuje zadnej nostalgii na mysl, ze je opuszczam. -Moge to zrozumiec. - Gerhard westchnal. - Ale ide o zaklad, ze predzej czy pozniej zatesknisz. -Chyba zartujesz. - Thomas sie skrzywil. - Nawet pieklo musi byc lepsze od tej nuda wypchanej dziury. -Pieklo, moj drogi, ma niewiele zalet - odparl na to von Klosky, momentalnie powazniejac. Po czym zawrociwszy na piecie, energicznym krokiem ruszyl dalej. Skonfundowany, Thomas wzruszyl ramionami, jakby chcial rzec: "A co ja znowu takiego powiedzialem?", i podazyl za Gerhardem. Po nastepnych pietnastu minutach marszu mineli najdalej na polnocny zachod wysuniete schronisko drzewiarzy, bojownikow z pierwszej linii frontu w nieustajacej wojnie z Lasem, z roku na rok coraz agresywniej napierajacego na domene ludzi. Procz nich zamieszkiwali tu od czasu do czasu takze nieliczni z zyjacych jeszcze w Keshe formierze zywogruntu. Kiedys byli jednym z najaktywniejszych cechow, lecz teraz zostala ich zaledwie garstka, rozchwytywana i fizycznie niezdolna wykonac nawet trzeciej czesci wszystkich zlecen, z jakimi dzien w dzien przychodzili do nich interesanci. Najczesciej byli nimi farmerzy, proszacy o zreperowanie niecek hodowlanych, nieustannie wymagajacych rekonstrukcji. Tuz za schroniskiem von Klosky odbil w lewo i wkrotce dotarli do pierwszych pol hydroponicznych. Dla Thomasa, urodzonego mieszczucha, kolorowa szachownica plytkich basenow z setkami ludzi, uwijajacych sie na przerzuconych ponad uprawami waskich kladkach, byla dosc egzotycznym widokiem. Totez pare razy Gerhard musial ponaglic go lekkim szturchnieciem w bok, zeby oderwal wzrok od blyszczacych od potu, obnazonych piersi wiesniaczek. Thomas mial nawet szczescie dostrzec jednego z formierzy, cierpliwie stymulujacego macierz za pomoca czegos, co do zludzenia przypominalo zwykly grzebien, tyle ze nadnaturalnych rozmiarow. Tej sztuki nie znal juz poza formierzami nikt, i to, w polaczeniu z ich charakterystycznym wygladem oraz zazwyczaj podeszlym wiekiem, czynilo z nich swego rodzaju szamanow albo mistrzow tajemnego stowarzyszenia, a z ich dzialan - dziwne i niepojete misterium. Szeroka grobla, ktora podazali teraz w kierunku miasta, byla zatloczona. Skorki pracowaly jednak bez zarzutu i chociaz mijali po drodze jednego czlowieka po drugim, tu zajetego praca, tam znow odpoczywajacego na lawce, ani jedna twarz nie zwrocila sie w ich strone. Dla tych niestrudzonych, skupionych na swojej robocie plantatorow byli mniej materialni niz podmuchy wiatru osuszajacego ich spocone czola. Niebawem grobla przemienila sie w niezbyt szeroka uliczke, "wybrukowana" mata z elastycznie polaczonych ze soba drewnianych kostek, a ta, podazajac za rosnaca stromizna Ryftu, przeszla w drewniane schody, plytkie i szerokie az do rogatek Gornego Esendu, pozniej jednak coraz ostrzej zbiegajace w glab miasta. Niebawem zaglebiali sie w krete, poplatane zaulki kasbah Fair-Nor, dzielnicy, do ktorej porzadniejsi obywatele Keshe nie zagladali bez naprawde waznego powodu. Schodzili wciaz w dol, po stopniach wytartych do polysku przez dziesiatki tysiecy przechodniow. Nawet w sennym Keshe mody zmienialy sie od czasu do czasu, ale obuwie z przeciwposlizgowymi podeszwami wykonanymi ze skory lesnych gekonow nigdy nie tracilo tu na popularnosci. Pomimo kamuflazu i niezbyt licznych o tej porze ludzi postepowali z wyczuciem, lawirujac pomiedzy przechodniami jak jakies barowe tancerki. Jeszcze ktorys wyrznie w nieustepliwe nagle powietrze, pomysli, ze to jakis zly duch stanal mu na drodze, i narobi rwetesu na cala okolice. Im dalej szli, tym dotkliwiej Thomas uswiadamial sobie, ze od rana nie mial nic w ustach. Co krok mijali walajace sie pod scianami domow sterty smieci, przewaznie odpadkow z kuchni i resztek jedzenia, w ktorych grzebaly do spolki szczury i karlowate szopy pracze. Z otwartych okienek nad ich glowami dobiegaly nie tylko odglosy ludzkiej oraz zwierzecej krzataniny, lecz takze setki zapachow, wszystkie bez wyjatku nie do zniesienia przyjemne. Niemal na kazdym rogu drzwi malych, tanich jadlodajni staly otworem, zapraszajac gosci. -Gerhard? - nadal Thomas poprzez swoj komplant. -Tak? -Jest jakis konkretny powod, dla ktorego zwiedzamy te podejrzana dzielnice? -Musimy odwiedzic jednego z naszych przyjaciol. Przyjaciel? Thomasowi nie przychodzil do glowy zaden, ktory z wlasnej, nieprzymuszonej woli chcialby zyc w Fair-Nor. Mieszkalo tu natomiast wielu emerytowanych szklarzy, takich, na przyklad, jak stary Paluch czy Harrison Psi Zab. Tylko po co bylby im teraz jakis szklarz? -Aha... - mruknal i dorzucil niby to mimochodem, zagladajac do kolejnego z barow: - Slyszalem, ze w tej czesci miasta mozna znalezc jedne z najlepszych zrazikow z golebi lesnych. O, tu maja nawet wystawiony jadlospis... -W tej czesci miasta mozna co najwyzej dostac niestrawnosci - odparl Gerhard z niesmakiem. - Myslisz, ze ja nie jestem glodny? Jestem, ale chce jak najszybciej zalatwic, co mam do zalatwienia. O zoladek moge sie martwic pozniej. Thomas westchnal, z zalem przerywajac studiowanie menu, i pogonil za von Kloskym, ktory zdazyl skrecic za kolejny rog. Wolal nie stracic go z oczu. Kasbah Fair-Nor stanowila jeden wielki labirynt waskich, mrocznych pasazy, i zabladzic bylo w niej latwiej niz w Lesie. Owszem, bywal tu wczesniej przy paru okazjach, zawsze jednak w czyims towarzystwie. Sam nigdzie nie trafilby w tej gmatwaninie schodkow, alejek oraz miniaturowych podworek. I kiedy zatrzymali sie w koncu przed cedrowymi drzwiami z wyblakla od starosci mozaika margerette, Thomas rozpoznal je od razu jako wejscie do domu niejakiego Vlada Karawaniarza. Gdyby jednak kazano mu wrocic nastepnego dnia w to samo miejsce, juz nie wiedzialby jak. -Karawaniarz? - zdziwil sie. - A do czego ci teraz potrzebny ten zgryzliwy dziad? -Jest mi winien przysluge - odrzekl Gerhard. Karawaniarz i przysluga! - Thomas prychnal w duchu pogardliwie. To sie dopiero nazywa sprzecznosc pojec! Ciekawe, czy ten chciwy staruch bodaj raz w swym zyciu przejal sie kims oprocz siebie? Do tego byl szklarzem starej daty, dla ktorego Nowy Lad von Klosky'ego byl jak nigdy niegojacy sie wrzod na tylku. Choc wciaz cieszyl sie zasluzona renoma najlepszego z zyjacych przewodnikow po zaprzegrodziu, teraz wlasciwie nikt nie korzystal z jego umiejetnosci. Cenil sie wyjatkowo, a mlode szklarskie wilki zaczely kalkulowac koszty pod katem szerszej, lecz i bardziej liczacej sie z groszem klienteli. Sam z siebie prawie przestal chodzic, bo zrodlo, z ktorego korzystal, obfitowalo w towary luksusowe, na ktore popyt w ostatnich czasach wyraznie zmalal. Jego synowie nie pomagali mu juz w procederze, zapewne zajeci swoimi rodzinami oraz dopasowywaniem sie do zawrotnego, w porownaniu z dawnymi czasami, tempa zmian w miescie. Podsumowujac, von Klosky nie mogl byc w tym domu mile widzianym gosciem. Ten stary dewot predzej przywita ich stekiem przeklenstw, niz w czymkolwiek pomoze. Na razie jednak Thomas zachowal te przemyslenia dla siebie. -Wchodzimy "na ducha"? - spytal, uzywajac ich prywatnego okreslenia na pelny kamuflaz. -Bez przesady, Tom. To nie oblawa. -Pytam, bo zaden z nas nie wyglada w tej chwili zbyt reprezentacyjnie - zauwazyl Thomas krytycznie. -Nie szkodzi. Nie jestesmy tu z kurtuazyjna wizyta. -Mimo to nie chcialbym zostac potraktowany przez tych Kudlischkow jak pierwszy lepszy zebrak z ulicy. -Pozalowaliby tego. Zejdz lepiej stamtad, ktos idzie. Uslyszeli czyjes niespieszne, delikatne kroki. Z dolu nadchodzila mloda kobieta, zreszta calkiem ladna. Smukla, wyprezona, o ruchach plynnych jak falujaca trawa, okryta wyzywajaco opietym sarongiem z pajeczego jedwabiu. Przy kazdym kroku pod zielona materia podskakiwaly jej pelne piersi, w wyobrazni Thomasa obnazone, strome, z ostrymi sutkami barwy czekolady. No i ten tyleczek, dziewczeco drobny i z pewnoscia rozkosznie twardy... Jego meskosc nie potrafila pozostac na to obojetna, niedwuznacznie dajac o sobie znac. Na szczescie, kiedy kobieta byla juz od niego nie dalej niz na wyciagniecie reki, przystanela, i swiecie przekonana, iz jest w zaulku kompletnie sama, wsadzila sobie dlon pod ubranie. Przy wtorze postekiwan oraz calkiem dosadnych przeklenstw, zajela sie poprawianiem uwierajacej ja bielizny. Skonczywszy, splunela na rece, przygladzila sobie wlosy, po czym ruszyla dalej, znikajac szybko za najblizszym rogiem. Ten krotki spektakl wystarczyl, zeby wszystkie erotyczne fantazje Thomasa momentalnie sie rozwialy. Gerhard odczekal, poki kroki znikajacej za rogiem kobiety nie ucichly calkowicie, i dopiero wtedy dezaktywowal kamuflaz, stajac na wprost drzwi. Ujawszy w dlon solidnie wygladajaca kolatke z piecowego drewna, zalomotal nia z taka moca, ze z ozdobnego epiklangu wienczacego portal posypaly sie na nich kornikowe trociny. Dluga chwile nie bylo odzewu i von Klosky zamierzal juz ponownie uzyc drewnianego kolucha, kiedy nagle masywne drzwi otwarly sie. W progu stanal mlody, postawny mezczyzna, w ktorym Farquahart rozpoznal Arthusa, najstarszego z synow Karawaniarza. -A wy co za jedni, zaszczancy? - warknal Arthus z nieukrywana wrogoscia. - Tu datkow nie daja, spieprz... I urwal skonsternowany, kiedy dotarlo do niego, kto przed nim stoi. -Ee... Pan arcy-kk-onstabl! Ja... tego... Najmocniej... -Ojciec w domu? - ucial Gerhard bez zadnych preambul, postepujac krok do przodu. Arthus kiwnal twierdzaco glowa. -No to prowadz. Pierworodny Mada cofnal sie do sieni, czyniac przejscie dla obydwu straznikow. Gerhard wkroczyl do srodka pierwszy, Thomas tuz za nim. -Hej! - szepnal zyczliwie do Arthusa, przeciskajac sie obok niego w waskim przedsionku. - Podnies swoja szczeke z podlogi, bo ci ja jeszcze kto przydepnie. Tamten tylko lypnal niezbyt przyjaznie na Farquaharta i ruszyl przodem. Od sieni kilka plytkich stopni prowadzilo na krotki korytarz-podest, za ktorym widac bylo westybul, oswietlony dwoma archaicznymi zarnikami. Uslyszeli naraz jakis rumor, tupot, glosne dzieciece smiechy, i po chwili jak dwa wielkie nietoperze wypadly i ostentacyjnie zapraszajacym gestem wskazal gosciom taborety, dopiero co zwolnione przez male strzygi Arthusa. -Pan arcykonstabl we wlasnej osobie, no, to dopiero niespodzianka - zaburczal, zdobywajac sie na pozory uprzejmego tonu. Kasliwosci nie mogl sobie jednak darowac. - Ale jaki szyk, che, che! To wasze nowe mundurki? A moze dla niepoznaki chodzicie teraz na patrole przebrani za lachmaniarzy, co? Najmlodszy z chlopcow nie wytrzymal i parsknal zduszonym smiechem, lecz pod piorunujacym wzrokiem ojca zamilkl natychmiast. Chuda kobieta wzniosla z desperacja oczy do powaly, mlodsza zas pospiesznie wyszla z jadalni. -Vlad - powiedzial Gerhard rzeczowym tonem, ignorujac zarowno drwine Karawaniarza, jak i niestosowne zachowanie jego dzieciaka. - Moglibysmy zamienic slowo? Tylko my trzej, jesli mozna - dodal, wskazujac ruchem glowy Farquaharta. Karawaniarz przez chwile spogladal niezdecydowany na Gerharda, najwyrazniej zastanawiajac sie nad odpowiedzia. Wreszcie, niechetnie, bo niechetnie, ale kiwnal przytakujaco glowa. -Pewnie, panie arcykonstablu. Tedy... -Ale obiad...! - wyjeczala z wyrzutem jego patykowata malzonka. -Duzo nam to nie zajmie, kobieto - uciszyl ja Vlad i zwracajac sie do Gerharda, dodal: - Nieprawdaz, panie arcykonstablu? -Tez mam taka nadzieje - odparl von Klosky. Niepocieszony Thomas raz jeszcze rzucil tesknym okiem na swiezutkie glonojady w ryzu, przyrumienione filety z rudawki, krazki jasnego chleba, mus z bananasa... Byl tak zglodnialy, ze calkiem powaznie zastanawial sie nad przeprowadzeniem szybkiej akcji i podwedzeniem czegos ze stolu, bodaj jednego ziemniaka. Ech... We trojke wyszli z jadalni i przez waski, ciemny jak magistracki loch korytarzyk przeszli do niewielkiego pokoiku, chyba jeszcze bardziej zagraconego niz westybul. Kiedy juz wszyscy troje wcisneli sie do srodka, Karawaniarz zamknal drzwi, pstryknal jakis przelacznik na skrzyni stojacej w kacie, po czym, skrzyzowawszy rece na piersiach, spojrzal na Gerharda z nieukrywana satysfakcja. -Zawsze wiedzialem, ze klopoty sa ci pisane, Klosky. - Vlad wydal wargi. - A teraz przybiegasz do mnie, co? Doprawdy, ten swiat jest dziwniejszy, niz mozna by sie spodziewac. Pogardliwy ton glosu Karawaniarza zdecydowanie nie przypadl von Klosky'emu do gustu. Do tej pory opanowany i rozluzniony, teraz zacisnal piesci i wycedzil przez zeby: -Chyba zbyt dlugo sie nie widzielismy, Vlad, bo zdazyles nieprzyzwoicie zbezczelniec. -Nie truj mi tu much, lapsie, tylko gadaj, co masz do gadania, bo mi obiad stygnie. Czego chcesz? I lepiej, zeby to byl zupelny drobiazg, bo na wiecej nie masz co liczyc. -Mnie tez szkoda czasu na strzepienie jezyka, wiec powiem krotko: zrobisz dla mnie dwie rzeczy. I bynajmniej nie traktuj tego jak uprzejmej prosby. -Az dwie? - Vlad uniosl brwi w udanym zdziwieniu. - I kto tu mowi o bezczelnosci, Klosky? Ty nawet na jedna nie zaslugujesz, przybledo. - Sapnal ze zloscia. Twarz von Klosky'ego momentalnie stezala. -Posluchaj no, widzialem dzisiaj twojego syna Arthusa i jego brata Iana. I wiesz, co ci powiem? Zauwazylem, ze obydwaj nadal maja swoje glowy na karkach i brzuchy nierozprute rytualnymi nozami. Za samo tylko wyciagniecie twoich durnych bachorow z tamtej koscielnej lapanki powinienes biegac dookola mnie na czworakach, kiedy tylko zagwizdza! -Wredny jestes, Klosky, tyle ci powiem. Wredny i niewdzieczny - odwarknal Vlad, lecz na widok twarzy arcykonstabla momentalnie nabiegajacej czerwienia cofnal sie, a jego glos z miejsca stracil na sile. - No, czego? Malo juz razy odplacilem sie za tamto? Raz jeden przez czysty fart mi pomogles, i dzieki za to, szczerze. Tylko ze to bylo dawno temu, a ty dalej wisisz mi u szyi jak pijawka. Bedziesz nawiedzal mnie jak duch mojej babki, do konca zycia? Przez dwa lata splacalem dlug, i po mojemu wystarczy. Stary jestem, spokoju mi potrzeba i dobrego zarcia... Daj ty mi swiety spokoj! Gerhard chwycil Vlada za jego lniana tunike i przyciagnal do siebie tak gwaltownie, ze obydwaj o malo co nie zderzyli sie czolami. Thomas nie poznawal von Klosky'ego. Spojrzawszy Karawaniarzowi w oczy z taka moca, jakby chcial go spopielic wzrokiem, Gerhard wysyczal: -Ty chciwa, zdradliwa gnido, ty dziadu zafajdany! Ty tego dlugu nie splacisz, nawet gdybys zyl trzy razy dluzej! Nie wobec Sigo, ktorego zostawiles w przetoce dla ratowania towaru, nie wobec Ala Ochlaptusa, ktorego sprzedales bandzie Mezzaninich za ochrone siebie i swoich interesow! Nie wobec Alicji, padalcu! (jakiej znowu Alicji? - zachodzil w glowe Thomas). Nigdy tego dlugu nie splacisz, rozumiesz to, ty przerosnieta wszo? A teraz siadaj i sluchaj, bo nie mam czasu na twoje humory! To mowiac, Gerhard odwrocil glowe w strone Thomasa i dyskretnie puscil do niego oko. Farquahart zglupial. Co to za komedia? Karawaniarz, odepchniety przez Gerharda, klapnal ciezko siedzeniem na lezaca tuz za nim sterte starych ubran, spogladajac na Gerharda z dolu jak kundel, ktory ukradl mieso z jatki, ale daleko z nim nie uciekl. On tez chyba nigdy nie widzial arcykonstabla w stanie takiego wzburzenia. -W porzadku, czego sobie zyczysz? - spytal niemal blagalnie, glosno pociagajac nosem. -Po pierwsze, poslesz jednego ze swoich mlodszych zlodziejaszkow na maly spacer po miescie. Niech sprawdzi, tylko dyskretnie, moj dom i okolice. Niech sie rozejrzy, czy nie dzieje sie tam cos podejrzanego i czy jacys obcy sie nie paletaja. A jesli chcialby przy okazji wykrecic mi jakis chytry numer, to od razu uprzedzam, ze szczeniak moze gorzko tego pozalowac. Mam powtorzyc? - Zakonczyl przemowe jeszcze jednym szarpnieciem Vlada za lachy, a Thomasowi ponownie rzucil ukradkiem porozumiewawcze spojrzenie. Farquahart uniosl brwi. -Nie - wymamrotal zasmarkany Vlad. -To dobrze. Po drugie, zrobisz tak: pozbierasz sie do kupy, ubierzesz odpowiednio, wezmiesz sprzet, pozegnasz czule z rodzina - na jak dlugo, jeszcze nie wiem - i pomaszerujesz z nami. Na te slowa cien paniki zasnul oblicze Karawaniarza. -Co? Oooo, nie, nic z tego, nie ma mowy! Zreszta moi chlopcy nie pozwola! Thomas nawet nie zaprzatal sobie glowy ostrzezeniem, tylko od razu trzepnal starego cwaniaka w leb, az tamten zatoczyl sie na sciane z grubych cedrowych desek. Moze rzeczywiscie troszeczke za mocno, ale Farquahart czul instynktownie, ze nakazem chwili jest odrobina przesady. Na ewentualne przeprosiny zawsze znajdzie sie czas. -To nie byla propozycja wymagajaca twojej aprobaty - dodal stanowczo, choc w gruncie rzeczy nie mial pojecia, przed czym Karawaniarz az tak sie wzbrania. -Mozesz walic mnie w pysk do woli, synu, a ja i tak nie pojde! - zaparl sie stary. Ktos zalomotal nagle do drzwi pokoiku. Reka Thomasa bezzwlocznie wyladowala na ustach Vlada, skutecznie je kneblujac. -Tata, caly obiad zimny! Matka juz tu furii dostaje! -Zjezdzaj i nie przeszkadzaj, zaraz wychodze! - odkrzyknal Gerhard, bezblednie imitujac glos Karawaniarza. Z drugiej strony drzwi Arthus zaklal szpetnie. -No, to jak bedzie? - Gerhard powrocil do tematu, kiedy odglos krokow w korytarzyku ucichl. Ale Vlad, wciaz z pyskiem przytrzasnietym przez dlon Thomasa, pokiwal przeczaco glowa. Zdumiewajace... Wowczas von Klosky wyjal z kieszeni iniektor, podlaczyl don maly, srebrny babelek, zdecydowanym ruchem rozdarl oniemialemu staruchowi koszule, i szybko zrobil zastrzyk w jego wlochata piers. Potem dal Thomasowi znak, zeby zabral reke z ust Karawaniarza. -Moze teraz pogadamy? - spytal, chowajac iniektor. W jednej chwili oczy Karawaniarza zrobily sie wielkie z przerazenia. -Na rany macierzy, popieprzylo cie juz kompletnie, Klosky! - zaskowyczal. -Zgadza sie - przytaknal Gerhard nonszalancko. - Wiec jak? Pojdziesz czy nie? Na czole Vlada zalsnily kropelki potu i lewa powieka zaczela mu drgac w nerwowym tiku. -Och, Matko nasza...! Dobra juz, pojde. A zeby was wszystkie zarazy swiata! Podzwigneli starego ze szmat, a wlasciwie z podlogi, bo ze sterty lachmanow zdazyl juz calkiem zjechac. Gerhard zerknal ponad jego ramieniem, niespodziewanie zainteresowany zniszczona garderoba. Zaczal w niej grzebac i wybral w koncu kilka sztuk. -Pozyczymy to sobie. Nie masz chyba nic przeciwko temu, co? - spytal, potrzasajac jedna z brudnych kapot przed nosem Karawaniarza. -A bierzcie w cholere! - parsknal Vlad przez nos. - Moze sie Opiekunka zlituje, i wszy was zezra! -Nie liczylbym na to - odparl Gerhard i podal Thomasowi dwa lachmany: - To powinno na ciebie pasowac, zobacz... Farquahart z obrzydzeniem odebral od niego szeroka, zjedzona przez mole tunike z kapturem i plocienne spodnie wytarte do dziur na kolanach oraz na tylku, jedno i drugie cale w plamach i zalatujace blizej nieokreslonym smrodem. -Deus, po diabla nam to ohydztwo? - rzekl, krzywiac sie z niesmakiem. -Wolisz zwracac na siebie uwage swoim zdefasonowanym mundurem? - spytal Gerhard. -A tym to niby nie bede? - Thomas potrzasnal zatechlymi szmatami. -Moze troche, ale ludzie raczej beda sie od ciebie odwracac, niz gapic. I na pewno nikt nie rozpozna w takim obszarpancu funkcjonariusza Prawa Thomasa Farquaharta. Thomas westchnal i rzucil szmaty na ziemie. -Ale chyba nie musze tego wkladac juz teraz, co? - spytal z nadzieja w glosie. -Oczywiscie, ze nie. Dopiero przed wyjsciem. Podczas calej tej rozmowy Vlad wydawal sie nie zwracac na nich uwagi, wciaz dochodzac do siebie po tym, co zrobil mu von Klosky. Gerhard szturchnal go w bok. -Wez sie w garsc, staruszku. Masz jeszcze cale dwanascie godzin. Jesli wszyscy dobrze to rozegramy, wrocisz do domu jutro na kolacje. Pamietaj o dwoch szczegolach. Pierwszy to ten, ze haslo do dezaktywacji cyst z pasozytem podzielilem pomiedzy siebie i mojego partnera. Ja znam jedna polowe, on druga. Cos sie przytrafi jemu - po tobie. Cos sie stanie mnie - to samo. Po drugie, jesli w ciagu nastepnych dwunastu godzin oddalisz sie od nas na wiecej niz sto metrow, cysty otworza sie automatycznie. Rozumiesz, co mowie? Vlad kiwnal glowa, ze rozumie. Znowu lomot do drzwi. -Tata! -No, ide juz! - odkrzyknal tym razem Vlad glosem chropowatym ze zdenerwowania. Opuscili maly gabinet gesiego, najpierw Gerhard, w srodku Vlad, na koncu Thomas. Kiedy weszli do pomieszczenia jadalnego, byli w nim tylko Arthus, jego pulchna zona, ktora wlasnie zaczynala zbierac wystygly obiad ze stolu, i jeden z mlodszych synow Karawaniarza, ten, ktoremu wczesniej bylo tak wesolo. We wzroku Arthusa niewiele pozostalo z sympatii, z jaka wital ich w sieni. Maly z kolei patrzyl na nich z cynicznym zainteresowaniem, przezuwajac umaczany w sosie rybnym kawalek chleba. Tylko pani Arthusowa starala sie zachowywac jakies pozory goscinnosci. -Wiem, ze wszystko juz wystyglo, ale panowie wygladaja mi na takich zglodnialych, a ten glonojad na zimno to nawet jeszcze lepszy. Moze byscie...? Vlad musial na kims odreagowac strach i upokorzenie, jakiego doznal od arcykonstabla, a biedna kobieta najwidoczniej byla w tej rodzinie etatowa dziewczynka do bicia. Nie zdazyla nawet dokonczyc zdania, kiedy ten wydarl sie na nia jak na najgorsza ulicznice, opluwajac ja przy tym i szarpiac za wlosy. Kobieta natychmiast zrobila sie dwa razy mniejsza, rozplakala sie, i chwyciwszy pierwsza z brzegu miske z jedzeniem, pedem wybiegla z jadalni. A jej ukochany malzonek przez caly czas tylko sie usmiechal. Deus, co za rodzinka! Thomas jakos zupelnie zapomnial o glodzie. Chocby go teraz blagali na kolanach, nie tknalby ani jednego kesa z ich stolu. Uspokoiwszy sie nieco, Vlad gestem reki przywolal do siebie nastoletniego syna. -Sluchaj, Kev, zrobisz tak: pojdziesz na ulice Galley pod siedemnastke... Kevin poslal zdziwione spojrzenie wpierw Gerhardowi, a potem swojemu ojcu. -No, ale jak? Przeciez ja teraz mialem isc na bazar obrab... -Zamknij sie i sluchaj, bo...! - Vlad zamachnal sie ciezka reka, na co Kevin momentalnie skurczyl sie jak slimak. Jednak w jego bystrych oczach wcale nie bylo pokory. Stary opuscil lape i kontynuowal: -Idz tam, powiedzialem, i, tego... rzuc okiem. Urwal i spojrzal pytajaco na Gerharda, nie bardzo wiedzac, co ma wlasciwie mowic dalej. Von Klosky podszedl do malego. -Kevin, wiesz, gdzie mieszkam, co? Dobra, dobra, wiem, ze tak. No, to idz tam i zobacz, czy nie unosi sie w tym miejscu jakis dym, rozumiesz? -Nie za bardzo. Jaki dym? - odparl chlopak z mina niewiniatka. -Chlopcze, uliczny szprach to ty znasz o niebo lepiej ode mnie, wiec nie udawaj naiwnego. - Gerhard usmiechnal sie poblazliwie. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nie moge teraz nic wiecej powiedziec poza tym, ze od tego, co zobaczysz, bardzo wiele zalezy. Moze nawet zycie twojego ojca. Naturalnie - dodal Gerhard, wyjmujac z kieszeni pare przezroczystych monet - nie prosze, zebys fatygowal sie za darmo. A bedzie wiecej, jesli sie sprawisz. -Jak to zycie? Tata? - zaniepokoil sie Kevin, niemniej jego oczy jakos nie chcialy odkleic sie od Gerhardowych pieniedzy. Vlad obdarzyl von Klosky'ego wzrokiem pelnym dezaprobaty. -Widzicie... - rzekl, dramatycznie sciszajac glos. - Kilka dni temu zaczalem targowac sie z takim jednym. Nie bardzo spodobala mu sie cena, no i zrobilo sie troche zamieszania. Na szczescie w sama pore zjawil sie pan arcykonstabl, bo jakby nie on, to nie wiem, co by bylo. Tamci dosc oberwali i poszli sobie, ale byli wkurzeni. Tyle wam powiem, synkowie, ze na moje oko to musialy byc typy od Wesolego. Dalej sami se dokombinujcie. Prosze, prosze, pomyslal Thomas, podziwiajac improwizacje Karawaniarza. Swoja droga nigdy nie slyszal o zadnym Wesolym. Stary jednak nie wymyslil go chyba ad hoc, bo mimo panujacego w jadalni polmroku Farquahart zauwazyl, jak obydwaj jego synowie wyraznie pobledli. Raz jeszcze Gerhard zwrocil sie do zaintrygowanego Kevina. -Naloz te okulary - powiedzial, podajac chlopakowi polarynki, na pierwszy rzut oka niczym nierozniace sie od ulicznej tandety. - I nie zdejmuj ich, slyszysz? A wiesz czemu? Dlatego ze... Chodz no na chwile. Wzial Kevina pod ramie i przeszedl z nim do sieni. Vlad rzucil Thomasowi pytajace spojrzenie, ale ten mogl mu na nie odpowiedziec jedynie wzruszeniem ramion. Po chwili Gerhard i Kevin weszli z powrotem do jadalni. Thomas zauwazyl, ze slepia swiecily sie teraz malemu jak kocurowi do cynaderek. -Zapamietales? - spytal Gerhard. Chlopak skinal energicznie. -No, to... - rzekl von Klosky, klepiac Kevina po ramieniu jak starego druha - lec juz. Kevin o nic wiecej sie nie dopytywal, i chwyciwszy po drodze kawalek zimnej pieczeni ze stolu, popedzil do wyjscia. -Waszego ojca tez musimy stad zabrac - Gerhard zakomunikowal w ciszy, jaka zapadla po wyjsciu Kevina. - Musimy zalozyc, ze ludzie Wesolego wiedza, gdzie mieszkacie. Moze byloby dobrze... - Nie musial konczyc, nie w tym domu. -Matka! - zawolal Arthus, a kiedy przez nastepne sekundy nikt mu nie odpowiadal, zaklal, zerwal sie z taboretu i wybiegl z pokoju rownie szybko, jak przedtem jego korpulentna malzonka. -Vlad? - powiedzial Gerhard. - Ty idz pakowac manele. Wiesz, o czym mowie? -Wiem, wiem... -No to swietnie. Sprzet wez dla trzech. Nie, dla czterech. No, ruszaj sie. -A zeby cie plesn do cholewek zzarla, Klosky - wymamrotal Vlad. - Nie powinienem byl ci wtedy... -Aha, i jeszcze jedno! - przerwal mu bezceremonialnie Gerhard. - Bron. Karawaniarz zrobil wielkie oczy, jakby pierwszy raz w swoim zyciu uslyszal tak nieprzyzwoite slowo, i odruchowo zareagowal jak kazdy szklarz na widok straznikow z nakazem rewizji. -Bron? Jaka znowu bron? To jest porzadny dom, zadnej broni w nim nie ma i nigdy nie bylo! -Czlowieku, nie wkurzaj mnie! - warknal Gerhard, zniecierpliwiony. - Myslisz, ze nie wiem, jaka tu masz zbrojownie? Przynies wszystko, a my juz cos sobie wybierzemy. -Jaki sprzet? I po co dla czterech? - spytal Thomas, kiedy zostali sami. -Po jednej sztuce w zapasie, na wszelki wypadek. -Ale co to za sprzet? Niedlugo zobaczysz. Musimy przedostac sie przez... - Prze rwal, bo do jadalni wbiegl wlasnie Arthus z bracmi, a za nimi cztery przerazone, halasujace kobiety - dwie duze i dwie male. Zrobil sie tumult, kiedy jego polowica, z rozbeczanymi corkami na rekach, a za nia zona Karawaniarza, obladowana gigantycznymi tobolami i miotajaca wymyslne przeklenstwa na prawo i lewo, przepychaly sie jedna przez druga do sieni. Zaden z mezczyzn nie usilowal nad tym zapanowac. Arthus, sciagany ku wejsciowym drzwiom przez rozhisteryzowane kobiety jak przez fale powodziowa, zdazyl tylko rzucic przez ramie do Gerharda: -Pilnuj pan ojca, panie Klosky! Pilnuj go pan, bo jakby mu siem co stalo, mowiem, bele co, to wszedzie znajde i panskiemi jajami pana nakarmie! Chwile pozniej zamieszanie sie skonczylo, kiedy drzwi zatrzasnely sie za cala halastra. Vlad nadal nie wracal i Thomas zaczal sie niepokoic, czy stary cap mimo wszystko nie wyprowadzil ich w pole. -Zaraz przyjdzie, nic sie nie martw - zapewnil go Gerhard. -Napedziles mu niezlego stracha, to fakt - przyznal Thomas, drapiac sie po brodzie. - Chociaz, moim zdaniem, z tym zastrzykiem to troche przesadziles. -Przede wszystkim zaoszczedzilismy dzieki temu sporo czasu - odparl na to Gerhard spokojnie. - Nie znasz Vlada jak ja, wiec nie wiesz, jaka z niego uparta i niechetna do wspolpracy sztuka. Szczegolnie kiedy ma cos zrobic za darmo. Do wieczora bysmy sie z nim certolili i wcale nie jest powiedziane, ze zgodzilby sie z nami pojsc. A tak, jedna mala sztuczka, jeden blef, i stary jest nasz. -Blef? - Thomas popatrzyl na Gerharda podejrzliwie. - Przeciez Vlad o malo co nie poszczal sie w gacie z przerazenia. Cos ty mu w koncu dal? -Tylko wode z sola - odparl von Klosky, a widzac niedowierzajacy wzrok swego towarzysza, dodal: - Nie chodzi o to, co Karawaniarz naprawde dostal, Tom, ale co pomyslal, ze dostal. Sugestia to jeden z najskuteczniejszych... Przerwal, jako ze Vlad wlasnie wtaszczal sie do jadalni, ciagnac za soba ogromny wor z biopolimeru. Rzucil go na ziemie kolo stolu, po czym raz jeszcze ich opuscil, by wrocic z niemilosiernie zakurzonym kufrem z bambusowej plecionki. -Macie... - steknal zasapany, jakby wlasnie oblecial cale Keshe dookola. -Pokaz - polecil Gerhard. Vlad najpierw wysypal na podloge zawartosc wora: szesc pakunkow, cztery sredniej wielkosci i dwa znacznie pokazniejsze, oraz kilka zgrabnych plecakow, wyposazonych w polautonomiczny egzoszkielet. Profesjonalne narzedzia szmuglerskiego fachu. -Na pewno jest tu wszystko, czego trzeba? - spytal Gerhard. -Wszystko, wszystko... Przepakuje to do plecakow. -A co ty sie tak spieszysz, he? - przystopowal go von Klosky. - Odwijaj, musze sprawdzic. -Nie wydurniaj sie, czlowieku! Masz mnie za samobojce? -Odwijaj, mowie. -Pieprzcie wy sie wszyscy! - zaklal Vlad dla zachowania fasonu, pakunki jednak poslusznie odwinal. Gerhard przejrzal ich zawartosc systematycznie i dokladnie. Byly tam jakies jednoczesciowe kombinezony, rurki, zwoje elastycznych lin i cala masa innych rzeczy, ktorych Thomas nie potrafilby nawet nazwac. Usatysfakcjonowany von Klosky kazal Vladowi rozparcelowac wszystko do trzech plecakow, ktore ku zdumieniu Thomasa okazaly sie nadnaturalnie wrecz pojemne. Uporawszy sie z podstawowym bagazem, Gerhard podszedl do kufra i otworzyl zakurzone wieko. W pierwszej chwili Farquahart pomyslal, ze kufer jest pusty, i zajrzal glebiej do srodka. Spodziewal sie prawdziwej zbrojowni, a ujrzal tylko kilka karabinow pulsacyjnych, stary pistolet elektryczny i skrzynke modulow amunicyjnych. -I to ma byc ten caly arsenal? - spytal rozczarowany. -Przeciez wam mowilem, ze to porzadny dom - odparl Vlad z udawana pretensja. - Nie mam zadnych armat, tylko drobna bron osobista. Gerhard rzucil mu spojrzenie z serii "a ja nie nazywam sie von Klosky", po czym wyjal jeden z karabinow. -Bron osobista, z ktorej pojedynczym strzalem mozna doroslego czlowieka zamienic w konfetti? - zapytal z przekasem. -Noga od stolu tez mozna zatluc na smierc, a jakos Prawo nie kaze nikomu zrec z podlogi - odcial sie Vlad rezolutnie. Gerhard odwrocil sie ostentacyjnie i zajal sie inspekcja broni. Sprawdziwszy wskaznik mocy na kolbie, stwierdzil, ze modul jest prawie rozladowany, i wymienil go na swiezy. Thomas wzial z kufra nastepny karabin i sprawdzil go w podobny sposob. W tym egzemplarzu automat celowniczy wymagal ponownej kalibracji, ale poza tym bron byla w doskonalym stanie i robila imponujace wrazenie. Wlasciwie nie trzeba, bylo z niej nawet strzelac. Wystarczylo zamachac nia przed oczami potencjalnego napastnika, by miec go z glowy. Vlad zdradzal coraz wyrazniejsze oznaki zdenerwowania i z rosnaca niecierpliwoscia przygladal sie obydwu straznikom, ktorym najwyrazniej wcale nie spieszylo sie w droge. -No to jak, panowie? Skoro mamy isc, to moze bysmy zaczeli sie stad wreszcie ruszac, co? - spytal, oblizujac zaschniete wargi. Raz po raz, kiedy wydawalo mu sie, ze go nie obserwuja, zerkal ukradkiem to na te swoja niedzwiedziowata piers, to znow na rece, jakby szukal pierwszych objawow rozwijajacej sie w jego ciele smiertelnej infekcji. - I wlasciwie moglibyscie mi powiedziec, dokad idziemy? Bo jesli rzeczywiscie chcecie przeprawic sie na polnoc... -Dlaczego uwazasz, ze mamy zamiar isc na polnoc? - spytal Gerhard obojetnym tonem, nie przerywajac ogledzin innych sztuk broni z kufra. -No, bo... Ee... Znaczy sie, na poludnie? - Vlad baknal na to glupawo i jakby z lekka sie przykurczyl. -Zgadza sie, na poludnie. A co, czyzby ci nie pasowal ten kierunek? -Nie, tylko... Ostatni raz chodzilem tam przeszlo trzy lata temu - odparl Karawaniarz, czochrajac sie po glowie z zaklopotaniem. -Nie mow mi, ze zabladzisz. - Gerhard skrzywil sie niedowierzajaco. -Oczywiscie, ze nie, nie o to chodzi - warknal Vlad. -Wiec o co? -O nic. A zreszta, nie twoja sprawa, lapsie! - dodal szorstko, odwracajac sie na piecie. -Hej! Dokad to? - zainteresowal sie Gerhard. -Oddac Drzewu, co jego. -Slucham? -Odlac sie, do ciezkiej zgnilizny! - rzucil tamten w nos von Klosky'emu. - Moge, jasnie panie arcykonstablu? -Nie musisz sie tak wydzierac, mam doskonaly sluch - odcial sie Gerhard. - Idz, lej. Tylko nie siedz tam do wieczora. Za dziesiec minut wychodzimy. Kiedy stary wrocil, obydwaj straznicy czekali na niego gotowi do drogi. Plecaki mieli juz nalozone i to, ku zdziwieniu Karawaniarza, nawet prawidlowo. Na nie narzucili wycyganione galgany, w ktorych wygladali na pare bezdomnych obwiesi. Gerhard wlasnie wycieral rece w swoja polatana kapote, podczas gdy Farquahart konczyl wielki kawal smazonej ryby. -Widze, ze czujecie sie tu juz zupelnie jak u siebie - prychnal Karawaniarz ze zloscia. -To wszystko i tak by sie zmarnowalo - odparl Thomas z pelnymi ustami i przelknawszy, dorzucil: - A tak na marginesie: traktuj dalej swoja synowa jak szmate, to w koncu pokaze ci plecy i stracisz chyba najlepsza kucharke w miescie. -Nie twoj zafajdany interes, slugusie, kogo i jak traktuje we wlasnym...! -Skonczyles lac? - Gerhard przerwal Vladowi bez ceregieli. - Tak? To lap te swoje manele, bo wlasnie wychodzimy. ROZDZIAL 4 Konserwatyzm Vlada byl powierzchowny. Sierdzil sie na nowe porzadki, bo nieuchronnie spychaly jego pokolenie na margines. Niemniej kiedy wraz z otwarciem sie Keshe na szerszy swiat do miasta zaczely docierac nie tylko nowe idee, ale takze nieznane tu wczesniej technologie, ten kuty na cztery nogi szklarz skorzystal z nich skwapliwie i bez pryncypialnych oporow. Zreszta nie mial zbyt wielkiego wyboru, jesli w ogole chcial utrzymac sie w branzy i nie dac sie pozrec mlodym wilkom, bez kompleksow podchodzacym do wszelakich nowinek. Takich na przyklad jak plecaki, ktore mieli teraz na sobie. Nie byly to zadne prymitywne worki z impregnowanego plotna na bambusowych nosidlach, jak za dawnych czasow, ale prawdziwe cuda funkcjonalnej mechaniki. Dopasowywaly sie do ciala tak idealnie, ze tylko bardzo wprawny obserwator moglby domyslic sie ich obecnosci pod starymi szmatami, w ktore Gerhard i Thomas przebrali sie w domu Karawaniarza. Egzoszkielet plecakow precyzyjnie kontrolowal ich ulozenie w stosunku do nieustannie poruszajacych sie cial, a ponadto potrafil w jakis niepojety sposob odzyskiwac energie kinetyczna miesni i magazynowac ja w uzytecznej formie w niewielkim akumulatorku. Juz po kilkudziesieciu krokach Thomas doszedl do wniosku, ze z takim ekwipunkiem chodzenie na dlugie przemytnicze wyprawy moglo byc nawet przyjemne.Opusciwszy dom Karawaniarza, cala trojka ruszyla najkrotsza droga w strone Rzeki. Stary, pomimo swojej tuszy oraz lat, przez caly czas trzymal sie obydwu straznikow jak kleszcz. Najwidoczniej nie zapominal o ostrzezeniu dotyczacym strefy osobistego bezpieczenstwa w ciagu najblizszych dwunastu godzin i az do mostu Broylin szedl w potulnym, acz ponurym milczeniu. Kiedy go jednak przekroczyli, a Gerhard, zamiast zejsc do jednej z dwoch przystani, nie zwalniajac, skierowal sie w strone waskich uliczek prawobrzeznej czesci miasta, Vlad z lekka sie zaniepokoil. -Klosky, czekaj no, gdzie my idziemy? Jesli mamy zdazyc... -Zdazymy ze wszystkim, Vlad, spokojna glowa. -Ale dokad ty jeszcze leziesz, do cholery? -To moja sprawa. Mozesz tu na nas poczekac, jak nie chcesz isc. -Alez sie usmialem - odburknal Vlad kostycznie, podenerwowany wizja swoich wnetrznosci zamieniajacych sie w zerowisko dla wyglodnialych larw. Zaraz za mostem zaczynala sie nadrzeczna dzielnica knajp, danzhausow, tanich dormitoriow i jeszcze tanszych sklepikow oraz jadlodajni, gdzie podawano glownie smazone ryby i mlode piwo z kukurydzy albo z glukomorfu. Thomas znal ja az nazbyt dobrze, zarowno od strony prywatnej, jak i zawodowej, jako ze wiekszosc podejrzanych transakcji odbywala sie wlasnie w tej czesci miasta. Kazdy czlowiek tutaj rozpoznalby przynajmniej jednego z nich, jesli nie wszystkich trzech naraz. Stara kapota Vlada miala wielki kaptur, ktory ten zaraz po wyjsciu z domu naciagnal na glowe, kryjac twarz przed wzrokiem ewentualnych ciekawskich. Niechby jeszcze uslyszal cos w rodzaju: "Ej, Karawaniarz! To juz tak z toba kiepsko, ze zaciagnales sie do strazy?", a chyba krew by go zalala na miejscu! Thomas i Gerhard uczynili podobnie, przeistaczajac sie, przynajmniej na zewnatrz, w prawdziwe keshenskie lumpy. I tak jak powiedzial von Klosky, niemal wszyscy mijani przez nich ludzie odwracali sie od calej trojki z zazenowaniem, udajac, ze w ogole nie zauwazaja zadziwiajaco sprawnych fizycznie lachmaniarzy. Mimo to Gerhard przyspieszyl kroku i szybko skrecil w pierwsze napotkane schody wznoszace sie po sklonie Ryftu. Teras po terasie wspinali sie coraz wyzej, chaotycznym zygzakiem lawirujac pomiedzy stloczonymi domami. Nowsze z nich byly z drewna, ostatnio coraz czesciej przeplatanego przeroznymi egzotycznymi materialami, ze lsniacym tu i owdzie metalem wlacznie. Starsze i ubozsze mialy sciany tradycyjnie formowane z macierzy, ktora od nieustannych rekonstrukcji byla juz w wielu miejscach ogarnieta zaawansowana martwica. Bezlitosnie, nieustannie i czestokroc po dyletancku modyfikowana tkanka rozwarstwiala sie jak chore paznokcie i w wielu scianach zialy mniejsze lub wieksze szczeliny, postrzepione na brzegach. Zdolnosci regeneracyjne Drzewa byly niewiarygodne, niemniej z biegiem czasu zabliznianie ubytkow i rozziewow trwalo coraz dluzej i nie nadazalo za frenetyczna aktywnoscia ludzi i ich obsesja na punkcie ciaglych zmian. Chociaz w niezwykle zwartej zabudowie nie bylo to wcale latwe, niejednemu udalo sie wcisnac miniaturowy ogrodek miedzy gesto stojace budynki albo przynajmniej wybudowac inspekt na dachu. Nieco rozleglejszy kawalek terenu pozbawionego mieszkalnych zabudowan znajdowal sie dopiero wokol skromnej kapliczki Swietej Heleny Opiekunki. Wlokacy sie poczatkowo w ariergardzie Karawaniarz wlazl teraz pomiedzy obydwu straznikow i mimo ostrego tempa, jakie narzucil Gerhard, nie pozwalal sie stamtad wypchnac. Kiedy mijali swiatynie, wykonal szybki poklon, pocalowal wnetrze prawej dloni i przytknal ja do piersi. Niesamowite, jak ludzie sie zmieniaja. Jeszcze dwa lata temu ten stary cynik przeszedlby tedy obojetnie, nawet nie zauwazajac, ze stoi tu jakis religijny przybytek. A teraz jest podobno jednym z najzarliwszych czlonkow Kongregacji. Doprawdy, swiat staje na glowie... -I gdzie on tak pedzi? - rzucil przez ramie do Thomasa, caly spocony i zadyszany. -A co, zdychasz juz? - spytal Farquahart, moze odrobine zbyt opryskliwie, ale po dzisiejszych scenach jakos nie potrafil zdobyc sie na sympatie do starego. -Nie mam juz dwudziestu lat, madralo - odparl Karawaniarz kwasno. - Moglibyscie choc na chwile zwolnic, przeciez mi zaraz moje stare dupsko odpadnie! -No to dalej bedziesz szedl bez niego - Thomas rzeczowo ucial dalsza dyskusje. Kiedy dotarli do granicy, jaka pomiedzy ubozsza czescia Keshe a kwartalem zamieszkanym przez lepiej sytuowanych mieszkancow wyznaczal szeroki Bulwar Srodkowy, Gerhard skrecil na polnoc, prowadzac ich teraz rownolegle do Rzeki. Farquahart nie mial juz watpliwosci, ze ida w strone domu arcykonstabla. Otwarl komplant i spytal, czy domysla sie wlasciwie. Gerhard potwierdzil. -Jestes pewien, ze to rozsadne? - nadal do von Klosky'ego na ich prywatnej czestotliwosci. - Ktos przeciez moze... -Ba, na pewno to zrobi - odpowiedzial von Klosky. - Domyslam sie nawet kto. Niektore istoty sa tak msciwe, ze kasaja najzajadlej dopiero po smierci. Hossan i jego cien, Rowland, nie opusciliby domu, nie zostawiajac przedtem zapieczetowanych instrukcji co do ewentualnej wendety. -Masz na mysli lettre de vengeance? - spytal Thomas, ktoremu nieobce byly zwyczaje Wysokich Rodow. -Wlasnie. -W ktorym to liscie bracia Kraushaar nie omieszkaliby dac precyzyjnych wskazowek, kto ma byc obiektem tej zemsty - w posepnym tonie Thomas dokonczyl mysl. - Gerhard, moze daj ty sobie z tym spokoj, co? Przeciez w tej chwili przed twoim domem moze czekac juz caly klan zadny naszej krwi! -Nie sadze. Tak naprawde Hossan mogl liczyc jeszcze jedynie na troje ludzi, a wlasciwie tylko na jednego, bo pozostala dwojka to zaledwie narzedzia do wykonywania brudnej roboty. Pozostali czlonkowie klanu ledwie toleruja tych aroganckich sadystow. Nie sadze zatem, ze grozi nam zmasowany odwet. Juz predzej jego starsi wyslaliby list z goracymi podziekowaniami. Ale ten zaufany Hossana to i tak wystarczajacy klopot. -O kim mowisz? -Nie domyslasz sie? Chodzi mi o Hanna Ramireza. Thomas az przystanal. -Tego Hanna Ramireza? -Tego samego. To lancuchowy pies Hossana, wierniejszy chyba nawet od Rowlanda. Jestes zdziwiony? -Wlasciwie nie - nadal Thomas z rezygnacja. - Powoli przestaje sie dziwic czemukolwiek, zwlaszcza jesli idzie o Rody. Tylko ze... Przeciez ten padalec uciekl po tym, jak rozbilismy jego diecezje! Zniknal z miasta i nie slyszalem, zeby ktos widzial go od tamtej pory. -Zniknal, i owszem. Ale tylko ludziom z oczu, i to na wyrazne polecenie swojego pana. Dalej mial robic swoje, lecz teraz juz bez zadnej ostentacji, z ukrycia i przez posrednikow. Co zreszta przychodzilo temu zarozumialcowi z wielkim trudem. -Chcesz powiedziec, ze Hossan... Ze cale to czerwono-czarne paskudztwo to takze jego sprawka? -Niezupelnie - odparl Gerhard. - Kosciol to prawdziwie samorodna zaraza, ktora nawet u nas, to jest, na Dole, zaczela puszczac pierwsze kielki. Ale Hossan nie gardzil zadna okazja, a KOR mogl sie okazac wrecz wymarzonym narzedziem do realizacji jego celow. -Jasna mgla! - wyrwalo sie Thomasowi mimo woli. - Hann Ramirez! A ty jeszcze poslales tam tego malego Kevina! Gerhard westchnal. -Nic mu nie bedzie, jesli zapamietal wszystkie instrukcje i nie straci glowy. To bystry szczeniak. -Jak na swoich kompanow z ulicy, byc moze. Ale jesli nawet polowa z tego, co slyszalem o Ramirezie, jest prawda, ten scierwojad to wyjatkowe monstrum, bezwzgledne i msciwe! Nie pojmuje, jak mogles! -Uspokoj sie, Tom, wiem, co robie - powiedzial Gerhard z naciskiem. - A co do Ramireza, rownie dobrze moge sie mylic i nie wykluczone, ze wcale go tam nie bedzie. -Pewnosci jednak nie masz? -No, nie... - przyznal von Klosky. -Czyli ze poslales tego malego na przeszpiegi? -Tak. -I gdzie sie z nim umowiles? -Nigdzie. Nie musialem. Masz, popatrz. Gerhard otworzyl dla niego swoje sensorium. Thomas odczul chwilowa dezorientacje, kiedy na obraz, jaki mial przed oczami, nalozyl sie drugi - niczym odbicie w wodzie, nieprzeszkadzajace widziec dna. Jeszcze w domu Vlada domyslil sie, ze okulary, ktore Gerhard kazal wsadzic Kevinowi na nos, tylko z pozoru wygladaly na tanioche, jaka mozna dostac na kazdym straganie w miescie. W istocie byly stereoskopowym rejestratorem, majacym bezposrednie polaczenie z receptorami Gerharda. Jesli chlopak rzeczywiscie zalozyl okulary, Thomas powinien w tej chwili zaczac widziec jego oczyma. Zalozyl. Farquahart trafil akurat na moment, kiedy Kevin znalazl sie u szczytu Schodow Bractwa, wychodzacych na ulice Galley. To byla jedna z ustronniejszych okolic Keshe, z kilkoma zaledwie budynkami, otoczonymi i odgrodzonymi od sasiednich domow parkanami i zywoplotami. Wlasnie dla tej ustronnosci Gerhard wybral to miejsce, co teraz moglo okazac sie zrodlem nieoczekiwanych problemow. Ktokolwiek bowiem chcialby wlamac sie do jego domu, albo tylko zaczekac na niego skryty przed wzrokiem ewentualnych przechodniow, tutaj mial po temu doskonale warunki. W takim miejscu Kevin nie mogl wmieszac sie w tlum ani usiasc na lawce, udajac, ze na kogos czeka. Thomas byl ciekaw, co tez chlopak wymysli. Kevin przyspieszyl kroku, skocznie pokonujac kilka ostatnich stopni i sciskajac uda, zaczal biec w gore ulicy, rozgladajac sie nerwowo na wszystkie strony. Kiedy wreszcie dotarl do niewysokiego zywomuru, oddzielajacego dom Gerharda od uliczki, przystanal pod nim, rozpial spodnie, po czym... zaczal sikac! Nie musial nawet niczego udawac, bo w istocie pecherz mial pelny. Skonczywszy, po raz ostatni rzucil okiem na okolice, a potem zwinnie jak pchla przeskoczyl do malutkiego przydomowego ogrodka Gerharda, z niewiadomych powodow zupelnie ignorujac furtke. Na oko wszystko wydawalo sie w najlepszym porzadku, bez zadnych widocznych sladow ludzkiej badz tez nieludzkiej obecnosci. Nikogo, a juz zwlaszcza kogos, kto wygladalby na Hanna Ramireza, nie bylo w polu widzenia rejestratorow. Kevin podbiegl do drzwi, zerknal szybko za siebie, po czym naparl na nie ostroznie, sprawdzajac, czy sa zamkniete. Nie byly. -Deus, swoj klucz tez mu dales? - szepnal zdumiony Thomas, ktory wciaz pozostawal na sluzbowej czestotliwosci komplantu. -Nie. Ktos juz tu przed nim byl albo dalej jest. Zaczekaj!... Dla takiego malego zlodziejaszka pokusa byla nieodparta. Zlustrowawszy po raz ostatni tyly, wslizgnal sie do srodka i przekonany, ze jest zupelnie sam, bez wiekszych skrupulow ruszyl w glab domu. Odbierany przez Thomasa obraz wyjatkowo nieuporzadkowanego pokoju nagle znieruchomial, kiedy Kevin stanal jak wryty na widok ubranej w czarny stroj olbrzymiej postaci. Tamten takze sie zatrzymal, nie mniej zaskoczony niz Kevin, i przez sekunde obydwaj stali tak, przygladajac sie jeden drugiemu. Wielkolud dzierzyl w opuszczonej rece jakas bron sieczna, ktorej klinga zamigotala zlowieszczo, gdy wynurzyl sie z cienia i przysunal sie o krok blizej w strone malego. -Jednak Ramirez! - nadal Thomas, znizajac sygnal do podnieconego szeptu, jakby ktos poza von Kloskym mogl go uslyszec. - Ale jak ten syn plesni dostal sie w ogole do srodka? -To nie straznica, Tom. A zreszta dla chcacego nic trudnego. - Gerhard nie wydawal sie przejety wtargnieciem intruza do swojego mieszkania. Kevin tez chyba rozpoznal mezczyzne w czerni, bo obraz rozmazal sie na chwile, gdy chlopak wykonal blyskawiczne "w tyl zwrot" i rzucil sie ku drzwiom. Wyskakujac przez nie w panice, wpadl na krzew bugenwilli, ale podniosl sie natychmiast, przesadzil zywomur, i zaczal ile sil w nogach biec ku Schodom Bractwa. Zatrzymal sie jednak gwaltownie zaledwie po kilku krokach, a okulary przekazaly obraz jego rak, rozrzuconych na boki w rozpaczliwej probie wyhamowania ciala, pchanego do przodu sila bezwladnosci. Jego droga ku schodom zostala zablokowana przez osobnika w czarno-czerwonym stroju przybocznego. Ten, co prawda, nie trzymal w rekach nic, lecz nie musialo to wcale oznaczac, ze byl nieuzbrojony. Jego pojawienie sie na drodze wciaz nie calkiem dotarlo do swiadomosci Thomasa, kiedy drugi typ w tych samych barwach wyskoczyl z przydroznych chaszczy. -Deus, jeszcze i ci! - Farquahart wykrzyknal ze zgroza. Nieszczesny chlopak znalazl sie w potrzasku. Przed nim stali Georg van Graer, kuzyn Rowlanda Kraushaara, i jego mlodszy brat Maxel. Z tylu zas Hann Ramirez wlasnie wybiegal przez furtke, odcinajac malemu odwrot. Kiedy trzy scierwojady ujrzaly, jak sie sprawy maja, ich ruchy z gwaltownych niemal w mgnieniu oka zmienily sie w spokojne i opanowane. Powoli zaczeli krazyc wokol Kevina, jak wataha zdziczalych kotopsow, pewnych, ze ofiara juz im sie nie wymknie. Thomas az skurczyl sie w sobie, przeczuwajac, co sie za chwile wydarzy. Chlopiec stanal bowiem twarza w twarz z ludzmi, dla ktorych jedynym odpowiednim miejscem byly senne koszmary. Bez dwoch zdan, najgorszy z nich byl Ramirez, choc sadzac po emanujacej z nich aurze zla, pozostali dwaj niewiele mu ustepowali. Przeklety Kosciol Ostatecznego Rozgrzeszenia byl jak rak, ktory toczyl Keshe. Pod ta eufemistyczna nazwa kryla sie sekta, ktorej czlonkowie wyznawali najbardziej chyba zwyrodniala ideologie, jaka znala historia czlowieka. Thomas wiedzial co nieco roznych dziwnych i odrazajacych kultach z przeszlosci, takich jak faskizm, kommyies, sattania, oenset, czy szesc-scianstwo. Zaden z nich nie glosil jednak tak radykalnej doktryny, jak czerwono-czarni. Wedlug nich zycie, we wszystkich swoich formach i przejawach, bylo niczym wiecej jak tylko odrazajaca infekcja, zaraza, rozprzestrzeniajaca sie we Wszechswiecie i sama swoja obecnoscia kalajaca krystalicznie doskonaly, matematycznie harmonijny boski porzadek rzeczy. Perla w koronie Szatana i ostatecznym potwierdzeniem jego bluznierczej natury. Szczegolna nienawisc wyznawcy Kosciola zarezerwowali dla istot obdarzonych rozumem, widzac w kazdym, swiadomym wlasnego istnienia bycie, diabelskiego poslanca, uzurpujacego sobie prawo do atrybutu naleznego jedynie Najwyzszemu. I to wlasnie naprzeciwko nich Bog postawil swoje anioly sprawiedliwosci w postaci apostolow KOR. Naturalnie w swojej religijnej zarliwosci parafianom nie wolno bylo zapomniec, ze sami tez sa plugawa materia ozywiona. Totez doktryna zawierala klauzule o finalnej ofierze, najprawdopodobniej jakims obowiazkowym masowym samobojstwie wszystkich wyznawcow, gdy ich dzielo wreszcie sie dokona. Dzielo zreszta, wedlug Thomasa, w najwyzszym stopniu absurdalne i po prostu fizycznie niewykonalne, do ktorego mimo to wierni (czytaj: wyprani z wlasnej jazni) przygotowywali sie z wielka gorliwoscia, dreczac i zabijajac, co popadnie. Obraz przed oczami Thomasa zmienial sie zgodnie z ruchem glowy Kevina, nerwowo przenoszacego wzrok z jednej wrednej facjaty na druga. Wszystkie trzy wyrazaly spokoj i pewnosc siebie i wciaz znajdowaly sie w tej samej odleglosci od malego. Teraz Kevin odwrocil sie do tylu, i spogladal na Hanna, mowiacego cos, czego rzecz jasna Farquahart nie mogl uslyszec. Niemniej po ruchu ust i mimice twarzy mozna sie bylo domyslic, ze Ramirez wyglaszal jakas nadeta przemowe. Powoli wzniosl swoj lsniacy orez i potrzasnal nim sugestywnie, gest ten niewatpliwie okraszajac napuszonymi frazesami. Nie trzeba bylo geniusza, zeby podazyc tropem mysli przelatujacych w tej chwili przez glowe Ramireza. Kevin byl zupelnie nie na miejscu w tej okolicy, a juz na pewno nie na posesji samego arcykonstabla. Hann byl potworem w ludzkim ciele, tym straszniejszym, ze nie brakowalo mu inteligencji i potrafil kojarzyc fakty. Od razu musial pojac, ze cos laczy chlopca z von Kloskym. Calkiem mozliwe, ze ten smarkacz wie nawet, gdzie szukac tego znienawidzonego straznika. I on mi to zaraz powie, myslal zapewne Hann, albo po dobroci, albo... Thomas drgnal mimowolnie, kiedy oblicze Ramireza zmienilo sie nagle w maske grozy. Gwaltownym ruchem uniosl klinge nad glowa i w tym momencie zniknal Farquahartowi z oczu. Obraz zawirowal. Na ulamek sekundy Thomas dostrzegl jeszcze z wysokosci co najmniej kilku metrow Maxela van Graera, jak padal na plecy z szeroko rozrzuconymi rekami. A moze to byl Georg, zbyt krotko to wszystko widzial. Niewiarygodne, ale startujac z martwego punktu, Kevin przeskoczyl nad glowami zagradzajacych mu droge akolitow jak kauczukowa pileczka, zdolawszy jeszcze przy okazji wymierzyc jednemu z braci van Graer cios noga w podbrodek. Ten numer nie byl mozliwy bez jakiegos miosynaptycznego wspomagania. Tylko skad u malego taka kosztowna modyfikacja? -Gerhard, to twoja sprawka? - spytal oslupialy Thomas. -Nie - odparl von Klosky. - Ten chlopak ma naturalny talent. No, dalej, Kevin, zjezdzaj stamtad! Maly nie mogl go slyszec, ale robil, co w jego mocy, pedzac jak oszalaly w dol, przed siebie, ku gmatwaninie znajomych uliczek i pasazy. Obraz tanczyl i skakal niemilosiernie, po czym nagle kompletnie znieruchomial. Thomasowi przemknela przed oczami czyjas drobna sylwetka, a w chwile pozniej trzy w czernie i czerwienie odziane postacie przelecialy mu nad glowa i znikly w dole schodow. Pozostaly tylko wygladzone, niezbyt rowne deski, na ktore Thomas spogladal teraz z bardzo bliskiej odleglosci. -Niech to rozziew, okulary mu spadly - rzekl, zawiedziony. -Trudno. Przynajmniej wiemy, ze tamci za nim pobiegli, zostawiajac czyste przedpole. Vlad? - To ostatnie Gerhard wypowiedzial juz na glos. -Prosze, a ja juz myslalem, ze wam obydwom kolce w gebach powyrastaly - wysapal Vlad z przekasem. - Stajemy na moment, ha? -Przeciwnie. - Von Klosky byl nieublagany. - Musimy jeszcze przyspieszyc -Klosky, zaraza ciezka twoja, ja nie mam zapasowych nog w plecaku! Na swieta Helene Opiekunke, stanmy chociaz na dziesiec sekund! No, co to jest jedne zakichane dziesiec sekund? -To w tej chwili o dziesiec sekund za duzo. -Za duzo na co? Drzewo sie pod nami nie rozstapi, jesli sie zatrzymamy na jeden, tyci momencik. Gerhard nie zwolnil nawet na sekunde. -Przebieraj nogami, staruszku. To jeszcze niecale czterysta metrow. -Tak, tylko ze pewnie znow pod gore, co? Wyczynowcy z psiej dupy, krew jasna by was zalala! -A chocby i mialo byc po suficie, to tez pojdziesz - odrzekl na to Gerhard. - No, szybciej. Vlad nie mial innego wyboru, jak tylko dostosowac sie do ich tempa. Dostosowal sie wiec, ale pomarudzic musial. Taki juz byl. * * * Po degeneratach z klanu Kraushaarow nie pozostal przed domem Gerharda zaden slad. Thomas czekal z Vladem na srodku ulicy. Byla teraz pusta i cicha, jesli pominac pasikoniki, wlasnie rozpoczynajace swoj popoludniowy koncert w przydroznych zaroslach. Na wszelki wypadek Thomas rozlozyl jednak swoj karabin i odbezpieczywszy go, nie spuszczal z oka ulicy ani zdziczalych krzakow. Bez slowa zachety z jego strony Vlad zrobi! to samo i rownie uwaznie zaczal pilnowac przeciwleglego wylotu uliczki. Jego zachowanie bylo o tyle interesujace, ze nie mogl znac bezposredniej przyczyny, dla ktorej Farquahart stanal na czatach z bronia w gotowosci. Najwyrazniej jednak wystarczyla mu zaledwie chwila uwaznej obserwacji mowy ciala swojego przymusowego towarzysza, aby dojsc do wniosku, ze byc moze nie od rzeczy byloby sie przylaczyc.Wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin uczynily Thomasa przewrazliwionym na punkcie niebezpieczenstw, zarowno tych prawdziwych, jak i urojonych. Totez, mimo ze minelo zaledwie piec minut, odkad Gerhard zniknal wewnatrz domu, juz zaczal odczuwac klujace zadlo niepokoju. Rozumial, ze cokolwiek jego przyjaciel mial jeszcze do zalatwienia w swoich czterech scianach, opuszczanych dzis przez niego na zawsze, pragnal to zrobic w samotnosci. Niemniej zdecydowal, ze jesli w ciagu nastepnej minuty Gerhard nie pojawi sie z powrotem, to wejdzie tam, z zaproszeniem czy bez. Lecz juz po kilkunastu sekundach zadowolona twarz von Klosky'ego wylonila sie spomiedzy kwitnacych krzewow bugenwilli. Podarte szmaty Karawaniarza nadal na nim wisialy, jednakze pod nimi mial juz nowy uniform, znacznie mniej formalny od poprzedniego, i o ile Thomas mogl to stwierdzic po niewielkim skrawku wyzierajacym spod rozpietej oponczy, z jeszcze wieksza liczba kieszeni. Drugi, podobny, trzymal w rece. Na widok Farquaharta i Mada, spontanicznie i zgodnie patrolujacych przedpole z bronia gotowa do ewentualnej akcji, przymruzyl oczy w milczacej aprobacie. -To dla ciebie - powiedzial, podajac Thomasowi trzymany w rece kombinezon. - Bedzie znacznie praktyczniejszy w podrozy. -Mam sie przebrac tutaj, na srodku ulicy? - spytal Thomas, odbierajac od niego oliwkowo-szary stroj. -Jesli chcesz. - Gerhard sie zasmial. - Ale rownie dobrze mozesz to zrobic u mnie. -A to? - Thomas potrzasnal rabkiem swojej dziurawej, cuchnacej stechlizna i kocim moczem kapoty. -Zostaw na razie - odparl von Klosky, a widzac zdegustowany wyraz twarzy swojego mlodego towarzysza, dodal: - Obrzydlistwo, wiem. Ale wytrzymaj jeszcze troche. Sam widziales, jak nam sie dobrze przysluzylo. Thomas wzruszyl tylko ramionami i zniknal we wnetrzu domu. Wyszedl stamtad po chwili, potrzasajac niedowierzajaco glowa. -Deus, masz tam niezly balagan! Ten czarny scierwojad dokladnie przejrzal cala twoja posesje, nie ma co! Szukal czegos? -Mozliwe - odparl Gerhard i pokazal Thomasowi niepozornie wygladajacy szary prostopadloscian, niewiele wiekszy od barowej solniczki. - Na przyklad tego. Tylko ze i tak by nie znalazl, chocby bardzo chcial. Mysle, ze po prostu skrocil sobie oczekiwanie, przewracajac wszystko do gory nogami i demolujac, co sie dalo. Za co zreszta jestem mu wdzieczny, bo zaoszczedzil mi mase roboty. Gdyby nie on, sam musialbym aranzowac wlamanie i rabunek. -A co to takiego? - zaciekawil sie Farquahart. -Radio kwantowe. Za taki drobiazg wielu, nie tylko Ramirez, zdolnych byloby zabic. Zamilkli, bo Vlad wlasnie do nich doczlapal. -Masz juz, co chciales, Klosky? -Zgadza sie - potwierdzil Gerhard. -No, to moze wreszcie poszlibysmy na przystan? Druga dochodzi, do odplywu zostalo raptem szesc godzin. -Do odplywu? - spytal Thomas, nie bardzo rozumiejac. - Czyzbysmy sie wybierali na ryby? Karawaniarz spojrzal na niego jak na glupka, a potem odwrocil sie do Gerharda, wskazujac przy tym na Farquaharta niedbalym ruchem glowy. -A ten co? -Nic, Vlad. I, z laski swojej, przestan wreszcie przypominac mi o rzeczach oczywistych. Karawaniarz przyjal poze urazonego do glebi. -Patrzcie no, jeden zakichany madrala obok drugiego. Jesli to wszystko takie dla ciebie oczywiste, Klosky, to sam sie przeprawiaj, i nawet nie musisz mnie w dupe na pozegnanie calowac! To twoje protekcjonalne zadzieranie nosa juz mi zaczyna serdecznie dzialac na nerwy, lapsie! Zreszta nic ci ono nie pomoze w wodzie! Idzcie obaj w cholere! Gerhard sluchal tyrady Vlada z obojetnym wyrazem twarzy. -Dobra, Vlad. Ty tez mozesz sobie isc - rzekl nonszalancko. -A co, ze niby nie pojde, bo masz mnie na smyczy? O, tyle mnie masz! Albowiem to byl blef, Klosky, zwykly blef z tymi robakami! Che, che, myslales, ze nigdy do tego nie dojde? Thomas drgnal. Czyzby Karawaniarz byl az tak przenikliwy? Gerhard jednak nie wygladal wcale na stropionego. Usmiechnal sie jedynie poblazliwie i rzekl, obojetnie wzruszywszy ramionami: -Skoro tak mowisz, Vlad... Chodz, Tom, poradzimy sobie ja kos bez tego marudnego dziadygi. Skonfundowany Thomas popatrzyl niezdecydowanie na Gerharda, potem na Karawaniarza. -No chodz, zostalo nam jeszcze jedno, ostatnie miejsce - ponaglil go ostentacyjnie von Klosky Thomas raz jeszcze rzucil Vladowi na wpol przepraszajace spojrzenie i dolaczyl do Gerharda, ktory juz maszerowal energicznie w gore ulicy. Nie uszedl pieciu krokow, kiedy zasapany Vlad znowu pojawil sie miedzy nimi. -Wy sie chyba, zaraza ciezka, urodziliscie takimi dupkami bez poczucia humoru - wystekal, i na tym chwilowo rozmowa sie skonczyla. * * * Siedziba straznikow Prawa byla najwyzej polozona budowla w miescie, zajmujaca strategiczna pozycje na platformie wienczacej szczyt sztucznego klifu. Chociaz wielu nie chcialo dac temu wiary, on takze stanowil dzielo formierzy. Tyle tylko, ze tych sprzed stuleci, o ktorych wyczynach opowiadano prawdziwe legendy. Zeby dostac sie na gore, trzeba bylo pokonac kilkaset waskich i pozbawionych poreczy stopni, biegnacych stromo tuz przy niemal idealnie pionowej scianie. Swego czasu jakis nieznany, acz niepozbawiony zlosliwego poczucia humoru poeta nazwal je Kocia Promenada, i od tamtej pory nikt ich juz inaczej nie nazywal.Cala trojka minela wlasnie ostatnia z willi arystokratow, a wlasciwie jej nedzne resztki. Formalnie nalezala ona do rodu Yaggle-Ssauk, ale po bezpotomnej smierci Berzeliusa Yaggle skloceni spadkobiercy doprowadzili do uniewaznienia testamentu, jak ognia bojac sie klopotow z zadluzonym majatkiem. Niezamieszkana i pozbawiona opieki konserwatorow, teraz szybko popadala w ruine. Drzewo nigdy nie zapominalo o swoim i to, co jeszcze kilka miesiecy temu wygladalo na calkiem solidny dom, teraz przypominalo topniejaca rzezbe z wosku. Od niej az do podnoza schodow byly juz tylko splatane chaszcze, jak wiekszosc dzikiej roslinnosci sprytnie przyssane do zywogruntu i doskonale radzace sobie bez zadnych dodatkowych staran ze strony ludzi. Zasapany Vlad spojrzal na strome stopnie i stanal. -Tam? Do was? - Wskazal na szczyt klifu, po czym zamachal reka w gwaltownym protescie. - O, nie, nie ma mowy! -No to nie idz, mam cie gdzies - odburknal Thomas. Sam byl juz z lekka wyczerpany szybkim marszem i w tej chwili marudzenie Vlada nie wplywalo najlepiej na jego nastroj. -Mozecie mi przypomniec, ile dokladnie ta cholerna Skala Tarpejska ma wysokosci? - wysapal Karawaniarz w przerwach po miedzy jednym swiszczacym oddechem a drugim. -Dokladnie? Dokladnie to nigdy nie liczylem, ale ponad sto metrow na pewno - odparl Farquahart, wiedzac, ze nie zawiedzie sie na domyslnosci starego. -Krew by to zalala... - Zdyszany szklarz westchnal i pokrecil glowa. Posapal jeszcze troche i z rezygnacja podazyl za Gerhardem w gore, mamroczac pod nosem wymyslne inwektywy. Tradycyjnie juz Thomas zamykal pochod. Tuz przed samym szczytem schody przechodzily w niewielki parapet - waska polke dluga na kilka metrow, uczepiona sciany niczym jaskolcze gniazdo. Gerhard, ledwie wstapil na ow niewielki podest, zgial sie wpol i krotkim gestem nakazal pozostalym, by uczynili to samo. --Jasny szlag! -Co jest? - szepnal zaalarmowany Thomas. -Bron w pogotowiu, obydwaj! - zakomenderowal Gerhard w odpowiedzi. Farquahart, a zaraz po nim Karawaniarz wydostali karabiny spod okryc i odbezpieczyli, odruchowo sprawdzajac wskazniki poziomu energii na kolbach. -Kogo tam zobaczyles? - dopytywal sie Thomas. -Maxela van Graera, Stoi przed wejsciem - szepnal mu Gerhard do ucha. -Jak to? - baknal Thomas zaskoczony. Vlad spojrzal pytajaco na straznikow. -Tak to! Nie wiem jak, maly cos schrz... - Gerhard spojrzal na Vlada i ugryzl sie w jezyk, przeklinajac swoje roztargnienie. Na szczescie tego ostatniego Karawaniarz najwyrazniej nie zrozumial i nie skojarzyl z synem, zajety dochodzeniem do siebie po wspinaczce Kocia Promenada. -I co sie dzieje? - Thomas ponaglil Gerharda nerwowo. - Mozesz sprawdzic? -Zaraz... Gerhard wychylil ostroznie glowe ponad krawedz. -Chyba jest sam - powiedzial cicho, chowajac sie na powrot. Po czym odwrocil sie do Thomasa... -Sluchaj, zrobimy tak. Zdejmij na razie te lachy... Dobra, teraz przejdz tutaj... - Farquahart obszedl ostroznie Vlada i Gerharda, tak ze teraz to on stal najblizej ostatnich kilku stopni, ktore prowadzily z polki na glowna platforme. - Teraz aktywuj swoj kamuflaz. -Pelny? - spytal Thomas. -Pelny, tak. -No a ty? -Ja postaram sie odwrocic ich uwage. Ty natomiast przejdz na lewo i stan w pogotowiu. Moze nie bedzie to konieczne, gdyby jednak bylo, strzelaj. Tylko ustaw bron na ladunek rozproszony, zeby ogluszyc, a nie... -Klosky, w cos ty mnie wlasciwie wpakowal? - przerwal mu Karawaniarz bezceremonialnie. -Nie denerwuj sie, staruszku, bo na razie zupelnie nie masz czym. Jest maly problem, ale to nasz problem, nie twoj - powiedzial Gerhard, nie odwracajac glowy. -Gadaj mi tu zaraz, lapsie, co sie dzieje - wysapal Vlad, zupelnie nieusatysfakcjonowany tymi slowami. - Z kim wyscie zadarli? -Oj, Vlad! Po prostu posiedz chwile w spokoju, przeciez sie zgoniles - zniecierpliwil sie von Klosky. - Tylko nie wychylaj lba poza krawedz. Zirytowany Karawaniarz zaczal krecic sie na niebezpiecznie waskiej polce, jakby go nagle pchly pogryzly w tylek. -Sluchajcie no, wy dwaj. Ciagniecie mnie za soba jak jakis worek, tylko ze ja nie jestem workiem, do ciezkiej waszej zgnilizny! Mnie tez zycie mile, a przez was chyba nie dozyje jutra. Moge sie przydac, mam lufe, tak czy nie? To nie sa juz tylko wasze klopoty, do cholery! Przeciez jak wy dacie dupy, to juz po mnie! Odsun sie no, Klosky! Gerhard probowal chwycic Vlada za rekaw, lecz tamten wyszarpnal ramie gwaltownym ruchem i wystawil swoja zakapturzona lepetyne ponad krawedz klifu. Ledwo jednak wyjrzal, schowal sie natychmiast z powrotem i zakryl twarz rekami. -Matko Heleno, Opiekunko nasza! - jeknal. - To ten scierwojad zasrany, ten plugawy trupozerca, ta gangrena jedna, parszywe gowno samego diabla, ten zawszony, smierdzacy, niewart zrec wlasnych przegnilych wnetrznosci...! - Karawaniarz az sie zachlysnal od wszystkich tych przeklenstw i caly spurpurowial. -Uspokoj sie, idioto! - syknal Gerhard. Ale we Vlada wstapil jakis zly duch i mimo ze tym razem Thomas do spolki z Gerhardem probowali go przytrzymac, znowu sie wyrwal i zrobil krok w strone schodow wiodacych na platforme, probujac ich jakos wyminac na tej niewielkiej przestrzeni, jaka wszyscy trzej mieli do dyspozycji. -Zabije, zarzne jak wsciekle psy wszystkich tych koscielnych zafajdancow! Gerhard rzucil sie desperacko na Vlada od tylu, podcinajac mu nogi, podczas gdy Farquahart staral sie przydusic staremu glowe do parapetu. W swoim niespodziewanym amoku Karawaniarz nie chcial dac za wygrana. Wbil sie Thomasowi w brzuch jak rozwscieczony baran, caly czas wymachujac przy tym odbezpieczonym karabinem, ktory trzymal w wolnej, nieprzygwozdzonej przez Gerharda rece. -Uspo...kojze sie, durniu! - wycedzil Thomas, z trudem lapiac oddech. - Co cie opetalo? Chcesz nas tu wszystkich pozabijac? Szamotali sie z tym kretynem na kilku metrach kwadratowych, tuz nad przepascia, z bronia mogaca w kazdej chwili wypalic i trafic w ktoregos z nich. No i caly element zaskoczenia diabli wzieli! - pomyslal Thomas ze zloscia. Musial ich uslyszec nie tylko ten dran na gorze, ale chyba jeszcze polowa miasta na dokladke. I po co bylo wlec tego starego wariata? Przeciez kazdy inny przewodnik sprawilby sie rownie dobrze, a z tym dziadem nic, tylko same klopoty! -Pokaze ja tym posrancom ostateczne rozgrzesze... Aau! Nie patyczkujac sie, Farquahart zatkal w koncu gebe rozezlonemu Karawaniarzowi. Gerhard nawet zamierzyl sie piescia, zeby uciszyc starego na dluzszy czas, ale ten ni stad, ni zowad sam opadl z sil, i uspokoil sie tak samo nagle, jak sie przedtem wsciekl. -Juz? Przeszlo ci? - Gerhard spytal Vlada tonem sugerujacym, ze poza twierdzaca zadna inna odpowiedz nie wchodzi w rachube. Vlad przytaknal przymknieciem powiek. -Co temu balwanowi padlo na mozg? - spytal Thomas, dyszac jak po biegu. -Nawrocony neowirysta - odparl Gerhard, jakby to wszystko wyjasnialo. -Neowirysta? Ty jestes jakis pieprzony, psychicznie niezrownowazony samobojca! - Thomas wysyczal Vladowi w twarz z niehamowanym gniewem. - Przez te twoje wrzaski wszystko szlag trafil! -Moze jeszcze nie - uslyszeli cichy glos Gerharda, ktory stal teraz z glowa bezkarnie wychylona ponad krawedz platformy. -Co? -Maxel zniknal. -Co znaczy - zniknal? -No zniknal. Nie ma go nigdzie w zasiegu wzroku. -Moze wlazl do srodka? -No wlasnie... -A moze... Gerhard, a czy oni tez moga miec kamuflaz? -W teorii tak, ale w praktyce? Watpie. No nic, nie ma rady, musimy sie ruszyc. Rob tego kameleona i idz pod drzwi. Ja bede tuz za toba. A ty - zwrocil sie do opartego o sciane Vlada - waruj tutaj i nigdzie mi sie stad nie ruszaj, slyszysz? Bedziesz siedzial? Vlad popatrzyl na niego spode lba. -Bedziesz siedzial czy nie? Bo jak nie, to juz teraz otworzymy ci te zakichane cysty i wreszcie bedziemy cie mieli z glowy. No to jak? Vlad kiwnal glowa na znak, ze bedzie, jak sobie zyczy Gerhard. -Slowo? Karawaniarz potwierdzil to, przykladajac do serca dlon w gescie solennej przysiegi. Thomas wlaczyl pelne maskowanie, szybko pokonal ostatnie stopnie prowadzace na platforme i podbiegl pod drzwi posterunku. Zauwazyl, ze oscieznica, peknieta w dwoch miejscach, odstaje od sciany, jakby ktos wcisnal ja z wielka sila do wewnatrz. Mimo to, kiedy sprobowal ostroznie pchnac same drzwi, te okazaly sie zatrzasniete. Futryna skrzypnela jednak niebezpiecznie. Natychmiast cofnal reke, bojac sie przed czasem zaalarmowac napastnikow, ktorzy najprawdopodobniej zaczaili sie w srodku. Niestety, nie mogl zajrzec przez okno. Bylo wlaczone i nawet jego wyczulone przez skorke sensorium nie moglo przedrzec sie przez aktywna antyfaze. Wrocil wiec z powrotem pod drzwi, nasluchujac. Katem oka dostrzegl zmierzwiona czupryne Gerharda, wystajaca zza krawedzi klifu. -Jak sytuacja? - nadal von Klosky do Farquaharta. -Drzwi sa zamkniete na glucho, chociaz blokada zamka jest kompletnie zdemolowana. Musieli wlamac sie do srodka sila, a teraz pewnie zabarykadowali sie, choc nie mam pojecia czym, i czekaja. -Slyszysz cos? -Zupelnie nic. Siedza cicho jak myszy, nawet kulawa stonoga robilaby wiecej halasu. Cos tu smierdzi, Gerhard. Moze tam wejsc? Od tylu? -Spokojnie, Tom. Tylne wejscie tez na pewno zabezpieczyli. Daj mi pomyslec. I przejdz na druga strone drzwi. Thomas przeszedl i na wszelki wypadek stanal tak, zeby miec jak najdogodniejsza pozycje do oddania strzalu w kierunku intruzow, gdyby ci pojawili sie nagle w progu. -Wymysliles cos? - nadal do Gerharda, wciaz pozostajacego za oslona sciany. -Okno jest oczywiscie aktywne? - upewnil sie von Klosky. -Naturalnie. Moge jeszcze sprobowac na podczerwieni, przez sciane. -No to juz - ponaglil go Gerhard. Thomas sprobowal. We wnetrzu straznicy nie dostrzegl jednak niczego, co mialoby temperature zblizona do ludzkiego ciala. -Sluchaj, tam... chyba nikogo nie ma - nadal, nie rozumiejac, jak to mozliwe. -Nie ma? -No, nie ma. Nic mi normalnie nie swieci, sa za to dwa cholernie dziwne, nieprawdopodobnie zimne kontury. Nie pojmuje. Chocby sie nawzajem w srodku powyrzynali, nie zdazyliby przeciez wystygnac w ciagu tych kilku minut. Nawet serce Regulaminami sie nie rejestruje, a powinno! Deus, Gerhard, wszyscy poznika li jak duchy! Jeszcze przed chwila lazili tu jak na bazarze w dzien targowy, i nagle nic, zero! Co tu sie dzieje? Von Klosky nie odpowiedzial, tylko rozejrzal sie na boki, i jednym skokiem pokonawszy schodki prowadzace z podestu na platforme, ruszyl szybkim krokiem w strone posterunku. -Tom, gdzie stoisz? - zapytal. -Tutaj - odparl Thomas, na ulamek sekundy dezaktywujac skorke. -Aha. Dobra, odsun sie od okna. Najlepiej przejdz za mnie. -Co chcesz zrobic? -Rozwalic je. -Gerhard, a jezeli oni tam jednak siedza, tylko tak sie sprytnie zamaskowali, ze zwiedli nawet nasze sensoria? - zaniepokoil sie Farquahart. -Zeby tak bylo, musieliby wyjsc z tego kontinuum. A jesli tak, to seria z karabinu na pewno nie wyrzadzi im krzywdy. -Moze juz lepiej w drzwi? Na okno zuzyjesz co najmniej polowe magazynka. -Mogli je zabezpieczyc reflektorem-pulapka. -Raczej malo prawdopodobne - odparl Thomas sceptycznie. -Ale mozliwe. No, do tylu. To powiedziawszy, von Klosky przykleknal na jedno kolano, wymierzyl pod katem jakichs szescdziesieciu stopni w gorny, lewy rog antyfazowanej tafli i nacisnal spust. Z poczatku okno absorbowalo energie jak gabka wode, ale pod ciaglym naporem strumienia plazmy zaczelo sie wreszcie wybrzuszac, po czym, przy akompaniamencie okropnego, wibrujacego gwizdu, eksplodowalo nagle deszczem tysiecy plonacych odlamkow. Wiekszosc ladunku zostala wchlonieta przez material okna, ale ostatnie sferoidy z serii nie natrafily juz na zadna bariere i swietlista linia pomknely prosto ku zywosklonowi, ciagnac za soba smuge syczacego powietrza. -Deus, Gerhard! Tam nie ma dachu! - wykrzyknal Thomas, zdumiony i przestraszony zarazem. -Chyba masz racje. Nie baczac na wciaz jeszcze gorace brzegi okna, Farquahart nachylil sie, by zajrzec do wnetrza. -Ej, no co ty robisz? - fuknal na niego Gerhard, odciagajac Thomasa do tylu. - Chcesz, zeby ci pokroilo mozg na plastry? Przeciez rama ciagle dziala! Silnym, zdecydowanym uderzeniem kolby von Klosky wgial framuge okienna, zwierajac obwod defazatora. Skutecznosc tej operacji sprawdzil jeszcze, przesuwajac nad rama lufa karabinu. Dopiero kiedy stwierdzil, ze ta nie rozjezdza sie w powietrzu na kilkanascie oddzielnych kawalkow, zerknal ostroznie do srodka straznicy. Przyczyna zablokowanych drzwi od razu rzucala sie w oczy: nieruchome cialo, a raczej biala rzezba, opierajaca sie o nie w nienaturalnej pozie, i otoczona niewielka kaluza wody. -Co za cholera? - mruknal zdumiony pod nosem i wszedl przez zniszczone okno do srodka. Thomas wskoczyl tuz za nim i oslupialy powiodl wzrokiem po znajomym miejscu, teraz zalanym swiatlem dnia. Z posterunku zostaly tylko sciany i wielkie biurko na srodku. Caly sufit zniknal bez sladu, jesli nie liczyc walowatych zgrubien, biegnacych szczytem scian dookola calego pomieszczenia. -Jak oni to zrobili? - wyszeptal, wylaczajac maskowanie. -Nie jestem wcale pewien, ze to oni - odparl Gerhard, w zamysleniu drapiac sie po brodzie. Thomas podazyl za jego wzrokiem. W skurczonym groteskowo, bialym jak maka ciele pod drzwiami rozpoznal Georga van Graera, choc zabralo mu to chwile. Jego brat Maxel, tak samo zbielaly i powykrecany, lezal nieopodal jednego z rogow straznicy. Thomas zblizyl sie do martwego Georga i dotknal go, chcac sprawdzic, czym jest ow dziwny nalot. Natychmiast jednak cofnal reke zaskoczony. -Auu, Deus! Toz on jest zimny jak lod z chlodziarni! - zakrzyknal. -Rzeczywiscie, wyglada, ze ktos ich zamrozil - odrzekl von Klosky, w zadumie kontynuujac ogledziny straznicy. - Hanna jednak tu nie ma, Kevina tez nie... -Ani Regulamina - dodal Thomas. - Cos podobnego, zeby jeden sukinsyn mogl narobic tyle zamieszania! Przeklety Ramirez! -To nie Ramirez, Tom - zaprzeczyl nie mniej skonfundowany Gerhard, przygryzajac warge. -No to kto, do licha? Mozesz mi powiedziec? -Nie moge. - Von Klosky rozlozyl bezradnie rece. - To wszystko jest dla mnie tak samo zagadkowe jak dla ciebie. Ale skoro ciala Ramireza tu nie ma... No nic, wracajmy do Vlada. -I tak to tutaj mamy zostawic? - zachnal sie Thomas. - A Regulamin? To niewiarygodne, zeby tak zniknal bez sladu, bez jednego slowa! I gdzie? Deus! Regulamin! -Nie! - zaoponowal gwaltownie von Klosky, widzac, ze Farquahart inicjuje polaczenie. -Dlaczego nie? -Na razie nie - odparl Gerhard, kierujac sie z powrotem ku zniszczonemu oknu. - Po prostu dmucham na zimne. Diabli wiedza, czy ktos nie podsluchuje. -Dajze spokoj, czlowieku, ktoz poza nami mialby znac... -Nie mam pojecia, ale wole nie draznic licha - odrzekl krotko Gerhard. Byli na zewnatrz, kiedy Thomasa przeszyla nagla mysl. -Deus! A jesli to sprawka tego synodu Hossana? -Mozliwe - rzucil von Klosky przez ramie. - I dlatego tym bardziej sie pospieszmy. Na tym cholernym tarasie jestesmy jak golebie na strzelnicy. -Ale jezeli dorwali Regulamina... - zaniepokoil sie Thomas. -To niewiele im z tego przyjdzie. Nasz stary przyjaciel nie ma pojecia, dokad sie udajemy. I lepiej, zeby tak pozostalo jak najdluzej - dokonczyl Gerhard niecierpliwym tonem. - Chodz, Tom. Nic wiecej nie mozemy juz tu zrobic. -Deus, zaczynam miec autentycznego stracha - mruknal Thomas pod nosem i obejrzawszy sie po raz ostatni na zrujnowana straznice, pospieszyl za von Kloskym. ROZDZIAL 5 Kevin wiedzial, ze jesli tylko zdazy dotrzec przed swoimi przesladowcami do gornego Wesendu i zniknac w ktoryms z niezliczonych zakamarkow, tak dobrze znanych mu ze zlodziejskich eskapad, bedzie bezpieczny. Przynajmniej do czasu, kiedy otrzyma umowiony znak od starego szeryfa, ze juz nic mu nie grozi ze strony tych do reszty popieprzonych Synow Zaglady. Ale depczacy mu po pietach Hann Ramirez nie byl glupi. Otrzasnawszy sie z pierwszego wrazenia, jakie zarowno na nim, jak i na obydwu braciach van Graer wywolal oszalamiajacy skok Kevina, bezzwlocznie polaczyl sie z kilkoma swoimi ministrantami z Wesendu, nakazujac im zablokowac najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki chlopaka.Totez nadzieje Kevina na bezpieczne schronienie sie we wczesniej upatrzonym miejscu legly w gruzach, zanim jeszcze dotarl do pierwszych zabudowan kasbah San-Soho. Na swoje szczescie wzrok mial nie gorszy od miesni nog i juz z daleka dostrzegl jednego ministranta, ktory stal w rozkroku u szczytu schodow Woksaffly z prymitywna, ale wystarczajaco skuteczna elektrostrzelba w gotowosci. Nie wytracajac pedu, Kevin skrecil ostro w lewo, kryjac sie za oslona skapych zywoplotow, z trudem wegetujacych w zaniedbanych rynnach hydroponicznych. Poza poprzednim planem nie mial zadnego innego w zapasie, wiec wlasciwie biegl bez celu, starajac sie jedynie pozostac niezauwazonym i goraczkowo usilujac wykombinowac jakies wyjscie z sytuacji. Jego szanse ucieczki zmniejszyly sie jeszcze bardziej wraz z pojawieniem sie drugiego ministranta. Kevin zauwazyl go w momencie, gdy tamten przekraczal juz Bulwar Srodkowy i zamierzal isc do gory. Jeszcze chwila, a ten piescia lechtany trupochlon przetnie mu droge w kruks! Kevin przestal biec i przypadl do ziemi za pozostalosciami starego zywomuru. Co robic, co robic? Po kilku sekundach goraczkowego zastanawiania sie doszedl do wniosku, ze w tej okolicy pozostalo mu juz tylko jedno miejsce. Ostroznie wychylil sie ze swojej kryjowki. Drugi ministrant zrezygnowal z zapuszczania sie w gorne partie Keshe i wrocil na Bulwar Srodkowy. Stal tam teraz, kretyn, doskonale widoczny z kazdej strony i rozgladal sie niepewnie, nie wiedzac, w ktorym kierunku powinien pojsc. Kiedy tylko Kevin dostrzegl, ze tamten najwyrazniej stracil zainteresowanie sprawa i zamiast obserwowac teren, zaczal zabawiac sie swoja elektrostrzelba jak dziecko, wyskoczyl szybko zza muru i popedzil w gore miasta, prosto ku straznicy. Tam znajdzie azyl przed swoimi przesladowcami. W koncu szeryf to przeciez teraz jego przyjaciel i na pewno go obroni. Raz po raz rzucal za siebie nerwowe spojrzenia, ale jak dotad nikt nie siedzial mu na ogonie. Dyszal juz niczym bliski smierci astmatyczny starzec, strach jednak nie dawal mu zwolnic, i wreszcie jak kamien z procy wpadl do straznicy przez drzwi, ktore, ku jego zdziwieniu, otwarly sie przed nim same. Natychmiast zatrzasnal je za soba i z mieszanymi uczuciami stwierdzil, ze pomieszczenie jest puste. Z mieszanymi, bo z jednej strony nie bylo nikogo, kto wzialby jego klopoty na siebie, z drugiej jednak caly posterunkowy arsenal byl teraz praktycznie do jego dyspozycji. A z nim mogl stawic skuteczny opor nawet dziesieciu takim parszywcom jak Ramirez. Jego wzrok zaczal nerwowo biegac po calym wnetrzu - sciana, sufit, sciana, okno, sciana, drzwi, sciana, biurko... W miare przeszukiwania posterunku jego rozpacz i niedowierzanie rosly. Nigdzie bowiem nie bylo sladu po legendarnych brankrakach, fazotranslatorach ani emiterach QP. Tak samo zreszta jak po zwyklych karabinkach pulsacyjnych, paralizatorach czy elektrostrzelbach. Nie znalazl rowniez zadnego ostrza, kuszy, bola ani pajeczej petli. Zeby choc jedna marna bambusowa pika, ktore przeciez ci zgarniarze konfiskowali ostatnio na peczki coraz zuchwalszym gangom z przedmiesc! Albo przynajmniej kij do palenty, cokolwiek! Lecz w tej cholernej straznicy nie bylo absolutnie nic! Zrozpaczony Kevin zagladal w kazda szpare i dziure, nie zdajac sobie sprawy, ze nawet jesliby znalazl jakakolwiek bron, i tak niewiele by mu z niej przyszlo. Wszystko, co moglby zrobic, to cisnac nia w napastnikow. Juz lepszy efekt by osiagnal, atakujac przesladowcow sluzbowym taboretem. Nie znalazlszy nic bardziej smiercionosnego od rysika, Kevin stanal przed wyborem: opuscic straznice i szukac sobie innego schronienia, albo czekac, liczac na to, ze sam autorytet tego miejsca bedzie dla niego wystarczajaca obrona. Gdyby tylko mial czym zabarykadowac drzwi! Zaraz, moze to wielkie biurko... Niestety, jak na zlosc biurko okazalo sie struktura uformowana z samej macierzy, i chociaz Kevin pchal je i szarpal w krancowej desperacji, nie chcialo sie przesunac nawet o milimetr... -Niepelnoletni osobniku plci meskiej, rasy kaukaskiej, o zamiarach ewidentnie niezgodnych z Kodeksem Zachowan Obywatelskich! Nakazuje ci, na mocy artykulu szescdziesiat trzy lamane przez osiem paragraf czternascie zero jeden, et cetera, et cetera, odpieprzyc sie w tej chwili od tego mebla! Kevin podskoczyl, jakby mu ktos wsadzil kij w tylek. -O zez w mul! Kto tu jest, do knypa ryja? - wyszeptal, czujac, jak wlosy staja mu deba na calym ciele. Zdjety naglym zabobonnym strachem, mimowolnie przezegnal sie, zupelnie jak jego stary. Na rany wykreconych, przeciez tu nie ma nikogo! A moze straznica opanowana jest przez strzegace jej msciwe duchy pomordowanych szeryfow? -W imieniu urzedujacych funkcjonariuszy Protokolu oraz w swoim wlasnym serdecznie dziekuje, mlody obywatelu, za bezzwloczne zastosowanie sie do wydanego polecenia. -Kto to, do suki matki?! - wrzasnal przerazony Kevin. -W tej chwili poza twoja, mlodziencze, nie odnotowuje niczyjej obecnosci w straznicy. -Co to za wyglupy... Nazywam sie... Kto mowi, do suki matki?! - Z przestrachu chlopakowi zaczelo sie wszystko platac. - Jestem Kev Kudlischka i przyszedlem tu, bo jestem... Bo mnie gonia tacy jedni posrancy... i nie wiem...czy moglbym... Gdzie jest szeryf Klosky? -Rozumiem, ze to archaiczne okreslenie odnosi sie do osoby funkcjonariusza Protokolu w stopniu arcykonstabla, Gerharda von Klosky. -Ee... no chyba... ten... no pewnie, ze funkcjonariusza Klosky... Gdzie on jest? Muszem mu zaraz cos powiedziec. I mam to! - Kevin wykrzyknal, przypominajac sobie o drobiazgu, ktory dostal od starego lapsa. Szybko wyciagnal w gore drzaca reke, te ze lsniaca bransoleta zastepcy straznika na nadgarstku, i zamachal nia w powietrzu. -Opaska deputowanego tymczasowego? Ejze, a skad ty to masz, moj drogi? - W tajemniczym glosie z powietrza natychmiast pojawila sie nuta podejrzliwosci. -No, przeciez sam szeryf mi to dal! - jeknal zrozpaczony Kevin. -Hm, zalozywszy nawet, ze to, co mowisz, jest prawda, i tak udzielenie ci rzeczonych informacji jest niemozliwe ze wzgledu na brak potwierdzonej osobiscie przez arcykonstabla von Klosky'ego autoryzacji. Przykro mi, ale tak zwany guzik z tego. Wzrok Kevina, rozgladajacego sie wciaz w poszukiwaniu zrodla tajemniczego glosu, natrafil nagle na cos, co wygladalo jak skrzyzowanie slimaka, gasienicy i pajaka, mialo rozmiary poltuszy z dzika i powoli pelzlo po suficie straznicy w jego kierunku. Chlopak poczul, jak krzyk przerazenia rosnie mu w gardle, ale nim zdazyl go z siebie wydobyc, upadl nieprzytomny na podloge. *** Hann Ramirez z trudem lapal oddech, nie ze zmeczenia jednak, lecz z wscieklosci. Gdyby dokladnie w tej chwili maly Kudlischka wpadl w jego rece, Hann rozszarpalby mu chyba gardlo golymi rekami, nie dbajac juz o nic. Ale cwany gowniarz doslownie rozplynal sie w powietrzu jak wypalone race. Jeszcze przed chwila mieli go przed soba, i nagle puf! Przeklety smark najwyrazniej podlegal jakiejs specjalnej ochronie nieznanych dotad Hannowi sil ciemnosci.-No i co tak stoicie? Zaden z was nie widzial, gdzie sie podzialo to psie gowno? - zwrocil sie do swoich akolitow. -Nie, asaharze! - odparl Georg glosem pelnym zaleknionej pokory, a Maxel zawtorowal mu konwulsyjnym potrzasaniem ramion. -Ech, mierzwe macie w tych swoich pudelkach, a nie mozgi! - warknal Hann, odwracajac wzrok coraz to w inna strone. -Tak, asaharze - zgodzil sie z nim Georg potulnie, jednoczesnie wyciagajac swoj wielki paluch przed siebie. - Ale moze ten, tam... Podbiegli do ministranta, ktory w dalszym ciagu stal u szczytu schodow Woksaffly. Kiedy mlodzieniec dostrzegl diakona zblizajacego sie ku niemu wraz z akolitami, zasalutowal, a potem szybko przykleknal na jedno kolano. -No i co, widziales tego przeniewierce? - spytal Hann, przygniatajac wyrostka spojrzeniem swoich przepastnych oczu. -Nie, wielki asaharze, nie widzialem nikogo! -Jak mi gadasz tak ze strachu, bos go przepuscil, smieciu, to lepiej od razu zacznij gadac, jak bylo naprawde. Albo za chwile bedziesz sie bac tysiackroc bardziej! No? -Nie widzialem, asaharze, przysiegam na moja smierc! Stoje i wygladam az mi oczy wylaza, i nic! Nikt tedy nie lecial! -To trzeba bylo lepiej pilnowac! - wrzasnal na niego Hann, wciaz maksymalnie rozsierdzony nieudanym poscigiem. - Nie po to udzielam takim nedznym szczurom jak ty mojej opiekunczej laski, nie po to daje najpodlejszym grzesznikom te jedna, jedyna szanse na dostapienie zaszczytu wziecia udzialu w najwiekszym z boskich przedsiewziec, nie po to - ryknal juz pelnym furii glosem na trzesacego sie z przerazenia ministranta - zeby takie bezbozne scierwo zawodzilo mnie w najprostszych sprawach i nie wypelnialo moich najprostszych polecen! Wladczym gestem Hann przywolal jednego ze swoich przybocznych. -Maxel, naznaczyc mi go zaraz na nastepna ofiare inicjacyjna! Ministrantowi w jednej chwili cala krew odplynela z twarzy. -Nie, asaharze, blagam! Ja przeszukam zaraz dom po domu, mysia dziure po mysiej dziurze, nieee! - wrzasnal ministrant i rzucil sie do ucieczki, widzac, jak posluszny pomocnik diakona idzie ku niemu. Ramie Maxela wystrzelilo jednak jak glodny szczupak i schwycilo ministranta za wlosy, zatrzymujac go brutalnie w pol kroku. -Nie, blagam, ja juz nigdy nie zawiode, blagaaaam, paniee!!! - lkal nieszczesny siedemnastolatek. Ale Maxel, bardziej bezlitosny od jakiejkolwiek maszyny, zrecznym ruchem lewej reki odwrocil glowe wyrywajacego sie chlopaka ku sobie. W jego prawej rece blysnal krysztalowy noz rytualny. Na ten widok ministrant zawyl nieludzko, usilujac za wszelka cene uwolnic sie jakos z uchwytu Maxela. Na prozno jednak wil sie i szarpal na wszystkie strony, niemal skrecajac sobie kark. Akolita scisnal jego potylice jak w imadle, dla wiekszej wygody odchylil ja nieco do tylu i dwoma szybkimi ruchami wycial mu gleboko na czole wielki romb. Przyjrzal sie swojemu krwawemu dzielu krytycznie, po czym, jakby od niechcenia, wbil jeszcze ostrze noza najpierw w lewe oko ministranta, a pozniej w prawe. -Odejdz teraz i czekaj cierpliwie na swoja kolej, moj maly bracie - wyrecytowal Hann z szydercza pompatycznoscia i celujac starannie, wymierzyl chlopcu poteznego kopniaka w piers. Oslepiony i zalany krwia nieszczesny ministrant potoczyl sie w dol schodow, skowyczac jak zwierze. Jakas starsza kobieta, zaalarmowana halasami na ulicy, wychylila sie z okna na pierwszym pietrze. Na widok skierowanej w nia przez Georga lufy karabinu znikla jednak natychmiast, pospiesznie zatrzaskujac okiennice. -No i jak z taka zgnilizna - szerokim, teatralnym gestem reki Hann objal pelzajacego w meczarniach ministranta, okoliczne domy, reszte Keshe, a kto wie, moze nawet caly Wszechswiat - jak z takim bezwartosciowym materialem mamy wypelniac nasze Boze poslannictwo, bracia moi w wierze jedynej? - zwrocil sie do obu Graerow tonem obludnie naboznego zatroskania. - I co teraz, panowie? Gdzie sie ten maly smierdziel mogl schowac, hm? Co wazniejsze, gdzie moze byc teraz ta podla swinia von Klosky? Georg i Maxel van Graerowie znowu tylko wzruszyli bezradnie ramionami. -Ech, z wami tez sie pracuje jak z zepsutym mlotkiem. - Hann westchnal. Przez chwile zastanawial sie nad sytuacja. Z trudem, gdyz potworna wscieklosc, najczarniejsza nienawisc i palaca zadza zemsty wciaz wrzaly w jego sercu, zmusil sie do racjonalnego myslenia. Smarkacz mogl sie w zasadzie zaszyc gdziekolwiek, ale instynkt podpowiadal Hannowi, ze maly wciaz jest gdzies po gornej stronie Bulwaru Srodkowego. A co tam bylo? W zdecydowanej wiekszosci bogate prywatne posesje, w ktorych nikt nie udzielilby takiej szumowinie schronienia. Istnialo tu najwyzej kilka miejsc, o jakich ten maly mogl pomyslec w czasie panicznej ucieczki. A jesli jeszcze doda sie do tego fakt, ze ten maly gnojek, Hann moglby to przysiac, zostal wyslany na wabia przez von Klosky'ego, pozostaje wlasciwie juz tylko jedna mozliwosc. -Georg, Maxel - przywolal swoich akolitow Hann. - Pojdziecie do straznicy... -Znaczy tam, gdzie urzeduja straznicy? -Tak, pustolebcu, tam gdzie urzeduja straznicy! - rozsierdzil sie Hann. - I jak mi jeszcze powiesz, ze nie wiesz, gdzie to jest... -Oczywiscie, ze wiem, asaharze. A czemu? -Podejrzewam, ze ten maly scierwojad wlasnie w niej sie ukryl. Isc mi tam zaraz i sprawdzic to. Jesli bedzie tam tylko ten maly smrod, capnac go, ale nie uszkadzac, nawet lap nie wykrecac. I czekac. To znaczy, dac mi natychmiast znac i czekac na mnie. Ale jesli byloby ich wiecej, czyli ten przeklety von Klosky, moze jeszcze ktos, nie wiem, to mi znikac, ale nie za daleko. Najlepiej schowajcie sie gdzies w poblizu. Zaraz pod skarpa sa takie wielkie chaszcze, to mozecie w nich sie zaszyc. I obserwowac. Z dolu. I tez zaraz dac mi znac. Zrozumiano? -Tak, asaharze. A ty z nami nie idziesz? -Nie. Pokrece sie przy moscie. Bog jeden wie, moze jednak ten maly szczynopij przelazi juz na dolna strone? Moze bedzie chcial wracac do domu? A to jest chyba gdzies na lewym brzegu. No dobrze, ruszajcie sie! I macie caly czas byc ze mna w kontakcie! Parszywy ministrant czy rodzina, jak mi teraz pokpicie sprawe, to wlasnorecznie zrobie wam wiwisekcje! Rozstali sie. Van Graerowie popedzili jak wiatr w kierunku straznicy, Hann zas, nie dbajac juz wcale o to, ze lazac po miescie w bialy dzien w rytualnym przyodziewku, lamie wyrazny zakaz Hossana, zbiegl waskimi zaulkami San-Soho ku Rzece i zatloczonym o tej porze Bulwarem Nadrzecznym doszedl do mostu Broylin. Dokladnie naprzeciwko przeprawy znajdowala sie nieduza knajpka ze stolikami wystawionymi na zewnatrz. Hann usiadl przy jednym z nich, rozpierajac sie szeroko w plecionym fotelu. Dosc mial jednak rozumu, zeby ukryc swoje diakonskie insygnia - rubinowe oko w czarnym rombie - za stojka klitra. Mimo to przechodzacy obok ludzie i tak co rusz rzucali w jego strone podejrzliwe spojrzenia, z ktorych jednak Hann niewiele sobie robil, a nawet przyjmowal je z wyzywajaca otwartoscia. Czul, ze nie zdzierzy ani dnia dluzej tego skrywania sie przed nimi i przemykania pod scianami noca jak szczur, od poczatku jego pyszalkowata natura nie mogla sie z tym pogodzic. Ze nienawidza jego Kosciola? Ze liczba zatwardzialych wrogow Slowa wciaz w miazdzacym stosunku przewazala nad liczba jego wiernych wyznawcow? I coz z tego? Nawet lepiej, ze nienawidza. Tym wieksza bedzie satysfakcja i chwala, gdy wreszcie padna na kolana przed potega prawdziwej wiary i zrozumieja, kto tak naprawde liczy sie w ich malym grajdolku. Kaganiec, nalozony mu przez Hossana, choc z jednej strony rozkoszny, z drugiej jednak krepowal go coraz dotkliwiej, nie pozwalajac wyrwac sie na wolnosc aspiracjom Hanna. Totez mimo ze kochal swojego protektora nad zycie - i swiadomosc, iz nie ma go juz wsrod zywych wciaz rozdzierala jego dusze jak kly wscieklego psa - odczul niespodziewana ulge, a zarazem wielki przyplyw energii oraz determinacji. Rozprawienie sie z ta podstepna kreatura von Kloskym bylo w tej chwili rzecza najwazniejsza i najbardziej przez Ramireza upragniona. Ale potem... Potem bedzie wreszcie mogl zajac sie miastem tak, jak od samego poczatku nalezalo to zrobic, agresywnie, bezwzglednie i bezlitosnie, nie bawiac sie w zadne skomplikowane gierki. Sila, pomyslal Hann z luboscia, sila wilka, a nie chytrosc lisa przeciwko tym glupim, zadowolonym z siebie owcom! Zawsze skutkowala i zawsze bedzie skutkowac. A teraz, kiedy cala scheda po Hossanie niemal automatycznie przypadnie jemu i kiedy von Klosky dostanie wreszcie nauczke, realizacji tych planow nic juz nie bedzie stalo na przeszkodzie. Bo taka, zaintonowal w duchu, usmiechajac sie do siebie blogo, jest po prostu nieuchronna wola Czystego Boga! I zaden wyrachowany szmatlawiec nie moze powstrzymac boskiego planu, raz puszczonego w ruch. Zacznie sie od rzeczy drobnych, jak na przyklad wymiana tych przyglupow Georga i Maxela na cos bystrzejszego. Nastepnie... Hann zamowil kubek zimnego piwa z glukomorfu i saczac je powoli, obserwowal uwaznie wszystkich wchodzacych na most z przeciwleglego brzegu. Nie bylo to wcale latwe, bo ruch o tej godzinie byl duzy i w kazdej minucie setki ludzi przemierzalo most w jedna i w druga strone. Hann tak sie skupil na przepatrywaniu twarzy przechodniow, ze ocknal sie dopiero przy trzecim przywolaniu go przez Maxela. -No? Gdzie jestescie? -Stoimy przed straznica, i tego... -To nie stojcie, tylko niech ktory wejdzie do srodka! -Tu wlasnie jest problem. -Jaki problem? -Ee, tego... drzwi sa zamkniete. -I? -No i nie mozemy wejsc, jak nam kazales. -Gdyz? -No bo, Hann, znaczy sie, wielki asaharze, drzwi do straznicy sa zamkniete! Wscieklosc Ramireza odzyla z nowa sila. -Boze Harmonijny, blagam cie, oczysc mi droge z idiotow! I co z tego, ty szczurzym lajnem wypchany kretynie?! Jak zamkniete, to je wywaz! -Alez asaharze, to jest przeciez... straznica! -A kogo to, do suki Heleny, obchodzi? Dzisiaj straznica, jutro kaplica, durnoto jedna! Moja kaplica zreszta, ktora uroczyscie konsekruje wnetrznosciami oraz krwia tego zaszczanca von Klosky'ego! Wlazic do srodka! -Ale Hann, Hann! -Co znowu? -No, bo sprawa sie troche skomplikowala... -Co znaczy - skomplikowala? -No, bo mysmy juz tu weszli na gore, a teraz Georg zauwazyl jakichs trzech, ktorzy tutaj ida. -Trzech? -No trzech! I... Kto? - to bylo pytanie nie do Hanna, ale do Georga. - Hann, znaczy nasz wielki asaharze, Georg mi mowi, ze to jacys obszarpancy, zebractwo bezdomne. Tylko ze chyba leza wlasnie tutaj... Co mamy robic? -Pozbyc sie ich, oczyw... - W mozgu Ramireza rozlegl sie niemal slyszalny zgrzyt. - Zaraz, co powiedziales? Jak to, zebracy? -No tak. Holota straszna, zaraz to widac po ich szmatach, nawet stad - odparl Maxel z nieukrywana pogarda. -I tacy ida prosto na posterunek, sami z siebie? - zdumial sie Hann. - To bzdura jakas! Georg! -Tak, asaharze? - odezwal sie natychmiast starszy z braci. -Jak oni wygladaja? -Jak Max powiedzial, obdartusy jeden w drugiego... -Nie o to pytam, glupcze! - zirytowal sie Ramirez. - Sa wysocy? Niscy? Jak chodza? Georg nie odpowiadal przez chwile, zapewne obserwujac tamtych w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania diakona. Kiedy odezwal sie ponownie, jego opis byl lakoniczny, wystarczyl jednak, by serce Hanna zabilo zywiej. -W rzeczy samej, pedza jak muchy do gnoju. A ten z przodu ma chyba ze dwa metry, jak nie wiecej! -To on! - zakrzyknal podekscytowany Ramirez. - To von Klosky, balwany! Spryciarz, przebral sie w stare lachy, i mysli, ze mnie wyprowadzi w pole? Boze jasny, czyzby nareszcie mieli tego zafajdanca? Zerwal sie z fotela i odchodzac pospiesznie od stolu, wpadl prosto na wlasciciela lokalu. -Hej, a kto zaplaci? - zaprotestowal szynkarz, widzac, ze wielki, ubrany na czarno gosc zamierza wyjsc, ale nie zostawil nawet jednego glosa na stole. Hann zdecydowanie nie byl w nastroju do pogaduszek. -Z drogi! - syknal niczym zmija i zamierzal wyminac szynkarza. Ten jednak, niewiele gorzej zbudowany od Ramireza i doswiadczony w obcowaniu z klientela najprzerozniejszego autoramentu, nie dal sie tak latwo przestraszyc. -No, no, spokojnie, kolego! Plac mi tu zaraz albo pofruniesz razem z ta swoja niewyparzona geba do Rze... W nastepnej chwili oszolomiony szynkarz wyladowal przy brzeku pekajacych naczyn na sasiednim stoliku. -Powiedzialem: z drogi! Gluchy jestes, knypie? - wycedzil Hann, przewiercajac diabolicznym wzrokiem oberzyste, ktory gramolil sie sposrod skorup. Przesunal jeszcze wrogim spojrzeniem po twarzach zaszokowanych konsumentow, po czym nie zaprzatajac sobie wiecej glowy rozwscieczonym szynkarzem, wybiegl na Bulwar i bezceremonialnie roztraciwszy na boki przechodniow, ktorzy blokowali mu droge, pognal ku straznicy. -Maxel, Maxel! -Jestem, asaharze. -Mow mi, co robia ci trzej! -Zatrzymali na dole, zaraz przy samych schodach. Ee... juz nie stoja. Ida na gore. -A wywazyliscie wreszcie te cholerne drzwi? -No, jeszcze nie... -To na co czekacie, do wszystkich dziwek Keshe? Na co, pytam?! Wywazac! Georg niech sie tym zajmie, bo ma lape jak twoje dwie. A ciebie niech nie zobacza. Zaden z was niech mi sie nie wystawia! Schowajcie sie za czyms, a najlepiej, zebyscie jak najszybciej weszli do tej pieprzonej straznicy! Jak juz znajdziecie sie w srodku, nic nie robic, czekac na moje rozkazy! Ja zaraz tam bede i wtedy wezmiemy ich w dwa ognie! Maxel! -Slucham? -I jak mi teraz nie przypilnujecie Klosky'ego, jak mu sie dacie wykolowac i pozwolicie uciec, to lepiej, zebyscie sobie od razu odstrzelili nawzajem lby. Jasne? -Najzupelniej, asaharze. Ale... -Czego jeszcze? -No, a jak w straznicy znajdziemy tego smarka... -To zrobcie z nim, co tam, do suczej meki, chcecie! Mam Klosky'ego, wiec ten maly zdrajca nie jest mi juz do niczego potrzebny. Popychany poteznymi, ciemnymi emocjami Hann Ramirez przebyl droge od mostu do pierwszych stopni Kociej Promenady w rekordowym tempie. Tuz przed schodami skrecil w lewo i cofnawszy sie ku rozplenionym u podnoza klifu zielskom, skryl sie w ich gestwinie. Dla uspokojenia nerwow wyrecytowal jeszcze bezglosnie kilka wersetow z Ksiegi Ciemnosci i dopiero wtedy wyjrzal ostroznie zza oslony krzewow. Choc pozbawiony jakiegokolwiek szczegolnego wspomagania, wzrok Hanna Ramireza byl nie gorszy od wzroku drapieznego ptaka. Spojrzal w gore klifu, tam gdzie schody przechodzily w niewielki podest. W tej chwili znajdowal sie na nim tylko jeden czlowiek, i na pewno nie byl to ten bekart von Klosky. Hann wytezyl wzrok jeszcze bardziej i w koncu rozpoznal oparta o sciane klifu postac. Vladislav Kudlischka, o wiele lepiej znany jako Karawaniarz. Wlasciwe przezwisko dla jednego z najlepszych, jesli nie najlepszego z zyjacych szmuglerskich przewodnikow. Tylko co ten stary pryk tutaj robi? Czeka na swojego dzieciaka? I skad wiedzial, ze znajdzie smarka akurat tu? -Maxel - Hann wywolal jednego ze swoich zaufanych. - Maxel, do cholery! Ale wierny akolita nie odpowiadal. -Maxel, Georg, co tam sie u was dzieje, do Heleny, matki wszystkich grzesznych dziwek! Nikt sie nie zglaszal, za to na podescie pojawili sie dwaj pozostali z trojki, o ktorej mowil Georg. Ten podstepny gad von Klosky, tak jest! A ten drugi to musi byc jego zastepca, Farak... jak mu tam... Niewazne! Ma ich wszystkich! Gdybyz tylko te jego na rozszarpanie przez wyglodniale szczury zaslugujace polglowki raczyly sie odezwac! -Maxel, Georg! - Hann sprobowal ponownie, wzmacniajac tym razem sygnal zwrotny. W odpowiedzi uslyszal jedynie cichy, ultradzwiekowy pisk. Taki, jaki wydaje komplant martwego czlowieka. -Niech to zgnilizna! - zaklal, wsciekly na pecha przesladujacego go od samego rana. Sytuacja w ciagu kilku krotkich chwil ponownie ulegla diametralnej zmianie, ale to tylko poglebilo determinacje Hanna Ramireza. Na wszystko mial gotowe usprawiedliwienie z repertuaru sekciarskich sloganow, staral sie wiec uspokoic, powtarzajac w kolko, ze to nic innego jak kolejna proba, na ktora Bog wystawia jego gotowosc, jego przydatnosc, jego niezlomnosc w realizacji boskiego planu ostatecznego oczyszczenia. Nawet Hann musial przyznac, ze w tych okolicznosciach szanse na ujecie Klosky'ego zmalaly praktycznie do zera. Maxel i Georg byli niezgorzej uzbrojeni, a mimo to przeklety szeryf poradzil sobie z nimi bez trudu, odcinajac go tym samym od mozliwosci wykorzystania jakiejkolwiek broni dalekiego razenia. Przeciez swoim ceremonialnym mieczem nic im stad nie zrobi! Po raz kolejny tego dnia Hann Ramirez zmuszony zostal do racjonalnego spojrzenia na sytuacje i znalezienia z niej jakiegos satysfakcjonujacego wyjscia. Zaczal zastanawiac sie nad nastepstwami tego wszystkiego, co dzisiaj zobaczyl. A zwlaszcza, kogo zobaczyl. Klosky i jego zastepca to byla normalna para. Ale Karawaniarz? No i jego najmlodszy syn... Straznicy i szklarze w takiej komitywie? Dlaczego? W jakim celu? Hann i bez lettre de vengeance domyslilby sie, kto zabil jego protektora. Poza von Kloskym nikt inny po prostu nie wchodzil w gre. Tak, przeklety szeryf wykonczyl obydwu braci Kraushaar, a teraz na dodatek bolesnie nadepnal na odcisk Kosciolowi Ostatecznego Rozgrzeszenia. Ciekawe, z kim jeszcze ten podstepny syn plesni poszedl na noze? I wszystko to zaledwie w ciagu jednego dnia! Slynny arcykonstabl byl juz w tym miescie spalony, to nie ulegalo watpliwosci. Ale choc dla wielu moglo to byc wystarczajacym powodem do swietowania, Hann wiedzial, ze nie zazna spokoju, dopoki wlasnorecznie nie wyrwie serca temu zgnilcowi. Klosky'emu nie pozostawala juz w istocie zadna inna mozliwosc, jak tylko stad uciekac. I to nie z miasta, ale w ogole z segmentu. A wiec to o to chodzi! - pomyslal tryumfalnie Hann. To po to taszcza ze soba Karawaniarza. Bo potrzebny im przewodnik, ktos, kto wie, jak najpewniej i najszybciej przeprawic sie na druga strone septum! I zaloze sie, ze pojda na poludnie. Ze strzepow informacji, jakie mial na temat pozasegmentowej dendrografii, wiedzial, ze poludnie jest ogolnie dziksze, moze nawet wyludnione, i latwiej tam zniknac. Po drugie, im dalej w tamtym kierunku, tym dalej od Pnia. Byla w tym jakas subtelna sugestia, choc na razie Hann nie dostrzegal w pelni jej znaczenia. A po trzecie wreszcie, i to, paradoksalnie, najbardziej chyba przemawialo do Ramireza, droga na poludnie byla trudniejsza! Jakze to pasowalo do przewrotnego, podstepnego charakteru tego wrednego psa, Klosky'ego! Tak, stary wybiera sie w poludniowe rejony konaru, to pewne. A skoro tak... Hann znowu spojrzal w gore. Trzy postacie nadal tkwily na podescie u szczytu schodow. Zaprzatniete swoimi sprawami i nieswiadome, ze Hann Ramirez obserwuje ich caly czas bardzo uwaznie. A skoro tak, pomyslal mezczyzna o oczach czarnych i zimnych jak przestrzen miedzy odleglymi sloncami, to znaczy, ze mozna jeszcze sprawic eksarcykonstablowi wieeelce szokujaca niespodzianke. * * * Jedyna jak dotad swiatynia Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia w Keshe miescila sie w opuszczonej posiadlosci przy moscie Karle. Zrujnowane domostwo, zwane powszechnie Pijana Willa, bylo niegdys ulubionym miejscem sekretnych schadzek mlodych czlonkow Wysokich Rodow. Normalne dla nich libacje, suto zakrapiane podwojnie destylowanym piwem, zdarzaly sie tu co wieczor, i ludzie jak to ludzie zdazyli w koncu przywyknac do dzikich wrzaskow, rozlegajacych sie czesto az do bialego rana. Ale pospolite hulanki okazaly sie niewystarczajace dla tych zdeprawowanych hedonistow. Nie wiadomo, ktory z nich pierwszy wpadl na pomysl, byc moze zainspirowany lektorem z dzielami markiza de Sade, zorganizowania zawodow w erotycznych perwersjach, z nastolatkami z gminu w roli zuzywalnych rekwizytow. Jednak ochotniczek do wziecia udzialu w takiej zabawie bylo niewiele i wkrotce nocna cisze dolnego Keshe zmacily nowe halasy, kiedy rozochoceni alkoholem i zadza arystokraci zaczeli polowac w ciemnych zaulkach na swoje "kukielki".Trwalo to az do dnia, kiedy przerazeni rybacy odnalezli okrutnie poranione zwloki trzech mlodych kobiet. Zaplatane w podwodne olinowanie, kolysaly sie w brudnej wodzie przystani niczym wielkie, bladosine boje. Dwoch z nich nigdy nie zidentyfikowano, ale w trzecim z cial rozpoznano najmlodsza corke owczesnego burmistrza Keshe. Skandal, jaki wtedy wybuchl, omal nie doprowadzil do calkowitego upadku Kirylovow, do ktorych nalezala Pijana Willa. Wysokie Rody nie przepadaly za rozglosem, odwrocily sie wiec demonstracyjnie plecami od jeszcze do wczoraj poteznego klanu. I zaden z nich nie stanal w jego obronie, kiedy Rada Miejska skazywala na publiczna egzekucje jego czlonkow i kiedy posiadlosc po posiadlosci rekwirowala ich majatki. Pijana Willa zostala zapieczetowana, zakazana, przekleta i zapomniana, wszyscy omijali ja z daleka. Idealne wprost miejsce dla rownie przekletego i znienawidzonego w Keshe kultu Ostatecznego Rozgrzeszenia oraz jego pseudoreligijnych praktyk. Willa miala swoje tajne wejscie od tylu. Upewniwszy sie, ze nikt go nie obserwuje, Hann Ramirez przeslizgnal sie szybko przez umyslnie utrzymywany rozziew w wysokim zywomurze oddzielajacym posesje od ulicy. Domostwo przedstawialo soba obraz nedzy i rozpaczy, lecz tylko z zewnatrz. W srodku wszystko wygladalo zupelnie inaczej, choc na swoj sposob o wiele gorzej niz widoczna od ulicy rozpadajaca sie fasada. Parter przeznaczony byl na zebrania "parafian". Na pierwsze pietro wstep, oprocz van Graerow, mieli tylko ministranci przed obrzadkiem, poddasze bylo natomiast wylacznym sanktuarium Hanna Ramireza. Tutaj dokonywal osobistych oczyszczen, tutaj przechowywal jedyny w Keshe egzemplarz Ostatniego Testamentu, rytualne instrumenty, trofea i troche rzeczy osobistych, ktore teraz wylozyl na stol. Uwielbial swoj jedwabny klitar i rzadko zdejmowal go na dluzej. Jesli jednak jego plan mial sie powiesc, powinien wygladac jak jeden z tlumu. Z ociaganiem sciagnal smoliscie czarny stroj i z wielkim szacunkiem poskladal go w wycwiczony sposob. Potem wlozyl obcisle, od dwoch sezonow niemodne spodnie oraz lniana, obrzydliwie biala koszule, na ktora zarzucil dluga do kolan oponcze ze skromnymi epoletami. Przyjrzal sie krytycznie kilku parom butow, wybierajac w koncu mocne, wygodne landsztopy z dziczej skory. Okropne byly te gminne lachy i czul sie w nich nad wyraz nieswojo, ale przynajmniej prezentowal sie teraz jak przecietnie zamozny przedstawiciel klasy sredniej - ostatnio zwykly widok na ulicach Keshe. Nastepnie wyjal spod stolu zamykana na zamek papilarny skrzynie i otworzyl. Co by tu zabrac? Fazotranslator byl poteznym orezem, ale i mial niebagatelne rozmiary. Pistolet pulsacyjny nie mial juz takiej mocy ani zasiegu razenia, byl jednak o wiele poreczniejszy, a poza tym glowna bronia Hanna mialo byc zaskoczenie. Z odleglosci, z jakiej zamierzal uzyc pistoletu, jego skutecznosc powinna byc najzupelniej wystarczajaca. Odlozyl bron na bok i pogrzebal glebiej w skrzyni. Na pewno gdzies tutaj to bylo... Jest! Ostroznie wydostal spod sterty innych przedmiotow czarna saszetke, w ktorej trzymal wiekowy, nigdy nieuzywany osmoslon. Podniosl go do oczu i obejrzal uwaznie ze wszystkich stron. Wiedzial, jak dzialal, ale wlasciwie tylko w teorii. A jesli ten stary rupiec zmurszal do tego stopnia, ze rozleci sie w wodzie? Trudno, na znalezienie wystarczajaco dobrego szmuglera-przewodnika i targi z nim i tak nie mial juz czasu. Mogl jedynie zaryzykowac i zdac sie na swoja wiare. Do broni i osmoslonu Hann dorzucil jeszcze zwoj cienkiej liny zakonczonej uniwersalna kotwa, prosta bransolete z ukrytymi w niej dwoma metrami pajeczego wlokna i kilka rytualnych instrumentow, ktore wybral z trudem i wielkim bolem serca. W pierwszym odruchu chcial to wszystko popakowac do dwoch obszernych kieszeni oponczy, ale po namysle wlozyl przedmioty do sakwy, ktora przerzucil przez piers. Robilo sie coraz pozniej, i o ile w ogole chcial miec jakies realne szanse na uprzedzenie tego niewiernego gada von Klosky'ego, musial sie zdecydowanie pospieszyc. Kilka minut pozniej stal juz na moscie Broylin, spogladajac w dol, na przystan i przycumowane do niej krypy. W opinii Hanna zadna z nich nie budzila zaufania swoim wygladem, wiedzial jednak, jak bardzo mylace potrafi byc pierwsze wrazenie, i to co najmniej w dziewieciu przypadkach na dziesiec. Zszedl na pomost i silac sie na najbardziej przyjacielski wyraz twarzy, na jaki stac bylo jego ponura dusze, podszedl do pierwszego z brzegu przewoznika: -Szczescia zycze. Chcialbym na pare godzin... Pomarszczony dziad z bielmem na jednym oku i w welnianym kaftanie tak brudnym, jakby przez wiekszosc czasu sluzyl za szmate do czyszczenia, lozysk, nawet nie zadal sobie trudu, by sie odwrocic. Potrzasnal tylko przeczaco glowa i warknal przez ramie: -Nic z tego, dobrodzieju. Mam juz ugadany kurs. -Ale ja dam wam... -Nic z tego, mowie - powtorzyl przewoznik z irytacja. - Zajety jestem na dzien, rozumiemy sie? Hann zaklal pod nosem i omiotl wzrokiem niewielka przystan. Ocierajac sie jekliwie burtami o drewniane pontony, kolysalo sie przy niej sennie osiem lodzi: trzy rybackie tratwy i piec promow. I na zadnej z nich nie wykazywano jakiegos szczegolnego zainteresowania potencjalnym klientem. -A w ogole jest tu ktos niezajety? - spytal jednookiego. -Jeszcze tylko tamten, na koncu - odburknal przewoznik i na moment przerwal obgryzanie swoich pozolklych paznokci, zeby wskazac, o kogo mu chodzi. -Dzieki - baknal Hann i skierowal sie ku ostatniemu z promow. -Witam, i dobrego dnia - powtorzyl powitanie, wykorzystujac jeden z nielicznych usmiechow, jakie pozostaly mu w zapasie. Na oko czterdziestoletni mezczyzna z wlosami do ramion, ktory siedzial na wiklinowym koszu i opychal sie jakims swinstwem smierdzacym na cala przystan, tez nie zaliczal sie do wyjatkowo uprzejmych. Popatrzyl co prawda na przeszkadzajacego mu w posilku jegomoscia, ale tylko katem oka, i ani slowem nie odwzajemnil pozdrowienia. Rownie neutralnym spojrzeniem obdarzyli Ramireza obydwaj kolowi, jeden stojacy na pomoscie obok swojego sternika, drugi siedzacy po turecku na pokladzie promu. -Podobno jestes wolny? - spytal Hann z wymuszonym spokojem. Za lekcewazace traktowanie, jakie mu okazywali, nalezalo tym prymitywom powiedziec cos do sluchu, ale Ramirez w ostatniej chwili ugryzl sie w jezyk. Jesli nie zalatwi sprawy tutaj, bedzie musial szukac szczescia na nastepnej przystani, a czas uciekal... Dlugowlosy sternik glosno przelknal odgryziony kes. -Moze. Hann podszedl blizej. -W takim razie chcialbym na kilka godzin wynajac wasza lodz, jesli nie macie nic przeciwko temu. -To zalezy - odrzekl przewoznik. -Od czego? - Hann juz przeczuwal, jaka bedzie odpowiedz. W przeciwienstwie do Ramireza sternik byl najwyrazniej typem flegmatyka, niespieszacego sie nigdy i nigdzie. Nim odpowiedzial, przez kilkanascie sekund starannie wycieral zabrudzone zarciem rece o kurtke i spodnie. -Najbardziej to od tego, czy was na to stac, panie. - Wyprostowal grzbiet. Ostatnia rzecza, na ktora Hann mial w tej chwili ochote, byla rozwlekla zabawa w targi. Totez bez dalszego ociagania sie siegnal do kieszeni tuniki i zademonstrowal sternikowi pek przezroczystych monet, z ktorych zadna nie miala nominalu nizszego niz piecset gloss. Ku zaskoczeniu Ramireza kapitan promu okazal sie czlowiekiem o nerwach zawodowego szulera. Przez chwile z niewzruszona twarza spogladal na pieniadze, ktorych polowa wystarczylaby na zakup nowej lodzi. Po czym splunal fachowo do wody i zawyrokowal zwiezle: -Ano, stac. Kolowemu na pomoscie dal znak, zeby wrocil na poklad. Drugi juz sie podnosil, by zajac sie przygotowaniem promu do drogi. Najwidoczniej stanowili zespol, ktory pracowal ze soba razem juz od bardzo dawna, bo za caly system porozumiewania wystarczalo im zaledwie kilka gestow, i zapewne tylez samo slow. -Dokad? - zapytal sternik, wciaz zachowujac swoj lakoniczny styl. Hann zawahal sie, niepewny, ile informacji wystarczy przekazac tym ludziom, by nie narazic sie na niebezpieczenstwo, ze zaczna cos kombinowac. A zreszta, uspokoil sie szybko w duchu, niech sobie brudne kmiotki kombinuja. Sprobuja tylko gdzies zboczyc z kursu, albo cos innego, to przez reszte drogi beda pracowac po szkodliwej dla zdrowia stronie lufy. A do Keshe i tak zaden z nich nie wroci, juz on tego dopilnuje. -Az do samej przegrody poludniowej - odpowiedzial w koncu. - I to jak najszybciej. Musicie mi sie uwinac w godzine, nie dluzej. Slyszac to, sternik i jego zaloga zarechotali rozbawieni. -Ze jak? Znaczy sie pod prad? -Oczywiscie, ze pod prad, durniow zgrywacie? Nie holowaliscie nigdy w gore Rzeki? - Beztroska wesolosc tych ludzi, ich flegma i arogancja, ich bezczelne, pozbawione krzty pokory slepia, ograniczone slownictwo polglowkow, cuchnace zarcie i prostackie pyski, wszystko to z kazda sekunda coraz bardziej zaczynalo dzialac Hannowi na nerwy. -Przeciwnie, holowalismy tysiace razy. -Wiec co was tak smieszy? -No, bo wy, panie, chcecie pod prad. -I to w godzine! - dodal mlodszy z kolowych, smiejac sie jak z dobrego dowcipu. -A to nie da rady! - dokonczyl sternik kategorycznie. -Nie da rady? Co to ma znaczyc "nie da rady"? -Ano nie, bo szybko i pod prad nijak sie maja jedno do drugiego. -Malo dostaliscie? - Hann czul, ze za chwile straci panowanie nad soba. -Panie! - odparl sternik tonem czlowieka probujacego wyjasnic dzialanie wykalaczki niedorozwinietemu dziecku. - My tu nie fruwamy, tylko plywamy po wodzie! Do poludniowej przegrody jest stad trzydziesci piec razy po jednym kilometrze, najpredzej po dziesiec minut na kilometr, kiedy robimy na samych kolach. Na linach jest dwa razy szybciej, ale to i tak wychodzi najmniej trzy godziny! Trzy razy szybciej od tego nikt was tu nie przeprawi, za zadne pieniadze, bo to jest po prostu niemozliwe! -Ale ja musze tam byc przed odplywem! - zakrzyknal Hann w desperacji. Sternik i mlodszy z kolowych popatrzyli na siebie, nie za bardzo rozumiejac. -No to przeciez nie godzina, ale jeszcze prawie cztery - powiedzial sternik, raz jeszcze zdziwiony, ze musi tracic czas na mowienie o rzeczach powszechnie wiadomych. -Mysle, ze w trzy to juz sie wyrobimy - ocenil mlodszy kolowy. - No, moze w trzy i pol... -To czemu stoimy tu i gadamy po proznicy? Plynmy wreszcie, do ciezkiej zgnilizny! - warknal Hann, nie kryjac juz rozdraznienia. Cala ta rozmowa czynila z niego glupka i nieuka w oczach pozostalych uzytkownikow przystani, ktorzy przysluchiwali sie z bezczelnym zainteresowaniem. Starszy z kolowych zareagowal na ostry ton Hanna przeciaglym, taksujacym spojrzeniem, na ktore Ramirez w ogole nie zwrocil uwagi. Postawil juz noge na tratwie, ale sternik powstrzymal go, kladac mu reke na ramieniu, druga zas wyciagajac w niedwuznacznym gescie. -Wolnego, panie. Najpierw zaplata, potem jazda. Hann popatrzyl na przewoznika jak pajak na muche, lecz tamten zupelnie sie tego spojrzenia nie przelakl. Zgrzytnawszy zebami, Ramirez wcisnal monety w dlon sternika, po czym odepchnal go ze zloscia na bok i wszedl na poklad. Dlugowlosy przewoznik niedbalym ruchem wepchnal pieniadze do kieszeni kurtki, po czym zabral sie do odcumowywania promu. Nie takich juz miewal klientow. Obydwaj kolowi zajeli pozycje przy lewarach napedowych, umieszczonych po obu burtach. Ich szef odepchnal dlugim bosakiem prom od pomostu na tyle, by tamci mogli zaczac swobodnie manewrowac. Pompujac lewarami w regularnym, dobrze wycwiczonym rytmie, wprawili w ruch wielkie kola lopatkowe, ktore z szumem zaczely wyprowadzac prom z przystani. Stojacy na dziobie sternik wydal jeszcze kilka zwiezlych komend i wkrotce prom byl juz na poludniowym kursie. Szlo im to wszystko nader sprawnie i plynnie, jak ludziom, ktorzy poswiecili temu zajeciu niemala czesc zycia. Ich ruchy byly w duzej mierze automatyczne i doskonale skoordynowane z ruchami pozostalych czlonkow zalogi. Mogli spokojnie podzielic uwage pomiedzy prowadzenie promu a inne sprawy, takie, na przyklad, jak jedzenie, czytanie czegos z malych lektorow (bez watpienia jakichs glupot, odpowiednich dla poziomu ich intelektu, pomyslal Hann lekcewazaco), a nawet gre w kosci. Hann nie zwracal uwagi na malo zyczliwe spojrzenia, kierowane pod jego adresem przez zaloge. Zbyt gleboko byl pochloniety myslami o przeprawie, zasadzce, wyprutych flakach von Klosky'ego, trudnej terazniejszosci i przyszlych tryumfach jego Kosciola, wyprutych flakach von Klosky'ego, jak najszybszym rozwiazaniu problemow stojacych przed nim na drodze do ustanowienia w Keshe dominacji jedynej prawdziwej wiary, krzykach i wyprutych flakach von Klosky'ego... Ocknal sie na dzwiek glosow gromadki polnagich dzieci, ktore zobaczyly prom i teraz pozdrawialy go halasliwie z malego pocztowego pomostu nalezacego do najdalej na poludnie wysunietej farmy w Keshe. Zauwazyl, ze sternik zmienil kurs, kierujac sie w strone brzegu. -Co sie dzieje, co wy wyprawiacie? - zaniepokoil sie, myslac, ze przewoznicy nagle zmienili zdanie i zdecydowali, ze wysadza go juz tutaj. -Nic, panie, plyniemy teraz do liny. -Do jakiej znowu...! A, do tego... - Uspokoil sie. Tuz za pomostem byl wielki, zakrzywiony pacholek. Hann zastanawial sie, z czego moze byc wykonany i jak go zamocowano. Blyszczal i wygladal jak rog wyrastajacy wprost z nadbrzeznego zywogruntu. Nie przymocowano do niego zadnej liny, ale zwykly sznurek, i to tak cienki, ze Ramirez zauwazyl go dopiero, gdy od brzegu dzielilo ich zaledwie kilka metrow. Uzywajac bosakow, przewoznicy przyciagneli lodz do pomostu i zablokowawszy hamulce, tak by nie znosil ich prad, kilkoma zrecznymi ruchami poskladali i wsuneli pod poklad kola napedowe. Przewleczenie liny przez klamry przesuwnic na prawej burcie bylo kwestia sekund, po czym kolowi zasiedli do korb, zwolnili hamulce i prom ruszyl dalej w gore Rzeki. Hann przygladal sie okolicy, w ktorej nie byl jeszcze nigdy przedtem. Przez jakas chwile posuwali sie wzdluz ogrodzenia farmy, ale wkrotce ustapilo ono zaroslom zlozonym glownie z trawy Ragnalla i pseudonamorzynow. Ciagnely sie one prawie przez dwa kilometry, coraz czesciej przerastane wyzszymi drzewami. Wreszcie drzewa zamienily sie w prawdziwy Las, swoja korzeniowa platforma dochodzacy do samej wody. Hann wiedzial tylko, ze od tego miejsca Las rosl juz nieprzerwanie az do samego septum. Wszedzie wygladal tak samo i Ramirez nie mial zadnego punktu orientacyjnego, ktory pozwolilby mu okreslic, jak daleko pozostalo im jeszcze do celu. Bylo faktem, ze Las stanowil realne zagrozenie dla bytu Keshe i ze drzewiarze walczyli z nim kazdego dnia. Ale oni podchodzili do tego w normalny sposob, jak do kazdych innych zmagan, bedacych osnowa wszelkiego istnienia i naturalna manifestacja wiecznie zmieniajacego sie Wszechswiata. Zreszta, choc z jednej strony wycinali zachlanny drzewostan, to z drugiej korzystali pelnymi garsciami z jego licznych dobrodziejstw. Nigdy nie wyruszyliby na krucjate pod haslem jego calkowitej zaglady, i nigdy, przenigdy nie wstapiliby dobrowolnie w szeregi wyznawcow kultu Ostatecznego Rozgrzeszenia. Ale patologiczna nienawisc Hanna Ramireza i jego umilowanie destrukcji w polaczeniu z wchlonieta przezen doktryna Kosciola sprawialy, ze patrzyl na przesuwajacy sie przed jego oczami zielony, zywy mur z nieklamana odraza. Mur, ktory zreszta zatrzymal sie niespodziewanie w miejscu. Hann odwrocil sie, by spytac, dlaczego znowu staja, lecz na widok zmienionych twarzy przewoznikow natychmiast zamknal usta. -To juz koniec twojej drogi, trupolyku - rzekl dlugowlosy kapitan tonem sedziego, odczytujacego wlasnie niepodlegajacy apelacji wyrok. Dla Ramireza sytuacja taka jak ta byla szokujaca nowoscia. Oto nie bylo nikogo, komu jednym ruchem reki moglby rozkazac natychmiastowa eksterminacje tych wszy. Strach i oburzenie zlaly sie w jego mozgu w jakas dziwna, paralizujaca mieszanke. -Nie odwazycie sie, psy - wykrztusil. - Nie wiecie, kim jestem! Na te slowa cala trojka wybuchla glosnym, pogardliwym rechotem. -Czyzby? Zupelnie niepotrzebnie zamieniales swoj czarny klitar na te zalosne lachy. - Sternik wydal lekcewazaco wargi. - Naprawde myslales, ze odor smierci i rozkladu, jaki czuc od ciebie z oddali, zdolasz ukryc pod jakimkolwiek przebraniem? Ze w Keshe nikt, poza garstka nieszczesnych parafian tego waszego, tfu!, Kosciola nie wie, do kogo naleza te puste, pelne nienawisci oczy? Wyjatkowo jestes glupi i zarozumialy, scierwojadzie! -Patrzcie, jaka to sie nagle zrobilas wygadana, padlino - odparowal Hann uragliwie, starajac sie ze wszystkich sil nadac swojemu glosowi pozory opanowania. - Cokolwiek ze mna zrobicie, moja wierna armia znajdzie was i udekoruje waszymi wnetrznosciami...! -Milcz, gnido! - huknal na niego sternik i Hann natychmiast zamilkl. - Twoja armia to kilku biednych, sterroryzowanych szczeniakow, ktorzy sami chetnie by cie wypatroszyli, gdyby tylko obudzic ich z transu. A z toba zrobimy to, co juz dawno powinnismy zrobic - odeslemy cie do tego twojego po stokroc pieprzonego boga raz na zawsze! Hann popatrzyl po twarzach stojacych naprzeciwko niego ludzi. Nie bylo watpliwosci, ze sternik mowil powaznie. Obydwaj kolowi trzymali w rekach znajome lewary napedowe, on sam zas mierzyl do Hanna z pulsatora chalupniczej roboty. Ramirez doznal swoistego deja vu, znalazl sie bowiem w niemal identycznej sytuacji, w jakiej kilka godzin temu byl ten maly szczyl Karawaniarza. Interesujace, chociaz na swoj sposob rownie paskudne. W gescie majacym znamionowac pogarde dla oprawcow Hann zalozyl rece do tylu i wyprostowal sie. -Wiecie co, gnojki? Sram dokladnie na was, sram na wasze bluznierstwa, a najbardziej to sram na wasz brak honoru. Trzech uzbrojonych na jednego bezbronnego. Doskonale pasuje do takich zawszonych zwierzat jak wy - oglosil lamiacym sie glosem, zmuszajac sie do patrzenia sternikowi prosto w oczy. -A ja sram rownie dokladnie na to, ze ty srasz na nas, zaszczancu - odparowal sternik z nie mniejszym brakiem szacunku. - I nie chowaj mi lap za plecami. Chce je widziec, ty podstepna zmijo, Ino, predziutko! Hann tylko na to czekal. Zdazyl juz zdjac swoja bransolete i odblokowac jej mechanizm bezwladnosciowy. Teraz umiescil ja w prawej dloni i uniosl ramiona nad glowe. -Tak lepiej. Hej, pokaz no, co ty tam masz? Sternik, wciaz nie spuszczajac Hanna z celownika, zrobil krok w jego kierunku. -Chcesz wiedziec, co mam, zgnilcu? - Hann zasmial sie msciwie w duchu. No to zaraz zobaczysz! Rozluznil nieco prawa dlon i zakrecil nia blyskawicznego mlynka wysoko nad glowa - raz, drugi, trzeci - zwalniajac obciaznik, tak jak go nauczyl Hossan. Za czwartym obrotem obnizyl reke- Wyprezona sila odsrodkowa polineutronowa nic, popularnie zwana pajeczym wloknem, przeszla przez kregi szyjne sternika jak przez powietrze. Odcieta glowa stuknela o rozchybotany poklad, przeturlala sie po nim i przy kolejnym przechyle promu z cichym pluskiem wpadla do wody. Zdekapitowane cialo sternika, z pistoletem wciaz wycelowanym w piers Hanna, runelo na deski, zalewajac je krwia. Jedno psie gowno z glowy, pomyslal Hann. Na jego nieszczescie, pozostali dwaj przewoznicy mieli refleks nie gorszy od mannekenow. Kiedy tylko dostrzegli charakterystyczny ruch reki diakona, rzucili sie plasko na poklad. Dla swojego kapitana nie mogli juz nic zrobic, sami jednak nie mieli zamiaru dac sie zabic ani tez puscic znienawidzonego kaplana wolno. Mlodszy z kolowych wsparl sie nogami o reling, zamachnal sie i z calej sily uderzyl Hanna lewarem w golen. Ramirezowi swieczki stanely w oczach i padl na kolana na poklad, a raczej na bezglowe cialo sternika. Kolowy nie czekal, az diakon przyjdzie do siebie, i po pierwszym, momentalnie wymierzyl Hannowi drugi potezny cios, tym razem w plecy. Ramirez nie mial czasu na zadna kontrakcje. Calym cialem polecial do przodu i uderzyl w przeciwlegly reling jednoczesnie skronia i nadgarstkiem prawej dloni, ktora odruchowo wyciagnal przed siebie dla ratowania sie przed upadkiem. Zlowieszcza bransoleta pofrunela do wody. Hann zrozumial, ze na pokladzie nie ma juz zadnych szans - we dwojke kolowi zatluka go lewarami jak szczura. Zanim ktorykolwiek z nich zdolal uderzyc go ponownie, zwinnie jak wegorz przesunal sie nad niewysokim relingiem i bez wahania wskoczyl w zimny nurt, ktory natychmiast odciagnal go od promu. Nie nalezal do dobrych plywakow, ale trwoga jest swietnym nauczycielem. Wydawalo sie, ze woda sama mu podpowiada, jak ma poruszac rekami i nogami. Przez chwile oddalal sie w dosc szybkim tempie od promu, ale przewoznicy od razu za nim ruszyli. Starszy z kolowych wsciekle krecil korba przesuwnicy przestawionej na "wstecz", podczas gdy mlodszy stanal na rufie z bosakiem w rece. Chociaz do brzegu bylo tylko kilka metrow, Hannowi, walczacemu rozpaczliwie jednoczesnie z wartkim pradem i brakiem plywackich umiejetnosci, dotarcie do niego zabralo cala wiecznosc. W koncu zdolal uchwycic sie jednego z wiszacych nad woda korzeni, oslizglego i szczypiacego w rece tysiacem korzonkow-ssawek. Lecz znieczulony strachem Hann nawet tego nie zauwazyl. Szybko podciagnal sie i stanawszy na chybotliwej korzeniowej platformie, spojrzal ku Rzece. Prom juz sie z nim zrownywal. Rozwscieczeni przewoznicy zaciagneli hamulce. Mlodszy ujal swoj bosak niczym oszczep i cisnal nim w strone Hanna, ale hakowate ostrze minelo diakona o pol metra. Rozpoczal sie wyscig, kto pierwszy dobedzie i uzyje prawdziwej broni. Balansujac na niepewnym podlozu, Hann pospiesznie zaczal sciagac z siebie ciezka od wody oponcze, podczas gdy mlody kolowy rzucil sie na poszukiwanie pistoletu sternika. Nie mogl go jednak dostrzec nigdzie na pokladzie. Hann dostal sie wreszcie do swojej sakwy i z walacym sercem wyszarpnal z niej pulsator. Jesli woda uczynila pistolet niesprawnym, to wlasciwie juz po nim. Za soba mial zwarty jak mur Las, przed soba zas Rzeke oraz dwa grzeszne psy, ktore nie mialy najmniejszego zamiaru darowac mu zycia. Kolowy coraz rozpaczliwiej miotal sie po pokladzie. Starszy, nie spuszczajac oczu z diakona, krzyknal do tamtego ponaglajaco, a potem wskoczyl do wody i zanurkowal. Na ten odglos mlody odwrocil sie, i wtedy Hann strzelil. Z tej odleglosci strumien plazmowych mikrosferoid wyrwal przewoznikowi cala klatke piersiowa. Kolowy nie mial nawet czasu na westchnienie i poszybowal za burte w slad za chmura wlasnych, plonacych szczatkow. Starszy jednak zniknal bez sladu pod woda. Mogl teraz czaic sie pod korzeniowym nawisem, mogl tez poplynac pod powierzchnia, umykajac w kierunku miasta. Hann zaryzykowal i wskoczyl z powrotem do Rzeki. Nikt go co prawda nie zlapal za noge, ale za to znow porwal go prad. Zuzyl ostatnie zapasy energii, zeby go przezwyciezyc i wgramolic sie na prom. Lewej nogi, poteznie juz teraz opuchnietej, nie czul prawie wcale, i wszystkie miesnie mial zesztywniale z wysilku, ale zyl. Jakis czas lezal tylko na plecach wyczerpany. W koncu jednak podniosl sie z okrwawionych desek i dokustykal do lawki przy przesuwnicy. Przez chwile studiowal prosty mechanizm. Zapadka, dzwignia, obejmy, korba... Hann poluzowal hamownicze klamry. Promem szarpnelo gwaltownie do tylu, a uwolniona korba trzasnela go po palcach. Pospiesznie zaciagnal hamulec, klnac siarczyscie i masujac stluczone kostki. Sprobowal ponownie, ale tym razem przezornie przytrzymal korbe lewa reka, prawa zas zwolnil stopniowo dzwignie hamulca. Teraz poszlo o wiele lepiej. Prom cofnal sie nieco z pradem, ale juz po pierwszym zakreceniu korba linka gladko zaczela przesuwac sie pod swoimi obejmami i lodz poslusznie ruszyla przed siebie. Bylo coraz pozniej, poziom wody podniosl sie wyraznie i blady zywosklon od czasu do czasu rozjasnialo sporadyczne przedwieczorne wyladowanie. Las jednak znow pomykal szybko w tyl, a z mgly zaczela wreszcie sie wylaniac zylasta struktura przegrody. I nagle, spogladajac wstecz na przejscia calego dnia, Hann Ramirez doznal przejmujacego i z kazda sekunda potezniejacego w duszy uczucia. Potezniejacego az do punktu, w ktorym ze wstrzasajaca jasnoscia zrozumial, ze nie ma na nie innego slowa, jak tylko jedno: objawienie! Dopiero teraz, w tej krotkiej jak mgnienie chwili uwierzyl calkowicie i bez zastrzezen, i ujrzal wszystko z zupelnie nowej perspektywy. Uniknal zastawionych na niego zasadzek nie dzieki swojemu szczesciu czy zdolnosciom, ale dlatego ze takie wlasnie bylo jego przeznaczenie! Albowiem jego czas jeszcze sie nie dokonal i skromna rola, jaka Harmonijny Bog dla niego wyznaczyl, wciaz czekala na odegranie! Ogarnelo go takie uniesienie, ze omal nie stracil przytomnosci. Zaczal sie modlic, glosno, dlugo i zarliwie. A gdy skonczyl, twarz jego rozjasnil blogi, swietobliwy usmiech. -Tak, Boze Ciemny i Czysty, teraz moge wszystko! I zrobie wszystko, przysiegam na Twoja doskonalosc! Hann Ramirez przymknal oczy i przez dluga chwile wsluchiwal sie rozbrzmiewajaca w jego uszach muzyke sfer. ROZDZIAL 6 Kiedy Georg van Graer zniosl blokade drzwi straznicy w jedyny znany sobie sposob, to jest taranujac je i wpychajac do wnetrza razem z framuga, zastal dziwaczny widok. Smarkacz, za ktorym uganiali sie od kwadransa, lezal na podlodze, najwyrazniej nieprzytomny. Nad nim zwisalo z sufitu... cos, co wygladalo jak jakis gigantyczny kokon czy larwa, hustajace sie powoli w przod i w tyl. Mialo cztery pary owadzich nog, ktore obmacywaly wlasnie cialo chlopaka, i dwie pary groteskowo ludzkich oczu, umieszczonych na koncach dlugich, ruchliwych szypulek, przypominajacych rogi wielkiego slimaka. Jedna para przygladalo sie nieruchomemu cialu na podlodze, druga zas unioslo i lypnelo na Georga.Starszy z van Graerow byl czlowiekiem do tego stopnia ograniczonym i pozbawionym wyobrazni, ze na widok stwora jak z sennych majakow nawet mu powieka nie drgnela. I zignorowalby go, gdyby stwor nie odezwal sie niespodziewanie ostrym, sluzbistym tonem: -Popelniles wlasnie przestepstwo zerowego stopnia, obywatelu, wdzierajac sie sila oraz z bronia w stanie aktywnym na teren posterunku. Zaniechaj natychmiast swoich zbrodniczych zamiarow i spokojnie opusc to miejsce albo zostaniesz ukarany proporcjonalnie do wagi swojego czynu! Na takie dictum Georg tylko zasmial sie chropawo, jakby uslyszal dobry zart, i wycwiczonym ruchem skierowal wylot swojej strzelby na wpatrujace sie w niego oczy. Larwa czy nie larwa, chocby nawet wielka jak komoda i gadajaca ludzkim glosem, on mial swoje instrukcje, i tylko one sie dla niego liczyly. A dziwolag zwisajacy z sufitu stanowil zaledwie jedna z przeszkod na drodze do ich wykonania. -Ano, popelnilem, i co mi zrobisz? - prychnal Georg arogancko. - Tatusia tu nie ma, he, he! Wiec sie przymknij, poczwaro, albo przypale ci te twoje idiotyczne rozki. -Drugi raz ostrzezenia nie powtorze, totez sie dobrze zastanow, zanim zrobisz cos, czego pozal... Trzy rzeczy wydarzyly sie niemal jednoczesnie: Georg strzelil, stwor podciagnal sie blyskawicznie, na progu zas stanal zaalarmowany Maxel. -Georg, co tu sie, do suczej krwi, dzieje? To ty strzelales? Tamten nie odpowiedzial, wskazal tylko niedbalym ruchem glowy na poczware, skurczona teraz i wiszaca jak wielka, srebrna kropla pod sufitem. -O, w ryj twoj, a to co za ohydztwo? - spytal Maxel, rozdziawiajac gebe jak przystalo na polglowka jego pokroju. -Zgnilizna wie, pewnie jakis domowy zwierzak szeryfa - mruknal Georg, juz zapominajac o tym nieistotnym incydencie. - I co powiedzial Hann? -Zeby tu na niego poczekac, no i nie dac uciec tamtym, a juz na pewno nie von Klosky'emu. I to zeby nie wiem co. -A co z tym malym szczynopijem? - Georg tracil noga wciaz nieprzytomnego Kevina. -Hann powiedzial, ze smark juz go nie interesuje i ze mozemy z nim zrobic, co nam sie zywnie podoba. -Czyli co - odkorkowujemy go? Maxel wyciagnal swoj krysztalowy noz i spojrzal na jego klinge jak na jakis klejnot niebywalej urody. -Ja mysle. Chociaz - zawahal sie na moment - troche szkoda ot, tak, po prostu. Dobry material na ofiare sie zmarnuje. -I co? Bedziesz go, durniu, targal taki kawal drogi w bialy dzien? - zadrwil Georg. - Ofiary zawsze sie znajda, laza tabunami Po ulicach. Zreszta ja tam wole kroic takie z cipka i cyckami. Dawaj no ten noz. -Hej, scierwogrzeby zawszone! - uslyszeli nagle nad soba slowa, wypowiedziane juz w zupelnie innym rejestrze niz poprzednio. Reka Maxela zatrzymala, sie i obydwaj van Graerowie spojrzeli do gory na stwora, ktory zdazyl w tym czasie rozciagnac sie na powrot do pelnych rozmiarow. -To pieprzone robactwo do nas mowi? - spytal Maxel brata, przenoszac zdziwiony wzrok z Georga na poczware. -A do kogo, wy tluste, bezmozgie palanty! - zagrzmial stwor. - I wstac, kiedy majestat Kosciola do was przemawia! -Ze co? - wykrztusil oslupialy Maxel, prostujac sie odruchowo. Georg, choc w pierwszej chwili nie mniej zaszokowany od brata, pozostal na kleczkach, a jego reka zaczela wedrowac w kierunku karabinu. -Max, ty pierdolo - wycedzil przez zeby. - Nie widzisz, ze to tylko zmylka? -Co ty gadasz, Georg - wyszeptal Maxel, drzacym palcem wskazujac na materializujacy sie w powietrzu swiety emblemat: czarny szescian z groznym czerwonym okiem umieszczonym w srodku kazdego z bokow. Obracajacy sie powoli zlowrogi symbol zblizyl sie do twarzy przerazonego akolity, ktory cofnal sie o krok. Hologram podazyl za nim, wiec Maxel cofnal sie znowu, jakby popchniety jakas niewidzialna reka, a w koncu oparl sie plecami o sciane. -Max! - krzyknal Georg na brata. - To wszystko tylko jarmarczne sztuczki! Co ty, slepy jestes? Chodz tu i dokoncz robote! -Lepiej tego nie robmy, Georg - odparl Maxel, nie mogac sie oderwac od hipnotyzujacego spojrzenia czerwonych, poruszajacych sie niczym zywe oczu. -Och, ty dupku z jajami na uszach! Asahar ma racje, jestes calkiem do niczego! Dawaj mi ten noz, sam sobie poradze! - warknal rozzloszczony Georg i ruszyl w kierunku brata, ktory wciaz stal przy drzwiach nieruchomo jak kariatyda. Wielka larwa jakby tylko na to czekala. Momentalnie oderwala sie od sufitu, spadajac na wciaz nieprzytomnego Kevina. Georg bez wahania zareagowal celnym strzalem z karabinu, lecz tym razem poczwara byla na to przygotowana. Zdazyla juz chlopaka szczelnie opatulic lsniacym osmotrapem, a spod karapaksu wyrosly jej wielkie, pierzaste radiatory, na ktorych plazmoid po prostu rozplynal sie i zgasl z cichym sykiem, nie czyniac kreaturze zadnej wyraznej szkody. Georg zaklal szpetnie i wymierzyl po raz drugi, nim jednak jego stara strzelba zdolala sie przeladowac, boki stworzenia rozdely sie z szybkoscia niewiele mniejsza od wybuchu. -Aa, scierwo! - wrzasnal Georg, kiedy rosnace w nieprawdopodobnym tempie saki ewakuacyjne rozplaszczyly go nagle na scianie straznicy. Calym cialem rzucil sie w bok, chcac ujsc spod nabrzmialej membrany, ale ta otoczyla go zewszad elastycznym usciskiem. Ogarnela go dretwota, jak po ukaszeniu jakiegos jadowitego paskudztwa. W panice zaczal szarpac sie na wszystkie strony, usilujac rozedrzec powloke balonu. Im jednak zacieklej wierzgal, im zajadlej jego paznokcie i zeby atakowaly nieustepliwa blone, tym bardziej odretwialy, sztywny i zziebniety sie stawal. W krancowej desperacji chwycil grabiejaca reka karabin, przytknal lufe do gladkiej powierzchni i strzelil, zamykajac oczy. Zamiast jednak goraca, ktorego sie spodziewal, owionelo go potworne zimno. Jego oczy pozostaly zamkniete na zawsze, a otwarte do krzyku usta nie zamknely sie juz ponownie, unieruchomione przez miliardy eksplodujacych w jego ciele krysztalkow lodu. Membrana sakow, o czym wiedzial tylko sam Regulamin, dzialala jak elektronowa lodowka. Ogromna porcja energii, dostarczona niespodziewanie przez karabin Georga, rozproszyla sie wewnatrz balonu, jednoczesnie schladzajac jego zewnetrzna strone do temperatury zaledwie czterdziestu stopni powyzej zera absolutnego. Podgrzany gaz rozdal saki jeszcze bardziej, napierajac w koncu ich naprezona powloka na wszystkie szesnascie czujnikow umieszczonych w scianach pod sufitem i zwierajac obwod. Dach posterunku pekl na krzyz, trojkatne platy poszycia zwinely sie niczym wielkie rolety i Regulamin poszybowal w niebo na podobienstwo powietrznego lampionu, jakich setki wypuszcza sie podczas Swieta Wspomnien. Wyrownal na wysokosci okolo dwoch kilometrow, utrzymujac bezpieczny dystans od rwacego strumienia Pradu Polnocnego. Tu docieralo zaledwie jego echo, niewielki, staly wiatr, w ktorego podmuchu Regulamin zaczal dryfowac powoli, zastanawiajac sie, co dalej. Uspiony nastolatek zapewne niedlugo powroci do przytomnosci i byloby lepiej, zeby nie stalo sie to w powietrzu. Gdzies go trzeba odstawic, i to w miare szybko. Nie to jednak zaprzatalo w tej chwili Regulamina, w ktorego pamieci na nowo odzyla przeszlosc. Tyle lat, tyle potwornie dlugich lat, przez ktore trwal z uporem kamienia albo czlowieka przezeranego na wskros mordercza obsesja. A zarazem tak wiele falszywych sygnalow, mylnych znakow i rozczarowan! Mialby to byc jeszcze jeden? Ilez to razy ta cicha miescina drzala niczym igla sejsmografu w rytm odleglych zaburzen! I co? I nic. Zawsze okazywalo sie, ze to nie jego Nemezis byla ich epicentrum, lecz co najwyzej nieustanne tarcia pomiedzy roznymi polityczno-religijnymi silami. Do licha, a moze tej przekletej kobiety naprawde juz nie ma? Moze rzeczywiscie sczezla wieki temu, jak Pan Bog przykazal? Moze pozostal juz tylko on, niczym jakis skretynialy Don Quichote uganiajacy sie za zjawa, istniejaca jedynie w jego umysle? -O, nie, stara modliszko! - szepnal po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, spogladajac z takiej perspektywy na cylindryczna panorame konaru. - Moze w jakims tabernakulum, w zaniedbanym muzeum albo u prowincjonalnego kolekcjonera staroci, ale gdzies musisz byc na pewno! W koncu przed wiekami byla ich tylko mikroskopijna garstka. Tylko paru, ktorzy wiedzieli, jak mozna oszukac los. I poza dwoma wyjatkami, kazdy z nich wykorzystal te sposobnosc, chociaz nie wszyscy rownie dobrze na tym wyszli. A ilu z nich ostatecznie transmigrowalo tak jak on? Ile z sarkofagow ocalalo i dotrwalo az do tej pory? Ktoz to moze wiedziec? Dopoki jednak nie znajdzie tego jednego jedynego albo nie bedzie mial stuprocentowego dowodu, ze ulegl on zniszczeniu razem ze swoja zawartoscia, dopoty nie zazna, spokoju. To byla jedyna rzecz, ktora wciaz trzymala go przy zyciu. I kiedy tylko wokol zaczynalo dziac sie cos niecodziennego, cos, co chocby mgliscie sugerowalo przebudzenie sie jego demona z wielowiekowego snu, natychmiast odzywaly w nim czujnosc i wola dzialania. -Boze, stalem sie maszyna zaprogramowana na jeden cel! - wyszeptal z gorycza, frunac wysoko ponad dobrze mu znana zabudowa New Cheshire. Ale czyja to wina: jego, jej czy moze ich wszystkich, przekletych zaslepiencow? Pytanie bez sensu, na ktore odpowiedz i tak niczego juz nie zmieni. Pozostalo mu jedynie szukac i miec nadzieje, ze moze kiedys odkupi chociaz czastke zla, za ktore nigdy nie przestal czuc sie winny. Wygiawszy dolna pare szypulowatych oczu, przeczesal uwaznie teren pod soba. Od klifu z posterunkiem na szczycie, jego domu i miejsca dobrowolnego odosobnienia przez ostatnie trzysta lat z malymi przerwami zdazylo go zniesc juz blisko pol kilometra na polnoc. Wciaz jednak widzial stad wszystko jak na rozlozonej szachownicy - wczesniej tylko dwa zbite pionki, a teraz takze hetmana i gonca, ktorzy jednak nie zabawili dlugo. Agent von Klosky, pelen niespodzianek produkt pierwszej generacji "kretow", ktorym zbrzydl marazm ich ojcow, wegetujacych w cieniu Yggdrasill jak jakas zapomniana przez wszystkich plesn. No i ten drugi, Farquahart. Wlasciwie niby nikt, zwyczajny chlopak z tutejszego gminu. Denerwujaco bezposredni, nawet impertynencki, choc z drugiej strony calkiem nieglupi i z charakterem. A takze z wrodzonym talentem do przyciagania klopotow. Dwa osrodki krystalizacji, dwa malutkie pekniecia, przez ktore pewnego dnia runac moze cala konstrukcja. Dwa nieswiadome swojej mocy katalizatory, dwie fosforyzujace strzalki w ciemnosci, ktorych, jesli przeczucia go nie mylily, za zadne skarby swiata nie wolno bylo teraz zgubic. A na to sie wlasnie zanosilo. Obydwaj straznicy, w towarzystwie jeszcze jednego osobnika, skierowali sie z powrotem w kierunku miasta i wkrotce znikneli w gestym labiryncie ulic. Ale sygnal ze sluzbowych transponderow, odbierany przez niego nieprzerwanie od wydarzen przy Katarakcie, dokladnie wskazywal ich droge. Regulamin sledzil marsz calej trojki az do jednej z przystani, gdzie zatrzymali sie tylko na pare minut, po czym impulsy podjely dalsza wedrowke, tym razem wzdluz kanalu. Regulamin przeniosl wzrok na wode: pocztowy dwukolowiec plynal cala naprzod na poludnie z pasazerami, ktorych tozsamosc nie budzila watpliwosci. Nawet ten trzeci z towarzystwa okazal sie w koncu znajomy. Vlad Kudlischka, legenda tutejszego przemytniczego polswiatka. Czyzby wiec von Klosky podjal decyzje ? opuszczeniu segmentu? Tak szybko? Coz, widocznie sprawy przybraly znacznie dramatyczniejszy obrot, niz sie wydawalo. Tymczasem on dynda tu sobie idiotycznie, pozwalajac, by wiatr spychal go dokladnie w przeciwnym kierunku. Co by tu wymyslic? Jego sztuczne cialo bylo uniwersalne niczym szwajcarski scyzoryk, nie potrafilo jednak spelniac zyczen niemozliwych do spelnienia. Smigiel Regulamin nie mogl stworzyc ani tym bardziej transportera rodem z "Enterprise". Lecz prowizoryczne silniki odrzutowe na sprezony gaz mogl wykonac w minute. W rzeczywistosci zabralo mu to nawet mniej, i po chwili pasazer pierwszego w historii New Cheshire sterowca pozeglowal na poludnie, na spotkanie ze swym przeznaczeniem. * * * Powrociwszy na podest, Gerhard z Thomasem natychmiast spostrzegli, ze z Karawaniarzem jest cos nie tak. Niby siedzial oparty o sciane klifu w tej samej pozycji, w jakiej go zostawili, jesli jednak przedtem wygladal po prostu na wyczerpanego chwilowym szalenstwem, to teraz sprawial wrazenie czlowieka niebezpiecznie bliskiego smierci.-Jezu, Vlad! - Gerhard przestraszyl sie i uklakl przy starym szklarzu. Karawaniarz powoli, z widocznym wysilkiem odwrocil sie w jego strone. Twarz mial cala w sinoszkarlatnych plamach, oczy czerwone jak krolik, wielkie krople potu lsnily na jego czole, a rekami, z ktorych jedna przyciskal do piersi, wstrzasaly slabe, niekontrolowane drgawki. Jego oddech stal sie plytki i jeszcze bardziej swiszczacy niz kilka minut temu. Thomas rzucil Gerhardowi zaniepokojone spojrzenie. -Przeciez mowiles, ze to byla tylko woda z sola! - wyszeptal von Klosky'emu do ucha, zdenerwowany. - Nie mial nawet prawa tak sie tym przejac! Powiedziales mu o dwunastu godzinach, a minely dopiero najwyzej cztery. -To nie to - odparl Gerhard zatroskanym glosem. -Deus, wiec co mu sie nagle stalo? Zatrul sie czyms? Ma atak serca? Vlad potrzasnal slabo glowa, najwyrazniej nie zgadzajac sie z diagnozami Farquaharta. Thomas pochylil sie nad nim. -Nie atak? No to co ci jest, czlowieku? -Czekaj, zaraz wszystko bedziemy wiedziec - powiedzial Gerhard i spod swojej lnianej tuniki wydobyl przedmiot przypominajacy gruby, kwadratowy olowek. Zaostrzonym koncem przytknal go do karku Vlada, potem jeszcze w kilku miejscach do piersi i do skroni. Kiedy skonczyl, dlugo przygladal sie malemu czytnikowi na jednej ze scianek urzadzenia... -Slowo daje, chyba za chwile zglupieje. Jesli wierzyc temu biomonitorowi, Vlad, to tobie nic nie jest - odezwal sie w koncu do Karawaniarza. - Masz troche podwyzszone cisnienie, i niewielkie ilosci jakichs autotoksyn we krwi, ale poza tym wszystko w normie. Wzrok Gerharda natychmiast przestal byc wspolczujacy. -Co ty znowu za cyrk odstawiasz, he? - spytal chlodno. -To nie cyrk, Klosky - wystekal Karawaniarz, odzyskujac nareszcie glos - tylko syndrom Patsa. -W zyciu o czyms takim nie slyszalem - odparl Gerhard, w najmniejszym stopniu nieprzekonany. -A niby dlaczego mialbys slyszec? Przeciez lejbmajstrem nie jestes. I to twoje koromyslo tez nic ci nie powie, bo to nie zadna choroba, tylko manifestacja. -Przepraszam, co? -No, ja tam tez sie na tym nie znam, ale tlumaczyli mi, ze to cos takiego, jak... stygmaty. Po prostu czasami, kiedy naprawde solidnie sie wkurze, cos takiego robi sie w mojej glowie, ze wszystko wylazi mi na zewnatrz. Dajmy na to, ze wpieklilem sie na kogos, i to tak, ze mam prawdziwa ochote udusic go golymi rekami. -Co pewnie zdarza ci sie przynajmniej raz dziennie - zauwazyl sarkastycznie Gerhard. -Fakt, nieraz mnie poniesie - przyznal Vlad. - Bywa jednak, ze kiedy sobie wyobraze, ale tak dokladnie, ze wszystkimi szczegolami, co ja bym z przyjemnoscia zrobil takiemu draniowi, zaczyna mi sie nagle robic tak samo jak tamtemu. Gerhard uniosl brwi. -Chcesz powiedziec, ze kiedy ty kogos dusisz w myslach, w tym samym momencie tobie pojawia sie sina prega na szyi? - spytal tonem pelnym niedowierzania. -Mniej wiecej. Co, ty tez uwazasz, ze to wszystko zmyslam? - dodal, widzac powatpiewajacy wyraz twarzy Gerharda. -Nie, niekoniecznie. - Gerhard popatrzyl Vladowi w oczy. - Chyba nawet juz kiedys o czyms takim slyszalem. To sie nazywa asocjacja czy jakos tak. I to wszystko przez tego van Graera? -Zebys wiedzial. Wlasnie, co z nim? -Juz unieszkodliwiony. Raz na zawsze. Vlad odetchnal z wyrazna ulga. -Chwala Opiekunce. Mam nadzieje, ze sukinsyn cierpial. Gerhard nic na to nie odpowiedzial, spytal tylko: -Dochodzisz juz do siebie? -Dajcie mi jeszcze pare minut. Thomas wzruszyl ramionami. Nie majac nic innego do roboty, wyjal z plecaka plaski podrozny buklak i zwrociwszy twarz w strone miasta, wlal kilka lykow w zaschniete gardlo. Z tego punktu mogl objac cala panorame Keshe jednym spojrzeniem. W najmniejszym stopniu nie odczuwal zalu na mysl, ze oglada ten widok po raz ostatni. Opuszcza miejsce, w ktorym przezyl wszystkie ze swych trzydziestu lat, i zupelnie go to nie boli. Przeciwnie, cieszy tylko i podnieca. Czul, ze tak chyba byc nie powinno, ze oto znalazl w sobie jakas ukryta dotad skaze. Bo czyz bylo naturalne, zeby najslabsze nawet uklucie nostalgii nie dotknelo jego serca? A jednak, uswiadomil sobie, to nie jego charakter byl ulomny, lecz cale jego dotychczasowe zycie. On po prostu nigdy nie nalezal do tego miejsca. Tak samo zreszta, jak Gerhard, dodal w myslach. W gruncie rzeczy on i von Klosky wcale tak bardzo sie od siebie nie roznili, jakkolwiek pochodzili z odmiennych swiatow. To prawda, Dol nie moze byc tak beznadziejny i pelen nieszczescia, jak wszyscy mysla, skoro wydaje ludzi pokroju Gerharda. To byla pokrzepiajaca mysl, balsam na podswiadomy lek Thomasa przed nieznanymi okropnosciami Hadesu. Lek, ktory wbrew te mu, o czym usilowal zapewnic von Klosky'ego, lezal na dnie jego duszy jak warujacy zly pies. -Tom? -Tak? -Vlad juz skonczyl pastwic sie nad swoimi halucynacjami, wiec chyba mozemy kontynuowac. -Nie bylbys taki dowcipny, Klosky, gdybys mial to samo - sapal jak zawsze mily Karawaniarz, dzwigajac sie z wysilkiem. -Co niechybnie mi grozi, jesli za dlugo bede z toba obcowac - odrzekl Gerhard i ruszyl ku schodom. -A wolno chociaz wiedziec, dokad teraz? Czy moze czeka mnie kolejna niespodzianka? -Wolno. Idziemy juz prosto na przystan. -Ktora? Te przy moscie Karle? -Zgadza sie, staruszku. Wlasnie tam. * * * Alec, mlodszy z synow Dariusa Trancourta zatrzasnal obejme na ostatniej z przesuwnic i wrocil do pozostalych.-Zrobione? - zapytal Darius. -Tak, ojcze. -No, to wlaczam. Wszedl do malej przybudowki na rufie i po chwili dal sie slyszec niezbyt glosny terkot. Prom szybko ruszyl w gore Rzeki. -A coz to? Motory? - zdziwil sie Vlad. - No, no, widze, zes sie wreszcie zdecydowal cos zrobic z ta prochniejaca krypa, Darius. -Sam jestes sprochnialy, stary capie, od mozgu poczynajac - odparowal mu barczysty sternik. -A od kogo kupowales? - spytal Vlad, zupelnie niezrazony kasliwoscia Dariusa. - Pewnie od tego szczura Korniszona, co? Ta wredna swinia bez krzty lojalnosci wszystkich nas w koncu pusci z torbami przez te swoje matactwa! No to jak, od niego? -Czegos ty taki ciekawski, hm? Nie twoja sprawa, z kim robie interesy. -Pewnie, ze nie moja - zgodzil sie Vlad obludnie, dodajac z przekasem: - Pamietaj tylko, zeby miec pretensje wylacznie do siebie, kiedy najdalej za trzy miesiace twoje nowiutkie przesuwnice rozsypia sie w proch. U mnie musialbys zaplacic dwa razy tyle, przyznaje uczciwie, ale przynajmniej chodzilyby jak po masle do konca twojego marnego zywota. Jak nie dluzej! -Akurat - Darius skwitowal krotko kupieckie swiergolenie Vlada i odszedl do swoich zajec. Opuscili granice miasta juz jakis czas temu i pejzaz, ktory roztaczal sie teraz przed oczami Thomasa, byl dla niego zupelnie nowy. Patrzyl jednak na przesuwajace sie szybko ciemne sciany Lasu, jakby ich nie widzac, zaprzatniety mysla o przeprawie do nastepnego segmentu. Im blizej przegrody, tym bardziej roslo jego podniecenie i niecierpliwosc, ale takze rozdraznienie, lek, a nawet jakis niesprecyzowany, wyraznie odczuwalny opor wewnetrzny. Niepokoj Thomasa poglebialy dodatkowo obawy, czy te dziwaczne "asocjacje" Vlada, badz co badz ich przewodnika, nie pojawia sie znowu. Co prawda Karawaniarz przysiegal na te swoja Helene i wszelkie inne swietosci, ze juz wszystko w porzadku, ze to byl tylko nagly szok spowodowany widokiem tego trupochlona Maxela, a w ogole to on pol roku temu wydal krocie na gruntowna odnowe, za same tylko pluca i serce lejbmajster zdarl z niego cale trzy tysiace, itp., itd. A jednak, jezeli cos takiego przytrafilo sie juz raz, to kto im zagwarantuje, ze nie powtorzy sie po raz kolejny, i to akurat w jakims krytycznym momencie? Los bywa zlosliwy, Thomas zdazyl sie juz o tym przekonac na wlasnej skorze. A poza tym jeszcze jedna mysl nie dawala mu spokoju - przejscie na druga strone naprawde musialo byc czyms nielatwym i ryzykownym. W przeciwnym razie codziennie chodzilyby tam i z powrotem szkolne wycieczki, a nie tylko garstka zuchwalych przemytnikow ze skomplikowanym i kosztownym ekwipunkiem. Wszystkie te niespokojne rozwazania sprawily, ze stracil jakos chec do rozmowy i nie mogl usiedziec w jednym miejscu. To wstawal i chodzil od relingu do relingu, to znowu siadal w kacie promu, popatrujac tepo w nurt. Przylapal sie nawet na tym, ze z nerwow obgryza paznokcie, z czym, jak mu sie zdawalo, skonczyl w wieku pietnastu lat. Gerhard podszedl i usiadl kolo niego. -Nie denerwuj sie tak, Thomas. -Pewnie, tobie latwo mowic. W koncu robiles to juz przedtem, a ja co? -Kto powiedzial, ze robilem? Farquahart spojrzal na niego zaskoczony. -No nie mow, ze ty tez idziesz pierwszy raz. -A jednak. -I nigdy nie byles na poludnie od Keshe? -Nie. Thomas skrzywil sie powatpiewajaco. -Ejze, cos tu chyba nie tak. Szesc lat temu polowa miasta widziala, ze przybywasz wlasnie z poludnia, nie zaprzeczysz. Gerhard uniosl reke. -Szesc lat temu jakis calkowicie obco wygladajacy czlowiek pojawil sie znikad, i tyle. -No, ale przeciez szedles wlasnie z poludnia, logiczne wiec bylo... -Zgadzam sie, Tom, logiczne. I chcialem, zeby ludzie tak mysleli. Jednak prawda wyglada zgola inaczej. Nigdy nie bylem w zadnym innym kawalku Drzewa poza Cheshire. -Jak to? -No tak. Szesc lat temu obudzilem sie po prostu w waszym segmencie. Nawet niedaleko stad, jesli mierzyc po osi konaru, ale znacznie blizej podstawy zywosklonu... Co, widze, ze znowu mi nie wierzysz? - dodal, obserwujac wyraz twarzy towarzysza. Thomas wzruszyl niepewnie ramionami. -Na pewno nie w to, ze zmaterializowales sie z powietrza jak duch. Sam przyznasz, ze brzmi to troche... niewiarygodnie. -Nie przecze. Co wiecej, jesli zapytasz mnie o szczegoly, nie bede umial ci odpowiedziec. Ostatnia rzecz, jaka pamietam, to skoczek Anhelosow ladujacy na kryzie konaru. A potem bylem juz tutaj. -Zaraz, zaraz, czyj? -Anhelosow. To koczownicy, wedrowni kupcy. Wiekszosc zycia spedzaja, przemieszczajac sie od konaru do konaru, od Dolu az do samego Apeksu. Handluja i przy okazji pomagaja czasem ta kim jak ja. -Pierwsze slysze - mruknal Thomas. - Jedyni "kupcy", jakich znam, to nasze szklarstwo. -I nic dziwnego. Koczownicy nie lubia rzucac sie w oczy tutejszym ani zdradzac swoich sekretow, dlatego tez bardzo niewielu wie, ze nomadzi w ogole istnieja. Na ogol Anhelosi nie zapuszczaja sie dalej niz do trzeciego rozwidlenia, liczac od Pnia. Tam dokonuja wymiany z ludzmi, ktorym ufaja i ktorzy przez ciag posrednikow przekazuja towar dalej. -Takimi, na przyklad, jak nasz stary Vlad? -O, nie! Vlad znajduje sie na samym koncu tego lancucha i watpie, czy kiedykolwiek w zyciu mial w ogole stycznosc z kims z karawan... Tom? Ni stad, ni zowad cialem Farquaharta wstrzasnal gwaltowny dreszcz i zrobilo mu sie niedobrze. Cale szczescie, ze siedzial tuz przy wodzie, w przeciwnym razie nie zdazylby i zamiast do Rzeki zwymiotowalby wprost na poklad. Gerhard nerwowo rzucil okiem w kierunku, w ktorym plyneli. -Zaraza, no i zagadalem sie! - zaklal przez zeby. - Darius, chodz tu szybko! Tupot nog po pokladzie, zaaferowane glosy, nagle zamieszanie za jego plecami... Deus nos, to niemozliwe! - Thomas jeknal w duchu, plonac ze wstydu. Przeciez to nie byl jego pierwszy raz na wodzie i nigdy dotad nie mial zadnych problemow, zadnych! Moglo nim kolysac i rzucac na wszystkie strony, a na jego bledniku nie robilo to najmniejszego wrazenia. Dlaczego wiec wisial teraz przewieszony upokarzajaco przez reling, rzygajac jak jakis waz do odprowadzania nieczystosci? Chcial natychmiast wstac i rozpedzic zbiegowisko wokol siebie jednym slowem, dosadnym i blyskotliwym, ale nie pozwolil mu na to kolejny atak torsji. -Alec, zatrzymaj nas! - zakomenderowal stary Trancourt. W chwile potem promem lekko szarpnelo. -Masz cos na to, Darius? - Thomas uslyszal pelen troski glos Gerharda. -No pewnie. Rene, lec po apteczke! A ty, Gerhard, podwin malemu rekaw... Ktory to juz zastrzyk dostawal tego dnia? Drugi? A moze trzeci? Niewazne, niech sobie bedzie i setny, byle tylko przestalo mu wywracac bebechy na druga strone! Cale to wspaniale zarcie, ktorym Thomas napchal sie u Vlada, poszlo za burte, a czyjes potworne, lapska nadal wyzymaly jego trzewia. Nie mogl nawet uniesc sie na rekach, oslablych i tak jak reszta jego organizmu wstrzasanych niekontrolowanymi spazmami. Caly ten koszmar zaczal mijac po kilku minutach, choc dla niego mogly to byc godziny albo dni. W koncu odwrocil sie od wody i usiadl ciezko na pokladzie, opierajac sie plecami o porecz. -No, jak, Tom? Wyrzygales sie juz? - spytal Gerhard. -Nie wiem - odparl Thomas slabo, nieudolnie probujac wymyslic cos dowcipnego. - Zostaly mi przeciez jeszcze wnetrznosci i mozg. Ale zeby mnie dopadla choroba rzeczna?! -To nie zadna choroba rzeczna, chlopcze - powiedzial Darius. -Lepiej nie siedz taki zgiety, niepotrzebnie ugniatasz zoladek - dorzucil Gerhard z troska. -A co mam zrobic? Polozyc sie na pokladzie? - wychrypial Farquahart. Obrzydliwy smak zolci wciaz snul sie po jego podniebieniu. -To by ci dobrze zrobilo. -Nie ma potrzeby, juz mi lepiej - odrzekl Thomas, z trudem stajac prosto. -Czekaj no, pomoge ci. - Gerhard zaofiarowal mu ramie, ale Farquahart je odepchnal. Juz i tak dosc sie najadl wstydu. -Dam sobie rade... -To co, mozemy ruszac dalej? - spytal Trancourt, a kiedy Thomas zdecydowanie potwierdzil, sternik odetchnal i zawolal przez ramie do syna: - Alec, wlaczaj! Prom zaczal plynac ponownie. -Darius, ty cos mowiles? - przypomnial mu Farquahart. -Co? -Ze to nie zadna choroba rzeczna. -No bo nie. -Wiec co? Porzygalem sie, bo chcialem wam urozmaicic podroz? -Porzygales sie, chlopcze, bo nie byles uodporniony na Zakaz. Prawde mowiac, jeszcze nie widzialem, zeby ktos byl tak wrazliwy. Ponad trzy kilometry do przegrody, a ty juz sie zwijasz. Wiedziales o tym, Gerhard? -Nie. Ale to mnie wcale nie usprawiedliwia - odparl von Klosky samokrytycznie. -O czym wy mowicie? Jaki znowu Zakaz? - spytal Thomas, sfrustrowany swoja ignorancja. Znowu sie okazalo, ze nie ma pojecia o czyms, co dla wszystkich wydaje sie rzecza oczywista. -Zakaz, drogi chlopcze, czyli prety naszej przekletej klatki - odpowiedzial Darius, nagle posepniejac. -Ty mi tu nie bluznij, Darius, dobrze? - zawarczal Vlad z oburzeniem. - Dzieki temu blogoslawienstwu naszej Opiekunki Keshe to prawdziwie swieta oaza, a nie zapuszczone pustkowie, jak gdzie indziej! Darius zacisnal zeby, z wyraznym trudem silac sie na spokoj. -Skoncz z tymi religijnymi pierdolami, Karawaniarz, bo jeszcze i ja sie porzygam - odparowal Vladowi. - Pomyslec, ze kiedys tyl z ciebie naprawde rozsadny czlowiek, i tak ci sie na stare lata we lbie potrzaskalo. Do tego jestes hipokryta, bo bariera to i owszem, blogoslawienstwo. Ale tylko dla takich jak ty, odpornych na Zakaz od urodzenia, ktorzy moga swobodnie chodzic, gdzie im sie podoba. -A wy to co, moze na tym nie korzystacie? - bronil sie Karawaniarz. - Bez takich jak ja wozilibyscie kury z farmy do farmy, po trzy jaja za kurs! W zyciu nie moglbys sobie pozwolic na motory, nawet bys pewnie nie wiedzial, co to takiego! -Gdyby nie bariera, Vlad - odcial sie Darius - to wszystkie promy juz dawno mialyby co najmniej naped MHD, a ty zarabialbys na zycie, zebrzac na placu. Nikomu nie bylyby potrzebne twoje przemytnicze sztuczki, bo w przegrodach mielibysmy wydrazone j tunele, a ja wozilbym kupcow, wedrowcow, a chocby nawet i kury, zamiast takich zarozumialych, chciwych szklarzy jak ty! Gdyby nie ona, nie byloby dziesiatkow tych koszmarnych sekt i kultow, ktore roja sie jak muchy na scierwie! To - Darius jednym, szerokim gestem objal caly segment - to nie jest zaden dar, kretynie! To klatka, kojec dla bydlat! To ochrona, o tak! Tyle tylko, ze nie nas, ale przed nami! Vlad nadal sie, jakby mial za chwile wybuchnac. Najwyrazniej jednak stracil impet, no i zabraklo mu kontrargumentow. I Machnal jedynie reka, dajac wymownie do zrozumienia, ze nie zamierza wiecej tracic slow ani czasu na jalowe dyskusje z bezboznikami w rodzaju Dariusa, i odszedl demonstracyjnie na drugi koniec promu. -A wiec to tak - wyszeptal Thomas. - To przez to nie ma ruchu I miedzy segmentami! Tylko dlaczego? -A dlaczego na swiecie istnieje zlo? - odparl Darius filozoficznie, bezradnie wzruszajac ramionami. - Ludzie byliby w polowie drogi do raju, gdyby znali odpowiedz, chlopcze. -Ale kto w Keshe potrafilby w ogole cos takiego zmajstrowac? I Rada miejska? Ci nadeci utracjusze z zamknietej dzielnicy? Wie-rzyc mi sie nie chce! -Jakie Keshe, synu? - zaoponowal Darius. - Keshe to tylko jedna z ofiar, a nie zrodlo problemow. Gerhard moze ci to... -Ojcze, tam chyba jest jakis inny prom! - przerwal mu naraz wysoki, podekscytowany glos Rene. -Co? Rene z von Kloskym stali na dziobie, wpatrujac sie w jakis punkt na Rzece. -Mowie, ze jakis obcy prom stoi przed przegroda. I chyba nawet nie zacumowany jak nalezy, tylko przywiazany do lawy. Thomas wytezyl wzrok. Oprocz wylaniajacej sie coraz wyrazniej przegrody, jak okiem siegnac rozposcierajacej sie po obydwu stronach Rzeki, i ciemnych walow Lasu na brzegach, dostrzegl mikroskopijna z tej odleglosci, ale jednak rozpoznawalna sylwetke promu. Musial jednak uciec sie do pomocy skorki, zeby dostrzec szczegoly. Lodz w istocie tkwila nieruchomo, tuz przy porastajacych lewy brzeg korzeniach. Jej poklad wygladal na wyludniony, nie widac tez bylo zadnego ruchu ani w wodzie wokol niej, ani na brzegu. Ich prom szybko zblizal sie do tego drugiego, kolyszacego sie lagodnie zaledwie kilkaset metrow od przegrody, ktorej fantastyczne detale zaczynaly byc juz coraz lepiej widoczne. Wiecznie przyslaniajacy zywosklon opar i mgliste przedwieczorne powietrze zwodzily wzrok, sprawiajac, ze septum wygladalo na bezgraniczna plaszczyzne. Thomas usmiechnal sie na wspomnienie naiwnej kosmogonii pradziadow, porownujacych ich swiat do pokrojonego na plastry salcesonu o nieskonczonej srednicy, tak doskonale bylo tutaj zludzenie ogromu bez granic. Znajdowali sie juz tak blisko, ze bez trudu mozna bylo rozroznic szczegoly budowy septum - wyoblone pilastry, zebra, kontrszprosy, i inne elementy, na ktore Thomasowi brakowalo okreslen - biegnace we wszystkie strony i krzyzujace sie ze soba pod najrozmaitszymi katami. Coraz ciensze i gestsze im blizej zywosklonu, dolem wybiegaly w peczkach korzeniopodobnych, parabolicznie wygietych przypor, ktore wygladaly na niezwykle solidne i masywne, choc tak naprawde byly rurami pustymi w srodku jak ptasie pioro. Cala przegroda miala charakterystyczny wyglad i styl, z grubsza organiczny, ale zlamany czyms martwym, mechanicznym. Kojarzyla sie z lisciem albo z owadzim skrzydlem, bardziej jednak jak ich przyblizona imitacja niz replika. Wszyscy, procz pilnujacych sterow oraz przesuwnic Rene i Aleca, stali teraz na dziobie, starajac sie rozwiklac zagadke drugiej lodzi. -Co tu sie moglo, u licha, stac? - mruknal Vlad, usilnie probujac wypatrzyc jakiekolwiek szczegoly. -Moze nic sie nie stalo - odparl Darius w zamysleniu. - Moze, tak jak wy, ktos przyplynal tutaj, zeby sie przeprawic? Ale w jego glosie brakowalo przekonania. No bo gdzie by znikla cala zaloga? -Hej, to jest prom Krisa Kazurczyka! Poznaje po sterach! - krzyknal Alec. Darius wychylil sie daleko nad relingiem, jakby moglo w czyms dopomoc jego oczom. -Dobrze mowisz, synu, to jego skorupa. -I co ty na to? - szepnal Vlad zdenerwowany. - Powiesz mi, ze Kris poszedl pod spod? Bez wyglupow, Darius. Siwy sternik podrapal sie w glowe, a potem polecil przez ramie -Chlopcy, dajcie tam wiecej na pedniki! Kilka minut pozniej dobili do bezludnego promu. Pierwszy i pusty poklad przeszedl Gerhard, a tuz za nim Thomas z Dariusem. -No? - zawolal Vlad, ktory dreptal w miejscu z niecierpliwosci. - Jasna mgla, tu jest mnostwo krwi! - odkrzyknal Darius, rozgladajac sie po lodzi-widmie. Istotnie, niemal trzecia czesc pokladu pokrywala zakrzepla i czerwien. Musialo tu dojsc do niezlej jatki, i to wcale nie tak dawno temu. Thomas poczul szturchniecie w plecy i odwrocil sie. Vlad, ktory wlasnie do nich dolaczyl, poslizgnal sie na mokrych deskach i niechcacy uderzyl Farquaharta lokciem. -Matko Heleno! - wysapal na widok krwi rozmazanej po deskach niczym dzielo jakiegos oblakanego artysty. Gerhard wyjal z kieszeni biomonitor i przejechal nim kilka razy wzdluz pokladu. -Ktorys z was wie, jakie grupy krwi mieli ludzie z tego promu? - spytal, spogladajac na czytnik urzadzenia. Vlad wzruszeniem ramion podkreslil brak zainteresowania ta i kwestia. -Kris mial 0 Rh+, pierwszy pomocnik DB2g, a starszy, to nawet i nie wiem, bo ostatnio dal sobie wymienic na substytut - odparl bez zajakniecia Darius. Nawet Karawaniarz popatrzyl na niego ze szczerym zdumieniem. -No co? - odpowiedzial pytajacym spojrzeniom. - Kazdy z nas musi znac takie dane o innych przewoznikach. Tego wymaga Karta Cechu. -Czyli ze to wszystko po tym waszym Krisie - skonkludowal Gerhard i schowal biomonitor. - Sadzac po ilosci, wykrwawil sie na smierc. Vlad wyjal zza koszuli maly wisiorek i ucalowal go, szepczac cos niewyraznie pod nosem. -A pozostali? - zapytal Darius. Gerhard westchnal. -Nie wiem, ich krwi tu nie ma. Moze tez zgineli, tyle ze juz poza pokladem. A moze udalo im sie uciec? -Ale przed kim? - Darius powiodl ponurym wzrokiem po otoczeniu, po czym spojrzal pytajaco na Karawaniarza. Stary przemytnik momentalnie zesztywnial. -Nawet nie probuj mnie obrazic, czlowieku - zasyczal, przyjmujac konfrontacyjna poze. - Znasz zelazne zasady i wiesz, ze zaden szklarz ich nie zlamie, bo to oznacza jego koniec! -Uspokoj sie, nie o tobie myslalem. Raczej o ktoryms z tych nowych. Nie za bardzo sie z wami, starymi, lubia, sam musisz przyznac. Kiedy Vlad trawil w mozgownicy sugestie Dariusa, wtracil sie Gerhard: -Nie sadze, Darius. To nie byl nikt ze szmuglerow ani tym bardziej z przewoznikow. -Dlaczegoz by nie? - spytal Darius. -Bo w Keshe wszyscy znacie sie jak brat z siostra. Zawsze planujecie wypady z wyprzedzeniem i lojalnie informujecie sie o tym nawzajem, mam racje? -Starzy, i owszem. Ale ci mlodzi to juz nie to samo, Gerhard. - Darius skrzywil sie z dezaprobata. -Daj spokoj, gadasz jak Vlad - odparl Gerhard. - Nowi sa mlodzi, niecierpliwi i rzecz jasna agresywni, ale nawet oni rozumieja, ze to wciaz jeszcze jest zamkniety uklad. Zaden z nich nie bylby na tyle glupi i pazerny, zeby ryzykowac wojne z cala reszta. Nie, Darius, gdyby Kris zamierzal wziac na przejazdzke ktoregos ze szklarzy, wiedzielibyscie o tym wszyscy co najmniej tydzien wczesniej. -Gerhard, przeciez oprocz szmuglerow wozimy jeszcze innych ludzi! -Tylko ze nie wyplywacie z przystani bez uprzedniego poinformowania wachty cechowej o kursie i tozsamosci pasazerow. Jesli robicie akurat ze szklarzami, udajecie, ze to pusty kurs pocztowy. Ale z obcymi grzecznie stosujecie sie do regul. Przeciez ja to wszystko wiem, Darius. Wasz Kris nie zabral zatem szklarza, nie sadze tez, zeby pozostal jakikolwiek oficjalny zapis o jego kursie. Na ktorej przystani zwykle cumowal? -Nie zwykle, tylko zawsze. Pod mostem Broylin. -Wiec po powrocie mozecie popytac kolegow z tamtej przystani. Ide o zaklad, ze powiedza wam o wysokim mezczyznie z czarnymi jak sadza oczyma, ktory wynajal wlasnie Krisa. I o tym, ze Kris kazal im trzymac geby na klodke do czasu swojego powrotu. Darius przyjal te slowa z nie mniejszym sceptycyzmem niz Thomas kilka godzin wczesniej. -Zaraz, zaraz... Nie masz chyba na mysli tego przekletego diakona? Przeciez trupojad zniknal z miasta po tym, jak rozbiliscie jego komune. -Ja tez do niedawna tak uwazalem - przyznal Gerhard. - Niestety, mylilem sie. W oczach siwowlosego sternika zablysla trwoga pomieszana z gniewem. -No to pieknie - mruknal, biorac sie pod boki. - Czyli ze wszystko zaczyna sie od poczatku. -Nie sadze, Darius - zaprzeczyl Gerhard zdecydowanie. - Nie tym razem. Ramirez to moze i podlec pierwszej klasy, ale idiota nie jest. A przy tym pala zadza zemsty, jak kazdy dobry ronin, i podejmie niemale ryzyko, zeby mnie dopasc. -Za tamto sprzed roku? -Miedzy... innymi - rzekl von Klosky zdawkowo, nie chcac wdawac sie w opowiesc o porannych zajsciach na polnocy. - Tak czy owak przypuszczam, ze domyslil sie, co zamierzam, i postanowil zapolowac na mnie z zaskoczenia, daleko poza miastem. Tam gdzie wedlug niego nie bede spodziewac sie ataku. Darius obrzucil czujnym wzrokiem zarosniety brzeg. -Chlopcy! - rzucil krotko. Synowie zrozumieli go bezblednie, i staneli przy burtach z flintami w gotowosci. -Niech cie krew, Klosky - wyszeptal wsciekle Karawaniarz, nerwowo przepatrujac ciemna sciane Lasu. - Wiecej potrafisz narobic klopotow niz wszystkie moje bachory razem wziete! -Uspokoj sie, Vlad - powiedzial Gerhard w pelnej napiecia ciszy. - Jesli choc troche znam sie na ludziach, tam go nie ma. To miejsce nawet nie kwalifikuje sie na zasadzke. Popatrzcie tylko na te palisade drzew. Nikt by sie miedzy nimi nie przecisnal. -A masz jakis inny pomysl? - rzekl Darius, odruchowo sciszajac glos. Rene i Alec wymienili ze soba spojrzenia, po czym zaczeli z wolna posuwac sie wzdluz relingu z lufami skierowanymi ku wodzie. Thomas obserwowal ich, nie poruszajac sie z miejsca. Czy oni mysla, ze Ramirez przyczail sie gdzies w glebinach niczym jakas drapiezna ryba? -Jak zaskakiwac, to zaskakiwac - odparl Gerhard. - Gdybym to ja byl na jego miejscu, zasadzilbym sie nie tu, ale juz po drugiej stronie. -Gdzie, za przegroda? - zdziwil sie Darius. - Zatem, twoim zdaniem, Ramirez przedostal sie do Yorku? -Czy rzeczywiscie sie przedostal, tego nie wiem. - Von Klosky rozlozyl rece. - Dam jednak glowe, ze podjal taka probe. Mogla sie nie powiesc, ale rownie dobrze moglo mu sie udac. -I ty twierdzisz, ze on nie jest idiota? - Darius zasmial sie, a przysluchujacy sie temu Vlad zawtorowal mu pogardliwym wydeciem warg. - Powiedz mi, Gerhard: przeprawiales sie kiedys przez przetoke? -Nie, nigdy - rzekl von Klosky otwarcie, ruchem brody wskazujac na stojacego z zalozonymi rekami Karawaniarza. - Dlatego tez poprosilem o pomoc naszego wspolnego przyjaciela. -No, wlasnie. Tam - Darius wskazal na poludnie - nie chodzi sie bez przygotowania i wlasciwego ekwipunku. Nie da sie inaczej, wierz mi. A tym bardziej samemu i o niewlasciwej porze dnia. Ten Ramirez to kretyn, jesli sadzil, ze wystarczy nabrac powietrza w pluca i zanurkowac. -Moze mial odpowiedni sprzet, skad wiesz? - zaoponowal von Klosky. -Moze i mial, chociaz szczerze w to watpie - odparl sternik. - Sprzet nie jest tu jednak najwazniejszy. Sam przeciez zdajesz sobie z tego sprawe, w przeciwnym razie nie byloby z wami Vlada, prawda? Tutaj liczy sie przede wszystkim doswiadczenie i znajomosc Rzeki, moj drogi, a tych Ramirezowi brakowalo, i tym razem to ja moge sie o to zalozyc. -Na wynajecie przewodnika tez nie mial czasu... - Gerhard zamyslil sie na glos, przygryzajac warge. -No prosze, sam wiec widzisz - skonstatowal Darius i rozluznil sie wyraznie. - I chyba masz racje, mowiac, ze to koniec gada. Jesli, rzecz jasna, zrobil tak, jak sugerujesz. Bo to znaczy, ze juz po nim. Dobrze mowie, Vlad? -Mam nadzieje - mruknal stary, w przeciwienstwie do sternika wciaz demonstrujacy posepna mine. - Chociaz wiem o kilku wariatach, ktorym sie mimo wszystko udalo... -Otoz to - dodal von Klosky, spogladajac przed siebie. - Hann to twarda sztuka i nie lekcewazylbym jego determinacji. -To moze nie idzmy tedy? - wtracil Thomas. - Vlad, naprawde nie ma innej drogi na druga strone? -Podobno jest. Ale tylko pod warunkiem, ze umiesz latac, synu - odparl Karawaniarz z przekasem. -Wiec przynajmniej zaczekajmy kilka dni. -Nie, Tom. Kontynuujemy wedlug planu. Karawaniarz, mow od razu, jesli masz cos przeciwko temu. Thomas byl przekonany, ze uslyszy z ust starego kolejna porcje narzekan i przeklenstw. Lecz ku jego zaskoczeniu Vlad tylko sie wyprostowal i popatrzyl na Gerharda z wyrazem niemal braterskiej aprobaty w oczach. -Nie. -W takim razie... - zaczal Gerhard i urwal, kiedy wszyscy jak jeden maz odwrocili sie, slyszac przerazony okrzyk Rene. To, co ujrzeli, sprawilo, ze Vlad ponownie chwycil swoj swiety wisiorek, a Alec stracil nagle rownowage i omal nie zlecial z pokladu do Rzeki. Powoli, majestatycznie i cicho jak poranna mgla, nad promem Dariusa Trancourta opuszczal sie wlasnie wielki, srebrnoszary balon. Najdziwniejsze ze stworzen, jakie przyszlo ogladac ludzkim oczom, wisialo, uczepione tuz pod nim, i sterowalo rozcapierzonym wachlarzowato ogonem. Dwie pary szypulowatych slepi zajete byly ocena ladowiska, a owadzie odnoza obejmowaly ciasno metalicznie lsniacy kokon. Opusciwszy sie do wysokosci kilku metrow ponad dachem rufowej przybudowki, balon przestal na chwile opadac, a stworzenie skierowalo wzrok na gapiacych sie na nie w oslupieniu ludzi. -Niech ja wylysieje... - wymamrotal oslupialy Thomas. - Skad on, do licha, wzial taki balon? I po jakiego diabla w ogole tu przylecial? Gerhard, to ty mu kazales? Podobno nie chciales sie z nim komunikowac, jesli dobrze pamietam. -Alez ja nie mam z tym nic wspolnego! - zachnal sie von Klosky, nie mniej od swojego towarzysza zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem sie Regulamina, do tego poslugujacego sie tak niecodziennym srodkiem transportu. - Od rana jeszcze slowem sie do niego nie odezwalem, mozesz mi wierzyc. -No to skad glista wiedziala, gdzie nas szukac? -Pewnie monitorowal sygnaly naszych transponderow. -Ze co? Monitorowal sygnaly? - mruknal Thomas, czujac momentalnie ogarniajacy go gniew. - I nic mi... A to zaraza nieslowna! Regulamin! -Witam, funkcjonariuszu Farquahart! - odezwal sie Regulamin radosnie, jakby tylko czekal na pierwsze slowo z ust ktoregos ze straznikow. - I jesli mozna, od razu chcialbym... -Nie mozna! - wybuchnal Thomas. - To tak dotrzymujesz umow? Omal nam lbow nie pourywali, a ty przez caly czas wiedziales, gdzie jestesmy, i nawet nie pisnales? Co mi rano obiecywales? -Wszystko wyjasnie, funkcjonariuszu Farquahart, jezeli tylko dacie mi dojsc do glosu - przerwal mu pospiesznie Regulamin, wachlujac ogonem, by utrzymac swoja pozycje w powietrzu. Do oszolomienia i leku, jaki pojawil sie na obliczach Vlada oraz Dariusa i jego synow, dolaczyla teraz jeszcze konsternacja. Dwumetrowy gadajacy robal najwieksze wrazenie zrobil na Alecu, ktory wykonal ruch, jakby chcial usiasc. Zszokowany zapomnial, ze za jego plecami jest tylko pusty poklad, i z glosnym lomotem przewrocil sie na deski, ani na moment jednak nie przestajac wpatrywac sie szeroko otwartymi oczami w nieprawdopodobne zjawisko. Nikt nawet nie spojrzal w jego strone. Poruszajacy bezglosnie wargami Karawaniarz miedlil swoj swiety medalion w spoconej dloni, znieruchomialy jak posag Darius wpatrywal sie w potwora wzrokiem pelnym bezbrzeznej fascynacji, zdezorientowany Rene natomiast nie mogl sie zdecydowac, czy ma zrobic uzytek ze swojego samopalu, czy tez raczej powinien wyrzucic go jak najdalej od siebie w gescie dobrej woli. Wszyscy oni byli w chwili Thomasowi obojetni. -Gadaj - warknal z irytacja. -Zatem - zaczal Regulamin. - Jakkolwiek istotnie sygnal ze sluzbowego lokalizatora funkcjonariusza von Klosky'ego powrocil niedlugo po naszej porannej rozmowie, poczatkowo mial on niezupelnie wlasciwa charakterystyke, sugerujaca, iz fala nosna podlega interferencji nieznanych osob trzecich. Uznalem w owej chwili za wazniejsze wyizolowanie i zidentyfikowanie tajemniczego zrodla zaklocenia, ktorym zreszta, ku mojemu nieklamanemu zdziwieniu, okazal sie wasz wlasny transponder, funkcjonariuszu Farquahart. W tym czasie obydwaj zmierzaliscie juz w strone naszego posterunku, a widzac pospiech, z jakim to czynicie, postanowilem nie przeszkadzac wam w drodze, wiedzac, ze wkrotce wszyscy znow sie spotkamy. W nastepnej sekundzie nastapila cala seria zdarzen, ktore... Jedna chwileczke... Srebrzysty kokon, trzymany w uscisku Regulaminowych odnozy, poruszyl sie nagle raz i drugi. -Chryste milosierny, a co ty tam trzymasz? - przestraszyl sie von Klosky. -Ee... Nastolatka, funkcjonariuszu von Klosky, blizej mi zreszta nieznanego, ktorego zmuszony bylem w krytycznej sytuacji ewakuowac z naszego posterunku. I ktory najwyrazniej wlasnie przychodzi do siebie - odparl Regulamin, jednoczesnie schodzac nizej nad poklad. - Obawiam sie, ze jesli natychmiast nie uwolnie go z mojego osmotrapu, naraze chlopca na powazny wstrzas emocjonalny. -No, nie! - jeknal Gerhard, domysliwszy sie juz, kogo Regulamin chce im podrzucic. - Jakbysmy malo mieli problemow! Po cos ty w ogole go tu przynosil, mozesz mi powiedziec? Nie mogles odstawic smarkacza w jakies inne miejsce? -Wybaczcie, funkcjonariuszu von Klosky - rzekl Regulamin skruszonym tonem - ale osobnik ten mial insygnia mlodszego zastepcy. Pomyslalem wiec sobie... -Tak to jest, kiedy sie przedobrzy - baknal Gerhard pod nosem. - No nic, wypuszczaj go stamtad, co robic... Regulamin opuscil sie na poklad i z cichym szelestem zwinal srebrzysta materie. Karawaniarz, obserwujacy to wszystko z pobladla twarza, na widok najmlodszego ze swych synow, ktory jak Deus ex machina wylonil sie z wnetrznosci podniebnego monstrum, calkowicie zdebial. -Kevin? - wyszeptal drzacymi wargami, a potem, jakby mu nagle ubylo z piecdziesiat kilogramow, w dwoch poteznych susach przeskoczyl na prom Dariusa i pochylil sie nad malym. -Matko Heleno, synu! - wykrzyknal, najwyrazniej sadzac, ze chlopak nie zyje. Jego pierwszym odruchem nie bylo jednak upewnienie sie, w jakim Kevin jest faktycznie stanie, zamiast tego wyprostowal sie i potoczyl rozjuszonym wzrokiem po wszystkich obecnych, szukajac kogos, na kim moglby wyladowac swoj gniew. Gerhard narzucal sie sam. Vlad juz otwieral usta, kiedy Kevin zakaszlal. Karawaniarz natychmiast odwrocil sie do niego. -Zyjesz, synku?! Na rany Opiekunki, mow, nic ci nie jest? Skad sie tu wziales? Co sie z toba dzialo? Co to za paskudztwo? - zasypal syna bezladnym potokiem pytan. Kevin, blyskawicznie przytomniejac, nie odpowiedzial na zadne z nich, tylko rozgladal sie wokol z rosnacym niedowierzaniem. Kiedy rozbiegane oczy natrafily w koncu na pochylajaca sie nad nim twarz ojca, Kevin az zamrugal ze zdziwienia. -Ojciec? W leb rudego, skad... Gdzie ja jestem? Jak ja tu...? Otumaniony, zaczal sie gramolic z wilgotnych desek. I chociaz stary slimak wciaz wisial tuz nad nim jak jakis groteskowy lampion, Kevin jako jedyny wydawal sie go w ogole nie dostrzegac. Karawaniarz ujal syna pod ramie, pomagajac mu wstac. Korzystajac z okolicznosci, Regulamin wydal z siebie serie krotkich, syczacych dzwiekow, i przy ich akompaniamencie odplynal w kierunku rufy. Opadlszy z powrotem do poziomu pokladu, uchwycil sie relingu i zaczal klesnac. Przypominal teraz wielka cme, ktora wlasnie wylazla z wody i przysiadla na poreczy. Sflaczale saki ewakuacyjne unosily sie przez chwile na powierzchni Rzeki jak mokre skrzydla, lecz i one szybko znikly, wciagniete przez Regulamina w glab ciala. Z calego towarzystwa jedynie Thomas sie temu przygladal. Centrum zainteresowania przenioslo sie bowiem gdzie indziej i coraz bardziej podniecone glosy zmusily go w koncu do obejrzenia sie za siebie. -Powiedzialem: nie! - krzyczal Vlad stojacy naprzeciwko Kevina. -Czemu nie? - nalegal chlopak z bunczucznym wyrazem twarzy. -Bo ja tak mowie, i juz! Zabierzesz sie z Dariusem z powrotem, i bez dyskusji! A jak wroce, to jeszcze porozmawiamy. -Nie wracam, ani mi to w szarej! - Glos Kevina nie ustepowal ojcowskiemu w zacietrzewieniu. -Nie kloc sie ze mna, smarkaczu, bo strace cierpliwosc! -Trac sobie, leje na to z kury wora! - odparowal maly bezczelnym tonem. - Albo mnie wezmiesz, albo zaraz wychrymkole wszystkie te twoje w kicu-szmalc chlastane plecaki do Rzeki! -Cos ty powiedzial, gowniarzu?! Gerhard podszedl do Thomasa i polozyl mu reke na ramieniu. -Zostawmy ich, niech sie wykrzycza. Chodzmy lepiej pogadac z naszym starym przyjacielem. -Pytanie, co my z nim teraz mamy zrobic? - powiedzial Thomas z niewyrazna mina. - Kazemy mu wracac do straznicy? Deus, wyobrazasz sobie te spojrzenia i panike, kiedy nasz dziwolag bedzie maszerowal przez cale miasto? -Moze wracac ta sama droga, ktora tu przybyl - odparl Gerhard. - Prawde mowiac, to juz jest jego problem, nie nasz. W koncu nikt nie kazal mu za nami leciec, nieprawdaz? Ale Regulamin, ktory w tym czasie przycupnal cicho w jednym z naroznikow promu Dariusa, zaparl sie nie mniej twardo od Kevina i tez nie okazywal checi do powrotu. Oswiadczyl kategorycznie, ze jego miejsce jest jak zawsze, i przede wszystkim, przy straznikach Prawa, zwlaszcza gdy ci sa w potrzebie, a w ogole to ) nie spodziewal sie takiej niewdziecznosci i braku serca po tylu latach wiernej sluzby i znoszenia bezzasadnych upokorzen, nie mowiac juz o tym, ze funkcjonariusz von Klosky winien mu chyba j jest jakies wyjasnienia w kwestii... I tak dalej, i tak dalej. Stary pierdola rozkrecal sie coraz bardziej i gdyby zniecierpliwiony von Klosky nie przerwal mu w koncu z cala stanowczoscia, Regulamin zameczylby ich swoim gledzeniem na smierc. Nie pozostawalo im nic innego, jak tylko machnac reka i zdecydowac, w jakich slowach przekaza Karawaniarzowi wiadomosc o jeszcze jednym j czlonku ekipy. ROZDZIAL 7 No, niedlugo sie zacznie, panowie! - rzekl Darius, spogladajac na Rzeke fachowym okiem.Coraz wiecej bylo zwiastunow nadchodzacego przesilenia. Poziom wody obnizyl sie zauwazalnie, a jej powierzchnie znieksztalcil lancuch plytkich zaklesniec, obracajacych sie powoli jak zarna. Fauna Rzeki takze nie pozostala obojetna. Wydry oraz miniaturowe, wiecznie usmiechniete delfiny odplywaly z gracja na polnoc, zeby przeczekac najwieksza fale w kanalach na obrzezu miasta. Lawice dlugopletwych ryb utworzyly cos na ksztalt wtornej tafli wody, tak wiele ich wyskakiwalo i frunelo niczym chmara srebrzystych jaskolek w te sama strone co ssaki. Ich furkot, kiedy tak pomykaly w dlugich slizgach tuz ponad nurtem, mieszal sie z chrzestem krabow, wynurzajacych sie calymi setkami z toni. Pchane wewnetrznym impulsem purpurowo-zolte skorupiaki szukaly wysoko polozonych miejsc, aczkolwiek fizyczna natura ewentualnego schronienia byla im obojetna. Wiele wybralo brzeg i wspinaczke ku koronom drzew, znalazly sie jednak osobniki, ktore nie wzgardzily pokladami promow ani ich pasazerami. Thomas, przydybawszy jednego z takich oportunistow na swojej nogawce, strzasnal go z obrzydzeniem i krotkim kopniakiem poslal z powrotem do wody po to tylko, by zajac sie dwoma nastepnymi. Darius, jego synowie, a nawet Gerhard odnosili sie do nieproszonych gosci z wieksza flegma, opedzajac sie od nich jak od much i dalej robiac swoje. -Ojcze, zakotwiczyc juz? - spytal Alec. Darius obrzucil fachowym spojrzeniem przestrzen, rozciagajaca sie miedzy nimi a przegroda. -Troche za blisko stoimy, mogloby nas zassac. Dajcie no jeszcze ze trzy dlugosci do tylu! Od podstawy septum dzielilo ich teraz prawie pol kilometra. Wydawalo sie, ze to calkiem bezpieczna odleglosc, i Thomas nie za bardzo wiedzial, co sternik mial na mysli, mowiac o zasysaniu. Nie zabrzmialo to jednak uspokajajaco i ani troche nie podnioslo morale Farquaharta. Widocznie jego odwaga byla posledniejszego gatunku. Im blizej bowiem bylo momentu rozpoczecia wlasciwej przeprawy na druga strone, tym mocniej jego zoladek sciskal sie ze strachu. Chlopcy Dariusa zaciagneli hamulce i zabrali sie do roboty. Rene poszedl na rufe i zwolnil spust harpuna cumowniczego, ktory z cichym pluskiem zanurkowal pod wode. Potem obydwaj bracia wyciagneli z rufowej przybudowki cztery solidnie wygladajace kotwiczniki burtowe. Z wprawa, bedaca efektem wieloletniej praktyki, umocowali je na obrotowych trzpieniach, po jednym w kazdym z naroznikow promu. Przez krotka chwile cos tam przy nich manipulowali, regulujac, jak sie Thomas domyslil, naciag w katapultach, a potem zaczeli strzelac. Najpierw dwie kotwy polecialy ze swistem na blizszy prawy brzeg, a po nich dwie nastepne pofrunely w oddalony o dobre kilkadziesiat metrow Las po drugiej stronie wody. Bracia wlaczyli nawijarki, zeby sprawdzic, czy kotwy zaczepily sie jak nalezy, i kiedy wszystkie cztery cumy naprezyly sie zgodnie, pogratulowali sobie profesjonalizmu. Zaraz poluzowali nieco naciag lin, po czym Rene powrocil na rufe do pilnowania harpuna. Wytrzymywal on w dnie nie wiecej niz trzy, cztery minuty, a potem zywogrunt go stamtad wypychal. Mlodzieniec z uwaga obserwowal znikajaca pod woda linke, gotow wstrzelic drugi harpun, gdy tylko pierwszy sznur zacznie wiotczec. Prom tkwil teraz jak pajak w skrzyzowaniu asymetrycznego iksa z lin kotwicznych. "Liny" to zreszta bylo za duze slowo. Nie grubsze od szewskiej dratwy, sprawialy wrazenie zatrwazajaco watlych. W rzeczywistosci jednak byly niewiarygodnie mocne. W Keshe istniala bodajze tylko jedna mala manufaktura, ktora wytwarzala, i to wylacznie na indywidualne zamowienia. Wykonane byly z wlokien uzyskiwanych z glebszych warstw macierzy. Byl to dosc skomplikowany proces i od pokolen otoczony scisla tajemnica przez cech powroznikow. Nic wiec dziwnego, ze jeden maly zwoj ich markowego towaru potrafil czasem kosztowac wiecej niz roczne przychody burmistrza. Thomas przygladal sie pajeczo cienkim cumom i z ironia myslal o wszystkich tych Wysokich Rodach, chelpiacych sie swoimi fortunami, ktore tak naprawde musialy byc jakze skromne w porownaniu z finansowymi mozliwosciami zyjacych ze soba w symbiozie szklarzy i przewoznikow. -Ile mamy jeszcze do fali? - Z trudem ukrywal narastajace zdenerwowanie. -Do fali to jeszcze jest mnostwo czasu, chlopcze. Ale rewers przetoki zacznie sie duzo wczesniej. Powinniscie juz dawno sie przebrac, a ten tam... Ej, Karawaniarz! - krzyknal ponad ramieniem Farquaharta. - Skonczylbys wreszcie z tym praniem brudow, do diabla! Vlad i Kevin nie potrafili dojsc do porozumienia. Stary znowu wygladal, jakby byl bliski jakiegos ataku. Z wscieklosci poczerwienial na twarzy i ryczal juz bez opamietania, wytoczywszy najciezsza artylerie przeklenstw, grozb oraz apeli do synowskiego posluszenstwa. Nie byla to budujaca scena rodzinna i wszyscy jej przymusowi swiadkowie czuli narastajace zazenowanie. Lecz rozsierdzony Karawaniarz byl jak slepy i gluchy, niezdolny w swym zacietrzewieniu dostrzec, jaka krzywde wyrzadza chlopakowi. Kevin, ktoremu niespelna rok brakowalo do pelnoletnosci, bez watpienia uwazal sie za calkiem doroslego i gotowego do buntu przeciwko autorytetom. Thomas mogl za smarkaczem nie przepadac, doskonale jednak rozumial, jak ten maly musial sie w tej chwili czuc. Na oczach starych, odpowiedzialnych wyjadaczy i twardzieli, ktos, niewazne kto, laja go jak kilkuletniego szczeniaka, niepotrafiacego sobie nawet samemu rozporka zapiac. Nie ma co, tez by mnie zolc zalala, pomyslal Thomas ze wspolczuciem. Wstyd i jeszcze wiekszy od wstydu zal do ojca, strach przed osmieszeniem oraz utrata respektu, i ten herkulesowy wysilek, zeby powstrzymac naplywajace do oczu lzy upokorzenia... Farquahart znal te uczucia az nazbyt dobrze. I mogl sie zalozyc, ze Kevin mial juz w nosie, czy faktycznie pojdzie na druga strone, czy tez nie. W tej chwili zalezalo mu tylko na tym, zeby nie stracic ostatnich resztek powazania u ludzi, z ktorymi kiedys byc moze przyjdzie mu pracowac. Sprawa honoru i zranionej milosci wlasnej. Ale ten stary idiota byl na to wszystko zupelnie obojetny... Gerhard w koncu nie wytrzymal. -Vlad, dajze juz chlopakowi spokoj - rzekl, kladac rozjuszone mu szklarzowi dlon na ramieniu. Karawaniarz odwrocil sie ku niemu z nabrzmiala twarza. -A ty czego sie znowu wtrabiasz, Klosky? To wszystko twoja wina, przybledo! To przez ciebie i przez te twoje zasrane historyjki gowniarz zhardzial mi jak portowa lafirynda! Wyraznie Vlad rozpedzil sie niczym buhaj w amoku i przemawianie do niego jak do rozsadnego czlowieka byloby zwyklym marnowaniem slow. Totez niewiele myslac, Gerhard wymierzyl mu otrzezwiajacy policzek. Wzdrygneli sie wszyscy, stary zas z miejsca zamilkl. -Vlad, cholera ciezka, nie mamy czasu na twoje popisy! Chodz no tu... Ujal starego pod ramie i obaj przeszli na drugi koniec promu. Alec wykorzystal chwile spokoju i solidarnie zajal sie Kevinem. Karawaniarz, zszokowany po ciosie i sflaczaly po wypuszczeniu takiej ilosci pary, nie patrzyl za. bardzo pod nogi. Bylby potknal sie o przyssanego do pokladu Regulamina (ktory wyrazil swoj sprzeciw kurtuazyjnym "Przepraszam, ja tu chyba wszystkim troche zawadzam") i polecial jak dlugi, gdyby Gerhard w pore go nie podtrzymal. -Posluchaj no, przyjacielu - rzekl von Klosky spokojnym tonem. - Straszny z ciebie raptus i choleryk, ale nie glupiec, wiem o tym. Hej, sluchasz mnie w ogole? To dobrze... Nie zostawiaj chlopaka, niech idzie z nami. Pomysl przez moment racjonalnie, a na pewno przyznasz mi racje. Pamietaj, ze ani ja, ani Thomas nigdy nie bylismy pod woda, ale Kevin juz z toba chodzil, mam racje? No wlasnie. My jestesmy kompletnymi nowicjuszami i mozemy sie pogubic, wiec twoj chlopak moze sie przydac, i to nawet bardziej tobie niz nam. Poza tym, jesli naprawde tak sie o niego boisz, to lepiej nie zostawiaj go teraz samego w Cheshire. Obydwaj wiemy, ze maly jest w goracej wodzie kapany i jesli wroci do miasta, to gotow sobie napytac jeszcze wiekszej biedy. Kosciol jest bardzo pamietliwy, Vlad. A ponadto, do jasnej kleski, badz dla niego ojcem, a nie jakims tyranem! Chcesz, zeby cie sluchal i mial dla ciebie szacunek, tak? No to traktuj go w ten sam sposob albo ktorejs nocy twoj kochany Kevin cie udusi! No, dosyc sie nagadalem. Czas brac sie do roboty. Vlad pokrecil ciezko glowa, jakby przebudzil sie z meczacego snu. Zlozyl usta, by cos odpowiedziec, ale Gerhard juz odszedl do sterowki, w ktorej zlozyli plecaki. Chcac nie chcac, Vlad poczlapal za nim. * * * -Klosky i ty, uwazajcie teraz.Karawaniarz wzial zaoferowany mu przez Gerharda niewielki tablet wraz z rysikiem, ktory w jego wielkiej lapie wygladal jak drzazga. -Tak to mniej wiecej wyglada - powiedzial, przedstawiajac im pospiesznie wykonany szkic podluznego przekroju Rzeki, z przegroda oraz kanalem przeplywowym w ksztalcie kablaka, potocznie zwanym przetoka. -Ten odcinek - poprowadzil kreske od krzyzyka oznaczajacego polozenie ich promu do miejsca na schemacie, gdzie w opadajacym ku przetoce dnie Rzeki dorysowal piec malych kolek - powinnismy przeplynac w miare szybko, uzywajac plecakow i kombinezonow. Pierwszy problem to wlasnie te dranstwa. - Puknal stylusem w jedno z kolek. - Przepustnice. Kiedy do nich dotrzemy, beda juz mniej wiecej do polowy otwarte. Wszystko, co w nie wpada i jest wieksze od kociego gowna, rozwalaja i miela na drobiazg. I niech was nie zwiedzie siec ochronna, ktora je oslania. Te dziury ciagna jak zaraza i jesli ktoras z nich was przechwyci, z latwoscia moze wam kosci pogruchotac. Najlepszy sposob, jaki znam, to przepelznac bokiem koryta, na przylgach. -Deus, w ten sposob to my nawet do jutra nie przeplyniemy! - wyjeczal Thomas. Karawaniarz zignorowal jego wykrzykniki i kontynuowal: -Od przepustnic mamy juz tylko kilkadziesiat metrow do wylotu przetoki i jesli dotrzemy tam bez marudzenia, skorzystamy z pomocy samej Rzeki. Musimy znalezc sie nad wylotem dokladnie w chwili, gdy przetoka zacznie sie kurczyc i pchac wode w przeciwna strone. Nie trwa to zbyt dlugo, wszystkiego kilkanascie minut, wiec musimy sie pospieszyc. Ale ostroznie, i z glowa na karku zamiast dupy. Stylus powedrowal do kablaka, w ktorego wnetrzu Vlad dorysowal kilkanascie krotkich kresek. Wygladalo to teraz jak dwa odwrocone grzebienie albo jak rysunek drabiny wygietej w palak i ze wszystkimi szczeblami przecietymi w srodku. -Te kreski to popychacze. To one pedza wode z jednego segmentu do drugiego. W czasie rewersu zmieniaja kierunek ruchu na przeciwny. Trzeba na nie uwazac tak samo jak na przepustnice, ale w awaryjnej sytuacji mozna je wykorzystac, chociaz wymaga to dosc duzej sprawnosci i koordynacji ruchow. Najprosciej mowiac, lapie sie czlowiek jednej, daje sie przez nia machnac do przodu, lapie nastepnej, i tak raz po raz, az do samego dna przetoki. -A co to jest? - spytal Thomas, wskazujac na gruba kreche wyrysowana w punkcie przegiecia przetoki. -Ach, to. Mowimy na to myncer, albo Przystanek Mielonka. -Przystanek Mielonka? Rany Drzewa, kojarzy sie z rzeznia! -No, cos w tym jest. - Vlad usmiechnal sie ironicznie. - Ale bez obaw, kiedy do niej dojdziemy, bedzie juz spac... Zauwazyl, ze Farquahart spoglada na niego z wielkim zaciekawieniem. -Myncer to rzeczywiscie cos jak maszynka do miesa, tyle ze znacznie wieksza. Gdyby nie myncery, przetoki predzej czy pozniej pozatykalyby sie kompletnie calym tym smieciem, jaki codziennie znosi Rzeka, i w koncu nie byloby juz zadnej Rzeki, tylko lancuch cuchnacych szamb. Ale dla myncerow my tez mozemy byc takim smieciem. Na szczescie nie pracuja bez przerwy. Budza sie na dluzej dwa razy na dobe, przy srednich stanach wody. Na nieszczescie - tu Vlad zrobil pauze, niewatpliwie dla dodania dramatyzmu swoim slowom - kiedy wyczuja jakas naprawde duza mase przeplywajaca przez ich paszcze - czy to bedzie zwierze, pien drzewa, czy zatopiony prom - budza sie bez wzgledu na pore dnia. A wowczas... - Karawaniarz zakonczyl zdanie wymownym gestem, przesuwajac reka po gardle. Powiodl wzrokiem po twarzach sluchaczy, sprawdzajac, czy jego slowa zrobily dostateczne wrazenie. Na Kevinie nie za bardzo, na Gerhardzie umiarkowane, Thomas z kolei slyszal o tym po raz pierwszy w zyciu. -No to dolowato - skonstatowal Thomas, czujac piekaca suchosc w krtani. Karawaniarz pokrecil glowa. -Zla odpowiedz, synu. Wlasciwa brzmi: "Dolowato, kiedy sie idzie bez Vlada". -A to niby dlaczego? -Ano tak. Nie wszystko moge wam powiedziec, bo z czego bede zyl? Von Klosky przewrocil oczami w desperacji. -Czlowieku, badzze powazny - rzekl, silac sie na spokoj. - Przeciez my chcemy tylko przejsc na druga strone. A jak tobie cos sie stanie? -Mnie sie nic nie stanie. - Karawaniarz prychnal nonszalancko. - Martw sie lepiej o siebie. -Wlasnie to robie - odparl Gerhard. - No, wiec? -Nie - warknal Vlad uparcie. Gerhard nachylil sie ku staremu. -Vlad, przyjacielu nasz drogi, ty chyba o czyms zapomniales. - Gerhard spojrzal w oczy Karawaniarzowi i postukal sie znaczaco w piers. -O niczym nie zapominam - mruknal tamten ponuro. - Ale to jest moj jedyny warunek i nie masz w tej chwili zbyt wielkiego wyboru, Klosky. -A pies cie tracal. - Gerhard dal za wygrana. - Wracajmy do tematu. Co jeszcze musimy badz co wolno nam wiedziec? -Po pierwsze, przez caly czas, kiedy bedziemy pod woda, sluchajcie moich polecen. Po drugie, o ile nie zadecyduje inaczej, pod zadnym pozorem nie odlaczac sie od liny asekuracyjnej. A po trzecie, trzymac szyk: ja, Farquahart, Klosky, Kevin. I, na Helene, postarajcie sie nie spanikowac, to wszystkim nam czas uplynie przyjemniej. * * * Pod okiem doswiadczonego Karawaniarza wlozyli podwodne kombinezony. Byly one jeszcze jednym przykladem technologu, ktorej przecietny mieszkaniec Keshe malo ze by nie zrozumial, ale pewnie nawet wyobrazic by sobie nie potrafil. Nie bylo sensu wypytywac Vlada o zasade dzialania poszczegolnych mechanizmow tego skomplikowanego ubioru. Stary wiedzial, jak go uzywac, i te praktyczna wiedze mogl im teraz przekazac, ale to bylo wszystko. Kombinezon skladal sie z jednoczesciowego skafandra oraz kaptura, ktory nakladalo sie osobno. Glowna funkcje tego ostatniego stanowilo wychwytywanie z wody rozpuszczonych gazow i dostarczanie ich uzytkownikowi w optymalnych proporcjach. Procz tego kaptur mial wielkie, elastyczne gogle o zmiennym wedle woli kacie widzenia, pozwalajace ogladac swiat w szerokim zakresie widma, a takze cos, co Vlad nazwal "dzwiekozralem". Reszta podwodnego skafandra byla nie mniej interesujaca, ale z krotkiego wykladu Karawaniarza Farquahart zapamietal jedynie, ze wyposazony byl w pedniki "mahid" (cokolwiek to oznaczalo), polautonomiczny egzoszkielet, wydajniejszy nawet od tego z plecakow, system regulacji termicznej, przeciwbablownik, no i przylgi, ktore znajdowaly sie nie tylko na rekawicach i podeszwach kombinezonu, ale rowniez na kolanach, lokciach, udach, plecach i piersiach, a nawet na siedzeniu!Cala te maszynerie wkladalo sie prosciej niz rekawiczke. Trzeba bylo tylko rozebrac sie do rosolu, a ona juz sama opatulala cialo i dopasowywala sie do sylwetki jak odlew woskowy. Kombinezon, a zwlaszcza kaptur wyscielane byly od wewnatrz tysiacami czujnikow, umozliwiajacych kontrole wszystkich jego funkcji za pomoca (tak przynajmniej twierdzil Vlad) mysli uzytkownika. I kiedy skafander juz sie do ciebie przyzwyczail (co zabieralo mu mniej niz minute), praktycznie przeistaczal sie w druga skore. Karawaniarz odczekal, az skafandry dostroja sie do kazdego z nich, po czym przywolal cala trojke do siebie. -Nalozcie jeszcze te pasy - powiedzial, rozdajac im szerokie, I elastyczne obrecze. Kiedy juz opieli sie nimi poslusznie wokol bioder, Vlad wydobyl ze swojego plecaka zwoj blyszczacej linki z nanizanymi "koralikami" wielkosci sliwki. -To jest nasza asekuracja. Tak dziala - rzekl, przytykajac jeden z koralikow do swego pasa. Ow natychmiast do niego przylgnal i chociaz slizgal sie dookola bioder Vlada zupelnie swobodnie, oderwac go bylo nie sposob. Gerhard powtorzyl operacje, a potem na ulamek sekundy przymknal oczy i owoid natychmiast odpadl. -No wlasnie - rzekl Vlad, wskazujac na von Klosky'ego jak sztukmistrz na asystentke. - Asekuracje kontroluje sie tak samo, jak reszte kombinezonu. W porzadku, mozecie zakladac plecaki. Zrobili, jak kazal. -Ostatnia sprawa - pedniki. Dokladnie tak, jak z cala reszta. Musicie tylko pomyslec, ze jestescie rybami. - Zarechotal. - No, to juz chyba wszystko, mozemy sie zbierac. Klosky? Gerhard wyraznie sie ociagal. Przez chwile stal bez ruchu, z dziwnie szklistym wzrokiem skierowanym w strone odleglego Keshe, i w swoim plamistym skafandrze wygladal jak jakas wielka, smutna salamandra. -Moment - rzucil przez ramie, po czym zrobil krok w strone opartego o sciane przybudowki Dariusa. -Zaden z nas nie lubi dlugich pozegnan - powiedzial cicho. - Powiem zatem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, ze te szesc lat spedzonych tutaj bylo chyba najwspanialszym okresem w moim zyciu. -Wzajemnie, przyjacielu, wzajemnie - rzekl Darius, nie kryjac wzruszenia. - Zmienilo sie to nasze zapyziale miasteczko za twojej kadencji, bez dwoch zdan. Chociaz z pewnoscia nie wszystkim jest to rownie w smak, che, che... A propos, nie boisz sie, ze kiedy znikniesz, natychmiast wybiora sobie jakas marionetke i cala twoja robote diabli wezma? -Dlatego wlasnie mialbym do ciebie ostatnia, wielka prosbe - odparl na to Gerhard, przyciagajac do siebie plecak i wyjmujac z niego insygnia arcykonstabla wraz z dwoma innymi drobiazgami. Darius popatrzyl na polyskliwe emblematy i uniosl zaskoczony wzrok na von Klosky'ego. -Co, ja?! O nie, moj drogi, ja nie moge! I dobrze wiesz dlaczego. -Spokojnie. Chcialem raczej, zebys zaniosl to do Sylwii Bonske... Darius zmarszczyl brwi. -Do tej skryby z magistratu? -Zgadza sie. Razem z tym - dodal von Klosky, wreczajac sternikowi mala kartke papieru. - I jesli po przeczytaniu tego powie "tak", oddaj jej reszte. -Czys ty...! Przeciez to dziewucha! -No i coz z tego? Czasy bardzo sie zmienily, sam to powiedziales. -Ale kobieta-straznik? Chyba jednak przeceniasz glebokosc przemian w naszej spolecznosci, Gerhard. Czegos takiego ludzie nie zaakceptuja, a zwlaszcza nasi przeswietni rajcy. Wlasciwie, jak ty to sobie wyobrazasz? Ze jakas baba objawi sie miastu jako jego nowy arcykonstabl i nikt nie mrugnie? Nie zaprotestuje? Nie zada pytan? Pomijajac twoj przypadek, ktory byl absolutnie wyjatkowy, urzednikow tej rangi zawsze nominowala wylacznie Rada, nawet jesli czasami tylko formalnie i pod dyktando innych. Samozwanczych egzekutorow nigdy w naszej historii nie bylo. -Nie jest mi obca keshenska historia, Darius, ani tutejsze prawo - odrzekl von Klosky. - I Bonske nie bedzie zadnym samozwancem, bo przejmie obowiazki absolutnie lege artis. Rzecz jasna, jesli w ogole sie zgodzi. -Ha, wpierw musialaby byc oficjalnie zaprzysiezonym deputowanym, a ty... -Ona juz nim jest, od ponad pol roku. -He? -Mianowalem ja swoim zastepca pomocniczym, ot tak, na wszelki wypadek. -Serio? A kto jeszcze o tym wie? -Niewazne kto. Wazne, ze Sylwia w kazdej chwili moze sie wylegitymowac pelnymi upowaznieniami, i objac urzad na mocy uchwaly Rady Miasta z roku sto dwudziestego szostego P.G. o sukcesji stanowisk w okolicznosciach nadzwyczajnych. -Niczego nie zostawiasz przypadkowi, co? - mruknal Darius, spogladajac na Gerharda spod szelmowsko przymruzonych powiek. -Nie, o ile to mozliwe. Trancourt skrzywil sie sceptycznie. -Prawo czy nie, a oni i tak zagryzaja zywcem. Wystarczy, ze poczuja brak twojego kaganca na pyskach. Von Klosky obdarzyl go z lekka protekcjonalnym usmiechem. -Mysle, ze sie zdziwisz, moj drogi. Sylwia sie sprawdzi, zaufaj mi. Poza tym bedzie przeciez mogla liczyc na wasze wsparcie, nie prawdaz? -Darius przytaknal skinieniem, choc nie wygladal na do konca przekonanego. Odebral jednak insygnia wraz z kartka i spytal: -No dobrze, a jesli ta twoja Sylwia powie "nie"? -To pojdziesz do Aristosa Nilio - rzekl Gerhard z niejakim wahaniem. -A jezeli i on sie nie zgodzi? -Nie martw sie. Sylwia przyjmie propozycje, zobaczysz. -Zebys sie tylko co do niej nie mylil. Arcykonstabl z cyckami, tego jeszcze swiat nie widzial! -No coz, zawsze musi byc ten pierwszy raz. - Gerhard usmiechnal sie, po czym klepnal zadumanego Dariusa po ramieniu, zalozyl plecak i dolaczyl do swoich towarzyszy. -Skonczyliscie wreszcie gruchac? - wysapal zniecierpliwiony Karawaniarz. - No to maski na glowe! -Aj, przez to wszystko bylbym zapomnial! - zawolal Darius i pobiegl do sterowki. Po chwili wrocil z niewielkim drewnianym pudelkiem, ktore podal Thomasowi. - Masz. To polowa mojego zapasu antidotum na "chorobe rzeczna". Na pewno ci sie przyda. -Ach! Wielkie dzieki, Darius - odparl Thomas z wdziecznoscia. - Niestety, nie bardzo mam sie czym odwzajemnic... -Nie szkodzi. Wystarczy, ze bedziesz go dobrze pilnowal. - Wskazal na Gerharda. - No, zbierajcie sie, bo faktycznie nie zdazycie. Cala czworka naciagnela kaptury, podczas gdy Rene z Alekiem wprawnie zdemontowali porecz na lewej burcie. Kevin zeslizgnal sie do wody pierwszy i przesunal w strone rufy, robiac miejsce dla Vlada oraz Thomasa. Gerhard wskoczyl w nurt ostatni. Regulamin, dotad caly czas siedzacy nieruchomo kolo przybudowki, zerwal sie nagle, przestraszony, ze straznicy najwidoczniej znowu o nim zapomnieli. -Funkcjonariuszu von Klosky! -A niech to zaraza! - zaklal Gerhard pod nosem i odwrocil sie do Karawaniarza. - Sluchaj, Vlad, jego tez musimy zabrac. Stary szklarz huknal piescia w deski pokladu. -Matko Heleno, nie wytrzymam z wami! Moze jeszcze kazecie mi obie te krypy na druga strone pociagnac, co? -Zamiast gderac, poradzilbys raczej, jak go przetransportowac. -Nie wiem. Bierz sobie te swoja poczware na barana albo pofruncie gora, tyle mnie to obchodzi! - szczeknal Karawaniarz, akcentujac swoje slowa wymownym gestem. - Tylko raz-dwa, bo za chwile w ogole nie bedzie sie po co fatygowac. Gerhard westchnal z rezygnacja i wrocil wzrokiem do Regulamina, drepczacego przed nim jak emerytowana tancerka. -I co ty na to, uparciuchu? -Obawiam sie, funkcjonariuszu von Klosky, ze pokonanie septum droga powietrzna jest dla mnie niewykonalne. Przynajmniej do czasu zregenerowania przeze mnie utraconych zapasow helu. -A nie utopisz sie? -Z cala pewnoscia nie, funkcjonariuszu von Klosky. Chocbym tego chcial. -Nawet nie wiem, ile ty wazysz. -Plus minus dwadziescia piec standardowych kilogramow - odrzekl Regulamin usluznie. -Tak malo? - zdziwil sie Gerhard. - Wygladasz na dziesiec razy wiecej. -Pozory, funkcjonariuszu von Klosky. Na uzytek zewnetrzny. -Pozory, mowisz... No dobra, utrapiencze, wlaz na mnie, tylko ostroznie - zdecydowal Gerhard i pochylil sie. Regulamin zakrecil sie w miejscu, a potem powoli, tylem jak rak, zsunal sie na jego plecy. Gerharda przeszedl mimowolny dreszcz, kiedy owadzie nogi dotknely jego ciala. Po chwili Depozytariusz Protokolu siedzial juz na nim okrakiem, na podobienstwo jakiegos gigantycznego pasozyta obejmujac tors i biodra von Klosky'ego ciasnym usciskiem swych konczyn. Regulamin i plecak to juz byl nieco dokuczliwy ciezar, ale pod woda wszystko jest lzejsze, wiec nie powinno byc tak zle, pocieszyl sie w myslach Gerhard. -Tylko mnie nie udus... - wysapal do swojego nadliczbowego bagazu. - I siedz tam spokojnie, slyszysz? Nie gadaj, nie wierc sie, rozumiesz? -Alez oczywiscie, funkcjonariuszu von Klosky. Przez cala droge nawet nie poczujecie mojej obecnosci. -Oby... - mruknal Gerhard, przekrzywiajac glowe pod nawisem rozplaszczonego na nim Regulamina. - Vlad? -No, co, skonczyliscie z tym przytulaniem, atleci z odpustu? Mozemy wreszcie isc? -Tak. -No to ruszac sie! - zakomenderowal stary krotko. Nim jednak jego glowa znikla pod falami, wszyscy uslyszeli jeszcze, jak mamrocze pod nosem zdegustowany: -W zyciu, no w zyciu swoim nie szedlem jeszcze z takim popieprzonym cyrkiem! Zanurzyli sie jeden po drugim. Vlad od razu ustawil sie pod prad, rownolegle do nurtu, i za pomoca wlaczonych pednikow utrzymywal sie nieruchomo wzgledem plynacej wartko wody, czekajac, az wszyscy pozostali znajda sie za nim na ustalonych wczesniej pozycjach. Thomas zanurkowal tuz po Kevinie... i natychmiast przezyl chwile paniki. Zamiast bowiem klarownej toni, jakiej sie spodziewal, otoczyla go niemal kompletnie nieprzejrzysta zawiesina, w ktorej jego towarzysze, unoszacy sie przeciez tuz obok, byli ledwie widoczni. -Deus... - wyszeptal, momentami tracac orientacje. - Deus! -Co sie dzieje, synu? - Vlad podplynal do niego zaalarmowany. - Zaplatales sie w line asekuracyjna? -Nie zaplatalem sie w zadna line! To ta przekleta woda! -Co znaczy woda? Masz nieszczelny skafander? - zaniepokoil sie Karawaniarz. - Tak? Masz dziure? Mow, do ciezkiej zarazy, poki jeszcze mozna cos z tym zrobic! -Jaka dziure, Vlad? Ja po prostu nic nie widze, zupelnie nic! Jakby mi ktos leb do worka wsadzil! -Nie widzisz? - Karawaniarz byl szczerze zdziwiony. - Jak to? Masz klopoty z maska? Thomas domyslil sie juz, ze cale to przedodplywowe zamieszanie - rozwierajace sie przepustnice, kurczenie przetoki oraz tabuny pierzchajacych na wszystkie strony podwodnych stworzen - musialo wzruszyc i podniesc z dna ogromne ilosci szlamu i najprzerozniejszych szczatkow. Przez co woda zrobila sie tak metna, ze nie potrafil nawet powiedziec, gdzie jest gora, a gdzie dol. -Nie z maska, czlowieku, tylko z ta przekleta zupa! - zdenerwowal sie. - Krew zywa! Nawet nie wiem, gdzie jestem ani w ktora strone mam plynac! -A dzwiekozral wlaczyles? -Co? -Dzwiekozral, do cholery! Po to go wlasnie masz, a nie do ozdoby. -Ale jak? - wyjeczal zdesperowany Thomas. -Och, Matko nasza, z wami nowymi zawsze to samo. Nie slyszales, co mowilem o panowaniu nad skafandrem? -Oczywiscie, ze slyszalem, nie wkurzaj mnie. -Ale z zapamietaniem tego to juz troche gorzej, hm? - zauwazyl Karawaniarz uszczypliwie. - Myslec, rozumiesz? Masz po prostu pomyslec o uzyciu dzwiekozralu, wszystko. -Kiedy ja nawet nie wiem, co to jest... -I wcale nie musisz. Niepewny rezultatu Thomas postapil zgodnie z sugestia Vlada. I nagle, jak za odslonieciem kurtyny, wszystko przejasnialo. Ujrzal czysty obraz pomarszczonego dna, jakichs struktur wyrastajacych z niego kilkaset metrow przed nimi, widzial nawet ryby i unoszace sie w toni smieci. Wszystko co prawda bylo czarno-biale i lekko znieksztalcone, ale z tego zdal sobie sprawe dopiero po chwili, zdziwiony, ze wcale nie odbiera tego jako cos nienaturalnego czy klopotliwego. -Vlad? W porzadku, juz wszystko w porzadku! Niesamowite... - wykrzyknal, zadowolony z siebie, jakby mu ktos do kieszeni zab nawpychal. -To mozemy wreszcie plynac? - spytal Karawaniarz, entuzjazm Thomasa przyjmujac z calkowita obojetnoscia. Ruszyli za Vladem w kierunku struktur, ktore jak odwrocone dziurawe dzwony staly rzedem w poprzek dna Rzeki. Jakies sto metrow przed nimi stary odbil w kierunku lewego brzegu, opadajacego stromo az do punktu, gdzie wyoblal sie w plaska rynne. Tuz przy pomarszczonej scianie ponownie skrecili i poplyneli rownolegle do niej, szybko zblizajac sie do pierwszej przepustnicy. Przypominala ona kolosalny paczek kwiatu z bardzo krotka szypula, wywinietym na zewnatrz miesistym kielichem i azurowym kolpakiem zamiast platkow, nakrywajacym jej wlot. Woda wpadala do czarnego otworu z budzaca respekt sila, i raz po raz to galaz, to klab wodnej trawy, to znow kawalek jakiejs zbutwialej deski uderzaly niczym pociski w siec oslaniajaca przepustnice, nierzadko pekajac na mniejsze fragmenty. W krotkim czasie j przepustnica zapewne zniklaby pod zwalem smiecia, gdyby nie oslona, ktora w regularnym jak oddech rytmie klesla, zeby w nastepnej chwili wyprezyc sie gwaltownie i strzasnac z siebie nagromadzone szczatki. W koncu, kiedy potezny ciag przepustnic zaczal powoli przewazac nad moca ich pednikow, Vlad przylgnal do skarpy. Reszta natychmiast poszla za jego przykladem. Thomas, ktory przyssal sie do sciany wiekszoscia przylg, zauwazyl, ze Vlad i Kevin wykorzystali tylko te na rekach i kolanach. Moze i wystarczalo, on jednak wolal nie ryzykowac, czujac na plecach potege chciwej paszczy w dnie, probujacej oderwac go od podloza i poslac na swoj pulsujacy ruszt. -Ej, Farquahart! Dupa tez sie przyczepisz? - zakpil Karawaniarz. -A jesli nawet, to co? -A to, ze nie mamy tu calego dnia, synu. Przywarles w pozycji obronnej, dobrej najwyzej do przeczekania. Byc moze przyjdzie nam z niej jeszcze skorzystac, ale na razie musza ci wystarczyc rece i nogi, bo nie zdazymy. -Przeciez mnie oderwie! -Nic cie nie oderwie, zaufaj mi. Thomas przemogl jakos samozachowawcze odruchy i zaczal posuwac sie na czworakach po sliskiej jak ryba powierzchni. Kazdy ruch, kazde podniesienie reki badz nogi okupione bylo walka o to, by pchana roznica cisnien woda nie powyszarpywala mu konczyn ze stawow. Byl to wyczerpujacy wysilek i juz po kilkunastu metrach mial dosyc tych zmagan. -Vlad, daleko jeszcze? -Bo co, zdychasz juz? - odparl Karawaniarz i zasmial sie zlosliwie. - A jak wyscie mnie przeganiali niczym bydlo po calym miescie, to bylo wszystko w porzadku, tak? Thomas poczul klujace poczucie winy, bo to byla szczera prawda, popedzili wtedy starego jak psa za karuzela. A jednoczesnie rozzloscila go ta prostacka pamietliwosc Vlada. -Wtedy to bylo co innego, do diabla! -Niby w jakim sensie, synku? -A w takim, ze na karku mielismy Ramireza z jego gorylami raczej mniej przewidywalnymi niz Rzeka, nie sadzisz? I ani Gerhard, ani ja nie popisywalismy sie niczym przed toba i nie probowalismy sie odgryzc tak jak ty teraz. Maloduszny z ciebie czlowiek, Vlad, tyle ci powiem. Thomas musial chyba trafic w jakas czula strune, bo zamiast spodziewanej kasliwej riposty uslyszal tylko: -Jeszcze okolo dwudziestu metrow. A co do techniki, to staraj sie bardziej slizgac, niz chodzic. Vlad mial racje. Taki sposob poruszania sie byl o wiele mniej meczacy i ostatni odcinek sciany Thomas przebyl bez problemu. Chwile jeszcze plyneli tuz przy brzegu, po czym zawrocili na glebsze wody i opadli na dno, tuz na granicy zagonu wielkich, nieustannie falujacych rzesek. -To jakies robaki? - spytal Thomas. -Matko Heleno, jakie znowu robaki? - oburzyl sie Vlad gwaltownie. - Przeciez to sa rece naszego Drzewa! -Rece Drzewa! - parsknal Farquahart. - A gdybys tak sprobowal jeszcze raz, tylko juz bez tych pseudoreligijnych eufemizmow? -Kiedys wreszcie dorosniesz, niedowiarku, i moze wtedy otworza ci sie te twoje cyniczne slepia! - rzekl Vlad, nie dostarczajac jednak zadnej rzeczowej odpowiedzi na zadane mu przez Thomasa pytanie. -Daruj sobie te kazania, dewocie - zbyl go Farquahart. - Jak nie chcesz mowic, to po prostu powiedz, ze nie, i wystarczy. -To sa motywatory - odezwal sie niespodziewanie Regulamin. - Stanowia integralna czesc systemu obiegu wody w kazdym konarze Drzewa. -No i widzisz, staruszku? - Thomas odwrocil sie do Karawaniarza, ktory siedzial milczacy, tak jak wszyscy przyssany do dna za pomoca szerokich przylg na posladkach. - Jak sie chce, to mozna i jasno, i do rzeczy, a nie jakies tam mistyczne banialuki. No dobra, na co teraz czekamy? Vlad chyba sie autentycznie obrazil, bo dalej nic nie mowil. Zaczynalo to troche kretynsko wygladac. Siedza tu, dziesiec metrow pod powierzchnia wody, miedzy nogi wslizguja sie im kraby i wegorze, dookola fruwaja niebezpieczne odpadki, a ten nadasal sie jak smarkula z miejskiej ochronki, ktora nie dostala zabawki. Szlag niech trafi takiego przewodnika! -Trzeba poczekac na rewers. To chyba juz za kilka minut. Tak, tato? - Kevin szturchnal ojca, probujac przerwac niezreczna cisze. -Chlopak dobrze mowi - odrzekl Vlad, wciaz nieco nastroszony. - Poczekamy jeszcze moment i poplyniemy do wlotu przetoki. Tylko trzymac sie dokladnie za mna, bo nie mam ochoty zbierac nikogo z popychaczy! W koncu oderwali sie od dna i uniesli ku srodkowym warstwom wody. Pomijajac ruch spowodowany coraz slabszym ssaniem przepustnic, Rzeka prawie zamarla... -Szybciej, towarzystwo! - ponaglil ich Vlad i puscil sie prosto jak strzala przed siebie. Thomas plynal, usilujac podzielic uwage pomiedzy sledzenie ruchow Karawaniarza a rzucanie zaciekawionych spojrzen w dol i na boki. Dno Rzeki zaczelo wyraznie opadac, ciagnacy sie nieprzerwanie przez jego srodek waski zagon motywatorow rozrosl sie wszerz, a one zrobily sie grubsze, dluzsze i pletwowato rozplaszczone na czubkach. Tuz przed przegroda koryto Rzeki przeszlo w kilkunastometrowej srednicy lej, nad ktorego srodkiem Vlad zatrzymal sie, czekajac, az wszyscy do niego dolacza. -Teraz uwaga. Kiedy dam znak, plyniemy w dol. Do tej pory mielismy przyjemna, podwodna wycieczke. Ale przetoka to juz zupelnie inna sprawa. Musimy przeplynac przez sam jej srodek, miedzy popychaczami, po luku. Jesli brzmi to prosto, to od razu uprzedzam, ze nie jest. Wolne od popychaczy swiatlo normalnie ma prawie piec metrow srednicy, ale kiedy przetoka sie kurczy, szybko maleje do poltora. Predkosc przeplywu w kolanie osiaga wowczas prawie siedem metrow na sekunde, a zawirowania beda was chcialy wyzac jak stara szmate. Musicie przyjac jak najbardziej oplywowa pozycje i trzymac sie osi przetoki. Skrocimy teraz asekuracje, tak zebysmy mogli trzymac sie jeden drugiego, reka-noga, o, w ten sposob. Wszyscy poslusznie podciagneli linki przy pasach i na probe zrobili weza, obejmujac rekami nogi partnera przed soba. Vlad dokonczyl instruktaz. -Popychacze pracuja bardzo regularnie, i na calej dlugosci przetoki, oprocz krotkiego odcinka w samym kolanie, maja mniej wiecej takie same rozmiary. Sa calkowicie przewidywalne, ale tez piekielnie silne i wejscie w zasieg ich pletw oznacza w najlepszym razie nieprzyjemny wstrzas, a w najgorszym - smierc. Gdyby w jakis sposob do tego doszlo - gdyby was wciagnely - musicie natychmiast odlaczyc sie od asekuracji albo wszystkich nas przemieli. Zwincie sie wtedy najciasniej, jak tylko zdolacie. Popychacze przepchna was przez przetoke i chociaz na pewno nie bedzie to przyjemne, przezyjecie. Cala czworka, oraz strzygacy patrzalkami Regulamin, wisiala teraz dokladnie nad wlotem do wielkiego leja. Nie byl to widok, ktory mogl dodawac otuchy - czarna, gleboka studnia, na calym obwodzie porosnieta dwumetrowymi, pletwiastymi czulkami, ktore jakos wciaz kojarzyly sie Thomasowi z robactwem. Przetoka wygladala jak monstrualny przelyk, a oni jak zakaski. -Lapcie sie juz - zakomenderowal Karawaniarz. Przywarli do siebie najciasniej, jak potrafili. Thomasa ogarnelo przemieszane z lekiem podniecenie, jak wtedy, kiedy jako piecioletni brzdac po raz pierwszy mial wsiasc na diabelski mlyn wodny. Popychacze falowaly coraz wolniej i wreszcie sie zatrzymaly. Ich bezruch trwal jednak zaledwie kilka sekund, po czym wielkie pletwy ruszyly ponownie, tyle ze w przeciwnym kierunku. Z poczatku niemrawe, szybko nabraly tempa i woda coraz gwaltowniej poczela wplywac do wielkiej, orzesionej gardzieli, ciagnac cala ich czworke ze soba. -No, towarzystwo! Jedziemy! - krzyknal Vlad i runal glowa w dol. Zaczela sie niesamowita jazda... Thomas, trzymajacy sie nog Karawaniarza jak pijawka, widzial teraz raczej niewiele. Czul jednak potezne turbulencje, ktore jednoczesnie probowaly rozerwac go i ukrecic w pasie jak nac marchewki. Gerhard, trzymajac go za kostki, tak jak on trzymal Vlada, i poddawany takim samym silom, kilka razy omal nie wylamal mu stawow. Organizm ludzki jest jednak nadspodziewanie wytrzymaly, o czym Thomas juz sie przekonal, uchodzac calo podstepnemu atakowi Hossana Kraushaara. W najgorszej sytuacji byl Kevin, plynacy w ogonie. Szalejace wiry najbardziej musialy dawac sie we znaki wlasnie jemu, co potwierdzaly kwieciste przeklenstwa: -Dupignacka twoja w malpi ryj melona pletwo jedna, mlotkiem prasowana! Zebys tak... Auu! Flak ci do mulu, jak nie skonasz, lapo wredna! -Kevin, co sie dzieje? - zaniepokoil sie Thomas. - Jestes caly? -Caly, caly, nie ma spychu. Troche mi tylko pychol przyszuralo. -No to w porz... - zaczal Farquahart, kiedy ciezka stopa Vlada zamknela mu usta w pol slowa, brutalnie i niespodziewanie. To bylo troche tak, jak w tej zabawce z drewnianych kulek zawieszonych na niciach jedna za druga, w rownym rzedzie. Pociagales i puszczales pierwsza z nich, a kiedy zderzala sie z nastepna z kolei, odbijala sie nie ona, lecz ta, ktora zawieszona byla na drugim koncu szeregu. Kevin okazal sie teraz taka wlasnie kulka uderzajaca najpierw, a ojciec ta, ktora odbija sie w odpowiedzi. Zaskoczonym Karawaniarzem zarzucilo w bok o wiele gwaltowniej, niz wynikaloby to z samego dzialania zawirowan w zwezajacej sie przetoce, a Thomas, na ten jeden fatalny moment zdekoncentrowany przez okrzyki Kevina, rozluznil swoj uchwyt na lydkach starego. Pieta Vlada, jak celnie opadajaca piesc, wyrznela Thomasa prosto w podbrodek i odepchnela wystarczajaco daleko od osi przetoki, by prad wody przekrecil go jak patyk i ustawil w poprzek pedzacego przez tunel strumienia. Przyhamowalo go niczym na scianie, obrocilo wokol wszystkich trzech osi i w koncu ustawilo niczym barykade na drodze Gerharda i Kevina. W ulamku sekundy caly ich misternie spleciony lancuszek diabli wzieli. Obarczony dodatkowym ladunkiem i zaplatany w spadajacego nan z gory Kevina, von Klosky momentalnie stracil kontrole nad swoim polozeniem i wpadl na popychacze. Bezceremonialnie pchniety przez wioslujace pletwy polecial w dol, wyprzedzajac Vlada i przy okazji walac Thomasa kolanami w brzuch. Za nim runal Kevin, ostatecznie spychajac Farquaharta na przeciwlegla sciane przetoki wprost pod nastepny z ogromnych motywatorow. -Asekuracja, pusccie te zasrana asekuracje!! - wrzeszczal Karawaniarz. Thomasowi zostalo na tyle przytomnosci, by wykonac jego polecenie. Pozostali musieli chyba uczynic to samo, bo nagle niekontrolowane szarpniecia ustaly. Niemniej uderzenie miesistej pletwy i tak zdazylo go niezle ogluszyc. Slabiej, niz sie obawial, jakby oberwal w glowe mokra szmata, wystarczajaco jednak mocno, zeby kompletnie stracil orientacje. Chcial przyjac pozycje plodu, tak jak radzil Vlad, ale jego wysilkom skutecznie przeszkadzaly nieustannie pracujace popychacze. To bylo jak publiczna chlosta na rynku w Keshe, z ta tylko roznica, ze tutaj jego oprawcy bili na oslep, walac gdzie popadnie. Zaraz, o czym to stary mowil? Ze mozna wykorzystac popychacze do transportu wzdluz przetoki, chwytajac sie jednego i pozwalajac przerzucic sie do nastepnego. Co jednak latwo powiedziec, o wiele trudniej zrealizowac, zwlaszcza kiedy doswiadcza sie czegos po raz pierwszy. Przeklete machadla, sliskie i falujace bez ustanku, ni diabla nie chcialy dac sie zlapac. W koncu zdesperowany i obolaly od wymierzanych raz za razem ciegow, Thomas wyciagnal przed siebie rece w nadziei, ze moze jego przylgi same czepia sie ktorejs z pletw. Pierwsza tylko zeslizgnela sie bokiem po jego dloniach, nastepna podobnie. Thomasowi przemknelo przez mysl, ze byc moze robi glupstwo. Przeciez uderzajaca w wyprostowane rece pletwa bez trudu mogla mu je polamac. I wlasnie wtedy kolejny z popychaczy trafil w przyssawki pod wlasciwym katem, momentalnie porywajac go ze soba. Thomas zaczal fruwac tam i z powrotem niczym kleszcz na psim ogonie i choc to takze nie bylo szczegolnie przyjemne, przynajmniej nic go juz nie grzmocilo w potylice. Przywarlszy do popychacza pozostalymi frontowymi przylgami, poturbowany, ale chwilowo bezpieczny, rozejrzal sie za swoimi towarzyszami. Kilka metrow ponizej zobaczyl Vlada, ktory tak jak on latal w gore i w dol przetoki, uczepiony machajacej pletwy. Niestety, Gerharda ani Kevina nigdzie nie mogl dostrzec. Pozostawala tylko nadzieje, ze mimo wszystko nic im sie nie stalo i ze szczesliwie dotarli do wylotu przetoki po przeciwnej stronie septum. -Jak tam, synu? - uslyszal zatroskany glos Karawaniarza. - Mocno dostales? Szczerze powiedziawszy, popychacze spuscily Thomasowi takie manto, jak jeszcze nikt i nigdy. Nie mial jednak zamiaru dawac staremu kolejnej okazji do zlosliwosci, totez silac sie na nonszalancki ton, odrzekl: -Przezyje. Nie tak obity wychodzilem po meczach. Powiedz mi lepiej, co z nimi? -Chyba wylgaja sie z tego mniejszym kosztem niz my - odparl Vlad z cichym westchnieniem ulgi. - Ten Klosky ma wiecej szczescia niz rozumu, bo prawie od razu wpadl z powrotem w srodek pradu, a do tego jeszcze taki krolik z rekawa! -Jaki znowu krolik? -No, ta wasza poczwara! Nadela sie nagle jak ropucha i pociagnela Klosky'ego ze soba! Cale szczescie, ze Kevin odziedziczyl po mnie troche mozgu, bo jakby w pore nie chwycil sie jego asekuracji... -To moze juz nawet sa po tamtej stronie? - zasugerowal Thomas niesmialo. -Niewykluczone, chlopcze, niewykluczone. Bo czegos takiego nie widzialem, jak dlugo chodze ta droga. Thomasowi te dobre wiadomosci zdecydowanie poprawily humor. Zaraz jednak przypomnial sobie o diakonie i z miejsca sposepnial. -Deus, a jesli ten scierwoliz Ramirez rzeczywiscie gdzies sie tam zaczail? -E, tam! Nie wiem, jaki ten sukinsyn mial sprzet, ale szczerze watpie, zeby to bylo cos wiecej niz prosty osmoslon - odparl Vlad z przekonaniem. - Takim aroganckim bydlakom zawsze sie zdaje, ze sa niezniszczalni. Po mojemu, nawet jesli przeszedl zywy przez taki magiel, to o wlos, i pewnie jeszcze w tej chwili plywa nieprzytomny kolo falochronu. -A jezeli sie mylisz? -Hm, duchem Heleny nie jestem - mruknal Karawaniarz. - Jednak moj stary nos rzadko kiedy mnie zawodzi, szczegolnie gdy rzecz tyczy sie Rzeki. A tak w ogole ten lajnem nadziewany Ramirez to glupek, jesli mysli, ze przechytrzy Klosky'ego. Za krotki on nawet na swoj wlasny cien, padalec zarozumialy. -Nie lekcewaz szalencow, Vlad - odrzekl Thomas, ktoremu zaczynalo byc niedobrze od nieprzerwanej hustawki na popychaczu. - Oni zdolni sa do takich rzeczy, ze... Sluchaj, ruszmy sie stad, bo jeszcze troche, a znowu sie porzygam. Tylko powiedz, co mam teraz robic? -A wytrzymasz nastepna runde prania po tylku? -Jesli nie mam innego wyjscia... -Coz, mozesz jeszcze sprobowac wskoczyc z powrotem w srodek strumienia. Tylko ze jak ci sie nie uda dokladnie wstrzelic, cala zabawa w salonowca powtorzy sie od poczatku. Bezpieczniej byloby sie zwinac albo skakac z popychacza na popychacz. -Ale gdyby mi sie udalo, byloby o wiele szybciej, tak? -Ano byloby. -W takim razie zaryzykuje. Idziesz pierwszy? -Nie, poplyne za toba. -Jak uwazasz - powiedzial Thomas i z glosno bijacym sercem przygotowal sie do skoku w pedzacy strumien. Musial jeszcze wytrzymac pare machniec, zanim wyczul wlasciwy rytm i uznal, ze wie, jak to trzeba zrobic. Wyczekal na moment, kiedy jego popychacz znalazl sie na szczycie zstepujacej fazy wioslowania i wplynal pod jak najostrzejszym katem w srodek przetoki, od razu trafiajac w centralny prad. Wyciagnawszy cialo, z glowa pomiedzy wyprostowanymi rekami i ze wspomaganiem wlaczonych na pelna moc pednikow, pomknal niczym polujacy szczupak w dol. Tuz przed wejsciem w kolano przetoki wpadl w chwilowa panike na mysl, jak tez poradzi sobie na zakrecie. Okazalo sie jednak, ze z jego nowymi zmyslami, danymi mu przez kombinezon, stal sie prawdziwie rzecznym zwierzeciem, dla ktorego woda byla naturalnym srodowiskiem zycia. Zakret ze spiacym myncerem pokonal bez przeszkod, coraz mniej sie bojac, a coraz bardziej rozkoszujac niesamowita jazda we wnetrznosciach Drzewa. Kiedy przemierzyl ostatni odcinek prostej i wychynal z gardzieli przetoki w segmencie York, byl juz gotow na nastepna przejazdzke, o ile ktos by mu ja zaproponowal. Lej nie mial tutaj tak ostrej krzywizny, jak ten w Keshe, za to znajdowal sie na wiekszej glebokosci. Thomas odplynal w lewo i obejrzal sie za siebie akurat w sama pore, by zobaczyc Vlada, wyskakujacego z gardzieli jak pstrag z wodospadu. Stary, opasly szklarz wykonal jeszcze pelen nieoczekiwanej gracji zwrot przez plecy, po czym podplynal do czekajacego nan Farquaharta. -Ales dal popis, niech cie! - wykrzyknal z nieklamanym uznaniem Karawaniarz. - Szybko sie uczysz, synu! Ze starym dzialo sie chyba cos niedobrego, bo byl to juz drugi komplement, jaki w ciagu zaledwie kilku minut Thomas uslyszal z jego ust. -Wyszlo mi bardziej ze strachu niz z racji umiejetnosci - odparl zazenowany, ale i mile polechtany pochwala Karawaniarza. -Ze strachu to sie mozna najwyzej zesrac w gacie - podsumowal Karawaniarz autorytatywnie. - Nie, chlopcze, od razu widac, ze czujesz, o co chodzi. -Skadze - zaoponowal Thomas. - To wszystko przez ten kombinezon, doslownie sam mnie niosl. -Kombinezon, nie kombinezon, ja tam swoje wiem - rzekl stary i dodal z pozorna obojetnoscia: - Nie powiem jednak, ze sie marnujesz i ze pod moim okiem szybko wyrobilbys sie na pierwszego w fachu, bos przeciez wpatrzony w tego podstepnego Klosky'ego jak w gola babe. Thomas nie mogl powstrzymac sie od smiechu. -Wybacz mi, ale nawet nie bede tego komentowal - odparl w koncu. - Ani tlumaczyl ci slowa "lojalnosc", bo pewnie i tak bys tego nie pojal. -No to sie grubo mylisz, Farquahart. -A, rzeczywiscie, przepraszam. Zapomnialem o jednej osobie. - Thomas prychnal z sarkazmem. - O tobie, Karawaniarz. Wszyscy inni obchodza cie tylko wtedy, gdy mozesz na nich, albo dzieki nim, cos zarobic, wiec mi tu nie kadz, dobrze? -Bzdura, synu - odrzekl Vlad, niespeszony kasliwoscia Farquaharta. - Ale co ja cie bede przekonywal, ty przeciez i tak wiesz lepiej, prawda? Ten stary lis Klosky ponapychal ci mokrych trocin do mozgownicy i przywiazal do siebie jak psa! A ty, co ty z tego masz, he? Same tylko klopoty, jesli mnie wzrok i sluch nie oklamuja. Ech, glupi jestes, Farquahart, jesli myslisz, ze dla jakichs tam idealow warto sobie zycie pokiereszowac. -Ja ci juz chyba cos powiedzialem, staruchu! - warknal Thomas, czujac, ze znienacka wykluwa sie kolejna awantura z tym egoistycznym satyrem. -Ty powiedziales mnie, a ja mowie tobie: za nic nie warto! - wyrzucil z siebie Vlad. - Sam mialem kiedys w glowie nafajdane tak jak ty, ale w pore wzialem sobie na przeczyszczenie i... -Dosyc! - przerwal mu Thomas ostro, na dobre rozzloszczony tyrada starego. - Widze, ze zapomniales, kto tu za kim idzie i gdzie czyje miejsce, co? No to ja ci zaraz przypomne, dziadu jeden. Stawiaj ten swoj tlusty tylek do pionu, no juz! A teraz szukaj Gerharda, jesli nie chcesz, zeby ta czcza gadanina powaznie zaszkodzila twojemu zdrowiu! I dla podkreslenia, ze ich podwodna dyskusja dobiegla konca, Thomas odbil sie od dna i ruszyl przed siebie, na chybil-trafil kierujac sie w strone prawego brzegu. -Nie roznisz sie wiele od tych gowniarzy, zbalamuconych przez czerwono-czarnych, wiesz o tym, Farquahart? Ej, nie tam, tylko w lewo! Thomasowi wcale nie spodobala sie ostatnia uwaga, lecz zacisnal zeby i zwinnie zakrecil tuz ponad dnem, podazajac za Vladem. Doplynawszy do brzegowej skarpy, obydwaj zatrzymali sie na moment, a potem ostroznie uniesli ku powierzchni, czerniejacej jak noc nad ich glowami. -Czemu tu jest tak ciemno? - zaniepokoil sie Farquahart. -Korzenie... - mruknal Karawaniarz zdawkowo. Chwile pozniej glowa Thomasa zetknela sie ze sprezystym sklepieniem. -Co jest? Las rosnie tutaj juz nawet w Rzece? - zdziwil sie, od tafli wody dzielilo ich bowiem jeszcze ladne kilka metrow. -Nic nie rosnie. Po prostu odboj je zalal - powiedzial Karawaniarz, zrownujac sie z Farquahartem. - Musielismy trafic akurat na sam szczyt spietrzenia. , Wiec to pewnie dlatego Rzeka wydawala mi sie tutaj glebsza, pomyslal Thomas i chwytajac sie korzeniowej platformy od spodu, zaczal przesuwac sie ku jej krawedzi. -Czekaj no! - powstrzymal go Vlad. - Co ty, zglupiales? Chcesz, zeby cie fala zwrotna pociagnela? Dobrze, zes sie zlapal tych patykow, i na razie ich nie puszczaj, bo polecisz. Thomas o nic nie pytal, tylko chwycil sie mocniej korzeni. Byl z Karawaniarza kawal interesownego sukinsyna, to fakt. Ale prawda bylo rowniez, ze znal sie na swoim fachu jak malo kto, i w sprawach Rzeki czy Lasu Thomas absolutnie nie zamierzal z nim dyskutowac. Wkrotce poczul, jak woda, dotad prawie nie-poruszona, zaczela na niego napierac z wyczuwalna moca. Spietrzona wczesniej sila bezwladnosci na przegrodzie, wracala teraz na polnoc, zmuszona nieublaganymi prawami fizyki do wyrownania poziomow. Znowu wokol glowy Farquaharta zaczely fruwac przerozne podwodne smieci, uniesione gwaltownym pradem. Woda rwala coraz szybciej, wlewajac sie z powrotem do segmentu i kladac Thomasa na plataninie korzeni, niemal rownolegle do dna. Gdyby sie w tej chwili puscil, mogloby go na nich niezgorzej poharatac. Trzymal sie wiec z calych sil, podczas gdy wiry, tworzace sie na styku Las-Rzeka, ssaly go i szarpaly. Najwiekszy impet trwal jednak krotko i juz po kilkudziesieciu sekundach woda opadla do swojego normalnego stanu, co pozwolilo im odetchnac. -Koniec? - spytal Thomas, na wszelki wypadek nie zwalniajac jednak uchwytu na korzeniowym sklepieniu, zwieszajacym sie teraz kilkanascie centymetrow nad powierzchnia Rzeki. -Koniec - potwierdzil Karawaniarz. - Mozemy wylazic. Na rekach przeciagneli sie do krawedzi platformy i odgarniajac z twarzy mokre fredzle obrosnietych glonami korzonkow, ostroznie wychylili glowy na powierzchnie. Thomas rozejrzal sie po zupelnie nowej dla niego okolicy i poczul uklucie rozczarowania. Albowiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka, to miejsce niczym sie nie roznilo sie od poludniowego Keshe. Taka sama Rzeka, prosta jak strzelil, zwarta sciana porastajacego przeciwlegly brzeg Lasu, ciagnaca sie az po zamglony horyzont, i przypory, niebotyczne, lukowato wygiete, sterczace nad zielono-perlowym krajobrazem niczym odnoza jakiegos kolosalnego pajaka. Innymi slowy, brakowalo egzotyki, ktorej Thomas caly czas podswiadomie oczekiwal. Nie bylo tez swiecacych kul ani innych pociskow pedzacych ku nim zdradziecko. Nic, tylko cisza, podkreslana szumem plynacej wody. -Sluchaj no, maly, a moze bys tak skomunikowal sie w koncu ze swoim przyjacielem, jak myslisz? - odezwal sie Vlad, upewniwszy sie, ze nikt nie strzela do nich z ukrycia. -Thomas pospiesznie otworzyl komplant w pasmie komunikacji ogolnej. Niech sobie stary slucha. -Gerhard? -Tom? - uslyszal niemal natychmiast w odpowiedzi. - No, nareszcie! Nic ci nie jest? -Nie, wszystko w porzadku. -A stary? -Zyje, i marudzi, jak zawsze. Gdzie jestescie? -A wy? -My... - zaczal Thomas i zamilkl, rozgladajac sie juz nieco uwazniej dookola. Po jego prawej stronie wznosila sie pozornie nieskonczona sciana septum, ktora przez swoj ogrom sprawiala wrazenie odleglej zaledwie na wyciagniecie reki. -Ee... jakies cwierc kilometra od przegrody, na prawym brzegu. A wlasciwie to jeszcze w wodzie. -To dobrze - odparl von Klosky, wyraznie uspokojony. - My tez wyladowalismy po tej stronie akweduktu. Kevin przeprowadzil mnie przez taka mala przecinke miedzy pniami. Cholernie trudno ja zauwazyc, bo cala jest zaslonieta przez pnacza, ale jak podplyniecie jeszcze troche dalej... -Klosky, ja wiem, gdzie to jest! - przerwal mu Vlad z irytacja. - W koncu sam te cholerna szczerbe robilem. -Ty? - zaciekawil sie Thomas. -I cos taki zdziwiony? - warknal Karawaniarz. Thomas z wolna przestawal reagowac na burkliwosc, ktora dla Vlada byla po prostu czyms zwyczajnym. -No przeciez twierdziles, ze nie byles tutaj od ponad trzech lat. -Zgadza sie. A co ma jedno do drugiego? -Moze nic, ale wydawalo mi sie, ze Las bezzwlocznie zabliznia wszystkie swoje rany - odparl Thomas z nutka drwiny w glosie. -No to ci sie wydawalo - zbyl go Karawaniarz. Po czym przekrecil sie w wodzie, wyrzucil rece daleko przed siebie na korzenie i z zadziwiajaca lekkoscia wywindowal swoje potezne cielsko do gory. Z glosnym mlasnieciem spleja ugiela sie niebezpiecznie pod imponujaca masa starego, choc w istocie mogla bez trudu udzwignac jeszcze z dziesieciu takich jak Vlad. Stanawszy na niej, Karawaniarz sciagnal kaptur z glowy, przeczesal palcami rzadkie, siwe wlosy i popatrzyl pytajaco na Farquaharta. -A ty na co czekasz? Idziesz czy zostajesz pod tymi farfoclami na zawsze? -Ide, ide... - mruknal Thomas, nieufnie probujac dlonia korzeniowego pomostu. Dranstwo chwialo sie cale i kolysalo jak slomiana mata, skoro jednak opasly Karawaniarz nie zapadl sie w tym po szyje... Przez ' chwile Thomas szukal dobrego oparcia dla rak, a potem podciagnal sie, i ze zrecznoscia, ktora pomimo jego zdecydowanie i mlodszego wieku pozostala daleko w tyle za tym, co przed sekunda zademonstrowal stary szklarz, wygramolil sie w koncu na chybotliwy, klaskajacy i oslizgly od wodorostow kolnierz Lasu. -Jak kulawa swinia - Vlad skomentowal jego wysilek z typowym dla siebie taktem. -Ach, odczep sie wreszcie ode mnie! - syknal Thomas ze zloscia, zmeczony nieustannym dogadywaniem Karawaniarza. - Prowadz lepiej do tej przecinki, bo dzien sie konczy. Korzeniowy nawis, w niektorych miejscach nie szerszy od farmerskiej kladki, ciagnal sie nieprzerwanym pasem wzdluz calego brzegu. Vlad maszerowal po nim z wielka pewnoscia siebie, co Thomas obserwowal z nieklamanym podziwem. Dla niego samego bylo to kilkadziesiat metrow jednej z najbardziej wyczerpujacych wedrowek w zyciu. Chybotliwy pomost wystawial na ciezka probe jego koordynacje ruchowa, a przy tym wciaz musial uwazac, zeby nie zawadzic o jakis wystajacy ulomek, nie wejsc w dziure albo nie zeslizgnac sie po sluzowatym, smierdzacym kozuchu glonow z powrotem do wody. Totez kiedy dotarli do zamaskowanego wylomu w scianie drzew, nogi drzaly pod nim jak po kilku-kilometrowym biegu, a pot kapal mu na oczy. -I gdzie to przejscie? - wysapal, ocierajac czolo rekawem. -Tutaj. - Vlad odsunal na bok dlugie girlandy winobluszczu i odslonil dwumetrowej szerokosci wyrwe. Nie wycieta, lecz po prostu pozbawiona drzew, jakby one nigdy w tym miejscu nie wyrosly. -Jak tys ja zrobil? - zainteresowal sie Thomas. Karawaniarz odwrocil ku niemu swoja pomarszczona twarz i mruzac chytrze oczy, spytal: -A co, chcialbys wiedziec? Przyjmij moja propozycje, chlopcze, to wszystko ci powiem. Thomas lypnal na Vlada z ukosa. -Zdawalo mi sie, ze ten temat mamy juz za soba - powiedzial twardo. -Jestes zupelnie pewien? Moze sie jednak zastanowisz? - nie chcial ustapic Karawaniarz. --Zastanowilem sie. Maszeruj! - zakomenderowal Thomas zwiezle i dzgnal Vlada palcem w plecy dla wiekszej zachety. -Az zal patrzec, jakis ty glupi. - Stary pokrecil glowa z politowaniem, lecz po nastepnym ponaglajacym szturchnieciu zamilkl i poslusznie wlazl miedzy drzewa. Thomas postapil za nim w mrok, ktory po jasnosci otwartej przestrzeni odebral w pierwszej chwili jako calkowity i nieprzenikniony. Jego wzrok przestawil sie jednak szybko i niemal od razu wychwycil waska sciezke, wykarczowana badz w jakikolwiek inny sposob wykonana w gestwinie. Niedlugo nia szli, bo zaledwie kilkanascie krokow dalej sciezyna rozszerzyla sie w mikroskopijna polanke. Gerhard i Kevin, bez watpienia cali i zdrowi, czekali na nich, przysiadlszy na zdjetych z ramion plecakach. Regulamin zas wdrapal sie na jeden z pni, skad przygladal sie im teraz obydwiema parami oczu. -No, jestescie - przywital ich Gerhard, wstajac. - Mieliscie klopoty? -Nie, nieszczegolnie - odparl Thomas. - A czemu pytasz? -Troche dlugo wam zeszlo. -Przez drobiazgi - baknal Farquahart, katem oka zerkajac na Karawaniarza. - No i jak, nie natkneliscie sie na tego scierwojada Ramireza? -Nie. - Von Klosky potrzasnal przeczaco glowa. - Sladu po nim nie ma, -A nie mowilem? - rzekl Vlad z satysfakcja. - Ta kanalia przepadla w przetoce, nie moze byc inaczej. Po minie Gerharda widac bylo, ze ma na ten temat inne zdanie ale na glos nic nie powiedzial. Zamiast tego podniosl plecak, lozyl go z powrotem na ramiona i spytal: -Rozumiem, ze jezeli mamy gdzies przenocowac, to nie tutaj? -I slusznie - potwierdzil Vlad, przepychajac sie na przod. - Odpowiednie miejsce jest dopiero kilkaset metrow stad. -No to prowadz. Zaraz za rozszerzeniem sciezka skrecala na prawo i podazala odtad mniej wiecej rownolegle do Rzeki. Thomas mial wrazenie, ze idzie ciasnym, wybudowanym ludzka reka korytarzem. Drzewa staly tu bowiem jedno obok drugiego gesto jak mur, podloze pod stopami bylo solidne jak miejski trotuar, a nad glowa splecione ciasno korony tworzyly niemal jednolite sklepienie. Deus, ale jak takie cos jest w ogole mozliwe? I co sie stanie, jesli ktoregos dnia ludzie ostatecznie przegraja z naporem tego monstrum? Zaczna zyc w wydrazonych w drewnie tunelach? Na platformach wspartych o spilsnione korony drzew? A uprawy? Gdzie mieliby je prowadzic? -Stajemy tutaj. - Glos Karawaniarza przerwal jego rozmyslania. Thomas rozejrzal sie dookola zadziwiony zmiana, jaka tymczasem zaszla w otoczeniu. Tym razem polana, na ktora wyprowadzil ich Vlad, byla pokazna, Las wyraznie sie przerzedzil, nareszcie przypominal... las. Drzewa w kazdym razie rozstapily sie na tyle, ze mozna bylo miedzy nimi zupelnie swobodnie przejsc, chociaz nadal na jedno przypadalo nie wiecej niz kilka metrow kwadratowych. Wszyscy pozdejmowali plecaki, wiec i on zrzucil swoj, na ktorym zreszta natychmiast usiadl, jako ze zmeczenie po tak pelnym wrazen dniu odezwalo sie nagle ze zdwojona sila. Nie mial jednak pretensji do swojego ciala za to, ze zaczelo sie buntowac. Przeciwnie, calkiem dobrze bylo mu z uczuciem wyczerpania po solidnym wysilku i ominieciu niebezpieczenstw, poniewaz nigdy dotad nie odczuwal rownie gleboko, ze zyje, ze po prostu istnieje. Niemniej, gdyby w tej chwili kazano mu zrobic chocby jeszcze jeden krok, odmowilby zdecydowanie. Ale reszta towarzystwa wygladala na podobnie skonanych jak on. Kevin siedzial, ziewajac rozdzierajaco, Gerhard zamyslil sie nad czyms, wsparlszy brode na rece. Vlad natomiast zrzucil kombinezon, przeciagnal sie szeroko, a potem stanal pod najblizszym drzewem i bez skrepowania zaczal oprozniac pecherz. Thomas uswiadomil sobie naraz, ze od dluzszego czasu czegos mu w zachowaniu Karawaniarza brakuje. Tego niepokoju i podenerwowania, tak jeszcze widocznego w Keshe. A przeciez Vladowi nie moglo ujsc, ze co najmniej dwukrotnie tego dnia przekroczyl strefe bezpieczenstwa, jaka wyznaczyl mu Gerhard. Nic jednak nie wskazywalo na to, by Karawaniarz zamierzal wpadac w panike. Czyzby faktycznie przejrzal oszustwo von Klosky'ego? Lecz jesli tak, to dlaczego nie wypomnial im tego od razu, jak mial w zwyczaju? Juz dawno powinien zrobic karczemna awanture, a tymczasem spokojnie zalatwia potrzebe pod drzewem... Bylo to dziwne i intrygujace, jakby prostolinijny Karawaniarz odslonil przed nim zupelnie nowe oblicze, czlowieka przewrotnego i zdolnego do wyrachowania. Gdyby jednak Thomas znal starego lepiej, wiedzialby, gdzie lezy prawdziwa przyczyna jego beztroski. Wiedzialby rowniez, czemu biedak tak szybko stracil rezon u siebie w domu po tym, jak Gerhard wypomnial mu smierc Sigo i Ochlaptusa. Stracil, bo naprawde byl temu winien i nigdy nie zdolal sobie tego wybaczyc. Tym bardziej ze ci dwaj nie zgineli wcale z powodu jego zdrady czy egoizmu, lecz dlatego ze Vlad najzwyczajniej w swiecie... zapomnial. W skafandrze nieszczesnego Sigo Thorndheima, ktorego ulomny organizm odrzucal kazdy implant, zapomnial zainstalowac komunikator, Ochlaptusowi zapomnial przekazac wiadomosc, mimo iz zapisal ja na kilku osobnych kartkach... A teraz zapomnial nawet o pasozytach Gerharda, ktore juz za kilka godzin mialy wydostac sie do jego krwi. Po prostu zapomnial. Na smierc. ROZDZIAL 8 -Nosal, daj no te szkielka!Nosal, niewysoki, wiecznie zgarbiony i jakajacy sie chlopak o twarzy szympansa, nie przepadal za rozstawaniem sie z zabawkami, ktore raz dostal w swoje rece. Prymitywna luneta z bambusowych rur i starych, nadlupanych soczewek z Krysztalu Nieba nie stanowila wyjatku. Totez kiedy Wydra wyciagnal po nia reke, Nosal cofnal odruchowo swoja, broniac sie przed odebraniem mu jego wlasnosci. -A c-co tam masz? J-j-ja pop-patrze! Wydra spojrzal na niego jak ludozerca na zepsute jedzenie. -Dawaj zaraz te szkla, Nosal! -A-ale ty m-rn-mi znow tego n-nie od-dasz, Wydra! -Oddam, oddam - uspokoil go zniecierpliwiony Wydra i zanim tamten zdazyl sie zorientowac, wyrwal mu lunete z dloni. Nosal popatrzyl z zalem na swoja pusta reke, a potem na Wydre. -No i co sie tak gapisz, prochelcu? Przeciez powiedzialem, ze ci oddam, jak pragne zzieleniec. Przylozyl lunete do oka i wyostrzyl obraz, przesuwajac bambusowy tubus. -Ha, dobrze widzialem! Jest jakis! -C-co? -Masz, popatrz. Nosal pochwycil lunete, uszczesliwiony. -G-gdzie? -O, zaraz przy rozwidleniach Wasa. Plywa tam taka wielka kupa galezi, widzisz? -Kupe w-widze, ale nic p-poza rym. - Jak to, nic? Czlowiek tam jakis jest! Nosal wpatrywal sie intensywnie, z wielkim ukontentowaniem poruszajac tubusem lunety w przod i w tyl. Naraz podskoczyl, az cala platforma obserwacyjna, z ktorej od kilku godzin przepatrywali Rzeke w poblizu Wielkiej Sciany, zachybotala niebezpiecznie, i zapiszczal z radosci. -Aha, jest t-tam przy tych ga-galeziach, rzecz-czywiscie! Odjal lunete od oka i wyszczerzyl swoje przerzedzone zeby do Wydry, ktory odwzajemnil sie rownie tryumfalnym usmiechem. -Co mowil nasz wielebny? Zeby lapac i przyprowadzac mu kazdego, kogo zobaczymy w Rzece, a juz najbardziej takich, co wyplyneli spod Brody Wielkiej Sciany, tak? -No - przytaknal Nosal. -I ze tych, co mu takich przyprowadza, wielce nagrodzi i obdarzy szczegolnymi laskami, tak? -C-cos takiego g-g-gadal, no... - przytakiwal dalej Nosal. -A czy ktos z naszych juz mu przyprowadzil? -A n-nie wiem... -No przeciez nikt jeszcze nie przyprowadzil, Nosal, nikt! -I c-co z tego? -To z tego, glupku, ze mozemy byc pierwsi i wielebny nigdy nam tego nie zapomni. Moze nawet zrobi nas ministrantami! Nosalowi od razu oczy zablysly, rozpalone nagla gotowoscia do dzialania. Znowu popatrzyl przez lunete na Rzeke. Po chwili odwrocil sie do Wydry wyraznie posmutnialy. -Te, W-wydra, ale t-to chyba jest t-t-trup. -Pokaz no... Tym razem Nosal poslusznie oddal mu instrument. Soczewki lunety, po amatorsku wykonane i osadzone, a do tego jeszcze brudne od ciaglego obmacywania przez Nosala, dawaly bardzo kiepski obraz. Wydra dostrzegl jednak kilka duzych krabow, ktore pojawily sie juz na rozgalezieniach Wasa, badajac ewentualna zdobycz. -Moze nie, moze tylko nieprzytomny - powiedzial cicho. - Ale nawet gdyby, wielebny mowil, zeby zdechlych tez mu przynosic. Nie wiem po co, ale tak mowil. -To c-co robimy? - spytal Nosal. Wydra pociagnal nosem, mimo uprzedniego zapalu niezbyt uszczesliwiony perspektywa wytaszczania z wody topielca. -No co, pojde chyba po niego. Podaj mi line. Wydra chwycil podany mu przez kompana powroz i zszedl po drabince sznurowej na dol. -Nosal! - krzyknal do gory. - Pilnuj, zeby sie gdzies nie zaplatala albo nie zaczepila. Jak dam znak, ciagnij. Z lina w lewej dloni Wydra wszedl do wody. Prad byl coraz wolniejszy, a woda przy scianie coraz wyzsza., powinien sie wiec pospieszyc, jesli mial zdazyc przed odbojem. Jak przystalo na kogos, kto dobrze zasluzyl na swoje przezwisko, Wydra szybko i bez wysilku pokonal odcinek pomiedzy brzegiem a zwalem naniesionych przez Rzeke galezi, przy ktorym unosilo sie bezwladne cialo. Podplynal blizej i sprobowal odwrocic je na plecy. Ale topielec byl wielki jak on i Nosal razem wzieci, totez po kilku nieudanych probach dal temu spokoj. Przepedzil tylko kraby i trzymajac sie jedna reka plywajacej sterty odpadkow, druga zrecznie przewiazal lina cialo pod ramionami. Kiedy wszystko bylo gotowe, pomachal do Nosala. Lina napiela sie i topielec, z jednej strony holowany z wysilkiem przez jakale, a z drugiej popychany i utrzymywany na kursie przez plynacego obok Wydre, ruszyl ku brzegowi. W sama pore zreszta, bo woda w Rzece praktycznie przestala plynac w poziomie, tylko wznosila sie juz coraz gwaltowniej. Jeszcze kilka minut i utworzy potezny wal, ktory odbije sie od Wielkiej Sciany i ruszy w przeciwnym kierunku. -Nosal, przywiaz line! - krzyknal Wydra, kiedy dowlekli domniemane zwloki do brzegu. Wyskoczyl zwinnie na zwarta platanine korzeni tworzacych w tym miejscu naturalny pomost i sprobowal wciagnac na nia cialo, ktore jednak okazalo sie za ciezkie dla jednej pary rak. Przywolal wiec Nosala, i w koncu we dwojke jakos je wywindowali na platforme obserwacyjna. -Ale w-wielki! - powiedzial Nosal z pelnym zazdrosci podziwem. Sam byl raczej niepozornego wzrostu, ale dobrze umiesniony. - I co, t-trup? Topielec, niewatpliwie plci meskiej, lezal teraz na plecach. Na glowie mial jakas scisle przylegajaca maske, naddarta jednak w wielu miejscach. Kiedy Wydra zaczal ja sciagac, pekla nagle i w rece zostaly mu tylko skurczone strzepy. -Co to b-b-bylo? - spytal wiecznie ciekawski Nosal przyciszonym glosem. -A bo ja wiem? Jakies cos, moze zeby nikt go nie poznal? Nie wiem. - Cisnal podarta maske do wody. Wydra pochylil sie nad ogromnym mezczyzna i przylozywszy palce do jego szyi, sprawdzil, tak jak kiedys nauczyl go ojciec, czy krew wciaz plynie w jego zylach. -Zyje jeszcze! - wyszeptal do Nosala. - Trzeba go jak najszybciej zaniesc do wielebnego. Dawaj troki, Nosal! Jakala poslusznie spelnil jego polecenie i wkrotce wielkolud byl gotowy do drogi, uwieszony pod bambusowym dragiem niczym trofeum mysliwskie. Chlopcy odczekali, az wielka fala przetoczy sie na poludnie, a potem ostroznie opuscili zdobycz na lesny trakt, zsuneli sie w slad za nia i zarzuciwszy swoje koromyslo na ramiona, ruszyli zwawo ku osadzie. * * * Maurice Koresaria pojawil sie w segmencie York bez zadnej wiedzy o miejscowych realiach, za to od stop do glow przepelniony misyjnym zapalem, fanatyczna zarliwoscia, nieograniczona wiara w swoj Kosciol i we wlasne mozliwosci oraz cala masa innego pseudoreligijnego smiecia. Indoktrynerzy KOR wypchali go swoim farszem tak dokladnie, ze nieszczesny Maurice zapomnial nawet swojego poprzedniego prawdziwego imienia i nazwiska.Pozbawiony wyczucia i doswiadczenia, przez pierwsze tygodnie popelnial jeden kardynalny blad za drugim, z ktorych chyba najwiekszym bylo naiwne przekonanie, ze wszyscy padna na kolana na sam jego widok. Nastepnym byla decyzja, o ustanowieniu pierwszego z przyczolkow Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia w najludniejszej z tutejszych osad, w trapersko-przemytniczej ostoi Fairy. Zaanektowal opuszczona tawerne na obrzezach miesciny, po czym zazadal, ot tak po prostu, zeby do poludnia nastepnego dnia wszyscy zlozyli mu wizyte w celu zadeklarowania wiernosci ideom Kosciola oraz jemu, diakonowi tego Kosciola. "Gdybyscie zas nie posluchali...!" - zagrozil... Ludzie, i owszem, zlozyli mu wizyte, po ktorej ten zadufany idiota ocknal sie na drugi dzien w kupie nieczystosci za osada, nieludzko poturbowany i bliski smierci. Jednak jakims cudem przezyl i kiedy w koncu wylizal sie na tyle, ze mogl kustykac o wlasnych silach, powlokl sie przed siebie, obolaly, glodny i rozwscieczony. Niemniej pranie mozgu zrobilo swoje, jako ze ta bolesna przygoda jedynie wzmogla jego determinacje i misyjna gorliwosc. Przez wiele dni maszerowal bez celu lesnymi ostepami, zywiac sie, czym popadnie, az dotarl w koncu w odludne miejsce na polnocy, tuz u podstawy zywosklonu. Tam oddal sie glebokim medytacjom, ktore doprowadzily go ostatecznie do wniosku, ze nawracanie tej poganskiej holoty w pokojowy sposob nigdzie go nie zaprowadzi i ze nalezy diametralnie zmienic taktyke. W ciagu kilku pierwszych tygodni po ozdrowieniu rozpoznawal tylko ostroznie teren, z wolna komponujac mape calej lewobrzeznej polowy segmentu. Okazalo sie, ze ludzi mieszka tu tylu, co kot naplakal, za to sa oni nadzwyczaj wyczuleni na intruzow. Totez przez kolejne dwa miesiace Koresarii udalo sie ukrasc im zaledwie kilka podstawowych narzedzi, troche zapasow i pare innych przypadkowych drobiazgow, jakie wpadly mu w rece. Niewiele tego bylo, jak na poczatek budowania przyszlej chwaly jego parafii, ale Maurice czul sie jak pokutnik i meczennik za sprawe, a to wprawialo jego zdeformowana jazn w doskonaly nastroj. Zabral sie ochoczo do dziela i po pol roku iscie galerniczej pracy wybudowal prymitywne osiedle, oczami wyobrazni widzac je rozrastajace sie w niedalekiej przyszlosci we wspaniala, silna i prezna gmine, a pozniej w jeden z najwazniejszych, jesli nie najwazniejszy osrodek krzewienia prawdziwej wiary w calym Drzewie. Potem zaczely sie jego calonocne wyprawy w glab segmentu, podczas ktorych, niczym ucielesnienie potwora z dzieciecych koszmarow, obezwladnial i porywal synow i corki nielicznych mieszkancow segmentu York. Po pierwszej udanej wycieczce dlugo nie wychylal nosa ze swej samotni, z niepokojem czekajac na reakcje tubylcow, ktorzy juz przeciez raz zademonstrowali, co potrafia. Kiedy jednak caly miesiac minal bez zadnej proby odbicia mu "uczniow", Koresaria nabral pewnosci siebie. I choc szczescie usmiechalo sie do niego przecietnie tylko raz na kilkadziesiat eskapad, to i tak do konca pierwszego roku zdolal zapedzic do swojej zagrody szescioosobowa grupke "owieczek". Z owieczkami tymi postepowal zgodnie z wdrukowanymi mu do mozgu instrukcjami, przewidzianymi na takie okolicznosci. Wkrotce mial dwoch wiernych i calkowicie mu poslusznych akolitow, ktorych rola polegala glownie na trzymaniu w ryzach pozostalych parafian oraz "werbowaniu" nowych. Pod koniec drugiego roku w Yorku Maurice mial juz jakie takie rozeznanie w lokalnych stosunkach, glownie dzieki informacjom uzyskanym od kolejnych "nawroconych". Wiedzial na przyklad, ze z polnocy, a nieco rzadziej z poludnia, przedostawali sie do Yorku od czasu do czasu rozni obcy. Oczyma swej przepelnionej religijnym entuzjazmem duszy Koresaria widzial w nich potencjalny material na nowych czlonkow ich wspolnoty, potencjalne zagrozenie dla ich wspolnoty, potencjalne zrodlo nowych, cennych informacji dla przywodcy ich wspolnoty, ewentualnie dowolna kombinacje kazdego z powyzszych. Zorganizowal wiec regularne wachty w poblizu najbardziej prawdopodobnych miejsc pojawiania sie przybyszy z zewnatrz, i cierpliwie czekal, w tym czasie prowadzac codzienna, rutynowa robote pasterska. Plan jednak zawodzil. Mijaly tygodnie, a obcych jak nie bylo, tak nie bylo. Maurice nadal nie rezygnowal, niemniej po trzech miesiacach bezowocnych wacht powracajacy z pustymi rekoma czatownicy spowszednieli mu calkowicie. Totez kiedy do chaty diakona (z typowo koscielna emfaza zwanej Domem Boskiej Harmonii) wszedl akolita i oznajmil przybycie dwoch nastepnych wiernych, Koresaria nie raczyl nan nawet spojrzec. Machnal tylko niecierpliwie reka. -Modle sie teraz i medytuje. Wiec jesli nie macie zadnych wazniejszych spraw, to wynocha. Rumor w izbie zmusil go jednak do przerwania lektury swoich ukochanych Wersetow. Zirytowany uniosl glowe znad modlitewnika... i otworzyl szeroko oczy ze zdziwienia. -A co wyscie mi tu przyniesli? - zapytal, na wszelki wypadek od razu okraszajac tembr swojego glosu kaplanskim gniewem. -Mmmm-m-m-myyy - zaczal Nosal, ze zmeczenia i strachu zacinajac sie jeszcze bardziej niz zwykle. Wydra natychmiast kopnal go ostrzegawczo w lydke, zeby przestal sie osmieszac. Kopniak byl jednak na tyle mocny, ze zmeczone nogi ugiely sie pod Nosalem, biedak stracil rownowage i padl jak dlugi na podloge, pociagajac za soba ciezkie nosidlo. Bambusowy drag wyslizgnal sie Wydrze z dloni i z glosnym lomotem polecial w dol, uderzajac nieszczesnego Nosala w ciemie. -Co wy mi tu za kretynskie przedstawienie odstawiacie, smierdziele! - zagrzmial Maurice. -MysmygoznalezliwwodzieprzyScianie, wielebny! - wyrzucil z siebie Wydra jednym tchem, starajac sie zdazyc, zanim reka diakona wyladuje na jego szczece. Dopiero wtedy Maurice przyjrzal sie uwazniej temu, co przyniesli ci dwaj z nowicjatu. Do nosidla, jak ustrzelony leniwiec, przywiazany byl poteznych rozmiarow mezczyzna, a raczej jego mokre zwloki. Mial na sobie ubranie nieznanego kroju, teraz cale poszarpane i rozowe od nie do konca wyplukanej przez wode krwi. Na ciele widac bylo wiele ran, w wiekszosci rozleglych otarc i zadrapan, brakowalo mu tez kawalka malzowiny usznej. Przez piers mial przewieszona jakas torbe czy sak, wygladajacy na nienaruszony. -A wiec mowicie, ze wylowiliscie go z Rzeki tuz przy Scianie, tak? Wydra potwierdzil energicznie. -Szkoda tylko, ze to juz trup. -Jak mysmy go wyciagneli, to jeszcze troche zyl, przewielebny! -Hm... - mruknal Maurice pod nosem i ukleknal przy obcym. Zbadal nadgarstek mezczyzny, przylozyl ucho do jego piersi, na koniec przytknal posliniona dlon do ust olbrzyma. Chlopak mial racje; w nieznajomym wciaz tlilo sie zycie, choc jego plomyczek byl coraz slabszy. Koresaria podniosl sie z podlogi i nie zdradzajac, jaki byl wynik jego ogledzin, przyjacielskim ruchem reki przywolal do siebie Wydre i Nosala. -Martwy czy nie, uczyniliscie ze wszech miar slusznie, przynoszac tego czlowieka do mnie. Widze, ze jest w was wiara i szczera wola, by jak najlepiej sluzyc naszemu Kosciolowi, moi mali bracia. Mozecie byc pewni, ze Harmonijny Bog juz zapisal sobie wasz bogobojny uczynek. Idzcie teraz i - tu zawiesil glos dla lepszego efektu - badzcie gotowi do ministranckiej sluzby przy dzisiejszej mszy nocnej. Nosal i Wydra popatrzyli na siebie uszczesliwieni. Potem z wdziecznoscia ucalowali wyciagnieta dlon diakona i wybiegli z Domu jak dwa psy za koscia. Tym glupim dzikusom tak niewiele potrzeba, pomyslal Maurice z satysfakcja. A oni tu prawie wszyscy jeden w drugiego tacy sami kretyni! W Domu pozostal tylko on i jego dwaj nierozgarnieci akolici. Tych tez odprawil gestem dloni. Rozkazal im jednak czekac tuz za drzwiami, po czym zajal sie nieprzytomnym mezczyzna. Nie majac pod reka nic innego, rytualnym nozem z ogniodebu odcial bezwladne cialo od nosidla. Potem porozcinal mokre szmaty, z niejakim trudem sciagnal je, i rzucil za siebie. Pas przewieszonej przez ramie mezczyzny torby tez przecial i wysypal jej zawartosc na podloge. Znalazl w niej tylko jakis rodzaj recznej broni palnej, kilka zlowieszczo, a zarazem dziwnie znajomo wygladajacych metalowych narzedzi, a takze cos, na widok czego Maurice az otworzyl usta ze zdumienia. -Boze Czysty i Harmonijny, skad to tutaj?! Cos ty za jeden, przybledo? Przez krotka chwile Maurice rozwazal w myslach dwie mozliwosci: poderznac gardlo temu podejrzanemu wielkoludowi od razu czy tez odlozyc to na pozniej, przywracajac go przedtem do zycia i wyciagajac z niego tyle informacji, ile sie da. Ciekawosc jednak wziela gore. Szybko zgarnal wszystkie rzeczy znalezione przy obcym i wrzucil je do wielkiego kosza pod sciana, nastepnie zawolal czekajacych za drzwiami akolitow. -Zabierzcie go do komory, a potem poslijcie po te mala Bee. Tylko raz, dwa! Akolici chwycili cialo obcego za nogi i rece i wyniesli je, stekajac z wysilku, do celi przylegajacej bezposrednio do Domu Harmonijnego Boga. Kiedy juz zamkneli drzwi do komory, jeden z nich stanal na warcie, a drugi wyszedl poszukac dziewczyny. Wrocil z nia po niecalych pieciu minutach. Maurice wzial ja pod reke i zaprowadzil do komory. -Widzisz tego czlowieka? - spytal, wskazujac na nieznajomego lezacego teraz na macie z pnaczy. -Widze, ojcze wielebny. Nie zyje? -Jeszcze nie, ale prawie. Gdyby nie zyl, nie posylalbym po ciebie. Slyszalem, ze podobno znasz rozne lesne sztuczki... -Ojcze wielebny, to nieprawda! Przysiegam, ze szczerze przyjelam wiare Kosciola do swego serca i nic mnie juz nie laczy z tymi glupcami z Przyrzecza ani z ich grzesznymi obyczajami. -Alez wiem, moja corko, wiem - rzekl Koresaria uspokajajaco. - Czy myslisz, ze nie dostrzegam, jak oddana jestes Slowu i z jaka gorliwoscia podazasz droga wyznaczona przez tych, ktorzy pierwsi dostapili laski poznania tajemnicy Ostatecznego Rozgrzeszenia? Teraz jednak prosze cie, jako twoj diakon, zebys raz jeszcze wykorzystala swe umiejetnosci. Nie przeciwko naszemu Bogu, ale wlasnie dla jego chwaly. Zobacz, czy da sie cos zrobic dla tej istoty. Maurice mowil do Bei jak kaplan, myslal jednak jak zwykly paranoik. Dziewczyna byla dla niego zagadka. Jako jedyna we wspolnocie nie pochodzila z lapanki ani werbunku, ale przyszla do niego sama, podobno gdzies z poludnia, proszac o przyjecie do grona wiernych. To prawda, wyjatki zawsze sie zdarzaly, Maurice nie byl jednak na nie przygotowany przez swoich treserow i wszystkie traktowal wielce podejrzliwie. Poza tym Bea byla bardziej ciekawska od malej malpki. Jej oczy nigdy nie odpoczywaly, zadawala mnostwo pytan, nigdy nie odchodzila za daleko. I jeszcze ta jej fenomenalnie dobra pamiec! Taka na przyklad Ksiege Wersetow Ciemnosci wchlonela w ciagu jednej nocy i zapamietala co do litery. Z drugiej strony Maurice nie potrafil nic zarzucic jej religijnemu zaangazowaniu ani poswieceniu dla sprawy szerzenia Slowa. Pilnowala przestrzegania obrzedow, zarliwie indoktrynowala nowicjuszy, coraz czesciej tez brala udzial w organizacji kolejnych wypadow po narybek, choc jak na razie nie miala na swoim koncie zadnego udanego polowania. A jednak zaniepokojony diakon czul za swoimi plecami coraz wiekszy, niewidzialny cien, potencjalnie zagrazajacy jego dominacji we Wspolnocie. Do tej pory Bea okazywala sie nieoceniona pomoca, biorac pod uwage, jak wciaz niewielka i slaba byla jego Parafia. Na razie wiec musi ja maksymalnie wykorzystac, nie spuszczajac jednak z oka. Na powazniejsze decyzje przyjdzie czas pozniej, gdy Kosciol okrzepnie w tym miejscu na dobre. * * * Kiedy drzwi do komory zamknely sie za diakonem, Bea przyjrzala sie nieznajomemu mezczyznie z zainteresowaniem. Obcy z polnocnych segmentow, co zdradzal jego charakterystyczny przyodziewek. To mogl byc jeden z jej kontraktowych celow, podazajacy zgodnie z wczesniejszymi jej symulacjami na poludnie. Jego wyglad co prawda nie bardzo pasowal do ktoregokolwiek z trzech rysopisow, ktore jej podano, ale to jeszcze o niczym nie swiadczylo. Wszak zmiana aparycji byla jedynie kwestia odpowiednich srodkow, jakimi przynajmniej dwa z celow powinny dysponowac. Dla trzeciego zas byla to sprawa kilkuminutowej metamorfozy. No coz, jesli to tylko czlowiek, martwy na pewno nie rozwieje tych watpliwosci, totez im szybciej zabierze sie do jego reanimacji, tym lepiej. Jesli zas to morfoid... Dla pewnosci Bea dokladnie obejrzala wnetrze jego dloni i konce palcow. To byla zawsze najslabsza strona mannekenow. Nawet najlepsi z nich mieli problemy z poprawnym odtworzeniem takich szczegolow "cieplych", jak linie papilarne. Ten jednak mial je w najlepszym porzadku. Czyli zwykly czlowiek.Zaraz, chyba jednak wcale nie taki zwykly... Bo ow na pewno nie wysylalby sygnalu przywolawczego i to jeszcze o tak nietypowej charakterystyce. Bee z miejsca ogarnelo lowieckie podniecenie. Czyzby jednak cel? A chocby tylko jakis fuks, powiedzmy poslaniec z wszczepionym tajnym bankiem danych? Nim jednak zdazyla, zabrac sie do przeszukiwania lezacego przed nia ciala, drzwi do komory otwarly sie ponownie i do srodka wszedl diakon w towarzystwie jednego ze swych akolitow, postepujacego niczym cien tuz za jego plecami. - I jak, moja corko? - spytal. Bea wstala z kolan. -Jest nadzieja, ojcze wielebny. Ale to musi troche potrwac. Poza tym podczas tego procesu aura uzdrowicielki powinna pozostac mozliwie niezaklocona, w przeciwnym razie uzdrawiany moze doznac wstrzasu, podobnego do tego, ktory zazwyczaj konczy sie poronieniem u przewrazliwionych kobiet. Maurice usmiechnal sie wyrozumiale. -Sugerujesz, bym cie zostawil sam na sam z pacjentem? Bea sklonila sie, opuszczajac z pokora oczy. -Nie smialam prosic, ojcze wielebny. Jednakze wasza aura jest tak potezna, ze jej wplyw, jakkolwiek calkowicie niezamierzony, moglby miec w tej chwili fatalne konsekwencje dla tego czlowieka. -Rozumiem, moje dziecko. I w zadnym razie nie chcialbym do tego dopuscic. Pozwolisz jednak, ze pozostawie Rodolfa dla twojej ochrony? Kto wie, moze nasz przybysz obudzi sie nagle i okaze sie agresywna, nienawistna bestia? Wierz mi, aura Rodolfa jest tak przygaszona, ze na pewno nie przysporzy ci klopotu. Prosze, daj mi znac, jesli tylko nastapi jakas zmiana w stanie naszego goscia. To powiedziawszy, diakon wyszedl z komory, pozostawiajac Rodolfa warujacego przy otwartych drzwiach. A niech to! - pomyslala dziewczyna ze zloscia. Pod okiem tego odmozdzonego slugusa nic nie zrobi. Poza reanimacja, ktora musi zrecznie ubrac w pozory szamanskiego obrzedu. Rodolf przygladal sie jej ruchom ze zle maskowanym zainteresowaniem, nie przypuszczajac nawet, ze w wymyslna pantomime Bea zrecznie wplotla kilka zupelnie niemagicznych zabiegow. Kiedy skonczyla, wstala i podeszla do Rodolfa, przezornie nie zapominajac o obowiazkowym zgieciu karku przed nastepnym w kolejnosci po diakonie. -Panie, w tej chwili to wszystko, co moge zrobic dla tego grzesznika. Miej na niego baczenie, a tymczasem ja bede czekac tuz za drzwiami. Jesli sie obudzi, wezwij mnie natychmiast, bardzo prosze. Bede musiala sprawdzic... Czas, przez jaki Rodolf potrafil skupic na czyms swoja uwage, liczony byl w sekundach. Totez przydluga przemowa dziewczyny zaczela z wolna przyprawiac go o bol glowy. -Diakon musi sie zgodzic - przerwal jej drewnianym glosem. -Rozumiem i prosze cie, abys mu przekazal... -Dobra, dziewko. Skonczylas? No to juz cie tu nie ma! Bea wolala dluzej nie argumentowac z tym umyslowo okaleczonym przez diakona biedakiem i przemknela sie obok Rodolfa, ktory zaraz za nia wyszedl, zamykajac drzwi do komory. -Przy pierwszych oznakach przebudzania... - sprobowala po raz ostatni, lecz akolita wypchnal ja bez dalszych ceregieli na dziedziniec przed Domem. No i co tu dalej robic? Uspokoic sie i rozwazyc wszystko na spokojnie, to przede wszystkim. Maurice byl w gruncie rzeczy taka sama marionetka jak Rodolf, moze tylko sznurki mial troche dluzsze i luzniejsze. Nieswiadoma swego losu i celu maszyna, zaprogramowana do wykonania z gory okreslonych zadan. Cokolwiek ten obcy w sobie nosi, z pewnoscia nie jest przeznaczone dla kogos takiego jak Koresaria. Nie mial on absolutnie zadnych technicznych mozliwosci, zeby odebrac zakodowany sygnal, i jesli ona nie uczyni czegos, by temu zapobiec, diakon najprawdopodobniej zrealizuje swoje prymitywne zamiary i rozziew pochlonie taka nieoczekiwana okazje. Dziewczyna przypuszczala, ze tak naprawde Maurice chce utrzymac obcego przy zyciu jedynie po to, by wierni mogli wreszcie wziac udzial w naprawde spektakularnej wiwisekcji. Przedtem jednak moglby zechciec wyciagnac z przybysza to i owo. A ze nie znal innych sposobow na uzyskiwanie informacji poza ordynarnymi, fizycznymi torturami i ubogim zestawem podstawowych, psychotechnicznych sztuczek, skutki byly nietrudne do przewidzenia. Jesli to bowiem w istocie jakis specjalny emisariusz, ani chybi zdolny jest do samozniszczenia. I predzej to uczyni, niz pozwoli, zeby dane dostaly sie w niepowolane rece. Bea zawrocila i stanela przed drzwiami Domu. Drugi z przybocznych akolitow Koresarii, ktoremu po "nawroceniu" diakon nadal imie Akkira, zagrodzil jej droge. -Czego, czarownico? Tamten jeszcze sie nie ruszyl, jesli o to chodzi. -Panie, pozwol mi jednak zamienic z ojcem wielebnym slowo, to bardzo wazne. Tylko jedno slowo, a potem juz poslusznie odejde do siebie. Akkira popatrzyl na nia podejrzliwie, ale wszedl w glab Domu. Po chwili w drzwiach stanal diakon. -Dlaczego nie jestes przy naszym nieprzytomnym wielkoludzie? - diakon nie skrywal nieukontentowania. -Sadzilam, ze takie bylo polecenie waszej wielebnosci, nie smialam wiec protestowac, kiedy pan Rodolf kazal mi opuscic cele, zanim moglam doprowadzic obrzadek do konca. Stojacy tuz za plecami diakona Rodolf zdazyl jeszcze poslac Bei pelne jadu spojrzenie, zanim Maurice odwrocil sie do niego. -Rodolf? -Panie... -Wiesz, jakie groza konsekwencje za wszelkie przejawy samodzielnej inicjatywy. -Panie, bo ja myslalem... -A tym bardziej samodzielnego myslenia, synu. Jeszcze sie zastanowie nad kara za twoj wystepek. Akkira - Maurice przywolal drugiego z akolitow. -Tak, wielebny? -Zmien Rodolfa. A ty, moja corko, wroc i kontynuuj. Ten obcy musi zyc, slyszysz? - Diakon polozyl nacisk na ostatnie zdanie. -Uczynie wszystko, by tak sie stalo, ojcze wielebny - odparla Bea, klaniajac sie z dobrze udawanym szacunkiem, po czym pod eskorta Akkiry wrocila do komory. * * * Wyczerpana zestrajaniem aur Bea zapadla w plytka drzemke, z ktorej zbudzily ja wieczorne odglosy Drzewa, monotonne zawodzenia wiernych gromadzacych sie na ostatni posilek i czyjs gleboki, mocny szept.-Wody... Natychmiast otrzasnela sie ze snu i spojrzala na swojego pacjenta. Jej oczy spotkaly sie z oczami obcego i mimowolny dreszcz przebiegl jej po kregoslupie. Jakby spojrzala w otchlan bez dna albo w rozwierajaca sie z hukiem szczeline w poszyciu babla... -Daj mi wody! - rozkazujacym juz tonem powtorzyl mezczyzna, unoszac sie na lokciu. -Panie, jestes jeszcze oslabiony, z niezagojonymi do konca obrazeniami, nie podnos sie... -Jestem spragniony, a nie oslabiony, dziewko! - warknal tamten, przygniatajac ja spojrzeniem swoich niesamowitych oczu. - I w ogole gdzie sie znajduje? Kto mnie tu przyprowadzil? -Jestes w... - chciala wyjasnic Bea, w tym jednak momencie drzwi otwarly sie szeroko i do komory zdecydowanym krokiem ponownie wkroczyl Maurice, tym razem w asyscie obydwu akolitow. Musial chyba caly czas stac w poblizu, z niecierpliwosci przebierajac nogami. -Widze, zes nareszcie przyszedl do siebie, panie Nikt. Musze przyznac, ze szybko, jak na kogos, kto jedna noga stal juz w boskim smietniku. Koresaria zrobil krok w kierunku obcego, a Rodolf i Akkira podazyli za nim jak przyklejeni. Staneli po obu stronach diakona, przybrawszy postawe tresowanych niedzwiedzi, gotowych rzucic sie na kazdego, kto zagrozilby ich panu. Obcy usiadl na pryczy, ale widac bylo, ze wciaz jest wyczerpany i obolaly, daleki od pelni sil. I ze poetyckie metafory Koresarii wcale go nie wzruszaja. -Prosilem o troche wody, ludzie. I moze ktos mi wreszcie powie, co to za miejsce i jak ja sie w nim znalazlem? A takze gdzie, do mokrej... - rozkaszlal sie - ...zarazy, sa wszystkie moje rzeczy? -To, co miales przy sobie? W bezpiecznym miejscu, nie ma obaw. A skoro juz przy tym jestesmy... - Maurice wyprostowal sie teraz na cala wysokosc, zalozyl rece na piersi i przywdzial swoja ulubiona maske najwyzszego autorytetu we Wszechswiecie. Na tych upolowanych poldzikusach z Grandao i z Ole-Marsh wywieralo to nieodmiennie pozadane wrazenie, ale ten obcy byl najwyrazniej z innego gatunku. Bea, o ktorej wszyscy jakby nagle zapomnieli, przygladala sie tym dwom z zainteresowaniem. Ona otrzymala juz probke mocy, jaka emanowala z oczu nieznajomego mezczyzny. Teraz przyszla kolej na diakona. -Zatem, skoro juz przy tym jestesmy - powtorzyl Maurice, usilujac nadac zarowno tonowi swego glosu, jak i spojrzeniu maksymalna stanowczosc i sile. - Skad to masz, ty nedzny wloczego? Komu to ukradles? Ktorego z bogobojnych czlonkow naszej swietej kongregacji zamordowales i obdarles z insygniow swoimi brudnymi, grzesznymi lapskami? Mow zaraz albo tygodniami bede cie usmiercal, jakem diakon jedynego prawdziwego Kosciola! W ciagu jednej krotkiej sekundy przez oblicze czarnookiego olbrzyma przetoczyl sie caly kalejdoskop uczuc: zdumienie, zrozumienie, tryumf, ulga, nadzieja... Wprawnemu oku Bei nie umknelo zadne z nich ani tez to, ze wsrod emocji, targajacych nieznajomym, nie bylo nawet odrobiny strachu czy pokory. Obcy stlumil jednak w sobie wszystkie te uczucia, zanim grubo ciosany umysl Koresarii zdazyl je zarejestrowac, i teraz wbil w diakona swoje czarne jak sadza oczy. Maurice czynil wprost tytaniczne wysilki, by wytrzymac i przelamac spojrzenie przybysza. Ale Bea nie miala juz watpliwosci, kto tu komu ulegnie. To bylo jak obserwowanie dwoch biegaczy. Ten, ktory dociera do mety pierwszy, co prawda wygrywa, lecz zuzyl na to wszystkie swoje rezerwy i juz nigdy nie poderwie sie ponownie do biegu. Prawdziwym zwyciezca bedzie odtad ten, ktory sprytnie pozwolil wykonczyc sie glupszemu rywalowi. Mysl ta sprawila, ze po kregoslupie Bei znow mimowolnie przebiegl dreszcz. -A wiec to jest jakas parafia naszego Kosciola, niech mnie plesn! - rzekl czarnooki, na wpol do siebie, na wpol do wszystkich pozostalych znajdujacych sie w komorze. -Nie robi na mnie wrazenia ani niezdolna jest mnie zwiesc twoja... - zaczal Maurice tonem najwyzszej pogardy, lecz obcy przerwal mu jednym, gromkim slowem: -Zamilknij! Taka moc byla w tym zwiezlym rozkazie, ze Koresaria az sie za-krztusil, cofajac sie jak pod ciosem o pol kroku. Obcy zas zwrocil sie bez zadnych wstepow do stojacych niczym drewniane posagi akolitow, nim diakon zdolal sie otrzasnac: -Wy dwaj! Wiecie, gdzie sa moje rzeczy, szczegolnie insygnia? Diakon popatrzyl na obcego jak na zjawe z koszmarnego snu. -Twoje? Jakie twoje, morderco wiernych, jak smiesz?! -Cos ci chyba powiedzialem - ucial nieznajomy krotko, raz jeszcze skutecznie zamykajac diakonowi usta. Po czym wciaz tym samym bezceremonialnym tonem zwrocil sie do akolitow: -A wy, co tak stoicie? Moze by tak ktory pomogl mi wstac, hm? Dopiero wtedy do uszu Koresarii dotarl huk jego swiata, walacego sie w gruzy. Spurpurowialy z wscieklosci, w niedowierzaniu i panice, czujac, jak grunt w lawinowym tempie usuwa mu sie spod nog, chwycil najpierw jednego, potem drugiego ze swoich przybocznych za koszule i szarpnal nimi szalenczo. -Dosyc, dosyc! Rodolf, Akkira! Zarznac go, zatluc, zamknac natychmiast gebe temu parszywemu przybledzie, wyrwac mu serce, wypatroszyc, naszczac do bebechow! Akolici jednak byli jak psy, przed ktore polozono dwa rownie smakowicie wygladajace kawalki miesa. Zupelnie stracili orientacje i stali, czekajac, az ktos im ja przywroci Obcy podniosl sie z pryczy. Bea z uznaniem popatrzyla na tego dziwnego mezczyzne, ktory stal wsrod zupelnie obcych mu ludzi w najmniejszym stopniu nieskrepowany wlasna nagoscia i ktory na uginajacych sie jeszcze nogach pewnie ruszyl naprzeciw Koresarii. -Gdzie. Sa. Moje. Rzeczy? - wycedzil slowo po slowie. - Mow zaraz albo to ja bede cie usmiercal, i to nie tygodniami, ale latami! Maurice juz tylko zagulgotal jak indor, duszac sie wlasna furia. Czarnooki, o cala glowe przewyzszajacy ascetycznego Koresarie, i chwycil go wielka reka za szyje jak kurczaka i wyprowadzil za drzwi komory. Bea pospieszyla za nimi. Nawet zesztywniali akolici uruchomili swoja neuromotoryke, automatycznie podazajac w slad za reszta. -No to gdzie one sa? - powtorzyl obcy, kiedy juz staneli na srodku wielkiej, centralnej izby Domu Harmonijnego Boga. Maurice rzucil mu pelne morderczej nienawisci spojrzenie. -One nie sa... nie moga nalezec do ciebie - wycharczal. -Och, alez z pewnoscia moga, i naleza, diakonie. - To ostatnie nagi wielkolud wymowil z wyraznym szyderstwem, rozgladajac sie z ciekawoscia po pomieszczeniu. Nie bylo w nim nic szczegolnie godnego uwagi. Jeden wielki, koslawy stol z nieociosanych bali, kilka podobnie prymitywnych law i stolkow, cos na ksztalt tabernakulum oraz dwa prostokatne kufry-kosze pod sciana naprzeciwko drzwi wejsciowych. Obcy podszedl do kufrow, ani na moment nie wypuszczajac Koresarii ze swojego uscisku. Otworzyl jeden, a nastepnie drugi. - No, prosze, i znalazlo sie - powiedzial, wyciagajac wciaz jeszcze mokry tobolek. Rozwinal go i spomiedzy nielicznych przedmiotow wydobyl jeden: wisior w postaci czarnego rombu z krwistoczerwonym okiem posrodku. Przez sekunde przygladal sie emblematowi z szacunkiem, po czym ruchem pelnym ceremonialnej powagi zalozyl go sobie na szyje i wyprostowal sie z godnoscia. -To - rzekl, wodzac wzrokiem po wszystkich obecnych i potrzasajac czarno-karmazynowym medalionem - z cala pewnoscia nalezy do mnie. Ja zas nazywam sie Hann Ramirez i jestem diakonem Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia w Keshe, jesli nazwa ta w ogole mowi cos takim kmiotkom jak wy. I na mocy wladzy, nadanej mi przez naszych patriarchow, oswiadczam - tu uderzyl wyprostowanym palcem w piers oslupialego Koresarii tak mocno, ze tamten az zatoczyl sie do tylu na Rodolfa - zes niegodzien pelnienia swojej misji, i przejmuje te parafie jako jej nowy zwierzchnik. No dobra, a teraz - popatrzyl na rownie jak Maurice skamienialych akolitow - dajcie jakies ubranie, bo nie moge juz jako osoba oficjalna paradowac tak w nieskonczonosc z fiutem na wierzchu. I, do ciezkiej waszej zarazy, przyniescie mi wreszcie cos do picia! Bea musiala uczciwie przyznac, ze ten obcy mial pewnosc siebie i tupet jak rzadko. Ale ja takze nielatwo bylo zdeprymowac, a poza tym dysponowala atutami, o jakich nieszczesny Maurice Koresaria nie mogl nawet marzyc. Spokojnie, czarnooki demonie, juz ja sobie z toba poradze, pomyslala z determinacja. I wsrod grobowej ciszy, jaka zapanowala po przemowieniu Hanna, Bea wykonala pierwszy ruch, zaczynajac od najprostszych, sprawdzonych metod. -Jesli nie jestem juz potrzebna, prosze o zezwolenie na powrot do wykonywania moich powinnosci, jak przystoi wiernej sludze naszego doskonale czystego Pana. To mowiac, sklonila sie unizenie, a zarazem na tyle gleboko, by pozwolic swej jedrnej piersi wymknac sie zza koszuli. Udajac zawstydzenie, pospiesznie zaslonila sie reka, ale drobny, podniecajacy sutek wciaz prowokacyjnie wyzieral spomiedzy jej palcow. Teraz juz mozna bylo sie odwrocic i markujac poploch, ruszyc do wyjscia. Dalej wszystko zalezalo od tego, czy ich nowy diakon byl normalnym samcem. O dowod na to nie bylo trudno, zwazywszy na fakt, ze Hann wciaz stal kompletnie nagi. Nie staral sie nawet ukryc swojej imponujacej erekcji, jakby i ona stanowila atrybut jego wladzy. -Hej, zaczekaj no! - zawolal za nia. - To ty przywrocilas mnie do zycia, prawda? -Tak, panie - odparla cicho, wciaz odgrywajac przestraszona owieczke. -Nie odchodz. Moge cie jeszcze potrzebowac, wciaz bowiem nie czuje sie w pelni sil. Tymczasem Rodolf z drugiego kosza wydostal tradycyjny czarny klitar. Stroj, choc nader zgrzebny w porownaniu z tym, ktory Hann pozostawil w Keshe, byl jednak lepszy niz nic. -A ty dokad? - zwrocil sie do Koresarii. Eksdiakon, widzac, ze Hann chwilowo stracil zainteresowanie jego osoba, zamierzal cichcem wymknac sie na dziedziniec, a stamtad do malej zbrojowni z dwiema sprawnymi kuszami w srodku. -Wy dwaj, dawac mi go tu! - zagrzmial Ramirez. -Nawet sie nie wazcie...! - krzyknal Maurice, ale jego niedawni przyboczni nadzwyczaj szybko zaakceptowali nowy uklad sil. Chwycili Koresarie pod ramiona i postawili przed Hannem. -Teraz to ja decyduje, co masz robic, i lepiej sie z tym pogodz. Dla wlasnego dobra - rzekl Hann stanowczym tonem. Maurice popatrzyl na Ramireza, jakby chcial mu sie rzucic do gardla. W odpowiedzi na to spojrzenie oblicze Hanna nieoczekiwanie zlagodnialo, a na jego usta wyplynal szeroki, przyjacielski usmiech. -Och, wybacz mi moja szorstkosc, bracie w wierze jedynej. Doskonale rozumiem, co teraz czujesz, jak mnie nienawidzisz, jak cierpisz z powodu upokorzenia, ale uwierz mi, inaczej po prostu byc nie moze. Jestem tu, bo Pan mnie prowadzi. Ten sam Pan, ktory po raz trzeci w ciagu jednego dnia w cudowny, tak jest, w cudowny sposob ocala moje nedzne zycie. Przybylem tu nie po to, by cie ponizac, ale zeby wypelnic Jego polecenia. A jakie z tych polecen jest najwazniejsze? Najwazniejsze jest to, abysmy jak najszybciej i jak najpelniej wykonali jego boski plan. Obydwaj mu sluzymy, jednak ty dokonales juz tyle, ile mogles. I wybacz mi szczerosc, lecz nie podolalbys dalej. Ja jednak podolam, bo - zrozumialem to dzisiaj - jestem przez niego wybrany. I dlatego musialem uczynic to, co uczynilem. Hann wyprostowal sie i wskazal na ustawione przy stole zydle. -Usiadzmy teraz, bo musisz powiedziec mi wszystko o tej gminie i o innych rzeczach. Wy - jak oni wlasciwie sie nazywaja? -Rodolf i Akkira - rzekl Maurice zgaszonym glosem. -Rodolf, Akkira! Stanac za drzwiami i pilnowac, zeby nikt nam nie przeszkadzal - nakazal Hann dwom nieruchomym akolitom. -Czyja...? - zaczela Bea. -Nie, powiedzialem, zebys nie odchodzila. Przysiadz sobie gdzies na boku i poczekaj. Bea wybrala lawe pod sciana. Usiadla cicho jak trusia, udajac calkowity brak zainteresowania rozmowa. Hann wciaz wysylal tajny sygnal przywolawczy i Bea zaczela podejrzewac, ze nawet on sam nie jest swiadom tajemniczego ladunku, ktory w sobie nosi. Rzeczy zaczynaja wygladac coraz ciekawiej, pomyslala, przysluchujac sie wymianie zdan pomiedzy Koresaria a Ramirezem. Z poczatku mowil glownie eksdiakon, wprowadzajac Hanna w sytuacje w parafii oraz w segmencie York, przynajmniej w stopniu, w jakim on sam sie w tych sprawach orientowal. Ale i Hann opowiadal to i owo i nieswiadomie odslanial swoj charakter przed Bea. Wiele z jej wczesniejszych przypuszczen na jego temat szybko okazalo sie chybionych. Rozgadal sie, nie kryl zbytnio, zdradzal przerozne szczegoly. To byl typ, ktory uwielbial znajdowac sie w centrum zainteresowania: zarozumialy, bezczelny, i nieostrozny, niemajacy za soba zadnego treningu w technikach samokontroli. To nie moze byc zaden z podstawowych celow, doszla rozczarowana do wniosku. Ale mimo to nadal mogl miec spora handlowa wartosc. Jak duza, Bea uswiadomila sobie, kiedy nieoczekiwanie uslyszala znajome nazwisko: Gerhard von Klosky! Teraz juz ledwie mogla usiedziec, ale wlasnie w takiej chwili za nic nie mogla pozwolic sobie na utrate panowania nad mowa ciala. Sluchala wiec tylko z najwieksza uwaga, zapamietujac dokladnie kazde slowo, a zwlaszcza kazde nastepne imie i nazwisko, jakie padlo z ust nowego diakona. Przy zadnym jednak w jego czarnych oczach nie pojawial sie taki blysk nienawisci jak przy tym pierwszym. A jednak, a jednak! Bea wprost nie mogla uwierzyc w swoje slepe szczescie. Instynkt lowcy rzadko ja zawodzil, ale to juz zatracalo o opatrznosc i zjawiska nadprzyrodzone. Jeszcze chwila, a sama przylaczy sie do jakiegos kultu. Byle tylko nie kazali jej wypruwac komus flakow na zywca ani pic czyjejs cieplej jeszcze krwi! -W tej chwili nie ma dla naszego Kosciola wiekszego zagrozenia niz ta grzeszna kreatura von Klosky, bracie! - perorowal Ramirez. - Wszystko, czemu do tej pory poswiecaliscie swoj czas i energie, musi, po prostu musi zejsc na drugi plan! Ufam jednak, ze nie na dlugo. Ten podlec tu jest, a jesli jeszcze go nie ma, to pojawi sie lada dzien, nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci. Myslalem, ze sam sie z nim rozprawie, ale moze nawet lepiej, ze stalo sie tak, jak sie stalo. Powiedziales, ze trzymacie wachty przy Rzece? Bardzo dobrze! Musimy jednak zalozyc, ze ten podstepny waz przemknie im kolo nosa i rozplynie sie gdzies w segmencie. Masz jeszcze jakichs innych informatorow? -To tutaj trudne, bardzo trudne. Ludzi niewiele i wszyscy oni grzesznicy zatwardziali... -No to masz jakichs czy nie, do licha? --Jednego, moze nawet dwoch, jesli dodac tego przyglupa z Fairy... -I to wszystko? - Hann zmarszczyl brwi. - To tak tu dzialales? -Sluchaj no t... Panie! - Koresaria zreflektowal sie w pore. - Sam na poczatku ledwie sie z zyciem nie pozegnalem, takie te dzikusy sa tu nienawistne! Zreszta wy tez podobno nie mieliscie wielu wiernych, choc wedle waszych slow owo Keshe to calkiem duze miasto. Hann zgromil go spojrzeniem. -Smiesz mnie krytykowac, szczurze?! Maurice od razu zamknal usta. Hann wstal i zaczal chodzic tam i z powrotem po izbie. -Malo... Chociaz przy odrobinie szczescia nawet jeden powinien wystarczyc. Na tym pustkowiu obcy musza byc prawdziwym wydarzeniem dnia. Wiesci sie rozchodza, plotki zadziwiajaco szybko wedruja z ust do ust, wszedzie tak jest. Przystanal i odwrocil sie do Maurice'a. -Natychmiast skontaktuj sie z tym swoim konfidentem. Niech uwaznie slucha, co ludzie gadaja, i jak tylko uslyszy o czyms niecodziennym, niech bezzwlocznie daje znac. Jest wsrod tych twoich ktos na tyle sprytny, zeby go poslac po nocy? -Mam tu takiego jednego, przezwiskiem Wydra. Nawet nieglupi, do tego swietnie obyty z terenem. -No to na co jeszcze czekamy? Kaz mu ruszac. Akkira, pojdziesz z moim poprzednikiem dla towarzystwa. Tylko na jednej nodze, bo tu kazda sekunda sie liczy! W niecala minute akolita, wraz z trzymanym przez siebie za ramie Koresaria, byli z powrotem. -Juz? - spytal Hann, troche zdziwiony tak podejrzanie szybkim tempem zalatwienia sprawy. -Juz - potwierdzil Maurice, a powazny jak smierc Akkira zawtorowal mu potakujacym skinieniem glowy. -No dobra. Co jeszcze... Aha! Macie tu w ogole jakas bron? Maurice chrzaknal zaklopotany. -Ee... nic powaznego. Dwie kusze, no i kilka wloczni, bardziej zreszta na polowania... -Rzeczywiscie, arsenal nie z tej ziemi - mruknal Hann drwiaco. - Ale to nic, poradzimy sobie. Moze nawet uda sie dorzucic do tego to i owo, jak starczy czasu. A wlasnie! Maurice? -Slucham - spytal spokornialy juz kompletnie Koresaria. -Kiedy macie tu poranne nabozenstwo? -O osmej. -Czyli ze mam jeszcze... - Hann zastanowil sie przez moment - siedem godzin. Akkira! Posluszny akolita podszedl do stolu. Maurice popatrzyl na najwierniejszego ze swoich bylych slug z bezbrzezna gorycza i zalem. -Akkira, twoj pan musi odpoczac przed jutrzejszym dniem, kiedy to przedstawimy sie calej Wspolnocie. Gdzie sie tu sypia? Akkira wskazal na zaslone z plecionki, za ktora znajdowala sie niewielka alkowa. Hann odslonil mate i zajrzal do srodka. Bambusowe lozko z siennikiem i gruba derka, jeden wieszak na scianie, mala szafka bedaca dzielem jakiegos wyjatkowo nieudolnego ciesli, i nic poza tym. -Luksusow to wy tu raczej nie macie. - Skrzywil sie z niesmakiem. A potem powedrowal wzrokiem ku Bei. - No, moze poza jednym wyjatkiem... Jak cie wolaja, mala? -Moje Imie Wspolnoty to Lukrecja, ojcze wielebny. -No prosze, jakie slodkie... Akkira, Rodolf! Bedziecie trzymac warte przy alkowie. A my - zwrocil sie do Bei-Lukrecji takim samym z lubieznym usmieszkiem, jakie od eonow kazdy zarozumialy podszczypywacz tylkow serwowal swojej zdobyczy - udamy sie na spoczynek. Juz mieli obydwoje zniknac za zaslaniajaca wejscie do alkowy mata, kiedy Hann odwrocil sie raz jeszcze i jakby od niechcenia dorzucil: -A tego - wskazal na eksdiakona - zamknac mi na noc w celi. Akkira i Rodolf popatrzyli na siebie, nieco zaklopotani. -Wasza wielebnosc, to kto odprawi wieczorne nabozenstwo? Hann machnal reka z niecierpliwoscia. -Dzisiaj nabozenstwa nie bedzie. Udzielam dyspensy na oko licznosc mojej inwestytury. Jeszcze cos? Obaj akolici zaprzeczyli zdecydowanym ruchem glowy, ale Hann juz tego nie widzial, gdyz zniknal za zaslona. ROZDZIAL 9 Zmierzch, jak to w Drzewie, zapadl szybko, i Las ozyl aktywnoscia swoich nocnych mieszkancow. Szelesty, piski, pohukiwania, przejmujace wrzaski i wycia z minuty na minute stawaly sie coraz glosniejsze, powoli zagluszajac nawet dzwieki wydawane przez samo Drzewo. Te zreszta byly nie mniej niesamowite i przerazajace, jakby caly swiat zaczynal powoli pekac i drzec sie na strzepy. Na zabobonnych prostakach ta piekielna symfonia musiala robic kolosalne wrazenie i w gruncie rzeczy nie nalezalo sie dziwic powstaniu calej mnogosci obrzedow przeblagalnych. Wszystkie z nich mialy to samo jadro: modlitwe do Drzewa, badz do jakichkolwiek bostw majacych sie nim opiekowac, by nie rozlecialo sie biednym ludziom pod nogami i zeby, kiedy przebudza sie nastepnego dnia, wszystko bylo po staremu.Powiadaja, ze szacunek dla pogladow innych ludzi, religijnych przekonan nie wylaczajac, jest jednym z najwazniejszych wyznacznikow szlachetnosci charakteru. W takim razie Thomas Slavomir Farquahart nie byl czlowiekiem szlachetnym, tylko obrzydliwie racjonalnym i sceptycznym, ktorego momentami ponosil temperament w konfrontacji z takimi blazenadami. Draznila go zwlaszcza ich beznadziejna niekonsekwencja. Niezwykle wieczorne trzaski mialy te sama dobowa regularnosc jak cala masa innych zjawisk. Czemu wiec taki Vlad nie oddaje czci takze odplywom Rzeki albo porannemu otwieraniu sie szparek oddechowych w zywogruncie? To bylo glupie. Prawda, Thomas sam nie wiedzial, dlaczego wiele rzeczy dzieje sie tak, a nie inaczej. Zywil jednak glebokie przekonanie, ze wszystko w koncu musi miec swoje rzeczowe wytlumaczenie, i odwolywanie sie tutaj do dzialan jakichs mglistych sil nadprzyrodzonych bylo dla niego jedynie dowodem intelektualnego lenistwa. Ale nie dla Vlada Karawaniarza. Ten, ledwie odsapnal jako tako i oddal naturze, co jej, zaczal sie modlic w glos, raczac pozostalych blisko dwudziestominutowa litania do Drzewa i jej naczelnego bostwa, Heleny Opiekunki. Litania miala chyba ze sto wersetow i co kilka z nich Karawaniarz przerywal na moment, by rzucic swej latorosli srogie spojrzenie. Kevin jednak uparcie ignorowal te nieme wezwania do wspoluczestnictwa w rytuale, dodatkowo wsparty moralnie obecnoscia dwoch innych agnostykow w osobach arcykonstabla i jego zastepcy. Nie zeby ci zniechecali go otwarcie do jakiegokolwiek manifestowania wiary, ale tez zaden z nich najdrobniejszym gestem nie opowiedzial sie po stronie religijnosci starego, zostawiajac chlopakowi pelna swobode wyboru. -Rozumiem jeszcze pare zdan na dobranoc, niech tam - szepnal zdegustowany Thomas. - Ale zeby az tyle? Pewnie juz nawet ta jego Helena ma dosyc. -Daj spokoj, Tom, co cie to obchodzi? - odparl na to von Klosky. - Niech sie modli, skoro mu to potrzebne. Zajmijmy sie lepiej biwakiem. Thomas wzruszyl ramionami, po czym wzial sie wraz z Gerhardem oraz Kevinem, szczesliwym, ze dano mu jakis konkretniejszy pretekst do zlekcewazenia ojcowskich celebracji, do wypakowywania ekwipunku. Swiat ogarnely juz niemal calkowite ciemnosci, lecz na szczescie podrozne luminary lezaly na samym wierzchu. Korzystajac z teleskopowych stojakow, rozstawili je w trojkat na srodku polany. Wlaczone na pelna moc dawalyby tyle swiatla, co zywosklon w poludnie, totez na wszelki wypadek Gerhard zredukowal ich intensywnosc do jednej dziesiatej, pomimo zapewnien Kevina, ze w tej czesci Lasu nawet z odleglosci pieciu metrow od obozowiska nikt by ich nie dostrzegl. Po luminarach przyszla kolej na zabezpieczenie perymetru. W zestawie, ktory Karawaniarz przygotowal przed wymarszem, znalezli miniaturowe detektory (wyczulone na ruch, won, aure, a bodajze i na niecne zamiary), odstraszacze, a nawet przenosne ekrany fazotranslacyjne. Thomas przygladal sie urzadzeniom jedno po drugim wyciaganym z worka przez Gerharda, z coraz bardziej niewyrazna mina. -Nie ma dwoch zdan, chlopcze, masz tate paranoika - szepnal konfidencjonalnie do Kevina. - Czy on zawsze chodzi z ta skladana warownia na plecach? -A nie wiem, chyba - baknal chlopak pod nosem, lapiac jeden z odstraszaczy. - Po mojemu starszawy nosi wszystko, co ma, wlasnie dlatego, ze to ma, i tyle. Odstraszaczy, malych spodeczkow na dlugich, zaostrzonych u dolu pretach, wydobyli w sumie osiem sztuk. Powbijali je w rownym kregu o srednicy mniej wiecej dziesieciu metrow tak, by pola detekcji zachodzily jedno na drugie. Kazdy odstraszacz byl wyposazony w stroboskop, dzieki czemu nieproszeni goscie mieli szanse w pore zawrocic, a swoi nie wlazili na nie po ciemku. Niechby ktory, aktywny, upadl emiterem w ich kierunku, to posikaliby sie do wlasnych mozgow ze strachu! Na koniec, przezornie nie zapomniawszy wczesniej odczulic ich na samych siebie, rozrzucili po lesie kilka garsci detektorow wielkosci ziarna ryzu, niewykorzystana reszte z powrotem wsypujac do ekranowanej kasetki. -Jak ktos chce pojsc za potrzeba, to teraz - von Klosky zwrocil sie do Thomasa i Kevina. - Co, nikt? No, to wlacz... Co, u licha? Hej! Thomas odwrocil sie za siebie, ze zdumieniem konstatujac, ze plecak Gerharda ozyl. -Co to ma znaczyc, galganie jeden? - zakrzyknal von Klosky, porzucajac odstraszacze. - Kto ci pozwolil grzebac w moich rzeczach?! Regulamin, ktory juz cala glowe zdazyl wepchnac do Gerhardowej torby, rzucil sie gwaltownie do tylu, chcac ja stamtad jak najszybciej wydobyc. Zaplatal sie jednak w sciagaczach i przez chwile rzucal sie tylko jak kot z ponczocha na slepiach, nim wreszcie jego palubiasty leb wychynal na powietrze. -Przepraszam... Ja tylko chcialem... Wydawalo mi sie, ze jakies jadowite stworzenie wpelzlo wam do bagazy, funkcjonariuszu von Klosky... - wyjakal, z czarnym jezorem pokrywy zwisajacej mu kretynsko na ocznych szypulkach. - Ja juz... Raz jeszcze najmocniej przepraszam, ale sadzilem, ze postepuje wlasciwie... -Boze, co za utrapieniec! - westchnal Gerhard, odganiajac Regulamina, i zamykajac z powrotem plecak. - Nastepnym razem po prostu zawolaj, a nie kombinuj po swojemu. Nikt cie nigdy nie nauczyl dobrych manier? -Podejmowano takie proby, funkcjonariuszu von Klosky, ale szczerze powiedziawszy, ja chyba nie jestem zbyt utalentowany w tej materii - odparl Regulamin ze skrucha i pospiesznie wycofal sie w cien na granicy obozowiska. -Widac - mruknal Gerhard, powracajac do przerwanego zajecia. Karawaniarz skonczyl wreszcie swoje misterium i dolaczyl do pozostalych. Rzecz jasna nie mogl sobie podarowac chocby krotkiej sprzeczki ze swoim najmlodszym synem. -Przynajmniej z szacunku dla moich siwych wlosow moglbys sie pomodlic, smarku bezbozny! -Do czego? To wszystko pierdy-smierdy dla starych bab. -Chociaz pozory bys jakies zachowal, do ciezkiej zarazy! Dla przyzwoitosci! -No to jaka to, do suczej dupy, religia, dla pozorow? - odparl chlopak tylez rezolutnie, co zuchwale. -O, ty...! Jeszcze raz zaklniesz przy mnie jak ulicznica, to tak trzasne w te niewyparzona gebe, ze juz nigdy w zyciu nic nie powiesz! -Sucza dupa, sucza dupa, sucza dupa! No? I co mi zr... Impulsywny Vlad nie wytrzymal i uderzyl Kevina otwarta dlonia w twarz. Chlopak zatoczyl sie, zakrywajac reka policzek. -Ty sam sie walnij, stary flaku! - wypalil bliski placzu z wscieklosci za kolejne publiczne upokorzenie. -Chcesz jeszcze z drugiej strony dostac, gowniarzu bezczelny? Do ojca swojego sie odzywasz, cyckosaczku, a nie do tych swoich zasranych kolesiow z ulicy! -Dosyc tego, jak slowo daje! - Thomas wtracil sie ostro, zdegustowany sprzeczka. - Czy wy naprawde nie potraficie inaczej ze soba rozmawiac? Vlad machnal reka. -Z tym malym zawsze byly klopoty, ale przy was to juz mu sie zupelnie we lbie przewraca. Popisuje sie przed wami, i tyle. Tylko ze co za duzo, to niezdrowo. -Z drugiej strony, Vlad - zauwazyl Gerhard z przygana - troche jestes niesprawiedliwy, czepiajac sie chlopaka za jego rynsztokowe slownictwo. Sam klniesz jak alfons, a oczekujesz od niego, ze bedzie mowil wierszem? -Ty mi go tu nie bron, Klosky, bo ci nawet nie wypada. Gerhard uniosl pojednawczo rece. -Wcale go nie bronie. Chcialem tylko wniesc do dyskusji element obiektywizmu. -No to wniosles. Cieszysz sie? -Wprost nie moge usiedziec na tylku z radosci. Dobra, panowie, przegryzmy cos wreszcie, bo mnie tu zaraz przenicuje z glodu. Vlad wygladal, jakby jeszcze nie uwazal rozmowy za skonczona, ale tylko sapnal z rezygnacja i z plecaka wyjal cztery podluzne zawiniatka. -Wystarczy po jednym? - spytal, spogladajac na kazdego po kolei. Gerhard nie zaprotestowal, Kevin zas nadasal sie i udawal, ze go tu w ogole nie ma. -Ty? - Vlad podsunal Farquahartowi trzymany w rece pakuneczek. Thomas wzial go od niego, wyraznie rozczarowany. -I co? To ma byc cala nasza kolacja? - spytal, obracajac w rekach cos, co w ogole nie przypominalo jedzenia. Ostroznie odwinal nawoskowany papier, w ktory zawiniety byl podluzny batonik koloru... -No nie, wy chyba sobie zarty stroicie! - parsknal, teraz juz pewien, ze to jakas forma przemytniczego rytualu inicjacji dla nowicjuszy. Gerhard jednak spokojnie wgryzl sie w batonik, Vlad i Kevin takze zajeli sie swoimi bez widocznych oporow. Thomas przez dluzszy moment niezdecydowanie trzymal brazowa cegielke w dloni, ale w koncu odwazyl sie odgryzc kawalek, podswiadomie oczekujac smaku dorownujacego kolorowi. Juz sie nawet z rozpedu skrzywil, ale skwaszony grymas szybko przeszedl w usmiech, kiedy wspanialy bukiet rozlal sie po jego podniebieniu. -Dobre! - stwierdzil z pelnymi ustami. -Slynne batony podrozne Juraszka - powiedzial Gerhard. - Dwa w zupelnosci wystarczaja na caly dzien. -A jakie drogie! - dodal, jak zwykle konkretny, Vlad. Stary przelknal ostatni kawalek i oblizal dokladnie palce z okruszkow. -Jakie macie dalsze plany? - zwrocil sie do swoich "pracodawcow", czkajac przy tym glosno i bez zenady. Gerhard dokonczyl spokojnie swoja porcje. -Jeszcze nie ustalilismy szczegolow. Niemniej... - Zawiesil na moment glos, wycierajac starannie rece. - Znasz moze niejakiego Andreasa Calaghana? Karawaniarz popatrzyl na bylego arcykonstabla z ukosa. -Bo co? -No bo gdybys znal i wiedzial, gdzie go w tej gluszy znalezc, mialbym do ciebie jeszcze jedna mala prosbe. Stary nadal sie z miejsca. -Ze co, prosze? Ja mialbym jeszcze z wami gdzies lazic? A wybij ty to sobie kulakiem z mozgownicy, Klosky! - zaprotestowal z emfaza. - Zrobilem, co chciales, i skoro swit wracam z chlopakiem do domu, koniec! Gerhard spokojnie odczekal, az Karawaniarz wydyszy swoje obiekcje. -To bylby juz normalny kontrakt, nawet z podwojnym wynagrodzeniem, jesli chcesz - powiedzial i zaczal z wielka uwaga przygladac sie swoim paznokciom. Vlad zamilkl, niezbyt dobrze udajac, ze zastanawia sie nad propozycja. W rzeczywistosci oczy zablysly mu juz przy slowie "kontrakt". -Kusisz mnie, lapsie przeklety... -Poza tym - Gerhard kontynuowal kuszenie na calego - ile to juz lat nie widziales sie ze swoim starym druhem? Trzy? Cztery? -O, bedzie dobrze ponad cztery - odparl Vlad z westchnieniem ulgi, wdzieczny za podsuniecie mu ratujacej twarz wymowki. - Wlasciwie to sam myslalem o tym, zeby sprawdzic, jak tez sie stare mu pustelnikowi powodzi na tym przez bogow zapomnianym odludziu. Licho tam, skoro juz tu jestem... Powiedziales: podwojnie? O nie, stary szklarz z pewnoscia nie nalezal do typow sentymentalnych. -Tak, ale dopiero na miejscu. -Czemuz to dop... A zreszta na miejscu, to na miejscu, jak tam chcesz. Odglosy kladacego sie do snu Drzewa cichly. Thomas ziewnal przeciagle i spod opadajacych powiek obserwowal towarzyszy podrozy. Kevin podniosl sie ze swojego plecaka, po czym zaczal sie z nim szarpac, odlaczajac w koncu egzoszkielet od reszty. -Co robisz? - spytal Thomas ospale. -W lozko chce to rozlozyc, tylko, suka blada, troche mi sie pozapominalo, jak to szlo... A, mam! Tu jest ten maly grync... Cos tam trzasnelo jak ulamana galazka i naraz egzoszkielet przeistoczyl sie pod rekami chlopca w obciagnieta czarna materia rame na nozkach, wystarczajaco dluga i szeroka, by dorosly czlowiek mogl sie na niej swobodnie wyciagnac. O ile, rzecz jasna, ta pajeczo delikatna konstrukcja zdolalaby utrzymac podobny ciezar. Thomas natychmiast sprobowal powtorzyc te sztuczke. Jednak choc w miare latwo poszlo mu z odlaczeniem egzoszkieletu, z dalsza czescia procedury nie potrafil sobie poradzic. Kevin cos tam pociagal i przekrecal, ale co dokladnie, na to juz nie zdazyl zwrocic uwagi. Przez kilka minut Thomas bezskutecznie tarmosil za kazdy element, ktory chocby odrobine wystawal z egzoszkieletu, i w koncu doszedl do smutnego wniosku, ze ma chyba za malo oleju w glowie jak na taka lamiglowke. Vlad juz wczesniej zauwazyl jego daremne wysilki i przez dluzsza chwile przygladal sie Thomasowi w milczeniu, zapewne troche rozdarty pomiedzy checia przyjscia mu z pomoca a cicha, zlosliwa satysfakcja z jego niepowodzenia. Kiedy jednak zniecierpliwiony i zirytowany wlasna nieudolnoscia Farquahart cisnal egzoszkieletem o ziemie, Karawaniarz nie wytrzymal, i poderwal sie z siedzenia. -Hej, chlopcze, wolnego! - fuknal. - Masz pojecie, ile za to dalem? --Ja... Sadzilem, ze... ze to jest nie do polamania, ale... przepraszam. - Farquahart sie zmieszal. -Ty nie przepraszaj, tylko po prostu pytaj, kiedy czegos nie wiesz, samosiu cholerna - wymamrotal Karawaniarz. - Tak sie to robi, odejdz no... To powiedziawszy, pociagnal za jedno z poprzecznych zeberek egzoszkieletu. Zwarta konstrukcja, dotad wygladajaca jak przykurczona azurowa zbroja, rozwinela sie momentalnie, wyprostowala i zesztywniala. Przed Thomasem stal teraz prostokatny stelaz, taki sam jak Kevina, i na pierwszy rzut oka delikatniejszy od dzieciecego latawca. Ulozyl na nim spiwor, ktory (to juz wiedzial) robilo sie z odpinanej przykrywy plecaka, i ostroznie zbadal, czy to wszystko sie pod nim nie zawali. -Bez obaw, Tom. Mamut moglby na tym stanac i tez by wytrzymalo - rzucil Gerhard, widzac jego brak zaufania do mechanicznych wlasciwosci lozka polowego. -Kto moglby stanac? -No, ma... Niewazne, kladz sie spac. Vlad przygasil luminary. Jeszcze przez chwile krecil sie, chrzakajac i mruczac cos niezrozumiale do siebie, po czym tak jak stal, padl na lezanke. Thomas nie mial zielonego pojecia, kim lub czym byl "mamut", skoro jednak cienkie rozporki lezanki nie trzasnely pod Karawaniarzem, to o swoje bezpieczenstwo mogl byc spokojny. Wsunal sie do spiwora, ale choc jeszcze przed chwila padal na twarz ze zmeczenia, a oczy same mu sie zamykaly, teraz sen nie chcial jakos do niego przyjsc. Nie pomoglo wiercenie sie i ukladanie to na jednym obolalym boku, to na drugim, to znow na brzuchu. W koncu, zmarnowany, legl na wznak i z rekami pod glowa zapatrzyl sie w ciemnosc nad soba. Moze jesli tak polezy, starajac sie nie myslec o niczym, zaczaruje zlosliwa bezsennosc? Lecz to okazalo sie jeszcze gorsze, bo nie myslec o niczym po prostu nie potrafil. Przeciwnie, w ciszy zmaconej jedynie slabym pochrapywaniem Karawaniarza i okazjonalnym krzykiem lesnego zwierzecia, wciaz pozbawione odpowiedzi pytania otoczyly go natretnym, kasliwym stadem. Wiedzial, ze jesli ktos zaraz nie odpowie mu chocby na jedno z nich, obojetnie ktore, do rana tak bedzie lezal, nie zmruzywszy oka. -Gerhard! - szepnal. - Spisz juz? -Jeszcze nie. Co sie dzieje? -Nic, nic, ja tylko... -Nie mozesz spac? -Nie bardzo. -To pewnie dlatego, ze jestes caly poobtlukiwany od tego magla w przetoce. Chcesz, dam ci jakies srodki przeciwbolowe. -Srodki nic tu nie pomoga. -Nie? Wiec co ci jest? -Wlasciwie to nie wiem. Po prostu nie moge przestac rozmyslac. Na przyklad o tym, co mowil Darius. Wygladalo, jakby wsciekal sie na jakies istoty zdolne manipulowac calym Drzewem, a toz to kompletna bzdura! Albo nawet na samo Drzewo, ktore pozamykalo sobie ludzi w wiezieniach, tylko ze to przeciez jeszcze wiekszy nonsens! Drzewo po prostu jest takie, jakie jest, i nie ma swojego rozumu, a tym bardziej dobrych czy zlych intencji! -Gadal troche tak, jak Karawaniarz, hm? - szepnal Gerhard, wyczuwajac tok jego rozumowania. -A zebys wiedzial, przyjacielu, zebys wiedzial! Tak wlasnie pomyslalem, ze jeden i drugi mowia w zasadzie o tej samej sile, tyle ze dla Vlada jest to cos dobrego, a dla Dariusa cos szatanskiego. Thomas umilkl na chwile, glowiac sie nad znaczeniem swojego odkrycia. -Ale dalej nie rozumiem. Bo ja istnienia czynnikow nadprzyrodzonych nie przyjmuje do wiadomosci, po prostu nie moge, i juz. Rozumnego Drzewa tez zreszta nie potrafie zaakceptowac, bo nie ma ku temu zadnych podstaw. Jesli jednak nie bogowie Mada czy nawet Dariusa, ani nie Drzewo, to kto, do ciezkiej zarazy? Komu mialoby przeszkadzac, ze jakis tam Farquahart ma dosc jednego miejsca i zapragnal zmienic je na inne? Nikomu nie mam zamiaru wadzic, nic niszczyc ani zmieniac, po prostu znudzilo mi sie siedziec w jednej i tej samej dziurze i na jakis czas chcialbym sie przeniesc w nowe miejsce, to wszystko. -Mogloby to przeszkadzac na przyklad osobnikom pokroju Hossana czy Hanna Ramireza, nie sadzisz? -Dobrze wiesz, ze nie o takie przeszkadzanie mi chodzi. To zupelnie inna... skala, bo ja wiem... -Dobre slowo, Tom: skala. Powiedz mi, co by bylo, gdyby takich Farquahartow pojawily sie tysiace, dziesiatki tysiecy, nawet miliony? - spytal Gerhard. -Nie widze roznicy. Zreszta nic by nie bylo, bo wcale nie znalazlbys ich az tylu. Wiekszosc ludzi i tak nie ruszylaby tylkow, bo i po co? Ale co innego nie chciec, a co innego chciec, lecz nie moc. -To prawda, niewielu z nich zaczeloby nagle wedrowac, nawet gdyby dano im taka mozliwosc. Ale wystarczylby tylko jeden procent migrujacych mieszkancow Drzewa, jeden maly procent, zeby ten stary, podzielony na tysiace kawalkow swiat zmienil sie na zawsze - odparl von Klosky w zamysleniu. -Okropnie powaznie to brzmi - mruknal Thomas. -Bo to w gruncie rzeczy powazna sprawa - odrzekl Gerhard z westchnieniem. - Ludzkosc nie moze trwac w takim rozproszeniu jak dotad, jesli ma sie wykaraskac z bagna pozostawionego przez poprzednie generacje. Tymczasem ponad dwie trzecie ludzi zyje w Drzewach, rozparcelowana na tysiace zamknietych w sobie mikrospoleczenstw... -Wiecej niz jedno? - spytal znienacka Thomas, niepewny, czy dobrze uslyszal Gerharda, ktory uzyl liczby mnogiej. -Wiecej niz jedno co? - von Klosky nie bardzo zrozumial, do czego dokladnie odnosi sie pytanie jego towarzysza. -Drzewa. Jest ich wiecej? -Aa... Tak. Dokladnie siedem. Siedem chwastow wielkosci kontynentu, ktore wzarly sie w glob niczym baobaby z koszmarow Malego Ksiecia, wysysajac go jak jemiola... -Siedem? Dlaczego wlasnie siedem? - Thomas znow zaskoczyl Gerharda. -Przypuszczam, ze, hm... po prostu tyle zostalo wysianych - odparl Gerhard z wahaniem. - A moze bylo ich wiecej, a tylko siedem przetrwalo? Diabli wiedza, jak to bylo naprawde. Nawet ci dwulicowi redemptorysci nie umieja powiedziec. A zreszta siedem czy siedemdziesiat, to bez wiekszego znaczenia. Nawet jedno byloby wystarczajacym nieszczesciem... -Wysial? Jak to wysial? Kto wysial? -Ach, tego w ogole nikt juz nie wie. Ani tez tego, kto pierwszy wpadl na pomysl wykorzystania Drzew do niemal perfekcyjnej realizacji starego kredo: dziel i rzadz. Ktokolwiek to byl, musial miec prawdziwego kugelgranca na punkcie kontrolowania innych. Zakaz, ktory tak cie urzadzil na promie Dariusa, to najprawdopodobniej scheda wlasnie po nich. Tylko ze teraz nikt tu juz nikim ani niczym nie rzadzi. Wszyscy pozapominali, aczkolwiek wielu bardzo chcialoby sobie przypomniec... -Jak wyglada glob? I kim sa redemptorysci? -He? Gerhard doznal uczucia deja vu, jakby znow stal przed komisja poddajaca go bezlitosnym testom na kojarzenie, koncentracje i refleks. Krzyzowy ogien pytan, pozornie pozbawionych zwiazku, na ktore odpowiedzi, precyzyjne i jasne, musialy padac natychmiast. Wystarczylo pomylic sie trzy razy, by wrocic do trenazera, a potem znow na test, i tak w kolko, dopoki jego umysl nie zaczal przypominac bezblednie funkcjonujacego mechanizmu. Rzecz jasna Thomasa nic nie laczylo z dawnymi dreczycielami Gerharda, a jego pytania rozmijaly sie z odpowiedziami von Klosky'ego jedynie za sprawa szalonej galopady mysli, ktorej nie potrafil powstrzymac. Wyjasnienia z miejsca rodzily w umysle Thomasa dziesiec nowych pytan, a odpowiedz na ktorekolwiek z nich byla jednoczesnym zalazkiem dla dziesieciu nastepnych, i nastepnych, i nastepnych... Farquahart zaczal zadawac je jak w transie, artykulujac mysli pod automatyczne dyktando podswiadomosci. A potem, takze z jej nakazu, w ogole przestal je zadawac. -Tom. Tom? - szepnal Gerhard, zaniepokojony jego naglym zamilknieciem. Lecz Thomas, pokonany nareszcie przez znuzenie i nadmiar pytajnikow, juz tego nie doslyszal i w chwile pozniej jego glosne chrapanie dolaczylo do pozostalych odglosow nocy. * * * Ze snu, pelnego mrocznych, wypchanych stloczonymi ludzmi pokoi i czarnych rak wrzucajacych go raz po raz do tej samej, bezdennej otchlani, wyrwaly go czyjes glosne okrzyki. Otwarte oczy nie zobaczyly w pierwszej chwili nic, oprocz rozmytego migotania stroboskopowych sygnalizatorow i niewyraznych cieni tanczacych w glebokich ciemnosciach na pniach pobliskich drzew. Musial zasnac z twarza odwrocona od obozu, bo cale pandemonium mial za plecami. Odwrociwszy glowe, ujrzal rzucajacego sie na wszystkie strony czlowieka, opadlego przez dwa demony. Zabralo mu chwile, nim w czlowieku tym rozpoznal Karawaniarza, w demonach zas Kevina i Gerharda. Porozrzucane lozka i latarnie, z ktorych swiecila sie juz tylko jedna...-Co wy znowu wyprawiacie, jak rany Drzewa... - zagadal nieprzytomny. -Tom, pomoz... nam! - wystekal Gerhard, mocujac sie z lewym ramieniem ciala Vlada, jak Laokoon z wezem. Thomas niechetnie zwlokl sie z lezanki i wciaz na wpol spiacy podszedl do wierzgajacej trojki. -Wez go ode mnie - powiedzial Gerhard. - Dasz rade? -Sprobuje - wymamrotal Farquahart. -Wrrghkhaksyyh! - Vlad wydal z siebie jakis nieartykulowany charkot, wyrywajac sie, jakby chcial pobiec w Las. -Trzymasz go? - upewnil sie Gerhard. -Tak, ale nie wiem, jak dlugo jeszcze dam rade - odpowiedzial Thomas, ktoremu od razu stanela przed oczami scena ze schodow pod straznica. - Deus, na czyim punkcie odbilo mu tym razem? -Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi - odrzekl Gerhard, manipulujac przy iniektorze. - Do licha, przytrzymajcie go mocniej, bo mu jeszcze oko w tej cmie wybije! -To samo co przedtem? - spytal Thomas konspiracyjnie. -Nie, tym razem to autentyk. Srodek uspokajajacy plus kotazyna, potrojna dawka. Specyfik Gerharda zadzialal blyskawicznie. Vlad zwiotczal i zlagodnial, i nawet sie do nich usmiechnal. Trzymajac go pewnie pod ramiona, Thomas wraz z Kevinem doprowadzili starego do jego lezanki. -Co to bylo, Vlad? - spytal Gerhard. -No wiec tak - odrzekl Karawaniarz, dziwacznie akcentujac i przeciagajac poszczegolne slowa. - Spalem, i we snie ujrzalem dwanascie godzin, wygladajacych jak male kotki. Podeszly do mnie i chorem zaczely wolac, ze juz czas na papu. Wiec ja im mowie, ze nie mam dla nich zadnego papu, a one na to, ze to nic nie szkodzi, bo przeciez moga zjesc mnie. Zapytalem, dlaczego tak brzydko mowia, na co one odparly, znowu chorem, ze brzydko byloby, gdyby zaczely mnie zrec za zycia, ale przeciez ja za chwile bede calkiem martwy, a wtedy zadne moralne obiekcje nie stana im na przeszkodzie. No i co wy na taki sen? Ale to jeszcze nic! Bo kiedy sie zaraz po tym przebudzilem, troche przestraszony, sami rozumiecie, przypomnialem sobie o pewnym Gerhardzie, mowiacym cos o dwunastu godzinach, po ktorych zacznie byc ze mna bardzo niedobrze. I wiecie co? Kiedy siedzac na lozku, policzylem, ile to juz minelo od tamtej pory, wyszlo mi, ze jest dawno po czasie! No i wtedy przestraszylem sie nie na zarty! Thomas popatrzyl na Gerharda przeciagle. -A ja myslalem, ze stary jest taki spokojny, bo sam sie domyslil prawdy - mruknal. -Wcale sie nie domyslil. Po prostu zapomnial ze szczetem - odparl rownie cicho Gerhard, prezentujac raczej nie najszczesliwsza mine. - Alez ze mnie tez balwan! Trzeba mu bylo powiedziec wczesniej, a nie czekac do ostatniej chwili! -O, tak! Wtedy dopiero bys sie nasluchal - zauwazyl Thomas kwasno. -Naslucham sie, tak czy owak. W koncu to Vlad. Pokrecili sie jeszcze chwile niepewni, czy Vlad nie powtorzy swojego przedstawienia. Ale zastrzyk Gerharda poskutkowal jak czar i wkrotce rozdzierajace chrapanie starego oznajmilo im dobitnie, ze i oni moga juz wrocic do spiworow. * * * Do switu pozostaly ponad dwie godziny, ale incydent z nieszczesnym Karawaniarzem na dobre wytracil Thomasa ze snu. Otoczony przez tercet pochrapujacych kompanow i terkotanie owadow w tle, dotrwal do brzasku, to z przymknietymi oczami kontemplujac slowa Gerharda, to znow z otwartymi szeroko wpatrujac sie w ciemnosci nad glowa, od czasu do czasu na mgnienie rozjasniane bladym turkusem odleglego wyladowania. Dostrzegal wtedy jakis niewyrazny zarys, mglisty rysunek przywodzacy na mysl znieksztalcony cieplem plaster miodu. Intrygujacy i tajemniczy, byc moze objawiajacy nawet czesc rozwiazania zagadki, niedajacej mu spokoju od dziecinstwa. Jednak rownie dobrze mogl on byc czystym wytworem jego rozognionej wyobrazni albo najzwyklejszym omamem wzrokowym. Thomas az nadto mial w tej chwili materialu do rozwazan, by poswiecic temu wiecej uwagi.Kiedy pierwsza delikatna luna poranka zaczela rozswietlac klebiaca sie wysoko pod zywosklonem mgle, nie mogl juz dluzej wytrzymac w bezruchu. Wstal wiec i starajac sie czynic jak najmniej halasu, zeby nie pobudzic pozostalych, zaczal tam i z powrotem chodzic wzdluz perymetru ich malego obozowiska. Swit uciszyl wszystkie rozkrzyczane dotad zwierzeta, a te, ktorych pora byl jasny dzien, jeszcze nie zaczely dawac o sobie znac. I gdyby nie rzezace postekiwania Vlada przez sen, cisza otaczajaca Thomasa bylaby niemal absolutna. Jakby przez noc swiat wokol niego zostal przebudowany na ksztalt wielkiej sceny, i teraz oczekiwal na rozpoczecie nowego przedstawienia. Tylko co to bedzie, pomyslal Thomas z gorzkim humorem, tragedia, dramat, komedia czy farsa? Elastyczna mata z korzeni doskonale tlumila kroki, totez Farquahart bardziej wyczul, niz uslyszal czyjas obecnosc za plecami. Zdjety naglym lekiem odwrocil sie, ale to byl tylko Gerhard. -Deus, nie rob mi takich numerow! - Thomas ofuknal go szeptem. - Musisz sie tak skradac? -Przepraszam - rzekl Gerhard usprawiedliwiajaco. - Nie chcialem przerywac twoich rozmyslan. -Wcale nie bylem zamyslony. Po prostu gapilem sie na Las - powiedzial Thomas, po czym dodal ciszej, wzrokiem wodzac po koronach drzew: - Zadziwiajace monstrum. Na Dole tez macie z nim takie problemy? -Na dole nikt nie nazwalby tego problemem, Tom - odparl Gerhard, usmiechajac sie enigmatycznie. Czyjes glosne ziewniecie dolaczylo do ich dwuglosu. Zaspany Kevin zwlekal sie wlasnie z lezanki. W mglistej szarudze przedswitu, z rozczochranymi wlosami, zwieszonymi ramionami i nieprzytomnym wzrokiem, blednie poszukujacym jakiegos punktu, na ktorym moglby sie na nowo zogniskowac, wygladal jak zmartwychwstaly nieboszczyk. -Ryzy ryj, ale rano... - wymamrotal niewyraznie. - O czym mowa? -O niczym, tak tylko sobie gadamy - uspokoil go Gerhard. -Aha... - mruknal chlopak i zwalil sie z powrotem na swoje pajecze loze. Jednak i on chyba odespal swoje, bo tylko przewrocil sie z boku na bok pare razy, po czym wstal ponownie i dolaczyl do nich chwiejnym krokiem. -Ee... To moze ojca tez ruszyc... - wybakal, trac oczy i ziewajac rozdzierajaco. -A nie wscieknie sie znowu? - spytal Thomas niepewnie. -Ha! - prychnal Kevin, zerkajac w strone chrapiacego rodzica. - Dziwne by bylo! -No to niech jeszcze spi, dajmy mu spokoj - zaproponowal Thomas, na co Kevin skrzywil sie w pelnym rezygnacji grymasie. -E tam, panie Farquahart, ten stary pier... znaczy sie, tata i tak sie wkurzy bez wzgledu na to, jaki bys pan byl delikates. Tu nie ma ludzkiego sposobu. Jak go zbudzimy, to sie zapieni. A jak nie, to znowu dostanie odkretu, zesmy nie obudzili go wczesniej. No i co pan z takim zrobisz? -Faktycznie, latwego charakteru to twoj ojciec nie ma - skonstatowal Thomas. -A jak! - Kevin westchnal z mina fatalisty. - Nawet szkoda sobie bialych scierac. Zabrali sie ostroznie do wybudzania Karawaniarza. Okazale sie to jednak trudniejsze, niz sadzili, bo pomimo ich wysilkow stary wciaz chrapal w najlepsze, ani chybi dzieki zaaplikowane mu przez Gerharda miksturze. W ktoryms momencie Thomas sugerowal nawet, ze moze nalezaloby powtorzyc caly zabieg, tyle ze w przeciwna strone. Na co Gerhard odparl, ze jesli w tym tempie bedzie oproznial skromny zasobnik iniektora, to niebawem jedynym srodkiem uspokajajacym pozostanie cios w tyl glowy, a do zycia trzeba bedzie przywracac woda z akweduktu albo ordynarnym policzkowaniem. W koncu jakos wytarmosili Vlada ze snu, za co ten podziekowal im prawdziwym koncertem przeklenstw, ze szczegolna wirtuozeria wyklinajac von Klosky'ego za wszystkie psychiczne cierpienia doznane od arcykonstabla. To byl juz ich "normalny" Karawaniarz i Thomas, a tym bardziej Gerhard, wciaz dreczony wyrzutami sumienia, przyjeli te lawine inwektyw niemal z ulga. Pol godziny pozniej opuscili polane, podazajac gesiego za Vladem jak piskleta za kwoka. Regulamin, ktory w nocy zdazyl przejsc kolejna metamorfoze i przysposobil sobie znacznie odpowiedniejsze do marszu konczyny, z poczatku dreptal poslusznie w ariergardzie. Jednak tylko przez kilka minut zdolal zachowac pozory dyscypliny, a potem jego niespozyta ciekawosc kazala mu czmychnac gdzies w Las, oczywiscie bez uprzedzania o tym kogokolwiek. Nikogo to jakos szczegolnie nie obeszlo, a juz najmniej Karawaniarza, zwawo i bez slowa podazajacego na poludniowy wschod, coraz dalej od Rzeki. Okazalo sie, ze Las tylko na swych obrzezach stwarzal iluzje gaszczu nie do przebycia, i z kazdym przebytym krokiem stawal sie coraz rzadszy i przestronniejszy. W koncu pnie rozstapily sie na tyle szeroko, ze gdyby tylko przyszla im taka chec, mogliby swobodnie maszerowac miedzy nimi tyraliera, ramie przy ramieniu. Za to korzenie zrobily sie zbite niczym pilsn i szlo sie po nich jak po twardym, lekko sprezynujacym materacu, wygodnie i szybko. Karawaniarz prowadzil ich wsrod pachnacych balsamicznie pni w umiarkowanym tempie, nie marudzac, ale tez i nie gnajac na zlamanie karku. Rozgladal sie przy tym z uwaga na wszystkie strony, najwyrazniej szukal sobie tylko znanych znakow i upewnial sie, ze idzie we wlasciwym kierunku. -I co ty tu chcesz znalezc, czlowieku? - zainteresowal sie w koncu Thomas. - Slyszalem, ze Las potrafi rosnac i do dziesieciu metrow dziennie, a ciebie nie bylo tu o wiele dluzej. Wszystkie twoje drogowskazy musialy juz dawno temu pozarastac w diably. -Las rosnie szybko tylko od czola, madralo - rzucil Vlad przez ramie. - Nowe drzewa dochodza do starych, ale w srodku juz nic sie nie zmienia. Co najwyzej pnie moga sie jeszcze troche rozejsc, a poza tym wszystko pozostaje przez dlugi czas dokladnie takie jakie jak wczesniej. -Hm, skoro tak mowisz... - zgodzil sie z nim Thomas, nieoczekiwanie jednak do rozmowy wtracil sie Regulamin: -Czuje sie w obowiazku zauwazyc, iz ostatnie z twierdzen pana Vladislava stoi w razacej sprzecznosci z uniwersalnymi zasadami termodynamiki, stosujacymi sie do kazdego systemu otwartego... -Guzik mnie to obchodzi! - mruknal Vlad opryskliwie i przyspieszyl kroku. Ale Regulamin wpadl juz w swoj mentorski tryb. -Rozumiem to, panie Karawaniarz, jak najbardziej to rozumiem. Jednakowoz, byloby niedobrze, moim skromnym zdaniem, gdyby funkcjonariusz Farquahart, mlody i wciaz jeszcze o chlonnym umysle, wzrastal z niewlasciwym obrazem otaczajacej go rzeczywistosci, opartym jedynie na takich... - -Zrobicie cos z tym waszym gadajacym robalem, czy moze sam mam mu kulasy powyrywac? - rozezlil sie Vlad. -Stary ma racje, przyjacielu. To nie jest najodpowiedniejsza pora na jeden z twoich wykladow - Thomas udzielil Regulaminowi lagodnej reprymendy, widzac, jak ten niebezpiecznie szybko zaczyna dzialac Madowi na nerwy. Nie bylo to szczegolnym za skoczeniem, wziawszy pod uwage zarowno choleryczny charakter starego przemytnika, jak i mentalnosc samego Regulamina, dla ktorego dyscyplina i subordynacja byly pojeciami abstrakcyjnymi. Notorycznie nie trzymal szyku i zamiast tak jak pozostali isc w szeregu, bez przerwy odskakiwal na boki, z wielkim ukontentowaniem badajac nowy, nieznany mu teren. Wszedzie bylo go pelno i w jednej chwili mogl szwendac sie gdzies daleko z tylu, zeby juz w nastepnej platac sie im pod samymi nogami, tak jak czynil to teraz. -Za przeproszeniem, funkcjonariuszu Farquahart, ale... -Przymknij sie wreszcie, bo w koncu napytasz sobie prawdziwej biedy. I przestan skakac w Las, nie jestes na pikniku. -Z czego rowniez doskonale zdaje sobie sprawe, funkcjonariuszu Farquahart. Wracajac jednak do wczesniejszej kwestii, moje zastrzezenia wobec twierdzen szanownego pana Vladislava bynajmniej nie sa trywialnej natury i w rzeczy samej uwazam, ze powinniscie... -Deus, badzze cicho! - huknal Thomas na gadule, tracac cierpliwosc. -Alez prosze bardzo, prosze bardzo... - pisnal Regulamin defensywnie, po czym momentalnie spotulnial i oddalil sie z powrotem miedzy drzewa. Karawaniarz kluczyl teraz chaotycznie, wciaz jednak utrzymywal ten sam, poludniowo-zachodni kierunek i powiekszal dystans, dzielacy ich od Rzeki. Wygladalo na to, ze chce szerokim lukiem ominac centralne partie segmentu. -To musi byc jakis straszny odludek, ten caly Calaghan - zauwazyl w pewnym momencie Thomas. -Do mnie mowisz, synu? - rzucil przez ramie Karawaniarz. -Do ciebie, staruszku - potwierdzil Farquahart. -I co tam mowisz? -Mowie, ze skoro caly czas oddalamy sie od miasta... -Gdyby w Yorku bylo jakies miasto, od ktorego mozna by sie bylo oddalac, to bysmy sie oddalali - ucial Vlad tylez rzeczowo, co oschle. Przeszli jeszcze kilkaset metrow, po czym Vlad niespodziewanie sie zatrzymal. Las znowu zgestnial, a zatem albo zblizali sie do jego skraju, albo do jakiejs wiekszej polany. Thomas moglby przysiac, ze dolecialo go odlegle ujadanie psow. -To juz tutaj? - spytal szeptem. -Nie - zaprzeczyl Vlad, nasluchujac. - Jakis nowy traperski matecznik. Czarna macierz, przeciez ostatnim razem bylo tu normalne przejscie! -A widzisz? Swiat sie jednak zmienia - skonkludowal Thomas z satysfakcja w glosie. Vlad zignorowal jego uwage. -Musimy sie troche cofnac - zadecydowal w koncu. Wrocili kilkadziesiat krokow, po czym skrecili pod katem ostrym na wschod. Vlad szedl teraz jeszcze czujniej, obchodzac potencjalnie nieprzyjazne siedlisko. Do pewnego stopnia wszystkim udzielil sie jego nerwowy nastroj, totez nad ich niewielkim pochodem zawislo glebokie milczenie i kazdy stapal ostroznie, rozgladajac sie na boki. -A wlasciwie to czemu nie moglismy pojsc prosto? Masz na pienku z tubylcami? - Thomas zagadnal Karawaniarza konspiracyjnym szeptem. -Chcesz ryzykowac, to idz. - Vlad nie zatrzymal sie i nie odwrocil. - Ja na pewno nie bede ci towarzyszyl. Skad mam wiedziec, kto siedzi za tymi drzewami? Nawet jesli to ktos znajomy, a watpie, wole dac mu spokoj. Tym bardziej ze nie mam w tej chwili do nikogo zadnego umowionego interesu. To nie jest Keshe, synu. To dzicz. W calym Yorku jest wszystkiego najwyzej kilkuset ludzi - wyrzutkow, zbiegow, dziwakow roznej masci - i prawie wszyscy to przewrazliwieni samotnicy. Chcesz isc, prosze bardzo. Nie licz jednak na to, ze ktokolwiek tam jest, okaze wam taka goscinnosc jak ja. Juz predzej przywita was samopalem i psami. Wkrotce ich marsz powrocil na poprzedni azymut. Nadal wspinali sie, ale sklon zlagodnial, musieli zatem oddalic sie juz od Rzeki wiele kilometrow. Ile dokladnie, trudno powiedziec, jako ze Vlad nieustannie meandrowal miedzy drzewami, ale na oko nie mogli przebyc mniej niz jedna czwarta szerokosci konaru. Chwilami rozlozyste korony ponad ich glowami zwieraly sie tak gesto, ze na dnie Lasu robilo sie ciemno niczym w nocy. W takich miejscach korzeniowa platforma byla praktycznie pozbawiona jakiegokolwiek poszycia, jesli nie liczyc grzybow wszelakich kolorow i rozmiarow, od maciupenkich do wielkich bul rozmiaru dyni. Niektore rozsiewaly tak obrzydliwa won, ze omijali je z zatkanymi nosami, uwazajac przy tym, by przypadkiem na zaden nie nadepnac. -Hej, patrzcie! - uslyszeli naraz wielce podekscytowany okrzyk Kevina. - Rany, to chyba entomoki! -Co? Gdzie? - spytal Thomas, zaciekawiony, jako ze sam w calym zyciu widzial tylko jednego. -Tu, na tej wielkiej purchawce. O w drzazge, ale ich tu jest! Thomas przystanal i odwrocil sie do chlopaka, ktory rozszerzonymi z podniecenia oczami przygladal sie ogromnej szarej bulwie. Vlad z Gerhardem odwrocili glowy i chcac nie chcac, takze sie zatrzymali. Karawaniarz nie ukrywal swojego niezadowolenia. -Co tam znowu? - spytal z nuta niecierpliwosci w glosie. Kevin przywolal go, machajac rekami. -Entomoki! Cala kolonia! -I dlatego wszystkich zatrzymujesz? Synu, ile ty masz lat? -Oj, tata, chodz zobacz! - wolal rozochocony Kevin. Vlad przewrocil oczami w teatralnym pokazie dezaprobaty, ale zrozumial, ze wymuszono na nim postoj, totez zrzucil plecak z ramion, wyjal jeden z batonow Juraszka i odwinawszy nawoskowany papier, zaczal wolno przezuwac brunatna kostke. -Tata, no chodz! - Kevin bezskutecznie probowal podzielic sie z ojcem swoim niecodziennym odkryciem. --Juz nie mam co ogladac, tylko jakies robaki! - prychnal Karawaniarz z pogarda i nie ruszywszy sie nawet na pol kroku ze swego miejsca, kontynuowal jedzenie. Thomas jednak byl ciekaw, podobnie jak Gerhard, a tym bardziej Regulamin, ktorego zreszta interesowalo praktycznie wszystko. Kevin pochylal sie nad blisko polmetrowej srednicy bulwa wyrastajaca spomiedzy ciasno pozbijanych korzeni i z dziecieca fascynacja obserwowal, jak na jej powierzchni to tu, to tam pojawiaja sie i znikaja miesiste otwory. Raz po raz wyskakiwaly z nich przedziwne kilkucentymetrowe stworzonka, robily kilka rund wokol bulwy, po czym wskakiwaly do niej z powrotem przez dziure, ktorej jeszcze przed momentem w ogole w tym miejscu nie bylo. Z niejasnych przyczyn widok tego osobliwego tworu wzbudzil u Thomasa obrzydzenie, choc tak jak Kevin nie potrafil oderwac wzroku od niezwyklego baletu. Stworzenia byly tak odmienne od wszystkiego, co znal, ze trudno bylo sie zdecydowac, czy sa to zwierzeta, rosliny czy moze tylko abstrakcyjne, geometryczne formy obdarzone zdolnoscia samodzielnego ruchu. Smigaly tak szybko, ze nawet dla wzmocnionych zmyslow Farquaharta byly zaledwie nieostrymi ksztaltami, z grubsza przypominajacymi dwa wydluzone wielosciany polaczone azurowa kryza, z tysiacem drobnych wypustek bez przerwy obracajacych owo "cos" wokol wszystkich trzech osi. Caly spektakl trwal nie dluzej niz pol minuty, po czym szara bulwa niespodziewanie zamknela wszystkie otwory, pozostawiajac roj entomokow na zewnatrz. Kevin uznal, ze nadszedl najwyzszy czas na zlapanie jednego z nich, kiedy jednak wyciagnal reke w ich kierunku, entomoki zaczely wskakiwac na skorzasta powierzchnie bulwy, przyklejajac sie do niej. W mgnieniu oka wszystkie rozplynely sie jak maslo na goracej patelni i zostaly wchloniete przez bulwe bez sladu. Ona sama wydluzyla sie w smukla maczuge, zadrgala robaczywie i niczym wessana znikla pod korzeniowa platforma. Przedstawienie dobieglo konca. -Alez dziwadlo! - mruknal Thomas, ogladajac miejsce, w ktorym jeszcze przed chwila wyrastala bulwiasta kolonia. Teraz nie bylo po niej najmniejszego znaku, nawet wilgoci czy sluzu na korzeniach. - Widzieliscie kiedys cos takiego? Kevin wygladal na niepocieszonego. Pewnie nie mogl sobie darowac, ze tak dlugo zwlekal z proba upolowania jednego z tych stworzen. Gerhard uklakl i reka ostroznie zbadal miejsce, gdzie jeszcze przed sekunda wyrastala bulwa. Nic nie znalazlszy, wstal, i wolnym krokiem wrocil do Karawaniarza, kiwajac w zadumie glowa. Thomas jeszcze przez chwile wpatrywal sie z nadzieja w miejsce znikniecia tajemniczego tworu, lecz zjawisko nie chcialo sie powtorzyc. No coz, moze gdzie indziej... -No i co, szklarze mamrotani? Napatrzyliscie sie juz na te swoje karaluchy? - sarknal Vlad, kiedy cala trojka dolaczyla do niego. Skonczyl jesc i z zalozonym plecakiem niecierpliwie przestepowal z nogi na noge. - Jak bedziecie sie zatrzymywac przy kazdym pierwszym lepszym gownie, to nawet za tydzien nie dojdziemy. -Alez z ciebie zrzeda, Vlad. - Gerhard pokrecil glowa. - Doprawdy, jak ta twoja rodzina z toba wytrzymuje? -Nie twoj szczynami zmacony interes, Klosky - odpalil mu Vlad i nie dbajac o to, czy reszta towarzystwa za nim podaza, ruszyl przed siebie. Thomas ponownie obejrzal sie, jednak zadna nowa bulwa i wychynela po raz drugi ponad korzenie, ani za nimi, ani nigdzie indziej. Dostrzegl za to, jaka markotna mine ma idacy tuz za nim Kevin. -Czegos taki smutny, hm? - spytal. -A bo chcialem jednego... - baknal maly, wyraznie niepocieszony. - Jakbym pokazal chlopakom na placu, byloby w miche zebato! Thomas poklepal go przyjacielsko po ramieniu. -Nie martw sie. Moze jeszcze znajdziemy. -Akurat. Ja to, sucz... ja to mam szczescie jak zezowaty pajak, panie Farkahart. Predzej sie kiedys ze starym dorozumiem, cos znajde. -Co ty mowisz? A kto znalazl te entomoki jak nie ty? Kevin spojrzal na Thomasa i twarz mu z miejsca pojasniala. -Niby fakt... -No widzisz, Kevin. Miej wiare. Tylko - dodal Farquahart, sciszajac glos - staraj sie z tym nie przesadzic tak, jak twoj ojciec. Kevin wyszczerzyl sie w usmiechu. -Chybabym sie musial ze szczurzastym na szare pozamieniac, panie Farkahart! -Milo mi to slyszec - odparl Thomas, parodiujac sarkazm Karawaniarza. - A teraz przebierajmy nogami, bo jeszcze twoj stary poczestuje nas kolejna probka swojego krasomowstwa. ROZDZIAL 10 Bylo dobrze po czwartej, kiedy ich czteroosobowa kawalkada dotarla do podnoza Easthulime, wschodniego Progu Niebios. Niczym kraweznik przy drodze tytanow ogromny wal biegl rowno jak od linijki z polnocy na poludnie - stromy, pociety pionowymi zmarszczkami zlebow i szumiacy dziesiatkami niewidocznych, podskornych wodospadow. Lecz nawet on nie stanowil przeszkody dla niepohamowanego Lasu, ktory czepiajac sie miriadami korzonkow-ssawek, porastal kazda piedz ponadczterystumetrowej sciany Progu i pelzl dalej, az do samej Rynny.-Deus, jak my sie tam...! - wyjeczal Thomas, zadzierajac glowe. Vlad nie mial jednak zamiaru forsowac niedosieznej stromizny. Nie zwalniajac, skrecil na poludnie, zeby zaledwie po kilkuset metrach znow odbic ostro w kierunku Rzeki, slowem przy tym nie zajaknawszy sie co do powodu takiego manewru. Wieczor sie zblizal; powietrze bylo teraz gorace i ciezkie od wilgoci, splywajacej po pniach miniaturowymi strumyczkami, a lesne wonie z zywicznych przeszly w zdecydowanie smrodliwe, jakby otoczylo ich bagno pelne rozkladajacych sie szczatkow. Marsz zaczynal sie stawac monotonny, pozbawiony jakichkolwiek niespodzianek. Chwila urozmaicenia, jaka dala im kolonia entomokow, dawno minela. Totez kiedy ni stad, ni zowad grunt zatrzasl sie gwaltownie pod ich stopami, wszyscy przypadli do najblizszych pni, kulac sie przy nich w samozachowawczym odruchu. Splatane korony drzew zatrzeszczaly ogluszajaco niczym gigantyczny rozeschniety mebel, a na ich glowy posypal sie deszcz suchych galazek, lisci i igiel. Obruszony drobiazg nie przestal opadac, kiedy po pierwszym wstrzasie przyszedl nastepny, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze... Kazde z kolejnych targniec bylo jednak slabsze i lagodniejsze od tego, ktore je poprzedzalo, jak gasnace echo okrzyku. -Deus nos, co to, do licha, bylo? - spytal Thomas trwozliwym szeptem, kiedy swiat wokol niego przestal sie wreszcie kolysac i skrzypiec. -Chyba stabilizatory, chociaz to tylko moj domysl. - Gerhard ostroznie wyprostowal sie i otrzepal z tego, czym oproszyly go rozchybotane drzewa. - Vlad? -Nie wiem, o czym mowisz - wysapal stary, rozgladajac sie nerwowo wokol siebie. - Po mojemu, gdzies niedaleko wyrzyna sie nowy konar... - zasugerowal polglosem, ale w jego slowach bylo nawet mniej przekonania niz w propozycji von Klosky'ego. -Konar? Na tym poziomie? Watpie - mruknal Gerhard sceptycznie. - Jestesmy o wiele za nisko, a poza tym... -No to po zaraze sie pytasz, skoro na wszystkim sie znasz?! - przerwal mu Karawaniarz glosem pelnym lekliwej irytacji. - A moze to tylko diabel przez sen pierdnal? Thomas widzial go juz przestraszonego, ale co innego stary mial w oczach, kiedy Gerhard wzmacnial sile swojej perswazji zastrzykiem "pasozytow", a co innego teraz. Zaskoczona, pobladla twarz nie pozostawiala watpliwosci, ze roztrzesione Drzewo bylo dla niego zupelnie nowym i niepokojacym doznaniem, nieoczekiwanym zaburzeniem odwiecznie trwajacego porzadku rzeczy. A ze najwidoczniej nie potrafil znalezc na nie odpowiedzi ani w doswiadczeniu zebranym podczas calego przemytniczego zywota, ani w madrosciach religii, Karawaniarz, poza naturalnym zdenerwowaniem w pierwszych chwilach po wstrzasie, zareagowal po prostu obojetnoscia, lagodzaca szok. Thomas, ktory juz przymierzal sie do zrzucenia plecaka, przewidujac co najmniej polgodzinna przerwe na modly, zdumial sie szczerze, kiedy stary mruknal tylko pod nosem: -Mowie wam, ze to nowy konar... Chodzmy stad lepiej, pozno sie robi. I zacisnawszy prawa reke na swoim swietym talizmanie, ruszyl dalej bez zadnych dodatkowych deliberacji. Pozostali, mimo iz wciaz pod glebokim wrazeniem ostatnich chwil, podazyli zgodnie za przewodnikiem stada. Thomas wytrzasnal z wlosow resztki suchego igliwia, i zrownal sie z Gerhardem. -Jak nie on - szepnal, nie chcac, by Karawaniarz go doslyszal. - Myslalem, ze znowu odstawi nam tu jakies przedstawienie, a tu nic. -Bo go kompletnie oszolomilo - odparl rownie cicho von Klosky. - Wiec sie zatrzasnal na nieznane. Przynajmniej na razie. -A co on mowil o tym nowym konarze? -Daj spokoj, gadal, zeby cos gadac. Tak naprawde nie ma najmniejszego pojecia, co tu sie wydarzylo. Zreszta ja tez nie. -No, a te twoje stabilizory czy jak im tam... -Stabilizatory - poprawil go Gerhard. - Ale to jedynie moje przypuszczenie. Wiem o nich co nieco wylacznie z teoretycznych wykladow. -No i? -Widzisz, Drzewo to wrecz niemozliwie gigantyczna struktura, w zasadzie zaprzeczajaca normalnym prawom fizyki. Nawet z tak skomplikowana konstrukcja, stworzona z wyjatkowo wytrzymalych materialow, powinna juz dawno temu zawalic sie pod wlasnym ciezarem. Jednak, jak mi powiedzieli madrzejsi ode mnie, nie dzieje sie tak wlasnie dzieki stabilizatorom. A dokladniej to dzieki calemu systemowi supportu, ktorego stabilizatory sa tylko czescia. Ten system... Moze inaczej: wiesz, jak jest zbudowane zwykle zdzblo trawy, prawda? -Ee... - Thomas podrapal sie w glowe, przy okazji wyczesujac resztki zeschlych lisci. - Chodzi ci o to, ze jest puste w srodku? -Wlasnie. To bardzo sprytne rozwiazanie natury, dzieki ktoremu cienka lodyga trawy, na pierwszy rzut oka wiotka i slaba, moze wznosic sie sztywno nawet na kilka metrow. Dodaj do tego grubsze scianki zbudowane z mocnych, elastycznych wlokien, plus wzmocnienia w postaci miedzywezli i masz fenomenalny bambus, ktory, dobrze wiesz, jak wysoko potrafi rosnac. -Ale przeciez Drzewo nie wyglada jak bambus! - Thomas zaprzeczyl odruchowo, po czym dodal juz z mniejsza pewnoscia w glosie: - Przynajmniej tak slyszalem... -Naturalnie, ze nie jak bambus - odparl Gerhard. - Juz raczej jak cedr, taki jak rosl w ogrodzie kolo magistratu. Chodzilo mi tylko o to, ze ktokolwiek je stworzyl, wyraznie wykorzystal te same, podstawowe zasady konstrukcyjne, dorzucajac przy tym kilka udoskonalen. Otoz... Wyobraz sobie bambusowa lodyge, ale wykonana z nieporownywalnie wytrzymalszego materialu i tysiace razy wieksza. Thomas natychmiast przypomnial sobie promowe cumy Dariusa, cienkie jak dratwa, a mimo to mocniejsze od najgrubszych lin konopnych. Potem dokonal w myslach szybkiego mnozenia dlugosci przecietnego bambusa przez tysiac, a kiedy i to wydalo mu sie za malo, przez dziesiec tysiecy. -To by bylo zaledwie... jakies sto kilometrow - mruknal z powatpiewaniem, od dziecka wychowany w przeswiadczeniu o niemal nieskonczonym ogromie Drzewa. -Sto? - Von Klosky skrzywil sie sardonicznie. - Nie sto, Tom, ale tysiac piecset z okladem! I mowimy tylko o tym, co wystaje ponad powierzchnie, bo korzenie maja jeszcze przynajmniej dwa razy tyle! Gerhard wyrzekl te slowa z taka emfaza, jakby wlasnie oglaszal Farquahartowi jakas nadzwyczajna rewelacje. Thomas jednak przyjal je bardziej z rozczarowaniem niz zaskoczeniem i podane przez von Klosky'ego liczby wcale mu nie zaimponowaly. -Tylko tyle? Drzewo jest takie male? Myslalem... -Male? - Gerhard byl autentycznie zbulwersowany jego obojetna reakcja. - Thomas, zanim pojawily sie te dranstwa, najwyzszy szczyt gorski nie przekraczal dziewieciu kilometrow, dziewieciu! -Wiem, nie jestem nieukiem - zachnal sie Farquahart. - Everest, osiem tysiecy osiemset metrow, nieprawdaz? Ale to bylo na Matce Ziemi, Gerhard, zmarlej dawno temu i daleko stad. Nie mozesz porownywac skali planety do tego, co jest tutaj. -Zmar...? - Von Klosky'ego az zatkalo, a potem glosno wypuscil powietrze z pluc i spojrzawszy na Thomasa pelnymi zatroskania oczyma, rzekl polglosem: - Chyba czeka nas dluzsza rozmowa, Tom. -A teraz to niby co robimy? - zdziwil sie Farquahart, ale Gerhard odwrocil sie od niego, z tylu wlasnie nadszedl Kevin, wyraznie wyczerpany wielogodzinnym marszem i z kwadransa na kwadrans wlokacy sie coraz dalej w ogonie. -Co sie merda? Stajemy tu? - wysapal, zwalniajac obok nich. -Nie, nie... Juz idziemy - wymamrotal Thomas. Chlopak westchnal zawiedziony i otarlszy zlane potem czolo, niechetnie powlokl sie dalej. Gerhard takze ruszyl sie z miejsca, milczac. Farquahart go dogonil. -Obraziles sie na mnie czy jak? - spytal, zaklopotany. -Nie wygaduj glupstw, Tom. -No to co cie tak nagle przycielo? Nawet nie skonczylismy -O tych bambusach. -Bambusach? Ach, no tak... No wiec bambus jest pusty w srodku, nieprawdaz? Thomas przytaknal. -Tak samo jak Drzewo, ktore w dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach rowniez sklada sie z pustych przestrzeni. Glowny pien jest jedna wielka rura, na podobienstwo zdzbla poprzedzielana wezlami - ot, takimi przegrodami, tylko ze w poprzek. Konary wygladaja w przekroju poprzecznym jak... jak... Cholera, trudno to wytlumaczyc bez jakiegos szkicu... W wolniejszej chwili sprobuje ci to narysowac, tak jak sam to rozumiem. W kazdym razie nie zachowalyby swojej wzglednie poziomej orientacji, gdyby nie cala masa dodatkowych podpor plus cos w rodzaju silnikow pracujacych w skoordynowany i nieprzerwany sposob, pchajacych je do gory. - I te silniki to wlasnie sa owe stabilizatory. -Deus, zupelnie, jakbys opowiadal mi o jakiejs maszynie - szepnal Thomas w pelnej fascynacji zadumie, i zainspirowany ta mysla natychmiast dodal: - Zaraz, to moze jeden z tych silnikow ulegl awarii i dlatego zatrzeslo... To chciales powiedziec? -Moze byc, moze byc... - mruknal Gerhard, przygryzlszy warge. - Z drugiej strony przyczyna mogla lezec w czyms zupelnie innym... Ziarenko nieokreslonego niepokoju zdazylo juz wypuscic swoj kielek, ktory nieprzyjemnie laskotal mozg Thomasa. Wszystko przez ten jego przeklety instynkt, coraz natretniejszym szeptem ostrzegajacy go przed wstapieniem w wielki wir, obracajacy sie wokol jakiejs mrocznej tajemnicy, i w ktorego leju Gerhard, Hossan, enigmatyczny synod i Deus wie kto jeszcze, krecili sie rownie bezwolnie jak on sam. Dlugo kroczyl obok von Klosky'ego w milczeniu, nekany potrzeba zwierzenia sie komus ze swoich obaw. Ale byl swiadom ich subiektywnego charakteru i wolal o nich nie mowic, wciaz bardziej od czajacego sie za plecami bezksztaltnego widma bojac sie smiesznosci i posadzenia go o sklonnosc do wyolbrzymiania problemow albo, co gorsza, o zwykla strachliwosc. Nim jednak zdazyl rozstrzygnac ten wewnetrzny spor, zatopiony w rozmyslaniach, wszedl wprost na plecy stojacego przed nim Karawaniarza. -Matko Opiekunko, uwazalbys troche, synu! - warknal stary z wyrzutem, przesuwajac sie o pol kroku. - Pot ci juz calkiem oczy zalal? -To nie stawaj bez ostrzezenia, do diabla! - odburknal Thomas, ktory nie czul sie wcale winny. - Co sie dzieje? -Nic - odparl Vlad. - Jestesmy prawie na miejscu. Farquahart rozejrzal sie po okolicy. -Przepraszam, ale ja tu dalej nie widze nic oprocz Lasu. -Powiedzialem: prawie - powtorzyl Karawaniarz dobitnie. - Poreba Calaghana jest zaraz za tamtymi drzewami. We wskazanym przez Mada miejscu Las ponownie stawal sie zwarty, jak wokol matecznika, ktory mijali kilka godzin wczesniej. -W takim razie na co jeszcze czekamy? - spytal Thomas, wsparlszy sie plecami o najblizszy z pni. -Wolalbym, zebysmy nie szli tam od razu cala gromada - oswiadczyl Karawaniarz. - Co prawda, Andre to spolegliwiec jak rzadko, ale i tak nie widze sensu draznienia tych z chutoru bez potrzeby. -Mamy tu na ciebie zaczekac? - zapytal Gerhard pro forma. -Nie boj sie, Klosky, nigdzie ci nie uciekne. -A czy ja cos takiego powiedzialem? - spokojnie odparl Gerhard. -Powiedziec nie powiedziales, ales pomyslal, znam cie. -Tak ci sie tylko wydaje. No, dobra, idz juz, jak masz isc. -Moment... - mruknal Vlad, i zaczal lazic dookola, przeczesujac wzrokiem korony pobliskich drzew. W koncu chyba znalazl to, czego szukal, i wrocil do nich. -Niech no mnie ktory podsadzi. O, tutaj... Thomas westchnal, wiedzac, ze i tak na niego wypadnie, bo ani Gerhard, ani tym bardziej wykonczony, ociekajacy potem Kevin nie utrzymaliby ciezaru Karawaniarza. Podszedl do wybranego przez Vlada drzewa, z rozstawionymi dla rownowagi nogami oparl sie o skorzasta kore i zaoferowal staremu podporke ze splecionych dloni. Tamten wspial sie na nia, podtrzymywany od tylu przez von Klosky'ego. Kolana ugiely sie pod Thomasem, bo Karawaniarz, na oko majacy ze sto kilo, w rzeczywistosci wazyl nawet wiecej. Palce zaczynaly juz sie rozjezdzac Farquahartowi, kiedy nad jego glowa rozlegl sie trzask, i ucisk nagle zelzal. -No - steknal Vlad, ktory dzierzyl teraz w garsci powaznie wygladajacy kawal suchej galezi. -Myslalem, ze zleciales, tak trzasnelo. - Thomas wytarl rece o spodnie. -No, to pewnie jestes zawiedziony? - odparl jak zawsze uroczy Karawaniarz i ze swoim kijem pod pacha ruszyl ku gestwinie. Widzieli, jak zatrzymal sie kilkadziesiat metrow dalej i zaczal tluc patykiem w drzewo. Uderzal w rytmie: raz - przerwa, dwa razy - przerwa, trzy razy - przerwa, dluzsza pauza po serii, i od nowa. Przy kazdym uderzeniu drzewo odpowiadalo donosnym dudnieniem, jakby bylo puste w srodku. -Slowo daje, znam lepsze sposoby komunikowania sie na odleglosc - parsknal Thomas pogardliwie. -Ale moze tubylcy ich nie znaja - powiedzial Gerhard. Vlad konczyl wlasnie piata serie uderzen, kiedy z daleka odpowiedzialy mu podobne postukiwania. Karawaniarz przerwal i w ciszy wyraznie uslyszeli przytlumione uderzenia, powtarzajace sie w odwrotnym porzadku niz lomotanie starego. Ten powtorzyl swoja kolejke, odczekal na "potwierdzenie odbioru", a kiedy je uzyskal, wyrzucil niepotrzebny juz patyk i pomaszerowal pewnie w strone, z ktorej otrzymal odpowiedz. Czekali raptem moze dziesiec minut. Regulamin zdazyl w tym czasie przebadac dokladnie Las w promieniu kilkudziesieciu metrow, to chodzac jak pies z ryjem przy samej ziemi, to znow wdrapujac sie zrecznie na drzewa, a raz nawet znalazl miejsce, gdzie korzenie nie byly tak gesto splecione jak gdzie indziej, i wsunal sie na chwile do polowy pod spod. -Czego on tam tak szuka? - zainteresowal sie Thomas. -A kto go wie - mruknal Gerhard, wzruszajac ramionami. - Moze w starym dziwaku obudzila sie dusza przyrodnika? Oho, Vlad chyba wraca. Ktos z nim jest... W istocie, w ich kierunku szlo dwoje ludzi. Jednym z nich byl bez watpienia Karawaniarz. Ten drugi siegal Vladowi zaledwie do ramienia, ale jego sprezysty, szybki krok i wyprostowana sylwetka, calkowite przeciwienstwo wiecznie przygarbionego i czlapiacego jak kaczka starego szklarza, czynily go wyzszym, niz byl naprawde. Kiedy w koncu do nich doszli, Vlad dyszal, podczas gdy po tamtym nie widac bylo zadnych oznak zmeczenia. Jego innosc natychmiast rzucila sie Thomasowi w oczy, skore mial bowiem tak ciemna jak pozny zmierzch nad miastem. Na jego widok Farquahartowi od razu przypomnialy sie slowa starego, te o dziwolagach i odmiencach zamieszkujacych York. I to byla prawda. Dla kogos tak paskudnie potraktowanego przez nature, z takim odrazajacym defektem, pozostawalo tylko zaszyc sie w jakims odludnym miejscu. Thomas zastanawial sie, jak straszna musiala byc choroba, ktora doprowadzila do zmian na ciele owego czlowieka. Nie bylo to w kazdym razie nic, o czym by wczesniej slyszal albo czytal. Sytuacja stala sie dla Farquaharta wielce niezreczna. Calaghan, jesli to wlasnie byl on, wyciagal juz reke na powitanie do Gerharda. Za chwile wyciagnie ja pewnie rowniez do niego, i co wtedy? A jesli ta jego przypadlosc jest zarazliwa? Poza tym Thomasem targaly sprzeczne uczucia, jak kazdym zdrowym i sprawnym osobnikiem w obecnosci kaleki. Z jednej strony odraza, ktora trzeba przelknac, z drugiej litosc, ktorej okazanie ranilo dume i milosc wlasna nieszczesnika, z trzeciej wreszcie - ta chora fascynacja oszpeconym cialem. Czul sie jak czlowiek zmuszony przez dobre maniery do przelkniecia potrawy, na ktorej widok zoladek sie przewraca. Staral sie o tym wszystkim pamietac, zeby uniknac jakiegos faux pas, ale koniec koncow i tak wyszedl na durnia. Kiedy bowiem Calaghan wyciagnal ku niemu swoja drobna dlon, reka Thomasa wybiegla jej na spotkanie przesadnie dziarsko i zamaszyscie, o malo co nie wybijajac czarnemu czlowieczkowi zebow. Przerazony Farquahart pospiesznie schwycil wielkim lapskiem reke odmienca, sciskajac ja z calej sily i potrzasajac konwulsyjnie, jakby to byly koncowki nakreconego induktora. Na domiar zlego mimowolnie zamknal oczy i zacisnal usta, niczym czlowiek broniacy sie przed koszmarem. Doprawdy, gorzej juz nie moglo to wypasc! -No, mlody czlowieku, wystarczy tych serdecznosci - uslyszal niespodziewanie czysty i gleboki glos Calaghana. Czujac sie jak ostatni kretyn, z policzkami plonacymi zywym ogniem, Thomas natychmiast puscil jego reke. Deus, zeby tak moc zniknac im wszystkim z oczu, rozplynac sie, zamienic w grzyb albo w zbutwialy lisc! Gdzie jest ta dziura, ktora znalazl Regulamin?! -Przepraszam za mojego przyjaciela, panie Calaghan. Jestem pewien, ze nie kierowala nim zadna zlosliwosc ani uprzedzenie. Chlopak po prostu nigdy przedtem nie widzial nikogo o panskiej karnacji i, no coz... Musialo go to wprawic w niejakie zaklopota nie - pospieszyl z usprawiedliwieniem von Klosky. -Nic nie szkodzi, panie... -Von Klosky. Gerhard von Klosky. Calaghan na mgnienie oka uniosl brwi, szybko jednak poprzedni wyraz jowialnej serdecznosci powrocil na jego oblicze, a usta rozchylily sie w usmiechu, odslaniajac nieprawdopodobnie biale zeby. -Milo mi. A co do panskiego mlodego przyjaciela, dawno juz przywyklem do konfuzji... - tu na ulamek sekundy zawiesil glos, spogladajac w oczy Gerhardowi - ptakow na moj widok. Nie wiedziec czemu, przy slowie "ptaki" von Klosky momentalnie zesztywnial, a jego oczy zamienily sie w waskie szparki. Jednak Calaghan albo tego nie zauwazyl, albo swiadomie zbagatelizowal, poniewaz spokojnie kontynuowal: -Oczywiscie, nie ich to wina, tylko segregacji emigrantow przed wiekami. Ale dosc na ten temat. Vlad powiedzial, ze idziecie od samego rana praktycznie bez przerwy, na pewno wiec jestescie zmeczeni i glodni. A u nas akurat pora kolacji. Zapraszam zatem do siebie. Tedy... * * * Dom Andreasa Calaghana czy tez, uzywajac okreslenia Karawaniarza, chutor miescil sie w centrum sporych rozmiarow polany, o wiele wiekszej niz ta, na ktorej spedzili poprzednia noc. W jednym miejscu pozbyto sie czesci korzeniowej platformy, wycinajac w niej dluga na jakies dziesiec metrow i szeroka na metr szczeline. Jak sie pozniej Thomas dowiedzial, odslonieta w tym miejscu gleboka bruzda w zywogruncie dostarczala wody owej mikroskopijnej osadzie.Caly chutor stanowilo kilka drewnianych budynkow, ustawionych rzedem jeden obok drugiego, cos, co wygladalo na drewniana zagrode dla zwierzat, jakkolwiek chyba w tej chwili pusta i wysoka prawie na dziesiec metrow wieza, z laczonych na krzyz bali, z obudowana platforma na szczycie. Thomas nie zauwazyl tu nic, co byloby wykonane z innego materialu niz drewno. Nie dostrzegl takze zadnych bardziej wyrafinowanych instalacji, ani w ogole czegokolwiek, co sugerowaloby wykorzystywanie przez mieszkancow chutoru technologii wykraczajacej poza line i proste narzedzia do obrobki drewna. Calaghan wszedl do srodkowej z chat, gestem reki zapraszajac ich "na pokoje". Jej wnetrze, podobnie jak i reszta obejscia, nie wygladalo zbyt imponujaco - ot, kilka sztuk mebli z surowych desek, stojacych swobodnie badz zawieszonych na scianach. Przynajmniej na tych, ktore byly, jako ze chata miala ich w zasadzie. tylko dwie. Front i tyl domu stanowilo kilka drewnianych kolumn z pelna balustrada do wysokosci metra od podlogi i dwie ma poprzecznymi belkami usztywniajacymi konstrukcje. -Siadajcie - rzekl Calaghan, wskazujac na zydle ustawione wokol wielkiego stolu. - Zaraz wroce. Z ulga pozdejmowali plecaki i usiedli przy stole, rozgladajac sie po wielkiej izbie. Wygladala prymitywnie nie tylko przez sposob wykonania oraz uzyte materialy, ale rowniez ze wzgledu na jej wielofunkcyjnosc. Pod jedna z bocznych scian staly w szeregu trzy lozka, a raczej prycze, pod przeciwlegla zas - szeroka lawa, zastawiona naczyniami i utensyliami, zarowno tymi sluzacymi do jedzenia, jak i do toalety osobistej. W jednym rogu stalo nawet wielkie drewniane wiadro, ktorego przeznaczenia nie trzeba sie bylo dlugo domyslac. Najwidoczniej ludzie ci jedli, spali, myli sie i zalatwiali potrzeby fizjologiczne bez zadnego skrepowania obecnoscia wspolmieszkancow. Z jednej strony mysl o tym wydala sie Thomasowi nieapetyczna, z drugiej jednak dziwnie pociagajaca. Zeby do tego stopnia pozbyc sie naturalnych oporow i wstydu, trzeba bylo silnej wiezi, poczucia swobody i niemalej tolerancji. Mieszkancy chutoru musieli zyc ze soba w wielkiej komitywie i bylo im z tym dobrze, a przy tym zycie na takim odludziu nie uczynilo ich wcale jakimis zdziczalymi zwierzetami, bo w izbie panowaly idealna czystosc i porzadek. Kevin przysunal sie do niego ze swoim zydlem. -Popatrz pan na to wszystko, panie Farkahart. Oni tu nawet okien nie maja, nawet jednego zasr... zakichanego krecidla do pradu! A w szopie obok - magazyn, caly w rudy ryj dzgany sklad blyskotek, uwierzysz pan? Przynajmniej tak nam kiedys starszawy mowil. Glupie, lesne kmioty! Pewnie im ani razu nawet w bankach nie zabablowalo, czego tu pilnuja. Thomas rzucil na niego katem oka, udajac, ze slucha. To "panie Farkahart" troche go krepowalo i w pewnym momencie chcial zaproponowac chlopakowi przejscie na "ty". Szybko jednak z tego zrezygnowal. Kevin wyraznie szukal sposobu, zeby sie do niego zblizyc, na co Thomas jakos nie mial ochoty. Ten maly byl sprytny, smialy, niepokorny i wyzbyty kompleksow. Gdyby sie zbytnio na niego otworzyl, to bez jakiejs drastycznej reakcji nie powstrzymalby juz jego pedu do spoufalenia sie, za czym Thomas nie przepadal. Wolal juz zostac "panem Farkahartem". A zreszta czym on sie przejmuje? Jeszcze dzien, najwyzej dwa, i obydwaj z Vladem znikna z jego zycia na zawsze. Chwile pozniej gospodarz wrocil, prowadzac ze soba troje innych - dwoch mlodych mezczyzn i kolejnego dziwolaga. O, nie! - jeknal Thomas w duchu. Znowu jakis religijny popapraniec! -To sa Romulus i Remus - Calaghan przedstawil gosciom obydwu mlodziencow. Slyszac to, Gerhard zasmial sie pod nosem, jakby wlasnie uslyszal cos wielce zabawnego. Mlodzi mezczyzni nie podeszli do gosci i nie podali im rak na powitanie, lecz jedynie poklonili sie lekko. Podobnie zreszta jak ten trzeci, chudy, lysy jak tylek niemowlecia i wyzszy o pol glowy nawet od Gerharda. Dopiero cztery osoby spotkali na tej obcej ziemi, a juz przewinela sie przed ich oczami taka menazeria, jakiej nie udaloby sie zebrac w calym Keshe. -To panscy synowie, panie Calaghan? - spytal Gerhard. -Naturalni? Nie, ale to bez znaczenia. A to Anhawar. - Wskazal na lysego chudzielca, ktory znow sie poklonil. -Anhawar? - Gerhard przekrzywil glowe. - Imie typowe dla panwirysty, nieprawdaz? -Jedno z dziesieciu, jakie kazdy z nas ma prawo sobie wybrac, zgadza sie - odparl tamten. -Panie Calaghan... - Gerhard zwrocil sie do ciemnoskorego gospodarza, ktory przerwal mu lagodnie: -Niepotrzebny formalizm, panie arcykonstablu. Andre wystarczy w zupelnosci, a i wy czulibyscie sie swobodniej, gdybysmy mowili sobie po imieniu. Nie uwazasz, Gerhard? Von Klosky uniosl brwi. -Tak, slyszalem o tobie to i owo. - Calaghan odpowiedzial na jego pytajace spojrzenie. - Wiec jak? -Nie widze przeszkod... Andre. Calaghan zademonstrowal olsniewajaca biel swojego uzebienia, po czym raz jeszcze wyszedl z chaty. Pozostali mieszkancy chutoru dolaczyli do gosci przy stole, zachowujac sie tak naturalnie, jakby przybysze byli czescia ich grupy. W chwile pozniej Calaghan wrocil, niosac na wielkiej tacy miski z jedzeniem. Postawil ja na stole, po czym zwrocil sie do jednego z mlodych ludzi. -Remus, ty wiesz najlepiej, w ktorym bebnie jest najlepsze piwo. Pojdziesz? -Pewnie - odparl Remus i wyszedl. -Poczekacie na trunek czy moze jestescie zbyt wyglodniali? - spytal Andre. Czworka umordowanych podroznikow popatrzyla po sobie. -Chyba juz zaczniemy - odezwal sie Vlad. -W takim razie czestujcie sie - zachecil Calaghan, rozdajac im drewniane miski, lyzki i widelce. Od razu wyszlo na jaw, ze maniery Karawaniarza dorownuja jego paskudnemu charakterowi. Andre jeszcze dobrze nie skonczyl mowic, kiedy stary rzucil sie przed innymi do nakladania na talerz wszystkiego po kolei. Dopiero kiedy usypana przez niego gora zarcia zaczela, sie przewalac na stol, przystapil do jej pochlaniania, nie szczedzac wspolbiesiadnikom odbierajacych apetyt mlasniec i glosnego sapania przez nos. Thomas dawno nie widzial takiego braku wychowania. Zrobilo mu sie wstyd za tego prostaka, totez chociaz i jego skrecalo z glodu, demonstracyjnie nabral sobie tylko po odrobinie z kazdej z mis. Niech wiedza, jaka przepasc dzieli go od tego chama bez krzty oglady. Jedzenie nie bylo moze wykwintne, smakowalo jednak wysmienicie. Piwo okazalo sie jeszcze lepsze, nie do porownania z jakimikolwiek rozwodnionymi, keshenskimi sikami. Mialo dziwny, ekscytujacy posmak i calkiem spora moc. Kevin, widzac, jak wszyscy oprocz niego wychylaja swobodnie kubek za kubkiem i ze mimo to zadnemu z obecnych nie placza sie jezyki, postanowil niemadrze, ze nie pozostanie w tyle. Z determinacja dotrzymywal im kroku mniej wiecej do czwartej kolejki, od czasu do czasu wtracajac rozne, najczesciej niezbyt taktowne uwagi. Koniec jego doroslego picia przyszedl gwaltownie. W jednej chwili siedzial, belkoczac bez ladu i skladu: "Luzy mi tu robis, kmioty f mul pchane...! Ech szesz, rura s knura smieta i pogieta, szeby nawet elektryki w tym szszurzogrodsie nie mieli...! Niss mi nie jes, sossawcie mie, chamiasci, bo wam obsasem tszonowe powykresam...! Panie Farkahar, wsyp im pan co do tych ich pussych fydmuszek, bo salkiem so besrosumne... Te, tam, wes no prysnij jeszsze ras pod suchy dmuch!", by w nastepnej spasc z zydla na podloge, gdzie zwymiotowal i zaczal wic sie w bolesciach. Thomas zerwal sie natychmiast z miejsca i wspolczujaco pochylil nad malym, jeczacym i pozielenialym na twarzy. Pieknie sie wszyscy po kolei odplacamy Calaghanowi za goscine, nie ma co, westchnal w duchu, jednoczesnie czujac irracjonalne poczucie winy za to, ze w swej naiwnosci chlopak wzial z nich przyklad. Skad jednak mial biedak wiedziec o poliprocesorach, dzieki ktorym zarowno Thomas, jak i Gerhard mogli bezkarnie wypic kazde swinstwo? Karawaniarza z kolei przed alkoholem chronila po prostu jego masa oraz cale to zarcie, ktore zdazyl w siebie wrzucic. Thomas popatrzyl na starego, ktory jak gdyby nigdy nic konczyl wlasnie druga dokladke. -Moze bys tak ruszyl ten swoj ciezki tylek i popatrzyl, co sie dzieje z twoim synem, egoisto jeden! - upomnial go, nie kryjac oburzenia. Karawaniarz uniosl sie tylko na lokciach i przechyliwszy nad blatem, obrzucil obojetnym wzrokiem swoja cierpiaca latorosl. -A co, smark sie schlal? - wymamrotal z pelnymi ustami. - I dobrze mu tak. Taki juz chce byc dorosly, to teraz ma nauczke. -Ech, ty...! - Thomas zgrzytnal za zloscia zebami, do cna zniesmaczony zachowaniem starego. - Masz szczescie, dziadu, ze nie jestes moim ojcem. Gerhard, mozesz dac cos chlopakowi? -Zaraz - odparl von Klosky, siegajac do kieszeni po iniektor. Calaghan powstrzymal go jednak, kladac mu reke na ramieniu. -Pozwol, niech Anhawar sie tym zajmie. -Alez... -Uwierz mi, on naprawde zna sie na rzeczy. Lysy panwirysta, bez zadnego innego znaku ze strony Andre, wstal od stolu, zblizyl sie do nieszczesnego Kevina, calego uwalanego wymiocinami, i unioslszy chlopaka z podlogi lekko jak slomke, wyszedl na zewnatrz. Gerhard i Farquahart popatrzyli za nimi, jeden zaambarasowany, drugi oprocz tego jeszcze zaniepokojony. -Moze jednak powinnismy pojsc i pomoc? - spytal cicho von Klosky. -Nie ma najmniejszej potrzeby, przyjacielu - odrzekl Calaghan. - Anhawar to swietny lekarz. Ludzie przychodza tu z calego Yorku, a nawet spoza, i nikt nie wraca do domu zawiedziony. -Lekarz? - nie wytrzymal Thomas. - Ludzie, co jest z wami?! Przeciez na kilometr widac, ze to jakis podstepny sekciarz, do tego jesz... I momentalnie zamilkl pod iscie piorunujacym spojrzeniem Gerharda. Andre takze mu sie przygladal, aczkolwiek w jego lagodnym wzroku byla jedynie wyrozumialosc. -Deus, wybaczcie mi, ale... - mruknal zawstydzony Thomas. - Zrozumcie, ja juz naprawde zaczynani byc przewrazliwiony na punkcie tych wszystkich religijnych fanaberii! Przez chwile nikt sie nie odzywal, a potem Calaghan spytal go po prostu: -Napijesz sie jeszcze, Thomas? -Tak, poprosze... - odparl Farquahart slabym glosem. Calaghan napelnil jego kubek. -Masz racje, chlopcze. Anhawar rzeczywiscie nalezy do czegos, co z braku lepszej kategorii okreslic mozna jako ruch religijny, choc wlasciwiej byloby to nazwac filozofia zycia. Wspaniala filozofia, dodam. Powiedz, slyszales kiedys o tak zwanym Kosciele Ostatecznego Rozgrzeszenia? Thomas drgnal. -Widze, ze tak. - Andre sie usmiechnal. - Powiem zatem w ten sposob: jesli na jednym krancu skali umiescimy patologiczna i bezsensowna doktryne Kosciola, to idee panwirystow znajda sie dokladnie na przeciwleglym. Czy to w jakiejs mierze zmienia twoje nastawienie do Anhawara? Thomas westchnal z ulga. -Tak, Andre - rzekl polgebkiem. - Przysiegam, nikogo nie chcialem obrazic... -Oczywiscie, ze nie - uspokoil go Calaghan, podnoszac sie ze stolka. - Przepraszam was na chwile, troche za duzo piwa. Gospodarz oddalil sie za potrzeba do naroznika z wielkim wiadrem. Skonczywszy, wsypal don cos z malego pudelka stojacego obok, zapewne jakis srodek neutralizujacy odor, obmyl rece, po czym wrocil do stolu i nalozyl sobie na talerz kawalek pasztetu z lesnej kury. -A wy nie patrzcie sie tak na mnie, tylko tez bierzcie, to wszystko dla was - zachecil ich swobodnym tonem. - Thomas? Ty przeciez prawie nic nie zjadles. -Wystarczajaco duzo, dzieki - powiedzial Farquahart kurtuazyjnie. Gerhard, zdecydowanie mniej skrepowany od niego, omiotl wzrokiem stol w poszukiwaniu potrawy, ktorej jeszcze nie kosztowal, a potem dzgnal widelcem cos z czarki stojacej tuz przed nim. -Co to jest? - spytal, wyciagajac brunatnawa kluche z wodnistego sosu. -Tutejsze trufle w marynacie, prawdziwe delicje - odparl Calaghan, samemu rowniez sie czestujac. -Faktycznie... - potwierdzil von Klosky juz po pierwszym kesie. Skonsumowal jeden po drugim jeszcze cztery grzybki, przeplukal kwasny smak zalewy w gardle pokaznym haustem piwa, po czym, wytarlszy usta lniana serwetka, spytal, ot, zeby rozmowa przy stole nie zamarla: -Skoro juz wspomniales o Kosciele, Andre. Ciekawym, jak daleko rozpanoszyla sie ta zaraza? Nie wiesz, czy tutaj tez juz sie zalegli? -Probowali. - Calaghan wytarl talerz kawalkiem plackowatego chleba. -I co? -Chyba nic, miejmy nadzieje. Jakies dwa lata temu w Fairy - to taka traperska osada po drugiej stronie Rzeki - zjawil sie czlowiek, trudno powiedziec, czy ich emisariusz, czy tylko jakis samoistny neofita, i zupelnie otwarcie probowal stworzyc tam zalazek koscielnej komuny. Na szczescie ludzie w Yorku to w przewazajacej wiekszosci twardzi, trzezwo myslacy samotnicy, dla retoryki tych pomylencow stanowiacy calkowicie niepodatny grunt. Z tego, co slyszalem, wygladalo to mniej wiecej tak, ze ktoregos dnia wyszedl na srodek osady i zaczal wyglaszac przemowe, ktora byla wlasciwie jednym ciagiem wyzwisk i pogrozek. No i tak tym rozsierdzil w za| sadzie spokojnych bywalcow osady, ze w srodku kazania po prostu wywlekli go do Lasu i stlukli do nieprzytomnosci. -Zabili go? - spytal Thomas. -Twierdzili, ze nie mial prawa sie z tego wykaraskac. -Mogli nie docenic sily religijnego fanatyzmu. Ktos sprawdzil! czy na pewno nie zyje? - dopytywal sie Gerhard. -Chyba nikt. Nikogo to w sumie nie interesowalo. Po prostu spuscili mu solidne lanie i zostawili w Lesie, nie przejmujac dalej jego losem. -A on mogl przezyc, otrzasnac sie i tym razem zaszyc gdzies daleko, przechodzac na bardziej konspiracyjne metody. Juz ja ich i znam - powiedzial Gerhard polglosem. - Slowo daje, ci czerwono-czarni sa jak jakies robaki. Mozna pociac je na setki kawalkow, a one i tak sie zregeneruja. Dranstwo wydaje sie nie do wytepienia, jak karaluchy albo szczury. -Tak. Tylko ze ze szczurami mozna jeszcze jakos wspolzyc, a z Kosciolem nie za bardzo - zauwazyl Andre z ponurym sarkazmem. Przez chwile milczal, zastanawiajac sie nad czyms. -Teraz przypominam sobie, ze swego czasu krazylo sporo plotek o tajemniczych zaginieciach, glownie traperskich dzieciakow - powiedzial, pocierajac brode. - Potem jednak wiekszosc sama wrocila, chociaz zaden nigdy slowem nie pisnal, gdzie byl i co sie z nim dzialo. I sprawa ucichla. -Czyli ze jednak jacys nie wrocili? -Nie, kilku z nich zniklo na dobre. -I nikt ich nie szukal? -Moze, nie wiem. A co, myslisz, ze... zostali poswieceni? -Raczej ze wbrew swej woli stali sie czlonkami tutejszego koscielnego zboru. - Von Klosky westchnal. - Tak czy owak, proponuje, zebyscie jak najszybciej przeczesali caly segment, inaczej pewnego pieknego poranka obudzicie sie z nie lada problemem na glowie. -Hm, sprobuje cos zorganizowac. Obawiam sie jednak, ze z ta garstka indywidualistow nie bedzie to latwe. -Swoja droga, to ja tego naprawde nie pojmuje - wtracil sie do rozmowy Thomas, potrzasajac glowa w zadumie. - Jesli dobrze rozumiem te ich chora wiare, to jest to jakis kompletny bezsens, jak ow waz zjadajacy wlasny ogon. Przeciez to zupelnie nierealne, zlikwidowac wszelkie zycie we Wszechswiecie! Jakim, pytam sie, sposobem? Musieliby pojsc w cale tryliony, zeby wszystko wykarczowac, a i tak nigdy nie wygraja z czasem. A czym by sie, do ciezkiej zarazy, zywili, gdyby wytlukli wszystko, co tylko sie rusza: powietrzem i modlami? I co z nimi samymi? Tez w koncu materia ozywiona, ktora w pewnym momencie nalezaloby zaczac trzebic, i tak w kolko! No, chyba ze, czy ja wiem, pewnego dnia Kosciol oglosi, ze odtad wszyscy jego wierni uznani zostaja oficjalnie za mineraly? Alez stek bzdur! -Popelniasz odwieczny blad, Thomas, przykladajac racjonalna miarke do nieracjonalnego systemu - odparl Andre. - Ktoraz z doktryn byla kiedykolwiek sensowna, hm? Takie mozna by policzyc na palcach jednej reki, a i to nie uzywajac wszystkich pieciu. Cala trojka na chwile zamilkla, ogarnieta niewesolymi refleksjami nad natura zla, ktore nigdy nie chce oddac pola bez morderczej walki. -Wlasciwie czemu w ogole poruszylismy ten dosc niesympatyczny temat Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia? - spytal Calaghan, przerywajac w koncu cisze. -Tak tylko - powiedzial Gerhard. - Mielismy z nim ostatnio troche przejsc, wiec pewnie dlatego te kanalie laza mi ciagle po glowie... -Nie tyle po glowie, ile za nami - palnal od razu Thomas, mylnie interpretujac slowa Gerharda jako dyplomatyczny wstep do dalszych wyjasnien. - Mamy podstawy przypuszczac, ze niejaki Hann Ramirez, diakon komorki KOR w Keshe, przedostal sie tutaj, do Yorku. Jest wielce prawdopodobne, ze zginal podczas przeprawy, ale nie mozna wykluczyc, ze mimo wszystko mu sie udalo. A jesli zyje, i tu jest, caly York moze miec wkrotce powazne klopoty - To juz nie jakis glupi misjonarz, ale ambitna i przebiegla bestia. Jesli nie zyje, oznaczaloby to, ze praktycznie zlikwidowalismy oddzial Kosciola w Keshe, przynajmniej na jakis czas. Ale jesli przezyl, nie spocznie, poki nas nie znajdzie. Farquahart wyrecytowal to tak szybko i plynnie, ze von Klosky nawet nie mial mu kiedy przerwac. Wzniosl tylko z rezygnacja oczy ku powale, a gdy Thomas skonczyl, nie omieszkal obdarzyc swojego w goracej wodzie kapanego towarzysza spojrzeniem pelnym przygany. -Czemu tak patrzysz, Gerhard? - Tym razem Farquahart poczul sie niesprawiedliwie karcony. - Nie uwazasz, ze powinnismy powiedziec o tym Andre, he? Przeciez ten scierwojad mogl mimo wszystko dac sobie jakos rade, a jesli tak, to bylibysmy cholernie nie w porzadku, zachowujac milczenie. No co? Moze nie mam racji? -Nie, oczywiscie, ze masz... - chcac nie chcac, zgodzil sie Gerhard, postawiony przed faktem dokonanym. Wolal nic nie mowic o Ramirezie, bo raz, ze stawialoby to w zupelnie innym swietle przyczyny ich wizyty u Calaghana, a dwa, po co stresowac tych ludzi, jesli cala sprawa z Hannem to juz najprawdopodobniej historia? No, ale coz, skoro sam wybral na swojego Sancho Panse kogos tak prawego i prostolinijnego jak Farquahart, to musi ponosic tego konsekwencje. A moze powinien odtad wczesniej i bardziej otwarcie informowac Thomasa o swoich intencjach? Z pewnoscia wszyscy by na tym skorzystali... Nad chutor z wolna nadciagal wieczor. Vlad odszedl gdzies w towarzystwie Remusa, Anhawar zapewne dalej byl przy Kevinie w jednej z sasiednich chat, Romulus tez sie gdzies zapodzial. To byl wlasciwy moment na rozmowe, ktorej lepiej nie prowadzic w obecnosci osob trzecich. Gerhard chcial juz przejsc do rzeczy, ale Calaghan, jakby obdarzony jakims szostym zmyslem, ubiegl go. -Kosciol Kosciolem, a wy nie przyszliscie tu jedynie po to, zeby mnie przed nim ostrzec, nieprawdaz? - rzekl i byla to bardziej prosba o wyjasnienie niz stwierdzenie faktu. -Nie - przyznal Gerhard szczerze. -A zatem? Czego ode mnie potrzebujecie? Von Klosky oblizal zaschniete wargi, po czym wzial swoj kubek i pociagnal z niego spory lyk. -Informacji. Musze... - spojrzal przepraszajacym wzrokiem na Thomasa, odchrzaknal i poprawil sie - musimy dotrzec do miejsca o nazwie Mala Marsylia, o ktorym wiem na razie tylko tyle, ze lezy gdzies na poludniu. Thomas uniosl brwi ze zdziwienia, nigdy wczesniej nie slyszal bowiem o zadnej Malej Marsylii. Andre zreszta takze wygladal na lekko zaskoczonego, choc zapewne z innych powodow. -Mala Marsylia, powiadacie? Hm... A jak szybko musicie tam byc? -Za dwa tygodnie. Czemu pytasz? -Bo to cale osiem segmentow stad. -Innymi slowy, okolo pieciuset kilometrow, tak? -Mniej wiecej - potwierdzil Andre. Gerhard sie odprezyl. -No, to nawet nie tak zle. Juz sie balem, ze bedzie co najmniej dwa razy tyle. Czyli ze w dwa tygodnie spokojnie... -Piecset kilometrow w linii prostej - wpadl mu w slowo Calaghan. - A taka wewnatrz Drzewa to nieomal abstrakcyjne pojecie. -Doskonale zdaje sobie z tego sprawe - rzekl von Klosky, odchylajac sie do tylu. - Niemniej, nawet wkalkulowujac wszystkie przeprawy i inne ewentualne utrudnienia, dwa tygodnie powinno nam w zupelnosci wystarczyc, jak sadze. -Tego nie bylbym taki pewien. - Calaghan skrzywil sie sceptycznie. - Macie jakis specjalistyczny ekwipunek? -Jasne - rzekl Thomas bez wahania. - I to osobiscie sprawdzony nie dalej, jak wczoraj wieczorem. Dziala bez zarzutu. Bystre oczy Andre zalsnily filuternym ognikiem. -W to nie watpie, jesli Vlad nadal uzywa tych samych akwalungow co przed trzema laty. Nie, chlopcze, myslalem raczej o takim sprzecie, ktory pozwolilby wam bezpiecznie przejsc gora, po zewnetrznej czesci sklepienia - odparl Calaghan. -Gora? - Gerhard powiedzial to takim tonem, jakby slowo "gora" bylo nieprzyzwoite. - Czemu akurat gora? -Nie znam szybszego sposobu, by dotrzec na czas tam, dokad zmierzacie. -Andre, przeciez my mamy byc w Malej Marsylii za dwa tygodnie, nie za dwa dni! - rzekl von Klosky z emfaza. - Poza tym przeprawa gora jest niewykonalna, bo nie dysponujemy zadnym ekwipunkiem prozniowym. Ty dysponujesz? -Niestety. - Calaghan rozlozyl rece. - Juz nie. Ale moze Vlad by cos dla was znalazl? -Z pewnoscia nie na poczekaniu - mruknal Gerhard. - Zreszta nie potrzeba nam zadnego wyrafinowanego sprzetu, jedynie wskazowek. Planow, starych map, czegokolwiek. W koncu jeszcze dwiescie lat temu na przebycie konaru z jednego konca na drugi wystarczalo podobno kilka dni. Dawne szlaki komunikacyjne mogly zostac zapomniane, ale na pewno zupelnie nie zniknely. Kiedy Gerhard skonczyl, Calaghan zalozyl rece na piersiach i przez chwile spogladal na von Klosky'ego swoim pelnym inteligencji i przenikliwosci wzrokiem. -Czy macie przynajmniej jakis odpowiedni nadajnik? Cos mocniejszego niz komplant, na przyklad radio EPR? - spytal Andre, pozornie zupelnie nie na temat. W przymruzonych oczach Gerharda zatlil sie ten sam ognik co podczas jego pierwszego spotkania z Calaghanem, jeszcze w Lesie. -Nadajnik? - spytal z niejakim ociaganiem. -Ano, nadajnik. Moglibyscie sie skontaktowac z centrala i poprosic dyzurke o zorganizowanie przerzutu w jakims pozniejszym terminie badz w dogodniejszym miejscu - powiedzial Calaghan, wciaz tym swoim rownym, opanowanym tonem. - Moze nawet niekoniecznie przez Anhelosow, skoro tak wam spieszno. Wiadomo, karawany niechetnie zapuszczaja sie tak blisko Pnia. Ale jakies bardziej oportunistyczne plemie z pewnoscia zrobiloby wyjatek. -Obawiam sie, Andre, ze nie ma juz zadnej centr... Thomas ujrzal, jak oczy von Klosky'ego rozszerzaja sie nagle, a jego reka, dotad stukajaca machinalnie pustym kubkiem o blat, zamiera w pol ruchu. Przez dlugie sekundy Gerhard i Calaghan mierzyli sie wzrokiem, ten pierwszy nieoczekiwanie nieufnym i pelnym rezerwy, drugi zas spokojnym i cierpliwym. -Cos podobnego... - wyszeptal w koncu Gerhard. - Ale jak to mozliwe? Dlaczego nikt mi o tobie nie powiedzial? -A po coz by w ogole mieli wspominac o jakims bezuzytecznym nieboszczyku? - odparl Calaghan i dodal natychmiast, nie czekajac na komentarz von Klosky'ego: - To, co masz zrobic, jest takie wazne? Gerhard nie odpowiedzial, przygryzl jedynie warge i nadal wpatrywal sie z podejrzliwoscia w ciemne oblicze Calaghana. -Posluchaj, przyjacielu - rzekl Andre, nachylajac sie ku swemu gosciowi. - Nikogo nie zdradzilem, jesli to wlasnie masz na mysli. Ale cos w pewnym momencie zmusilo mnie do zerwania z przeszloscia i odlozenia siebie samego ad acta. Czlowiek, ktorym wtedy bylem, od dwudziestu lat jest martwy dla swiata i jako taki nie moze wam w zaden sposob zaszkodzic, co najwyzej tylko pomoc. -No wiec? -Dlaczego sadzisz, ze mam cokolwiek zrobic? - odezwal sie Gerhard po chwili milczenia. -Coz, zwykly instynkt. -Twoj instynkt sie myli, Andre. -Doprawdy? W takim razie skad ten pospiech? -Jaki pospiech? Przeciez ci powiedzialem, ze mamy... -Taki, jaki wyczuwam w tobie od pierwszych chwil naszego spotkania - przerwal mu Calaghan. - Ja tez przeszedlem odpowiednie szkolenie, nie zapominaj. -No, tak... - Gerhard usmiechnal sie z przekasem. - To mowisz, ze ile tu juz jestes? Dwadziescia lat? -Mniej wiecej. -Szmat czasu - mruknal von Klosky, bladzac oczyma po skromnym obejsciu. -Przez tyle lat powinienem byl zrobic o wiele wiecej, niz tylko postawic tych kilka prymitywnych chalup, tak? To chcesz powiedziec? - odparl Andre, podchwytujac jego spojrzenie. -Chce, nie chce, to chyba bez znaczenia - rzekl Gerhard z nuta goryczy w glosie. - Skoro Ruch i tak juz cie nie obchodzi. -Nieprawda, Gerhard - zaprzeczyl Andre stanowczo. - Ja tylko sluze mu teraz w inny sposob. Nie osadzaj mnie, bo nie znasz powodow, dla ktorych zdecydowalem sie wycofac z misji. -Osadzac? Ani mi to w glowie, Andre - zaprotestowal Gerhard. - Ja sie tylko zastanawiam, co to wszystko moze cie jeszcze obchodzic. Skoro, jak to ujales, stales sie martwy dla swiata... -Co nie znaczy, ze swiat stal sie martwy dla mnie - zaoponowal lagodnie Calaghan. - Ani tez, ze stracilem wiare w idee konsolidacji. W rzeczy samej nigdy jej nie porzucilem, tyle tylko, ze teraz realizuje ja po swojemu i w bardziej osobistym wymiarze. A zapytalem cie z czystej ciekawosci, wiec nie musisz nic mowic, jesli nie masz na to ochoty. -Pewnie, ze nie musze, ja w ogole nic nie musze - baknal Gerhard z jakas gorzka rezygnacja i wbil pusty wzrok w sciane. Ani Andre, ani Thomas nie odzywali sie, cierpliwie czekajac na dalszy ciag jego wypowiedzi. W koncu von Klosky odwrocil sie i spytal, spogladajac ciezko na Calaghana: -Przypuszczam, ze pamietasz jeszcze Theodora? -Oczywiscie, ze pamietam - odrzekl Andre, a w jego ciemnych oczach pojawil sie cien nostalgii. - Nie da sie zapomniec kogos takiego. Przeciez gdyby nie on, Ruch nigdy by sie nie narodzil. -Tak... - von Klosky zgodzil sie z nim cicho. - I tylko Theodor trzymal cala te zbieranine w ryzach. Ale teraz... -Co? Czyzby w koncu i jemu sie odechcialo? -Mnie wcale nie jest do smiechu, Andre - obruszyl sie Gerhard. - Theodor to byla najwspanialsza rzecz, jaka przydarzyla sie ludziom od czasu Germinacji, i moim zdaniem zaprzepaszczenie jego dziela byloby czyms gorszym od glupoty. -Chwileczke, a dlaczego mowisz o nim w czasie przeszlym? - spytal Calaghan. -Bo... Theodor zniknal. -Zniknal? Co to znaczy? -A bo ja wiem? Moze doszlo do przewrotu i zamknieto go w areszcie domowym? A moze zostal uprowadzony albo nawet zamordowany przez hegemonikow tego barbarzyncy Laforge'a? Moge sie jedynie domyslac, co tam sie wydarzylo, nikt bowiem wprost mi tego nie powiedzial - odparl von Klosky z bolesnym westchnieniem. - Rzeczy wydawaly sie biec w jak najlepszym kierunku i nagle dostaje krotki, rozpaczliwy kryptogram, nawet nie od swojego oficera lacznikowego, ale od samego szefa sektora Rasklunda. Ze kilka tygodni temu Theodor po prostu nie pojawil sie w swoim biurze, ze od tamtej pory nikt go nie widzial ani zywego, ani martwego, ze Ruch znalazl sie na krawedzi rozpadu, i ze mam jak najszybciej wracac na Dol, transportem zorganizowanym z Malej Marsylii na szesnastego Leo, kropka. -A wiec to tak... - wyszeptal Andre i dodal z ironia w glosie: - Masz po prostu uratowac zagrozone synekury tych biurokratow bez charakteru, co? -Nie obchodza mnie niczyje synekury - mruknal von Klosky. - I nie rozumiem, dlaczego akurat ja mialbym im byc tak bardzo potrzebny. W koncu od czegos chyba maja ten swoj caly Sekretariat, a poza tym sa jeszcze Rasklund i Variliev. Wiec po diabla ja im tam jestem? I coz takiego szczegolnego mialbym im do zaoferowania? Jedyne, co moze mnie wyrozniac, to stara znajomosc z Theodorem, jeszcze sprzed Ruchu. -Mysle, ze nie tylko. Jest jeszcze Cheshire. -Cheshire? - Von Klosky uniosl brwi. - A co ma jedno do drugiego? -Bez falszywej skromnosci, moj drogi. - Calaghan zmruzyl oczy. - To ty nie wiesz, ze o tobie kraza juz prawdziwe legendy? I o tym, jak w ciagu zaledwie kilku lat zamieniles to ultrafeudalne i konserwatywne nic w tetniacy zyciem osrodek handlu i nieznanej tutaj od wiekow otwartosci myslenia? Twoje meldunki z terenu mogly byc suche i rzeczowe, ale nawet one musialy zrobic na twoich ekspedytorach tak duze wrazenie, ze w chwili kryzysu pomysleli wlasnie o tobie. Powiedziales, ze tylko autorytet Theodora trzymal w calosci zlepek zwany Ruchem na rzecz Odnowy, prawda? Swieta racja, bez kogos z jego charyzma i wizja Ruch juz dawno rozlecialby sie na strzepy albo w najlepszym wypadku - tu Andre zasmial sie gorzko - zamienil w odskocznie dla prymitywnych ekspansjonistow w rodzaju Laforge'a. Niestety, zaden Rasklund czy Variliev - wiem, bo z tym ostatnim wspolpracowalem przez ponad trzy lata - nie dorasta Theodorowi do piet. A ty sie sprawdziles, wiec... Przez cala wypowiedz Calaghana Gerhard spogladal na niego z ponurym sceptycyzmem. Patrzyl tak jeszcze przez moment i w koncu pokiwal glowa z rezygnacja. -A do diabla z tym wszystkim, chca, to beda mieli. Andre, wez no nalej jeszcze tego twojego piwa. Cala trojka ponownie napelnila swoje kubki, bo choc bylo juz calkiem pozno, nikomu z nich nie spieszylo sie na spoczynek. Gerhard szybko wychylil swoja kolejke do dna, Calaghan zas upil jedynie troche, po czym spytal: -Jedno mnie tylko zastanawia, Gerhard: jaka role w calym tym zamieszaniu graja czerwono-czarni? Czyzby Ruch robil juz bokami do tego stopnia, ze poszedl na jakies uklady nawet z Kosciolem? -Chryste, czys ty...?! - zakrzyknal von Klosky i az podskoczyl na swoim zydlu. - Skad cos takiego w ogole przyszlo ci do glowy, czlowieku? -No, a ten Ramirez? -Ramirez? - Gerhard prychnal lekcewazaco. - Daj spokoj, Ramirez jest bez znaczenia. To tylko kolec, ktory przypadkiem wbil mi sie w zadek, i nie ma absolutnie nic wspolnego z Ruchem. -To dobrze, bo juz myslalem... - odparl Andre z wyrazna ulga. - Chyba jednak troche odbieglismy od naszego pierwotnego tematu. -Mianowicie? - spytal von Klosky, ktoremu ostatnie minuty przestawily bieg mysli na inne tory. -Co zrobic, zebyscie nie spoznili sie na spotkanie z waszymi lacznikami? -Ach, tak... - zreflektowal sie Gerhard. - No dobrze, stanelo na tym, ze zaproponowales dwa rozwiazania: przejscie po sklepieniu albo odroczenie spotkania. Oba, niestety, nie do zaakceptowania. Czy mamy jeszcze jakies inne mozliwosci? -Szczerze powiedziawszy, nie za wiele - baknal Calaghan, trac w zamysleniu czolo. -Zaraz, czekajcie... - wtracil sie do rozmowy Thomas, przypomniawszy sobie nagle o czyms. - Nie wiem, czy to prawda, ale podobno niektore przegrody sa dziurawe, zgadza sie? Andre popatrzyl na Farquaharta z zainteresowaniem. -W rzeczy samej, moj drogi, septa sa perforowane, i to wszystkie, a nie tylko niektore. To jeden z elementow systemu obiegu powietrza wewnatrz Drzewa. Nie widze jednak, w jaki sposob mialyby wam pomoc w podrozy, bo po pierwsze, perforacje ciagna sie krotkim lukiem u samego szczytu kazdej ze starszych przegrod, tuz pod samym sklepieniem, a po drugie... -Nic nie szkodzi, ze sa wysoko - przerwal mu Thomas i zwrocil pytajace spojrzenie na Gerharda. -Co, sugerujesz, zeby raz jeszcze skorzystac z sakow naszego Regulamina? - rzekl von Klosky. -Alez skad! - Thomas zamachal rekami. - Myslalem raczej o tym, co znalezlismy przy... No wiesz, te male mechanizmy, ktore unosza rzeczy w powietrzu. -Niwelatory? -No wlasnie! Nie moglibysmy ich teraz uzyc? Po prostu przeleciec te piecset kilometrow, i po klopocie. W koncu to cos dalo rade uniesc ciezar tamtego drania, czyz nie? Zaloze sie o wszystkie wlosy na mojej durnej glowie, ze wazyl wiecej niz ty i ja razem wzieci. -O czym chlopak mowi? - zaciekawil sie Calaghan. -Przez czysty zbieg okolicznosci weszlismy w posiadanie dwoch niwelatorow masy - odparl Gerhard, w zamysleniu trac czolo. - Hm, moze to faktycznie nie jest taki glupi pomysl... Jednak Calaghan z miejsca ich rozczarowal. -Przykro mi, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Glownie dlatego, ze otwory w przegrodzie zamykaja dodatkowe sieci filtrujace. A poza tym nie wiem, jak bez ekwipunku, o ktorym wspominalem wczesniej, pokonalibyscie Labio, trzeci segment liczac od Yorku. -A co z nim? - spytal Gerhard. -Wyjalowiony przez katastrofalny rozziew, ladnych kilka lat temu. Co prawda, pekniecie moglo sie juz do tej pory calkiem zasklepic, ale nie ryzykowalbym, ze pozostale warunki wrocily tam do normy. Podniecenie Thomasa zgaslo od razu, jak zdmuchnieta swieca. Zawsze to samo, zawsze! Ledwie czlowiek wpadnie na jakis pomysl, natychmiast sie okazuje, ze nic z tego. Co jest z tym przekletym Drzewem, do lepkiej zarazy? Czy tutaj nic nie moze byc proste i bezproblemowe? Ciagle cos, jak nie Zakaz, to sieci w dziurach, jak nie Kosciol, to pekniety zywosklon! Czyzby Gerhard mial racje, mowiac, ze Thomas jeszcze kiedys zateskni za spokojnym, pozbawionym niespodzianek Keshe? -Nie mow mi, Andre, ze jestesmy w kropce - zaniepokoil sie von Klosky. -Nie, tego wcale nie powiedzialem - zaprzeczyl Calaghan, wstajac od stolu. - Zaczekajcie, cos wam pokaze. Ruszyl w kierunku wyjscia, ale w tej wlasnie chwili w progu stanal Vlad. Na jego widok Andre cofnal sie odruchowo, a Thomas ukryl twarz w dloniach. -Och, Deus! Ten znowu... - Westchnal bolesnie spomiedzy palcow. Albowiem spurpurowiala ze zlosci geba, zacisniete i sciagniete brwi nieuchronnie zwiastowaly kolejna awanture, jaka za moment Karawaniarz rozpeta w cichej dotad izbie. ROZDZIAL 11 Hann okazal sie malo wyrafinowanym kochankiem. Jakakolwiek gra wstepna byla mu obca; interesowalo go wylacznie zaspokojenie fizycznych potrzeb oraz tlumienie kompleksow poprzez demonstracje seksualnej zrecznosci. Oblapiana i zmuszana do przyjmowania coraz to karkolomniejszych pozycji dziewczyna czula sie jak cwiczebny manekin, i tylez samo czerpala przyjemnosci z Ramirezowej akrobatyki. Cale szczescie, ze jej cialo bylo gibkie jak wiklina, a nowy zwierzchnik diecezji KOR w Yorku nie nalezal do dlugodystansowcow. Doszedlszy w kilka minut, padl na prycze, zagluszajac jej skrzypienie donosnym chrapaniem. Te kilka minut zupelnie jednak wystarczylo, zeby substancje zawarte w sluzie pochwy oraz w slinie Bei zaczely dzialac. Przez reszte nocy czarny olbrzym bedzie spal jak zabity, pozwalajac jej w spokoju dokonczyc to, co zaczela przed paroma godzinami.Wszczep w ciele Hanna nadawal swoj sygnal przywolawczy bez chwili przerwy, cierpliwie czekajac, az ktos go w koncu odbierze i odpowie we wlasciwy, scisle okreslony sposob. Bea powoli przesuwala swoja drobna dlon nad samozwanczym diakonem, starajac sie zlokalizowac polozenie sekretnej kapsuly z wiadomoscia. Nie szukala dlugo. Przypuszczajac, ze implant musi byc gdzies w bezposredniej bliskosci centralnego ukladu nerwowego, zaczela od sprawdzenia glowy, szyi i kregoslupa. Znalazla go w miejscu, gdzie kark przechodzil w podstawe czaszki, w okolicy pnia mozgu. Kiedy jednak ucisnela palcem skore tuz nad wszczepem, sygnal natychmiast zmienil charakter ze spokojnego przywolywania na agresywne ostrzezenie. Gwaltownie odsunela reke, klnac w duchu. Sprawa wygladala na o wiele bardziej skomplikowana, niz przypuszczala. Ktokolwiek obdarowal Hanna prezentem w postaci poczty dyplomatycznej, wykonal swietna robote i zadbal, by zawartosc kapsuly nie trafila w niepowolane rece. Raz jeszcze zblizyla ostroznie dlon do szyi Hanna i znowu jej receptory odebraly ostrzegawczy warkot wszczepu, mocniejszy nawet i bardziej stanowczy niz poprzednio. Trzeci raz nawet nie probowala, w obawie ze implant zapamieta charakterystyke jej aury. Od tej pory, ilekroc Bea pojawilaby sie obok Hanna, w jego podswiadomosci rozlegalby sie glosny alarm. I szybko Ramirez by go z nia skojarzyl. Sprawa wygladala beznadziejnie. Kazdy ruch mialby fatalne nastepstwa. Jesli sprobowalaby wydobyc implant, przerywajac jego kontakt z neuronami Ramireza, to by eksplodowal. Gdyby, rezygnujac z usuwania go spod skory, usilowala w jakis sposob odcyfrowac teraz jego zawartosc (co nawet przy znajomosci odpowiednich procedur mogloby okazac sie dla mej niewykonanie), rowniez doszloby do eksplozji. Gdyby wreszcie zabila Hanna, zanik fal mozgowych automatycznie zwolnilby mechanizm autodestrukcyjny i znowu wielkie bum-bum! Jednak Bea nie potrafila dac za wygrana. Cokolwiek zamknieto we wszczepie, stanowilo to zbyt lakomy dla niej kasek, zbyt wielka moglo miec wartosc handlowa, zeby mogla z tego tak latwo zrezygnowac. Musi wymyslic jakis sposob na dostanie sie do wnetrza sezamu bez niszczenia przy tej okazji wszystkiego w promieniu trzystu metrow od szyi tego przekletego wielkoluda! Gdyby dalo sie jakos oszukac implant! Usmiercic nosiciela, w taki jednak sposob, zeby wszczep nawet tego nie zauwazyl, przekonany, ze wciaz znajduje sie w ciele poslanca z normalnie Funkcjonujacym ukladem nerwowym. Tylko jak, do wszystkich przekletych Hannow tego swiata, mialaby to zrobic? Brakowalo jej odpowiedniego sprzetu i z cala pewnoscia nie mogla liczyc na pomoc techniczna ze strony poldzikich mieszkancow Yorku. Byloby czyms niezwyklym, gdyby ktorys z nich w ogole slyszal o takich pojeciach, jak "lacze metaprzestrzenne", "matryca kwantowa" albo "kopiarka dusz". Zrezygnowana, osunela sie na poslanie. Spac, pomyslala, spac i liczyc na to, ze we snie splynie jakies olsnienie. Odsunela sie od pochrapujacego nieregularnie Hanna tak daleko, jak tylko pozwalalo na to niezbyt szerokie loze, przewrocila sie na brzuch, zamknela oczy i niemal od razu zasnela, sfrustrowana i zmeczona po dniu pelnym wrazen... Obudzily ja dziwne ni to pojekiwania, ni to szepty, belkotliwe i niewyrazne, pelne bolu i zarazem wscieklosci. Struchlala, usiadla na pryczy, kocim wzrokiem rozgladajac sie po pograzonej w ciemnosciach izdebce. Lecz chociaz glosy zdawaly sie dochodzic zewszad, nie dostrzegla nikogo, poza Ramirezem. On zreszta takie jeczal i posapywal, wijac sie w slabych, urywanych konwulsjach, jakby walczyl sam ze soba. A przeciez po dawce chemikaliow, jaka mu zaaplikowala, powinien byc nieprzytomny do bialego switu! Rozszerzonymi ze strachu oczyma Bea patrzyla, jak prawa dlon Hanna, dotad zacisnieta kurczowo, rozwiera sie i powoli, z wysilkiem spetanego zwierzecia pelznie ku jego twarzy. Wszystkie miesnie lezacego na wznak Ramireza napiely sie w zmaganiu ze zbuntowana konczyna, ktora pomimo to milimetr po milimetrze zblizala sie ku slepiom diakona, przy wtorze ponaglajacego choru upiornych glosow. Jeszcze chwila, a dlugie palce o zadbanych paznokciach zaglebia sie po knykcie w oczodolach... Szepty wymowily z furia czyjes nieznane imie, zakrzyknely cos blagalnie, i naraz drgajaca reka wystrzelila do ostatecznego ataku. Hann zawyl dziko, wygial sie w palak i rzucil calym cialem w bok, angazujac w ten jeden, rozpaczliwy zryw cala muskulature, jaka pozostala pod jego kontrola. Prawe ramie, o wlos mijajac twarz, poszybowalo lukiem ponad torsem Ramireza, i niczym cisniete widly wbilo sie paznokciami w jego udo, haratajac je do krwi. Glosy jeknely po raz ostatni i zamilkly, Hann momentalnie zwiotczal, a Bea po prostu odplynela... ...natychmiast budzac sie po raz drugi. Z bijacym glosno sercem nasluchiwala przez dluga chwile, ale w ciemnej alkowie nic juz nie szeptalo, Hann zas chrapal jak gdyby nigdy nic, lezac w tej samej pozycji, w jakiej widziala go, gdy zasypiala pierwszy raz. A wiec to byl tylko sen! Odetchnela gleboko. Niesamowity, jeden z tych nader rzadkich, kiedy to sni sie, ze sie nie sni, niemniej sen. Uspokojona zamknela na powrot powieki i usnela na dobre, i do konca nocy nie niepokoily jej juz zadne majaki. Poranek przywital ja ostrym szarpnieciem za ramie. Otwarla oczy i ujrzala pochylajacego sie nad nia Hanna. Jego twarz wykrzywial niewrozacy niczego dobrego grymas. -Co to jest, suko? - zapytal gniewnie, wskazujac na swoje nogi. Bea z trudem ukryla oslupienie: piec glebokich zadrapan na lewym udzie Ramireza bylo az nadto realnych, tak samo jak zakrzepla krew, ktora diakon wciaz byl umazany od pachwiny az do kolana. Na rany Ziemi, wiec ten seans grozy wcale jej sie nie przysnil? Te glosy i te makabryczne zapasy Hanna z wlasnym cialem wydarzyly sie naprawde? Ale czego ona wlasciwie byla swiadkiem? Slowo "opetanie" narzucalo sie samo, jednak na wskros racjonalny umysl dziewczyny mogl tylko odrzucic je z pogarda. Dla niej jedynym wytlumaczeniem, jesli to w ogole stanowilo jakiekolwiek wytlumaczenie, byl ow tajemniczy wszczep... -Glucha jestes, dziewko?! - warknal Ramirez jeszcze wscieklej, z zacisnietymi piesciami podchodzac do pryczy. - Pytam: ty mi to zrobilas? Najwyrazniej Hann byl calkowicie nieswiadom koszmaru, jaki przezyl tej nocy, i w pierwszym odruchu dziewczyna chciala opowiedziec mu o wszystkim zgodnie z prawda. Natychmiast jednak lotny umysl, do spolki z kobieca intuicja, podsunal jej pomysl na wykorzystanie incydentu. Szybko odzyskala spokoj i uniosla sie na pryczy, przybierajac poze syreny odpoczywajacej na brzegu, niewinnej i zapraszajacej. Doskonale zdawala sobie sprawe, jak ponetny widok dla kazdego mezczyzny stanowilo w tej chwili jej cialo, bezbronnie nagie i wciaz zarozowione od snu. -Tak, ojcze wielebny, ja to uczynilam - rzekla cicho, z wyczuciem balansujac pomiedzy unizona pokora i wyzywajaca smialoscia. -Co? Dlaczego? - Ramirez az cofnal sie o pol kroku, zaskoczony. Spodziewal sie blagalnych przeprosin albo zalosnych wymowek, ale nie przyznania sie tak wprost i bez widocznego leku. Ta dziewczyna byla jakas dziwna, inna od wszystkich kobiet, jakie do tej pory spotkal, a do tego jeszcze taka, taka... Jego wzrok momentalnie zmetnial i jak mokra koszula przykleil sie do jej nagich pelnych piersi. -Wybacz mi, ojcze wielebny, ale choc pracuje nad tym z calych sil, wyznaje ze skrucha, iz wiele jeszcze zostalo we mnie z grzesznej cielesnosci lesnego zwierzecia, ktorym bylam, zanim splynelo na mnie swiatlo naszej wiary. -Lepiej, zebys sie nie przemeczala w tej pracy - mruknal Hann do siebie. Po czym dodal glosniej, przesadnie wynioslym i pogardliwym tonem maskujac swe prawdziwe namietnosci: - Streszczaj sie, bo juz jestem spozniony. -Kiedy przebudzilam sie w nocy, gdyz chcialo mi sie pic, ujrzalam wasza wielebnosc, tak wspanialego, pieknego i niemozliwie meskiego, iz z pozadania calkiem stracilam glowe, i... spelnilam sie z wasza wielebnoscia, bez jego wiedzy i przyzwolenia. - Schylila na chwile glowe, udajac zawstydzenie. - Mozesz mnie za to ukarac, jak przyjdzie ci wola, ojcze wielebny. Ale nic to. Rozkosz bowiem, jaka z wasza wielebnoscia przezylam, juz wynagrodzila mi wszystkie cierpienia, jakie moglyby mnie z rak waszej wielebnosci spotkac. -I tak zes sie zapamietala w tej rozkoszy? - rzekl Hann niby to z przygana, w istocie zas z trudem kryjac ukontentowanie, i dotknal ran na udach. -Nie pamietam, ojcze wielebny... - odparla Bea cicho. - Mozliwe, ze w milosnym szale zagubilam sie do tego stopnia, iz utracilam kontrole nad odruchami i nieopatrznie wyrzadzilam waszej wielebnosci krzywde. Jeszcze raz blagam o wybaczenie i dopraszam sie takiej kary, jaka wasza wielebnosc uzna za stosowne - zakonczyla, kornie chylac glowe. -No dobra, przestan sie juz slimaczyc. Tylko na drugi raz troche bardziej uwazaj, bo jak by ci sie tak reka omsknela... Teraz Bea obawiala sie juz tylko jednego: ze mimo wysilku nie zdola sie powstrzymac i na caly glos wybuchnie smiechem. Jakze go przecenila! Moze i byl z niego imponujacy dragal, ktoremu na dodatek przewrotna natura sprezentowala hipnotyzujacy wzrok. Tyle ze niedowartosciowany, strachliwy i zakompleksiony po uszy, a przy tym arogancki i zadufany w sobie ultraegoista. Jednym slowem, Hann Ramirez byl chodzaca pospolitoscia rodzaju meskiego, przejrzystym jak transfaza. O, moj ty juz jestes, Bea usmiechnela sie do siebie, od stop do glow, caly moj! Powoli, z niewymuszona gracja wstala z lozka i podeszla do Hanna, wciaz naga, nawet wzrokiem nie szukajac okrycia. -Co teraz rozkazesz, ojcze? Hann przelknal sline, z widocznym trudem przenoszac wzrok z jej wdziekow ku macie, zaslaniajacej wejscie do sypialni. Odchrzaknal i rzucil, nie odwracajac glowy: -Ee... na razie nic. Zostan tu i czekaj, az cie wezwe. Kompletnie naga, rozumiesz? Bea skinela poslusznie glowa. - Jak sobie zyczysz, ojcze wielebny. -No. - Hann mlasnal, usatysfakcjonowany odpowiedzia, i wyszedl na zewnatrz. * * * To sie nazywa piekny dzien, pomyslal, przeciagajac sie z blogoscia. Zaraz, ktora to juz godzina? Pare minut po dziesiatej. A ten cherlak mowil chyba cos o osmej. Czyli ze jest dwie godziny do tylu z posluga. Hann usmiechnal sie do siebie; no i co z tego? W koncu teraz to on ustala tutaj reguly, z pora na obrzadek wlacznie.-Te, Akkira! - krzyknal do jednego z akolitow, ktorych wyprostowane sylwetki rysowaly sie na tle maty, zaslaniajacej glowne wejscie do Domu. Mata odchylila sie i Akkira wkroczyl do srodka. -Ach, wasza wielebnosc! Ja nie smialem budzic, jeno wszyscy w niecierpliwosci czekaja na Slowo... - wydukal akolita niesmialo i urwal, kiedy Ramirez pochylil sie nad nim jak katowski topor. -Posluchaj no, lesny smierdzielu, i to bardzo uwaznie, bo drugi raz tego nie powtorze. - Hann przygwozdzil Akkire do odrzwi demonicznym wzrokiem. - Od dzisiaj to ja ustalam porzadek dnia w gminie i jesli zechce mi sie kazac wam wszystkim czekac, chocby i caly bozy dzien, bedziecie czekac bez jednego pisniecia, rozumiemy sie? -Tak, wasza wielebnosc! - Akolita wyprezyl sie i juz wykonal obrot na piecie, zeby pobiec i bezzwlocznie przekazac reszcie gminy to, co wlasnie uslyszal. -Ej, czekaj no! - Hann przytrzymal go za kolnierz. -Tak, wasza przewielebnosc? -Powiedz mi, co wy za potworne piwo tutaj warzycie? Wypilem wczoraj tylko troche, a scielo mnie tak, ze nawet snow nie pamietam. -Zwykle, z drzewnego prosa. Tylko nieprzepuszczane podwojnie, bo ojcie... znaczy sie, ten, tam - Akkira wskazal na drzwi do komory, w ktorej zamkniety byl Maurice - zakazal. Ze niby za mocne wtedy i niebezpieczne. -Hm, interesujace - mruknal Hann. - W takim razie to pewnie wina lokalnego bukietu. No dobra, idz juz... Gdzie?! Nie na plac, durnoto, tylko po starego. Hann wyszedl na zewnatrz i po raz pierwszy mogl przyjrzec sie swoim nowym wlosciom oraz zywemu inwentarzowi. Przed wejsciem do domu znajdowal sie szeroki ganek z balustrada, z ktorego roztaczal sie widok na cala parafie. Nie byl to jakis szczegolnie imponujacy obrazek. Na pokaznych rozmiarow owalnej polanie, wykarczowanej w srodku dziewiczego lasu, stalo kolem szesc prymitywnych chat, poza bocznymi scianami nosnymi otwartych na przestrzal. Przed kazda z nich stal pacholek, ktory byl niczym innym, jak pozostawionym pniem drzewa, scietym do wysokosci metra i z grubsza obciosanym z kory. Oprocz tego byly jeszcze dwie wielkie szopy, sklecone juz calkiem byle jak, i prostokatny stos ulozony z bali drewna piecowego, poblyskujacego charakterystyczna srebrzystoscia. Z jednej z szop dobiegalo pokwikiwanie lesnych swin. I to wlasciwie wszystko. Hann nie dopatrzyl sie zadnego budynku, ktory wygladalby na odrebny dom modlow. Najwidoczniej za cala kaplice sluzyl tu otwarty dziedziniec miedzy chatami, z centralnie umieszczonym stolem ofiarnym. Nawet stad bylo widac na nim plamy zaschnietej krwi, pozostalej po licznych rytualach. Co do samych parafian, ich skromna liczba ograniczala sie do dziewieciu dusz, nie liczac dwoch akolitow, Koresarii, no i tej malej, jak jej tam... a, tak, Lukrecja. Hanna zainteresowali zwlaszcza trzej z nich, oddaleni od reszty i siedzacy na wydeptanej do bialosci platformie korzeniowej. Mieli spetane rece, a dlugie liny biegly od jednego z pacholkow do petli na ich szyjach. -Co to za jedni? - Wskazal reka cala trojke na uwiezi. Rodolf zerknal w tamta strone i splunal z niesmakiem. -To nowi, nienawroceni. Jeszcze duzo bedzie z nimi roboty. Gdyby nie te postronki, zaraz by z powrotem uciekli do grzechu. -Wciaz niewierni? -Ha! Ten maly, najdalej od nas, to nawet ugryzl przedwczoraj jedna stara siostre, co przyszla do niego z naukami. Bronia sie z calych sil przed slowem Bozym. -Trzeba wiec bedzie przekonac ich przykladem - powiedzial cicho Hann, drapiac sie po brodzie. - Tak, krzewienie naszej wiary wymaga wielu ofiar - dodal, wcale nie metaforycznie, i po schodkach zszedl z ganku na dziedziniec. -Rodolf? - zwrocil sie do akolity. - Przyprowadz tu Akkire i tego waszego eksdiakona. Szostka "nawroconych" przygladala sie mu z nieufna ciekawoscia. Trzej uwiazani tez rzucali sporadyczne spojrzenia w jego kierunku, wypelnione mieszanka strachu, nienawisci i nadziei. Na odglos krokow Hann odwrocil sie za siebie. Akkira bezceremonialnie wyprowadzal wlasnie Maurice'a, ktory wygladal, jakby przez cala noc nie zmruzyl nawet oka. Wielkie, sine wory pod oczami, zmierzwione wlosy sterczace na wszystkie strony, poglebione zmarszczki wokol ust. Boze Harmonijny, coz za zalosny gamon! - pomyslal Hann. -Maurice - zwrocil sie do swojego poprzednika. - Pozostawilem ci zaszczyt przedstawienia mnie czlonkom gminy jako ich nowego pasterza. Chyba dasz sobie rade? Koresaria spojrzal na Ramireza tak jakby chcial zabic go wzrokiem, ale niestety nigdy nie opanowal tej sztuki. -Zrobie, jak kazesz - odparl Maurice chrzeszczacym glosem, schodzac po schodkach z taka mina, jakby to byl dzien jego egzekucji. Po oczach i calej postawie chuderlawego czlowieczka widac bylo, ze przynajmniej z punktu widzenia Ramireza cala wczorajsza rozmowa, przeprowadzona "w duchu porozumienia", byla zwyklym marnowaniem czasu. Kiedy ten Koresaria stanie sie niepotrzebny, trzeba go bedzie usunac, pomyslal Hann, widzac gleboko nienawistne spojrzenie eksdiakona. Z drugiej strony, jaki jest sens czekac? Przeciez ta mala zmija nigdy mu nie wybaczy ani sie nie ukorzy - jeszcze mu gotow za plecami wysmazyc jakis bunt! W rozziew z sukinsynem, i to jak najszybciej! -Hej, wyprostuj sie! Wygladasz jak jedna wielka, skopana dupa! Wszystkim nam tu wstyd przynosisz - szepnal Hann szyderczo do Maurice'a, kiedy ten mijal go na schodach. Eksdiakon lypnal na niego smutnymi, zaczerwienionymi oczami, po czym zblizyl sie do oczekujacej grupy wiernych. Stanal przed nimi, zalozyl rece do tylu i nieoczekiwanie czystym i autorytatywnym glosem oznajmil: -Moi ukochani w krystalicznej Czystosci Naszego Boga! Oto nadszedl dzien, w ktorym moja pionierska praca dobiegla konca. Przerwal i spojrzal za siebie, oblizujac zaschniete ze zdenerwowania wargi. Ramirez nie spuszczal z niego swojego ciezkiego wzroku. Krotkim ruchem podbrodka ponaglil Maurice'a, zeby kontynuowal. -Choc wam nigdy o tym nie mowilem, Ojcowie Kosciola nieprzerwanie obserwowali wasze postepy i uznali, ze czas juz nadszedl, abyscie przeszli na kolejny etap przygotowan do sluzby Panu. Oni to przyslali do nas tego oto czlowieka - odwrocil sie i wskazal na Hanna - ustanawiajac go moim prawomocnym nastepca. W grupce wiernych od razu groznie zaszumialo, lecz Koresaria uciszyl ich stanowczym gestem. -Taka jest decyzja Kosciola i Jego Ojcow, a z ich wyrokami nikt, ale to absolutnie nikt nie dyskutuje! Szostka parafian przestala szemrac, niemniej zaden z nich nie patrzyl na Hanna zbyt przychylnie. Najwyrazniej przeczuwali, ze za slowami Maurice'a, wygladajacego jak obraz nedzy i rozpaczy, kryje sie zupelnie inna prawda. Pieprzyc was wszystkich, kmiotki zafajdane, warknal Hann w duchu, twardym wzrokiem maskujac nerwowa niecierpliwosc na widok niezbyt zyczliwego nastawienia swej nowej trzodki. Juz jutro bedziecie skakac jak pchly w cyrku, a czy z milosci, czy ze strachu, jest mi calkowicie obojetne. Odslonil klitar na piersiach, tak by swiatlo zalsnilo na wielkim, czerwonym oku i podparlszy sie pod boki, czekal bez slowa. Jesli nie uklekna teraz i nie poklonia mu sie, (o ile Koresaria wytresowal te kundle jak nalezy), bedzie mial maly klopot. Lecz oni wciaz stali, co chwila zerkajac na swojego bylego przewodnika. -No co jest, Koresaria? Nogi ci zdrewnialy? - syknal Hann przez zeby, czujac, ze bez jakichs drastycznych krokow, ktorych chcial narazie uniknac, chyba sie jednak nie obejdzie. Maurice podjal ostatnia, slaba probe przeciwstawienia sie uzurpacji przybledy, ktory jednym ruchem reki odbieral mu wszystko, co on wlasnymi silami budowal przez ostatnie dwa lata. Czujac nieme poparcie swoich uczniow, wyprostowal plecy i zdobywajac sie na odwage, spojrzal Hannowi wyzywajaco w oczy. Wytrzymal jednak zaledwie kilka sekund, a to, co w nich dostrzegl, zmrozilo jego dusze, ktora, juz to zrozumial, byla ostatecznie stracona. -Akkira, Rodolf! - zakrzyknal Hann, z wscieklosci az sie sliniac. - Na kolana z tym zdradliwym scierwem! Akolici nie wahali sie ani sekundy. Jak dwa charty spuszczone ze smyczy przyskoczyli do Maurice'a, i kopniakami w golenie powalili eksdiakona na kleczki. Oszolomieni parafianie najpierw zamarli w szoku, a potem jeden po drugim, obawiajac sie, ze dawni wierni przyboczni wielebnego Koresarii zmusza ich do posluszenstwa w ten sam sposob, uklekli przed swym nowym panem. -Tak. Juz. Lepiej - wysyczal Ramirez, usilujac wyhamowac kolejny atak furii. - Jak powiedzial ten... - na chwile przymknal oczy - niewazne kto. Wazne, ze od dzisiaj ja jestem nowym diakonem tutejszej gminy Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia. Tu zrobil krotka, acz efektowna pauze i powiodl surowym wzrokiem po zgromadzeniu. -Powiem tylko trzy rzeczy. Dla nikogo nie bede stosowal taryfy ulgowej. Dla nikogo nie przewiduje nawet minuty przerwy w wysilkach na rzecz umacniania wiary Kosciola. I nikomu, kto bedzie tak krnabrny, jak wasz byly diakon przed chwila, nie okaze ani odrobiny litosci. Zapamietajcie sobie, iz nie znacie dnia ani godziny, w ktorej mozecie zostac wezwani, by dac swiadectwo sily swojej wiary w nasz najswietszy Kosciol. Odwrocil sie do kleczacego Maurice'a. -Tak jak moj poprzednik, zgrzeszywszy ciezko nieposluszenstwem wobec nakazow Ojcow Protoplastow, bedzie musial dac dzisiaj. Po czym, pochylajac sie nad Koresaria, wyszeptal mu do ucha z jadowita slodycza: -Dzieki za twoja glupote, Maurice. Dzieki stokrotne za tak wspanialy pretekst, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaka ochote mialem wlasnie ciebie, jako pierwszego, pokrajac na kawalki na stole ofiarnym. -Ojcze wielebny, przysiegam... -Za pozno. * * * Nad koscielna osada powoli zapadal zmierzch, ale tym razem byl on cichy i oprocz krzykow lesnych zwierzat nie bylo slychac nic, zadnych spiewow przed wieczornym nabozenstwem ani zadnych odglosow normalnie towarzyszacych ludzkiej krzataninie. Dziedziniec pomiedzy chatami byl opustoszaly, znikneli nawet trzej nowicjusze, ktorych zagnano do jednej z chat i spetanych uwieszono u powaly.Na placu pozostal jedynie Maurice, przywiazany do pacholka jak rzezne zwierze, czekajace na swoja kolejke do uboju. Obnazony do naga, od stop do glow w siniakach i czerwonych pregach po kiju, z oczami wyklutymi kawalkiem patyka, krwawym rombem na czole i wylamanymi ze stawow konczynami, Koresaria byl juz tylko zalosna czastka gromowladnego kaznodziei sprzed dwoch dni. Ze slepych oczu wciaz splywaly mu lzy, a usta szeptaly modlitwy, ktorych nikt nie sluchal. Ani Bog Maurice'a, bedacy jedynie uzytecznym wymyslem grupki skrajnie radykalnych politykow, ani swieci, porabowani ze wszystkich mozliwych religii i zamienieni w odrazajace karykatury, ani nawet Drzewo, ktore go wychowalo, a ktore on z przyczyn dawno juz przez niego zapomnianych poprzysiagl zniszczyc. Uslyszal kroki, szelest stop wokol siebie, stlumione szepty. Ktos odcial jego postronek od pacholka i podniosl go, nie zaprzatajac sobie glowy delikatnoscia. Maurice krzyknal z bolu, kiedy chwycono go pod zmaltretowane ramiona i pociagnieto w nieznanym kierunku. Wkrotce poczul znajomy odor Oltarza, stolu wiwisekcyjnego, ktory sam postawil i na ktorym usmiercil dziesiatki zlapanych we wnyki zwierzat. To, ze nie kto inny, tylko on sam mial sie stac pierwsza, poswiecona na nim ludzka ofiara, bylo jakims koszmarnym nieporozumieniem, czysta niesprawiedliwoscia, najpodlejsza z podlych odplat za jego poswiecenie dla Kosciola. -Nie tak, nie teraz! Boze Harmonijny i Czysty, nie rozumiem! - jeczal, bezlitosnie wleczony przez akolitow. -Czyzbys tracil wiare? Ty? - Ironiczny smiech Hanna zabrzmial tuz kolo jego ucha. - I tak miedzy nami mowiac, to czego tu wlasciwie nie rozumiesz? Ze naszym wyznawcom bardzo potrzeba budujacych przykladow? A moze naprawde nigdy do konca nie zglebiles naszej swietej doktryny, co, panie Koresaria? -To ty jej nie rozumiesz, Ramirez! Zabijajac mnie, popelniasz swietokradztwo, ty padalcu, ty przybledo zasrany! Swieci Ojcowie nigdy nie puszcza ci tego plazem! - wycharczal Maurice. -Swieci Ojcowie, jesli jeszcze w ogole istnieja, sa bardzo, ale to bardzo daleko stad - prychnal Hann lekcewazaco. - W calej okolicy nie ma wyzszego autorytetu religijnego ode mnie, moj drogi Maurice. -Nie mozesz tego zrobic! Na Boga Ciemnosci, przeciez jestem kaplanem, tak jak ty, bracie! - probowal blagac Koresaria, czujac, jak cale jego jestestwo zaczyna rozplywac sie z przerazenia. -Nie moge? Bracie? - Wielka reka chwycila eksdiakona za wlosy i szarpnela brutalnie. - Ty chyba rzeczywiscie nie pojmujesz, o co w tym wszystkim chodzi, zalosny glupcze! Ale to sie w pelni rozumie, dopiero lezac pod rytualnym nozem, prawda? Tam gdzie to ja mialem sie znalezc, prawda? No powiedz, ty zawszony hipokryto! -Kiedys zdechniesz jeszcze podlej ode mnie! - wysyczal Maurice w odpowiedzi, z wsciekloscia szczura zagnanego w kat klatki. -Znam siebie, i akurat to - zasmial sie Hann skrzekliwie - jest po prostu nie-mo-zli-we! Wystarczy tego kazania. Rodolf, Akkira, na oltarz z nim! -Boze Ciemnosci, Boze Pustki, Boze Najczystszej Formy, oczysc mnie, pochlon mnie, przyjmij mnie...! - dretwiejacymi ustami Maurice zaczal pospiesznie recytowac ofiarna litanie, desperacko probujac zagluszyc paniczny strach, podczas gdy akolici windowali go na stol. Hann przygladal sie poczynaniom Akkiry i Rodolfa z blyskiem zazdrosci w oku. Trzeba bylo uczciwie przyznac, ze ten Koresaria wykonal tu fenomenalna robote. W Keshe Hannowi nigdy nie udalo sie doprowadzic procesu nawracania az tak daleko. To juz nie byly psy, bo te nie odwrocilyby sie od swojego poprzedniego pana tak szybko i latwo. Akkira i Rodolf stali sie tepymi automatami, reagujacymi wylacznie na hasla i konkretne rozkazy, zywe trupy, wlaczane i wylaczane przez slowa-klucze. Tyle lat ewolucji, naturalnej i sterowanej, a mozg ludzki wciaz byl jak kupa mulu, ktora kilkoma ruchami mozna bylo dowolnie uformowac. Pozostali czlonkowie gminy stali kolem wokol oltarza. Ich umysly nie byly jeszcze az tak zgwalcone, patrzyli wiec na rozgrywajacy sie przed ich oczami dramat zszokowani i z niedowierzaniem. Nikt z nich nawet sie nie poruszyl, przykuty w miejscu strachem zmieszanym z nigdy w istotach ludzkich niewygasla fascynacja okrutnymi spektaklami. Bez slowa obserwowali, jak Akkira i Rodolf staja na przeciwleglych koncach stolu ofiarnego i wprawnie wsuwaja kostki oraz nadgarstki swojego niegdysiejszego wielebnego ojca w petle z powrozow. Maurice juz nawet nie walczyl. Wyl tylko z bolu, kiedy najezony zadziorami blat darl jego plecy na strzepy, a petle zaciskaly sie, rozciagajac poranione cialo ku czterem rogom oltarza. Hann tymczasem pieczolowicie rozkladal swoje zlowieszcze instrumenty, po raz kolejny czujac na sobie blogoslawiace go oko bostwa. To reka samego Przeznaczenia dotknela go wtedy w Domu Modlow w Keshe. Ono doskonale wiedzialo, ze rytualny przybornik bedzie mu wkrotce potrzebny, kiedy on sam nie bardzo zdawal sobie sprawe, po co go wlasciwie zabiera. Kiedy juz wszystkie narzedzia znalazly sie na stole, Hann ujal jeden z nich - sztylet o ostrzach z obu stron rekojesci, zwany coeurrieur - i wbil go w blat oltarza tuz przy ciele Koresarii, na wysokosci mostka. Zgodnie z liturgia mial on zostac uzyty ostatni, reka ministranta zanurzony w odsloniete serce ofiary w kulminacyjnym punkcie ceremonii. -Zaczekajcie jeszcze - zwrocil sie do zgromadzonych. - Zdaje sie, ze o kims zapomnialem. Akkira i Rodolf, przypilnujcie, zeby nikt mi tu niczego nie ruszyl i nie opuscil nabozenstwa przed czasem. Jak zwykle, akolici skineli tylko poslusznie glowami, przyjmujac rozkaz. Hann odwrocil sie na piecie i ruszyl w strone Domu Harmonijnego Boga. Z natury cierpliwa i opanowana Bea potrafila dlugo wyczekiwac na wlasciwy moment rozpoczecia akcji, nawet calymi tygodniami, jesli bylo trzeba. I zawsze starala sie postepowac wedlug ustalonego z gory planu, chociaz gdy zachodzila taka koniecznosc, improwizowac tez umiala nie najgorzej. Zdarzaly sie jednak sytuacje, kiedy nie narzucalo sie zadne oczywiste rozwiazanie, czego nie znosila, bo dezorientowalo ja to i spowalnialo jej umysl. Tak jak teraz, kiedy, rozdrazniona niczym glodny lis przed zamknietym kurnikiem, chodzila tam i z powrotem, w irytacji zagryzajac wargi i zaciskajac piastki, coraz bardziej wsciekla i zrozpaczona slamazarnoscia swoich szarych komorek. Od chwili wyjscia samozwanca minelo juz ladnych pare godzin, a ona wciaz nie mogla rozgryzc problemu pod nazwa Hann Ramirez. Wszystkie pomysly, jakie przychodzily jej do glowy, byly albo niemozliwe do zrealizowania, albo bezsensownie niebezpieczne, albo, co tu mowic, najzwyczajniej w swiecie glupie. Szczegolnie przesladowala ja wizja uspionego Hanna, ciagnietego przez nia calymi kilometrami az do przegrody, spuszczanego w dol na linie, wleczonego dalej do... No wlasnie, dokad? Niewykonalne, beznadziejne i najglupsze wyjscie z tego galimatiasu, ktore nie wiedziec dlaczego czepilo sie jej wyobrazni jak mucha kleju. Podeszla do wyjscia i uchyliwszy ostroznie zakrywajaca je mate, wyjrzala na zewnatrz. Cala wspolnota zebrala sie na dziedzincu wokol tego ich odrazajacego "oltarza". Chociaz wierni otoczyli go gestym polkolem, zdolala dostrzec, ze ktos na nim lezal, rozwloczony jak tusza i przywiazany za rece i nogi do rogow prokrustowego loza Koresarii. Ktos, nie cos, tym razem bowiem do obrzedu przygotowano ludzkie, wstepnie podmaltretowane cialo. Mimo ze w izbie nie bylo wcale zimno, poczula nagly chlod i szczelniej owinela sie derka z pryczy, narzucona zaraz po wyjsciu Ramireza. Bea nie potrafila rozpoznac z tej odleglosci, kim byl nieszczesnik, ktory w loterii zwanej zyciem wyciagnal wlasnie krotka slomke, ale wszystko wskazywalo na to, ze ofiara stal sie sam eksdiakon. Poczula, jak zoladek podchodzi jej do gardla. Od pierwszego spotkania z Koresaria zapalala do niego szczera antypatia, w duchu nie jeden raz zyczyla, mu rychlej smiercia i los, jaki go dzisiaj spotkal, nalezalo uznac za sprawiedliwy koniec marnego zywota tego fanatyka. Wszystko ma jednak swoje granice, doszla do wniosku, czujac napierajaca fale obrzydzenia. Sama na pewno nie byla aniolem, ale lubowanie sie w zadawaniu bolu i bezmyslne niszczenie wszystkiego i wszystkich dookola bylo jej naturze z gruntu obce. W jej glebokim przekonaniu KOR-owcy nie byli juz normalnymi ludzmi i na los, jaki dotykal ofiary ich szalenstwa, nie zaslugiwal nikt, nawet najwiekszy zloczynca. Nawet taki pozbawiony ludzkich uczuc dran, jak Hann Ramirez, dodala w myslach. Choc z drugiej strony, im dluzej przygladala sie podlosciom wyrzadzanym innym przez istoty jego pokroju, tym niniejsza miala pewnosc, czy jakichs wyjatkow od tej reguly nie powinno sie jednak zaakceptowac. Samozwaniec stal przy ofiarnym stole, doskonale widoczny w swoim czarnym ceremonialnym stroju, o glowe przewyzszajac wszystkich pozostalych czlonkow zgromadzenia. Byl odwrocony plecami i mogla sie jedynie domyslac, co w tej chwili robil. Ale juz same przypuszczenia wystarczaly, zeby znow zrobilo sie jej niedobrze. Bea uswiadomila sobie nieoczekiwanie, z jaka moca nienawidzi tego czlowieka, poznanego zaledwie wczoraj wieczorem, i ze bez wzgledu na to, czy uda sie jej odzyskac tajny implant, czy tez nie, z rozkosza zrobi, co w jej mocy, zeby ten czarny demon jak najszybciej zniknal ze swiata. Zauwazyla, ze Hann wyprostowal sie i cos mowi do Akkiry i Rodolfa. W chwile pozniej zobaczyla, ze idzie w jej strone. Pewnie chce uhonorowac swa nowa konkubine uczestnictwem w obrzadku, parsknela sarkastycznie w duchu. Ludzie, dajcie mi sile, zebym na niego nie zwymiotowala! Szybko zrzucila derke, i ponownie gola od stop do glow, oparla sie o stol akurat w momencie, kiedy Hann wszedl do srodka, pewnym siebie ruchem odsuwajac zaslone u wejscia. Na widok prowokacyjnej pozy Bei Hann az cmoknal: -No, no, widze, ze posluszna mi jestes. Zreszta... Podszedl blizej i ujawszy ja pod brode, dokonczyl jadowitym szeptem: -...sprobowalabys tylko nie byc, suko! Hann czul sie juz zupelnie pewnie w swoim nowym domu i jego prostackie maniery oraz arogancja ujawnily sie w calej okazalosci. Podkreslil to wymownie, bez zazenowania drapiac sie w krocze. -Co rozkazesz, wielebny? - Bea tym razem z trudem przybrala ton unizonej pokory. Hann otaksowal ja wzrokiem handlarza bydla, ktory rozwazal zakup. -Rozkazalbym ci odwrocic sie, a potem rozstawic te swoje zgrabne nozki i pochylic nad stolem, zebym mogl cie wreszcie przyzwoicie zaorac - odparl, wyraznie rozkoszujac sie obcesowoscia swoich slow. - Na razie jednak... Zaslona u wejscia odchylila sie znowu i do izby wpadl Rodolf, przerywajac gwaltownie wypowiedz Hanna. -Wielebny...! Ramirez momentalnie spurpurowial. -Jak smiesz wchodzic tu bez zapowiedzi, pofajdancu jeden?! I kto pozwolil ci odejsc od oltarza? -Panie, ale Wydra jest z powrotem! - wyrzucil z siebie akolita jednym tchem. Przez moment Hann patrzyl na Rodolfa w zdumieniu. -Jaka znowu wydra, kmiocie? Twarz Rodolfa przybrala rownie glupkowaty wyraz. -No, Wydra, wasza przewielebnosc... Ten, co go wyslaliscie, zeby zasiegnal jezyka. Hannowi natychmiast pojasnialo w glowie. Chwycil akolite za ramie i lamiacym sie z podniecenia glosem spytal: -Ten Wydra? I co, juz wrocil? Tak szybko? -Ano juz. To sprytna malpa, ten maly. -Powiedzial cos? Rodolf podrapal sie po brodzie, lekko skonsternowany. -Ee... szczyl wpadl, zobaczyl tego tam, na stole, no i tego... Zrobil sie maly tumult. -Co? - zakrzyknal Hann i wybiegl na zewnatrz. -Akkira! Co ty wyprawiasz! - ryknal na cale obejscie. - Jak zobacze na tym smarku chocby drasniecie, zamienisz sie miejscami z Koresaria! Rodolf! - zwrocil sie do blizszego z akolitow. - Biegiem po malego! Rodolf pospieszyl wypelnic polecenie. Hann wrocil spojrzeniem do Bei, widac jednak bylo, ze jej uroki zostaly zepchniete na dalszy plan przez niespodziewany rozwoj wydarzen. -Odziej sie na razie - rzucil obojetnie, duchem bedac juz zupelnie gdzie indziej. Bea podazyla do alkowy, zarzucila na siebie zgrzebna suknie oraz kaftan i wrocila do izby. -Nie kazalem ci czekac w sypialni? - warknal Hann. -Nie - odrzekla Bea niemal bezczelnie. -A zreszta... - Hann machnal reka, zaprzatniety myslami. Zaslona odchylila sie po raz kolejny i struchlaly czatownik wpadl do izby, pchniety od tylu wielkim lapskiem Rodolfa. -To ty jestes Wydra? - spytal Hann retorycznie, zeby jakos zaczac przesluchanie. Ale chlopakowi jezyk calkiem zesztywnial ze strachu. Rozdygotany, ze sladami pozostawionymi na twarzy przez galezie, w milczeniu wpatrywal sie w oczy czlowieka, ktory przeciez jeszcze wczoraj wieczorem byl umierajacy! -No, co jest z toba? Jezor w krzakach zgubiles? - ponaglil go Hann. -Panie Rodolf - zamiast do Hanna skonfundowany Wydra zwrocil sie do stojacego za nim akolity. - Co tu sie wyprawia? -To twoj nowy diakon, synu - poinformowal go Rodolf krotko, stanowczo i beznamietnie. -Nowy diakon? Ten? Przeciez m-mysmy go z Nosalem dopiero co z Rzeki wylowili! Hann sie zniecierpliwil. -Chlopcze, widziales, kto lezy na oltarzu? Wydra znowu zamilkl, rozdygotany jeszcze bardziej. -Zatem jesli nie chcesz byc nastepny w kolejnosci, przestan zadawac durne pytania i zacznij wreszcie odpowiadac na moje. Masz jakies informacje? Wydra skinal glowa. -Cos konkretnego? Chlopak raz jeszcze przytaknal ruchem glowy i dodal, roztrzesiony juz tak, ze az szczekal zebami: -K-kolo mat-tecznik-ka F-f-fergussonow przechod-dzilo dzisiaj kilku. Nie wiad-d-domo kto, ale to st-t-tary szlak przem-mytniczy. Tylko niewielu o n-nim wie, bo wytycz-czyl go sobie niejaki Karawa-niarz, a on p-prawie nigdy nie chodzil w t-towarzystwie. -Jak powiedziales? Karawaniarz? - Hann az podskoczyl na dzwiek znajomego przezwiska. -Tak. -I co? Zatrzymali sie u tych Fergussonow? -N-nie, skad tam! P-poszli dalej, ale nie widzieli ich jeszcze an-ni w Schronisku, ani na Golej P-polanie, ani u Krabow. Znaczy, albo sa ciagle gdzies w Lesie, albo w chutorze Calaghana. Ale po mojemu, poszli wlasnie do chutoru. -Czemu? - spytal Hann. -Bo Calaghan to chyba jedyny dobry znajomy tego K-karawa-niarza. Wiec jesli to on prowadzi jakichs obcych, najrychlej zatrzyma sie wlasnie tam. A po nocy na pewno nie bedzie Lasem szedl. -Daleko ten chutor? - dopytywal sie Hann z wypiekami na policzkach. -Szybkim marszem, jeszcze jak sie zna droge, to jakies dwa cebry, moze trzy. -Trzy- co?! -No, ten, to bedzie, znaczy sie, ee... - wybakal speszony Wydra, nerwowym pocieraniem czola usilujac dopomoc swojej strwozonej mozgownicy. - Pie... Cztery oddzwonienia, akurat. -Znaczy, cztery godziny? -Aha, tyle bedzie! -Boze Czysty, ten polglowek Koresaria nie nauczyl was nawet normalnie liczyc! No dobra, powiadasz, ze cztery, jak sie zna droge? A ty pewnie znasz, hm? - Hann spojrzal Wydrze gleboko w oczy. -Ha, panie! Ja na slepo moge nia isc! - zakrzyknal chlopak z duma. -Wiec nas tam zaprowadzisz - rozkazal Hann. - I to zaraz. * * * Bea znowu zaczela goraczkowo obmyslac sposob postepowania na najblizsze dwanascie godzin. Zostac tu czy moze jednak postarac sie, by Hann dolaczyl ja do grupy, z ktora wyruszy na chutor. Pierwsza opcja byla zdecydowanie lepsza w sytuacji, gdyby Ramirez zdecydowal pociagnac ze soba jak najwiecej ludzi, zeby miec przewage liczebna. Na pewno wymyslilaby jakis pretekst, zeby pozostawil ja sama na gospodarstwie. Moglaby potem wymknac sie niepostrzezenie i podazyc jego sladem, pozwalajac mu grzecznie doprowadzic sie do skarbu o wiele wiekszego niz on sam. Gdyby jednak Hann dal jej do towarzystwa ktoregos ze swych odmozdzonych pretorian, zdecydowanie powinna nalegac na wlaczenie jej do wojennej wyprawy. Co prawda, ociezali umyslowo Rodolf i Akkira nie stanowiliby dla niej problemu, Ramirez mogl jednak chciec zamknac ja w komorze albo przywiazac do pala na majdanie i dopiero przy tak unieruchomionej postawic jeszcze dodatkowo warte. Z tym takze by sobie poradzila, niemniej stracilaby zbyt duzo cennego czasu i moglaby zgubic trop. A zreszta nie ma co lamac sobie glowy. Rzecz najprawdopodobniej sama sie wkrotce wyklaruje.Hann i cala reszta zajeci byli przygotowaniami do drogi. Bea wyjrzala na chwile zza zaslony, sprawdzajac, jak im idzie. Drzwi do malej zbrojowni staly otworem. Obie kusze dostali Rodolf i Akkira, co bylo do przewidzenia i sugerowalo, ze Ramirez wezmie obydwu akolitow ze soba. Pomiedzy pozostalych wiernych zostaly rozdzielone oszczepy, ktorych bylo tylko cztery. Dwie pary rak nadal pozostaly puste, ale bez watpienia i dla nieuzbrojonych Hann wymysli jakies zadania. Pewnie uzyje ich jako zywe tarcze, pomyslala Bea ponuro. Czarnooki uzurpator znowu cos mowil do zgromadzonych, za-pewne zapoznajac ich ze swoja strategia. Do porywajacych mowcow nie nalezal i jego krotka oracja najwyrazniej w nikim nie wzbudzila jakiegos wielkiego entuzjazmu. Ale Hann zdawal sie nie dostrzegac braku euforii u sluchaczy. Zdazyl juz odzyskac cala pewnosc siebie, ta zas czynila go slepym, a przez to i nieostroznym. Skonczywszy, machnal na akolitow, zeby pilnowali porzadku, sam zas wrocil do Domu Harmonijnego Boga. Bea stala na srodku izby, ciekawa, czyjej przypuszczenia sie potwierdza. -Wychodzimy za chwile - poinformowal ja od progu, dumny, jakby wyruszal na podboj calego swiata, a nie na awanture. - Zabralbym cie ze soba, Lukrecjo ty moja slodka, ale szkoda, zeby taki delikatesik jak ty poharatal sie w chaszczach albo uszkodzil podczas zamieszania na miejscu. Lepiej tu czekaj i miej oko na gospodarstwo. Bea mogla sobie pogratulowac przenikliwosci. Tak jak przypuszczala, Ramirez sam uwolnil ja od dylematu. -Jak sobie zyczysz, moj panie - odparla, wykonujac wdzieczny uklon. - Czy ktos jeszcze bedzie mi towarzyszyl podczas waszej nieobecnosci, wielebny? -A co, boisz sie zostac sama? - spytal Hann naiwnie. - Spokojnie, dlugo nie zabawimy. Mozesz rozpalic ogien na stosie, jesli strach cie oblatuje przed dzikimi stworami z Lasu. Chociaz podobno ty sama jestes dzikuska z ostepow, wiec chyba nie powinnas sie ich bac, hm? Ach, ty slepy, zarozumialy balwanie! - chciala krzyknac mu prosto w twarz, czujac, jak przywdziana przez nia maska pokory i uwielbienia napina sie poza granice wytrzymalosci. A moze powinna mu wspolczuc jak kazdemu, kto zatrzymal sie w rozwoju psychicznym na poziomie okrutnego dziecka? Znikaj i modl sie do swoich ciemnych sil, zebysmy sie wiecej nie spotkali! -No, na nas juz czas - rzekl Hann z teatralnym patosem. - Czekaj tu na mnie cierpliwie, moja mala. Jak wroce, bedziemy mieli co swietowac. Bog jest wielki i wspanialomyslny! Po tych slowach wykonal zamaszyste "w tyl zwrot" i opuscil izbe. Bea uznala, ze wyjscie na ganek przed Domem i pozegnanie odchodzacych odpowiednio tesknym wzrokiem nie zaszkodzi jej planom. Z odleglosci kilkudziesieciu metrow, w cieplym swietle popoludnia, oczekujacy na wymarsz czlonkowie kongregacji wygladali jak grupa wybierajaca sie na niewinna wycieczke. Hann dal znak i wierni ruszyli za nim gesiego w kierunku zachodniej bramy. Zaczeli raczej niemrawo, predko jednak przyspieszyli, usilujac dostosowac sie do szybkiego tempa, jakie od pierwszej chwili narzucil im Ramirez. Ktos spontanicznie zaintonowal pierwsze takty koscielnego hymnu i wkrotce rozspiewani parafianie, kazdy falszujacy na inna nute, zaglebili sie w Las. Bei mignely jeszcze czerwone szarawary idacego w ariergardzie Rodolfa, nim i on ostatecznie zniknal miedzy drzewami. Przezornie odczekala kilka minut, po czym, tak jak stala, zbiegla z ganku. Zamiast jednak bezzwlocznie podazyc sladem Wydry i Ramireza, skierowala sie najpierw ku oltarzowi, z przywiazanym don i zapomnianym przez wszystkich Koresaria. Pozostawiony przez beztroskiego Hanna coeurrieur wciaz tkwil wbity gleboko w blat stolu. Bea wyrwala go w biegu i wpadla do chaty, w ktorej wisieli "nienawroceni". Na widok jednej z siostr, w dodatku dzierzacej w reku lsniace ostrze, wszyscy trzej jekneli choralnie i zdwoili rozpaczliwe wysilki, by uwolnic sie z wiezow. Widac bylo, ze probowali tego bezskutecznie juz od jakiegos czasu, bo zarowno nadgarstki, jak i sznury, na ktorych nieszczesnikow powieszono, czerwienialy od krwi. -Hej, spokojnie, bez paniki! - krzyknela zaalarmowana. - Nie przyszlam, zeby poderznac wam gardla! Chlopcy przestali sie szarpac, ale ich oczy wciaz byly pelne strachu i nieufnosci. Bea ocenila, ze od belki stropowej dzieli ja okolo poltora metra. Rozejrzala sie bezradnie w poszukiwaniu jakiegos zydla czy stolu, ale chate ogolocono ze sprzetow. Zagryzla warge, zastanawiajac sie, czy nie poszukac czegos odpowiedniego w innych domostwach. Im dluzej jednak bedzie sie tu grzebac, tym wieksza szansa, ze zgubi trop Ramireza wsrod setek lesnych sciezek, jakie mial do wyboru Wydra... Bea stanela pod belka, sprezyla sie, i z coeurrieurem w zebach odbila sie od ziemi. Mimo swojej ukrytej sily i skocznosci, dopiero za czwartym razem udalo jej sie uchwycic chropowatego bala. Zawisla na nim jedna reka, druga ujela sztylet, i zwracajac sie uspokajajaco do umeczonych wyrostkow: -Odetne was teraz. Tylko uwazajcie, zeby nie polamac sie przy upadku. - Jeden po drugim poprzecinala powrozy, na ktorych niedoszli czlonkowie Kosciola dyndali jak balerony. Zeskoczyla, pomogla pozbyc sie resztek pet na rekach i wypchnela ich na dziedziniec, -A teraz zmykac stad! I macie opowiedziec, komu tylko sie da, co sie tutaj wyprawia. Moze to wreszcie zmobilizuje waszych zakutych ziomkow. No, na co jeszcze czekacie? Chlopcy nie ruszali sie z miejsca. Patrzyli tylko podejrzliwie na kobiete, ktora nie dalej jak wczoraj latala za tym posepnym, chudym pomylencem jak kot za mysza. Trwozliwie omietli wzrokiem cala osade. -Na wszystkie rany Ziemi, to nie jest zaden podstep! - zdenerwowala sie dziewczyna. - Zmykajcie stad, poki nikogo nie ma! Szczeniaki zerknely na nia z ukosa, potem na siebie nawzajem. Kiedy w koncu dotarlo do nich, ze naprawde sa wolni, nie czekali juz ani sekundy dluzej i pognali jak spuszczone ze smyczy charty w kierunku Lasu. Bea odczekala, az znikneli w gestwinie, po czym podeszla do oltarza z eksdiakonem. -Koresaria, slyszysz mnie, czy juz zdechles? Maurice odwrocil slepa twarz w kierunku glosu. -Bea? -Zgadza sie. -Corko moja...! -Och, zamilknij, smieciu! Nie jestem zadna twoja corka, nigdy nie bylam i nie bede! I jeslibys w tej chwili, na moich oczach, oddal ducha temu waszemu kretynskiemu Bogu, jednej lzy bym nie uronila. Ale uwazam, ze na pewne rzeczy zaden normalny czlowiek nie powinien dawac przyzwolenia. Dlatego zrobie tak... Wprawnie przeciela sznur, uwalniajac prawe ramie Koresarii. -I zostawie ci ten drobiazg - to powiedziawszy, przytknela zimne ostrze rytualnego sztyletu do jego policzka. Maurice wzdrygnal sie, jakby przypalila go plonaca glownia. Bea wbila ostrze z powrotem w blat sekcyjnego stolu tuz obok jego twarzy. -Decyzje, co z tym zrobic, pozostawiam tobie. Dla calego swiata byloby najlepiej, gdybys wpakowal go sobie prosto w serce. Ale to tylko moja dobra rada, z ktorej pewnie i tak nie skorzystasz. Adieu, Maurice. I nie obejrzawszy sie na wolajacego za nia Koresarie, pobiegla w strone przecinki, tej samej, w ktora kilka minut temu wkroczyl wojenny pochod Ramireza, W zwartym obrzezu Lasu wyrwa, z mozolem wyrabana i nieustannie kultywowana przez wiernych, byla jak otwarte wrota zapraszajace do wnetrza wielkiej, mrocznej katedry. Sciezka wiodaca w glab przez nastepne kilkaset metrow wila sie wsrod gestych zarosli czarnoziela, ktoremu najwidoczniej nie przeszkadzala niewielka ilosc swiatla docierajaca pod korony drzew. Przygotowana na zwykle czasochlonne chwytanie tropu Bea rozesmiala sie w glos. Miala prawo zalozyc, ze Ramirez i jego banda zachowaja przynajmniej podstawowe srodki ostroznosci. Ale oni przeszli przez gaszcz jak wataha dzikich bawolow, pozostawiajac tyle sladow, ze nawet ostatnia niedolega znalazlaby ich z zamknietymi oczami. Kto wie? Moze tobie, draniu, rzeczywiscie pomaga Opatrznosc? - rzucila w przestrzen z filozoficznym humorem. - No, bo jak inaczej ktos tak glupi i zadufany w sobie zdolalby przezyc tak dlugo? - Bea odetchnela gleboko i usmiechajac sie do swoich mysli, ruszyla na polowanie. * * * Hann zaczynal miec serdecznie dosyc calej wyprawy. Kustykajac upokarzajaco, szedl, a wlasciwie gonil ostatkiem tchu za niezmordowanym Wydra, w duchu przeklinajac na zmiane to von Klosky'ego, to York, to znow wygodne zycie w Keshe, ktore nie przygotowalo go na dlugi, wyczerpujacy marsz przez dziki teren. Napedzany mieszanka zlozona w rownych czesciach ze slepej zadzy zemsty i religijnego entuzjazmu, Ramirez gnal z poczatku niczym wypuszczony z kuszy belt. Lecz drugi ze skladnikow zdazyl juz calkowicie wyparowac, zastapiony przez podenerwowanie, lek i gniew. Nawet on, ktoremu samokrytyka przychodzila z najwiekszym trudem, musial w koncu przyznac, ze przecenil wlasne sily, zarazem nie doceniajac wprawy ani wytrwalosci tubylcow. A do tego jeszcze ta przekleta noga! Otluczony przez przewoznikow golen nadal mu doskwieral, a dlugotrwaly, nieprzerwany wysilek zwielokrotnil bol, przeradzajac sie po kilku godzinach drogi w prawdziwe katusze, jakby Hann wlokl za soba wgryzionego w lydke psa.Jednak najwiekszym problemem dla jego psychiki okazal sie Las. Mroczny, niekonczacy sie, przerazajacy i nienawistny, dla oczu Ramireza w kazda strone i w kazdym miejscu taki sam, dezorientujacy jak labirynt wyjety zywcem z jakiegos sennego koszmaru. Na domiar zlego zywosklon zgasl juz jakis czas temu, ze swiatla dnia pozostawiajac ledwo dostrzegalna aurora nocturnalis, i teraz cala ich grupa poruszala sie jedynie przy swietle kilku prymitywnych, smierdzacych latarni ze zwierzecego sadla. W ktoryms momencie ze zgroza zdal sobie sprawe, ze gdyby tym ludziom przyszla nagle ochota na wypowiedzenie mu posluszenstwa i pierzchniecie w gaszcz, prawdopodobnie oznaczaloby to jego koniec, i to najmarniejszy ze wszystkich, jakie potrafil sobie wyobrazic. Zapewne strach diakona przed taka ewentualnoscia sprawial, ze biedny Wydra nadal zyl, zamiast od dawna juz wisiec nabity przez rozwscieczonego Ramireza na jakas ulamana galaz przy drodze. Z czterech godzin obiecanych przez tego barbarzynskiego wszawca zrobilo sie osiem, a oni dopiero kilka minut temu dotarli na przeciwlegly brzeg Rzeki. Przebyli ja po waskiej, niewiarygodnie chybotliwej kladce, skleconej z pnaczy i patykow, na ktorej Hann chyba tylko dzieki blogoslawionej sile modlitwy nie zwrocil do wody wszystkich wnetrznosci. Ukradkiem rzucane, acz zdecydowanie pogardliwe spojrzenia wiekszosci jego "trzodki" zdecydowanie nie poprawialy mu nastroju. W obawie przed utrata autorytetu Ramirez parl dzielnie do przodu tak dlugo, jak tylko mogl. Nadszedl jednak moment, kiedy poczul, ze jesli nie zrobi sobie chocby kilkuminutowego odpoczynku, skona ze zmeczenia i upiornego bolu w nodze. -Dziesiec minut przerwy! - zawolal, dyszac jak dogorywajacy starzec. - Wydra, ty szczurza mordo, chodz no tu do mnie. Chlopak zblizyl sie poslusznie, powiekszajac tylko zlosc Hanna brakiem jakichkolwiek zewnetrznych oznak fizycznego wyczerpania. -Sluchaj no, dzikusie jeden - sapnal Hann, kurczowo usilujac trzymac sie roli przywodcy. - W co ty ze mna probujesz grac, he? Slyszalem cos o czterech godzinach, a lazimy po tych przez zgnilizne przekletych chaszczach juz dwa razy dluzej. Masz mnie za ostatniego idiote, rzygojadzie? -Wasza wielebnosc nie dal mi wtedy dokonczyc - odparl Wydra, ktoremu po pierwszym wstrzasie wrocila juz jego naturalna smialosc. - Cztery godziny to na skroty, jak dla mnie. Ale jak zobaczylem, ze ida wszyscy, to musialem poprowadzic dluzsza droga, latwiejsza, bo na skrocie wiecej niz polowa by sobie nie poradzila. -Cos mi to cuchnie historyjka zmyslona na poczekaniu, gnojku. - Hann zgromil smarkacza swym porazajacym spojrzeniem, ktoremu wyczerpanie nie odebralo mocy. - To ile stad jeszcze ma my? Tylko uprzedzam, bez zadnych kretactw, -Najwyzej godzine, panie. -Jesli lzesz... - Ramirez zawiesil glos, pozwalajac Wydrze samemu domyslic sie zakonczenia. -Przysiegam, ze nie, wasza wielebnosc! Doszedlszy jako tako do siebie, Hann wstal z wilgotnych korzeni i nakazal kontynuowanie marszu. W pewnej chwili Wydra zatrzymal sie i ruchem latarni nakazal maszerujacym za nim, aby uczynili to samo. Wszyscy poslusznie staneli, nawet Ramirez. Czyzby nareszcie zblizali sie do celu? Ale Wydra, zamiast isc do przodu, cofnal sie wzdluz szeregu. - Ej, co jest? - zdenerwowal sie Hann. -Jedna chwila - szepnal chlopak, wciaz cofajac sie i nasluchujac czegos. Hann natychmiast dal znac Akkirze, zeby nie spuszczal smarkacza z oczu. Wydra oddalil sie spory kawalek od pozostalych, po czym legl plasko na korzeniowej platformie, przykladajac do niej ucho. Po chwili wstal, weszac jak pies mysliwski. Hann przygladal sie temu zaciekawiony. Czego on tam szuka? Albo raczej, co ta sprytna malpa znowu kombinuje? Kiedy sie juz Wydra nawachal, zawrocil, i kilkanascie sekund pozniej ponownie stanal na czele pochodu. Jego twarz zdradzala jednak, ze cos jest nie do konca w porzadku. -No, gadajze! Co sie dzieje? - spytal Hann, zaniepokojony. -Pewien nie jestem, ale chyba ktos za nami idzie. -Niby kto taki? -Tego to ja nie wiem. -Chcesz zawisnac na wlasnych flakach? - warknal diakon ostrzegawczo. Wydra skurczyl sie odruchowo. -Jak rany matki, panie! Skadze ja mam wiedziec, kto dokladnie? Tyle tylko, co mysle, ze to jedna osoba. I ze jest za nami calkiem niedaleko, jakies czterysta, moze piecset krokow. -Chcesz powiedziec, ze ktos nas sledzi? -Tak mi wyglada - potwierdzil Wydra, drapiac sie za uchem. Ramirez rozejrzal sie nerwowo wokol siebie. Ohydne knieje, teraz jeszcze ograniczone slabym pelganiem latarn do kilku najblizszych pni, byly dla niego nieprzenikniona zagadka, wywolujaca atawistyczny strach. O nie, Las zdecydowanie nie byl naturalnym srodowiskiem Hanna Ramireza! -Akkira, do mnie! - zawolal, nie baczac na ryzyko, ze podazajacy ich sladem czlowiek moze go uslyszec. Akolita zjawil sie przy nim bezszelestnie jak duch. -Tak, wielebny? -Boisz sie zostac sam w Lesie? - spytal go Hann. -A dlaczego mialbym sie bac? - odparl Akkira szczerze rozbawiony. -Tak tylko spytalem. Sluchaj no, Wydra twierdzi, ze ktos za nami lezie. Nie wiem kto - moze ktos naslany przez wrogow naszego Kosciola, bo tych nigdzie nie brak. A moze po prostu jakas lesna swinia w ktoryms z was sie zakochala, zaraza wie. Tak czy siak, chce, zebys zaczekal tu na nasz ogon... -Wasza wielebnosc, lepiej inaczej - wtracil sie Wydra. -Co znowu? Wydra odchrzaknal. -Z cala pokora, panie, ale jesli to jakis tropiciel, to wyczuje pana Akkire co najmniej na sto krokow i spokojnie ominie z daleka. -No to co mam zrobic? - zapytal Hann, czujac sie coraz bardziej zagubiony. -O wiele lepiej bedzie zalozyc pulapke - odparl Wydra, i wyciagnal z kieszeni jakies poplatane sznurki. -A coz to jest? -Zwykle wnyki, na zwierzyne. Ale jak ktos sie ich nie spodziewa, to nie ma takiej sily, zeby nie wlazl w nie. Zalozylbym szybko ze dwa, o tam, na tym wielkim akacjowcu. Pan Akkira moze zaczekac w poblizu, ale nie za blisko, jakies sto krokow dalej, i najlepiej nie zaraz przy sciezce, tylko troche dalej w Lesie, bo sie wyda. -No, a my? -Staniemy kilka setek krokow dalej. To jak, panie? -Dobra. Rob, jak uwazasz. Wydra blyskawicznie uwinal sie z polozeniem wnykow i powrocil do grupy, zostawiajac przyczajonego za drzewem Akkire. Hann czekal w napieciu na rozwoj wypadkow, ktore potoczyly sie nadzwyczaj szybko. On sam nie uslyszal nic, ale Wydra podskoczyl w pewnym momencie, podnieconym szeptem wykrzykujac: -Zlapal sie, grzybojad! -Slyszales to? - zapytal Hann, zdumiony. -A pewnie! -Zartujesz chyba! -Nie, panie. Cudak juz tam wisi, slowo. Hann pokiwal glowa z niedowierzaniem. -W takim razie chodzmy go obejrzec. Dotarli na miejsce w sama pore, "zwierzyna" bowiem zdazyla juz prawie uwolnic sie z petli. W jakis zadziwiajacy sposob zdolala nawet unieszkodliwic Akkire, ktory lezal teraz bez przytomnosci w poprzek sciezki. Rodolf natychmiast przyskoczyl na miejsce z kusza wycelowana w drobna postac. Hann uniosl w gore latarnie i oniemial. -Ty? - wyszeptal. -Wasza wielebnosc, wybacz mi! - jeknela Bea tonem pelnego zalu oburzenia, ani na moment nie tracac rezonu. - Kiedy odszedles, myslalam, ze to wytrzymam. Ale jestem tylko slaba, niegodna lask sluzka twoja i samotnosc oraz pustka, jaka po sobie zostawiles, okazala sie nie do zniesienia! Musialam za toba pojsc, to bylo silniejsze ode mnie! Och, panie moj, jak mogles mnie zostawic? Hann milczal, kompletnie oszolomiony. Kilka razy otwiera usta, za kazdym razem jednak zamykal je z powrotem, nie nadazajac za gonitwa sprzecznych mysli. Bea tymczasem calkowicie wyswobodzila sie z sidel i teraz stala posrodku kregu zdziwionych twarzy, niewinna jak jakas lesna nimfa przylapana na nocnym spacerze. Jej piekne, szmaragdowozielone oczy wpatrywaly sie w Ramireza, cierpliwie oczekujac na wyrok. Hann doznal naglego pomieszania uczuc. Gdzies gleboko pod jego sercem szemral czarny strumyczek podejrzliwosci, a jadowite, pelne furii slowa wily sie w jego mozgu jak weze, usilujac przecisnac sie ku wargom. Na to wszystko nakladal sie jednak coraz potezniejszy szum nadbiegajacej nie wiadomo skad fali wzruszenia, dotad calkowicie mu nieznanego. -W takim razie... chodz z nami - rzekl glosem tak cichym i lagodnym, ze Bea, oczekujaca czegos zupelnie innego, wzdrygnela sie mimo woli. -Rodolf, opuscze te kusze! - Hann zwrocil sie do akolity, silac sie na swoj zwykly, ostry ton. - I sprawdz, co jest z tym drugim poltrupem. Po czym podszedl do dziewczyny, objal ja ramieniem i wyprowadzil spomiedzy reszty wiernych. -Nic ci nie jest? - spytal z autentyczna troska w glosie. Bea patrzyla na Ramireza i czula sie nierealnie. Jakby znow byla mala smarkula ze sterownikiem w rece, ktora siedzi w salonie rodzinnego kondominium i bawi sie przerzucaniem kanalow na sensoramie. A Hann byl aktorem grajacym w dwoch roznych instalacjach jednoczesnie... -Nie, wasza wielebnosc - odparla. - Wnyki nie byly slabo naciagniete, petla nie przeciela nawet skory. A ty, panie, jak sie czujesz? -Ja? - odparl Hann zaskoczony pytaniem. - No coz... Zrobilismy szmat drogi i bola mnie wszystkie miesnie. Poza tym troche szumi mi w glowie i czuje nudnosci, ale to pewnie przez te przekleta kladke nad Rzeka. Bea przyjrzala sie Ramirezowi z jeszcze wieksza konfuzja. Szum w glowie? Nudnosci? Och, w rozziew! - pomyslala z naglym strachem. - Nie mow, draniu, ze ci zaczal przeciekac implant! -To drobiazg, wasza wielebnosc. Zaraz wam przejdzie - odparla z falszywa sympatia. -Bez watpienia... masz racje. Z toba, ee... na pewno wszystko w porzadku? - upewnil sie raz jeszcze Hann. A potem zaczal potrzasac glowa, jakby odganial sie przed dokuczliwymi owadami. -Najzupelniej, wasza wielebnosc. -W takim razie ruszajmy. Im szybciej zalatwimy, co mamy do zalatwienia, tym szybciej wrocimy do domu. Zaczynam miec juz dosyc calej tej eskapady. * * * Hann nie przypominal sobie, zeby kiedykolwiek niedomagal. Totez nieoczekiwany, pulsujacy bol w potylicy, niekontrolowane skurcze miesni i towarzyszaca temu wszystkiemu dezorientacja przepelnily go niepokojem, ktory nalozyl sie na wszystkie pozostale strachy tej nocy. Na szczescie po kilkunastu minutach wszystkie te dziwne sensacje znikly rownie szybko, jak sie pojawily, zwracajac Ramirezowi jego normalna osobowosc. A jednak w ciagu tych kilku krotkich chwil cos wychynelo z najglebszych zakamarkow jego jazni i zamiast powrocic tam, skad przybylo, pozostalo na granicy swiadomosci, raz po raz laskoczac go irytujacymi emocjami i wizjami, ulotniejszymi niz sen.-Wielebny, jestesmy juz blisko - szepnal Wydra. Jak blisko? - spytal Hann, od razu zapominajac o przejsciach ostatnich godzin. -Dosyc, zebym ich slyszal. -Kpisz sobie ze mnie, szczynolizie? Przeciez tu nic nie slychac poza jakimis wrzaskami z Lasu i twoim swinskim sapaniem! -Jak sie nie wie, czego sluchac, to sie i nie uslyszy - odszczeknal Wydra, nie usilujac juz nawet zamaskowac szyderstwa. Hannem zatrzeslo. Przeklety, maly kretacz! Wszak w ludzkiej mocy nie bylo, zeby trafic gdziekolwiek w tej dzungli, do tego w tak upiornych ciemnosciach! Smierdziel bawi sie z nim w ciuciubabke i jeszcze ma czelnosc mowic mu to wprost! Wsciekly Ramirez zlapal Wydre za wlosy, przyciagnal jego twarz ku swojej i zasyczal smarkaczowi do ucha: -O, ty padalcu, ty suczy synu jeden! Naprawde masz mnie za takiego durnia? Serio myslales, ze takie zaszczane, gnilne scierwo jak ty moze bezkarnie wodzic Hanna Ramireza za nos? Ze pokaze glupieniu przybledzie, kto tu jest u siebie? Hann wymierzyl Wydrze jeden siarczysty policzek, potem drugi, az chlopakowi cos zachrupalo w szczece. Po czym wyjal zza pasa swoj pistolet pulsacyjny i przylozyl go malemu do skroni: -Powiem ci cos w sekrecie, wszawy ryjku: okrutnie sie pomyliles. Jesli za tymi drzewami nie ma tego, po co tu przyszedlem, jestes trupem. Jesli jest, to samo. A twoj Las, przysiegam na Oko Pana, wytne i wypale do ostatniej galazki, chocbym mial dzien i noc nic innego nie robic przez nastepne dziesiec lat! W zoltym swietle latarni twarz Wydry wygladala w tej chwili jak odrazajaca maska umarlych, Gloddyglokke. Chlopak zalkal. -A-ale ja naprawde przyprowadzilem w-wasza wielebnosc, gdziescie chcieli! -Przekonamy sie juz za moment. Hann zerknal do tylu. "Oddzial" stloczyl sie za nim, czekajac poslusznie na dalsze komendy. Przynajmniej z tymi nie ma na razie wiekszego klopotu, pomyslal. Lecz jak dlugo jeszcze utrzyma sie taki stan rzeczy? No dobrze, praca u podstaw zajmie sie pozniej, teraz trzeba sie skupic na ataku. Jedno bylo oczywiste: jesli element zaskoczenia ma zostac po ich stronie, reszte drogi musza przebyc w ciszy i ze zgaszonymi latarniami. Boze Harmonijny i Czysty, jeknal w duchu, czemu nie poczekalem z tym do nastepnego dnia? W swej podsycanej nocnymi lekami paranoi podejrzewal, ze kiedy tylko rozkaze zgasic swiatlo, wychowankowie Koresarii zatluka nie von Klosky'ego, jesli ten w ogole gdzies tu jest, ale jego samego! -Lukrecja! - szeptem przywolal Bee. -Tak, wasza wielebnosc? -Posluchaj no... - przerwal na chwile, sprawdzajac, czy pozostali nie nadstawiaja ucha. - Mam maly problem. Musimy podejsc tych w chutorze znienacka, a to oznacza zero swiatla. Dla was, ludzi z Lasu, lazenie w tych ciemnosciach to najwyrazniej zadna sztuka, ale dla mnie... Temu zgnilizna przezartemu Wydrze nie ufam juz za grosz, ty jednak to co innego i pomyslalem... -Nie koncz, wasza wielebnosc. Chyba wiem, co zrobic, ale daj mi jeszcze chwile na przemyslenie tego w szczegolach - odparla Bea, improwizujac w zawrotnym tempie. - Macie tu jakas line, sznur, cokolwiek? - spytala po krotkiej chwili milczenia. -Nie mam pojecia - odparl Hann zgodnie z prawda. - Rodolf! I znowu ta sama sztuczka - akolita pojawil sie obok niego diabli wiedza skad, bezszelestnie jak cien. Hann poczul najprawdziwsza gesia skorke. -Tak, wielebny? -Mamy jakas line? -A pewnie. Zawsze sie nosi przy sobie. -No i bardzo dobrze. Jaki jest ten twoj pomysl? - zwrocil sie do Bei. -Wiele jej mamy, panie Rodolf? -Ze sto piecdziesiat wazzi - odparl akolita. Bea szybko przeliczyla: sto piecdziesiat tych ich wazzi to bedzie... prawie osiemdziesiat metrow. Wystarczy. -Doskonale. Wasza wielebnosc, przetnij ja na pol, i na jednym kawalku uwiaz Wydre, a na drugim mnie. -Ciebie? - zdziwil sie Hann. -Tak, wasza wielebnosc. Zebys mnie nie zgubil. Ja zas bede trzymac na smyczy tego malego zaprzanca. - Tu Bea wymierzyla efektownego, choc zupelnie nieszkodliwego kopniaka rozdygotanemu Wydrze. - Kiedy juz doprowadzi nas do celu, sprawdze teren, a potem dam ci znac: jedno krotkie szarpniecie liny bedzie oznaczac, ze wszystko jest w porzadku, a dwa, ze trzeba sie przyczaic i poczekac. -Zgoda. Tylko prowadz powoli. Nie chce sie zabic o jakas wystajaca galaz - powiedzial Hann, rozluzniajac sie nieco. Wkrotce wszystko bylo gotowe. Bea ujela koniec liny Wydry, kilkoma pozorowanymi kopniakami podrywajac go z miejsca. Hann zacisnal kurczowo reke na drugim kawalku sznura, przezegnal sie i z ciezkim sercem zakrecil wreszcie latarnie. Reszta grupy zrozumiala to jako sygnal i takze zdusila knoty kagankow. Lecz Ramirez, skoncentrowany teraz wylacznie na sobie, zapomnial o podkomendnych i nagla ciemnosc zaskoczyla go jak cios w plecy. Przerazony, jeszcze mocniej zacisnal dlon na sznurze, ktory w tym samym momencie napial sie i pociagnal go za soba. Hann ruszyl za nim bezwolnie, wolna reka machajac przed soba jak slepiec, a nogami wyczuwajac niepewnie chybotliwy, niewidoczny grunt. Poczul sie jak robak zatrzasniety w malym pudelku, bezbronny i odciety od reszty swiata, a dzwieki, ktore otoczyly go naraz ze wszystkich stron, tylko poglebialy jego trwoge i dezorientacje. W koncu przestal byc pewien, czy posuwa sie do przodu, do tylu, czy na boki i czy oprocz niego ktos jeszcze w ogole pozostal w tym przekletym Lesie. Z sekundy na sekunde ogarniala go coraz wieksza panika. Serce walilo mu juz chyba dwa razy szybciej niz normalnie, dookola niego zaczely tanczyc jakies czarniejsze od samej nocy zjawy, cokolwiek bylo pod jego stopami, obudzilo sie i ruszylo w diaboliczny plas. -Lukrecja! - krzyknal w mrok. - Lukrecja, gdzie ty sie podzialas? Hej, odezwijze sie! Och, ty dziwko...! Zamiast odzewu poczul, jak szarpnieta gwaltownie lina wyslizguje sie z jego reki, zesztywnialej z nerwowego napiecia. -Na Boga, nie! - chcial wrzasnac, lecz ze scisnietego zwierzecym strachem gardla wydobyl tylko zalosne skrzeczenie. -Rodolf! Akkira! - zachrypial, ale i tym razem odpowiedzial mu jedynie jazgot lesnych zwierzat. Rozpaczliwie krecac sie w miejscu, bojac sie zrobic krok w ktorakolwiek strone, dostrzegl w pewnej chwili slaby blask, wygladajacy na swiatlo latarni przebijajace sie przez gestwine. Odbezpieczyl bron i nie baczac juz na nic, zaczal biec w tamtym kierunku. Jego oczy zdazyly przystosowac sie do ciemnosci i padajaca zza pni poswiata niemal go oslepila. Totez kiedy wypadl na otwarta przestrzen wielkiej polany i kiedy dokladnie na wprost niego wyrosla zupelnie niespodziewanie czyjas postac, jego nerwy ostatecznie nie wytrzymaly. Nie celujac, nie patrzac, nie myslac nawet, nacisnal spust, obojetny juz, w co strzela i w kogo trafiaja plazmowe pociski, ktore rozswietlily nagle nocne ciemnosci jak sztuczne ognie prosto z piekiel. ROZDZIAL 1 2 -Co to ma byc? - wycedzil Vlad przez zacisniete zeby, ostentacyjnie potrzasajac dwoma niewielkimi tobolkami. Ich zawartosc zagrzechotala metalicznie. - Gdzie, do lepkiej zarazy, jest cala reszta? Zostawilem u ciebie dziesiec razy wiecej towaru,a teraz znajduje tylko te dwa gowniane worki? To takie z ciebie dwulicowe bydle, Calaghan? Taka zdradliwa zmija? Myslales, ze stary Vlad jest juz za stary, zeby ruszyc swoja ciezka dupe z domu i wrocic po swoje? Generatory, luminary, chromotrapy, narzedzia, bron warta co najmniej pietnascie kilogloss, gdzie sie to wszystko podzialo? Co zes z tym zrobil, sukinsynu?! Komu to wszystko sprzedales?! Na Helene Opiekunke, gadaj, czlowieku, albo cie zaraz wlasnymi rekami wypatrosze jak rybe na swieta!! I co, nic mi nie odpowiesz? Thomas zerknal katem oka na Andre, podziwiajac niewzruszone oblicze i stoicki spokoj, z jakim ich gospodarz przyjmowal glosne pretensje Karawaniarza. Calaghan stal z zalozonymi rekami i obserwowal Vlada z poblazliwoscia, zarezerwowana zazwyczaj dla dzieci i rozhisteryzowanych bab. Bylo oczywiste, ze choleryczny Karawaniarz ma juz wszedzie wyrobiona reputacje i ze takie niekontrolowane wybuchy na nikim z jego znajomych nie robia wiekszego wrazenia. -Odpowiem, jesli wreszcie dasz mi dojsc do glosu - odparl Andre przesadnie zmeczonym tonem. -No, slucham - warknal Vlad. -Wystarczylo po prostu spytac. Nikt ci niczego nie ukradl ani nie sprzedal. Wszystko jest u Kraba, bezpieczne i nienaruszone. -U Kraba? - burknal Vlad zaczepnie, wciaz w bardzo konfrontacyjnym nastroju. - A co, u ciebie bylo moim gratom zle? -Inaczej: to nam bylo troche nie po drodze z twoimi gratami. Moglem po starej znajomosci przytrzymac ci to przez jakis czas, ale ty zniknales bez sladu na ponad trzy lata, czego sie zatem spodziewales? Na twoim miejscu cieszylbym sie, ze twoj dobytek w ogole jeszcze istnieje. Thomasowi nie uniknelo, jak skutecznie te spokojne, dokladnie wywazone slowa przystopowaly szarzujacego Vlada. Obylo sie bez krzykow, grozb czy tym bardziej szarpaniny, starczyl jedynie wlasciwie dobrany ton glosu i opanowanie. Postanowil dobrze zapamietac te scene. Vlad popatrzyl na worki, ktore wciaz trzymal w rekach. -Ale to jakos dziwnym trafem do Kraba nie powedrowalo - zareplikowal, jednak juz bez poprzedniej zacieklosci. -Nie moglo, skoro tak to schowales, ze nikt z nas nigdy tego nie znalazl - odparl Calaghan rzeczowym tonem. Vlad zamilkl na moment, tylko grubymi palcami przeczesywal swoje przerzedzone przez wiek wlosy. -No i zamiast wrocic jutro do domu, bede musial lezc do tego polamanca Kraba, zeby to zaraza miesista! - wymamrotal zrezygnowanym glosem. Tymczasem Romulus i Remus, zaalarmowani podniesionymi glosami, pojawili sie u wejscia do chaty. -Co sie dzieje? - zapytal zaniepokojony Remus. A moze to byl Romulus, Thomas w dalszym ciagu nie byl pewien, ktory z nich jest ktory. -Nic takiego - uspokoil go Andre. - Nasz przyjaciel Vlad mial po prostu kilka pytan, ale juz wszystko sobie wyjasnilismy. Chlopcy odetchneli i przeszli dalej do izby, omijajac Karawaniarza, ktory stal niezdecydowany. Kazdy normalny czlowiek na jego miejscu przeprosilby teraz gospodarza za swoje zachowanie. Thomas zdazyl jednak wystarczajaco poznac Vlada, by wiedziec, ze usprawiedliwianie sie za cokolwiek nie bylo w jego stylu. -Pojde zobaczyc, co tam z Kevinem - powiedzial tylko. Niezatrzymywany przez nikogo odwrocil sie i wyszedl w noc. Andre westchnal i wrocil do stolu. -Zrobilo sie pozno - zagadnal w ciszy, jaka zapanowala po wystepie Karawaniarza. - Moze chcecie sie juz polozyc? -Co ty na to, Tom? - Gerhard zagadnal swojego towarzysza. Z glowa wsparta ciezko na piesci i wpolprzymknietymi sennie powiekami Farquahart wygladal, jakby mial rzeczywiscie dosyc na dzis. -Nie, dokonczmy juz, co stary nam przerwal - mruknal, tlumiac ziewniecie. -Skoro tak... - Andre byl ucielesnieniem bezkonfliktowosci. - No dobrze, na czym to mysmy...? Aha, mialem wam pokazac... Jego slowa zagluszyl najpierw zduszony okrzyk, a zaraz po nim charakterystyczny swist powietrza, zakonczony odglosem przypominajacym darcie mokrej szmaty. Na ulamek sekundy w izbie zrobilo sie jasno, jakby ktos przeladowal luminar. Thomas, siedzacy tylem do wejscia, nie zobaczyl nadlatujacej z tamtej strony kuli ognia, poczul tylko zar na plecach. Plonace kawalki drewna, ktore jeszcze przed chwila byly czescia kolumn podpierajacych fronton chaty, przefrunely centymetry od niego, siejac spustoszenie wsrod naczyn na stole. Niemal trzecia czesc dachu zmiotlo w mgnieniu oka jak kupe kurzu. Na szczescie podcisnienie natychmiast unioslo wielki gejzer iskier, w ktory zmienilo sie slomiane poszycie dachu, ratujac reszte strzechy przed ogniem. -Jezu Chryste, plazma! - ryknal Gerhard, zsuwajac sie ze swojego zydla tak szybko, ze Thomas przestraszyl sie, iz drewniany szrapnel, ktory go oszczedzil, nie ominal von Klosky'ego. - Andre, na dol! Koscista reka von Klosky'ego wystrzelila ponad blat i schwycila Calaghana za rekaw, sciagajac go pod stol. Romulus i Remus sami padli na ziemie, nie tracac czasu na zadawanie zbednych pytan. -Wasz Hann Ramirez? - wychrypial Andre. -A skad ja mam wiedziec?! - odkrzyknal Thomas, biegnac na przygietych nogach do swojego plecaka. Przezorniejszy Gerhard mial wszystko pod reka. Blyskawicznym ruchem wyszarpnal karabin z podroznego olstra, odbezpieczyl go i w kilku susach znalazl sie przy wejsciu. Plonace szczatki dachu nie zdazyly jeszcze na dobre zniknac w mrokach nocy, kiedy kolejny ladunek plazmowy roztrzaskal szczyt frontowej barierki, scial brzeg stolu i pomknal ku scianie Lasu, gdzie wybuchl na podobienstwo swiatecznej petardy. Nastepny wpadl do izby pod ostrym katem i z hukiem uderzyl w kalenice. Potezna belka z piecowego drewna rozjarzyla sie wisniowo, po czym zaczela pekac z przerazliwym trzaskiem. Ktokolwiek byl na zewnatrz, Ramirez czy nie, strzelal na oslep jak szaleniec albo jak ktos, kto nigdy przedtem nie mial w reku pulsatora. -Szybciej, bo nas tu spali zywcem! - krzyknal Gerhard do Thomasa, dorzucajac przez ramie: - A ty, Andre, zabieraj swoich synow i do tylu, za dom! -Moglbym pomoc, przeciez wiesz... -Za dom! - powtorzyl Gerhard stanowczo i zakomenderowal: - Tom, pelny kamuflaz. Raz, dwa... Na trzy obaj znikneli jak duchy, po czym wychylili sie nad barierke, szukajac wzrokiem przeciwnika. Sadzac po trajektoriach pociskow, powinien znajdowac sie gdzies na wprost nich, ale plac przed chata byl pusty. Wyskoczyli wiec na zewnatrz i od razu omal nie przewrocili sie przez czyjes cialo, a raczej kilka jego fragmentow, wygladajacych na nie do konca zrobione pieczyste. W pierwszej chwili pomysleli, ze to napastnik, ktorego bron byc moze ulegla sprzezeniu, uwalniajac ladunek jeszcze wewnatrz magazynka i eksplodujac mu w rece. Natychmiast jednak ujrzeli kolejna, rozpedzona kule plazmy, i dwie ludzkie sylwetki. -Dobrzy ludzie, pomocy! - uslyszeli rozdzierajacy kobiecy krzyk. Tym razem plazmoid, czy to umyslnie, czy tez zupelnym przypadkiem, dosiegnal najdalszej z szeregu chat. Plomienie strzelily w gore niczym podswietlone od spodu fontanny, zalewajac polane czerwienia pozaru. W ich swietle Thomas ujrzal wielka, czarna postac, ktora juz prawie doganiala niniejsza - mloda dziewczyne ze skrepowanymi z tylu rekami i sznurem u szyi, wlokacym sie za nia jak groteskowy ogon. Pomimo wiezow biegla pewnie, zrecznie unikajac przeszkod i chaotycznymi zakosami usilujac zmylic scigajacego. Olbrzym takze mial pewne problemy, poniewaz mocno kulal. Najwidoczniej jednak jego determinacja byla potezniejsza od kalectwa, a poza tym nawet z tylko jedna sprawna noga wciaz gorowal nad swa ofiara wzrostem i sila fizyczna. Nie zwalniajac, dziewczyna obejrzala sie za siebie raz i drugi; czarny nie dawal za wygrana, zblizajac sie do niej w dlugich, niezdarnych podskokach. Jeszcze chwila, a przydepcze ten jej wisielczy powroz albo rzuci sie na nia w ostatecznym zrywie jak polujacy drapieznik... -Deus, ile ty masz zywotow, padalcu? - szepnal Thomas z wsciekloscia przemieszana z niedowierzaniem, rozpoznajac odzianego w czern mezczyzne. W pomaranczowej dali, zamglonej rozsnuwajacym sie coraz szerzej dymem, przemknal jeszcze jeden niewyrazny ksztalt, ale skoncentrowany na Ramirezie Thomas nawet go nie zauwazyl. Jednym ruchem kciuka odwiodl zabezpieczenie na kolbie i uruchomil samosledzacy celownik, choc z tej odleglosci chybic bylo nie sposob. Pewien trafienia, wymierzyl w zdrowa noge Hanna i juz mial wypalic, kiedy uciekajaca dziewczyna wykonala niespodziewany manewr. Jak wryta zatrzymala sie w miejscu i kulac sie, przypadla do korzeni, niemal dokladnie na linii strzalu. Thomas zdazyl tylko zaklac siarczyscie, nim rozpedzony Hann sie z nia zderzyl. Wziety z zaskoczenia, nie zdolal zareagowac na czas i z rozcapierzonymi rekami przekoziolkowal w powietrzu. Mala tymczasem pozbierala sie szybko i z dzika furia skoczyla na oszolomionego upadkiem diakona, rozkraczonymi nogami przyciskajac mu szyje do korzeniowej platformy, tak jak traper przydusza weza rozwidlonym patykiem. W rudej pozodze plonacych zabudowan ta kilkusekundowa scena wygladala jak fragment jakiegos cyrkowego wystepu poskramiaczy zwierzat. Lecz jej final mogl byc tylko jeden, zwazywszy na roznice miedzy poteznym Hannem a krucha dziewczyna. Sfrustrowany Thomas nie wiedzial, co robic. Strzelic nie mogl, ale patrzec bezczynnie na te szamotanine tez nie potrafil. Rabnac kolba w leb i ogluszyc drania, chyba tylko to mu pozostawalo. Ujawszy karabin jak maczuge, ruszyl ku walczacym, lecz Ramirez okazal sie szybszy. Zepchnal z siebie dziewczyne jak dokuczliwego kundla i wstal z nadspodziewana sprezystoscia, podrywajac ja przy tym do pionu za wlosy. A potem rabnal na odlew w twarz lufa pistoletu, ktorego jakims cudem nie wypuscil z dloni. Biedaczka zatoczyla sie w tyl, ustala jednak na nogach, dopoki drugi cios nie rzucil jej ostatecznie na ziemie. Hann usmiechnal sie z msciwa satysfakcja i przymierzyl sie do kopniaka. Krew uderzyla Thomasowi do glowy. -Won od niej, scierwojadzie! - zagrzmial, dezaktywujac kamuflaz. Hanna nic teraz nie oslanialo i Thomas wycelowal prosto w jego piers, myslac juz tylko o tym, zeby raz na zawsze unicestwic bydlaka. On, ktory nigdy przedtem nie uzyl ostrej broni przeciwko drugiemu czlowiekowi! -Tom, nie w serce! - znajomy glos zabrzmial mu tuz nad uchem. Za pozno: palec, poruszany oddzielonym od rozumu zacietrzewieniem, zdazyl zacisnac sie na spuscie. Gerhard zdolal jeszcze pchnac mu reke i strumien plazmowy, zboczywszy z zamierzonej przez Thomasa trajektorii, oderwal Ramirezowi ramie wraz z barkiem i czescia prawego boku, pozostawiajac go jednak przy zyciu. Siejac w polobrocie czerwonym deszczem, diakon zwalil sie na plecy. Mimo potwornej rany usilowal jeszcze podzwignac sie na ocalalym ramieniu, ale duch uchodzil z niego szybko, razem z krwia, ktora wylewala sie z rozdartego boku jak piwo z odszpuntowanej beczki. -Predko, lec po moj plecak! - rzucil von Klosky przez ramie. Thomas bezwiednie zrobil krok w tyl, nie mogac oderwac oczu od dogorywajacego Ramireza. -Na Boga, Tom! Szybciej! Ponaglony ostro Farquahart odwrocil zszokowany wzrok i pognal ku chacie Andre. Calaghan oraz jego przybrani synowie stali przed jej pokiereszowanym frontonem, ze smetnymi twarzami przygladajac sie osmalonym zwlokom, tym samym, przez ktore Farquahart i von Klosky omal sie przed chwila nie przewrocili-Thomas przemknal obok nich, wpadl do izby, porwal plecak Gerharda i wybiegl z powrotem na zewnatrz. -Tom...? - zaczal Andre, lecz dzialajacy jak w transie Thomas nawet go nie uslyszal. Kiedy wrocil do Gerharda, ten chowal wlasnie swoj biomonitor do kieszeni. -Masz? - odwrocil sie do Thomasa. - Dobra, rzuc tutaj... Ramirez lezal juz zupelnie nieruchomo, tylko jego powieki drgaly jeszcze, jak dogorywajace motyle. Von Klosky wydobyl z plecaka niewielki futeral. Otwarlszy go jedna reka, wyjal zen plaski, okragly panel z przezroczystymi rurkami, kazda z kilkucentymetrowa igla na koncu. Potem ustawil kod w iniektorze, przylozyl go do skroni Hanna i zwolnil zawor. A kiedy Ramirez zamknal oczy, zdecydowanym ruchem wbil obie igly w jego szyje. Panel zamruczal i rurki szybko zaczely wypelniac sie krwia. -Gerhard, co ty robisz? - Thomas zmarszczyl brwi. -Nie moge dopuscic, zeby jego mozg przestal funkcjonowac. - Jak to nie mozesz? - wykrzyknal Farquahart, zdumiony. ~ -Deus, chyba nie chcesz go ocalic?! -Nie jego, lecz nas! I zostalo mi bardzo niewiele czasu, wiec prosze, powstrzymaj sie na razie z wszelkimi pytaniami. Thomas poslusznie zamknal usta, Gerhard zas odsunal panel do tylu, ujal oburacz swoja maczete, zamachnal sie poteznie i z katowska wprawa jednym ruchem odrabal glowe Hanna od reszty ciala. Po czym odciagnal ja od lekko drgajacego korpusu i przytknal szary owal do przecietej szyi, na ktorej ten rozpelzl sie, blyskawicznie zamykajac ciecie. Von Klosky pomanipulowal jeszcze chwile przy panelu, po czym wstal, spogladajac na swoje makabryczne dzielo. -Wystarczy mi, jak na jeden dzien - powiedzial zmeczonym glosem, ocierajac czolo. - Tom, moze bys zobaczyl, co z ta mala. Thomas podszedl do dziewczyny, ktora zdazyla juz usiasc, i przygladala sie zafascynowana ich poczynaniom. Ostroznie przecial sznur, ktorym skrepowane byly jej rece, i sciagnal petle z szyi. -Dzieki - szepnela, rozmasowujac obtarte nadgarstki. -Jak sie czujesz? - spytal lagodnie. -W porzadku. Troche spuchlam, ale zeby chyba mam wszystkie. - Dziewczyna usmiechnela sie slabo. Thomas podal jej reke, pomagajac wstac. -Pokaz no - powiedzial, przygladajac sie jej obrazeniom. Dziewczyna miala dwa wielkie siniaki, zakrwawiona warge i najpiekniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widzial. -Pewnie wygladam jak milion nieszczesc - szepnela, smuklymi palcami dotykajac swoich obolalych policzkow. -E tam, widzialem juz o wiele gorsze rzeczy. Za kilka dni nie bedzie sladu - uspokoil ja Thomas. - Jak ci na imie? -Beatrice, chociaz wole Bea. Beatrice... Thomas przez chwile smakowal na jezyku ten dzwiek, delikatny i aksamitny, jak odglos wiatrowych dzwoneczkow. -Czemu? Beatrice jest piekne, a poza tym jakos tak... lepiej pasuje - odparl, majac nadzieje, ze zabrzmialo to jak komplement. -Do czego? - Zasmiala sie gorzko. - Do tych sincow? -Nie, tak w ogole... - zmieszany Thomas sprobowal zmienic temat. - Niezla byla ta twoja sztuczka, kiedy tak nagle stanelas mi na drodze. -Potrafie radzic sobie z mezczyznami - odparla rezolutnie. -Przypuszczam - rzekl Thomas, katem oka przechwytujac spojrzenie jej oczu, zielonych jak lesny mech. -A ty? - spytala Bea. -Slucham? - odparl niezbyt przytomnie. -Jak sie nazywasz? -Ach, przepraszam! Thomas, Thomas Farquahart. -Thomas... - powtorzyla dziewczyna cicho. Po czym ni z tego, ni z owego skryla twarz w dloniach i wyszeptala drzacym glosem: - To bylo straszne, to wszystko bylo takie straszne! -Spokojnie, juz po wszystkim. - Chlopak objal ja ramieniem w odruchu sympatii. Beatrice od razu wtulila sie w niego jak dziecko przebudzone ze zlego snu. -Mnie i mojego braciszka ci od Koresarii zlapali prawie tydzien temu - zalkala. - Zawlekli do swojego obozu i kazali nam robic, i patrzec na takie rzeczy, ze... Oni tam chyba wszystkich mieli z polowania, ale tylko niektorym ten Koresaria zdazyl takie go balaganu w glowach narobic, ze byli gorsi nawet od niego! Tych, ktorzy nie wykonywali jego polecen, brali na taki wielki stol i tam... i tam... Och, matko Lasu! Thomas przygarnal ja mocniej, rozszlochana i drzaca. W koncu nieszczesna dziewczyna uspokoila sie na tyle, ze mogla mowic dalej. -A potem nie wiadomo skad zjawil sie ten... - Trzesaca sie reka wskazala na bezglowe zwloki Hanna. - Myslelismy, ze gorszego od Koresarii byc nie moze, ale ten wielkolud okazal sie juz zupelnym szalencem. Nie bylo godziny, zeby nie wpadl w furie z byle powodu. Na moich oczach, bo wszystkim kazal patrzec, zadreczyl i zamordowal pieciu biedakow. I zebys ty widzial, jaka mu to sprawialo rozkosz! Thomas nie potrafil, nawet nie chcial sobie tego wyobrazic. Odwrocil sie i przez chwile sycil oczy widokiem zwlok Ramireza. -A jak ty sie znalazlas az tutaj ? - spytal, z trudem tlumiac emocje. - I w ogole, skad Hann wiedzial, gdzie nas szukac? -Tego to ja nie wiem. Dzis w poludnie ta czarna padlina po prostu zebrala wszystkich, ktorzy jeszcze zostali, i kazala nam isc ze soba, nie mowiac dokad ani po co. Bylo tam dwoch takich, ktorzy sluchali sie go jak psy, ale reszta myslala tylko o tym, jak wykorzystac okazje i uciec do Lasu. Wiekszosci sie udalo, ale mnie i Wydre, chlopaka z Ole-Marsh, ktory mial mu wskazywac droge, wielkolud zwiazal i caly czas prowadzil przed soba. Pewnie zeby sie nami zaslonic, gdyby przyszlo co do czego. -W koncu jednak wam tez jakos udalo sie wyrwac? -Bo musial pogasic latarnie, zeby podejsc was niepostrzezenie. Tyle ze on byl jakis dziwny, jakby zupelnie nie stad, i po ciemku calkiem sie pogubil. Ucieklismy, ale ze zwiazanymi rekami nielatwo biec, i kiedy tu dotarlam, bylo za pozno, bo ten diabel juz szalal, podpalajac wasze domy. Wszystko, co moglam jeszcze zrobic, to odwrocic jakos jego uwage. -Z czym zreszta doskonale sobie poradzilas - powiedzial Thomas z nieklamanym uznaniem. -Ale za pozno! - powtorzyla Bea z gorycza. Thomas delikatnie pomogl jej otrzec resztki lez i najcieplejszym tonem, na jaki potrafil sie zdobyc, powiedzial: -Daj spokoj, nie moglas niczemu zapobiec. I tak zachowalas wieksza przytomnosc umyslu niz niejeden mezczyzna w takiej sytuacji. Przykro mi tylko, ze dostalo sie twojemu przyjacielowi. -Przyjacielowi? - Spojrzala na niego zdziwiona. -No, temu chlopakowi, Wydrze. -Nie, Wydra zniknal w Lesie, jak tylko tamten zgasil swiatlo - odparla Bea. -Jak to zniknal? Zaraz, no to kto lezy przed... Deus, nie! - krzyknal, zrywajac sie na rowne nogi. -Tom, co sie dzieje? - zaniepokoil sie Gerhard, ale Thomas juz biegl w strone domu Calaghana. Romulus i Remus gdzies znikneli, zastapieni przez lysego Anhawara. On i Andre zdazyli juz zebrac wszystkie nadweglone fragmenty ciala w jednym miejscu, i teraz przenosili je na wielka plachte materialu, rozlozona tuz obok. Thomas zatrzymal sie przy nich, oddychajac ciezko. -Ludzie, powiedzcie mi, ze to nie Vlad, tylko jakis przybleda z Lasu! - zawolal Farquahart blagalnie. -Przykro mi, Tom - rzekl Calaghan przygaszonym glosem, prostujac plecy. -Niech to podly los! To wszystko przez nas! -Nie mysl w ten sposob, chlopcze - rzekl Andre, podnoszac sie znad osmalonych zwlok. -Nie? A jak mam myslec? - rzucil Farquahart przez scisniete gardlo, a kiedy tamten polozyl mu wspolczujaco reke na ramieniu, strzasnal ja. -Zostaw... - wyszeptal, cofajac sie ku domowi. Siadl ciezko na progu, odwracajac wzrok od ponurej sceny. Czul, ze jesli natychmiast nie zapanuje nad swoimi nerwami, gotow rozryczec sie zupelnie tak samo, jak przed chwila ta mala Bea, I wlasciwie dlaczego? Bo zginal Karawaniarz, ten chciwy, egoistyczny choleryk, ktorego gderliwosci i nieustannych przytykow Thomas zaczynal miec juz szczerze dosyc? Na rany Drzewa, toz nie dalej, jak godzine temu sam mial ochote udusic starego golymi rekami za to jego chamstwo i bezdusznosc, czemu wiec teraz czuje sie tak podle? -Nieszczesny glupiec, wreszcie dostal, co mu sie juz od dawna nalezalo - probowal przekonac jakos sam siebie, odwrocic znaki, zmusic sie do spojrzenia na to, co sie stalo, jak na akt sprawiedliwosci losu. Lecz im bardziej sie staral, tym mocniej zaczynal odczuwac zamiast satysfakcji i ulgi dojmujacy, nagly brak bliskiej osoby. Deus, jakiej bliskiej? - zachnal sie w duchu, rekami obejmujac glowe. Przeciez ja go wlasciwie w ogole nie znalem. -Tom, a ty co tak tu siedzisz jak nieszczescie? - uslyszal nad soba zatroskany glos von Klosky'ego. - Nic sie nie boj, juz wszystko zabezpieczylem. To mowiac, Gerhard potrzasnal trzymanym w rece workiem ze smoliscie czarnego materialu. Thomas nie wykazal zainteresowania jego zawartoscia. -Vlad... - wykrztusil i nie dokonczyl, bo reszta slow utknela mu w gardle. -Co? Ten nerwus znowu cos nabroil? -Och, matko wszechzieleni! - wyjeczal Farquahart, podnoszac na Gerharda zbolaly wzrok. - Vlad nie zyje! Tam lezy, nie widziales? -Chryste, co ty wygadujesz?! Gdzie?! - zakrzyknal oslupialy von Klosky. Andre z Anhawarem zawineli w tym czasie zwloki Karawaniarza w prosty calun i szykowali sie wlasnie do zwiazania rogow plachty, by skryc przed swiatem okrutne oblicze smierci. Gerhard zostawil czarny worek na ganku, podszedl do nich i uchyliwszy rabek materii, popatrzyl na cialo. -Boze moj! - wyszeptal wstrzasniety i z niedowierzaniem na twarzy odwrocil sie do Thomasa. - Ale jak? Kiedy? Farquahart mogl na to odpowiedziec jedynie bezradnym wzruszeniem ramion. -Andre? -Zaraz na samym poczatku calego zamieszania, jak sadze - odparl Calaghan cicho. - Wtedy, kiedy powiedzial, ze idzie zobaczyc, co z jego malym. Musial wlezc pod lufe temu Ramirezowi. Tamten spanikowal zaskoczony, no i strzelil, nie zastanawiajac sie na wet do kogo. -Niech to jasna krew! - zaklal Gerhard z pelna zalu zloscia. - Wszystko przeze mnie! -Daj spokoj, przeciez to byl czysty przypadek - rzekl Calaghan pocieszajaco. - Nieszczesliwy zbieg okolicznosci, na ktory nikt z nas nie mial wplywu. -Nie zbieg okolicznosci, tylko moj parszywy egoizm! - von Klosky wyrzucil z siebie z gorycza, spogladajac na poczernialy, rozerwany przez pociski plazmowe korpus i twarz, z zastyglym na zawsze wyrazem bolu i zdziwienia. - Chcial wracac, ale byl mi jeszcze potrzebny, wiec mu nie pozwolilem. Nie mow mi o przypadku, Andre. Zarzucil rabek plachty na wykrzywiona posmiertnie twarz starego szklarza, podniosl swoj czarny worek i wolnym krokiem wszedl do chaty. Thomasowi tez nie bylo do rozmowy. Gdyby nie Bea, ktora bezszelestnie jak duch pojawila sie tuz przed nim, dlugo jeszcze siedzialby tak ze zwieszona glowa i zastanawial sie, czy aby jednak nie powinien wstac i pomoc Calaghanowi w jego smutnych obowiazkach. -Co sie stalo? - spytala stroskanym glosem, siadajac na stopniu obok niego. -Smierc - odparl, nie patrzac jej w oczy. - Jeszcze jedna niepotrzebna, bezsensowna smierc! Najpierw ci nieszczesni przewoznicy, teraz Karawaniarz... Nawet nie chce myslec, ilu jeszcze bedzie nas przeklinac w ostatnich chwilach zycia! Chata na koncu chutoru dopalala sie i coraz slabiej oswietlala polane pomaranczowa luna ognia. Thomas poczul, jak dziewczyna kladzie mu drobna dlon na ramieniu i choc tym razem nie cofnal sie przed dotykiem, wciaz siedzial nieporuszony. -Strasznie mi przykro, Thomas - uslyszal jej melodyjny, cieply alt. - I jesli to przeze mnie... -Alez skad! To wszystko przez nas, przez nasza slepote! -Na pewno nie przez was - rzekla Bea z przekonaniem. - Tylko przez tego podlego diakona! Gladzila go przy tym delikatnie i z sympatia, jakby owym lagodnym ruchem chciala wymasowac przygnebienie z jego ciala. -Naprawde mi przykro - powtorzyla wspolczujacym szeptem. - Dobrze wiem, jak to jest, kiedy straci sie bliska osobe... -Jaka tam bliska! Stary nie byl dla mnie nikim... - zaczal i urwal w pol zdania, zawstydzony swoim zupelnie niepotrzebnie podniesionym glosem. - Tak, to byl przyjaciel - rzekl niemal na granicy slyszalnosci i ze zdziwieniem zdal sobie sprawe, ze mowiac tak, wcale nie klamal. - Wybacz, ja... -Nie szkodzi. Ty dales sie wyplakac kobiecie, czemuz wiec ja nie mialabym pozwolic ci sie wykrzyczec? Zaskoczony Thomas spojrzal na nia po raz pierwszy, odkad przy nim usiadla, i przez dluga chwile nie mogl oderwac wzroku od jej oblicza. To bylo niezwykle, bo w kazdym innym wypadku widzialby przede wszystkim siniaki, opuchlizny, zadrapania, zmierzwione wlosy i brud. Teraz jednak wszystko to rozplynelo sie w lagodnym swietle, jakie zdawalo sie emanowac z tej filigranowej istoty. Zaambarasowany i zarazem podniecony chcial cos odpowiedziec. Nic madrego nie przychodzilo mu jednak do glowy, a bal sie plytka paplanina sploszyc to ulotne cos, co choc niematerialne, niedostrzegalne dla zmyslow i niespodziewane jak wszystko, co wydarzylo sie tej nocy, juz zaczelo swa obecnoscia wypelniac przestrzen pomiedzy nim a delikatna Beatrice. -Na pewno jestes potwornie zmeczona i glodna - zmienil w koncu temat na neutralny. -Chetnie bym cos przekasila, to fakt - zgodzila sie z nim ochoczo. -Poczekaj chwile... Thomas wstal ze stopnia i wszedl do chaty. Liczyl na pozostalosci z posilku, przerwanego tak gwaltownie, ale zastal tylko wyludniona izbe i uprzatniety do czysta stol. Plac przed domem, gdzie jeszcze przed chwila Andre i Anhawar pracowali w grobowym milczeniu, takze opustoszal. -Nie zauwazylas, gdzie sie wszyscy podziali? - spytal, wrociwszy do dziewczyny. -Nie patrzylam. -Hm... - mruknal Farquahart, rozgladajac sie dookola. Nawet owiniete w prowizoryczny calun zwloki Karawaniarza gdzies znikly. Moze poszli zlozyc je w ktorejs z sasiednich chat? Z tej, ktora stala tuz za domostwem Calaghana, dobiegalo glosne chrapanie. Nie wchodzac do srodka, Thomas przechylil sie przez barierke i przez chwile spogladal w milczeniu na spiacego Kevina. I co oni mu powiedza, kiedy sie obudzi? Wymysla jakas historyjke o tym, jak to jego ojciec w srodku nocy wyruszyl po swoje blyskotki do niejakiego Kraba? Kevin nie byl juz dzieckiem, ktoremu opowiada sie bajki przed snem. Bedziemy musieli powiedziec mu prawde, westchnal, odchodzac. I dopiero wtedy sie okaze, co dzieciak naprawde czul do starego. Dalej byla juz tylko wielka stodola i dogasajace zgliszcza ostatniej z chat. Widok mokrego pogorzeliska przywolal wspomnienia z dziecinstwa, Thomas mial siedem lat, kiedy razem z dwoma innymi urwisami z sasiedztwa ukradli aptekarzowi Leonowi caly flakon czerwonego fosforu, nie majac nawet pojecia, ze tych kilka uncji bylo warte majatek. Potem pognali za miasto, nad Rzeke, i tam urzadzili sobie fajerwerki. Niewiele mieli wtedy rozumu w glowach i tylko cudem zadnemu z nich nie urwalo reki ani nie wypalilo oczu. Ale ze cala zabawe urzadzili sobie na golym zywogruncie, ktory wybitnie nie lubi ognia, ich pirotechniczne wybryki bardzo szybko skonczyly sie w kaluzy wody. Ciegi, jakie wtedy zebral od macochy za nowe ubranko, przemoczone i ubabrane szlamem, byty jednym z najgorszych doswiadczen jego smarkatego zywota. W podobny sposob Drzewo zareagowalo tutaj, zalewajac plomienie strugami wody z kurczacego sie spazmatycznie zywogruntu. Thomas obszedl ruiny, spowite klebami pary i syczace jak ogromne gniazdo wezy, ale i tu nikogo nie znalazl. Raz jeszcze rozejrzal sie na wszystkie strony, po czym zawrocil i pomaszerowal z powrotem, tym razem samym skrajem Lasu. Pograzony w myslach, omal nie zderzyl sie z Anhawarem, ktory niespodziewanie wylonil sie ze szczerby w czestokole pni. Calaghan i von Klosky wynurzyli sie z lesnych ciemnosci tuz po nim, wszyscy z pustymi rekami. -Deus! Czemu nie powiedzieliscie, ze idziecie? - spytal z wyrzutem, kiedy cala kawalkada znalazla sie juz na polanie. - Przeciez ja tez chcialem... A w ogole, co zrobiliscie z jego zwlokami? Zostawiliscie w Lesie? -Nie - odparl Calaghan. - Oddalismy jego dusze Rzece. -Zartujecie sobie? Do Rzeki jest stad co najmniej pol dnia drogi! -Andre mial na mysli jedynie pozegnalny rytual helenistow, czysto symboliczny "pochowek" w postaci kilku wlosow zmarlego wrzuconych do podskornego strumyka - wyjasnil Gerhard. -Wlosow? A co zrobiliscie z... -Na razie przenieslismy cialo do szopy - rzekl von Klosky oszczednie, wyraznie niechetny do kontynuowania tematu. - Powiedz raczej, jak tam nasza lesna nimfa? Ochlonela juz? -Co? Ach... Tak, chyba tak... - baknal Thomas, przypominajac sobie, po co wlasciwie poszedl ich szukac. - Chcialem dac jej cos do jedzenia, ale w chacie nic juz nie zostalo, was tez nie bylo... -No to chodzmy, bo sie jeszcze biedactwo zniecierpliwi i pojdzie szukac grzybow w Lesie. - Andre sie usmiechnal. Thomas przestraszyl sie, ze dziewczyna rzeczywiscie mogla tak uczynic, znikajac z jego zycia rownie nagle, jak sie w nim pojawila. Ale Beatrice czekala dokladnie tam, gdzie ja zostawil, z przymknietymi oczami i policzkiem wspartym o strzaskana kolumne u wejscia. Upewniwszy sie, ze niedoszlej ofierze Kosciola nie chodza po glowie zadne glupstwa w rodzaju odmowy gosciny i wedrowki przez Las w srodku nocy, Andre zajal sie jedzeniem. Wkrotce Bea, niczym wyglodniale zwierzatko, palaszowala wprost z postawionej przed nia misy. Milczacy Anhawar wyszedl tymczasem na zewnatrz i chwile pozniej wrocil z dwoma wielkimi cebrami wody. Milczacy byl teraz zreszta nie tylko on jeden. Wszyscy siedzieli cisi, przygaszeni i wyczerpani, od czasu do czasu rzucali jedynie jakies krotkie, neutralne zdanie, starajac sie z daleka omijac bolesne tematy. Lysy panwirysta nie zabawil dlugo w ich towarzystwie i dodawszy do rozmowy zaledwie dwie lakoniczne uwagi, podzwignal sie od stolu. Jego wyjscie zgodnie potraktowano jako pretekst do zakonczenia dnia i udania sie na upragniony spoczynek. Calaghan wraz z Remusem zakrzatneli sie kolo poslan i toalety dla gosci. -Izba jest do waszej dyspozycji - rzekl Andre, obleklszy ostatnia ze slomianych poduszek i kierujac sie do wyjscia. -Dajze spokoj, czlowieku - zaprotestowal Gerhard. - Mamy na czym spac. -My tez - zazartowal Andre i wyszedl z chaty. Skonany Gerhard nawet nie probowal rozkladac egzoszkieletu plecaka. Obmyl tylko twarz w zimnej wodzie z cebrow, po czym, tak jak stal, legl na pierwszej z brzegu pryczy. Thomas z pewnoscia zrobilby podobnie, gdyby nie Bea. Osobiscie nie mial nic przeciwko twardym lawom gospodarzy, poza tym, ze byly waskie, ustawione jedna za druga, no i trzy - aranzacja najmniej romantyczna z mozliwych. Ale wygodny i miekki spiwor mogl swoim luksusem skusic mieszkanke dzikiego Lasu. Z sercem pelnym nadziei, Farquahart zabral sie do przerabiania odpietej klapy plecaka w dwuosobowy materac, rozkladajac go ostentacyjnie na srodku izby. Po czym przystapil do wieczornej toalety, ktora zazwyczaj nie zabierala mu wiecej niz minute. Tym razem zmitrezyl na nia cale dziesiec, katem oka raz po raz zerkajac ku dziewczynie. Bea przysiadla skromnie nieopodal i chociaz niby to rozgladala sie z wielkim zainteresowaniem po izbie, jej oczy takze nieustannie zeslizgiwaly sie po muskulaturze Thomasa. Woda byla lodowata, ale rozgrzany od jej spojrzen, w ogole tego nie czul. Nie mogl jednak myc sie w nieskonczonosc. Otrzasnal sie, wytarl do sucha przygotowanym przez Andre lnianym recznikiem i zmuszajac sie do beznamietnego tonu, powiedzial: -Bedzie ci okropnie twardo na tej lawie. -E tam, spie na podobnych od dziecka - odrzekla. - My tutaj przywyklismy do niewygod. -No nic, w kazdym razie, gdybys zmienila zdanie... Dobranoc - mruknal, nieco zawiedziony kladac sie na swoim podroznym poslaniu. I niemal natychmiast wszystkie jego pragnienia skupily sie na jednym: spac! Uslyszal jeszcze ciche stapanie - czyje, nie byl pewien - a potem, juz poprzez mgle sennosci, szept Bei: -Z drugiej strony... Jej pachnace jak sam Las delikatne cialo niepostrzezenie znalazlo sie tuz obok niego, szukalo wspolnych plaszczyzn. Niezdolny uniesc ciezkich powiek, na wpol przytomnie objal dziewczyne ramieniem. Na nic jednak nie mial w tej chwili sily, wiec tylko przytulil sie mocniej do jej rozkosznego ciepla i zasnal, choc drobne palce czule obejmowaly go za ramie i slyszal slowa, ktorych znaczenie juz do niego nie dotarlo. * * * Bea lezala nieruchomo w ciszy zakloconej jedynie oddechami spiacych i szumem krwi w skroniach, wpatrzona martwo w ledwie zarzacy sie luminar i probujac dojsc do ladu ze swymi uczuciami. A wiec to tak? Wystarczy kilka czyichs slow i spojrzen, zeby cala jej determinacja zaczela pekac jak kruchy lod? Nie byla juz nawet pewna, czego tak naprawde chce. Czy obejmujace ja delikatnie ramie czlowieka, ktory tak nieoczekiwanie wprawil jej serce w niemal katastrofalny rezonans, moglo byc tym czyms? Z kazda mijajaca chwila delikatny oddech Thomasa stawal sie wazniejszy od wszystkich kontraktow, honorariow, lowieckich ekscytacji i tajemniczych implantow wewnatrz poodcinanych glow.Oparta na lokciu, dluga chwile spogladala na wyraziste rysy Thomasa, w tylu szczegolach przypominajace jej ukochanego, choc przybranego ojca. Poniewieranego i upokarzanego przez jej rodzona matke, wypchnietego przez rozziew w scianie habitorium w chlod i ciemnosc, bo przez zgryzoty zapomnial o podstawowych zasadach bezpieczenstwa... Nie, pomyslala, skladajac pozegnalny pocalunek na rozchylonych ustach Thomasa, uczucia moga tylko zgubic czlowieka. Bea westchnela, a potem cicho odsunela sie od Farquaharta, mamroczacego cos niewyraznie przez sen. Podniosla sie z cieplego materaca i rozejrzala po izbie. Niewielka ilosc swiatla, jaka dawal zarnik luminaru, wystarczala jej kocim oczom w zupelnosci. Nikt ze spiacych sie nie poruszal ani nie sledzil ukradkiem jej ruchow. Czarny worek z zakonserwowana glowa Ramireza wciaz spoczywal oparty o noge stolu, a Gerhard von Klosky spal spokojnie na swojej pryczy. Jak na cel, za ktorego ekstrakt tajemniczy zleceniodawca oferowal az tyle, ow von Klosky nie wygladal jakos szczegolnie imponujaco, nie wydawal sie tez grozny czy wartosciowy. Ot, na oko zwykly piecdziesieciolatek, ktoremu zachcialo sie przygod w egzotycznych partiach Drzewa. Bea wiedziala jednak dobrze, jaka przepasc potrafi dzielic pozory od rzeczywistosci, totez dlugo go obserwowala, nim nabrala pewnosci, ze ten nieprzewidywalny czlowiek naprawde gleboko spi. Potem zdjela z wlosow zapinke i zblizywszy sie na palcach do von Klosky'ego, zlustrowala go od stop do glow w poszukiwaniu najodpowiedniejszego miejsca na oznakowanie. Wybor miala niewielki, jako ze Gerhard polozyl sie spac w ubraniu, pod ktorym zreszta mogl skrywac prawdziwa zbroje. Pozostawala jej wlasciwie tylko skora tuz za uchem. Bea wyprofilowala znacznik, zawahala sie, po czym wymazala poprzednie ustawienia. Nie, pomyslala, tak po prostu nie mozna. Lapanie pospolitych rzezimieszkow, zbiegow, ukrywajacych sie wierzycieli, a zwlaszcza kreatur pokroju Hanna Ramireza, na to chetnie mogla sie zgodzic. Kim by sie jednak okazala, gdyby w taki sam sposob potraktowala czlowieka, ktory do spolki z Thomasem uratowal jej zycie? Przeklenstwo, nawet nie zna twarzy ani motywow tych, ktorym tak zalezy na jego schwytaniu! I wcale nie bylaby zdziwiona, gdyby znalazly sie wsrod nich typy dorownujace podloscia Ramirezowi! Na mysl o tym przeszedl ja dreszcz. Bea predko przeidentyfikowala znacznik i dopiero wtedy wprowadzila go von Klosky'emu pod skore. Nie bylo uklucia ani dzwieku, jedynie delikatne dotkniecie. To wystarczalo, by od tej pory mogla zlokalizowac Gerharda z dokladnoscia do kilku metrow, bez wzgledu na miejsce w Ukladzie Slonecznym i bariery, za ktorymi probowalby sie schowac. I tylko ona, nikt wiecej. Dziewczyna usmiechnela sie do siebie. Teraz miala juz wlasciwie wszystko: czyste sumienie, trop na wypadek, gdyby jednak mylila sie co do von Klosky'ego, oraz implant Hanna - niespodziewana, pozakontraktowa zdobycz. Podniosla z podlogi worek z glowa Ramireza i swiadomie nie patrzac na Thomasa, wymknela sie z chaty. Do brzasku zostaly Bei niecale trzy godziny i ponad pietnascie kilometrow do przebycia w trudnym terenie. Od chutoru Calaghana az do podstawy poludniowej przegrody Las rosl nieprzerwanie, jesli nie liczyc kilku niewielkich poreb. Na szczescie miejsce, ku ktoremu zmierzala, znajdowalo sie po tej samej stronie Rzeki, totez przynajmniej nie musiala marnowac czasu na szukanie przeprawy w ciemnosciach. Zadziwiajace bylo, jak dobrze ona, dziewczyna urodzona i wychowana w habitoriach Wierzcholka, radzila sobie w tych dzikich, zarosnietych regionach Drzewa, grubo ponizej piecsetnego kilometra. Miala wrodzony dar, szosty zmysl zwierzecia, dzieki ktoremu instynktownie omijala przeszkody, ani na moment nie zwalniajac biegu posrod niewidocznych pni. Raz tylko zatrzymala sie na krotka chwile, nasluchujac. Wydalo jej sie bowiem, ze slyszy jakis dzwiek niepasujacy do otoczenia. Czyzby ktos ja sledzil? Ale odglos sie nie powtorzyl i Bea pomknela dalej, szybko o nim zapominajac. Swit juz sie rozpalal, kiedy dotarla wreszcie do jednej z najdalej na polnoc wysunietych przypor septum. Wznosila sie wielkim, smuklym lukiem, jak skamieniala tecza. Jej stozkowata, nieregularnie pobruzdzona podstawa tworzyla ponadstumetrowej wysokosci wzgorze, na ktore usilowal wedrzec sie uparty Las. Dalej biegly nierowne szeregi nastepnych cokolow, coraz wyzszych i pod coraz ostrzejszym katem przechodzacych w kolejne z rurowatych przesel wzmacniajacych przegrode. Niektore byly proste, inne rozgalezialy sie wielokrotnie, zanim na powrot polaczyly sie z reszta macierzy. Bea przysiadla na chwile, zeby zlapac oddech i upewnic sie, czy nie zboczyla z kursu. W szybko rzedniejacym mroku porownala szczegoly terenu z obrazem, jaki miesiac temu wyryla sobie w pamieci. Wzor wyzlobien na zboczu wzgorza pasowal, odnoga jednej z dalszych przypor obrosnieta przywleczonym tu nie wiadomo skad nanobluszczem takze byla doskonale widoczna; wszystko sie zgadzalo. Wykonawszy serie relaksujacych cwiczen, ruszyla dalej i po polgodzinnej wspinaczce osiagnela cel swojej wedrowki - podnoze jednej z glownych przypor, naznaczonej pionowym peknieciem. Od polnocy uszkodzenie bylo zupelnie niewidoczne, a nawet gdyby bylo widoczne, postronnemu obserwatorowi moglo z daleka wydac sie zaledwie drobna, niewarta zainteresowania rysa. Kiedy jednak Bea stanela w koncu na jej krawedzi, rysa zamienila sie w rozziew szerokosci kilkunastu i wysokosci kilkuset metrow. Nie tracac czasu na dalsze podziwianie imponujacych szczegolow krajobrazu, zeskoczyla na jedna z wrastajacych w glab przypory jezorowatych narosli i zrecznie balansujac cialem, przeslizgnela sie az do miejsca, skad w czelusc zwieszala sie drabinka sznurowa. Z wprawa akrobatki przeniosla ciezar ciala na rozhustane szczeble i zaczela ostroznie schodzic w dol kilkusetmetrowego mrocznego szybu. Raz po raz zatrzymywala sie, macajac stopami przestrzen wokol siebie. Pamietala bowiem, ze wnetrze przypory przypominalo wywrocony na lewa strone kaktus o splaszczonych iglach i ze miejscami roznoksztaltne, nierownej dlugosci wtrety ograniczaly swiatlo pozornie pustej rury do zaledwie kilku metrow. Te wypustki musialy miec jakas konkretna funkcje do spelnienia. Bea jednak nie miala w tej chwili glowy do spekulacji na ten temat, podobnie jak nie zastanawiala sie nad natura plam zimnej, zielonkawej fosforescencji, ktore niebawem pojawily sie na scianach szybu. Bylo jej zupelnie obojetne, czy sa to zywe organizmy, czy tez moze jeszcze jeden wytwor Drzewa. Irytowaly ja tylko, bo nie dawaly oczom ani jednego lumena uzytecznego swiatla, a do tego mylily jej orientacje przestrzenna. Drabinka, nie wiadomo kiedy ani przez kogo pozostawiona, byla malo wygodna, totez Bea odetchnela z ulga, poczuwszy wyrazny ciag powietrza, przyprawionego drazniacym odorem amoniaku; ublizala sie do tracheoduktu. Nauczona wczesniejszym doswiadczeniem zwolnila, lecz i tak nie udalo jej sie uniknac nietoperzy. Wyczulone zwierzatka poderwaly sie ze stropu tunelu ponizej i w jednej chwili otoczyly ja chmura wirujacych cieni, popiskujacych i muskajacych jej cialo setkami bloniastych skrzydel. Bea wrzasnela z obrzydzenia i zaczela zeslizgiwac sie w dol z szybkoscia graniczaca ze spadkiem swobodnym. Kilka sekund pozniej pod jej stopami trzasnelo guano, ktore nieustajacy prad powietrza plynacego tracheoduktem wysuszyl i zamienil w chrzeszczaca skorupe. Uderzenie wzbilo klab cuchnacego pylu, natychmiast porwanego przez podmuch w glab tunelu. Nie dosc szybko jednak, zeby Bea nie zdazyla lyknac sporej jego porcji. Swinstwo draznilo gardlo jak metalowe wiory i dziewczyna rozkaszlala sie spazmatycznie, ploszac kolejna chmare nietoperzy. Otarlszy zalzawione oczy, ruszyla na prawo, precyzyjnie odmierzajac kroki. Po dziesieciu skrecila w lewo, zrobila jeszcze trzy i ostroznie uklekla, macajac wokol siebie rekami. Jest! Mala podrozna sakwa, zawierajaca caly jej skromny sprzet. Wyjela niewielki luminar i zachowujac rozsadek, wlaczyla go na jedna czwarta mocy, co i tak omal jej nie oslepilo. Tracheodukt przestal byc czarna przestrzenia nieokreslonej wielkosci i ksztaltu. Z mroku wylonily sie jego fantasmagoryczne sciany, chaotycznie pofaldowane i pokryte spiralnie wijacymi sie szeregami gruzlowatych narosli. Mogla czuc odraze do latajacych myszy i krecic nosem na smrod ich odchodow, gdyby jednak nie stwardniale jak cement guano, Bea nie mialaby dosc rownej powierzchni pod stopami, zeby swobodnie stanac. Predkosc przetlaczanego tracheodukrem powietrza byla duza, ale przeplyw byl tak laminarny, ze dziewczyna nie odczuwala tego jako silny wiatr, lecz raczej jako lagodny napor na jej cialo, jak gdyby ktos niezbyt zdecydowanie odpychal ja od siebie. Teraz musiala odnalezc najblizszy infoganglion, dobrac sie do niego, odszukac odpowiednia nic w wiazce, no i sprobowac nawiazac kontakt z ktoryms z paserow w habitoriach. Co dalej poza tym punktem, nie bardzo jeszcze wiedziala. Wszystko zalezalo od tego, jaka bedzie odpowiedz, jesli w ogole ja uzyska. Bea uswiadomila sobie, jak malo emocji wzbudza w niej tym razem mysl o targowaniu sie z ktorakolwiek z tych hien. Po prostu nagle jakos przestalo ja to wszystko bawic. Bo tak szczerze mowiac, coz ona z tego bedzie miec? Po stronie zyskow, dlugoterminowa prolongate kredytu na zakup uzywanego sprzetu oraz fundusze, ktore byc moze wreszcie wystarcza, by odzyskac rodzinne kondominium. A po stronie strat? Rzeczy byc moze niewymierne i nieprzeliczalne na jakakolwiek ze znanych jej walut, lecz wlasnie przez to tak bezcenne i tak przez nia wydrwiwane jeszcze kilka miesiecy temu. Nie pozna tez nigdy tajemniczej zawartosci implantu. Przeklenstwo, a moze jednak wrocic i oddac im to razem przeprosinami? Dobry pomysl, na ktory wpadla odrobine za pozno. Niestety zrobila to, co zrobila, i jezeli chce jeszcze cos z tego uratowac, musi pozwolic wszystkiemu sie odlezec. Zreszta moze to i lepiej, ze to nie ona zajrzy do wszczepu. Kto wie, czy wewnatrz nie kryje sie zlo wieksze nawet od tego, ktore ucielesnial poslaniec? Cala kohorta demonow czekajacych tylko na glupca, ktory je uwolni? No, moze z ta kohorta demonow to troszeczke przesadzila, ale faktem jest, ze, jak mawial stary Ayat, niewielu ciekawskich umiera ze starosci. Nie, niech ta puszka Pandory komus innemu wybuchnie w twarz. Z czarna torba na ramieniu, przybornikiem przytroczonym do pasa, luminarem w jednej rece i przecinakiem w drugiej Bea zaczela isc wzdluz sciany tunelu, przygladajac sie jej uwaznie. Kilkakrotnie przystawala, jednak za kazdym razem to, co z daleka wygladalo na charakterystyczne, wrzecionowate wybrzuszenie ganglionu, z bliska okazywalo sie tylko bardzo podobnie uformowanym faldem. Pod koniec drugiego kilometra uciazliwego marszu w smrodliwym wnetrzu tchawki Bea przyrzekla sobie, ze jesli po nastepnych stu metrach nie znajdzie tego parszywego ganglionu, wraca do chutoru i niech sie dzieje, co chce. W zamysleniu niemal przeszla obok wezla, ale zauwazyla go ... ostatniej chwili. Wyjela z sakwy przecinak i delikatnie zaczela sondowac powierzchnie ganglionu tepym koncem narzedzia. Tu powloka jest zbyt gruba, ale w tym miejscu powinna byc w sam raz... Odwrocila przecinak, przylozyla jego ostrze do jednego koncow wrzeciona, po czym powoli i zdecydowanie jak chirurg zaczela nacinac wloknista membrane, stopniowo odslaniajac ukryte pod nia aksofibrie. Im dalej ciela, tym wiecej i wiecej szarawych wiazek wyplywalo na zewnatrz, niczym trzewia z rozplatanego brzucha. Kiedy rozciecie mialo juz prawie poltora metra dlugosci, Bea podlozyla przecinak i wydobywszy z przybornika garsc malutkich, polinteligentnych niuchawcow, rozsypala je na klebowisko fibrii. Niuchawce blyskawicznie rozpelzly sie wsrod peczkow szarych nici w poszukiwaniu aksonow biegnacych z jej habitorium. Teraz Bei nie pozostalo nic innego, jak cierpliwie poczekac i z przecinakiem w pogotowiu pilnowac, zeby rozpruty przez nia wezel nie zasklepial sie zbyt szybko. Przecietnie gesty zwoj zawieral do miliarda synaptyli i przeczesanie go zabieralo stadku niuchawcow okolo trzech minut. Tutaj poszlo im jeszcze sprawniej, bo juz po kilkudziesieciu sekundach jeden z nich dal znac, ze wychwycil wlasciwa linie, po czym zaczal sie z nia przepychac ku atraktorowi. Kiedy tylko wylazl na zewnatrz, Bea uspila go, wyeksponowala fibrie i zabrala sie do wykonywania obejscia... -I na tym proponowalbym poprzestac, moje dziecko - tubalny glos rozbrzmial nagle w ciszy tunelu, tuz za jej plecami. - Radzilbym takze wyjac stamtad reke, poki jeszcze masz cale palce. Zaskoczenie bylo tak absolutne, ze Bea nie zdazyla sie nawet porzadnie przestraszyc. Przez dluga chwile stala tylko, niezdolna poruszyc zesztywnialymi konczynami, a kiedy wreszcie zdecydowala sie odwrocic wzrok od sciany, przecinak i luminar wypadly z jej zdretwialych rak. Wszystkiego sie spodziewala, ale na pewno nie czegos tak niesamowitego. Ani tego, ze kiedykolwiek w zyciu przyjdzie jej poczuc cieply strumyczek moczu splywajacy po udzie. -Och, nie...! - wyszeptala z niedowierzaniem, zawstydzona i struchlala zarazem. -Prosze, uspokoj sie - zagadalo monstrum, widzac, jak wstrzasajace wrazenie wywarl jego widok. - Przysiegam, ze nie zamierzam wyrzadzic ci zadnej krzywdy. -Kim... Czym ty jestes? - wykrztusila, usilujac dopasowac jakos koszmar przed oczyma do ktoregokolwiek ze znanych jej stworzen obdarzonych inteligencja. Na prozno. -Ach, te moje braki w wychowaniu! - zmitygowal sie stwor. - Najmocniej przepraszam, pozwol, ze sie przedstawie: jestem Noel, aczkolwiek ostatnio jakos nikt nie chce zwracac sie do mnie po imieniu. Moze jednak zostawmy bardziej szczegolowe wyjasnienia na pozniej. Na razie zmuszony jestem prosic cie, zebys mi oddala to, co masz w owej czarnej sakwie. Bea nieomal zemdlala z ulgi. A wiec tylko o to chodzi, o przejecie lupu! -Prosze, bierz! Bierz to sobie natychmiast! To powiedziawszy, zdjela worek z ramienia i zamachnela sie, by rzucic go w strone stwora. -Nie! - zaoponowal ten gwaltownie, po czym dodal lagodniej: - Po prostu poloz sakwe tam, gdzie stoisz. Bea zrobila, jak kazal, i odsunawszy sie przezornie kilka krokow, z lekiem czekala, co bedzie dalej. Zagadkowa kreatura, ktora wygladala jak gigantyczny skorpion, ale gadala jak dystyngowany starszy dzentelmen, podpelzla do worka z glowa Ramireza. Zamiast jednak podjac go z brunatnego klepiska i odejsc w swoja strone, obrzucila zdobycz przelotnym spojrzeniem i dalej szla w kierunku Bei. Przerazona na nowo, dziewczyna skoczyla pod sciane tunelu. Monstrum zatrzymalo sie na moment, wpatrujac sie w nia swymi niezwyklymi, niemal ludzkimi oczami. -Dalam ci to dranstwo, czego wiec jeszcze chcesz? - wyjeczala, czujac, jak serce podskakuje jej do gardla. - Ja poza tym nic juz nie mam, przysiegam! Stwor znajdowal sie zaledwie pol metra od niej. I po co bylo jej to wszystko, po jakiego diabla uciekala z domu? I dlaczego to wlasnie ona, ze wszystkich nedznych kretynek zamieszkujacych Yggdra, musiala spotkac tego przekletego Ramireza na swojej drodze? Graw, przeciez w jej wieku sie nie umiera! -Dziecko, alez ty jestes nerwowa - uslyszala jeszcze glos Noela, przedzierajacy sie przez dudnienie krwi uszach, nim bezwladnie osunela sie na dno tracheoduktu. Noel pochylil sie nad nia, natychmiast jednak uniosl na powrot glowe, zaalarmowany odglosami w glebi tunelu. Nieobecne jeszcze przed sekunda, staly tam teraz trzy postacie, emanujace ta sama fosforyczna zielenia co swietliste liszaje na scianach tracheoduktu. Stworzenia nie wydawaly sie grozne, raczej zaintrygowane niz strwozone czy agresywne, i z bezpiecznego oddalenia obserwowaly spokojnie niespodziewanych intruzow. Grozne czy nie, elementarna przezornosc nakazywala przeniesc sie w jakies mniej wyeksponowane miejsce. Delikatnie podniosl uspiona przez siebie dziewczyne, po czym wycofal sie w kierunku peknietej przypory. Kilkadziesiat metrow przed jej ujsciem do tracheoduktu znalazl wlot jednej z pomniejszych tchawek, odchodzacej w bok od glownego tunelu. Zajrzal do niej, sprawdzajac, czy nie ma tam nic, co uniemozliwialoby wykorzystanie tchawki jako tymczasowej kryjowki. Byla czysta, jesli nie liczyc malego nawisu guana, ktore osadzilo sie na krawedzi. Dobre miejsce, lepszego zreszta i tak tutaj nie znajdzie. Wpelzl ostroznie do srodka i oddaliwszy sie nieco od tracheoduktu, zlozyl nieprzytomna trakerke na dnie tchawki. Upewniwszy sie jeszcze, ze nie przesadzil ze swoimi hipnotycznymi manipulacjami i nie wpedzil tej malej poszukiwaczki przygod w stan trwalej spiaczki, rozsuplal czarny worek. -Fachowa robota... - mruknal, spogladajac na odcieta i zakonserwowana prowizorycznie glowe. - Tylko co dalej? Niewielu z obecnie zyjacych mialo mozliwosc odbioru sygnalu, emitowanego przez zainstalowany w glowie wszczep. A zrozumiec ukryta w sygnale tresc potrafilaby zaledwie garstka wtajemniczonych, choc bylo to tylko pare slow, wypowiadanych w formie anagramu wspak: "Witam. Podaj sciezke i kod dostepu". Noel doskonale znal przyczyne takiego stanu rzeczy. To, czego teraz uzywano do przechowywania informacji - wszystkie te mnemony, kogitria, gnozowniki, teleourny czy neurolity - niewiele juz mialo wspolnego z pierwszymi pamieciami molekularnymi klasy SEZAM, w ktorych konstruowaniu rowniez i on uczestniczyl. Nim jednak SEZAM-y zdazyly zmienic sie z technologicznych rewelacji w przedmioty powszechnego uzytku, na arene wkroczyly Drzewa, brutalnie wywracajac historie do gory nogami. Jezyki, w ktorych ludzie komunikowali sie z maszynami, skostnialy niczym koscielna lacina, znana teraz juz tylko nielicznym ekspertom. I chociaz tu i owdzie ludzkosc ocknela sie w koncu z szoku i powiodla technike na wyzyny, o jakich Noelowi nawet by sie nie snilo w czasach jego poprzedniego wcielenia z krwi i kosci, tradycja pozostala. Dawne systemy i algorytmy z biegiem czasu przerodzily sie w sakramentalne formuly, a zarazem dewizy charakteryzujace towar najwyzszej jakosci. Niestety, struktura sygnalu byla chyba jedyna rzecza, ktora ten blok pamieci nie roznil sie od innych urzadzen podobnej klasy. Ktokolwiek bowiem umiescil go w mozgu tego czlowieka, przerobil i zmodernizowal implant do tego stopnia, ze z oryginalnej konstrukcji malo co pozostalo. Noel z niejednym mnemonem mial do czynienia w swym zyciu, lecz tak rozbudowanego i przewrazliwionego systemu zabezpieczen jak tutaj nigdy jeszcze nie spotkal. Przeklety wszczep nawet dysponowal czyms w rodzaju wlasnej inteligencji i byl polaczony ze zwojami nerwu trojdzielnego: w efekcie widzial, slyszal i czul wszystko to, co widzial, slyszal i czul jego nosiciel. A jesli jeszcze zaprogramowano go na przyjmowanie polecen wylacznie od jednej konkretnej osoby, dobranie sie do zawartych w nim danych przez kogos postronnego wydawalo sie prawie niemozliwe. Trzeba by przedzierzgnac sie w te osobe i znac kaskade hasel, a i to nie gwarantowalo, ze podejrzliwy mnemon da sie nabrac i nie uruchomi mechanizmu niszczacego. -Do cholery ciezkiej, bez klucza nic nie zrobie. - Noel westchnal, zly i zawiedziony, bo przeciez takie spietrzenie blokad pewnoscia nie moglo stac na strazy czegos trywialnego. - Inaczej to nalezalo rozegra... Nieoczekiwanie na glosna i wyrazna transmisje mnemonu nalozyla sie druga, o wiele slabsza seria impulsow. W rzeczy samej tak slaba, ze w pierwszym momencie Noel pomyslal, iz jej zrodlo musi znajdowac sie gdzies bardzo daleko, moze nawet poza Drzewem. dokladnie piec sekund pozniej seria powtorzyla sie i jeszcze raz, jeszcze... Podekscytowany wykonal szybki eksperyment. Polozyl worek na dnie tchawki i zaczal powoli cofac sie ku tracheoduktowi. Juz po kilku metrach zdecydowanie malala intensywnosc sygnalu, a u wylotu tchawki zanikala niemal calkowicie. -Nie moze byc... - wyszeptal, z trudem opanowujac podniecenie. Trudno byloby pomylic to z czymkolwiek innym: nieskomplikowana sekwencja trzech krotkich, trzech dlugich, i znowu trzech krotkich piskow, powtarzajaca sie da capo al. fine, w owych pieciosekundowych odstepach: SOS! Nadawane alfabetem Morse'a, ktorego od wiekow juz nikt nie uzywal! Sygnal zabrzmial po raz ostatni i zamilkl rownie nagle, jak sie pojawil. Rozczarowanie Noela trwalo jednak zaledwie minute, po ktorej wolanie SOS rozleglo sie znowu. -Och, slodki Jezu, to nie moze byc! - powtorzyl, z podekscytowania nie mogac juz ustac w miejscu. - Sarkofag...! W mozgu tego padalca! Ale to przeciez graniczyloby z cudem! Z tego, co wiedzial, Helen po prostu nie miala prawa znalezc sie w takim miejscu! -Zaraz, bez pochopnych wnioskow - rzekl do siebie, silac sie na rozsadek mimo emocji. - Na pewno odnalazlem sarkofag. Pytanie tylko czyj? Nie mial watpliwosci, co bylo zrodlem owego cichego wolana o pomoc: Experimental Personality and Halo Exo-Matrix Emergency Retriever, w skrocie EPHEMERe. To malenstwo zaprojektowano jako szczegolnego rodzaju kapsule ratunkowa dla astronautow przygotowywanych do misji marsjanskiej (ktora, z oczywistych wzgledow, nigdy nie doszla do skutku w swoim pierwotnym ksztalcie). Kazdy z ostatecznie wyselekcjonowanych kandydatow mial "zaladowac sie" do czegos takiego jeszcze przed lotem, zobowiazywal sie takze do stalego uaktualniania implantu podczas misji. Gdyby ktorys z czlonkow zalogi zginal, zapis z jego EPHEMERe, o ile zostalby odzyskany, mogl byc przeniesiony badz do jego klonu carte blanche (co bylo przestepstwem federalnym w USA i w Europie, lecz nie tam, gdzie grupa Lockheed-MS-AirAltair miala swoja kwatere glowna w ostatnich latach przed germinacja), badz na syntetyczna matryce. Nadajnik implantu mial solidne zasilanie i pierwotnie moc sygnalu byla tak duza, ze mogl byc bez trudu odebrany z odleglosci szescdziesieciu milionow kilometrow. Ze jednak w ogole dzialal po tylu stuleciach, to bylo zaskakujace. Wiedzial rowniez, ze staruszka NASA zakontraktowala w konsorcjum LMA probna serie stu sztuk tych wszczepow, z ktorej to liczby wyprodukowano zaledwie trzydziesci, nim na Ziemi rozpetalo sie pieklo. Dziesiec z nich po prostu zaginelo gdzies w drodze pomiedzy zakladami a Agencja, a pozostale dwadziescia przejeli federalni w ostatnim zrywie aktywnosci, na dlugo po tym, jak Helen znikla bez sladu wraz z jej fanatyczna swita. Swoj wlasny EPHEMERe Noel otrzymal wlasnie od rzadowych polglowkow, blagajacych go niemal na kleczkach, zeby pomogl im odnalezc jego niegdysiejsza szefowa i odwrocic proces, ktory na oczach oslupialej z przerazenia ludzkosci obracal w perzyne ich dotychczasowy swiat wraz z cala planeta. Lecz na ratunek bylo juz o wiele za pozno i Noel nawet nie poczul satysfakcji, kiedy ci sami ludzie, ktorzy jeszcze kilka miesiecy przedtem ignorowali i wysmiewali jego rozpaczliwe ostrzezenia, teraz ze lzami w oczach blagali go o pomoc. Niemniej wraz z czternastoma innymi czlonkami grupy, dal sobie wszczepic sarkofag, jak z miejsca ochrzczono implanty EPHEMERe. Ot tak, na wszelki wypadek... Z tych trzydziestu kapsul dokladniej znal losy tylko dwunastu. McCormick i Al Wilson stracili swoje wraz z glowami, rozerwanymi przez granaty nihilistow. Implanty Lakhamarii, Okselmunda i Moskeysky'ego okazaly sie fabrycznie uszkodzone. Segovia i Berger zabrali swoje wszczepy na dno Atlantyku razem z wrakiem elektrograwitacyjnego dyskowca ze "Smierdzielowa". Caly ow koszmar pierwszych trzech lat po wykielkowaniu megastruktur, tego rozpadu, smierci, beznadziejnej pogoni za cieniem i tulaczki najpierw wsrod ruin na ziemi, a potem w jalowych czelusciach przekletego Yggdrasill, przezylo tylko troje znanych mu nosicieli EPHEMERe: on sam, Cassandra Mellies, jego pierwsza zona, no i Aaron. Kiedy Bershovitz rozstawal sie z nim ze slowami: "Nie chcesz, to nie idz, No, aleja nie podaruje tej dziwce, slyszysz mnie? Nigdy!" - nienaruszony, sprawny implant wciaz tkwil w jego glowie. Cassandra zas popelnila podwojne samobojstwo, zabijajac najpierw swoj wszczep, a dopiero potem siebie w oryginale. Pozostawalo jeszcze dziewietnascie sarkofagow, z ktorych teoretycznie kazdy mogl sie znajdowac w amputowanej glowie. Nawet implant Helen, choc to wydawalo sie najmniej prawdopodobne. Ale nie niemozliwe. Noel nie umial juz dluzej hamowac swojej ciekawosci i ryzykujac ewentualna aktywacje detonatora SEZAM-u, ostroznie przeswietlil oslaniajaca go czaszke. Widok byl wstrzasajacy. -Matko Boska, jak ta nieszczesna kreatura wytrzymala z taka iloscia farszu we lbie? - wyszeptal, ze zdumieniem odkrywajac jeszcze kilkanascie obcych cial porozrzucanych chaotycznie w mozgu jak rodzynki w ciescie. - Przeciez to istny cyborg! Na razie jednak interesowal go wylacznie mnemon oraz EPHEMERe, ktory, ku niejakiemu zaskoczeniu Noela, nieznany instalator wprowadzil niemal dokladnie w to samo miejsce, gdzie nosili go pierwotni posiadacze owych neuromatryc. Na szczescie sarkofag, w przeciwienstwie do mnemona, wygladal na niezmodyfikowany. Nawet oryginalne logo LMA pozostawiono na swoim miejscu, wraz z wytrawionym tuz obok napisem "Test Series". Niestety, prototypowe matryce swiadomosci nie mialy zadnych numerow seryjnych, po ktorych mozna by je bylo zidentyfikowac i dojsc, do kogo owo konkretne EPHEMERe nalezalo. Ani tym bardziej, czy wszczep zawieral jeszcze oryginalny zapis... Jakis jednak zawieral na pewno, poniewaz tylko "pelny" EPHEMERe mogl wysylac SOS. A to oznaczalo, ze "w srodku" ktos byl... Delikatnie, zeby nie zbudzic licha drzemiacego w przeczulonym mnemonie, Noel obejrzal sarkofag ze wszystkich stron. Slady konstrukcyjnych poprawek byly widoczne i tutaj, niemniej poczynione je na bardzo skromna skale, jakby z obawy przed zbezczeszczenie! takiego reliktu. Co najwazniejsze, implantu nie wzbogacono praktycznie o zadne blokady dostepu. W rzeczy samej mozna bylo wejsc do niego tak latwo, jak do otwartej na przestrzal altany. Dzialalo te jednak tylko w jednym kierunku; cokolwiek znajdowalo sie wewnatrz, zostalo efektywnie odciete od kontaktu ze swiatem poza obudowa. Noel mogl jednak bez trudu podlaczyc sie do kapsul i zobaczyc, kto lub co tkwilo zamkniete w srodku. Wysunal swoje od dziesiecioleci nieuzywane neurosprzeglo, nie bez klopotow odszukal miedzy gestymi wlosami mikroskopijny kontakt i dokonal zespolenia. Pustka, cisza i ciemnosc... Co, u licha? A moze wezwanie SOS pochodzilo tylko z jakiejs imitacji automatycznego sygnalizatora, dodanej jedynie dla zachowani; zabytkowego charakteru implantu? Bolesnie rozczarowany Noel juz chcial sie rozlaczyc... i wtedy w jego sensorium uderzyl wil emocji, z ktorych najsilniejsze byly strach, pomieszany z gniewal i nieufnoscia. Kimkolwiek byl ten, do kogo owe uczucia nalezaly, nie spodziewal sie milych gosci. -Hej, spokojnie! Chce ci tylko pomoc - zakomunikowal pospiesznie Noel. Cisza. Ostroznie rozejrzal sie po wprowadzonej do sarkofagu symulacji, ktora byla bardziej niz przygnebiajaca: malenka, szescienna cela, z czarnymi jak noc i pozbawionymi jakichkolwiek otworow scianami. Nie bylo w niej rowniez zadnych mebli ani utensyliow, nawet najpodlejszej maty do spania nie uwzgledniono w tym ponurym programiku. Jeden tylko szczegol psul te grobowa symetrie: stos oprawnych w skore woluminow, wznoszacy sie w jednym z rogow czarnego pomieszczenia, jako zywo przypominajacego komore do badan nad efektami deprywacji sensorycznej. I zapewne taki tez cel miala ta wyrafinowana izba tortur. W mroku wirtualnej celi rozlegl sie pelen goryczy smiech: -Pieprz sie, Hossan, czy jak sie tam w koncu nazywasz. Dam rade, wytrzymam, bo znalazlem kontrmetode, cha, cha, cha! Noel drgnal, uslyszawszy tak szybko potwierdzenie swoich domyslow. -Hossan Kraushaar? To on ci to zrobil? Znowu odpowiedziala mu cisza. -Kimkolwiek jestes, posluchaj mnie - odezwal sie Noel uspokajajaco. - Jesli to wlasnie Hossan Kraushaar byl twoim oprawca, mozesz odetchnac. Nie ma go tu, nie ma go juz zreszta nigdzie. Nie zyje. Ja znalazlem cie tylko dlatego, ze przypadkowo odebralem sygnal ratunkowy nadawany przez implant, w ktorym... w ktorym cie zamknieto. Raz jeszcze umysl Noela zachwial sie pod prawdziwa nawalnica najrozniejszych uczuc, jaka rozszalala sie wewnatrz mrocznej symulacji. Odcielesniona swiadomosc, zamknieta w niej Bog raczy wiedziec od jak dawna, musiala byc w fatalnym stanie psychicznym. I teraz zapewne nie mogla zdecydowac sie, nieszczesna, czy oto rzeczywiscie nadeszlo wybawienie, czy moze to tylko kolejna z perfidnych meczarni, ktorych wymyslaniem zabawial sie jej dreczyciel. Noel mogl tylko wspolczuc tajemniczemu wiezniowi implantu, zastanawiajac sie jednoczesnie, jaki cud sprawil, ze nie popadl on do tej pory w calkowity obled. Ponownie skupil uwage na stosie ksiazek w rogu celi. Byla to istna zbieranina; Proust i Szekspir sasiadowali z "Praktycznymi zagadnieniami skalarnej inzynierii grawitacyjnej" Hurta i Musky'ego, "Nanopnaczami w domu i ogrodzie" czy "Annalami historycznymi". Wiekszosc tomow lsnila wzgledna nowoscia, bylo tam jednak takze kilka noszacych wyrazne slady czestego uzywania, wyswiechtanych i z pozaginanymi stronami, miedzy innymi "Kompletny Philip Dick" "Dzieje Wielkiej Migracji". Zarysowala sie szansa na znalezienie plaszczyzny porozumienia. -Moj Boze, nie pamietam, ile wiekow temu mialem to w rece ostatni raz! - wykrzyknal Noel, przy czym jego wzruszenie wcale nie bylo udawane. - "Czlowieka z wysokiego zamku" czytalem chyba z dziesiec razy. Skad to masz? Poczatkowo dalej cisza, a potem ostrozne, polglosem wypowiedziane: - Co? -Mowie o tym tomiku, ktory lezy na samej gorze - odparl lekko Noel. -Znasz... Philipa Dicka? - odparl tamten, zdumiony, w dalszym ciagu nie ujawniajac sie zadna projekcja. -Moj pradziadek znal go nawet osobiscie. A ja przeczytalem wszystkie kawalki Phila, zanim skonczylem siedemnascie lat. -To jakas bzdura... - wyszeptal niewidzialny rozmowca Noela. - Ocalalo tylko kilka prac... -Byc moze - rzekl Noel. - Ale ja mialem dostep do wszystkich, zanim jeszcze wywrocilismy nasz maly smietnik bebechami do gory. Konwersacja znow utknela w martwym punkcie, jednoczesnie jednak natezenie emocji wieznia wzroslo do takiego poziomu, ze Noel rozwazal przerwanie kontaktu dla wlasnego bezpieczenstwa. Nieznajomy musial juz dawno temu opancerzyc sie automatyczna wrecz nieufnoscia, bo to byla jedna z nielicznych form obrony, jaka mu pozostala. Zapewne Hossan niejeden raz probowal doprowadzic go do zalamania podobnymi podstepami. Wiele wskazywalo na to, ze intruz z zewnatrz rzeczywiscie mowil prawde, ale to tylko poglebialo jego podejrzliwosc. -Moj "Czlowiek z wysokiego zamku" nie ma zakonczenia... - powiedzial wiezien ledwie slyszalnie. - Nigdy nie udalo mi sie odnalezc pelnego tekstu. Opowiedz mi... Noel dokonczyl mu swoja ulubiona ksiazke, a kiedy przestal mowic, nieznajomy westchnal. -A wiec nikt z nich tak naprawde sie nie przebudzil... Ty zas twierdzisz, ze Hossan nie zyje. Nie wierze ci ani troche, ale i tak chetnie uslysze, jak zginal. -No coz, po prostu mial pecha zadrzec z niewlasciwym czlowiekiem i swoja pomylke przyplacil pocwiartowaniem na kawalki. -Przepiekna historia - rzekl wiezien z sarkazmem. -Tym piekniejsza, ze prawdziwa - odparl Noel. - A jaka jest twoja? Nieznajomy przez moment milczal, w koncu jednak zaczal mowic. W miare jak zaglebial sie w swoje zwierzenia, w czarnej celi coraz wyrazniej rysowala sie jego postac. Noel patrzyl na niego, nawet za bardzo sie nie dziwiac. Zgotowanie komus podobnego losu pasowalo do subtelnego sadysty, jakim byl Hossan. Kiedy wiezien dotarl do finalu swojej opowiesci, Noel rzekl z determinacja: -Wyciagne cie stad, nic sie nie boj. Co prawda w tej chwili nie wiem jeszcze dokladnie jak, ale przysiegam, ze cos wymysle. Wytrzymaj jeszcze troche. Na razie moge jedynie zmienic twoje dotychczasowe otoczenie na przyjemniejsze... -Nie chce juz zadnych symulacji! - krzyknal nagle tamten z furia i rozpacza. - Nie wytrzymam ich dluzej! Zwroccie mi wreszcie moje cialo!!! I coz Noel mial rzec temu nieszczesnikowi? Prawde? -Zwrocimy, masz moje slowo - sklamal, nie widzac innego wyboru. - Prosze cie tylko o odrobine cierpliwosci. A symulacja, na ktora zmienie to obrzydliwe pudelko, na pewno przypadnie ci do gustu. Wiezien nie zdazyl nawet wyartykulowac dalszych protestow, tak szybko czarny szescian zmienil sie w przepelniona sloncem wille z widokiem na blekit tropikalnej zatoki, ze zlota plaza u stop i smuklymi palmami zwieszajacymi soczyscie zielone pioropusze nad woda. Po namysle Noel dorzucil jeszcze monstrualny regal z kilkoma tysiacami ksiazek. -Musze sie teraz rozlaczyc - powiedzial do oniemialego z wrazenia wieznia. - Ale caly czas bede w poblizu i niedlugo znowu postaram sie do ciebie zajrzec. No, trzymaj sie, bracie! Po doswiadczeniu z czarnym szescianem powrot w rzeczywistosc mrocznej tchawki byl niemal przyjemny. Noel dal sobie chwile, by ochlonac, dumajac nad zawilosciami filozofii przypadku i jednoczesnie rozwazajac opcje, jakie mu pozostawaly. Moze zrobic tak, tak albo tak... Jednakze w ktorakolwiek strone spogladal, wszedzie widzial dwie znajome twarze. Coz, jeszcze nikt nie wygral z przeznaczeniem, i on tez zrobi lepiej, nie stajac losowi na drodze, przynajmniej na razie. Noel westchnal i z nadzieja, ze juz ostatni raz udaje zdziecinnialego imbecyla, otworzyl polaczenie. ROZDZIAL 13 -Tom, wstawaj!Thomas chcial tylko spac i snic dalej slodkie sny o szmaragdowych oczach, zmyslowych dloniach i aksamitnym glosie to szepczacym cos z bliska, to znow nawolujacym go w nieskonczonej przestrzeni, zatopionej w cieplym swietle koloru miodu... Ale z von Kloskym, natarczywie powtarzajacym mu swoje tuz nad uchem i potrzasajacym go za ramie nie bylo to mozliwe. -Co sie dzieje? - wymamrotal, unoszac sie na lokciu i przecierajac zaskorupiale powieki. -Gdzie ona jest? - Gerhard byl wyraznie wzburzony. -Kto? - spytal niezbyt przytomny Thomas, ziewajac szeroko. -Ta mala - uscislil von Klosky. -Bea? A skad mam wiedziec? - Farquahart powiodl zaspanym wzrokiem po izbie. - Moze sie myje, a moze poszla za potrzeba? Nie mam pojecia. -Na pewno? -Deus, no przeciez mowie, ze nie wiem. Nawet nie pamietam, co mi sie snilo, taki bylem sciety, a ty mi tutaj... O co chodzi? -O to, ze znikla jak duch. Zdazylem juz przeszukac caly chutor, ale nigdzie jej nie ma. -Tak? No i co z tego? - odparl Thomas, przesadna obojetnoscia usilujac zagluszyc nagle uklucie zalu. - Przeciez nie byla naszym wiezniem. Zjadla, uspokoila sie, odpoczela, i odeszla w swoja strone. Zupelnie nie rozumiem, o co robisz tyle halasu. -Przy okazji zabierajac ze soba glowe Ramireza - rzekl Gerhard kwasno. -Doprawdy? I to cie tak wkurzylo? - prychnal Thomas. - Zaloze sie, ze dziewczyna zabrala ja, zeby pokazac swoim, jaki podly koniec spotkal te kanalie. Ku pokrzepieniu serc. -A ja sie zaloze, ze ta mala zrobila z nas wszystkich idiotow. Thomas spojrzal na Gerharda z ukosa. -Prosze? -Ona nie zjawila sie tutaj przypadkiem, Tom. I nie byla zadna biedna ofiara Kosciola. - Gerhard opadl ciezko na zydel przy stole. - Niech to jasna krew! -Co ty bredzisz? - mruknal Thomas zdegustowany oskarzeniami Gerharda. - Beatrice omal wczoraj nie zginela, zapomniales juz? -Omal - odparl Gerhard z naciskiem. - Mnie samemu wciaz trudno uwierzyc, ze smarkula wszystko wyrezyserowala, ale tak wlasnie bylo, reke dam sobie za to uciac. -Czlowieku, nie opowiadaj bzdur! - wykrzyknal Thomas rozbudzony na dobre. - Wlasnorecznie przecinalem sznury, ktorymi byla spetana! Takich wezlow nikt sam sobie nie moglby zawiazac, mowy nie ma! A Ramirez? On tez niby wszystko tylko udawal? Deus, przeciez gdybysmy sie spoznili kilkanascie sekund, ten szaleniec skatowalby ja na smierc! -Byc moze, co jednak w niczym nie zmienia faktu, ze ta spryciara robila wszystko z zimnym wyrachowaniem! - rzekl Gerhard z zacietoscia, po czym wstal i zaczal nerwowo chodzic wzdluz stolu. - Wiedziala, dokad i po co idzie, wiedziala dokladnie - podkreslil to uniesionym palcem - gdzie jestesmy, wiedziala tez, albo przynajmniej byla o tym gleboko przekonana, ze przyjdziemy jej z pomoca w sama pore... Thomas otworzyl gniewnie usta, tym razem jednak von Klosky nie dal sobie przerwac. -Pozwol mi skonczyc - powiedzial twardo. - W porzadku, zgadzam sie, ze panienka ryzykowala, nawet bardzo. Ale robila to z pelna swiadomoscia. Widocznie uznala, ze warto. Tom, ta niewinnie wygladajaca, filigranowa dziewczyna to tropiciel, i to jaki! Prawdziwy talent! Thomas zblizyl sie do Gerharda i zajrzal mu w oczy. -Sluchaj, a moze ty masz po prostu jakis uraz na punkcie kobiet? -Jezu, Thomas! Obudz sie wreszcie i zacznij myslec glowa, a nie...! - odparl von Klosky, spogladajac wymownie w okolice krocza swojego towarzysza. -Gerhard! - syknal Thomas ostrzegawczo. Przez chwile stal tak, zaciskajac piesci, po czym odwrocil sie i teraz on zaczal chodzic tam i z powrotem. -Nawet jesli dziewczyna naprawde jest tak wyrachowana, jak twierdzisz, to co? - rzekl, gwaltowna gestykulacja dodajac sobie animuszu. - Odebrala ci glowe Ramireza? No i swietnie, jesli chcesz znac moje zdanie. Po jaka ciemna zaraze nam taki nadliczbowy bagaz? I w ogole skonczmy juz sprawe z tym draniem, na rany Drzewa! Ilez mozna! Poza tym tropiciel czy nie, czy oprocz tego jednego zlodziejskiego wybryku wyrzadzila nam jeszcze jakas krzywde? Okradla nas do szczetu? Nie. Poderznela nam gardla we snie? Tez nie. No powiedz, czy zaszkodzila nam w jakikolwiek sposob? Zamiast odpowiedzi, Gerhard odchylil malzowine swojego lewego ucha. -Co, mam sprawdzic, czy masz czysto za uszami? - spytal Thomas z sarkazmem, niedbale rzuciwszy tam okiem. - Czysto jak w kasie po festynie, moje gratulacje. -Przestan sie wyglupiac, tylko powiedz, co widzisz? -Nic, a co mam widziec? - prychnal Thomas poirytowany. Gerhard wyjal z kieszeni malutki cylinderek i skierowal jeden jego koniec na skore za uchem. -A teraz? - spytal. Niczym miniaturowy klejnot zalsnila regularna, osmioramienna gwiazdka. Von Klosky kilkakrotnie poruszyl cylinderkiem, powodujac, ze gwiazdka to znikala, to pojawiala sie znowu. -Odkrylem to dzis rano, przez czysty przypadek - powiedzial. -Co to jest? - spytal zaintrygowany Thomas. -Lokalizator. I to tak zaawansowany, ze moze pochodzic tylko z dwoch miejsc: z Wierzcholka albo z Zaswiatow. Zaczekaj no... - W ten sam sposob sprawdzil skore za uszami Farquaharta. -I co? - spytal Thomas ktorego niepokoj zaczal rosnac w lawinowym tempie. - U mnie tez jest? -Nie, nic tu nie widze... - odparl Gerhard polglosem. -Daj mi te latarenke - powiedzial Farquahart i odebral detektor z rak von Klosky'ego. - Przeciez mogla mi to zostawic zupelnie gdzie indziej. Wodzil wylotem cylinderka wzdluz wszystkich odslonietych czesci ciala, przeklinajac swoja, naiwnosc i glupote. Maslane oczeta, lzy, slodkie slowka... Deus, jak mogl sie dac nabrac na te wyswiechtane babskie sztuczki?! -Gerhard, sprawdz mnie z tylu - poprosil, z trudem ukrywajac zlosc. - No i co? Mam czy nie? -Nie. Najwidoczniej na tobie jej nie zalezalo - rzekl von Klosky, chowajac detektor. -Najwidoczniej - powtorzyl Thomas z gorycza. - W porzadku, nie musisz mnie dalej przekonywac. Usun to lepiej, poki nie jest za pozno. -Obawiam sie, ze w warunkach polowych bedzie z tym klopot - rzekl Gerhard ponuro. - Ta gwiazdka to tylko zewnetrzne znamie. Reszta jest pod spodem, wielokrotnie polaczona z moim ukladem nerwowym. Spokojnie, cos wymysle, ale pozniej. Na razie zabierajmy sie stad, i to szybko. -Szlag by trafil! - zaklal Thomas, - Zaczynam zalowac, ze przeszkodzilem Ramirezowi! Matko wszechzieleni, alez podstepna suka! -Jest jeszcze cos - odezwal sie Gerhard po chwili milczenia. -No, mow. - Thomas westchnal z rezygnacja. -Regulamina tez nie ma. -Nie pokazal sie od wczoraj? - Thomas sie zasepil. - Zaraz, chyba nie sugerujesz, ze nasz stary piernik i ta... Gerhard potrzasnal glowa w gescie bezsilnosci. -Sam juz nie wiem, co myslec. Thomasowi cos takiego, jak zle intencje Regulamina, nie mogly pomiescic sie w glowie. -Dajze spokoj - powiedzial, siegajac po ubranie. - Zaloze sie, ze to sprawka tej jego nienasyconej ciekawosci. Zanioslo go gdzies po nocy i jeszcze nie wrocil. -Mozliwe - odparl Gerhard w zamysleniu. - Ale w takim razie sam jest sobie winien, bo czekac na niego nie bede. -Jak uwazasz - rzekl Thomas i dorzucil: - A co z Kevinem? Bierzemy chlopaka ze soba czy zostawiamy na glowie... Urwal na widok Andre, ktory wchodzil wlasnie do izby w towarzystwie Anhawara. Panwirysta dzwigal kolejna porcje wody do mycia, Calaghan zas dzierzyl dwa czyste reczniki w jednej rece i plik jakichs pozolklych kartek w drugiej. -Widze, ze juz jestescie na nogach - zagadal, usmiechajac sie szeroko. - Zaraz zorganizuje jakies sniadanie... -Nie, Andre, nic nam nie rob - przerwal mu von Klosky. - Tym razem rzeczywiscie sie spieszymy, a poza tym i tak juz naduzylismy twojej goscinnosci ponad wszelka miare. -Nic podobnego - zaoponowal Calaghan z galanteria. - Jesli o mnie chodzi, chetnie zatrzymalbym was tu jak najdluzej. No, ale rozumiem... Moze chociaz wezmiecie troche prowiantu na droge? Nie czekajac na odpowiedz, Calaghan wydal zwiezle dyspozycje Anhawarowi, a potem rozlozyl na stole przyniesione kartki. -Wczoraj jakos sie nie zlozylo... - powiedzial, przywolujac ich gestem. -Mapy? - zainteresowal sie z miejsca Gerhard. -Mapy to za duzo powiedziane - odrzekl Andre z usmiechem. - Raczej pare moich starych notatek. Nie wiem, czy wam sie do czegos przydadza, ale popatrzcie... Von Klosky pochylil sie z zaciekawieniem nad zapiskami. -Chyba musisz nam z tym troche pomoc, bo nie bardzo... - zaczal, kiedy naraz wyraz jego twarzy sie zmienil, a wzrok stracil ostrosc. -Tom! - wyszeptal, dwoma skrzyzowanymi palcami dajac Farquahartowi znak, ktory ten zrozumial w lot i przelaczyl komplant na sluzbowa czestotliwosc. -...nac za interesujace. Ze wzgledu na pewne okolicznosci, w ktorych szczegoly nie chcialbym w tej chwili wnikac, zalecalbym maksymalny pospiech. Podaje moje koordynaty... -A nie mowilem, ze staruszek polazl w szkode? - rzucil Thomas tryumfalnie. - Pytanie, co ta kreatura wygrzebala tym razem? Wiesz chociaz, gdzie to jest? -Gdzies na poludniu. Striangulujemy i trafimy. Ale jesli sie okaze, ze dran wola nas dla jakiejs bzdury, to mu chyba oczy w warkoczyki pozaplatam! No dobrze - von Klosky zwrocil sie do Calaghana - powiedz nam doslownie w dwoch zdaniach, o co chodzi w tych zapiskach. -To by zabralo ladnych kilka minut, a wy najwyrazniej nie macie chwili do stracenia - powiedzial Andre, zbierajac kartki z powrotem na kupke. - Masz, wez je ze soba. Bez obaw, moj styl tylko na pierwszy rzut oka wydaje sie nieczytelny. -Nie moge tego wziac. - Gerhard potrzasnal glowa. - Te notatki na pewno sa dla ciebie bardzo cenne... -Bierz! - Calaghan niemal sila wepchnal kartki w reke von Klosky'ego. - Mnie to juz do niczego nie bedzie potrzebne, nigdy. Gerhard westchnal, upchnal notatki Andre do jednej z bocznych kieszeni plecaka, po czym zarzucil go na ramiona. W tym czasie wrocil Anhawar z dwoma zawiniatkami z cienkiego plotna. Thomas dolozyl je do swojego bagazu i wsunawszy sie w egzoszkielet, dolaczyl do von Klosky'ego, ktory czekal juz na progu. -A moze jednak poszedlbys z nami? - spytal z nagla, odwracajac sie do stojacego ze skrzyzowanymi na piersiach rekami Calaghana. -Nie moge, nawet gdybym chcial - odparl Andre zdecydowanie. -No coz, musialem spytac - baknal Gerhard i wyciagnal swa koscista dlon. - W takim razie zegnaj, Andre. I wielkie dzieki za wszystko. -Drobiazg. - Usmiech tego niepozornego, zadziwiajacego czlowieka byl jedyny w swoim rodzaju. - I nie martwcie sie o Kevina. Zaopiekuje sie nim, jakby byl moim synem. Thomas chrzaknal zawstydzony. Doprawdy, Andre zaslugiwal na lepszych gosci niz oni! -Jeszcze jedno - dorzucil Calaghan, po czym, wyminawszy Gerharda, wyszedl przed dom i zawolal: - Remus! Plowa czupryna wychynela zza naroznika sasiedniej chaty. -Posle go z wami - rzekl, kiedy mlodzieniec stanal obok. - Stracilibyscie mase czasu, szukajac drogi, a on doskonale zna wszystkie tutejsze zakamarki. -Nie ma potrzeby... - Gerhard probowal jeszcze protestowac, lecz Calaghan nie dal mu szansy: -Uwierzcie, bedziecie mi wdzieczni. A jego uszczesliwia kazda okazja do powloczenia sie po Lesie. Nieprawdaz, synku? Istotnie, Remusowi, gdy tylko uslyszal, ze ma rzucic wszystko i isc z goscmi w charakterze przewodnika, geba rozszerzyla sie od ucha do ucha. Gerhard dal za wygrana i podazyl za chlopakiem, ktory juz maszerowal w kierunku przereby w palisadzie pni. Thomas pospieszyl za nimi, zatrzymal sie jednak i nieoczekiwanie zasalutowal malemu, czarnemu czlowieczkowi. Calaghan usmiechnal sie, a potem z cala powaga oddal honory. Zastanawiajac sie, czy jeszcze kiedykolwiek bedzie mial szczescie spotkac kogos takiego jak Andre Calaghan, Thomas dogonil pozostalych i wkrotce wszyscy troje zaglebili sie w polmrok Lasu, zostawiajac chutor za plecami. * * * Remus zatrzymal sie, czekajac, az Gerhard i Thomas dolacza. Zaden z nich nie spodziewal sie takiej gonitwy, ale ze von Klosky'emu daleko bylo do marudnej natury nieodzalowanego VIada Karawaniarza, a takze wziawszy pod uwage fakt, ze sam wczesniej naklanial Remusa do pospiechu, nawet jednym slowem nie poskarzyl sie na mordercze tempo marszu. Spytal tylko krotko, kiedy juz troche zlapal oddech:-Ile jeszcze? -Tuz. To tamta dengra, taka troche pokrzywiona, o... -Dengra? - spytal Thomas, spogladajac we wskazanym kierunku. -Pewnie tutejsze okreslenie na przypore - wysapal zziajany Gerhard. -I to ma byc wlasnie tam? - zdziwil sie nieco Thomas. -Jesli wierzyc podanym przez Regulamina wspolrzednym... -...to w tym miejscu powinna byc gleboka na kilkaset metrow dziura - dokonczyl Thomas z przekasem. - A wyglada raczej, ze bedziemy musieli lezc pod gore. -Miejmy nadzieje, ze sprawa wyjasni sie na miejscu. - Gerhard westchnal, po czym odwrocil sie do Remusa. - Dzieki za pomoc. Dalej to juz chyba sami sobie poradzimy. Powiedz jeszcze ojcu... -Tata kazal, zebym doszedl z wami do samego konca - przerwal mu Remus, uprzejmie, lecz stanowczo. -No coz, skoro tata tak kazal... - ustapil Gerhard, widzac, ze chlopak pojdzie bez wzgledu na uzyte argumenty. Ruszyli dalej. Remus juz tak nie pedzil, zreszta teren stal sie bardziej wymagajacy. Tu, mniej wiecej dwa kilometry od przegrody, konczyla sie w miare rowna powierzchnia, a wraz z nia slabla agresywnosc Lasu, chociaz jego forpoczty, w postaci dlugich jezorow skarlalych drzew, z korzeniami rozpelzajacymi sie po nierownosciach niczym macki jakichs podagrycznych glowonogow, widac bylo wszedzie. Teraz musieli zmagac sie nie tyle z gaszczem roslin, ile raczej z sama topografia. Z grubsza stozkowate cokoly przypor, miedzy ktorymi wiodla ich droga, tworzyly skomplikowany labirynt wawozow, ktorych dnem plynely zaskakujaco pokazne strumienie, spienione w miejscach, gdzie woda musiala torowac sobie droge pomiedzy wyrastajacymi z cokolow zebrami i innymi deformacjami podloza. Dopiero teraz Thomas docenil pozegnalny gest Calaghana. Mimo ze do miejsca, w ktorym mial na nich czekac Regulamin, bylo stad mniej niz kilometr w linii prostej, to bez Remusa pobladziliby z kretesem, co do tego nie bylo watpliwosci. Wspinaczka na szczyt cokolu takze nie okazala sie latwa ani pozbawiona niespodzianek. Jak nieprzeliczone rzesze podroznikow przed nim Thomas ulegl zwodniczosci perspektywy, skrywajacej przed niedoswiadczonym wzrokiem problemy, dopoki nie stanelo sie przed nimi. Stok byl nadspodziewanie stromy, a jego intensywne urzezbienie zmuszalo do wyczerpujacych trawersow, zamieniajacych marsz pod gore bardziej w marsz dookola niej. W dodatku, kiedy dotarli mniej wiecej do polowy wysokosci cokolu, zywogrunt, od jakiegos czasu coraz cienszy i mniej sprezysty, znikl w koncu calkowicie, odslaniajac naga macierz. Twarda, gladka i stanowiaca o wiele gorsze niz zywogrunt oparcie dla stop, zwlaszcza jesli szlo sie po pochylosci. Ich buty z podeszwami przeciwposlizgowymi okazaly sie prawdziwym blogoslawienstwem. Teraz, gdyby nie one, nawet na czworakach Thomas nie posuwalby sie szybciej. Ostatnie kilkanascie metrow bylo najtrudniejsze. Musieli bowiem wdrapac sie na niemal pionowa sciane kryzy, zwienczajacej szczyt cokolu, z gory do dolu pokarbowanej mnogoscia waskich, poprzegradzanych blaszkowatymi polkami zlebow. Dla zwinnego, obeznanego z terenem Remusa chodzenie po takim malpim gaju moglo byc ekscytujace, a nawet przyjemne, kto wie. Thomas jednak, badz co badz mieszczuch, zaczynal juz miec coraz bardziej dosyc. Zasapany, spocony jak mysz, z zakwasami, ktore tylko po czesci lagodzily pracujace na granicy swoich mozliwosci poliprocesory, podrapany i posiniaczony, przechodzil sam siebie w wymyslaniu nowych inwektyw pod adresem Regulamina i jego chorych upodoban co do miejsc schadzek. -Pieprzona, zdziecinniala stonoga! - mamrotal, z wysilkiem podciagajac sie na kolejne, ostre jak krawedz lopaty poprzeczne zebro. - Nic pozytecznego nie zrobi, w niczym, zaraza splesniala, nie pomoze, tylko ciagle lazi gdzies po chaszczach i weszy za starymi kupami, jak jakis sparszywialy kundel z ulicy! A potem jeszcze szczeka na wszystkich, zeby zobaczyli, jak to sie radosnie wytarzal w lajnie! Zaczekaj no, ty stara pierdolo, jak ci wyrwe te twoje... tyczkowate kulasy i przybije nimi twoj zasrany odwlok do pierwszego napotkanego drzewa, od... razu odechce ci sie samo dzielnych wycieczek! -Co mowisz, Tom? - wysapal idacy przed nim Gerhard. -Nic, tak tylko sobie gadamy, Farquahart i ja - odparl Thomas bardziej niz konwersacja zainteresowany tym, by stopa nie zeslizgnela mu sie z waskiej polki. - Ej, Remus! Dlugo jeszcze? -Nie, juz prawie jestesmy na gorze - odkrzyknal tamten, pnac sie wzwyz z pozazdroszczenia godna latwoscia. -No i swietnie, on jest juz prawie na gorze, a ja tu juz prawie zdechlem - mruknal wsciekly, przeklinajac Regulamina, Remusa, Drzewo, Gerharda, i co tylko jeszcze zdolalo przyjsc mu do glowy. Remus mial jednak racje. Po kilku nastepnych metrach pionowa sciana przeszla w lagodna pochylosc, a ta w niemal plaski ta-ras, okalajacy wyginajaca sie parabolicznie, imponujaca kolumne przypory. Ledwo Thomas dopadl tego cudownie plaskiego skrawka terenu, padl na wznak i przez dluzsza chwile tylko lezal, rozkoszujac sie bezruchem. Nad soba mial caly majestat niebotycznego septum, ktorego najwyzsze partie tak samo, jak w Keshe ginely tajemniczo w nigdy nierzednacym oparze. W polu jego widzenia pojawila sie zaczerwieniona z wysilku twarz Gerharda, okolona strakami mokrych od potu wlosow. -Wygladasz, jakbys mial jeszcze bardziej dosyc ode mnie - rzekl Thomas, niechetnie powracajac do pionu. -Przezyje - steknal von Klosky. - Chodz, wypada podziekowac chlopakowi. Lecz ten mial chyba jeszcze wieksza awersje do dlugich pozegnan niz von Klosky. Zrobiwszy, co do niego nalezalo, po prostu uscisnal im dlonie i ruszyl w powrotna droge do domu, nie czekajac na zadne podziekowania. Przez chwile odprowadzali wzrokiem sprezysta sylwetke Remusa, dlugimi i pelnymi gracji skokami zbiegajacego zwinnie w dol stoku, a potem rozejrzeli sie z ciekawoscia po okolicy. Rozciagajacy sie z tego miejsca widok z pewnoscia wart byl podziwiania, ale Thomasa bardziej od imponujacej panoramy interesowal tajemniczy cel ich wspinaczki. -No i co, Gerhard? Widzisz go gdzies? - spytal, przepatrzywszy caly taras u podnoza kolumny. Na tym gladkim tle, barwy zwietrzalej kosci, Regulamin powinien byc widoczny jak mucha na talerzu. -Moze jest z drugiej strony przypory? - Von Klosky zagryzl warge. Ruszyli wokol kolumny, kierujac sie w prawo. Obeszli zaledwie cwiartke jej obwodu, kiedy droge zagrodzila im wielka, mroczna przepasc, potworne pekniecie, ktore na znacznym odcinku rozlupalo zarowno cokol z kryza, jak i sciane pustej w srodku przypory. Gerhard zblizyl sie ostroznie do krawedzi rozziewu. -Jezu...! - szepnal, spogladajac do wnetrza czarnego jak sadza. - No to pieknie! -Sprobujmy moze z lewej... - zaproponowal Thomas, ogarniety niedobrymi przeczuciami. Zawrocili i wkrotce dotarli do przeciwleglej krawedzi wielkiej szczeliny. Regulamina jednak nie bylo nigdzie. Przez kilkanascie sekund spogladali bez slowa w czarna otchlan, bojac sie na glos wypowiadac swoje przypuszczenia. Thomas w koncu nie wytrzymal. -Deus, myslisz, ze on tam wlecial? -Nie wiem, zaraz sie przekonamy - odparl Gerhard, zasepiony. Von Klosky do Regulamina! Odpowiedz nadeszla bezzwlocznie. -Zglasza sie Depozytariusz Protokolu, funkcjonariuszu von Klosky. -Ciesze sie niezmiernie. Sluchaj no, gdzie ty w koncu jestes? Bo tu, gdzie teraz stoimy, jest tylko jakas nieprawdopodobna dziura! -A zatem znajdujecie sie mniej wiecej dwiescie osiemdziesiat metrow nade mna, nie liczac trudnej w tej chwili do precyzyjnego oszacowania roznicy polozen w poziomie - odparl Regulamin. Gerhard zaniemowil. -No, to sie wreszcie zalatwil, stary glupiec - mruknal Thomas, czujac, ze mimowolny zal sciska go za serce. -Funkcjonariuszu von Klosky? - odezwal sie Regulamin, zaniepokojony przedluzajacym sie milczeniem po drugiej stronie lacza. - Jestescie tam? -A gdzie mialem pojsc? Na razie siedze tu i zastanawiam sie, jak wyciagnac stamtad twoj tylek. -Wyciagnac? - zdziwil sie Regulamin. - Alez funkcjonariuszu von Klosky! Obawiam sie, ze nastapilo nieporozumienie w kwestii interpretacji faktow. Moja intencja bylo, abyscie to wy, wraz z funkcjonariuszem Farquahartem, zeszli na dol. Co do klarownie przebijajacej z waszej wypowiedzi sugestii, iz uleglem nie szczesliwemu wypadkowi, w zwiazku z czym wezwalem was na pomoc, to zapewniam, ze jest ona calkowicie nieuzasadniona. Zszedlem na dol z wlasnej woli, wykorzystujac zastane na miejscu srodki. -No i po co? - spytal oglupialy Thomas. -Powod okaze sie oczywisty, gdy tylko znajdziecie sie na dole, funkcjonariuszu Farquahart - rzekl Regulamin oglednie. -Na dole? Chyba zartujesz! - Thomas parsknal, wciaz czujac wszystkie miesnie po zafundowanym im przez Remusa maratonie. - Gadaj, co tam znalazles, i wychodz! Albo siedz sobie w tej dziurze, twoja sprawa. -Ale jak sie tam dostales? - spytal Gerhard zaintrygowany. -Po drabince sznurowej, funkcjonariuszu von Klosky - odparl Regulamin uprzejmie. -Skad ty, do ciezkiej cholery, miales drabinke sznurowa? - zdumial sie Gerhard. -Znikad. Znalazlem ja tu, na miejscu. Przepraszam, ale czy dalsze wyjasnienia nie moglyby poczekac do momentu, kiedy juz bedziemy, ze sie tak wyraze, w komplecie, funkcjonariuszu von Klosky? Thomas z desperacja wzniosl oczy, a potem skierowal je w glab czarnej otchlani. -Stary wariat - wymamrotal pod nosem. - Przez te jego fanaberie tylko tracimy czas. I po diabla my sie w ogole nim przejmujemy? Nikt mu nie kazal z nami isc, sam sie wprosil! -W tym punkcie przyznaje wam absolutna racje, funkcjonariuszu Farquahart - zagadal Regulamin pospiesznie. - I zapewniam, ze gdybym nie uznal sprawy za dostatecznie wazka, nie osmielilbym sie nigdy fatygowac was bez potrzeby. Thomas odwrocil sie do Gerharda. -No to co robimy? - spytal niezdecydowanie. -Hm... - baknal Gerhard. - W zapiskach Andre bylo cos o ukladzie powietrznym i wodnym... Wiesz co, moze jednak poszukaj tej drabinki. -Deus, chyba nie chcesz tam schodzic? - wyjeczal Thomas, zerkajac w czelusc z odraza. - Przez te glupote stracimy co najmniej pol dnia! -Albo i nie - rzekl von Klosky enigmatycznie. - To jak? -Dobra, ide juz... - mruknal Farquahart. - Gdzie ta drabinka, glisto? -Zaczepiono ja w miejscu oznaczonym zielonym krzyzem, na koncu jednego z deturbulatorow. Trudno nie zauwazyc. -Na koncu... czego? -Po prostu dojdzcie do brzegu pekniecia w przyporze, funkcjonariuszu Farquahart, i zajrzyjcie do srodka. Thomas, wychyliwszy sie ostroznie poza brzeg rozziewu, popatrzyl w mrok. Z zaskakujaco cienkiej sciany wyrastalo cos w rodzaju lekko nachylonej ku dolowi trampoliny, rozpeknietej, jak cala dengra. Na tyle, na ile mogl cos dostrzec w panujacych w niej ciemnosciach, podobne do tego twory porastaly wnetrze przypory niczym gesty, poziomy las. Wygladalo to troche jak przetoka, tyle ze z popychaczami wielkosci kanoe, zastyglymi na wiecznosc w jednej pozycji. -Jest, widze ten zielony krzyz - potwierdzil niechetnie. - Ale drabinki nie. -Jak powiedzialem, jest przymocowana na koncu deturbulatora. -Na koncu? Och, Deus! - Thomas sie wzdrygnal. Starajac sie nie patrzec w dol i kurczowo przywierajac do peknietej sciany, zeskoczyl na wystep. Sadzac po innych naroslach, ta musiala miec ze trzy metry wszerz, nim przepolowil ja nieznany kataklizm. Teraz pozostal z niej zaledwie metrowej szerokosci pomost, po ktorym Thomas pelzl kroczek za kroczkiem na miekkich nogach, pod soba majac niewiadomej glebokosci otchlan. Zlosc na Regulamina odzyla w nim z nowa sila. -Slowo daje, powinnismy cie byli zostawic w diably, a nie wlec jak jakis...! Matko wszechzieleni, no przeciez ja zaraz skrece kark! -Nie doceniacie swoich zdolnosci, funkcjonariuszu Farquahart - odparl Regulamin z rozwscieczajacym spokojem. -Czy ktos prosil cie o komentarz? I co to w ogole znaczy, zebysmy to my lezli tam, gdzie ty sobie zazyczysz, a nie na odwrot! Moglbys mi to wyjasnic, z laski swojej? -Jak zwykle przejaskrawiacie, funkcjonariuszu Farquahart, i nie jestescie obiektywni. Powtarzam: gdybym uwazal rzecz za blaha, nie wzywalbym was tutaj. A na powierzchnie wyjsc w tym momencie nie moge z tej prostej przyczyny, iz mimo najszczerszych checi nie potrafie byc w dwoch miejscach rownoczesnie. Z dwojga zlego wole juz wysluchiwac waszych pretensji, niz zejsc z posterunku, jesli sie tak moge wyrazic. -Rany Drzewa, jak ja kocham te rozmowy z toba! -I vice versa, funkcjonariuszu Farquahart. -Wiec nie ruszysz stamtad tylka? -To nie jest optymalne rozwiazanie - oswiadczyl kategorycznie Regulamin. -Ech, ty... - Thomas westchnal, rezygnujac z jalowego dialogu. Dawno juz sie przekonal, ze latwiej byloby naklonic Rzeke do zmiany biegu niz Regulamina do zmiany zdania, kiedy ten przy czyms sie uparl. Dodreptal wreszcie do konca owej diabelskiej rownowazni i przezwyciezajac lek, spojrzal pod nogi. Drabinka zwisala z poszarpanych, odgietych w gore kikutow strukturalnych wlokien macierzy. Thomas kleknal ostroznie i przyjrzal sie jej z bliska. -No, nie! Co to ma byc?! Drabinka wygladala po prostu smiesznie, jak dwie nitki pajeczyny polaczone szczebelkami ze slomek. Niemozliwe, zeby cokolwiek ciezszego od myszy moglo jej swobodnie uzywac! Chociaz z drugiej strony... Thomas przypomnial sobie niezwykle cumy przewoznikow z Keshe. One tez na pierwszy rzut oka wydawaly sie niewiele wytrzymalsze od nici, a jednak bez trudu utrzymywaly wielotonowy prom. To tutaj musi byc wykonane z podobnego materialu. Ale i tak za grosz nie budzilo jego zaufania, tak jak nie zachwycala go perspektywa zaglebienia sie w te bezdenna, nieznana, waska ciemnosc. -Nie mow mi, ze zszedles po czyms takim! - nadal niedowierzajaco do Regulamina. -Owszem - potwierdzil Regulamin. - Nie obawiajcie sie, funkcjonariuszu Farquahart, sprawdzona konstrukcja. Poza tym macie po niej do przejscia zaledwie niecale trzysta metrow. -Zaledwie! - Thomas sie skrzywil, niezbyt rozsmieszony zlosliwym poczuciem humoru Regulamina. -Podniosl sie z kleczek i ruszyl zdac relacje Gerhardowi. Droge ponad otchlania przebyl tym razem nieco pewniej, choc wciaz z dusza na ramieniu. Zastal przyjaciela nad pozolklymi kartkami z notatnika Calaghana. -Jest tam cos ciekawego? - spytal. -Co? O tak, cale mnostwo. Tylko ze dalej nie widze, gdzie lezy klucz do szybkiego pokonania ponad pieciuset kilometrow. Teoretycznie istnieje mozliwosc przedostania sie z jednego segmentu do drugiego tunelami wentylacyjnymi, ktore Andre nazywa tracheoduktami. Ale zaraz obok mam jego szkice, z ktorych wynika, ze owe tracheodukty sa tak samo pozamykane przegrodami, i to bez zadnych przeswitow! Nie bardzo to rozumiem i chyba nie zrozumiem bez wizji lokalnej. W sumie moze nawet dobrze sie stalo, ze Regulamin nas tu sciagnal... Znalazles te drabinke? -Drabinke! - Thomas parsknal pogardliwie. - To nie jest zadna drabinka, Gerhard, tylko jakas pieprzona zabawka dla pajakow! niech mi Regulamin nie plecie, ze wytrzyma ciezar ktoregokolwiek z nas, bo to bzdura! -Naprawde az tak zle to wyglada? - Von Klosky sie zasepil. -Sam zobacz, jesli mi nie wierzysz - mruknal Thomas. - Takie cos jest dobre najwyzej do pchlego cyrku, nigdzie indziej. Gerhard podniosl sie ze swojego plecaka i podszedl do pionowej krawedzi rozziewu. - I gdzie to jest? - spytal Thomasa, ktory stal tuz za jego plecami. -Tam, w srodku - odrzekl Farquahart, wskazujac palcem ponad ramieniem von Klosky'ego. Gerhard przez chwile wpatrywal sie bezsilnie w ciemnosc, w koncu wrocil po luminar i oswietlil wnetrze przypory silna wiazka swiatla. -Gdzie? -No tam, na samym koncu tego peknietego jezora. Von Klosky popatrzyl we wskazanym kierunku i kiedy wreszcie dostrzegl filigranowa drabinke, uniosl brwi w zdumieniu. -A co, nie mowilem? - rzekl Thomas z gorzka satysfakcja. - Musielibysmy miec nie po kolei w glowach, gdybysmy go posluchali. Powiedz mu to, bo mnie juz brakuje cierpliwosci. -Z drugiej strony, Regulamin jakos sie tam dostal, nieprawdaz? -A skad wiesz, ze wlasnie po tym? Mogl zrobic uzytek z tych swoich balonow, a to wszystko to tylko jakis idiotyczny zart. Twarz Gerharda rozjasnila sie nagle. -Alez ze mnie...! Przeciez mozemy zjechac winda! -Slucham? -Niwelatory, Tom! Pamietasz, co mowiles u Andre? -Owszem, ale myslalem, zeby poleciec na nich do gory, a nie zjezdzac... -Kierunek jest bez roznicy - odparl Gerhard. - Zaraz, tylko gdzie ja je schowalem...? Pomysl Farquaharta, zeby wykorzystac Kraushaarowe blyskotki jako srodek transportu, byl w zasadzie swietny i gdyby nie obiekcje wyrazone przez Calaghana, nie wylecialby Gerhardowi tak latwo z glowy. Von Klosky przetrzasnal swoja kieszonkowa rupieciarnie w poszukiwaniu niwelatorow, ale znalazl je dopiero po dluzszej chwili grzebania wsrod sznurkow, rolek tasmy samoprzylepnej, tysiaca roznych pudeleczek i diabli wiedza, czego jeszcze. Poupychawszy jakos caly ten smietnik z powrotem do swych przepastnych kieszeni, zalozyl plecak, i uzywajac zaczepu, w ktory zaopatrzone byly niwelatory, umiescil jeden z nich na przedzie stelaza. -Masz - rzekl, podajac drugi z nich Farquahartowi. - Zaloz go w taki sam sposob. -Ale ja nie mam pojecia, jak sie tym poslugiwac! - Thomas poskarzyl sie von Klosky'emu. -Zaraz ci wszystko wyjasnie. No dobra, chodzmy. Wrocili do szczeliny i jeden za drugim zeslizgneli sie na pekniety "deturbulator". Thomas podazal dzielnie krok w krok za Gerhardem, chociaz na mysl o czajacej sie pod nim przepasci kurczyl mu sie zoladek. -Sluchaj, moze jednak... sprobowac tej drabinki... - wykrztusil- - A jak te twoje niwelatory zatna sie w polowie drogi czy cos? -Nie zatna sie, bez obaw - uspokoil go von Klosky. - Co, masz stracha? -A ty nie? -Pewnie, ze mam. Ale i tak bardziej ufam tym urzadzeniom niz jakiejs pajeczynie - odparl Gerhard, koncem buta tracajac filigranowe szczebelki. - A teraz chwycmy sie nawzajem za nasze stelaze, i na dol. Mozesz sie nie patrzec, jesli nie chcesz... * * * Dno ogromnej studni przywitalo ich przeciagiem, smrodem i klebami gryzacego pylu.-Ale szambo! - Thomas skrzywil sie z obrzydzeniem, niepewnie stawiajac nogi na grubej warstwie odchodow. Spodziewal sie ugrzeznac w nich po kolana, na szczescie odchody okazaly sie suche i zaskorupiale. Nawet smrod nie byl jakos specjalnie dokuczliwy. To pewnie przez ten prad powietrza, pomyslal. Wialo tu bowiem calkiem solidnie, choc nie az tak, by zwalalo z nog. Gerhard zwiekszyl moc luminaru, rozgladajac sie z ciekawoscia po otoczeniu. Znajdowali sie w szerokim na prawie dwadziescia metrow tunelu, ktorego sciany, jak okiem siegnac, pokrywaly spiralne rzedy esowatych wybrzuszen. Sklepienie czernilo sie od nietoperzy, a ich popiskiwania i szelest ocierajacych sie o siebie nieprzeliczonych cial zlewaly sie w jeden glosny szum. -A wiec tak wyglada tracheodukt... - wyszeptal Gerhard zafascynowany. -Odpychajace miejsce - dorzucil swoj komentarz Thomas. -Widzialem juz o wiele gorsze - odparl von Klosky, kierujac luminar w druga strone. - Hm, wyglada na drozny... Thomas nie sluchal, gniewnym wzrokiem przeczesujac mrok. -Slowo daje, zaraz dostane szalu! Regulamin!!! Jeszcze nie skonczyl krzyczec, kiedy kilkadziesiat metrow od nich znajomy leb wychynal ze sciany tunelu. -I czy zamiast tak sie denerwowac, nie lepiej po prostu utrzymywac staly kontakt? Zapraszam do siebie - rzucil w ich kierunku z niewzruszonym spokojem i na powrot zniknal w scianie. -On sie chyba tym wszystkim swietnie bawi - wycedzil Thomas przez zeby. Gerhard nic na to nie odrzekl, schowal tylko obydwa niwelatory do kieszeni i ruszyl przed siebie. Regulamin czekal na nich w odchodzacym od glownego tunelu kanale, mniej wiecej pieciometrowej srednicy. Thomas wdrapal sie do srodka w slad za Gerhardem... i stanal jak wryty. -Ty...?! - Tylko tyle zdolal wykrztusic, spogladajac oslupialy na znajoma twarz. Ogromne, zielone oczy rozszerzyly sie w nie mniejszym zdumieniu. Lek, wstyd oraz radosne zaskoczenie zmieszaly sie w sercu Bei w niemal jednakowych proporcjach. Jak oni ja odnalezli? I czy przybyli jej na ratunek, czy tez... -Thomas, uwazaj! - krzyknela, widzac, jak stwor, zapewne nie chcac dopuscic intruzow do swej zdobyczy, blokuje im droge. Reakcja Farquaharta byla rownie szokujaca, jak nieoczekiwany widok jego twarzy u wylotu tchawki. Bez mrugniecia oka Thomas wyminal potwora, jakby go tam w ogole nie bylo, i zaciskajac piesci, podszedl do niej, skulonej pod sciana kanalu. -Na co tym razem, ty podstepna zmijo? - wysyczal, pochylajac sie nad jej drobna postacia, jak kat nad skazancem. Skonfundowana, zdolala tylko skinac glowa w kierunku Regulamina, drepczacego powoli w miejscu, co Thomas calkowicie zignorowal. Serce Bei zrobilo sie nieznosnie ciezkie. Zrozpaczona i otumaniona, skurczyla sie jeszcze bardziej, przeklinajac swoja glupote. Wydarzenia ostatnich godzin zmienily ja nie do poznania, upokorzyly i zlamaly. Z wyrachowanej, zuchwalej awanturniczki pozostala tylko zewnetrzna powloka, a i ta nie prezentowala sie w tej chwili najlepiej. Jeszcze niedawno tak dumna ze swojej kontroli nad slowami, teraz bala sie otworzyc usta, niepewna, czy zamiast skladnej wypowiedzi nie wydostanie sie z nich jedynie zalosny belkot. Rozdzierana dwoma skrajnymi pragnieniami: zeby wyrzucic z siebie wszystko jednym tchem i zeby milczec, tak jak nakazywal kobiecy rozsadek, musiala wybrac to drugie, bo malujace sie na twarzy Thomasa uczucia nie pozostawialy jej wielkiego wyboru. Miala przed soba zraniona meska dume, zdradzone nadzieje, zal za jej niewdziecznosc, zadze wymierzenia kary za ryzyko, na jakie ich narazila, wszystko... Tlumaczenia tylko pogorszylyby jej sytuacje, a do czego potrafi sprowokowac mezczyzne jedno slowo, wypowiedziane w nieodpowiedniej chwili, na to miala juz wystarczajaco duzo bolesnych przykladow. Napietnowawszy ja wzrokiem do syta, Thomas wyprostowal sie i ze slabo udawana obojetnoscia rzekl do Regulamina: -No, no, moje gratulacje. Jestem pod wrazeniem. -Nie natknales sie jednak na nia przez przypadek - dorzucil von Klosky retorycznie. - Musiales ja sledzic juz od jakiegos czasu, mam racje? Regulamin zakrecil oczami. -W rzeczy samej, funkcjonariuszu von Klosky... -Gerhard - Thomas przerwal znuzonym glosem - powiedz mu, zeby skonczyl wreszcie z tymi bezsensownymi "funkcjonariuszami". Regulamin lypnal w jego kierunku. -Mnie tam wszystko jedno - odparl. - Myslalem, ze to wam sprawia przyjemnosc. -A slyszales, zebysmy kiedykolwiek z Gerhardem zwracali sie do siebie w ten sposob? -Wrocmy do tematu - zniecierpliwil sie von Klosky. - No wiec? -No wiec, Gerhardzie - podjal Regulamin, przesadnie akcentujac wyrazy. - Masz slusznosc, podjalem inwigilacje obiektu na dlugo przed ostateczna konfrontacja. -To znaczy kiedy? -Praktycznie podazalem za obiektem od momentu, kiedy ten wymknal sie z chutoru. -I zatrzymales ja dopiero tutaj? - zdziwil sie Thomas. - Dlaczego? -Mialem swoje powody - odparl Regulamin krotko. -Na przyklad? -Na przyklad ciekawosc - odrzekl Regulamin z rozbrajajaca szczeroscia. -Nie do wiary... - Thomas potrzasnal glowa. - Ty kiedys doprowadzisz do prawdziwego nieszczescia! Stary dziwak znow poslal Thomasowi spojrzenie pelne dezaprobaty. Von Klosky zas zainteresowal sie "obiektem", ktory przysluchiwal sie rozmowie skonsternowany. -Gdzie to jest? - spytal dziewczyne chlodno. -Noel ma - odparla zrezygnowanym glosem. -Co? - Z gniewnym obliczem Gerhard odwrocil sie do Regulamina. - To jak ty ja sledziles, ze juz zdazyla skontaktowac sie ze wspolnikiem? Bea czula, ze za chwile zwariuje. -Jakim wspolnikiem? To przeciez on zabral mi ten przeklety worek! - krzyknela, wyciagajac reke w kierunku Regulamina. -Kto? -No ten... ten... - Ze zdenerwowania slowa zaczely utykac jej w gardle, a lzy na nowo zakrecily sie w kacikach oczu. Zdezorientowany von Klosky przeniosl wzrok z Regulamina na Bee i z powrotem. -Rzeczywiscie masz ten worek? - spytal lekko pogubiony. -Tak - odparl Regulamin-Noel, na potwierdzenie swoich slow wydostajac z obszernego schowka pod karapaksem smoliscie czarny tobolek. Gerhard odetchnal, po czym zwrocil sie ponownie do dziewczyny, ktora nawet juz na nich wszystkich nie patrzyla. -Dlaczego to zrobilas? Milczenie. -Po prostu przyjelas kontrakt? A moze to wszystko z jakichs pobudek osobistych? -Przyjelam kontrakt - rzekla slabym glosem pokonanego. -Tylko na mnie i na Hanna Ramireza czy moze na kogos jeszcze? -Byly dwa inne cele, ale nie Ramirez. To byl zupelny fuks. Thomas stal z boku, w zamysleniu przysluchujac sie tej indagacji. Co to znaczy rutyna; niby sluzba w Keshe miala byc dla Gerharda jedynie przykrywka dla prawdziwych dzialan, a jednak w ciagu tych szesciu lat von Klosky niezle zzyl sie z rola straznika. Pewnie nawet sam nie zdawal sobie sprawy, jak dalece przesiakl nawykami stroza porzadku. -Czy jednym z nich byl moj partner? - Ruchem glowy Gerhard wskazal na Thomasa. Bea potrzasnela przeczaco glowa. -A zatem kto? -Pewien manneken. -Manneken? - Gerhard drgnal. - A czy mowi ci cos nazwisko Kraushaar? Bea ponownie zaprzeczyla. Gerhard, wyczulony na nieswiadoma mowe ciala przesluchiwanych, od razu sie rozluznil. Jesli dziewczyna klamala, robila to z nadludzka wrecz perfekcja. -No dobrze, wracajac do Ramireza; twierdzisz, ze twoj kontrakt nie dotyczyl jego? - kontynuowal von Klosky. -Nie. -Mam zatem uwierzyc, ze kierowalas sie w jego przypadku wylacznie emocjami? - W slowach Gerharda zabrzmiala nutka ironii. Bea uniosla na niego zaczerwienione oczy. -Nawet gdybym tak powiedziala, to co z tego? Wy przeciez i tak macie juz swoje zdanie na moj temat - powiedziala z zalem. Gerhard popatrzyl na nia swymi stalowoniebieskimi oczami. -Na razie mamy dowody, przeslanki i sugestie. Na przyklad to, ze ukradlas glowe Hanna. Coz zatem mamy myslec? -Myslcie sobie, co chcecie, mnie juz wszystko jedno - odparla, spuszczajac wzrok. Zdazyla jeszcze przelotnie uchwycic spojrzenie Thomasa, pelne lodowatego dystansu. Niemozliwe, zeby jej jeszcze kiedykolwiek zaufal. Moze wybaczy, moze sie z nia nawet zaprzyjazni, ale nigdy nie zapomni. -Doprawdy? - Ton glosu Gerharda byl raczej sceptyczny. - A czemu powiedzialas, ze trafil ci sie fuks? Nie pytam, w jaki sposob natknelas sie na Ramireza, to mogl byc rzeczywiscie zupelny przypadek. Co jednak sklonilo cie do podjecia az takiego ryzyka? Cala ta zabawa naprawde mogla skonczyc sie dla ciebie tragicznie. -Panskie nazwisko. A o niebezpieczenstwie staralam sie za wiele nie myslec - powiedziala i dodala z gorycza: - W swojej arogancji sadzilam, ze wszystko kontroluje. Thomas, ktory jak dotad przysluchiwal sie wszystkiemu w calkowitym milczeniu, zasmial sie drwiaco. Bea nie mogla sie zdobyc na spojrzenie w jego strone. -Moje nazwisko? - powtorzyl za nia Gerhard, mruzac oczy. -Tak. Uslyszalam je z ust Ramireza. W przeddzien tej jego idiotycznej wyprawy na chutor. Ten czarny bydlak - tu w oczach Bei zablysla nieklamana odraza - musial was obsesyjnie wrecz nienawidzic. I w jego przypadku to byla sprawa ze wszech miar osobista. Od miejscowych dowiedzial sie, gdzie jestescie, i postanowil na was zapolowac. -A ty uznalas, ze mozesz upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - von Klosky dokonczyl za nia mysl. -Tak. I sparzylam sie przy tym o wiele bolesniej, niz wam sie zdaje - dodala zgaszonym glosem. Gerhard przygryzl warge. -Kto zlecil ci kontrakt? -Nigdy sie nie ujawnil - odparla szczerze. - Po prostu podlaczylam sie ktoregos dnia do targowiska i wpisalam sie na liste. Z ciekawosci, czy ktos w ogole odezwie sie do amatora. Jak wiec mialam zareagowac, kiedy odezwal sie juz pierwszego dnia, i to z propozycja, od ktorej nawet profesjonaliscie mogloby zakrecic sie w glowie? Az do wczoraj nie wiedzialam o panu nic, poza tym, ze znalam pana nazwisko i kilka danych osobistych. -I nawet sie nie domyslasz, kto to mogl byc? Nie przewinelo sie gdzies moze slowo "synod"? -Nie, nigdzie. -Hm... W dalszym ciagu jednak nie pojmuje, skad tak wielkie zainteresowanie glowa Ramireza? Czyzby te kilka gramow kondensatu wraz z detonatorem byly warte az tyle na tutejszym czarnym rynku? Bea popatrzyla na niego z ukosa. --Jak to, skad? Przeciez wy tez musieliscie uslyszec wezwanie, w przeciwnym razie... -Jakie wezwanie, moja droga? - zainteresowal sie z miejsca Gerhard. -Och, ludzie, po co te wasze podchwytliwe pytania? Ja naprawde nie mam zamiaru niczego przed wami ukrywac ani was zwodzic! Przez chwile wszyscy troje spogladali na siebie w milczeniu; mezczyzni nieufnie, wietrzac kolejny podstep, Bea zas sfrustrowana ich wrogimi obliczami. A im dluzej sie w nie wpatrywala, tym wieksze bylo jej rozzalenie, az w koncu nie potrafila powstrzymac sie od placzu. Zakryla twarz dlonmi i rozszlochala jak male dziecko. -Niech sobie beczy - mruknal Thomas, ostentacyjnie krzyzujac rece na piersiach. - Chyba nie mysli, ze dwa razy nabierzemy sie na ten sam numer? Bea rzucila mu spojrzenie przesycone gorycza, a potem zamaszyscie otarla lzy i jednym ruchem sciagnela zapinke z wlosow, ktore, uwolnione, rozlaly sie plowym wodospadem po jej ramionach. -Prosze, moze to was przekona - powiedziala, kladac male kosciane arcydzielo na otwartej dloni i wyciagajac ja w kierunku von Klosky'ego. -Ten drobiazg? - zdziwil sie Gerhard szczerze. - Ladny, ale po co mi go dajesz? -To imitacja - odrzekla Bea, silac sie na rzeczowy ton. - W srodku ukryty jest jednorazowy wszczepnik, za pomoca ktorego umiescilam w panskim organizmie mikrosonde EPR. -Te tutaj? - spytal von Klosky, odchylajac malzowine lewego ucha. -Wiedzialam, ze predzej czy pozniej pan ja znajdzie. - Dziewczyna usmiechnela sie blado. - Zaloze sie jednak, ze nie ma pan pojecia, jak sie jej pozbyc. Von Klosky czekal zaintrygowany. Bea przesunela cos na zapince, po czym zaoferowala mu ja ponownie. -Klucz jest teraz w pozycji "neutralizuj". Wystarczy przytknac koniec zapinki do nadajnika sondy i w centralnym ukladzie nerwowym nie zostanie po niej najmniejszy slad. Gerhard spogladal niezdecydowanie na "wszczepnik". -Wiem, ze mi pan nie ufa - powiedziala, bezwiednie obracajac zapinke w palcach. - I wiem tez, co pan w tej chwili mysli. -Tak? - Von Klosky uniosl brwi. - Na przyklad? -Na przyklad: Jesli tego nie uzyje, smarkula wlasciwie nic nie zyska. Jesli uzyje implantora ze skutkiem fatalnym dla siebie, lecz Thomas wyjdzie z tego calo, wolalbym nie byc w jej skorze. Jesli natomiast ta zabawka ma wiekszy zasieg, mala traci praktycznie wszystko. Z drugiej strony jej podstep moze byc bardziej subtelny. Ale ja tez mialem dosc czasu, zeby sie przed taka ewentualnoscia zabezpieczyc i dziewczyna musi zdawac sobie z tego sprawe. Gerhard byl pod wrazeniem. -Interesujace - rzekl, gladzac podbrodek. - I mam z tego wyciagnac wniosek, ze najlepszym rozwiazaniem dla ciebie byloby mowic prawde, hm? -Bo to jest prawda! - powiedziala Bea z naciskiem. -Tak mowisz? No dobrze, daj mi to... Dziewczyna przekazala mu zapinke i z zapartym tchem obserwowala, jak von Klosky zbliza ja do niewidocznej osmioramiennej gwiazdki za uchem. Po czym jeknela w duchu, kiedy cofnal reke -Nic z tego. Nie mam jak Regulamin oczu na szypulkach - I Klosky zwrocil sie do Farquaharta, siegajac do kieszeni po detektor. - Lepiej ty to zrob. Thomas warknal, nie ruszajac sie z miejsca: -Ani mi sie sni. Nic a nic nie wierze tej... - Nie dokonczyl, nie bylo potrzeby. Gerhard wzruszyl ramionami i odwrocil sie do Bei. -W takim razie moze ty? - powiedzial, oddajac jej zapinke wraz z detektorem. Thomas jednym susem przyskoczyl do dziewczyny i gwaltownym ruchem wyszarpnal obydwa przedmioty z jej dloni. -Nie waz sie go dotykac! - zasyczal. -Tom! -Gerhard, czys ty...! -Zrobisz to czy nie? Dziewczyna nie klamie, masz na to moje slowo. Thomas zgrzytnal zebami, az echo ponioslo, i choc z oporem, niemniej przytknal zapinke do szyi von Klosky'ego. Nic sie nie stalo. Zadnej eksplozji, dziury w szyi ani innej dramatycznej niespodzianki. Male sztuczne znamie po prostu zniklo jak zgaszona latarenka. Westchnienie ulgi odbilo sie poglosem od scian tchawki i nawet Regulamin-Noel, przygladajacy sie calej scenie w milczeniu, rozluznil sie zauwazalnie. Bea poczula sie wyczerpana jak po ciezkiej pracy fizycznej. Zobojetniala i zrezygnowana osunela sie na dno kanalu. Gerhard ukleknal przy niej. -Mozesz powiedziec mi jeszcze jedno? -Slucham... -Jaka nagrode wyznaczono za moja glowe? -Och, na rany Ziemi! Czy to ma teraz jeszcze jakiekolwiek znaczenie? - Bea wzruszyla ramionami. -Prosze - nalegal von Klosky. Dziewczyna poslala mu smutne, przeciagle spojrzenie, a pot wdziecznym ruchem strzasnela swoje geste wlosy na jedna strone odslaniajac szyje. -Tu jest wszystko, sami mozecie sobie zobaczyc - powiedzial - jednoczesnie bialy prostokacik, nie wiekszy od paznokcia malym palcu, rozjarzyl sie pod jej skora. -A coz to takiego? - zaciekawil sie von Klosky. -To chyba jest... jej umowa - mruknal Thomas, zerkajac ponad jego ramieniem. Powietrze nad prostokatem zmetnialo i wypelnilo sie trzema kolumnami swietlistych piktogramow. Byly tam miedzy innymi dwa nic im niemowiace imiona i nazwiska: Petro Durqvartz i Hannibale Remmuerish-Sauria, byla rowniez wymieniona suma do wyplaty po przedstawieniu dowodow, ze wszystkie trzy cele zostaly "zdezaktualizowane". Na jej widok Thomasowi oczy rozszerzyly sie w bezbrzeznym zdumieniu. -Na wszystkie rany Drzewa, i-ile? - wybakal, omal nie krztuszac sie wlasnym jezykiem z wrazenia. - Piec milionow gloss? -Nie interesuja mnie juz - wyszeptala Bea ledwo slyszalnie. Na ulamek sekundy oslepil ich blysk jakby miniaturowej flary. Dziewczyna syknela z bolu, a w powietrzu rozszedl sie ostry swad spalonego ciala. Thomas z Gerhardem odskoczyli przestraszeni do tylu. -Deus, cos ty zrobila! - zakrzyknal do szczetu juz oslupialy Farquahart. -Zlikwidowalam... kontrakt - wybakala, nie patrzac na nikogo. -No przeciez widzialem! Czy ty masz...?! Gerhard, ta dziewczyna to absolutna wariatka! -Zaraz, bo chyba nie bardzo rozumiem - mruknal von Klosky, orientujacy sie raczej mgliscie w trakerskich obyczajach. - Jak to zlikwidowalas kontrakt? Bea nie odpowiedziala, ale Thomas byl zbyt wzburzony, by milczec. -Ano zlikwidowala, wypalila go, napietnowala sie! - wyrzucil z siebie jednym tchem, spogladajac z niedowierzaniem na jej skore, zaczerwieniona w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila jasnial maly prostokat. - Matko wszechzieleni, co ci odbilo? Czy ty w ogole wiesz, co to jest "czarny sygnal", idiotko? -Tak... - szept Bei byl niewiele glosniejszy od szumu powietrza plynacego tracheoduktem. -Wiesz? Wiesz? - Thomas az sie zlapal za glowe. - A to, ze praktycznie jestes juz trupem, zerem dla dzikich psow, o tym tak ze wiesz? -Wszystko mi jedno - odparla zrezygnowanym glosem. -Deus... - Wstrzasniety Thomas nie wiedzial, czy sklac jej kolosalna glupote, czy pochylic czola przed tak desperackim aktem skruchy. - Ale dlaczego? Po co w ogole bralas sie do tego wszystkiego? Dziewczyna milczala. Thomas podniosl sie i mamroczac pod nosem: "Slowo daje, kobiety nie moga nalezec do tego samego gatunku co my!", poszedl w glab tchawki. Gerhard przytrzymal go za ramie. -Wyjasnij mi - szepnal do Farquaharta na boku. Thomas westchnal ciezko, zerkajac przez ramie na kupke nieszczescia imieniem Beatrice. Oparta o sciane kanalu, z glowa przycisnieta do podciagnietych kolan sprawiala wrazenie istoty, ktora sila woli chce doprowadzic do swojego znikniecia ze swiata, raz na zawsze. -"Czarny sygnal" to informacja dla zleceniodawcow, ze wynajety przez nich tropiciel zlamal podstawowe warunki umowy, ze po prostu zdradzil - odparl ponuro. - Kazdy traker musi wiedziec, czym grozi zerwanie kontraktu, ktory podpisuje. -A czym? -Automatycznym dolaczeniem takiego, ktory sie wycofuje, do listy aktualnie sciganych. Ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest Cech. Ta mala to wolny strzelec, widac na kilometr. A wolnych strzelcow Cech nie cierpi z calego serca, bo mu psuja interes. I zawsze jest na nasluchu, wylapuje kazdy "czarny sygnal". Teoretycznie jest on zabezpieczony przed przechwyceniem na sto roznych sposobow. W praktyce jednak Cech dawno je wszystkie rozszyfrowal i pierwszy wie, ze jakas nowa czarna owca wlazla na jego teren. Nie popuszcza, dopoki jej nie odnajda, to kwestia honoru. Zreszta nie tylko dla nich. Wszyscy tropiciele, nawet niezrzeszeni, nie przepadaja za "drzazgami". I beda teraz na nia polowac bez wzgledu na to, czy ktos im to zleci, czy nie. -Skad ty to wszystko wiesz? - zdumial sie von Klosky. -Od Vikkiego... -Kogo? -Takiego jednego starego trakera. Emeryta, z ktorym przyjaznilem sie dawno temu, jeszcze w dziecinstwie. Nie znasz go, juz od szesnastu lat nie zyje. -Czyli ze ta mala nie tylko zrezygnowala z fortuny, ale jeszcze wydala na siebie wyrok? Moj Boze, ona chyba rzeczywiscie jest szalona! Pomyslec tylko, piec milionow! Tylko komu, do licha, moze az tak bardzo zalezec na jednym glupim agencie? -Kontrakt byl na trzech, nie tylko na ciebie jednego - przypomnial mu Thomas. -To prawda, niemniej... Synod i takie sumy! Wierzyc mi sie nie chce! -A moze to ktos z tych twoich, z Dolu? - zasugerowal Farquahart. -Kto wie? Wszystko juz wydaje sie prawdopodobne - mruknal Gerhard, przygryzajac warge. - Tylko ze wtedy te dwa pozostale nazwiska nie bylyby mi tak zupelnie obce... Zaraz, a moze... Tom, chodz, spytamy ja jeszcze o cos. -Badz czlowiekiem i daj jej juz spokoj - powiedzial Thomas zmeczonym glosem. - Zreszta ja tez musze usiasc, przepraszam... Odwrocil sie i powlokl w glab kanalu w poszukiwaniu samotnosci. Von Klosky wahal sie przez chwile, w koncu jednak podszedl do dziewczyny, wciaz trwajacej w tej samej, pelnej rezygnacji pozie. -Moge ci zadac jedno, ostatnie pytanie? Juz tylko z czystej ciekawosci, zapewniam. -Slucham, panie von Klosky - odparla stlumionym glosem, nie odrywajac glowy od kolan. -Mow mi Gerhard - zaproponowal von Klosky przyjaznie. - Powiedz mi, co tak naprawde siedzi w glowie Ramireza? -Wiedzialam! - Bea zasmiala sie gorzko i popatrzyla mu w oczy. - Ta przekleta ciekawosc kiedys zgubi nas wszystkich. To implant. I nie zadna tania masowka, ale cos znacznie powazniejszego. Jakis sekretny trezor albo infoteka, niemal na pewno wykonana przez rekodzielnika na indywidualne zamowienie. -Skad wiesz? -Uslyszalam sygnal przywolawczy. -Ja takze - wyznal Gerhard. - Ale myslalem, ze to tylko detonator... -A po coz ktos mialby umieszczac w czyjejkolwiek glowie sam tylko mechanizm autodestrukcyjny? -Znalazloby sie niejedno wytlumaczenie. -Ale nie w tym wypadku. Mialam czas sie o tym przekonac. -Wiec udalo ci sie zajrzec do srodka? - podniecil sie Gerhard. -Skadze! Chcialam, ale ten mnemon to prawdziwa forteca! Nie mialam najmniejszych szans! I to mnie wlasnie zgubilo - powiedziala, znizajac glos. - Nikt nie bronilby tak zaciekle dostepu do pustej skrzynki, pomyslalam wiec, ze wpadl mi w rece skarb, za ktory ktos moglby mi niezle zaplacic. No i prosze... -Kontrakt zniszczylas sama, nikt z nas cie do tego nie zmusil - zauwazyl Gerhard. Dziewczyna opuscila na powrot glowe, nie rzeklszy nic w odpowiedzi. -No dobrze, nie mowmy na razie o tym - powiedzial Gerhard pojednawczo, widzac, ze mala dopiero teraz zaczyna w pelni uswiadamiac sobie sytuacje, w jakiej znalazla sie przez swoj ani chybi pochopny krok. - Wiesz moze chociaz, jaki to typ zabezpieczen? -Wiem tylko tyle, ze jest nadzwyczaj wyrafinowany, absolutnie nie dla amatorow. To mnemon-samobojca, inteligentny i swiadomie skazony paranoja przez instalatora. Nie chce miec juz z nim do czynienia. Wam zreszta tez radzilabym zostawic go w spokoju. -Samobojczy implant, powiadasz. Do tego jeszcze inteligentny. Hm... - Gerhard sie zamyslil. - Znam pare sztuczek, ktore moglyby tu pomoc... -Wyrzuccie ten przeklety leb w diably, mowie wam! Koniecznie chcecie sobie napytac jakiejs biedy? -Biedy to my juz i tak sobie napytalismy, moje dziecko. - Von Klosky usmiechnal sie ponuro. - Wszyscy. ROZDZIAL 14 Kobiety! - pomyslal Thomas z rezygnacja, rzucajac plecak na dno kanalu. Wyjal buklak i usiadlszy z plecami wspartymi o chlodna, pomarszczona krzywizne sciany, pociagnal z niego porzadnie. Wzrok zawiesil bezmyslnie na jednej z plam bladoseledynowej fosforescencji, zamiast niej widzac zarosnieta twarz starego Vikkiego Traevervorta, jedynego trakera, jakiego znal osobiscie, i pierwszego prawdziwego przyjaciela w swoim zyciu, mimo ze dzielila ich kolosalna roznica wieku. Thomas zawsze mial szczescie do nietypowych znajomosci. A moze po prostu od malego ciagnelo go do ludzi, ktorzy mieli cos ciekawego i nowego do powiedzenia? A skoro nie mogl znalezc takich wsrod rowiesnikow...To wlasnie Vikki, podczas ich wspolnych wedkarskich wypraw na wegorze elektryczne, opowiadal mu o tropicielach, zwlaszcza tych z Cechu. Okreslenie to bylo bardziej zwyczajowe niz formalne, bo stowarzyszeni w nim trakerzy nie mieli zadnej stalej siedziby ani oficjalnie przyznanego statutu. Ale i bez tego tworzyli niezwykle zwarte i hermetyczne bractwo, spajane niepisanym kodeksem honorowym. Swej reputacji, jako glownego zrodla legendarnych dochodow, pilnowali zazdrosnie, z konkurencja ze strony przeroznych amatorow i wolnych strzelcow radzac sobie dwojako: skutecznie ich zniechecajac, jesli byli mierni, albo werbujac do swoich szeregow, jesli byli utalentowani. Jak Bei udalo sie umknac dlugim mackom Cechu, bylo dla Thomasa prawdziwa zagadka, a zarazem budzilo jego nieklamany podziw, jakkolwiek nieco przytlumiony swiadomoscia, ze to wlasnie Gerhard okazal sie obiektem jej polowania. I nagle dziewczyna po prostu zrywa kontrakt, ze scigajacego dobrowolnie stajac sie potencjalna ofiara! Czemu, na wszystkie rany Drzewa?! Czy on, czy w ogole ktokolwiek na jej miejscu potrafilby za jednym zamachem pozbawic sie wszystkiego? Jak wazny musialby byc powod (lojalnosc? uzaleznienie od adrenaliny? szalenstwo?), dla ktorego ktos chcialby zamienic majatek i rozglos na nieodwolalny wyrok? Bo tego, ze tropiciele - niewazne, cechowi czy inni - nie spoczna, dopoki nie zmaza hanby, jaka jej postepek okryl cale ich srodowisko, Thomas byl wiecej niz pewien. Tak jak i tego, ze o kolejnym podstepie z jej strony nie moglo byc mowy, jako zupelnie niewartym swojej ceny. W tej chwili Thomas widzial przed Bea tylko dwie drogi: sprobowac ocalic sie jakos na wlasna reke albo dolaczyc do nich w przekonaniu, ze co cztery glowy to nie jedna. Wybor jak pomiedzy skokiem z mostu a skokiem z mostu, pomyslal, szczerze wspolczujac dziewczynie jej niewesolego polozenia. A to, ze siedzial teraz z dala od niej, na zewnatrz nastroszony i oschly, bylo jedynie poza maskujaca szok i calkowite niezrozumienie motywow, ktore kierowaly zielonooka Bea. -Tom? - glos Gerharda przywolal go do rzeczywistosci. - Nie jestes glodny? -A co? -No bo siadles na Calaghanowych delicjach jak kwoka na jajach - zazartowal von Klosky. - Nie podzielisz sie? -O, przepraszam - zmitygowal sie Thomas i przysunawszy sie ze swymi manelami do reszty towarzystwa, wydobyl obydwa zawiniatka z plecaka. -A ty juz tak sie nie zamartwiaj. - Gerhard odwrocil sie do Bei, ktora siedziala caly czas na uboczu jak porzucona sierota. - Wszystko bedzie dobrze, zobaczysz. Chodz, zjedz cos, zaraz ci sie humor poprawi. Dziewczyna mogla byc nieobliczalna i miec jeszcze sporo innych wad, jednak sobkiem nie byla. Otarlszy ukradkiem zaczerwienione od lez oczy, wstala i bez zadnych demonstracji czy dasow podeszla do nich, z wdziecznoscia przyjmujac zaofiarowane jej miejsce przy "stole". Widzac, jak rozglada sie za czyms do siedzenia, Thomas odswiezyl w pamieci szczegoly otrzymanego od Vlada instruktazu i wkrotce egzoszkielet jego plecaka znow przeistoczyl sie w lezanke. Po tylu godzinach spedzonych na twardym dnie tchawki, aksamitno-czarna materia wygladala nader zachecajaco, dziewczyna wahala sie jednak, nie zapomniawszy, w jaki sposob Farquahart jeszcze niedawno na nia spogladal. W koncu przysiadla na skraju lezanki, unikajac jednak jego wzroku. Lepiej skupic uwage na apetycznej, martwej naturze u stop: skrojonym bochenku razowca na miodzie, platach suszonego miesa, kulkom apetycznie pachnacego ciasta, owocach... Bea zlapala pierwsza z brzegu pajde chleba, wgryzajac sie w nia z wyrazem niewymownej blogosci na twarzy. Thomas, ktoremu od glodu bardziej dokuczalo pragnienie, odkorkowal jedna z dwoch malych flaszek, wypuszczajac ostry aromat mlodego trunku w powietrze, i pociagnal gleboki lyk. Piwo, wspaniale i mocne, pieklo w jezyk od szczodrze dodanych przypraw, ponaglajac do przegryzienia go czymkolwiek, chocby kawalkiem wedzonej dziczyzny. -Wlasciwie, kim ty tak naprawde jestes, hm? - zagail, chcac przerwac niezreczna cisze, bo i Gerhard posilal sie bez slowa, i ta mala uparcie milczala, jakby razem z kontraktem wypalila sobie osrodki mowy. - I skad? -Ja? - Bea usmiechnela sie polgebkiem. - Jestem zupelnie nikim. Chcialam byc kims... innym, niz jestem, ale nie wyszlo. I dobrze. -Dobrze? No, nie wiem... - mruknal Thomas. - Wpakowalas sie w tarapaty po czubek nosa. Tylko po co, mozesz mi powiedziec? Nie chcialas nas juz lapac, zmienilas z jakiegos powodu zdanie, przestraszylas sie, wszystko moge zrozumiec. Czemu jednak po prostu nie poczekalas, az kontrakt zwyczajnie wygasnie? Wtedy stracilabys najwyzej honorarium, a tak... Dziewczyna przelknela i odrzuciwszy glowe w tyl, po raz pierwszy tego dnia zajrzala mu prosto w oczy. -A jesli ci powiem, ze to byl chwilowy, niepohamowany impuls, ktoremu sie poddalam i ktorego sama do konca nie rozumiem, to co, uwierzysz mi? Przekorny usmiech rozjasnil twarz Thomasa. -Tak. Bo to jest chyba jedyne prawdziwe wyjasnienie tego, co zrobilas. Inne tu nie pasuje. -Czyzby? - rzekla Bea z prowokacyjnym sarkazmem. - A moze to tylko kolejny z moich wyrafinowanych forteli? -Ze niby co? Wyslalas swoj czarny sygnal po to, zeby wszyscy pozostali lowcy nagrod mogli teraz latwiej wpasc na nasz trop? -Na przyklad. -A ja mam, na przyklad, po szesc palcow u rak i ogon - parsknal Thomas. - Dajze spokoj! Dziewczyna powrocila do swojej niedokonczonej kromki, a spojrzenie jej wielkich, inteligentnych oczu odplynelo w bok. -Moglabys nam przynajmniej zdradzic, skad pochodzisz? - Thomas nie rezygnowal. -Z Wierzcholka - powiedziala cicho, wybierajac jedna z kulek slodkiego ciasta. -Zartujesz! Z samej gory? -Tak. -Deus! Ale przeciez stamtad musi byc... Zaraz, niech no policze... Gerhard, pomoz mi. -Mnie raczej interesuje, w jaki sposob dotarlas z Apeksu az tutaj, na takie odludzie - odezwal sie von Klosky, do tej pory niewtracajacy sie do konwersacji. -Roznie - odparla Bea, rada, ze temat zmienil sie na bardziej neutralny. - Dawni przyjaciele ojca znalezli mi miejsce na promie kursujacym do poziomow Van Allena, a potem, jak sie dalo: tu jakas funkcjonujaca jeszcze winda lykowa, tam aerostat patrolowy, a przez konar to juz zwyczajnie, w wiekszosci na piechote. -Od Pnia? - Gerhard i Thomas powiedzieli to niemal rownoczesnie. -Zgadza sie. -Ale jak? Przez wszystkie przegrody, i w ogole... -Przeplynelam. -Przez przetoki? - Oczy Thomasa zrobily sie z niedowierzania dwa razy wieksze niz zwykle. - Sama? -Rzeczywiscie, paskudztwo, ale za kazdym razem to bylo tylko kilkaset metrow - odparla Bea beznamietnie. - A ja dlug tlenowy potrafie zaciagnac nawet na dwadziescia minut. -Rozumiem, ze z Zakazem tez jakos sobie poradzilas? - rzucil von Klosky domyslnie. -Z czym? Gerhard wyjasnil. -Nigdy sie z czyms takim nie spotkalam - zaprzeczyla, wzruszajac ramionami. -Szczesciara... - mruknal Thomas do siebie. Cos jednak nie dawalo mu spokoju w slowach dziewczyny. -Czekaj no, od Pnia? No to przeciez musialas isc przez nasz segment! Tylko po co az do Yorku, skoro moglas zalatwic Gerharda juz w Keshe? -A skad mialam wiedziec, ze Gerhard tam wlasnie sie ukrywa? -Kpisz sobie? - Podejrzliwosc na nowo odzyla w Farquaharcie. -Bylas w miescie i nie slyszalas nazwiska von Klosky? Co ty mi tu opowiadasz? -Prawde, nic wiecej! Nawet nie wiedzialam, ze tam w ogole jest jakies miasto! Przemknelam przez wasz segment bokiem, Lasem, i przepraszam, jesli go zlekcewazylam, ale w tamtej chwili mialam zupelnie inny plan w glowie! -Keshe widac jak na dloni, i to z niejednego miejsca...! - zaczal Thomas, umilkl jednak, poczuwszy na ramieniu koscista dlon. -Tom, uspokoj sie - szepnal mu Gerhard do ucha, widzac, jak niewinna z poczatku rozmowa szybko przeradza sie w sprzeczke. -Te szczegoly nie maja teraz znaczenia. Do Bei zas rzekl: -Jestem pod wrazeniem. Z Wierzcholka az tu, w pojedynke... Jeszcze chwila, a zaczne zalowac, ze przez nas zmarnowal sie taki trakerski talent. -Ja na pewno nie - szepnela dziewczyna, znow spogladajac bardziej na sciany tchawki niz na ktoregokolwiek z nich. - Odechcialo mi sie, zbrzydlo mi, wystarczy. -Tak nagle, hm? - mruknal Thomas z przekasem, nim zdazyl ugryzc sie w jezyk. -Wlasnie tak! - wyrzucila z siebie, zla juz na niego i rozgoryczona jego nieufnoscia. - Wy chyba caly czas myslicie, ze robilam to tylko dla tych wszystkich nagrod, dla pieniedzy, co? Diabla tam! Gdybym tylko chciala, moglam je miec bez wloczenia sie miesiacami po roznych zapadlych dziurach! Bez brudu, glodu, strachu i upokorzen, ktore musialam bez przerwy znosic, zeby w ogole cokolwiek osiagnac! Robilam to, bo byla to najtrudniejsza rzecz, jaka moglam sobie wyobrazic, niemal nie do pomyslenia dla takiej smarkuli z dekadenckiego Apeksu jak ja! Pewni ludzie doprowadzili mnie do ostatecznosci swoim zachowaniem i pogardliwymi opiniami, postanowilam wiec zagrac im na nosie i udowodnic, jak gleboko sie mylili. Pokazac im, na co mnie stac, i uswiadomic, ze moj los nie zalezy od nich! Tylko ze oni w ogole nie byli tego warci, dopiero teraz to zrozumialam... -O jakim losie mowisz? Zwierzyny sciganej przez wszystkich? W takim razie pogratulowac wyboru! -Och, przestan juz! - Zdesperowana Bea jeknela. - Zrobilam, co zrobilam, i koniec! A o tym, zeby sie wycofac, myslalam juz wczesniej. Rany Ziemi, przeciez ja nawet chcialam zawrocic, oddac wam te przekleta glowe, o wszystkim powiedziec, i gdyby nie ten wasz dziwaczny znajomy... -Jaki znowu znajomy? -No, Noel... Von Klosky natychmiast skorzystal z okazji, by zmienic temat. -A propos... - rzucil przez ramie, kierujac swoje slowa do czwartego z czlonkow ich malej grupy. Trafily one w pustke. Regulamin-Noel, jeszcze przed chwila przycupniety obok nich jak groteskowy sfinks, teraz oddalil sie gdzies niepostrzezenie. -Hej, staruszku! - zawolal von Klosky. - Gdzies ty zginal? -Slucham? - odpowiedzial znajomy glos z ciemnosci tuz poza kregiem swiatla, rzucanego przez luminar. -No chodzze tutaj, czemu sie tam tak chowasz? Beatrice juz sie oswoila, nie mam racji? Bea skinela niewyraznie glowa. Kiedy jednak slimaczy leb Regulamina wychynal z mrokow, skurczyla sie odruchowo. -Powiedz, czemuz to wlasciwie przedstawiles sie naszej malej poszukiwaczce przygod w taki sposob? - spytal von Klosky. -W jaki? - odpowiedzial Regulamin pytaniem na pytanie, przekrzywiajac swoje szypulowate slepia. -Jako Noel. -Za przeproszeniem twoim, Gerhardzie, a jak mialem sie przedstawic? -"Regulamin Protokolu" byloby chyba bardziej na miejscu, zwazywszy na okolicznosci - zauwazyl von Klosky z odcieniem dezaprobaty. Tak nieoczekiwanie ludzki byl rechot, jakim zaniosl sie Regulamin, ze Thomas, zaprzatniety swoimi pogmatwanymi myslami, az podskoczyl i rozejrzal sie zaalarmowany dookola. -Zwazywszy na okolicznosci, to jest akurat dokladnie na odwrot, przyjacielu - odparl Regulamin-Noel z usmiechem, ktorego, wprawdzie nie bylo widac, ale ktory wyczuwalo sie w kazdej glosce. - Czy ty na moim miejscu powiedzialbys: "Jestem funkcjonariuszem Prawa"? Smiem watpic. -Ja? - Von Klosky popatrzyl na niego dziwnie. - Ja to chyba troche co innego, nie uwazasz? -Czyzby, wyslanniku-specjalny-Ruchu-na-rzecz-Odnowy, Gerhardzie Adalbercie von Klosky? Trzy pary oczu wbily sie w Regulamina jak trzy strzalki w bycze oko. Oszolomiony Thomas zapomnial, o czym rozmyslal jeszcze przed sekunda, von Klosky momentalnie zesztywnial z nieprzelknietym kawalkiem chleba w ustach, a Bea wpatrywala sie w stwora juz nie tyle ze strachem, ile z ciekawoscia, zaintrygowana, co wyniknie z tego dialogu. -Nie wierze... - wyszeptal Gerhard, przelknawszy w koncu nabrzmialy mu w gardle kes. - Et te Brute...? -Brutus? Skadze znowu - zaoponowal Regulamin, jednoczesnie wysuwajac spod swojego karapaksu pare malutkich, groteskowych raczek. - Mozna? - spytal niewinnie, biorac w jedna kulke ciasta z serwetki. -Ee... P-prosze bardzo - baknal Thomas, oglupialy do reszty. Regulamin wepchnal sobie przekaske do geby, mlaszczac z ukontentowaniem. -Wysmienite, zupelnie jak ekierki mojej swietej pamieci drugiej zony - zamruczal, otrzepujac swoje smieszne lapki. - Wracajac do twojego porownania, Gerhardzie, to jest ono chybione i calkowicie nie na miejscu. -Czyzby? No to kim ty, do cholery, jestes?! - wybuchnal raptownie Gerhard. -Noel, po prostu - odparl tamten spokojnie. - Takie imie nadal mi stary pastor Loevenbeck, ktory zreszta niedowidzial i ponoc omal nie utopil mnie w chrzcielnicy, cha, cha! Po swoim ojcu nosze nazwisko Kreuff i, slowo honoru, nie mam zadnego sztyletu pod toga. -Jaki pastor? Jaki chrzest?! Co ty pieprzysz, do ciezkiej zarazy?! -zdenerwowal sie von Klosky. -I po co te inwektywy? - Noel wywrocil teatralnie oczami. - Normalny pastor, ewangelicko-augsburski. -Matko jedyna, przeciez cos takiego nie istnieje od wiekow! - zakrzyknal Gerhard. -A czyja powiedzialem, ze to mialo miejsce tu i teraz? - odparl Noel nonszalancko. Von Klosky przeczesal nerwowo swoje siwiejace wlosy, lypiac przy tym na starego pierdole jak na kogos, kto jeszcze przed chwila wydawal sie calkiem normalny, a teraz okazuje sie schizofrenikiem. -Raz jeszcze pytam: kim jestes i czego chcesz? - powtorzyl zmeczonym glosem. -Powiedzialem ci juz, Noel Kreuff - odparl tamten, nie uchylajac sie przed wyzywajacym wzrokiem von Klosky'ego. -Mam w nosie, jak sie teraz przezywasz! - rzucil Gerhard gniewnie. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi! -A jesli nie zechce odpowiedziec? - odparl Noel przekornie. Thomas pobladl na widok karabinu, ktory nie wiedziec kiedy znalazl sie w dloniach Gerharda. -Wtedy, jak mi Bog mily, udekoruje twoimi slimaczymi oczami sciany tej rury - wycedzil von Klosky z desperacja. - Bo ja juz fizycznie zaczynam miec tego cholernego Bizancjum powyzej dziurek w nosie! -W porzadku, uspokoj sie! - Groteskowe lapki Noela uniosly sie w obronnym gescie. - Przysiegam, ze ja ostatni mialbym w stosunku do ktoregokolwiek z was zle intencje i absolutnie nic mnie nie laczy z tymi, ktorzy zagieli na ciebie parol, kimkolwiek oni sa. A maskaradami jestem nie mniej zmeczony od ciebie... -Bez wymijajacego gledzenia, powiedzialem! - warknal Gerhard, lufe karabinu unoszac o dalsze kilka centymetrow. -Niepotrzebnie mi przerywasz, wlasnie zmierzalem do sedna - rzekl Noel uspokajajaco. - Parafrazujac nasza zielonooka Beatrice, moglbym rzec, ze w zasadzie ja tez jestem nikim, ot, zaledwie nikomu niepotrzebnym reliktem odleglej przeszlosci. A do tego jeszcze, wstyd to przyznac, beznadziejnym obsesjonatem. -He? -No widzisz, przyjacielu... - Noel westchnal. - Ty po prostu zwyczajnie pracujesz, wykonujesz swoja ciezka robote u podstaw, na zlecenie. A ja? Coz, ja od niepamietnych czasow usiluje jedynie wyrownac rachunki z pewna osoba. Szukam jej bezskutecznie od tylu dlugich lat, o niczym innym juz praktycznie nie myslac i nie majac poza tym wlasciwie zadnego innego celu w zyciu. Stalem sie jak kleszcz, uaktywniajacy sie w odpowiedzi na jeden tylko typ bodzca, ktorym w moim przypadku jest informacja, a chocby tylko jej cien, sugestia zaledwie, ze wokol mnie dzieje sie cos, co nosi znamiona dzialania tej osoby. I wlasnie... Czy moge byc szczery? -Na nic innego nie czekam - mruknal von Klosky, wciaz nie wypuszczajac karabinu z dloni. -Powiem zatem otwarcie: jestem tu przez was, tak, ale nie dla was. Obserwuje wasz interesujacy duet juz od dluzszego czasu i widze, jakim niezwyklym osrodkiem krystalizacji dla wielu kwestii jestescie, ile osobliwych rzeczy zaczelo sie dziac i ile starych, zakurzonych spraw niespodziewanie drgnelo, odkad niejaki agent von Klosky pojawil sie w pewnej sennej, na wskros przecietnej osadzie New Cheshire. Wam to niewatpliwie umknelo, ale ja jestem wyczulony jak sejsmograf. -O jakich sprawach mowisz? - Gerhard popatrzyl na Noela dziwnym wzrokiem. -O setkach roznych drobiazgow, kazdym z osobna na oko bez znaczenia, kiedy je jednak zsumowac... Czuje, ze, chcac czy nie, wywolaliscie prawdziwa lawine, ze obudziliscie sily, ktore od dawna wydawaly sie martwe jak wygasly wulkan... -Nic z tego nie rozumiem - baknal skonsternowany von Klosky, mimowolnie opuszczajac lufe. -A myslicie, ze ja rozumiem? - odparl Noel, dodajac filozoficznie: - Z drugiej strony, jakiz smiertelnik jest w stanie pojac opatrznosc albo tajemnicze dzialanie przypadku? Inaczej bowiem nie potrafie tego wytlumaczyc. To mowiac, jednym ze swych kikutowatych odnozy tracil delikatnie czarna sakwe z glowa Ramireza. Gerhard popatrzyl na nia zdziwiony. -O co ci chodzi? -O to, na przyklad, ze wasze wspolne, nieswiadome poczynania zaledwie w ciagu kilku dni zaowocowaly odnalezieniem czegos, czego ja, pomimo usilnych staran, nie moglem znalezc przez cale swoje zycie. -Implant? - domyslil sie z miejsca Gerhard. -Dwa implanty, przyjacielu. -Jak to dwa? - wyszeptal von Klosky, przy wtorze zdumionych westchnien Thomasa i Bei. -Ano, dwa. - Noel kiwnal swoim slimaczym lbem. - I wiem juz nawet, co skrywa jeden z nich. Niestety, zawartosc drugiego wciaz jest dla mnie zagadka, ktorej, jak sadze, nie rozwiaze bez waszej pomocy. -Naszej? - Gerhard zasmial sie, jakby uslyszal dobry zart. - Nie mam zielonego pojecia, jak to zrobic, moj drogi, nikt z nas nie ma. -Moze nie wiesz jak, ale za to masz czym - powiedzial Noel, kierujac na von Klosky'ego obydwie pary swych oczu. - Dysponujesz kluczem do skarbca. -Doprawdy? Ciekawym tylko gdzie? - Von Klosky rozejrzal sie teatralnie wokol siebie. -Tutaj - odparl Noel lakonicznie, miniaturowym palcem wskazujac plecak Gerharda. -Tu? O, nie, kochany, tu na pewno nie ma nic, co... -A neuromotor Hossana Kraushaara? -Ze jak? - Opuszczona lufa karabinu momentalnie powrocila do poprzedniej pozycji. - A ty skad o nim wiesz, zarazo? -Nie pamietasz, jak przylapales go na grzebaniu w twoich rzeczach? - wtracil sie milczacy dotad Farquahart. -Faktycznie, przypominam sobie - mruknal von Klosky, wpatrujac sie w Noela spod przymruzonych powiek. - Ty dwulicowy draniu! -Przepraszam, ale wtedy bylem jedynie ciekaw konstrukcyjnych szczegolow plecaka, nic wiecej! - usprawiedliwil sie pospiesznie Kreuff. -Akurat! - parsknal Gerhard. - Mozg Hossana do takowych chyba nie nalezy, nieprawdaz? -Wielce trafna uwaga. Dlatego tez wcale go tam nie szukalem, tym bardziej ze nie bylo potrzeby. Widzialem wczesniej, jak zabierales go z pobojowiska. -Widziales? A to dobre! Jakim niby sposobem? -Stara siec monitorow miejskich wciaz funkcjonuje bez zarzutu. -Nigdy nie slyszalem o zadnej sieci monitorow! -Nigdy o nia nie pytales - odbil pileczke Noel. - Zreszta nawet gdybys spytal, zbylbym cie pewnie jakas wymijajaca odpowiedzia. W koncu ja tez mialem prawo do swoich malych sekretow. -Coraz lepiej... - mruknal von Klosky pod nosem. Przez dlugie sekundy obydwaj mierzyli sie wzrokiem w milczeniu. Bea i Thomas nie przerwali go jednym slowem, siedzac cicho jak para dzieciakow na szkolnym przedstawieniu. Farquahartowi, ktorego czesto nawiedzaly przedziwne analogie, cala ta scena kojarzyla sie z aktem przemiany poczwarki w motyla. Albo wydobywaniem sie pajaka z jaja, sam juz nie wiedzial... -Do diabla z tym, Cheshire to w tej chwili i tak zamkniety rozdzial. - Gerhard westchnal, zrezygnowanym ruchem odkladajac karabin na bok. - Jedno mi tylko wytlumacz, a wlasciwie to nawet dwie rzeczy. -Slucham? - spytal Noel uprzejmie. -Neuromotor Hossana... Dlaczego sadzisz, ze moglby nam po moc w obejsciu zabezpieczen wszczepu w glowie Ramireza? --Ja nie sadze, przyjacielu, ja to wiem - odparl Noel, mocno akcentujac slowa i pochylajac sie nad czarna sakwa. -Prosze, prosze... - mruknal von Klosky ironicznie. -No dobrze, a ta druga sprawa? - przypomnial mu Noel. -Druga? No coz, zastanawialem sie tylko, do czego w ogole my ci jestesmy potrzebni? Przeciez mogles po prostu zabrac nam ten cholerny neuromotor i zniknac po cichu, czyz nie? -Dlaczego wiec tak nie zrobilem? - Noel zamilkl na moment, jakby szukal odpowiednich slow. - Mowilem ci juz, Gerhardzie: ty i Thomas jestescie jak soczewka ogniskujaca zdarzenia i katalizator przyspieszajacy bieg wypadkow. Nicia Ariadny, ktora, o ile instynkt nie zawodzi mnie tym razem., zaprowadzi mnie wreszcie do Minotaura. To po pierwsze. A po drugie, hm... Chyba sie do was przyzwyczailem. -Cos takiego... - baknal von Klosky pod nosem, po czym odwrocil sie i pogrzebawszy w swoim plecaku, wyciagnal zen czarny worek, identyczny z tym, w ktorym spoczywala glowa Hanna, tylko o wiele mniejszy. -Prosze - rzekl, podajac go Noelowi. - Zobaczmy, cos tam wykombinowal. Delikatnie Kreuff przejal neuromotor z rak Gerharda. Przez kilka sekund wazyl go w swoich maciupenkich dloniach, a potem ostroznie polozyl obok wiekszej sakwy. -No i co? - spytal von Klosky, widzac, ze na ulozeniu jednego worka tuz przy drugim na razie sie skonczylo. - Rozmysliles sie? -Nie - odrzekl Noel. - Ale zanim cokolwiek zaczne, musze sie w spokoju zastanowic. Spieprzyc cala rzecz mozna raz-dwa, a ja za dlugo czekalem, zeby pozwolic sobie teraz na jakis glupi blad. -Ile czasu zajmie ci to zastanawianie sie? -A bo ja wiem? - mruknal Kreuff, wywracajac oczami. - Tyle, ile trzeba. Rownie dobrze wszyscy mozecie sie troche zdrzemnac, przeciez musicie byc porzadnie zmeczeni. -Ja tam wytrzymam - sapnal Gerhard, niedwuznacznie dajac do zrozumienia, ze wciaz tak do konca nie ufa nowemu wcieleniu starego rezydenta straznicy. - Poza tym staram sie nie przepuszczac zadnej okazji do nauczenia sie czegos nowego. Tom, jesli chcesz, to mozesz... Kiedy jednak odwrocil sie do swojego mlodego towarzysza, znalazl go juz z zamknietymi oczami i z policzkiem spiacej Bei przytulonym do jego ramienia. * * * -...Zim-ne! Zim-ne! Zim-ne! - skandowal Calaghan, z szerokim usmiechem nalewajac mu kolejna porcje cudownie chlodnego piwa. Trunek znikal w gardle Thomasa jak w otchlani bez dna, lecz jemu wciaz bylo malo i Remus musial podac ojcu nastepny antalek. Vlad, Gerhard, Bea i lysy Anhawar, kazdy z wysilkiem dzwigajacy wielka, lsniaca od rosy beke, czekali tylko, by usluzyc mu w nastepnej kolejnosci. Pustoszal kubek za kubkiem, Andre zwijal sie jak w ukropie, a z pekatych barylek, kolyszacych sie na omdlewajacych pod ich ciezarem ramionach, drogocenny napoj wychlustywal na podloge, bezpowrotnie niknac w szparach pomiedzy deskami......Thomas otworzyl oczy i gwaltownie zamrugal, tak bardzo piekly go i lzawily. Wyschniete na popiol gardlo bezzwlocznie domagalo sie czegos wilgotnego, czegokolwiek. To wszystko przez ten koszmarny przeciag, pomyslal, oblizujac spierzchniete wargi. Odruchowo sprawdzil ochrone, ze zdziwieniem stwierdzajac, ze nie spal dluzej niz godzine. Zaczal na slepo macac dookola siebie rekami w poszukiwaniu manierki, nie bylo jej jednak nigdzie w poblizu. Polprzytomny i polslepy, przeklinajac w duchu swoja skleroze oraz czarne wnetrznosci Drzewa, podniosl sie niechetnie z zaimprowizowanego legowiska, zdecydowany znalezc cokolwiek do picia, chocby mial wyjsc stad i wrocic do Rzeki. Dobrze, ze przezorny jak zwykle Gerhard zostawil wlaczony na pol mocy luminar. Thomas nie przepadal ostatnimi czasy za noktowizja, zawsze mial potem lekki bol glowy... -...Niepotrzebnie pozwolilem ci z nim rozmawiac, ale sadzilem, ze psycholog jest z ciebie lepszy. Po jakie licho zdradziles mu prawde o jego obecnym polozeniu? W niczym mu nie pomogles, a tylko jeszcze bardziej przeraziles! - zaspany Thomas uslyszal pelen wyrzutu szept Noela i odpowiedz poirytowanego Gerharda: -Bzdura! Durqvartz skazal nieszczesnego Remmuerisha na bierne uczestnictwo we wszystkich podlosciach, jakich dopuszczal sie konstrukt, a ten do ostatnich minut mial oczy otwarte. Wiem to, bo sam mu je zamykalem! Wiec mi nie pieprz, ze wyjawilem Hannibale jakas szokujaca rewelacje, bo on doskonale wie, co sie stalo. -Watpie, Gerhard - odparl Noel, silac sie na spokojny ton. - Hannibale musial stworzyc sobie jakis mechanizm obronny, zeby nie ulec calkowitej dekoherencji. I moim zdaniem, stworzyl. -Niby jaki? -A taki na przyklad, ze otoczyl sie bariera patologicznej wrecz nieufnosci i podejrzliwosci, przez ktore filtrowal kazdy sygnal nadchodzacy z zewnatrz, i automatycznie odrzucal wszystko, co bylo zbyt straszne lub bolesne. Dla Remmuerisha to byla po prostu jeszcze jedna fikcja, przynajmniej do momentu, kiedy nieostroznie przekonales biedaka, ze jest inaczej. -Ale przeciez lamentowal, zeby zwrocic mu jego cialo, sam mowiles! Czyli ze jest w pelni swiadomy swojej sytuacji, wiec co ty mi tu opowiadasz... -To zupelnie co innego, Gerhard. I, bez obrazy, nawet nie bede ci probowac tlumaczyc co, bo jako nigdy nieodcielesniony i tak nie zrozumiesz. -Szlag trafil, po cos ty go w ogole ruszal? - mruknal Gerhard z wyrazna niechecia. -Ale ruszylem, i koniec - ucial Noel, zniecierpliwiony. - Wyrwalem Remmuerisha z letargu i dalem mu nadzieje, a to zobowiazuje. -Chcesz znac moje okrutne zdanie na ten temat? - rzekl Gerhard. - Skasuj go. Miej litosc i po prostu go skasuj, bo to najbardziej humanitarne rozwiazanie. Mechanizmy obronne czy nie, ten biedak to juz mantakes, kompletny swir, psychiczny strzep! Nie wmowisz mi, ze ktos, kto praktycznie wlasnymi rekami dokonal wiwisekcji swojego dziecka, mogl pozostac przy zdrowych zmyslach! Nie wspominajac juz o calej reszcie... -To nie on dokonal mordu na Enrike, tylko konstrukt - zaprotestowal Noel. -No oczywiscie, ze konstrukt, ale to nawet jeszcze gorzej. Jezu, Kreuff, przestan bawic sie w samarytanina i zostaw go w zaraze, bo tylko napytasz nam wszystkim nowej biedy, reinkarnujac nieszczesnika. -Nic z tego - odparl Noel z westchnieniem. - Teraz to juz nawet nie jest kwestia samego milosierdzia, ale... Chodzi o to, Gerhard, ze to wlasnie Hannibale jest najprawdopodobniej owym sladem, ktorego tak dlugo szukalem! Musze z nim porozmawiac! Gerhard usmiechnal sie kwasno. -A juz sie zaczynalem obawiac, ze to wszystko tylko z czystej dobroci twojego szklanego serca - mruknal drwiaco. -Nie musisz byc taki sarkastyczny - rzekl Noel dotkniety. -A ty nie musisz byc takim zakichanym hipokryta - odcial sie Gerhard. - Chcesz porozmawiac z Remmuerishem? W porzadku, rozmawiaj, tylko po co od razu regenerowac? Nie wystarczy ci Remmuerish taki jak teraz? -Nie - oparl Kreuff, krotko i stanowczo. - A Durqvartza i tak trzeba otworzyc, ten jeden, ostatni raz. Bez niego mozemy od razu wyrzucic glowe i zapomniec o wszystkim. -Zgnilec skorzysta z pierwszej okazji, zeby sie wydostac... - W glosie Gerharda zabrzmial najprawdziwszy lek. -Zaufaj mi, znam ryzyko i nie dopuszcze do tego - powiedzial Noel uspokajajaco. - Jest zreszta jeszcze jedna rzecz. -Mianowicie? -Ladunek w mnemonie. -Ach, to... Tym sie nie przejmuje. Nawet gdyby nic nam nie wyszlo, do tego czasu wszyscy bedziemy juz daleko. -I tak masz zamiar odwdzieczyc sie Calaghanowi za goscine? - spytal Noel z wyrzutem. -Andre? - zdziwil sie Gerhard. - Andre jest cale kilometry stad! -Co mu gowno pomoze, kiedy pieprznie tu rownowartosc jednej megatony! - zaperzyl sie nieoczekiwanie Kreuff. -Ile? - wyszeptal Gerhard zaszokowany. -Co najmniej jednej megatony - rzekl Noel z naciskiem. - A propos, jak dlugo jeszcze wytrzyma ta twoja staza? -Co najmniej siedemdziesiat dwie godziny - odpowiedzial Gerhard bez namyslu. -A moglbys to sprawdzic? - poprosil Kreuff. Von Klosky zacisnal usta, duszac w sobie jakas cierpka uwage, pochylil sie jednak nad glowa. Przez chwile manipulowal przy szarym panelu z rurkami, a kiedy powrocil do pionu, mine mial nietega. -Krew zalala! Ale jak to sie moglo stac? -I co? - spytal Noel. -Zostalo juz tylko dwadziescia procent mocy! Nie rozumiem... -Czyli jak dlugo jeszcze bedzie funkcjonowal? -Przy tym poziomie zasobow? Dwadziescia cztery godziny maksimum, ale raczej mniej, bo cos tu sie porobilo z zasilaniem. -A regeneracja mannekena potrwa co najmniej dwanascie godzin... - dodal Noel od siebie, nerwowo zakreciwszy szypulkami oczu. -Nie podoba mi sie ten twoj pomysl z Petro, jak diabli mi sie nie podoba! - wymamrotal Gerhard, z dezaprobata potrzasajac glowa. - Nie moglbys Remmuerisha po prostu przyjac jakos do siebie? -Moze i moglbym, ale to nie jest rozwiazanie. Hannibale ma juz serdecznie dosc dzielenia sie jestestwem z kimkolwiek. On po prostu musi jak najszybciej wydostac sie z tej przekletej mnemotycznej skorupy i odzyskac fizycznosc w jakiejkolwiek postaci. A ja co prawda sporo moge, ale stulbia nie jestem i nie podziele sie na dwoje. Trac oczy, Thomas zrobil po omacku dwa kroki i omal nie polecial na twarz, kiedy niespodziewana przeszkoda podciela mu nogi. -Deus, co tu jest? - wymamrotal, spogladajac w dol na ogon Noela, rozrosniety teraz i zaopatrzony na koncu w szesc wielkich, ostrych szponow. - Matko wszechzieleni, co ty sobie znowu wymysliles? I moglbys to stad zabrac, z laski swojej? Zabic sie mozna o te twoje przydatki. -O, przepraszam! - zmitygowal sie natychmiast Kreuff, przesuwajac ogon w bok. - Nawet nie zauwazylem, ze juz jest gotowa. -Co sie stalo, czemu swiecicie? - Thomas uslyszal za plecami zaspany, zachrypniety glos Bei. - Maddra, alez tu sucho! -No wlasnie - zawtorowal jej Thomas, rozmasowujac sobie stluczona lydke i jednoczesnie rozgladajac sie za manierka. - O kim wyscie rozmawiali? Co to za Durqvartz i Remmuerish? Manierka stala oczywiscie tam, gdzie ja zostawil, u wezglowia lezanki. Dziewczyna przyjela ja od niego z wdziecznoscia. -Dzieki - powiedziala, zlizujac ostatnie krople z warg i oddajac mu manierke. Thomas chwycil ja skwapliwie, z trudem powstrzymujac sie przed oproznieniem dwulitrowego pojemnika do samego dna. -No wiec? - ponownie zwrocil sie do Gerharda, ocierajac usta rekawem. - Powiesz czy nie? A moze to znowu jakis sekret? -Nie. Przypomnij sobie pozostale nazwiska z jej kontraktu. - Von Klosky ruchem podbrodka wskazal na Bee. Thomas zmarszczyl czolo, przywolujac w pamieci obraz swietlistych piktogramow, zawieszonych w powietrzu. Gerhard mial racje. -Faktycznie, widnialy tam takie. Ale podobno byly ci obce? -Bo byly - potwierdzil Gerhard. - Okazuje sie jednak, ze obydwaj to nasi starzy znajomi. -Znajomi? - Thomas sie skrzywil. - W zyciu o zadnym z nich nie slyszalem. -A Hossana znasz? Albo inaczej: znasz niejakiego Petra Durqvartza, alias Hossana Kraushaara? Farquahart na moment zaniemowil. -Cos takiego... - szepnal, nieswiadomie malpujac Gerhardowe zagryzanie wargi. - I ty tez sie dopiero teraz o tym dowiedziales? -Tak. -Sadzilem, ze wiesz o draniu wszystko... No dobrze, a ten drugi? -Nie domyslasz sie jeszcze? - odparl Gerhard, usmiechajac sie tajemniczo. -Gerhard, miej litosc! Kto to jest? -Pomysl chwile. Farquahart mial juz na koncu jezyka, ze test umyslowej sprawnosci zaliczyl wiele lat temu, kiedy skojarzenie rozblyslo nagle w jego glowie jak raca, a oczy rozszerzyly sie z niedowierzania. -A niech mnie, to Ramirez! Ten Hannibale Remmuerish to nikt inny, jak sam Hann Ramirez! Tak? Mam racje? -No prosze, zawsze mowilem, ze bystry z ciebie chlopak. - Gerhard pokiwal glowa z aprobata. -Deus mortus! - Thomas zlapal sie za glowe. - Deus pieprzony mortus, co to za menazeria?! Ja chyba jestem jakims wybrykiem natury, nikogo nie udajac! -Czekaj, bo z Remmuerishem to niezupelnie tak, jak myslisz. Nie jak z Durqvartzem, ktory swiadomie podszyl sie pod Hossana Kraushaara, wczesniej fizycznie eliminujac tego ostatniego. Remmuerish tak naprawde nigdy nie zginal, zostal tylko okradziony ze swej osobowosci i z ciala, ktore wbrew jego woli zamieniono w potworna marionetke zwana Ramirezem. -Nie bardzo rozumiem. -No to posluchaj... * * * Niewiele wspomnien bylo dla Thomasa rownie przykrych, jak jego pierwsze aresztowanie. Dokonal go zaledwie w kilka dni po rozpoczeciu sluzby u boku Gerharda. W Keshe nawet gwalt na prostytutce wciaz byl gwaltem, choc w tym wypadku kara bylo "tylko" wiezienie zamiast chlosty i dozywotniej utraty praw obywatelskich. Thomas nie mial wiekszych problemow z ujeciem brutalnego klienta, pozostalo mu tylko odprowadzic go do aresztu. Z niewiadomych przyczyn ich posterunek nie mial ani jednej celi dla pojmanych i straznicy musieli korzystac z publicznego wiezienia mieszczacego sie w starym domu Rady Miasta. Dla Thomasa bylo to pierwsze zetkniecie sie z warunkami, jakie tam panowaly, i przezyl to raczej zle.Magistrackie cele byly pudelkami - nie wiekszymi od solidnej szafy, pozbawionymi okien i cuchnacymi jak doly kloaczne. Byly tez dzwiekoszczelne i tak zaprojektowane, zeby nawet posilki mogly byc dostarczane wiezniom bezszelestnie. Kiedy wszedl do tej, ktora przygotowano dla jego podopiecznego, i w nozdrza uderzyl go nieprawdopodobny odor, a w oczy widok przypominajacy niedbale wybrany dol na smieci, z trudem powstrzymal sie przed kompromitujacym zwroceniem ostatniego posilku na wlasne buty. Karcerowy tymczasem z odrazajaca duma pokazywal mu liczne wglebienia w drewnianych scianach pozostawione przez skazancow, ktorzy ogarnieci szalenstwem w tych pozbawionych zewnetrznych bodzcow komorkach calymi dniami obsesyjnie atakowali belki, wylamujac sobie zeby i zdzierajac palce do kosci. Z ukontentowaniem przechwalal sie tez, jak to wymyslnie dreczy skazanych, co jakis czas otwierajac drzwi do celi i oznajmiajac nieszczesnikowi, ze jego wyrok wlasnie dobiegl konca. Potem przeprowadza ich rzetelnie przez cala procedure, ze skladaniem podpisu na protokole wyjscia wlacznie, zeby juz na progu wiezienia oznajmic biedakowi ze smiechem, ze tak tylko sobie zartowal. Thomas doskonale pamietal rozkosz, z jaka przemodelowal wtedy szczeke temu urzedasowi i jak jednym kopniakiem wpakowal go do smierdzacej celi. Koniec koncow, namowil pokrzywdzona kurtyzane do odwolania zeznan, gwalciciela zas ostrzegl, ze jesli jeszcze kiedykolwiek go dorwie, chocby na pluciu z mostu do Rzeki, tamten wroci do magistrackiego wiezienia, zanim jego plwocina zdazy doleciec do wody. Od owego czasu Thomas nie potrafil wyobrazic sobie gorszego miejsca odosobnienia niz lochy keshenskiego magistratu. A jednak mozna bylo trafic o wiele gorzej, na przyklad tak jak nieszczesny Hannibale Remmuerish... Dramat tego czlowieka zaczal sie na kilka lat przed tym, jak los zetknal go z niejakim Petrem Durqvartzem. Wczesniej Hannibale wiodl w miare spokojne, normalne zycie w jednym z dolnych habitoriow Wierzcholka, z zona, dwojka dorastajacych dzieci i oswojonym nanopnaczem, ktore wiecznie uciekalo ze swojej donicy. Mimo ze byl wybitnie uzdolnionym, a nawet blyskotliwym inzynierem ze swietnymi referencjami, przez dlugi czas nie mogl wydostac sie z kregu ekip nadzorujacych sluzy w dokach, remontujacych coraz bardziej zdezelowane platformy transportowe, a nawet przetykajacych zapchane rury na hydrofarmach. W koncu jednak zezowate szczescie o twarzy agenta jednego z najbardziej prestizowych konglomeratow konstruktorsko-spedycyjnych usmiechnelo sie i do niego. Ze swymi kwalifikacjami Hannibale z miejsca awansowal na swietnie platne stanowisko starszego projektanta w dziale technologii transportu. Nareszcie mial finansowa swobode, prace, ktora go satysfakcjonowala, i dosc czasu zarowno dla rodziny, jak i dla swojego nowego hobby pod tytulem "historia". Gdy pracowal w terenie z technikami i prostymi robotnikami, wysluchiwal niezliczonych opowiesci, anegdot, historyjek, legend i innych bzdur, zwlaszcza podczas rozwleklych przerw na posilki. Z poczatku tylko go one draznily i sprawialy, ze jadal sam na uboczu, nie chcac brac udzialu w rozsmieszajacych go dyskusjach tych, jak wtedy o nich myslal, prostakow i niedoukow. Z czasem jednak zaczal dostrzegac w wielu z owych fantastycznych legend wspolne dla nich wszystkich elementy, jakies ciemne, fascynujace jadro, ktorego powtarzalnosc nie mogla byc dzielem przypadku ani wyobrazni opowiadajacych. Jego z natury dociekliwy umysl nie potrafil pozostac obojetny na taki bodziec. Zaczal od studiowania publicznie dostepnych informacji i zrodel, szybko sie jednak zorientowal, ze miedzy nimi a barwnymi gawedami prostaczkow ziala gigantyczna przepasc. Oficjalna historiografia nie zawierala zadnych dramatycznych wydarzen, zadnych niedomowien ani bialych plam. Wszystko tu bylo uporzadkowane i logicznie wynikalo jedno z drugiego, jakby dzieje ludzkosci byly planem, realizowanym gladko i konsekwentnie. Dla inteligentnego, racjonalnie myslacego Hannibale istnialy tu tylko dwie mozliwosci: albo sfalszowane byly publiczne archiwa, albo wszystkie zaslyszane przez niego opowiesci byly jednym stekiem niedorzecznosci i fantazji. Na pierwszy rzut oka druga ewentualnosc byla bardziej oczywista. Z drugiej jednak strony Hannibale jak malo kto wiedzial, ze zadnego, ale to absolutnie zadnego projektu nie sposob doprowadzic do konca w zgodzie z poczatkowymi zalozeniami. Tysiace rzeczy moze pojsc zle i przecietnie polowa z nich idzie zle. Oficjalna wersja przeszlych wydarzen byla po prostu zbyt idealna, zeby mogla byc prawdziwa, a z kolei fantastyczne bajania byly zbyt... fantastyczne. Prawda musiala zatem lezec gdzies posrodku. Pytanie tylko, gdzie mial jej szukac? Stopniowo jego zabawy w czterech scianach kondominium przerodzily sie w powazna detektywistyczna robote. Wrocil do swoich towarzyszy z czasow pracy w dokach. Wielu z nich nie wpuscilo go nawet za prog, nie mogac zapomniec mu tego, jak gardzil wczesniej ich towarzystwem, a niektorzy takze z zawisci o jego nagly awans w spolecznej hierarchii. Byli jednak i tacy, ktorych radoscia napawal kazdy sluchacz. Hannibale skrupulatnie rejestrowal wszystko, co mowili, i nocami analizowal ich wypowiedzi. Wkrotce mial juz calkiem spora kolekcje nagran, a obraz, ktory sie zaczal spod nich wylaniac, byl tylez fascynujacy, co trudny do przyjecia. Hannibale sadzil, ze jest on taki z jednego podstawowego powodu: zbyt malo danych. Jak rowniez zbyt jednostronnych i po gawedziarsku udramatyzowanych. To zrodlo bylo juz niewystarczajace, postanowil zatem zwrocic sie w nieco inna strone. Choc niechetnie, nie byl bowiem czlowiekiem w najmniejszym nawet stopniu wierzacym, rozpoczal ostrozna indagacje w religijnych srodowiskach habitorium. W racjonalnej spolecznosci Wierzcholka zaden kult nie mial zbyt dobrych warunkow do rozkwitu i wszystkie one albo mizernie wegetowaly, nie chcac dac calkowicie za wygrana, albo przeszly przystosowawcza metamorfoze. Skromna gmina neowirystow przeksztalcila sie w jedno z lepszych centrow szkolenia formierzy, jeszcze skromniejsza komuna panwirystow prowadzila kilka calkiem dobrze prosperujacych klinik, w ktorych oferowali leczenie coraz to ostatnio modniejszymi metodami alternatywnymi, a mikroskopijna kapitula helenistow kojarzyla sie wszystkim nie tyle z dzialalnoscia wyznaniowa, ile z jednym z najszacowniejszych lektoriow. Totez kiedy Hannibale zwrocil sie do nich o pomoc w swoich historycznych studiach, spotkal sie z nieoczekiwanie cieplym przyjeciem. Jednak i tutaj dotarl niebawem do sciany, ktorej na imie bylo "dogmatyzm". Co prawda z teozofii poszczegolnych kultow udalo mu sie wycisnac jeszcze kilka interesujacych faktow, gdyby jednak nie szczesliwy traf, pozostalby w dalszym ciagu z legendami, malujacymi, najogolniej rzecz biorac, apokaliptyczna wizje zaglady swiata w odpowiedzi za grzechy przodkow. Tym szczesliwym trafem okazal sie pewien ekshelenista, ktory, wyrzucony przed laty z kapituly, powrocil do niej i nierozpoznany tam przez nikogo, najal sie do pracy w lektorium jako zwykly nocny stroz. Nigdy nie przedstawil sie inaczej, jak tylko "Ratownik", poczatkowo Hannibale staral sie go nawet unikac, bo stary byl nieprzecietnym dziwakiem, by nie rzec prawdziwym oblakancem. Jednak to, co tamten mu w koncu pokazal i opowiedzial, zaparlo Hannibale dech w piersiach. Sprawilo takze, ze swiat dookola niego niemal z dnia na dzien przestal byc ten sam. Stal sie zupelnie inny. Potworny. Po raz pierwszy Remmuerish poczul lek na mysl o tym, co jeszcze odkryje. Ale wycofac juz sie nie potrafil, i nastepne dwa lata spedzil na zdobywaniu kolejnych dowodow na to, ze rewelacje Ratownika nie byly tylko bajdurzeniami stetryczalego wariata. Przez ten czas zmienil sie nie do poznania, zmienilo sie takze cale jego zycie, choc, niestety, wcale nie na lepsze. Zdobywal wiedze, ktora kosztowala go coraz wiecej i wiecej, i to pod kazdym wzgledem. Z lagodnego optymisty, pogodnego i latwo nawiazujacego kontakt z otoczeniem, przeobrazil sie w neurotyka, melancholijnego, czesto nawet otwarcie pesymistycznego, a to nie bylo dobrze widziane w jego profesjonalnym srodowisku. Choc nie przestal byc systematyczny i zorganizowany, te cechy charakteru sluzyly jednak teraz jego pozazawodowej pasji, przez ktora z kolei nie dosypial i zaniedbywal obowiazki, zaprzatniety swoja idee fixe. Wspolpracownicy nie byli juz wobec niego tak kordialni jak dawniej, a szefostwo coraz mniej poblazliwie wysluchiwalo jego zapewnien, ze to tylko przejsciowy kryzys. Rzeczy w istocie mialy sie o wiele gorzej. Remmuerish staczal sie w nalog pozerajacy jego energie, zdrowie i finanse. Doszlo do tego, ze zaczal oklamywac najblizszych, wymyslajac historyjki o tymczasowych problemach z kontraktami i o zarzadzie, ktory chwilowo zostal zmuszony do obnizenia zarobkow wszystkim swoim pracownikom. W rzeczywistosci juz od jakiegos czasu Hannibale przelewal ponad polowe swoich dochodow na kilka sekretnych kont, z ktorych oplacal informatorow, regulowal rachunki za kopie dokumentow oraz kupowal specyfiki i implanty medyczne na uspokojenie nerwow. Najwiecej jednak wydal na wszczepienie sobie poteznego cogitmnemonu z wyrafinowanymi zabezpieczeniami dostepu, do ktorego przeniosl zgromadzone przez siebie archiwum. Na domiar zlego bakcyl paranoi, ktorego Remmuerish zdazyl w tym czasie polknac, wciaz nakazywal mu wzbogacac mnemon o coraz to nowe i kosztowne pulapki, a w koncu zupelnie odebral mu rozum. Zaledwie na kilka tygodni przed poznaniem Durqvartza, Hannibale dal sie bezmyslnie namowic przez tego samego, podejrzanego instalatora na jeszcze jeden im-plant, chociaz ten, ktory juz mial, wystarczylby mu z nawiazka. Po tym zabiegu stan jego konta z alarmujacego zamienil sie w beznadziejny. Hannibale stal sie bankrutem, niemogacym splacic nawet biezacych rachunkow za wode i pozywienie. Wszystko to w koncu musialo doprowadzic do katastrofy. W domu coraz czesciej dochodzilo do awantur, glownie o pieniadze, ale takze o seks, dzieci, pogarszajaca sie sytuacje towarzyska, O wszystko. Demoralizujaca atmosfera zaczela odpychac jego nastoletniego syna - chlopca wrazliwego i raczej slabego charakteru - od skloconej rodziny. Niegdysiejsi towarzysze zabaw Enrike, w wiekszosci dzieci z ich kondominium, zagladali do niego coraz rzadziej, za to on zaczal znikac z zupelnie nowymi, podejrzanymi przyjaciolmi, najpierw tylko na godziny, potem nawet na cale dnie. Hannibale probowal jakos temu przeciwdzialac, ale jego wysilki byly raczej pozorne, a poza tym nieustajace klotnie z zona i corka odbieraly mu wiekszosc energii i checi do walki o domowe ognisko. Ktoregos dnia Enrike zniknal na dobre i wtedy Hannibale sie przestraszyl. Nawet jego obsesja zeszla na dalszy plan. Przez trzy kolejne dni czekali, lecz na prozno. Zrozpaczeni zwrocili sie o pomoc do prywatnej agencji policyjnej, zeby uniknac niepotrzebnego rozglosu. Dyskretni komisarze przez ponad dwa tygodnie prowadzili poszukiwania, by powrocic jedynie z garscia informacji, ktore zjezyly Hannibale wszystkie wlosy na glowie. Z tego, co mowili, jego syn zadal sie z jakas wyjatkowo paskudna i niebezpieczna sekta, od jakiegos czasu infiltrujaca lokalne grona. Nazywali siebie Kosciolem Ostatecznego Rozgrzeszenia i nie przebierali w srodkach w pozyskiwaniu nowych czlonkow. Porwania, zmuszanie do uczestnictwa w rytualnych mordach, tortury, lamanie psychiki i brutalna indoktrynacja, to byly ich metody. Trudno przy tym bylo ich namierzyc czy inwigilowac, bo dzialali skrycie i ostroznie. Podstawowa jednostke organizacyjna stanowila niewielka, ruchliwa komuna, nigdzie niezagrzewajaca miejsca na dluzej niz miesiac. Niestety, te, ktora zawitala w sasiedztwo Remmuerishow, zidentyfikowano zbyt pozno i sekta znikla z habitorium, nim policja zdazyla cos powazniejszego przedsiewziac. -Prosze mi wierzyc, sprawa nie jest jeszcze zamknieta. Nasi ludzie w terenie zostali postawieni w stan najwyzszej gotowosci i jesli tylko rzeczona grupa wyplynie w jakims innym miejscu, a wyplynie na pewno, podejma wszelkie niezbedne kroki dla ratowania ofiar tej przerazajacej sekty. Na razie jednak to wszystko, co moge panstwu obiecac, przykro mi - zakonczyl w niewesolym tonie referujacy cala sprawe komisarz. Hannibale, zdruzgotanego i przeklinajacego poniewczasie swa idiotyczna pogon za jednorozcem, ogarnela czarna desperacja. Nie mial odwagi spojrzec w oczy swoich kobiet, minal wiec stojacego w progu policjanta i wybiegl na zewnatrz, kierujac sie ku najblizszej stacji wind. To bylo jedyne wyjscie, jedyna ucieczka od koszmarnej rzeczywistosci, ktora sam wyrezyserowal! Rzucic sie w dol z osobowej platformy i wydac krotka instrukcje w przestworzach posrodku habitorium, gdzie detonacja ukrytego w mnemonie ladunku wyrzadzi najmniej szkod... -Panie Remmuerish, pan zaczeka! - uslyszal wolanie za plecami. -Do licha z toba, kimkolwiek jestes! - pomyslal Hannibale gniewnie, nie zamierzajac zwalniac. Tamten jednak nie rezygnowal. -Na rany macierzy, no niechzesz sie pan zatrzyma! Panski syn... -Jego juz nie ma, nie ma! Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! -Ale ja wlasnie dlatego, panie Remmuerish! Wiem, gdzie szukac panskiego Enrike, slyszy pan? Hannibale stanal tak gwaltownie, jakby ktos chwycil go z tylu za wlosy. -Jak... Co?! Mezczyzna, ktory probowal go dogonic, byl niemlody, prawie tak wysoki jak on sam, i zupelnie z nikim sie Hannibale nie kojarzyl. Byl tez przy tuszy, a biegnac, zataczal sie i gubil krok w niezgrabnych susach. Widac bylo od razu, ze jest nietutejszy i ze slabsza grawitacja habitoriow sprawia mu niejakie klopoty. -Co pan opowiada? I kim pan w ogole jestes? - zwrocil sie Hannibale do nieznajomego. -Ach, Durqvartz moje nazwisko, Petro Durqvartz! - wysapal tamten. - Ja przepraszam najmocniej, ze tak na ulicy, ale po prostu nie zdazylem! Uprzedzily mnie te wydrwigrosz... to znaczy policja, no a potem tak pan wylecial, to co mialem robic? -Zaraz, my sie znamy? - spytal Hannibale nieufnie, choc z drugiej strony bardzo chcial, zeby slowa nieznajomego o Enrike znalazly jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistosci. -Poniekad, panie Remmuerish, poniekad - odparl tamten pospiesznie. - Choc bardziej poprzez nasze dzieciaki. -Co znaczy dzieciaki? Sugerujesz pan, ze jestesmy sasiadami? - Hannibale rzucil mu podejrzliwe spojrzenie. Jesli to byl jakis zartownis, zaraz go chyba udusi golymi rekami. - Z daleka widac, ze nie jestes pan stad. I nie przypominam sobie, zebym kiedykolwiek widzial pana w tej okolicy - rzekl sucho. -Bo i jak? Ja w waszym bablu dopiero jestem od niecalych trzech miesiecy - powiedzial tamten tonem usprawiedliwienia. - Z dolnych galezi sie tu przeprowadzilem, i ciagle jeszcze do tej waszej lekkosci ciezko mi przywyknac. Hannibale uniosl brwi zdziwiony. -Tym bardziej nie rozumiem, skad... - zaczal jeszcze ostrozniej. Tamten nie pozwolil mu jednak dokonczyc. -Przez dzieci, panie Remmuerish, juz mowilem. Panski i moj poznali sie jakies dwa miesiace temu. Gdzie, nie wiem, ale od razu bardzo sobie przypadli do gustu. I tu wlasnie cale nieszczescie - rzekl, a glos mu sie nagle zalamal. - Bo to moja wina, panie Remmuerish, nie upilnowalem. Ale mysli pan, ze samotnemu ojcu to latwo? A smarka jeszcze zawsze tak jakos ciagnelo do zlego, nie wiem, po kim on to mial. - Nieznajomy pociagnal zalosnie nosem. -Moglby pan przejsc do rzeczy? - zniecierpliwil sie Hannibale. -Panie Remmuerish, powiem krotko: pana i mnie dopadlo to samo nieszczescie. Bo oni mojego malego tez porwali! Hannibale natychmiast stracil cala rezerwe. -Och! I dlatego pan... - zaczal, lecz nieznajomy znowu mu przerwal i tym razem w jego glosie brzmiala wylacznie determinacja. -O nie, drogi panie, wyzalac to ja sie tu nie przyszedlem. Tylko spytac wprost, czy masz pan, z przeproszeniem panskim, jaja, zeby zrobic, co do kazdego ojca nalezy? -To znaczy? - spytal niepewnie Hannibale. -To znaczy, panie Remmuerish, wziac sprawy we wlasne rece, ot co! Pan wierzy, ze klocki przylozyly sie do rzeczy? Nie badz pan naiwny! Policja tutaj to tchorze i asekuranci. Zrobili tyle, ile im sie podobalo, a gdzie bylo ryzyko, tam nawet nie wetkneli nosa. I jeszcze za to wszystko zdarli z pana ostatnia skore, mam racje? Mowie panu, jak czlowiek sam czegos nie zrobi, to nikt mu nie pomoze, nikt nawet na niego nie nasika z wlasnej, nieprzymuszonej woli! Nieznajomy zamilkl na chwile, kontemplujac podlosc ludzkiej natury. -No dobrze, ale co pan konkretnie proponuje? - spytal Hannibale. - Jesli dobrze odczytuje panskie intencje, mysli pan o tym, zeby samemu odnalezc syna, tak? Bardzo to szlachetne i odwazne z panskiej strony, tylko gdzie mialby go pan szukac? -Widzisz pan - odparl na to Durqvartz, splunawszy przedtem z prostacka bezpretensjonalnoscia. - Bez obrazy, ale ja nie siedzialem z zalozonymi rekami. Mimo ze tak krotko tu jestem, zrobilem wlasne dochodzenie. I powiem panu, ze mam juz absolutnie pewny trop! -Jak to? To znaczy, ze wie pan, gdzie oni... gdzie moze byc moj syn? - wyszeptal podniecony Hannibale, a serce natychmiast zabilo mu zywiej. -To wlasnie caly czas chce panu powiedziec, panie Remmuerish - potwierdzil tamten ochoczo. - Co wiecej, wiem tez, ze obydwaj nasi chlopcy ciagle zyja. A przynajmniej zyli jeszcze do wczoraj - dodal nieco ciszej. -Skad ta pewnosc? - spytal Hannibale sceptycznie, broniac sie przed przedwczesna euforia. -Wierz mi pan, panie Remmuerish, ze gdybym jej nie mial, nie zawracalbym w ogole panu glowy. Ja jestem powazny czlowiek w nieszczesciu, tak jak i pan, i glupie zarty bynajmniej mi nie w glowie. -No dobrze, ale co dalej? -Dalej, panie Remmuerish, to trzeba dopasc drani i odebrac im naszych malych! - rzekl Durqvartz twardo. -Co? Sami we dwojke? - Hannibale uniosl brwi. - Przepraszam, ale jak pan to sobie wyobraza? -A kto powiedzial, ze we dwojke? - odparl Durqvartz pytaniem na pytanie, usmiechajac sie przy tym chytrze. - Mam paru starych, zaufanych przyjaciol, panie Remmuerish, ktorzy na pewno nie odmowia mi pomocy. Tylko ze nie tutaj. -A gdzie? -Tam, skad pochodze. No to jak? Idziesz pan ze mna czy wracasz pan do wind? Dla Hannibale, jeszcze przed chwila owladnietego przez samobojcze mysli, byla to propozycja nie do odrzucenia i Petro doskonale o tym wiedzial. Tym bardziej ze to wlasnie on, z cala premedytacja, zapedzil Hannibale na skraj przepasci, zlecajac najpierw uprowadzenie malego Enrike, a potem przekonujac wysmienitych, acz skorumpowanych policjantow o finansowych korzysciach plynacych z przymkniecia oczu na sprawe zaginiecia jakiegos malo waznego gowniarza. A teraz z wyrachowaniem obserwowal, jak Remmuerish polyka haczyk razem z wedziskiem. Nieszczesny inzynier byl kompletnie nieswiadom, co go spotkalo ani z kim ma do czynienia, nie zdawal sobie takze sprawy, jak wiele zawdziecza swojej manii przesladowczej. Gdyby bowiem Durqvartz wpadl na jego trop wczesniej, zanim tamten przeniosl cale swoje bezcenne archiwum do mnemonu, Hannibale nie zylby juz od wielu miesiecy. Na szczescie zabezpieczenia implantu okazaly sie zbyt wyrafinowane nawet jak dla doswiadczonego Petro i pozostawalo mu tylko doprowadzenie do sytuacji, w ktorej Remmuerish poda mu cale archiwum na tacy z wlasnej i nieprzymuszonej woli. Zegnali sie juz jak dwaj starzy przyjaciele, przy czym Durqvartz nie musial nawet specjalnie naklaniac swego "brata w nieszczesciu" do pospiechu, tak wielki byl entuzjazm ozywionego nadzieja Hannibale. Koniec koncow umowili sie w tym samym miejscu tuz po polnocy, poprzysiegajac sobie nawzajem zachowanie calego przedsiewziecia w najwyzszym sekrecie. Petro zniknal w zapadajacych szybko ciemnosciach, a rozgoraczkowany Remmuerish popedzil z powrotem do domu, by oznajmic dobre nowiny i przygotowac sie do drogi. O samym Durqvartzu nie wspomnial jednak ani slowem, a na indagacje o szczegoly odpowiadal krotkim: "Wszystko opowiem wam po powrocie, teraz nie moge. Najwazniejsze, ze Enrike zyje, i tylko o tym macie w tej chwili myslec". Potem spakowal najniezbedniejsze rzeczy, wzial troche pieniedzy, po chwili namyslu zniszczyl rowniez wszystkie rejestratory (chociaz juz wczesniej dokladnie je oproznil, przelewajac dane do swojego cogitmnemonu) i po szybkiej kolacji, spozytej w pelnym napiecia milczeniu, wyszedl z domu. Jego zona i corka widzialy go wtedy po raz ostatni. W ciagu trwajacej wiele dni wspolnej podrozy Remmuerisha i Durqvartza od coraz rzadziej zaludnionych szypul habitoriow, przez wymarla Strefe Buforowa, gigantyczne, w wiekszosci opustoszale i zaniedbane sektory Plaszcza, okalajacego centralne komory Pnia, niebezpieczny i jezacy sie od starych blokad labirynt wodociagow Lyka, az do jednego z jonosferycznych konarow, wywiazala sie miedzy nimi gleboka zazylosc, starannie zreszta przez Petra budowana i kultywowana. Hannibale, czlowiek z gruntu otwarty i towarzyski, w ciagu tygodnia wyczerpal wiekszosc neutralnych tematow do rozmowy i nawet nie zauwazyl, kiedy zaczal dzielic sie z Petrem swoja fascynacja sprawami z przeszlosci. Mowil o legendach, sprzecznosciach w zapiskach, niewyjasnionych bialych plamach i tym podobnych rzeczach, pragnac dowiedziec sie, co jego towarzysz o nich sadzi. Naturalnie Durqvartz okazal sie nadzwyczaj wdziecznym sluchaczem, szczerze podzielajacym wiele watpliwosci starszego projektanta Remmuerisha i kiedy wreszcie dotarli do konarowej osady, ktora na holomapce Petra oznaczona byla jako New Cheshire, Petro byl juz dla Hannibale "jak rodzony brat, ktoremu bez obaw moze powierzyc kazdy, nawet najwiekszy sekret". Ostatni akt dramatu rozpoczal sie od bojki z wataha miejscowych zlodziejaszkow, jedynego zdarzenia, ktorego Durqvartz vel Hossan nie zaplanowal, ale ktore i tak, koniec koncow, obrocilo sie na jego korzysc. W zamieszaniu poturbowani zostali obydwaj, Remmuerish jednak przezyl to znacznie dotkliwiej. Wychowany w unikajacym przemocy spoleczenstwie Wierzcholka przez kilka nastepnych dni nie mogl otrzasnac sie z szoku po tym incydencie i Petro zaczal sie juz obawiac najgorszego. Do momentu kiedy Hannibale podszedl do niego ktoregos wieczora i konfidencjonalnym szeptem poprosil o rozmowe w cztery oczy, z dala od ponurych braci van Graer. -Tutaj nikt nas nie podslucha - rzekl Durqvartz, zamykajac drzwi swojego prywatnego gabinetu. - A tak w ogole, to przydaloby sie zmienic opatrunek. Pokaz no... -Daj spokoj, nie teraz - zachnal sie Remmuerish, chociaz gleboka szrama na czole, pamiatka po nozu jednego z napastnikow w istocie domagala sie nowej porcji bandazy. - W tej chwili mam powazniejszy problem niz te zadrapania. -A mianowicie? - Petro popatrzyl na inzyniera z naglym niepokojem. -To. - Hannibale dotknal palcem swojej potylicy. - Moje archiwum. Ono i Enrike to wszystko, co jeszcze ma dla mnie jakies znaczenie w zyciu. Syna nieomal stracilem, a teraz boje sie, ze lata mojego wysilku tez moga przepasc. Przeciez wystarczy, zeby ktos stuknal mnie troche mocniej w glowe, i po sprawie! Petro, ty nawet sobie nie wyobrazasz, co by to byla za strata! -Domyslam sie, po tym, co mi mowiles... - powiedzial Durqvartz ostroznie. -Ach, to, co juz wiesz, to nawet nie jest jedna tysieczna calosci! - zakrzyknal Remmuerish z emfaza. - I kiedy pomysle, ze cala moja prace moze zniweczyc jakis jeden glupi wypadek! O siebie nie dbam, ale archiwum jest cenniejsze ode mnie i dlatego chcialbym, zebys je ode mnie przejal. Na wypadek gdyby... no, rozumiesz... -Dla ciebie wszystko, moj przyjacielu - odrzekl Petro, ledwie powstrzymujac sie od wydania tryumfalnego okrzyku. - Sam jednak mowiles, jak dobrze jest ono zabezpieczone. -To prawda - przyznal Hannibale. - Do tego stopnia, ze nawet ja mam ostatnio problemy z dodaniem nowych wpisow. Przeklety mnemon zarazil sie chyba moja chorobliwa podejrzliwoscia! Ale wciaz jeszcze mozna go zahibernowac, nawet na kilkanascie godzin. To powinno w zupelnosci wystarczyc, zebys zdazyl przerzucic z niego wszystkie dane gdzie indziej. -No coz, sprobowac mozemy - powiedzial Petro z wahaniem, ktorego w rzeczywistosci nie bylo w nim za grosz. - Moj brat to maniak na punkcie techniki i w swojej pracowni na pewno ma wszystko, co trzeba. A kiedy chcialbys, zebysmy to zrobili? -Im szybciej, tym lepiej - odparl Hannibale zdecydowanym tonem. -Nawet teraz? -Tak. Te kilkanascie minut, w czasie ktorych naiwny Remmuerish przekazywal instrukcje, byly dla Durqvartza jednymi z najdluzszych w zyciu. Wytrzymal jednak cierpliwie, a potem przeprowadzil inzyniera do malego operatorium. Na widok pomieszczenia wygladajacego jak jakas archaiczna sala tortur Hannibale poczul mimowolne mrowienie w kregoslupie, ale zimny ryj iniektora ze srodkiem usypiajacym uprzedzil jakiekolwiek pytania. Remmuerish osunal sie wprost w ramiona Petra, ktory przeniosl go ostroznie na operacyjna lawe, po czym, przysunawszy stojacy w rogu pracowni rejestrator, bez zwloki przystapil do otwierania mnemonu. Kiedy jednak dotarl w koncu do jego wnetrza i oszacowal ilosc zawartych w nim danych, mina mu zrzedla. Bylo jasne, ze rejestrator nie da rady przyjac archiwum. Nawet pojemnosc typowej kopiarki dusz bylaby za mala dla takiego morza informacji! Zirytowany Petro odsunal trojnog z rejestratorem. Coz, nie bylo nad czym deliberowac; archiwum musialo na razie pozostac w glowie Hannibale. A to oznaczalo, ze zamiast kilkudziesieciu minut czystej, przyjemnej roboty, znowu przez pare ladnych godzin trzeba sie bedzie babrac w galarecie. Klnac dosadnie dla poprawy nastroju, Durqvartz przygotowal caly potrzebny sprzet - bufor filtrujacy z zestawem sprzegiel, czytniki, zawiesine chirurgiczna z manipulatorem, dukty kwantowe i tym podobne drobiazgi - po czym z rezygnacja zabral sie do roboty. Stosunkowo najszybciej poszlo mu z ekstrakcja i zmatrycowaniem swiadomosci Remmuerisha, ale to zawsze lubil i mial w tym wprawe. Nieco wiecej czasu zabralo mu skopiowanie z niej wybranych aspektow, ktore po odpowiednim wzmocnieniu, doprawieniu i ostatecznym formatowaniu wprowadzil z powrotem do wyczyszczonego mozgu Hannibale. W ten sposob posluszna, calkowicie podporzadkowana Durqvartzowi zywa przechowalnia jego nowego skarbu byla praktycznie gotowa, i na tym w zasadzie mozna bylo poprzestac. Petro uwazal sie jednak za artyste i nie mogl odmowic sobie paru ostatnich "pociagniec pedzla" w rodzaju diabolicznie przyciemnionych rogowek, podkreconej ekspresji genow, odpowiadajacych za synteze hormonow wzrostu, czy zestawu implantow behawioralnych. -Jeszcze imie przydaloby ci sie wymyslic jakies nowe... - mruknal Petro, spogladajac na nieruchome cialo eks-Hannibale - ...bo ten "Remmuerish" brzmi jak rozdeptywana galka oczna. Moze Golem? Albo Frankenstein? Nie, okropnie pretensjonalne. Wystarczy, jesli cie zwyczajnie uproscimy. Powiedzmy, Hann Ramirez. Krotko, zlowrogo. Bardzo dobrze... Petro opadl na krzeslo, psychicznie znuzony. Wzial ze stolu blok z matryca umyslu Hannibale i machinalnie obracajac go w reku, zastanawial sie, co z nim poczac. Z technicznego punktu widzenia byl to odpad, ktory mogl wykasowac jednym niedbalym ruchem palca, ale troche mu bylo szkoda. Nie przez zaden sentymentalizm, bynajmniej, po prostu nie lubil marnowac dobrego materialu, z ktorego mozna bylo zrobic jakas oryginalny bibelot czy ktory chocby mozna zakonserwowac i zostawic sobie jako trofeum. Dodac jeszcze maly Lebensraummodule, symulujacy jakis wyjatkowo paskudny wariant ludzkiej egzystencji, to moglo nawet byc zabawne... Zaraz, chwileczke! Przeciez jest ten drugi wszczep! -Otoz to, damy cie tutaj... - zamruczal pod nosem, podlaczajac sprzeglo kopiarki do odslonietej bramki drugiego z implantow Hannibale. Sprawdzil szczelnosc polaczenia i ustawil tempo transferu na 0,43. - Bedziesz mial przytulnie jak w piekle. Trzeba bylo zostac przy inzynierce, biedny kretynie, a nie pchac nos w nie swoje sprawy. Kiedy wszystko bylo gotowe i przekaznik rozpoczal wdrukowywanie matrycy, Petro przeciagnal sie szeroko. Wlasnie wtedy drzwi do gabinetu otwarly sie nieoczekiwanie i do srodka zajrzal zaklopotany Maxel van Graer. -A ty czego tu? - rzucil Petro gniewnie, pospiesznie wypychajac przyglupa z pracowni. -Wybacz, Hossan, ale w miescie zrobil sie maly tumult. -Tumult? Z jakiego powodu? Maxel odchrzaknal glosno i wybakal: -No bo... tego... ktos przyprowadzil z powrotem Davrosa... Slyszac to, Durqvartz chwycil Maxela za bluze i jednym ruchem przygwozdzil do balustrady. -Co ty mi tu pieprzysz? Jak to ktos? - warknal, rozwscieczony. - Chcesz powiedziec, ze to nie Sigvarssen? -Ee... no nie... Petro momentalnie nabral nieprzepartej ochoty, zeby jednym ciosem poslac tego bezmozgowca za barierke. -Wy durnie skonczeni, to tak wykonaliscie robote? - zagrzmial w twarz Maxelowi, pod ktorym debowe tralki zaskrzypialy zlowieszczo. - Co wam powiedzialem? No co ja wam powiedzialem? Powtorz! -Wy-wynajeci porywaja starego... Georg i ja zglasz... amy sie na ochotnika z Rayem, w kopalni zalatwiamy jego i... i wynajetych, przeczekujemy tydzien, potem budzimy Davrosa, Sigvarssen wraca z nim do miasta i... i... - z trudem wybelkotal Maxel, wciaz potrzasany przez rozsierdzonego Durqvartza. -Wlasnie. I nasz bezwolny Sigvarssen, przy powszechnym aplauzie gminu, zostaje wybrany na nowego arcykonstabla Keshe. Proste jak sznur wisielca, prawda? A ty z czym do mnie przychodzisz?! -Slowo daje, mysmy zrobili wszystko tak, jak kazales, Hossan! - wyjeczal Maxel. - Naprawde, nie mam pojecia, jak tamten obcy mogl znalezc ciala, i... Georg byl wtedy na wachcie, nie rozumiem... -Nie rozumiesz? - syknal Petro z jadowita slodycza w glosie. - Znalazl, bo jak sie ma do czynienia z takimi idiotami, nie potrzeba nawet wielkiej tablicy z napisem "Tu lezy trup zaginionego szeryfa, zapraszamy uprzejmie"! Teraz przez wasza glupote znowu trzeba bedzie marnowac nie wiadomo ile czasu i pieniedzy na urabianie jakiegos nowego. Powiedz no mi, Max, czy istnieje na tym swiecie rzecz na tyle prosta, ze nawet ty i twoj rownie tepy brat nie potrafilibyscie jej schrzanic? -Ale Hossan, po co w ogole to wszystko? Przeciez sam moglbys udawac szeryfa... -Co? Ty sie jeszcze smiesz wysilac na myslenie? -No, ale... Dlaczego nie? -Nie zrozumialbys, nawet gdybym ci to wyjasnil, uzywajac klockow i patyczkow, pustolebcu. Zamknij sie juz lepiej, zanim do reszty strace cierpliwosc. Wiesz przynajmniej, kto przyniosl cialo? -Ee... tego, jakis calkiem nietutejszy, jak sie zdaje... - jeszcze lepiej - mruknal Durqvartz ze zloscia. - Chodz, pokazesz mi go. Durqvartz zamknal za soba drzwi do gabinetu, w ktorym po jego wyjsciu zapanowala kompletna cisza. Piec minut pozniej rozlegl sie cichy pisk, oznajmiajacy pustemu pomieszczeniu, ze transfer zawartosci matrycy dobiegl konca. Kiedy w kilka sekund pozniej Hannibale ocknal sie w kompletnych ciemnosciach, nie musial nawet zadawac sobie zadnych strasznych pytan. Petro go w tym wyreczyl. Na tym bowiem polegalo cale jego okrucienstwo, ze nie pozostawil miejsca na zadne niedomowienia. Remmuerish mial byc w pelni swiadom swojego polozenia i jego beznadziejnosci. Mial wiedziec i czuc, ze zostal zdradzony, wykorzystany, okradziony doslownie ze wszystkiego, i w koncu zamkniety w wiezieniu, z ktorego nie bylo najmniejszej mozliwosci ucieczki. Pozostal mu tylko jeden przymusowy przywilej: czy tego chcial, czy nie, bez zadnej mozliwosci interwencji, musial odtad obserwowac poczynania ciala, ktore mu odebrano i ktore zamieniono w piekielna marionetke. Durqvartz poinformowal go nawet o jednym z pierwszych zadan, jakie wyznaczyl dla jego nowego wcielenia. -Enrike!!! - zawyl Hannibale, lecz tego bezglosnego krzyku nie mogl juz uslyszec nawet on sam. ROZDZIAL 15 Przez dluzsza chwile Thomas milczal, wstrzasniety tragiczna historia inzyniera. Durqvartz zgotowal Remmuerishowi los gorszy od smierci i Farquahart, ktoremu znow stanely przed oczami keshenskie kazamaty, nie mogl sie zdecydowac, jakiemu uczuciu dac pierwszenstwo w swym sercu: zalowi nad pasmem Remmuerishowych nieszczesc czy raczej uldze, ze doczesne cierpienia Hannibale dobiegly konca.-Wyglada na to, ze spelnilismy dobry uczynek po dwakroc, usmiercajac te kukle - rzekl, chcac nieco rozluznic atmosfere. Ale jego gorzki humor nikogo nie rozbawil. -Watpie - szepnela Bea i zwracajac oczy na Gerharda, spytala: - On tam nadal jest, prawda? -Kto? -Hannibale. Wciaz jest uwieziony w implancie? -Tak - potwierdzil von Klosky polglosem. -I co zamierzacie zrobic? Chyba go tam tak nie zostawicie? -Sam juz nie wiem, co powinnismy uczynic. - Gerhard westchnal, trac zaschniete powieki. Odarte z wilgoci powietrze, nieustannie plynace we wnetrznosciach Drzewa, dawalo sie we znaki wszystkim. - Kreuff uparl sie, ze go wyciagnie i juz nawet wymyslil na to sposob, do ktorego, nawiasem mowiac, mam powazne zastrzezenia. Thomas nie mial zbyt wielkiego pojecia ani o technicznych zawilosciach funkcjonowania wszczepow, ani tym bardziej o zakletych wewnatrz nich duszach, totez przezornie nie wtracal sie z zadnymi niemadrymi pytaniami. Ale wychowana w technofilnym spoleczenstwie Apeksu Beatrice dobrze wiedziala, o czym mowa. Tylko jak, zastanawiala sie, dokonac transferu w tych prymitywnych warunkach? I do czego? -Zastrzezenia? Jakiego rodzaju? -Noel chce przeniesc Hannibale do mannekena. Dziewczyna popatrzyla na von Klosky'ego katem oka, niepewna, czy ten tylko sobie z niej zartuje, czy tez naprawde uwaza ja za taka ignorantke. -To chyba... oczywiste rozwiazanie - powiedziala ostroznie. - Gdzie jednak znajdziecie tutaj jakis wakujacy centron? Nawet w habitoriach nie jest o nie latwo, a co dopiero na takim odludziu. -Jeden juz mamy - mruknal von Klosky. -Prosze? - zdziwila sie Bea. -Mamy neuromotor Durqvartza - powtorzyl Gerhard, drapiac sie po brodzie. -Ach! - Twarz dziewczyny rozpromienila sie, jednak tylko na chwile. - Zaraz, ale czy on nie jest zajety? -Jest... -Graw, no to jak? Przeciez bez purgatorium nie usuniemy echa i Hannibale skonczy jako schizofrenik! -Tym bym sie akurat nie przejmowal, moje dziecko. -Ale to jest realne niebezpieczenstwo! -Na razie widze wiekszy problem. -Jaki? Gerhard wypuscil glosno powietrze. -Archiwum. Gdyby nie ono, neuromotor juz dawno bylby czysty jak lza. Jesli jednak mamy je obejrzec, potrzebny jest nam Durqvartz, i to Durqvartz w pelni swiadomy oraz z przywrocona lacznoscia ze swiatem zewnetrznym. -Durqv...? - Oczy dziewczyny rozszerzyly sie momentalnie. - Rany Ziemi, chyba nie chcecie go wskrzeszac?! Byla to tak absurdalna obawa, ze Thomas, dotad przysluchujacy sie w milczeniu tej pelnej obcych terminow wymianie zdan, zasmial sie w glos: -A slyszalas, zeby ktos kiedys zrobil z powrotem zywa swinie z salcesonu? Gerhard posiekal go jak pietruszke, dziewczyno, i dran nie zmartwychwstanie, chocby nie wiem jakie ciemne sily przyszly mu w sukurs. Bea wygladala na zmieszana. -To znaczy, ze zdefunkcjonowaliscie centron? W takim razie cala rzecz jest bez sensu... -Skadze znowu. Thomas mial na mysli jedynie korpus, z ktorego rzeczywiscie niewiele zostalo. - Von Klosky odchrzaknal. - Ale neuromotor Petra wciaz jest w pelni sprawny. Tymczasowo zablokowany, niemniej w kazdej chwili mozna go ponownie uaktywnic. -I Noel potrafi zregenerowac z niego kompletnego mannekena? -O ile czegos wczesniej nie sknoci i Durqvartz nie pokieruje procesem sam. - W glosie Gerharda zabrzmiala nuta autentycznej trwogi. - Co prawda, Kreuff twierdzi, ze jest swiadom ryzyka i ze nie da Petrowi szans na przejecie inicjatywy... Usmiech zamarl Farquahartowi na ustach. -Gerhard, co ty wygadujesz?! Przeciez Durqvartz nie zyje! Wykonczyles sukinsyna na moich oczach! -Nie, Tom, to byl tylko zwieracz - rzekl von Klosky z niejakim zaklopotaniem. - Unieszkodliwilem Petra na jakis czas, ale go nie zabilem. Przyznaje, to byl z mojej strony czysty oportunizm, bo unicestwiony i na zawsze bezuzyteczny Hossan... Jezu, co ty wyprawiasz?! Przez twarz Thomasa przebiegl nagly niekontrolowany skurcz. Przytkany wzburzeniem niczym smierdzacym kneblem, zerwal sie na rowne nogi i roztrzesiona reka wyszarpnal swoj karabin z olstra, odbezpieczajac go jednym ruchem palca. Von Klosky schwycil go za ramie, ale Farquahart wyszarpnal sie gwaltownie. -Zostaw! - warknal i kierujac lufe na Kreuffa, wyrzucil z siebie niemal blagalnie: - Powiedz, ze sie przeslyszalem, natychmiast mi powiedz, ze nie chcesz przywracac do zycia tego padalca Hossana, albo...! -Oczywiscie, ze nie - zaprzeczyl natychmiast Noel. - Reinkarnacja i regeneracja to dwie zupelnie odmienne rzeczy. -Nie widze roznicy! - prychnal Thomas ze zloscia. - To czy to, dla mnie brzmi tak samo! -Pozwol wiec, ze ci pokrotce wyjasnie - odezwal sie Kreuff tonem rodzica uspokajajacego przerazone ciemnoscia dziecko. - boznica polega na tym, ze zanim zezwolimy jednostce centralnej, czy tez neuromotorowi, jesli uzyc bardziej potocznego okreslenia, na regeneracje, najpierw wymazemy z jej paraneuralnego retikulum wszystkie komponenty wsadu Petra Durqvartza, podobnie jak on uczynil to wczesniej z tradycyjnym, chemosynaptycznym mozgiem Remmuerisha. Z oczyszczonego neurotaktylu odtworzymy pozniej juz tylko pusty recyp, gotowy na przyjecie nowej matrycy swiadomosci, ktora... Reka Thomasa zacisnela sie tylko mocniej na kolbie pulsatora, -Nie pieprz mi tu znowu tym swoim pokretnym belkotem! Jedna prosta odpowiedz: chcesz ozywic Durqvartza? Noel zakrecil oczami w desperacji. -Nie, Thomas, absolutnie nie mam zamiaru przywracac tego zasranca Petra do zycia, w porzadku? - odparl z naciskiem. - Chce tylko zadac mu kilka szybkich pytan, a potem od razu wykasowac i zrobic miejsce dla naszego Hannibale. Thomas opuscil lufe. -OK, skoro te kwestie mamy juz za soba, moze wreszcie przeszlibysmy do konkretow? Cos jeszcze? - Kreuff zaczynal sie juz wyraznie niecierpliwic. -Ta... regeneracja, ile to mniej wiecej czasu zabierze? - spytal Thomas. -Jakies dziesiec do dwunastu godzin, moze nawet mniej. Wszystko zalezy od sprawnosci neuromotoru. Dwanascie godzin! Deus! - Farquahart jeknal w duchu. Ile my jeszcze czasu zmarnujemy w tej przez nietoperze obsranej dmuchawie? Zamiast ratowac wlasne, ze wszech miar materialne skory, wyrzuca na smietnik pol dnia z powodu jakiegos Remmuerisha, o ktorego istnieniu godzine temu nie mieli nawet pojecia! Nie wspominajac o wodzie, ktorej skromny zapas skurczyl sie niemal do zera. Thomas zaczynal juz slyszec szelest, jaki, mial wrazenie, przy kazdym ruchu wydawalo jego cialo. -Regeneracja regeneracja, a archiwum? - dorzucil Gerhard. -Bez obaw, sam transfer to kwestia minut. -Trzeba je jeszcze przejrzec - zauwazyl von Klosky. -Ale chyba nie tu i teraz? - zdziwil sie Noel. -O tym juz ja zadecyduje. - Glos Gerharda stwardnial o ton. -Prosze cie bardzo. - Kreuff skrzyzowal swoje groteskowe raczki. - Zwaz tylko, ile informacji musial Hannibale zgromadzic w ciagu trzech lat swych iscie obsesyjnych poszukiwan. A tobie, o ile rozumiem, troche sie spieszy? -Spieszy, nie spieszy, a te baze danych i tak sprawdze, zanim rusze dalej - odparowal von Klosky. Zdesperowany, spragniony i zaczynajacy przejawiac pierwsze objawy klaustrofobii Thomas stanal po stronie Kreuffa: -Noel ma racje, mamy chyba wazniejsze sprawy na glowie niz kolekcja bajek jakiegos fiksata. Zreszta, co ci z nich przyjdzie, jesli wczesniej dopadna twoj tylek, hm? Tez jestem ciekaw, co znajduje sie w srodku, ale nie az tak, zeby mi rozsadek odbieralo. Skonczmy jedno, dotrzyjmy bezpiecznie do twoich, a potem mozemy przegladac to archiwum chocby do poznej starosci. -Chcialbym, zeby to bylo takie proste. - Gerhard westchnal. - Niestety, moze sie okazac, ze na Dole zupelnie zabraknie mi na to czasu. A poza tym bede tam potrzebowal wszystkich mozliwych atutow i przypuszczam, ze archiwum Remmuerisha moze mi kilku dostarczyc. -W jakim sensie? -Nie wiem jeszcze. Ale dlatego wlasnie musze sie z nim zapoznac, i to im szybciej, tym lepiej. Nie obawiaj sie, Tom, zdazymy ze wszystkim. -Oby... - mruknal Farquahart, niespokojny i nieszczegolnie przekonany raczej mglistymi wyjasnieniami Gerharda. Ryzyko mogl zaakceptowac, ale rzeczy robione prowizorycznie i w pospiechu zawsze napawaly go niechecia. Gdybyz jeszcze podzielal owo glebokie przekonanie von Klosky'ego, ze gra byla warta swieczki... -Czas ucieka, panowie - ponaglil ich Noel. -A masz juz wszystko przygotowane? - spytal Gerhard. -Na tyle, na ile to mozliwe. Bede jednak potrzebowal dodatkowej pary rak do pomocy. Ktos na ochotnika? Gerhard? -Powiedz mi tylko, co mam robic. - Von Klosky westchnal i zblizyl sie do Kreuffa. -Jeszcze moment... - rzekl Noel, podnoszac z dna tchawki niniejszy z czarnych workow. Rozsuplal go zrecznie i ostroznie wydobyl zen rozowawa bryle wielkosci piesci doroslego mezczyzny. Za pierwszym razem Thomas nie mial jakos ani czasu, ani tez szczegolnej ochoty na blizsze ogledziny "duszy" Hossana vel Durqvartza, totez dopiero teraz zauwazyl cienki peczek wystajacych z niej polprzezroczystych nici, niewiele grubszych od wlosa. -Aha, tu i tu... - zamruczal Noel do siebie, chowajac neuromotor z powrotem do sakwy. - Dobrze, zostawimy tylko mikroporty na zewnatrz, reszta niech siedzi w ekranowaniu. Malutkie rece Kreuffa pracowaly szybko i z wielka precyzja. Thomas obserwowal go z mieszanina przeciwstawnych uczuc. Jego umysl wciaz nie mogl jakos dojsc do porozumienia ze zmyslami w kwestii tej zagadkowej istoty. Rzecz jasna z faktami trudno sie spierac, ale poznac fakty to jedno, a zaakceptowac je i zrezygnowac ze starego wizerunku, uparcie tkwiacego w glowie, to juz cos zupelnie innego. Gdybyz jeszcze Noel wybral sobie jakas bardziej ludzka forme zamiast tej owadziopodobnej maszkary! Nie zeby wywolywala ona u Thomasa jakies szczegolne obrzydzenie, zdazyl sie z nia bowiem oswoic juz dawno temu. Wowczas jednak nie dostrzegal w tym przerysowanym robaku zadnego czlowieczenstwa, ktore teraz ukazalo sie w calej pelni, i zupelnie nie pasowalo Thomasowi do krabich nog, segmentow odwloka i oczu na szypulkach. -OK, Gerhard, jestes gotow? -Caly czas czekam. -W takim razie bierz - rzekl Noel, przekazujac neuromotor von Klosky'emu. - Trzymaj to w powietrzu, o tak... I pilnuj, zeby mnie nie dotknal. -Przeciez wiem. -Duzy dales prad zaporowy? - spytal Kreuff, wciaz wykonujac tajemnicze gesty swoimi miniaturowymi lapkami. -Nie pamietam dokladnie, ale z pewnoscia nie bylo tego wiecej niz piec amperow - mruknal Gerhard. - Co, chyba nie spalilem mu bramek? -Bramki sa w porzadku, ale musze wiedziec, jaki potencjal ma jego siatka, zeby mi przypadkiem nie przeskoczyl. Dobra, ustawie bariere na trzysta, powinno wystarczyc... - powiedzial Noel, po czym delikatnie uchwycil peczek owych blyszczacych nici, z ktorych po krotkim tasowaniu wybral dwie, i zaczal je bardzo powoli ciagnac do siebie. -Thomas, czy mozesz przyniesc tu glowe naszego przyjaciela Hannibale? - zwrocil sie w pewnym momencie do Farquaharta, nie przerywajac swojej pelnej skupienia pracy. Thomas bez slowa spelnil jego zyczenie i zlozyl worek tuz przy nogach von Klosky'ego. -Gerhard, zbliz teraz neuromotor do glowy... Jeszcze troche... Dobrze. -Co teraz? - Von Klosky popatrzyl na Noela, zagryzajac warge. -Chwileczke... - baknal Kreuff, zaprzatniety jakimis nader skomplikowanymi operacjami na niciach, ktore wyciagnal juz niemal na pol metra z neuromotoru. Po chwili podobne dwie wysunal sobie spod tulowia i za pomoca miniaturowych zlaczek podpial je w polowie dlugosci do nici Durqvartza, a konce tych wprowadzil ostroznie pod skore na glowie Ramireza-Remmuerisha, umacniajac je tam malymi klamerkami. -Zejdzcie mi z tylu, musze sie zakotwiczyc - rzekl do nich, a kiedy przesuneli sie poslusznie, zamachnal sie swoim kolczasto zwienczonym ogonem. Cztery pary szponiastych wyrostkow huknely glucho o dno tchawki i odbily sie od niej. -Chyba nie w ten sposob... - wymamrotal i powtorzyl uderzenie, zmieniajac nieco kat. Tym razem kolce wbily sie w podloze z odglosem topora rozlupujacego pien. -Chryste, wieki cale tego nie robilem! - wyszeptal. - No, jesli ktores z was potrafi sie modlic, teraz jest odpowiednia chwila. Przez nastepne kilkanascie sekund nic sie nie dzialo, a potem Noel zaczal sie trzasc. Rozdygotaly sie takze trzymajace neuromotor rece Gerharda, i Thomasowi zabralo chwile uswiadomienie sobie, ze jego przyjaciel nie drzy sam z siebie, ale ze to rozowa bryla mozgu Durqvartza tak wibruje, sprawiajac von Klosky'emu coraz wieksze klopoty z jej opanowaniem. Farquahart patrzyl na chaotyczne podrygi neuromotoru z coraz wiekszym niepokojem, zywo majac w pamieci obraz pelznacych z makabryczna determinacja szczatkow Durqvartza. Groza scisnela go za gardlo. Petro, zdawaloby sie juz tylko mroczne wspomnienie w umysle Thomasa, zyl nadal, a teraz najwyrazniej usilowal wyrwac sie na wolnosc! Rozowa bryla, szarpiaca sie jak schwytany w klatke ptak, rozjarzyla sie naraz wisniowym swiatlem. Na pomarszczonym czole von Klosky'ego, usilujacego z coraz wiekszym trudem zapanowac nad ciskajacym sie wsciekle neuromotorem, zablysly krople potu. -Tttrzymmmajzzesz ggo, ddo chchollery, bbbo zzzrobbi fuzje! - zakrzyknal Noel, trzesac sie juz jak rozklekotany parowy tartak. -Przeciez trzymam! - wycedzil Gerhard, zaciskajac szczeki z wysilku. - Tom, pomoz mi! Thomas doskoczyl do Gerharda i schwycil rzucajacy sie epileptycznie worek od dolu. Natychmiast poczul niewiarygodna moc, ktora w pierwszej chwili o malo nie wylamala mu ramion ze stawow. To bylo wrecz nadnaturalne, bo przeciez mozg Petra nie mial zadnych narzadow ruchu, a jednak rece Thomasa fruwaly jak oszalale na wszystkie strony! A potem neuromotor zaczal gwaltownie przesuwac sie w kierunku Noela i obydwaj z Gerhardem musieli zaprzec sie z calych sil w pofaldowane dno tchawki, by odciagnac czarna sakwe jak rozjuszona bestie za ogon. Polyskliwe nici tanczyly wsciekle, to wiotczejac, to znow napinajac sie jak struny, miotajac glowa nieszczesnego Remmuerisha, ktora, jakby nie dosc jej jeszcze bylo dotychczasowego maltretowania, szurala i podskakiwala im pod nogami niczym jakas upiorna lalka. Bea, ktora od dluzszego czasu siedziala tak cicho, ze wszyscy niemal zapomnieli o jej istnieniu, nie wytrzymala w koncu i poderwala sie z miejsca. -Dosc, przestancie! Thomas, prosze, zostawcie w spokoju to przeklete archiwum! Nie widzicie, co sie dzieje? Thomas, blagam cie, powiedz Noelowi, zeby sie rozlaczyl, poki nie jest za pozno! -Uspokoj sie! - wycharczal Gerhard spurpurowialy z wysilku. -Mezczyzni, a zeby was wszystkich bezdenna proznia! - zaklela dziewczyna i dopadla do tanczacej na dnie kanalu glowy, najwyrazniej z zamiarem pozrywania nitkowatych polaczen Noela z szalejacym mozgiem Durqvartza. -Nie! - wrzasnal Gerhard, az echo odbilo sie od scian tracheoduktu. Bea zatrzymala sie w pol ruchu, choc wyraz zacietosci nie chcial zniknac z jej twarzy. -Powariowaliscie wszyscy! - zakrzyknela z wyrzutem. - I to dla jakiegos glupiego mnemonu! -Jeszcze wczoraj sama omal... nie dalas sie dla niego zabic! - wykrztusil Thomas, siejac kropelkami potu na prawo i lewo. Zmuszona w duchu przyznac mu racje, dziewczyna zamilkla i cofnela rece od smigajacych w powietrzu nici. Nie potrafila jednak patrzec bezczynnie ani na rozedrganego jak gigantyczny kamerton Noela, ani tym bardziej na Gerharda i Thomasa, ktorzy z rekami zacisnietymi na neuromotorze jak szpony, miesniami napietymi do granic i nogami rozpaczliwie szukajacymi oparcia na najmniejszych nierownosciach podloza, przeciwstawiali sie demonicznej zywotnosci Petra Durqvartza. Chciala im jakos pomoc, chocby dodatkowa para rak, lecz wlasnie wtedy Kreuff wykrzyknal tryumfalnie: "Mam wejscia!" i jednoczesnie neuromotor, wyrwawszy sie w koncu z kurczowego uscisku obu mezczyzn, strzelil swietlistym zygzakiem z ekranujacej sakwy. Przez chwile mknal w gore jak rubinowa blyskawica, pociagajac za soba glowe swojego niedawnego niewolnika i naglym szarpnieciem podrywajac glowo-tulow Noela na kilkanascie centymetrow. Po czym, skreciwszy niemal dokladnie pod katem prostym, zaczal odplywac zakosami w strone glownego tracheoduktu. Odnoza Kreuffa zazgrzytaly o dno tchawki. -Niech go ktory lapie, do ciezkiej cholery, no lapcie go! - ryknal Noel, ktorego zaczela ciagnac potworna sila. -Glupcze, odlacz sie od niego! - odwarknal Gerhard, bez powodzenia usilujac na powrot schwycic lawirujacy neuromotor. Lecz rozsierdzony Kreuff nie mial zamiaru sie poddawac. -Nic z tego! - wyszeptal z zacietoscia, zapierajac sie o pofaldowane dno kanalu wszystkim, czym tylko mogl. - Nie teraz, kiedy jestem juz tak blisko! Choc w rzeczywistosci wszystko dzialo sie nadzwyczaj szybko, dla Thomasa czas jakby zwolnil. Noel przeciwstawial sie Durqvartzowi, Gerhard scigal umykajacy neuromotor jak niesforna muche, obydwaj krzyczeli do siebie, glowa biednego Remmuerisha dyndala w powietrzu niczym groteskowa choragiewka na przeciaganej linie, a on wciaz stal nieruchomo i kazdy szczegol tej sceny jawil mu sie z nadzwyczajna ostroscia. Mimo desperackich usilowan Durqvartza nici polaczen w dalszym ciagu powstrzymywaly jego ped ku calkowitej swobodzie, ale bylo tylko kwestia czasu kiedy w koncu poddadza sie determinacji ktorejs ze stron. Thomas zauwazyl naraz, jak pozostale z peczka szklistych przewodow, wystajacych z mozgu Durqvartza i dotad krotkich jak szczecina, zaczynaja sie raptownie wydluzac, rozcapierzajac w powietrzu i pelznac coraz zwawiej na boki. Deus! - pomyslal ze zgrozy w lot pojmujac, co sie dzieje. Ten scierwojad chce sie zakotwiczyc w scianach! Thomas nie mogl dluzej patrzec na bezowocne wysilki Gerharda i na przeklety neuromotor, niczym pilka do lataj-lapaj konsekwentnie umykajacy dloniom von Klosky'ego. Farquahart od razu przypomnial swoje szczeniackie lata, kiedy to jego druzyna regularnie zdobywala puchar za pucharem. Ale Gerhard najwidoczniej nigdy w to nie gral... Przez kilka sekund Thomas sledzil z pozoru chaotyczna trajektorie neuromotoru, predko wychwytujac prawidlowosc. A potem skoczyl i pochwycil rubinowo gorejaca bryle dokladnie w tym momencie, w ktorym chcial ja chwycic. Impet jego rzutu wystarczyl, by sciagnac szalejacy mozg Petra i przydusic do ziemi. Ale byl rowniez na tyle duzy, zeby poddaly sie wreszcie napiete nici, laczace Durqvartza z Noelem. Ten ostatni jeknal, nie z zachwytu jednak, lecz z bolu i przerazenia. -No i co, panowie? Zaskakujaco proste, kiedy wie sie, jak... - wysapal Thomas tryumfalnie... ...i natychmiast poczul dwa ostre uklucia w szyje, palace jak uzadlenia osy. Cos, niczym ogromny kafar, uderzylo go w tyl glowy. Uslyszal jeszcze jakies nerwowe komendy... -Sukinsyn sie zerwal! Niech krew zaleje... Thomas, zejdz z neuromotoru, slyszysz mnie? Zlaz z niego natychmiast! Gerhard, gdzie masz to cholerne ekranowanie? Kopnij trakty na bok, i zabierz mi tego narwanca, no rusz sie, do ciezkiej twojej zarazy! Nie z tej, z tamtej! Jezu milosierny, on juz sie z nim sprzagl! Farquahart, blok na wejscia! Predko, Gerhard, pomoz mi z tym! ...ale rozplynely sie one szybko gdzies daleko w tle, plaskie i nieefektywne. Thomas zanurzyl sie w innej rzeczywistosci... * * * Keshenski cech formierzy zywogruntu byl jednym z najskromniejszych liczebnie, jako ze formowanie nie bylo zawodem lekkim ani latwym do wyuczenia, tak jak rybactwo, warzenie piwa, czy nawet arbitraz ziemski. Ale i im trafial sie od czasu do czasu jakis nowy adept, i niezmiennie rozpoczynal swoja edukacje od wysluchania historii o miescie zwanym Remembrance. Mistrzowie cechu opowiadali ja ku przestrodze kazdemu mlodzienczo ambitnemu uczniowi, gotowemu z przejecia zapomniec, gdzie zyje.Ludzie z Remembrance, ktorzy popelnili ten grzech i uznali, ze Drzewo to w koncu tylko substrat posluszny ich woli i inzynierskiej wiedzy, zaplacili za swoja arogancje najwyzsza cene. Zachowywali sie we wlasnym segmencie jak dzikie swinie w polu, wiercac, tnac, rozszarpujac, i na wszelkie inne sposoby bezmyslnie torturujac zywa tkanke Drzewa, ktorego cierpliwosc, choc wielka, nie byla jednak bezgraniczna. Ktoregos dnia tamtejsi formierze, nie z zadnej koniecznosci, lecz po to tylko, aby umocnic sie w przekonaniu o wlasnym kunszcie i potedze, postanowili utworzyc sztuczne jezioro, spietrzajac wody Rzeki za jednym z wregow. Przez wiele miesiecy pracowali w upojeniu, ciagnac potezne przeslo w gore i stopniowo wyrywajac umeczona strukture z jej lezy. Az w koncu wreg, naprezony znacznie ponad zadane mu granice wytrzymalosci, przestal znosic takie brutalne traktowanie i odpowiedzial z cala moca. Zmagazynowana w nim ogromna energia uwolnila sie momentalnie, z katastrofalnymi skutkami dla mieszkancow Remembrance. Niczym puszczona cieciwa luku wreg powrocil do swojej poprzedniej pozycji, pekajac przy tym z hukiem w kilku miejscach. Jego konwulsji nie wytrzymal nawet zywosklon, ktory z przerazliwym jekiem rozwarl sie wielokilometrowa szczelina nad glowami oslupialych glupcow. Na miasto runely miliony hektolitrow spienionej wody, w przeciagu minut zabierajac ze soba wiekszosc ludzkich istnien. Tych, ktorzy nie mieli szczescia zginac od pierwszego uderzenia, pochlonela wsteczna fala, powracajaca do ruin po odbiciu sie od polnocnej przegrody. Los nielicznych biedakow, ktorym jakims cudem udalo sie ujsc powodzi, dopelnily wstrzasajace segmentem wtorne oscylacje wregu, spadajace gwaltownie cisnienie i wreszcie ostateczny chlod kosmicznej pustki. Kiedy dzien dobiegl konca, w ciemnym i lodowaciejacym segmencie nie bylo juz ani jednego zywego czlowieka. Thomas znal te historie, opowiadana i nieublaganie modyfikowana w miare uplywajacego czasu i rosnacej liczby tych, przez ktorych usta zdazyla juz przejsc. Jednak pomimo ubarwien centralny motyw wielkiej wody, spadajacej gigantycznym, karzacym wodospadem na glowy pyszalkow, pozostal niezmienny i byl jedyna analogia do tego, czego on sam teraz doswiadczal. Jak tamten spieniony zywiol spadl na mieszkancow przekletego miasta, tak teraz osunela sie na Farquaharta gigantyczna lawina obrazow, dzwiekow, swiatel, ludzkich glosow, zapachow czarnych, bialych oraz kolorowych piktogramow i innych znakow, uderzajac w jego sensorium huraganowym podmuchem i przytlaczajac swoim ogromem oszolomione neurony. Nie pozostal mu czas na jakakolwiek reakcje czy obrone; zostal zmuszony przyjac to wszystko, jak czlowiek przyparty do sciany przez nieustepliwy tlum, niezdolny nawet zaslonic sobie twarzy ramieniem. Musial patrzec, sluchac i czuc, modlac sie juz nie o to, zeby cokolwiek z tego chaosu zrozumiec, ale zeby po prostu wytrzymac jego napor... ZAPIS 03-18/6777 Dat zdarz.: 3 (p.t.g.)-21-??FILUM FORM: mplex ...Jakies ogromne hale, korytarze, podcienie albo patia (Thomas rozpaczliwie usiluje dopasowac swoj aparat pojeciowy do tego, co widzi), wypelnione nieprzeliczonymi masami ludzi, poruszajacymi sie we wszystkie strony w takim pospiechu, jakby kazdy czlowiek umykal przed czyms w panice... Wielkie, swietliste napisy wykonane nieznanym alfabetem, ktory jego komplant cudem jakims rozpoznaje i tlumaczy, z poczatku topornie, lecz ze slowa na slowo coraz sprawniej ("brammi 42-46", "kantarol pass-aport", "brytyskowe liny powietrzne", "uciesz sie kokakola", "hakayama lot nisko", "tojota zawiesi cie nawet w kosmosie", "stop! a za ta porysowana linia bedziesz ty sprawdzany wykrywalcem...(?)", "warsawa miastem zabaw olimpowych")... ZAPIS 03-19/6851 Dat. zdarz.: 2 (p.t.g.)-9-15FILUM FORM: m-pikt (archa) ...szamotanina kilkunastu ludzi w smiesznych uniformach z kilkoma w zupelnie innych odzieniach, w tle czyjs kobiecy glos: ...ujecie kolejnych czlonkow nihilistycznej grupy "Wolny Wszechswiat na lotnisku we Frankfurcie nie przypadkiem zbieglo sie z jeszcze jednym z serii skandali politycznych, jakie od przeszlo miesila wstrzasaja nie tylko Berlinem i Bruksela, ale praktycznie cala Europa. Wielu nas zadaje sobie pytanie: komu tak naprawde zalezy na zdyskredytowaniu naszych elit oraz destabilizacji systemu, ktory one reprezentuja?... ZAPIS 03-19/7003 Dat zdarz.: 2 (p.t.g.)-9-18FILUM FORM: skrit (archa) ...ZNIKNIECIE SLAWNEJ NORWESKIEJ NOBLISTKI... HELEN BJORG POWIAZANA Z SZALENCAMI SPOD ZNAKU... ZAPIS 03-19/7017 Dat. zdarz.: 1 (p.t.g.)-3-07FILUM FORM: m-pikt (archa) ...znieksztalcony jak w kropli wody, czarno-bialy widok z wnetrza przygnebiajacej klitki, oswietlonej jednym marnym luminarem; jakies koszmarnie kanciaste biurko i ludzie, znow w sztywnych uniformach, z ktorych jeden podniesionym glosem mowi do innego, siedzacego na obrzydliwym krzesle: ...w bialych rekawiczkach z takim rudym gownem jak ty! Przypominasz sobie moze ETA albo IRA, co? Kilkorgu z nich pozwolilismy zyc, tak dla czystego kaprysu. Do tej pory dostaja na nasz widok sraczki ze strachu. Zrozumiales mnie, synu? Wiec skoncz wsuwac te pierdoly o jakims Drzewie Apokalipsy, i zacznij z nami powazna rozmowe o Helen Bjorg i pozostalych czlonkach waszej organizacji albo przysiegam, ze wlasnymi rekami wyrwe ci twoje smierdzace jaja i wepchne do tej twojej aroganckiej geby!... Hej, co ty tam robisz, laluniu? Kto ci pozwolil to protokolowac?!... ZAPIS 03-20/7103 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-2-12FILUM FORM: skrit (archa) ...LICZBA OFIAR TRZESIENIA ZIEMI W ZURYCHU WZROSLAD DO 30 000... ZDJECIA SATELITARNE UKAZUJA BEZMIAR ZNISZCZEN SPOWODOWANYCH W CALEJ EUROPIE PRZEZ... ZAPIS 04-02/8002 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-??-?? FILUM FORM: mplex ...monstrualny, wielosetkilometrowy lemiesz przecinajacy obcy, niezmierzony teren... ogromne miasto wylatujace w calosci w powietrze jak kopniety stos patykow... rozchwiany obraz walacych sie lsniacych wiez, dymu, kurzu, miliona skrzacych sie odlamkow i tlumow oszalalych z przerazenia ludzi, ginacych pod spadajacymi na nich z wysokosci szczatkami... ZAPIS 04-02/8041 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-04-22FILUM FORM: skrit (archa) ...CALA AMERYKA W SZOKU PO ZNISZCZENIU WASZYNGTONU!... WIELEBNY HARRISON GRZMI: "CHOC GNIEW BOZY SPADL WRESZCIE NA SODOME I GOMORE, WIELE JESZCZE PRZED PANEM NASZYM PRACY, NIM CALKOWICIE OCZYSCI ZIEMIE Z GRZESZNIKOW!"... ZAPIS 04-02/8070 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-04-23FILUM FORM: m-pikt (archa) ...sie bezpieczny, choc to ponad tysiac mil od wybrzeza! Dobry Boze, nawet tutaj wszyscy czujemy nieustanne drzenie gruntu pod stopami, mimo iz znajdujemy sie w Cleveland!... Chwileczke, chyba ponownie mamy polaczenie z Lisa Perry... tak! Halo, Lisa? Cieszymy sie wszyscy ogromnie, ze znow jestes z nami! Liso, prosimy cie, powiedz nam, jak w tej chwili wyglada sytuacja w rejonie Pittsburgha, gdzie, jak wiemy, juz wczorajszej nocy odnotowano kolejna serie niezwykle silnych wstrzasow... Halo? Halo, Lisa? Halo?... Niestety, obawiam sie, ze znow stracilismy lacznosc... ZAPIS 04-02/8043 Dat. zdarz.: l(a.g.)-04-23/30FILUM FORM: skrit (archa) ...PREZYDENT USA "NIE MOZEMY DLUZEJ ODWLEKAC ROZWIAZANIA NUKLEARNEGO"... KATASTROFALNE SKUTKI DECYZJI PREZYDENTA USA... CHAOS I PRZERAZENIE W CALYCH STANACH ZJEDNOCZONYCH... BRON SKALARNA: OSTATNIA DESKA RATUNKU W WOJNIE Z "LASEM APOKALIPSY"?... ZAPIS 05-11/8305 Dat. zdarz.: 2(a.g.)-??-?? FILUM FORM: mplex ...niezliczone, rozedrgane swiatla w ciemnosci, wedrujace... las kolosalnych pieczarek, ktore rosnac w oczach, wspinaja sie ku blekitnemu zywosklonowi... niewiarygodnie wielka masa wody zblizajaca, sie szybko ku temu, ktorego oczami zafascynowany Thomas patrzy raz jeszcze na zaglade obcego swiata, glosny szum, przypominajacy... tlum wynedznialych ludzi na pierwszym planie, a daleko przed nimi niebotyczna sciana zaru, przyslaniajaca polowe horyzontu; obraz chwieje sie na wszystkie strony, jakby rejestrujacy stal na chybotliwej tratwie; ponury mrok, dym i unoszacy sie wszedzie popiol... jeszcze jedna grupa ludzi, obdartych i zdziczalych, rozszarpujacych zywcem dwoje innych, ktorych rozdzierajacy, gwaltownie urwany krzyk... niezwykly, zapierajacy dech w piersiach widok blekitnej krzywizny na tle upstrzonej tysiacem bialych kropeczek czerni, i wyrastajacych z niej kilku geometrycznie regularnych choinek, z balonikami na koncach galazek; Thomas nie potrafi okreslic rozmiarow dziwnych drzewek, nie ma tu bowiem zadnego ukladu odniesienia... ZAPIS 06-06/8539 Dat zdarz.: 2 (a.g.)-09-??FILUM FORM: skrit (archa) ...DRAMATYCZNE OREDZIE SEKRETARZA GENERALNEGO ONZ: "MUSIMYPRZETRWAC ZA WSZELKA CENE!"... ZAPIS 06-13/8707 Dat. zdarz.: 2 (a.g.)-l 1-28FILUM FORM: skrit (archa) ...po pierwsze, wyrzec sie wszelkich postaci religii, szczegolnie tych, ktore glosza wiare w jedynego i transcendentalnego Boga; po drugie, absolutnie porzucic aroganckie i bezprawne przekonanie o czolowej roli rodzaju ludzkiego w planie Stworzenia; po trzecie wreszcie, przyjac bez zadnych zastrzezen wszystkie warunki Poslancow Yggdrasill, bezwzglednie przestrzegac okreslonych przez nich limitow osobowych dla przesiedlencow, a przede wszystkim bezzwlocznie zaprzestac z gory skazanych na niepowodzenie prob zniszczenia ktorejkolwiek z megastruktur... ZAPIS 07-01/9001 Dat. zdarz.: 14 (a.g.)-20-34FILUM FORM: mplex ...pulsujace wscieklym karminem piktogramy: "NAJWYZSZY PRIORYTET!", a zaraz po nich oslepiajaco jasne wnetrze jakiegos pomieszczenia przypominajacego lejbwerk; kontrastujace z rzesistym swiatlem czarne, zakapturzone postacie; lezace na srebrnym stole, martwe cialo starszej kobiety, ktorej odjeto czerep, odslaniajac rozowy mozg; mnostwo kolorowych linek, naczynia z plynem, dwie pary czyichs zakrwawionych rak: ...A jesli jej EPHEMERe okaze sie uszkodzony? Nie sadze, zamachowiec nie mial o nim pojecia, w przeciwnym razie celowalby w glowe. Jest w porzadku, niemniej do czasu przygotowania dla niej dojrzalego receptakla bedziemy musieli przechowac ja... Nic z tego, nasza Kapitula przejmuje implant Helen Bjorg. Sami zadecydujemy, co z nim dalej zrobic. Wy jestescie juz wolni. Nie, tamtymi drzwiami... ZAPIS 07-14/9012 Dat. zdarz.:?? (p.tg./a.g.)-??-??FILUM FORM: skrit (archa) ...raz jeszcze "NAJWYZSZY PRIORYTET!", a potem ponad sto stron czyjegos dziennika... jest czytelny, bo komunikator zdazyl juz rozszyfrowac ten obcy alfabet, kazdy kolejny wpis w dzienniku oznaczony jest jednak data, ktora nic Thomasowi nie mowi... ZAPIS 09-32/9344 Dat. zdarz.: 215 (a.g)-??-??FILUM FORM: mpelx ...niezmierzony, zielonkawo zamglony przestwor... przelatujace z glosnym furkotem stado ptakow wielkosci gesi... Thomas stoi na pokladzie jakiegos napowietrznego okretu, wokol nerwowa krzatanina, harmider podnieconych glosow, nawolywania, ostro wykrzykiwane komendy, wszystko stlumione i mechanicznie znieksztalcone przez wielkie, szpiczaste helmy-maski... odziani w powloczyste habity ludzie z nieznanego rodzaju broni oddaja salwe za salwa, wielometrowe lufy wsparte o zawieszony nad przepascia reling... obraz kolysze sie, przyprawiajac Thomasa o mdlosci, w dali zawieszona w pustce cala flotylla baloniastych konstrukcji porusza sie w skomplikowanym kontredansie, dwie z nich spadaja w dol, plonac niczym wiechcie wyschnietej trawy, pozostale skrza sie nieprzerwanie od wystrzalow oddawanych przez zalogi statkow zbuntowanego Marcabusa, tylko skad on to wie?... ZAPIS 17-03/10028 Dat. zdarz.: rang 320?405(a.g)FILUM FORM: mplex ...jedna po drugiej, ciag sielskich scen rodzajowych, z ktorych jednak kazda konczy sie w dramatyczny sposob; znowu smierc i cierpienie w niezliczonych wariacjach, i prawie wszedzie pojawiaja sie ponure postacie w czarnych, a czasem czarno-czerwonych oponczach... ZAPIS 20-01/10225 Dat. zdarz.: ~550(a.g) FILUM FORM: mplex ...i znowu alarmujaco czerwienieje napis "NAJWYZSZY PRIORYTET!", zastapiony scena jakiejs ceremonii czy tez liturgii... procesja posuwajaca sie wokol przestronnej, wspartej na drzewiasto rozcapierzonych kolumnach nawy, zawodzaca monotonnie... na niesionym z przodu bialym sztandarze brak ozdob, jest jedynie szary napis: Tu duchessa, tu signora e tu maestra, Elena; za nim na prostej lektyce rownie skromna szkatula, i to wszystko... ZAPIS 24-01/10225 Dat. zdarz.:??(a.g)FILUM FORM: mplex ..."NAJWYZSZY PRIORYTET!" po raz kolejny, lecz podazajacy tuz za tym obrazek wyglada na zgola niewinny: dziecko pici zenskiej w pieluchach... tylko ze to wcale nie jest normalny, ludzki osesek, lecz nasladujaca go w najdrobniejszych szczegolach kukla, maly mannekenik, ktorego nawet rozdzierajacy placz jest przekonujaco czlowieczy: ...sie dowiedza? Od kogo? Teraz wiemy o tym juz tylko ty i ja. Jak to, a Malus? Na Matke, chyba go nie... ?! Przeciez przysiegal na Oltarz, ze nie powie! Nie badz naiwny! Kapitula wyciagnelaby z niego wszystko w ciagu jednej nocy. Tylko martwi dotrzymuja slowa, zapamietaj to sobie. I nie zmuszaj mnie, bym ci przypomnial, o co idzie gra oraz na kogo sie porwalismy. Pomoz mi raczej z mala Helen, musimy zniknac stad jak najpredzej, a jeszcze trzeba przygotowac wszystko do drogi. Czemu ona tak sie drze? Doprawdy, musiales wykazywac sie az taka dbaloscia o detale? Oczywiscie, ze musialem, nie udawaj idioty! No, nie gap sie tak, tylko pakuj reszte rzeczy... ...Thomas poczul, ze za moment utonie w powodzi informacji, fala za fala nacierajacych na jego wycienczone sensorium. Wszystko, co uslyszal i czego doswiadczyl w ciagu ostatnich kilku dni, wszystkie te rewelacje przekazane mu przez Gerharda, Andre, Noela, Karawaniarza, byly niczym w porownaniu z tym, czym bombardowany byl teraz jego umysl. Nie potrafil nawet okreslic, czy od rozpetania sie owej informacyjnej nawalnicy minely zaledwie sekundy, czy tez moze godziny albo cale dni... Wiedzial tylko, ze jesli natychmiast nie uczyni czegos, co odgrodzi go nieprzepuszczalna tama od tego zywiolu, jego mozg zamieni sie w bezuzyteczny kawal galarety. Pozostawalo mu wlasciwie tylko jedno wyjscie; nad siecia swoich implantow, teoretycznie majaca bronic go przed takim wlasnie szturmem z zewnatrz, juz na samym poczatku stracil panowanie, ale poliprocesora, ostatniej deski ratunku w sytuacjach zagrazajacych jego psychice, powinien moc dosiegnac. Jak plywak, walczacy z porywistym pradem, przedarl sie z poleceniem dla swojego wiernego obroncy. Pozniej pozostalo mu zaledwie kilka sekund, w czasie ktorych zdazyl jeszcze wycharczec nie wiadomo do kogo skierowane pytanie: -Kto to jest... ta... Helen Bjorg? I dopiero wtedy stracil przytomnosc. * * * Ocknal sie z bolem glowy, jakiego nie zaznal od bardzo wielu lat. Poliprocesor musial wylaczyc wszystko, nie bawiac sie w zadne subtelnosci. Strumien informacji juz nie plynal, tego Thomas byl swiadom, ale jego umysl, wolno powracajacy do siebie, wciaz rezonowal zawartoscia Remmuerishowego archiwum jak wielki dzwon. Nawet wowczas, kiedy byl nieprzytomny, podswiadoma czesc jego jazni nadal pracowala, probujac w biegu filtrowac, analizowac, sortowac i porzadkowac ten nieprawdopodobny zwal danych. I choc wprost z pamieci Thomas mogl odtworzyc najwyzej maly ulamek calego przekazu, to przynajmniej byl on teraz bardziej spojny i syntetyczny. I tak szokujacy, ze chlopak zerwal sie, momentalnie odzyskujac energie. Gdyby jeszcze wiedzial, ze w tym czasie przeniesiono go na lezanke, nie narobilby zamieszania, kiedy wywrocil sie razem z nia i przypadkiem uderzyl kogos, kto wykrzyknal zaskoczony:-Thomas, spokojnie! -Kto...? Bea? Och, przepraszam, nie chcialem... Deus, co za... Sluchaj, czy ty wiesz, ze my... ze Drzewo to mysmy... I nawet Kreuff, Matko wszechzieleni, Kreuff byl przy tym... nie, on to zrobil! Ale jak, przeciez... Drzewo nie jest, ono caly czas... Deus, Deus, Deus! Co oni zrobili?! Zabili tylu, tylu zabili, a teraz jeszcze... Och, Bea, Bea! I do tego ta Helen, prawdziwa, na rany Drzewa, niewiarygodne, ale ona zawsze byla prawdziwa, jak powiem o tym Vladowi... Zaraz, co ja wygaduje, przeciez biedak juz nie zyje! Deus! Musimy, natychmiast musimy ruszac dalej, musimy powiedziec... czy ty wiesz, ze ci na Dole... Ach, na jakim Dole?! Na Ziemi! Matko wszechzieleni, na Ziemi! My... Drzewo... my caly czas jestesmy na Ziemi! Dziewczyno, czy ty to pojmujesz?! Ale zaraz, przeciez to niemozliwe, przeciez nas uczono, ze Ziemia sie rozleciala... Albo chcieli, zebysmy tak mysleli... Och, Deus, Bea, niech mi ktos pomoze to wszystko zrozumiec! - Thomas belkotal bez ladu i skladu, w niebywalym podnieceniu usilujac wyrzucic z siebie wszystko naraz, podzielic sie z kimkolwiek tym przytlaczajacym brzemieniem wiedzy, o ktore co prawda sam sie w koncu prosil, podejmujac decyzje o opuszczeniu Keshe wraz z Gerhardem, lecz nie o tyle, na rany Drzewa! Nie o tyle naraz! -Wiem, Thomas, wiem... Ale teraz juz spokojnie... Prosze cie, usiadz, ledwo sie trzymasz na nogach - odparla Bea z kojaca czuloscia, a jednoczesnie postawila przewrocona lezanke i nakryla ja zrzuconym przez Farquaharta spiworem. -Zostaw, nic mi nie jest. Musze zaraz powiedziec Gerhardowi... - W glowie zawirowalo mu poteznie, a drzace kolana ugiely sie pod nim. Bea miala racje, byl slaby jak mucha... -No widzisz? Poloz sie jeszcze, prosze. Gerharda zreszta i tak w tej chwili nie ma. -Nie ma? Jak to nie ma? - zaniepokoil sie od razu Thomas. - Poszedl? Odszedl beze mnie?! -Och, Thomas, Thomas... Gerhard wybral sie tylko po wode, niedlugo powinien byc z powrotem. -Po wode... - Thomas odetchnal z ulga i opadl na miekkie poslanie. - Woda, wlasnie... Czy moglabys...? Bea, jakby tylko na to czekajac, podala mu buklak. Thomas zakolysal pojemnikiem; w srodku zostaly juz tylko marne resztki. -To wszystko, co mamy? - zapytal z niedowierzaniem. -Wszystko, i wszystko dla ciebie - rzekla Bea, patrzac mu w oczy z zaskakujacym cieplem. - Mozesz wypic od razu albo zostawic cos na pozniej, jak wolisz. Thomas zerknal na nia. Z jej zachowania znikla gdzies cala chlodna rezerwa, jeszcze niedawno wyraznie przez niego odczuwana. Przechylil buklak, wypil kilka malych lykow, i oddal go dziewczynie. -Tyle mi wystarczy. Reszte wez sobie - powiedzial cicho. -Nie, zaczekam na twojego przyjaciela. -No, wez - nalegal Thomas. Bea odebrala buklak z jego rak, rewanzujac sie promiennym usmiechem, od ktorego Thomasowi zrobilo sie goraco, a mroczna przestrzen wokol pojasniala o kilka tonow. Mroczna przestrzen... No tak, przeciez nadal tkwili w tej przekletej rurze. I byli sami. -Kreuff tez zniknal? - spytal zdziwiony. -Tylko na chwile. -Gdzie? -Kiedy ty spales, mielismy gosci. -Jakich znowu gosci? - przestraszyl sie Thomas. -Ach, nie! Nie takich, jak myslisz - uspokoila go dziewczyna. - Chociaz musze przyznac, ze w pierwszej chwili sama sie ich zleklam. Ale to tylko jacys tutejsi. Noel poszedl z nimi o czyms porozmawiac, sama za bardzo nie zrozumialam, o co mu chodzilo. Zapytasz go, jak wroci. Thomas kiwnal machinalnie glowa, wciaz zaabsorbowany obrazami z archiwum. -Powiedzialas, ze wiesz. Tak sobie tylko mowilas czy...? -Slucham? - odparla zdezorientowana nagla zmiana tematu. -No, kiedy zaczalem o Drzewie i o reszcie, przerwalas mi i powiedzialas: "Wiem, Thomas, wiem". -Bo wiem - odparla Bea krotko, odgarniajac spadajacy jej na oczy niesforny kosmyk. -Ale skad? -Stamtad co i ty. -Jak to? -Kiedy juz uporalismy sie z Durqvartzem i upewnilismy sie, ze nie grozi ci zadne powazne niebezpieczenstwo... -Zaraz, czyli ze zalatwiliscie w koncu tego scierwojada? -Definitywnie. -Jak? -Kiedy Durqvartz cie zaatakowal, myslelismy, ze juz po tobie, ze Petro ma cie w garsci. - Bea popatrzyla na niego tym swoim niesamowitym, przyprawiajacym o skurcz ledzwi wzrokiem, dla ktorego prawdopodobnie zadne meskie serce nie bylo dosc twarde. To musiala byc twoja najbardziej smiercionosna bron, Beatrice, pomyslal Thomas i natychmiast skarcil sie w duchu za swoj cynizm, bo dziewczyna absolutnie na niego teraz nie zaslugiwala. -Ale ty chyba jestes urodzony pod wyjatkowo szczesliwa gwiazda - dziewczyna mowila dalej. - Noel wytlumaczyl nam, co cie ocalilo. Widzisz, Durqvartz zerwal sie dokladnie w tym samym momencie, kiedy Kreuff wyszarpal od niego ostatni kawalek kodu do archiwum Hannibale. A ze sie raczej spieszyl, przekazywal na biezaco instrukcje do implantu, nie dbajac w tym momencie o to, czy implant zechce sie od razu pochwalic swoja baza danych, czy nie. Okazalo sie, ze implant chcial i gdy tylko wreszcie otrzymal pozwolenie, zaczal wyprozniac sie z informacji w lawinowym tempie. -To akurat juz wiem - mruknal Thomas, trac kark w miejscu, gdzie cieniutkie przewody pozostawily slady jak po ukaszeniu zmii. -Ale nie wiesz, ze na Durqvartza zwalilo sie to samo co na ciebie i ze przytloczylo go nawet skuteczniej. Niewiarygodne, ale okazales sie wytrzymalszy od tego drania - szepnela dziewczyna z nutka nieukrywanego podziwu. -Dzieki za komplement - powiedzial Thomas z przekasem. - No i co, sukinsyn eksplodowal w koncu czy jak? -Eksplodowac moze nie eksplodowal, ale nadmiar danych wtracil go w taki stupor, ze Noel nie mial juz wiekszego problemu z jego skasowaniem. -Czyli ze z Durqvartzem naprawde juz koniec? -Naprawde. Thomas westchnal gleboko. -A potem? -Kiedy bylo po wszystkim, Noel otworzyl wreszcie archiwum i pokazal nam, co bylo w srodku. -Chwileczke, przeciez to, co bylo w srodku, polecialo do mnie - zaoponowal Thomas. -To byla tylko projekcja. -Jak dlugo to trwalo? -Co? -Ta projekcja. -Okolo dwoch godzin, nie pamietam dokladnie. -Dwie godziny? Deus! Nic dziwnego, ze mi leb rozsadza... Bea potrzasnela glowa. -Dwie godziny dla nas, Thomas. Ty miales szczescie, bo straciles przytomnosc juz po minucie. Gdyby implant wpompowal w ciebie wszystko w szescdziesiat sekund... Lepiej o tym nie mysl- Thomas popatrzyl na nia zdumiony. -To ja odplynalem juz po minucie? Niemozliwe... - Podrapal sie z konsternacja po brodzie, szorstkiej od dwudniowego zarostu - czekaj no, przypominasz sobie moze te scene z oseskiem? Z tym malym mannekenem, ktory niby mial byc Helen... -Tak! - Bea usmiechnela sie do siebie. - Zapamietalam ja, bo Noel, kiedy to zobaczyl, zaczal klac na czym swiat stoi. -I w ktorym momencie to bylo? -Prawie pod sam koniec. Remmuerish okazal sie wyjatkowo systematyczny, zorganizowal swoje archiwum chronologicznie i... -Wtedy wlasnie stracilem przytomnosc - przerwal jej Thomas. Bea zaniemowila. -Co? Nie wierzysz mi? - odezwal sie na widok jej oczu ogromniejacych z oslupienia. -Graw, czlowieku, z czego ty jestes zrobiony? - wyszeptala w koncu, przygladajac sie Thomasowi jak zjawie z innego kontinuum. - Minuta! Przeciez po tobie nie powinno nic zostac! -Nie cieszysz sie, ze jest inaczej? -Glupek! - ofuknela go dziewczyna z udawana zloscia, po czym siegnela do kieszeni kombinezonu, ktory miala na sobie. Jak to sie stalo, ze Thomas zauwazyl to dopiero teraz? Pewnie dostala zapasowa sztuke od Gerharda, ale zeby byla az tak dopasowana? -Przez to wszystko bylabym zapomniala - rzekla, podajac mu na dloni rozowa drazetke. - Gerhard kazal mi przypilnowac, zebys to wzial. -Antidotum Dariusa... - mruknal Thomas i wzial pastylke. Byla duza i troche chropowata, nie chcac jednak wyjsc na prostaka, nie poprosil Bei o te resztke wody, ktora jej wczesniej oddal, i dzielnie przelknal rozowe swinstwo bez popijania. Zapadlo nieco krepujace milczenie, krepujace szczegolnie dla Thomasa, ktory nagle na nowo odkryl nieodparta seksualnosc siedzacej przed nim kobiety. Deus, zeby tylko seksualnosc! Z tym jeszcze jakos by sobie poradzil, choc w istocie kosztowalo go wiele wysilku, zeby nie wgapiac sie jak ostatni sztubak w jej nieprawdopodobnie ksztaltne piersi, z sutkami rysujacymi sie ostro pod wyzywajaco napieta materia podroznego uniformu! Najgorsze (najwspanialsze, najbardziej zachwycajace na swiecie!) byly te jej ogromne, zielone jak mech oczy, ktore wpatrywaly sie w niego z rozbrajajaca otwartoscia i zaufaniem. Lecz we wzroku dziewczyny krylo sie o wiele wiecej, i to, nawet bardziej od glosnego nawolywania jej az do bolu ponetnego ciala, ambarasowalo Thomasa. Nie nawykl do takich emocji w obecnosci drugiej plci, do tej pory zaspokajal swoje potrzeby po tym wzgledem w znacznie mniej wyrafinowany sposob i bez angazowania glebszych uczuc. I jesli zaraz nie znajdzie jakiegos neutralnego tematu... -Dziwna z ciebie istota, Beatrice - wyszeptal w koncu, uciekajac wzrokiem ku scianie tunelu. - Ten twoj spokoj, jakby to wszystko zupelnie nie zrobilo na tobie wrazenia. Slowo daje, trudno cie zrozumiec. Wpierw narazasz sie na smiertelne niebezpieczenstwo, zeby zdobyc ten przeklety implant, a teraz, wlasciwie nic. -A co, wolalbys mnie w roli rozhisteryzowanej idiotki? - odparla Bea przekornie. -Deus, oczywiscie, ze nie! Ja tylko... Mnie po prostu trudno pojac, ze ktokolwiek moze nie byc czyms takim wstrzasniety! -A wiesz dlaczego? - Bea wsparla swoj delikatnie rzezbiony podbrodek na piastce i jeszcze glebiej zajrzala mu w oczy. -No? Dlaczego? -Bo jestes urodzonym naprawiaczem swiata - odparla z niewymuszonym usmiechem. -To ma byc komplement czy jakis przytyk? - spytal Thomas podejrzliwie. -Mysle, ze komplement. Zazdroszcze ci tego, choc z drugiej strony watpie, czy chcialabym sie z toba zamienic miejscami. Mnie nigdy nie bylo stac na luksus marzen o zakonczonych zwyciestwem zmaganiach z podlosciami tego swiata. Wystarczalo mi w zupelnosci, ze musialam walczyc o sama siebie. Co wcale nie znaczy, ze jestem jakas zimna, wyrachowana suka. -Alez ja wcale tak nie mysle! - Thomas zarzekl sie gwaltownie. -Przeciez wiem... - uspokoila go Bea. - A moj obecny spokoj zawdzieczam Gerhardowi. Zaaplikowal mi podwojna dawke relaksatu, bo bylam w szoku. I dlatego tez tak sie zdumialam, kiedy powiedziales, ze caly ten ladunek potwornosci eksplodowal w twojej glowie w jednej minucie. Wciaz nie moge pojac, jak ty to wytrzymales. -Widocznie tak musialo byc - mruknal Farquahart filozoficznie. -Najwyrazniej - zgodzila sie z nim Beatrice. Thomas przymruzyl oczy i przez chwile spogladal na jej delikatne, promieniejace teraz lagodnym cieplem oblicze. Ech, kobiety, potraficie sie zmieniac niemal tak, jak mannekeny... -Bawilas sie kiedys w chowanego? - spytal nieoczekiwanie. -Oczywiscie. -A mieliscie tam moze taka wyliczanke: Peka ziemia w kawaleczki Szczur mamusi zre kosteczki Kto nie zdazy na sam szczytZ naszej gry wypada w mig? -Nie. -My tak. Pomyslec, taka smieszna dziecieca rymowanka, a przetrwala od tamtych czasow! Do tego w swoich czterech glupich linijkach zawiera wiecej historycznej prawdy niz szkolne podreczniki! -U nas az tak zle nie bylo - powiedziala Bea cicho. - Zawsze wiedzielismy przynajmniej tyle, ze Drzewo to dzielo ludzkich rak i ze caly czas jestesmy w tym samym Ukladzie Slonecznym. Hannibale musial jednak przezyc nie mniejszy wstrzas niz my, kiedy zaczal docierac do szczegolow. Do mrocznych poczatkow, do prawdziwych motywow powstania Drzew, do cierpien i zaglady, ktora mialy przyniesc i omal nie przyniosly calemu rodzajowi ludzkiemu, a zwlaszcza do tego, ze to jeszcze wcale nie koniec, bo szalenstwo wciaz zyje w wielu... -Pieknie to powiedzialas - szepnal zasluchany Thomas. -Kiedys marzylam o widimalu, nawet chodzilam na kursy. - Bea zasmiala sie uroczo. -O czym? -Cos w rodzaju... teatru dla wszystkich. -Ach, tak... - Thomas kiwnal glowa ze zrozumieniem, a potem zerknal w strone tracheoduktu. - Gdzie ten Gerhard? -Nie denerwuj sie, wroci. Poszedl dopiero jakies pol godziny temu. -Wcale sie nie denerwuje, tylko... Ciekawe, czy on i Noel zaczeli juz myslec nad jakims planem? -No wlasnie... - Bea odchrzaknela lekko, opuszczajac wzrok na swoje dlonie. -Co? -Gerhard powiedzial mi, dokad sie wybieracie, i spytalam go, czy nie moglabym do was dolaczyc. Nie mial nic przeciwko, ale prosil, zebym jeszcze porozmawiala o tym z toba. -O czym? Deus, no chyba nie myslalas, ze tak po prostu zostawimy cie na pastwe tropicielom! Oczywiscie, ze idziesz z nami! Tylko co to ma wspolnego z ich planem? -Bo potem zaczelismy sie we trojke zastanawiac nad najszybszym sposobem dotarcia do tej waszej Malej Marsylii i dorzucilam kilka sugestii od siebie, nie wiem jednak, czy... -Ach, alez ja nie o tym mowie, tylko o archiwum! - przerwal jej Thomas pospiesznie. - Nie powiedzieli, co zamierzaja? -Nic nie slyszalam. - Bea zaprzeczyla ruchem glowy. - Co jednak mieliby jeszcze zrobic? Noel zabezpieczyl wszczep z danymi Hannibale... -Rany macierzy, no przeciez nie o to mi chodzi! - Podniecenie i niepokoj na powrot zablysly w oczach Farquaharta. - Ciesze sie niezmiernie, ze ten implant nie wybuchnie juz nikomu w twarz, ale co dalej? Tego nie mozna tak zostawic! -A co, twoim zdaniem, nalezaloby teraz uczynic? -Jak to co? Cokolwiek! - Nie zwazajac na wciaz jeszcze dojmujacy szum w glowie i slabosc w kolanach, Thomas poderwal sie z lezanki. - Przede wszystkim trzeba o tym powiedziec ludziom, uswiadomic im, gdzie naprawde zyja, co sie stalo i jak! A potem... Deus, az nie chce sie w to wszystko wierzyc! Chyba zaczynam pojmowac, skad wzielo sie te piec milionow nagrody! Helena. Opiekunka! Cha, cha, cha! Matko wszechzieleni, przeciez to sie nie miesci w ludzkiej glowie, ona...! To jej Kreuff szukal, i pewnie nie tylko on jeden, a ten duren Karawaniarz sie do niej modlil, i tysiace innych kretynow razem z nim! Deus, co to za chory swiat?! A teraz... Nie! Trzeba zapomniec na razie o Dole, o trakerach, chrzanic ich w rozziew, tylko pomoc Noelowi, bo jesli zrozumialem choc jedna setna z tego wszystkiego, to ona stala za tym wszystkim, jezeli rzeczywiscie powrocila z martwych...! -Thomas, przestan! - wykrzyknela dziewczyna, przeraziwszy sie nagle, ze informacyjny sztorm nie oszczedzil jednak jego umyslu. - Prosze cie, zostaw te sprawe w spokoju, chocby na jeden dzien, bo oszalejesz! -Ja nie moge...! - wyrzucil z siebie Farquahart pchany sila rozpedu, ale urwal na widok swiatla dobiegajacego z tracheoduktu. _ Co tam sie dzieje? Bea odetchnela z ulga, dziekujac losowi za to impromptu. -Pewnie Noel wraca. - Podniosla sie z tureckiego siadu. Istotnie, wygladalo na to, ze ktos niosacy luminar zbliza sie zwawo w ich kierunku. Tanczace na abstrakcyjnie porzezbionych scianach cienie nabraly ostrosci i naraz tchawke zalal blask plonacej niemal pelna moca latarni. Wniesionej zreszta do ich kanalu przez postawnego, calkiem przystojnego mezczyzne w srednim wieku, ktorego Thomas, tego byl absolutnie pewien, nigdy wczesniej nie mial przyjemnosci poznac. -Deus, Bea, kto to jest? - wyszeptal, caly postawiony na bacznosc. -Noel, przeciez ci... Och, graw! -Wyglupiasz sie? - Thomas omal nie rozerwal sobie glowy na pol, jednym okiem probujac sledzic nieznajomego, a drugim rzucajac dziewczynie spojrzenie pelne dezaprobaty. - Juz ja chyba wiem, jak Noel wyglada! -Wygladal, chlopcze, wygladal - sprostowal z miejsca "obcy", podchodzac do nich i stawiajac luminar na ziemi. - Widze, ze doszedles juz do siebie, wspaniale. Thomas patrzyl sie w niego szeroko otwartymi oczami; wyglad byl szokujaco inny, glos jednak pozostal dokladnie taki sam... -No co? Mam jakas plame na kolnierzu? A moze nie podoba ci sie moj nowy image? -He? Ee... tego... Nie, jest w... porzadku - wybakal Thomas. -Zreszta, jaki on tam nowy. - Noel zasmial sie ironicznie. - Starszego juz chyba nie mozna sobie wyobrazic. -To naprawde... ty? -Ja, ja... - odparl tamten z melancholijnym westchnieniem. - Albo raczej najlepsza faksymilia mnie, jaka zdolalem wygrzebac z Pamieci. Gerhard jeszcze nie wrocil? Ton glosu Kreuffa byl z pozoru lekki i pogodny, a jednak Thomas wyczuwal wyraznie jakas nerwowosc i podniecenie. Lecz czy z powodu zajsc terazniejszych, czy tez przewidywanych przyszlych Wydarzen, tego Farquahart mogl sie jedynie domyslac. -Nie, jeszcze nie. - Bea potrzasnela przeczaco glowa. -No, trudno - mruknal Noel, po czym postawil luminar dnie tchawki i przykrecil go niemal do zera. - Beatrice, moglabys z laski swojej zrobic to samo z drugim? Dziewczyna poslusznie zmniejszyla moc stojacej nieopodal niej latarni. -Coz to? Stales sie wrazliwy na swiatlo po zmianie postaci? - spytal Thomas, ochlonawszy juz nieco z pierwszego wrazenia. -Ciesze sie, ze twoje poczucie humoru nie ucierpialo wskutek ostatnich wypadkow - zrewanzowal mu sie Kreuff, po czym juz bez sarkazmu dodal: - Nasi goscie za nim nie przepadaja. A propos, chyba ich juz slychac... Zarniki luminarow tlily sie teraz jak dwa dogasajace wegielki i w ich znikomej poswiacie sylwetka Noela, ktory na powrot stanal u wylotu tchawki, byla ledwie o ton czarniejsza od otaczajacej ciemnosci. Wychylajac sie poza jej krawedz, wydal z siebie gromki okrzyk w glab tracheoduktu: -Nuassu tey, nuassu! W odpowiedzi na jego nawolywanie uslyszeli odzew, niski i dudniacy, troche jak hurkot kol po drewnianym bruku: -Sanha tey, mooo! Thomas spojrzal pytajaco na Bee. -To ci goscie? A co mialas na mysli, mowiac, ze nie wygladaja zbyt przyjemnie? - spytal, mimowolnie znizajac glos do szeptu. -Raczej... wstrzasajaco - odparla rownie cicho dziewczyna. - Zreszta sam zobaczysz. -No, zaraz tu beda. - Noel wycofal sie do tchawki i zwrocil sie do Farquaharta. - Thomas, jesli moglbym miec do ciebie jedna mala prosbe? -Mianowicie? -Tubylcy faktycznie moga z poczatku przerazic swoim wygladem, tak naprawde jednak sa nieszkodliwi, a przy tym dosc nieufni, i nietrudno ich sploszyc. Wiem, ze czasami lubisz spontanicznie wyrazac uczucia, ale gdybys przynajmniej tym razem sprobowal zachowac powsciagliwosc, bylbym ci bardzo wdzieczny. -Deus, cos ty tam znalazl? - mruknal Thomas i spojrzal trwozliwie ponad Noelem w mrok tracheoduktu. -Oni sami sie znalezli - odpowiedzial Noel, nie zaglebiajac sie w szczegoly. - Cofnijmy sie troche. Wkrotce do wyczulonych uszu Thomasa doszly odglosy cichej rozmowy, prowadzonej w bardzo niskim rejestrze, i cos jakby szelest suchych lisci sunacych w podmuchach wiatru po placu targowym. Thomas spial sie wewnetrznie w oczekiwaniu zapowiedzianej przez Kreuffa niespodzianki, jednoczesnie przyrzekajac sobie solennie, ze nie dopusci do kolejnego blamazu. Rzeczywistosc jednak przeszla jego wyobrazenia. Glosy zamarly, za to szelest wzmogl sie wyraznie i w chwile pozniej oczy omal nie wylazly mu z orbit. -Deus nos...! - Tylko tyle zdolal z siebie wykrztusic na widok zjawiska, ktore w koncu ukazalo sie u wylotu tchawki. Kolyszac sie sennie na boki, staly tam bowiem trzy najprawdziwsze, seledynowe kosciotrupy. ROZDZIAL 16 Thomas zastosowal sie do prosby Noela i nie zareagowal gwaltowniej, z tej jednak prostej przyczyny, ze go zwyczajnie zamurowalo. Prawde mowili Bea z Kreuffem: na taki widok kazdemu normalnemu czlowiekowi krew mogla stezec w zylach. Fosforyzujace zielonkawo ruchome szkielety, z ktorych najmniejszy przewyzszal go co najmniej o dwie glowy, wkroczyly jeden po drugim do tchawki. Oprocz szelestu dziwacznych pelerynek przybyszy, ktore w rubinowym polmroku zalsnily oleiscie, i wlasnego przyspieszonego oddechu Thomas nie uslyszal nic wiecej, zadnego klekotu piszczeli ani skrzypienia suchych stawow. Ale te ich bezglosne ruchy tylko potegowaly atmosfere sennego koszmaru.Upiorna trojca postapila ku nim trzy kroki i zamarla w absolutnym bezruchu. A potem najwyzszy z kosciotrupow wysunal sie niespodziewanie przed pozostalych i poruszywszy swa odarta z ciala zuchwa, zagadal chropowatym basem: -Maia to lit? -Kha - odparl bezzwlocznie Noel. Zielony trupignat machnal na swoich towarzyszy, po czym cala trojka zarzucila owe szeleszczace peleryny na czaszki, laskawie zaslaniajac swe odrazajace fizjonomie przed wzrokiem Thomasa. -Sonn, phe te - dudniacy bas wysokiego rozlegl sie ponownie. -Bea, podkrec luminar do jednej czwartej - poprosil Noel polglosem. Kiedy swiatlo powrocilo w mrok tunelu, Thomasa zatkalo po raz drugi. -Alez...! - szepnal zdumiony. To byli ludzie! Wysocy, nieporownanie chudsi nawet od von Klosky'ego, i od stop do glow pokryci aksamitnoczarnym, krotkim wlosiem przypominajacym wydrze futerko - ale niewatpliwie ludzie. Szkielety zas byly po prostu drobiazgowo wymalowane na ich cialach jakas fosforyzujaca farba, ktora w panujacych tutaj ciemnosciach stanowila jedyny widoczny element tych istot. Najwyzsze z dziwadel poklonilo sie lekko w strone luminaru, a pozostala dwojka natychmiast poszla jego sladem. -Kloooo! - zawiodl przeciagle ten, ktory najwyrazniej stanowil przywodce grupy, a potem, odwracajac sie do Noela, dodal, wyraznie pytajaco: -Nathse? -Kah; taug torrhse to droahru, a nettoen - odrzekl Kreuff z powaga. Z calego tego dialogu Thomas nie zrozumial ani slowa. Ale dlaczego jego komplant nie radzil sobie z gardlowa mowa tych ludzi? Bylo to szokujace, bo tak jak chyba wszyscy korzystal z tego mikroskopijnego dodatku do swoich szlakow nerwowych zupelnie automatycznie i przezylby takie same chwile grozy, gdyby ni stad, ni zowad utracil wzrok albo zmysl dotyku. -Mah, thorhta mah! - zagulgotal wysoki, ktory ozywil sie natychmiast i przywolal swych kompanow. Chrzeszczac swymi dziwacznymi pelerynkami, cala trojka pochylila sie nad luminarem, gestykulujac i gaworzac z przejeciem. -Noel, co sie dzieje? - szepnal Thomas, korzystajac z tego, ze goscie chwilowo zajmuja sie czyms innym. - Dlaczego ja w ogole nie lapie, co oni mowia? Bea, ty cos rozumiesz z tej gdakaniny? -Mniej wiecej polowe - odparla dziewczyna. -Az polowe? A ja nic, zero! -Twoj komplant mial jeszcze za malo materialu porownawczego - wyjasnil Noel. - Troche cierpliwosci. Tymczasem malowani tubylcy rozgadali sie na dobre, siadlszy w kucki wokol luminaru. Malowani byli zreszta tylko z przodu, z tylu bowiem zaden wzor nie zdobil ich atramentowoczarnej siersci. Nie mieli na sobie prawie nic, jesli nie liczyc tych ich smiesznych pelerynek, zrobionych, co Thomas dostrzegl dopiero teraz, z setek wysuszonych skrzydel nietoperzy oraz malych, przytroczonych w pasie saszetek. -Niesamowite dziwolagi - mruknal, przysluchujac sie ich basowemu gruchaniu z uczuciem niemal fizycznego dyskomfortu, tak bardzo draznila go niemoznosc zrozumienia tego, o czym rozmawiali. - Czy oni sie jakos nazywaja? -Nawet nie wiem - odparl Noel szczerze. - Na wlasny uzytek ochrzcilem ich Morloi, ot, takie literackie skojarzenie. Ale jak oni na siebie mowia, hmm... -I po co ich tu wlasciwie przyprowadziles? -Moze zgodza sie dac nam przewodnika na dalsza droge. Przyszedl nam bowiem z Gerhardem do glowy pewien pomysl. Thomas spojrzal na Kreuffa sceptycznie, a potem raz jeszcze przeniosl wzrok na czarnowlosych chudzielcow. Nietrudno sie bylo domyslic, ze uzyli swoich nietoperzowych pelerynek jako oslony przed swiatlem. To byly niewatpliwie stworzenia przystosowane do zycia w calkowitych ciemnosciach, jakiz zatem mogl byc z nich pozytek? -Gerhard uznal, ze od dzis powinnismy maszerowac tylko w nocy, a w dzien odpoczywac - rzekl. - Mnie tam wszystko jedno, ale po co jeszcze wlec za soba te pisanki? Chyba tylko jako dodatkowe odstraszacze, bo my z Gerhardem potrafimy widziec w ciemnosci nie gorzej od nich. -Niezupelnie tym szlakiem podazalo nasze rozumowanie - rzekl Noel. - Myslalem raczej, zeby wykorzystac ich znajomosc systemu tracheoduktow. Zanim cos powiesz... - Kreuff uniosl swoja nowa, pieknie wymodelowana reke, widzac, ze Thomas otwiera juz usta do jakiejs pochopnej riposty - przypomnij sobie, ze do umowionego spotkania z karawana zostalo zaledwie jedenascie dni. Podrozujac gora, nie uda sie dotrzec na miejsce o czasie, karawany zas, jak mi powiedzial Gerhard, chodza ostatnio coraz rzadziej i na nastepna okazje moglibysmy czekac calymi miesiacami, jesli nie dluzej... -Zaraz, to ty tez idziesz? - przerwal mu Thomas zdziwiony. - A co z Helen? Juz ci na niej nie zalezy? -Nie rozsmieszaj mnie, Tom! -No to czemu? Nie zebym mial cos przeciwko twojemu towarzystwu, ale nie rozumiem. Znalazles w archiwum jakis trop wiodacy na Dol? -Tropow to ja mam teraz tyle, ze mozna skolowaciec, i nie o to chodzi. -A o co? -Widzisz - rzekl Kreuff z westchnieniem. - Przez wiekszosc zycia szukalem czegos takiego jak implant-matryca, w ktorym Durqvartz uwiezil biednego Hannibale. Naiwnie myslalem, ze to tylko moja osobista fiksacja. A tymczasem okazuje sie, ze takich jak ja bylo wielu, i to nie mnie sie udalo, ale wlasnie im! Nie wiem, kim sa ani dla jakich celow reanimowali te stara mumie, nie wiem tez, czy zdaja sobie w ogole sprawe, z kim maja do czynienia. Ale ja wiem az za dobrze i zrobie, co sie da, zeby nie doszlo do jej Drugiego Przyjscia. Problem w tym, ze w obecnej sytuacji sam jeden sobie nie poradze. -Sam? To o nas juz zdazyles zapomniec? - Thomas poczul sie szczerze dotkniety. Kreuff tylko zasmial sie z gorycza. -Chlopcze, swego czasu caly swiat probowal stanac jej w poprzek, a ona i tak niemal dopiela swego! Nawet ci, ktorzy byli swiecie przekonani, ze uczynili z Helen swoja marionetke, tez koniec koncow poniesli kleske. Doceniam twoja szlachetnosc i gotowosc do pomocy, szczerze. Ale tak jak tu jestesmy, nasza smieszna czworka nic nie znaczy w konfrontacji z czyms, co przeroslo najsmielsze ambicje tej niesamowitej baby. Znam ja lepiej niz ktokolwiek z zyjacych. Wiem az za dobrze, do czego jest zdolna, i ciarki przechodza mnie na mysl, co bedzie, jesli tym razem nikt jej w pore nie powstrzyma. Ale to moze uczynic jedynie jakas duza zorganizowana sila, na przyklad taka jak ow Ruch Gerharda. I to wlasnie z tym zwiazany jest zasadniczy powod, dla ktorego jeszcze przez jakis czas bedziecie musieli wytrzymac w mojej kompanii. Wystarczy, koniec przemowienia. -No dobrze, ja to wszystko rozumiem - baknal Thomas, odrobine przytloczony niespodziewanym wybuchem elokwencji Noela. - Tylko dlaczego mamy dalej tkwic w tej przekletej rurze? Bo ja sie juz chyba domyslam, na jaki to pomysl wpadliscie z Gerhardem. -Czas, moj drogi. -Czas, czas! Ludzie, miejcie litosc, przeciez ja juz nie moge! - Farquahart jeknal. - Rzygam tym miejscem, dusze sie w tych scianach i w tej odbytniczej ciemnosci! Moze to jest wymarzone miejsce dla nich - ruchem glowy wskazal na Morloi - ale z cala pewnoscia nie dla mnie! Naprawde nie da sie przedostac jakos po wierzchu? Przeciez, pomijajac jeden czy dwa incydenty, do tej pory bylo w porzadku, czemu wiec nie mielibysmy kontynuowac w ten sam sposob? Coz jest tam takiego okropnego, ze musimy lazic kanalami jak jakies szczury? Bea, no powiedz, tobie sie to podoba? Jesli szukal u dziewczyny wsparcia, to sie rozczarowal. Jej przesliczne oczy zalsnily wilgotnym blaskiem, kiedy spojrzala na niego przepraszajaco, a potem na moment zgasly, zakryte opuszczonymi powiekami. -To byla wlasnie jedna z tych moich sugestii, Thomas... - wyszeptala. -Cos podobnego, ty tez? - W slowach Farquaharta brzmial wyrzut i zal. - Co sie z wami dzieje? Zapalaliscie wszyscy jakims naglym uczuciem do ciemnosci i smrodu? -Nikt do niczego nie zapalal, Thomas - odezwal sie zza jego plecow Noel. - Co ja ci jednak poradze, ze jest to wlasciwie jedyne rozwiazanie, jakie w obecnej sytuacji nam pozostalo? Przeanalizowalismy rozne warianty i wyszlo nam, ze tylko poruszajac sie systemem tracheoduktow, zdazymy do Malej Marsylii na czas. A ci, tutaj, znaja go... - Kreuff zerknal katem oka na wciaz rozgadanych tubylcow, usmiechajac sie ironicznie - ...no, moze nie jak wlasna kieszen, bo tych najwyrazniej nie maja, ale z pewnoscia lepiej od nas. Farquahart popatrzyl na niego z bolescia w oczach. -Przeklenstwo! Zeby tu chociaz tak wrednie nie wialo i nie bylo tak niemozliwie sucho! Tobie dobrze mowic, przetrwalbys pewnie nawet w piecu, ale mnie tak skreca z pragnienia, ze za chwile z rozkosza zaczne pic wlasny mocz! -Gerhard juz sie zajal gromadzeniem zapasow wody na droge - odpowiedzial Noel, probujac w jakims stopniu pocieszyc Thomasa. - Poza tym jedenascie dni to absolutne maksimum. Osobiscie przewiduje, ze dotarcie do celu zabierze nam nie wiecej niz tydzien. Nie martw sie, nawet sie nie obejrzysz, kiedy bedziemy na miejscu. Zrezygnowany Thomas lypnal z ukosa na Morloi. Juz i tak byl w dostatecznie fatalnym nastroju po ciosie, jaki zadala mu brutalna prawda o swiecie, w ktorym przyszlo mu sie urodzic. A teraz jeszcze mial przed soba perspektywe spedzenia co najmniej kilku dni w tym ponurym otoczeniu. W takiej chwili prymitywna czesc jego jazni sila rzeczy domagala sie kozla ofiarnego, na ktorym moglaby skoncentrowac sie jego frustracja. Na szczescie stary Immanuel Kant mial chyba racje przynajmniej w jego przypadku i uklucie zawodu szybko zmienilo sie we wstyd. No i czego on od nich chce? Przeciez ci tubylcy nie sa niczemu winni. A jesli na gorze rzeczywiscie istnieja takie zagrozenia, przed jakimi ostrzegal ich Calaghan, to pewnie i tak skonczyloby sie wedrowka po tych podziemiach - z Morloi czy bez nich. Zreszta, czyz Gerhard nie uprzedzal go, ze moze byc ciezko i nieprzyjemnie? Uprzedzal. I czy Thomas powiedzial mu wtedy, ze nie chce dalej brac w tym udzialu? Nie. Wiec jesli chce, moze sie teraz wsciekac, ale tylko na samego siebie. Czarnowlose stwory jakby wyczuly, ze ktos o nich intensywnie mysli, poniewaz przerwaly swoja ozywiona pogawedke i podniosly sie jak jeden. Ten, ktory juz wczesniej prowadzil dyskurs z Noelem, podszedl teraz do niego i ponownie zagadal swoim tubalnym glosem. Okazalo sie, ze komplant Thomasa nie proznowal i choc wiele pozostalo mu jeszcze do wygladzenia, to jednak mowa czarnowlosych chudzielcow przestala byc dla Farquaharta kompletnym belkotem. -Replikatuum Soi wieloznaczaca dla Ux, wdzieczenie u nas za takaz hiperdar - rzekl wysoki, wykonujac jednoczesnie ten swoj dystyngowany uklon. - Bedzie na rozjarzenstwo tabernakulum, wzmocni wielu, prawda ta ze mnie. Wzgledem taka wspaniala zmyslnosc, a za wyraz dla wydziekowania, my na ow moment uzgodzeni twoich wyproszen. Rada jest nastepna, ze Nion bedzie zostanie do wasz wspomoc. Takze samowolnie chec u niego. -Albo dla was jest nazwanie Ux? - spytal Noel. -Dawien czas pozostalo slowo na lud - odparl wysoki i skloniwszy sie znowu, dodal, wskazujac po kolei na siebie i na swoich dwoch towarzyszy: - Moje jedno przy tym Nohan, taki Nion, a taki Murha. -Noel - odwzajemnil sie Kreuff. - A ten Thomas, tez za dalej, Beatrice. -Wielkosc na szczyt. - Nohan sklonil sie po raz kolejny, a za nim uczynila to pozostala dwojka. - O wiele pozwolenie: za jak daleko wasze pojscie ma sie stac dosiegnietym? -Na za osma grodz - rzekl Noel. - Wiedza, iz droga o dlugosci w potedze, odtad takze nie bedzie nalegania. -Nion? Uslyszales sobie, toz dalej tak? - Nohan zwrocil sie do najnizszego z calej trojki, tego, ktory, jak rozumial Thomas, wspolna decyzja czarnowlosych zostal wyznaczony na ich przewodnika. - Dal jest, powiewow dwa w podniesieniu do pieciu tam i na powrot, wiesz. Rzeklbys sam jako nie, woli twej honor. Lecz Nion najwyrazniej nie zamierzal sprzeciwic sie decyzji, podjetej przez ich male zgromadzenie. -Ney, wyjde z nimi. Appendyksem, mozliwe tam pobywanie Lohsy, z dawien nieuwidzonego w twarz. Za tym moze i na dobra okazje takie ruszenie dla mnie pojsc. -Wyrzekles - powiedzial krotko Nohan, przyjmujac decyzje Niona do wiadomosci. - Stan zatem z nimi, a na koncu powracaj do nas w czas i gladko. -Toz na Soi, Nohan. Zapytanie jedno: prawo, czyli lewo? - Te slowa skierowane byly juz do Kreuffa. -Pierwym widleniem w prawo i drugim w prawo - odrzekl Noel. -Ach, taki ruch, jakim byl w mysli. - Nion byl wyraznie usatysfakcjonowany odpowiedzia Kreuffa. Po tej przemowie Nohan skinal na Murhe, ktory schylil sie i z namaszczeniem uniosl luminar. Widzac, ze obydwaj Uxowie powoli szykuja sie do odejscia, Noel znow zwrocil sie do Nohana: -Za czym nie mozliwiscie postac z nami jeszcze w pewny czas? O wiele niespieszno wam na powrot. -Zniecierpliwosc dla Ux, tak jak chodzic dla chirosa, zgola obca - odparl na to Nohan. - Domyslem moim ty masz jeszcze do nas jakis wyraz? -Nie na te chwile, lecz za niebawem. -Murha? - Nohan odwrocil sie do swojego towarzysza. Wyraznie nie bylo wsrod Uxow zwyczajem narzucanie komukolwiek swojej woli, lecz tolerancja i zrozumienie dla opinii innych. Zebyz tak stanowilo to norme dla wszystkich ludzi, pomyslal Thomas z zazdroscia. -Dla mnie nic ultrawaznego na dzis-cykl - odrzekl Murha zgodnie. -Zatem, ostoim - zadecydowal Nohan, i chwilowo na tym dyskurs sie zakonczyl. * * * Kilkanascie minut pozniej w wylocie tchawki ukazala sie zmeczona twarz von Klosky'ego, ktory taszczyl na plecach niemal pol hektolitra wody. Musial byc przygotowany na ewentualna obecnosc autochtonow, bo jasne swiatlo niesionej przez niego latarni przygaslo, zanim jeszcze wgramolil sie ze swoim bagazem z glownego tracheoduktu do ich malego tunelu.Uxowie uslyszeli, a moze wyczuli go na dlugo przedtem, nim do uszu Thomasa dolecial pierwszy odglos chrzeszczenia wysuszonego guana pod czyimis krokami. Od razu stali sie nerwowi i zamilkli, Nion zas blyskawicznie skoczyl do wyjscia z tchawki i wyjrzal ostroznie poza jej krawedz. -Ktoz tu jeszcze...? - zaczal Nohan trwozliwie, ale Nion szybko go uspokoil: -Hooo, bratankowie to ichni. Stekajacy pod ciezarem Gerhard dolaczyl do reszty i zrzucil swoje chlupoczace brzemie z ramion. Kiedy ujrzal Thomasa, przytomnego juz i pewnie trzymajacego sie na nogach, choc z mina wielce daleka od pogodnej, podszedl najpierw do niego. -Chwala Bogu, juz jestes na nogach! No i jak sie czujesz? - spytal z troska. -A jak myslisz? - odparl Thomas zgaszonym glosem. - Zobaczylem porzadny kawalek piekla i sam juz nie wiem, jak powinienem sie czuc. -No coz, prawda nigdy nie jest tania... - rzekl Gerhard filozoficznie. -Wolalbym jednak, zeby przypadkiem ktos nie wystawil nam za nia jeszcze wyzszego rachunku niz Remmuerishowi - mruknal Thomas z gorzkim sarkazmem. -Wlasnie. - Gerhard odwrocil sie do Noela. - Co z Hannibale? Przeniosles go juz? -Nie - rzekl Noel, zerkajac w glab tchawki. - Manneken nadal sie regeneruje. -Do tej pory? - zdziwil sie Gerhard. - Dwanascie godzin dawno minelo. -Wiem o tym, ale co poradze? Moze neuromotor uszkodzil sie podczas tej szamotaniny z Durqvartzem? Albo substrat mu nie odpowiada? Teoretycznie kazda forma macierzy powinna byc dobra, w ostatecznosci nawet pospolita biomase potrafi wykorzystac, moze jednak tutaj sa jakies wyjatkowo zle warunki? Cholera wie. -No to ile jeszcze? -Godzine, dwie, cztery? Teraz juz ci nie powiem, bo widac, ze proces przebiega nietypowo. Trzeba po prostu czekac. Jak manneken bedzie gotowy, sam da nam znac. -Troche szkoda... - Gerhard westchnal. -Czemu? -Podobno Hannibale byl niezlym inzynierem, a taki moglby sie teraz przydac. W drodze powrotnej wpadl mi pomysl na ulatwienie sobie zycia. Naprawde chce sie wam przez tydzien maszerowac po kostki w lajnie? Na te slowa serce Thomasa od razu zabilo zywiej. Moze mimo wszystko istniala jakas znosniejsza alternatywa dla posepnych tracheoduktow? -Ha, od razu wiedzialem, ze tez cie szlag trafi na mysl o wloczeniu sie calymi dniami po tych klaustrofobicznych kanalach! No to ktoredy... - wykrzyknal rozpromieniony, von Klosky jednak szybko zgasil jego entuzjazm. -Obawiam sie, ze jednak tedy, przyjacielu - rzekl Gerhard zrezygnowanym tonem. - Andre mial racje, to chyba jedyna rozsadna droga. Niemniej moglibysmy w znacznym stopniu zaoszczedzic sobie i czasu, i fatygi, gdybysmy, zamiast wlec sie na piechote, po prostu polecieli... * * * Pomysl Gerharda byl zasadniczo bardzo prosty, von Klosky mial jednak obawy, czy traktujac rzecz od czysto mechanicznej strony, da sie go wprowadzic w zycie. Najkrocej mowiac, Gerhard wymyslil prowizoryczna tratwe powietrzna, sklecona ze stelazy plecakow, niwelatorow masy i czegos, co mogloby posluzyc jako zagiel. Na pierwszy rzut oka wykonanie takiej konstrukcji wydawalo sie banalne, ale czy bedzie ona stabilna i czy ich wszystkich udzwignie?-No i co o tym myslicie? - spytal von Klosky pozostalych, kiedy juz przedstawil im swoj projekt. -Uwazam, ze to calkiem dobry koncept - powiedzial Kreuff. - I nie martwilbym sie na zapas problemami ze stabilnoscia czy udzwigiem. Trzeba przede wszystkim przygotowac model i sprawdzic rzecz w praktyce. Moze sie okazac, ze tych problemow wcale nie ma. -A jesli beda? -To wtedy zaczniemy kombinowac. Brzmialo to rozsadnie i Gerhard nie mial zamiaru upierac sie przy asyscie Remmuerisha, tym bardziej ze spieszno mu bylo do wprowadzenia swojego pomyslu w czyn. Totez bez dalszej dyskusji nad szczegolami zabral sie do odlaczania egzoszkieletu od reszty plecaka. -Mam pojsc po swoj? - spytal Thomas. -Tak, idz - odparl Gerhard, konczac demontaz. Thomas wrocil z lozkiem polowym w rece. -Mam je zlozyc? -Nie ma potrzeby. Tylko wyjdzmy z tym do glownego tunelu. Gerhard zeskoczyl na brunatne klepisko, wzniecajac klab gryzacego kurzu. Thomas wypchnal lezanke z tchawki i dolaczyl do Gerharda, ktory tymczasem zwiekszyl intensywnosc luminaru, a potem zaczal szukac wzrokiem odpowiedniego miejsca do pracy- Znalazl je kilkanascie metrow dalej, gdzie spietrzone i stwardniale guano tworzylo szeroka, w miare rowna platforme. Noel z Bea podazyli w slad za nimi i nawet Uxowie wystawili swoje zakapturzone glowy, zaciekawieni poczynaniami ich kuzynow ze swiata jasnosci. Nie wygladalo przy tym, zeby rozbijali sie po omacku o sciany, wrecz przeciwnie. Tylko jak oni cokolwiek widza przez te swoje kaptury? - zastanawial sie Thomas. No nic, moze pozniej zapyta. Gerhard pomanipulowal przy swoim egzoszkielecie, ktory nagle przeistoczyl sie w plaska kratownice, rozmiarow mniej wiecej dwa na trzy metry. Polozyl ja na klepisku, dluzszym bokiem w poprzek tracheoduktu, i skinal na Thomasa. -Tom, teraz twoj - powiedzial, odsuwajac sie nieco do tylu. Thomas popatrzyl na wielki prostokat z podziwem. Deus, w co jeszcze mozna przerobic te niepozorna platanine drazkow, tasm i malych szesciokatow? Chcial juz powiedziec Gerhardowi, ze Vlad nie zdazyl poinformowac go o pelnym zakresie transformacyjnych mozliwosci stelaza, ale zrezygnowal, bo wstyd mu bylo wyjsc na glupka. Nie ogladajac sie na von Klosky'ego, zabral sie do roboty; liczyl, ze dopisze mu szczescie i szybko trafi na wlasciwa kombinacje suwakow i zatrzaskow egzoszkieletu. Niestety, wystarczyla zaledwie chwila, zeby otrzymal kolejna lekcje pokory. Cos tam cicho szczeknelo i naraz stelaz, zamiast w szeroka kratownice, zmienil sie w dluga, plaska belke, rosnaca na boki z predkoscia cisnietego oszczepu. Przestraszone towarzystwo rozpierzchlo sie na wszystkie strony i tylko wrodzony refleks Bei ocalil ja przed losem ryby przebitej oscieniem. Nawet szeroki tracheodukt okazal sie odrobine za waski dla ekspandujacego blyskawicznie czarnego przesla, ktore rozparlo sie koncami o pofaldowane sciany, wygielo w palak i wystrzelilo z jednej strony jak puszczona sprezyna. Thomas zdazyl jeszcze zaslonic twarz rekami, zanim fruwajaca belka wyrznela go w glowe, przy okazji zahaczajac jeszcze o Gerharda i Kreuffa. Naturalnie, nic sie nikomu nie stalo, w koncu stelaz byl lekki jak piorko. Efekt byl jednak piorunujacy. -A zeby to sina krew! - zaklal Thomas siarczyscie, spluwajac z pasja pod nogi. - Zdechli nadali takie niespodzianki, jak slowo daje... Gerhard, chcesz, to sie z tym baw, ja sie juz nie dotykam. No i czego rechoczesz, do ciezkiej zarazy? Tobie wszystko w zyciu wy chodzilo za pierwszym podejsciem? -Oj, Tom, przeciez ja nie dlatego... Dawaj mi tutaj to niewychowane dranstwo. Wkrotce druga kratownica dolaczyla do pierwszej. Ulozone obok siebie tworzyly juz calkiem spora powierzchnie. Ale jesli mialy stanowic poklad tratwy, nalezalo je jakos ze soba polaczyc, i to sztywno. -I co teraz? Zwiazesz je sznurkami, jak zwykle? - mruknal Thomas z przekasem. -Zamiast dogryzac, pomoglbys mi raczej z tym skonczyc - odparl Gerhard. -O ile nie kazesz rozwiazywac mi kolejnej lamiglowki - mruknal Farquahart. - Co mam robic? Katem oka pochwycil rozweselona twarz Bei. Po prostu rozweselona, bez cienia wzgardy, kpiny czy zlosliwosci. -Musimy ustawic je dokladnie naprzeciwko siebie... o, tak wlasnie... Pilnuj, zeby byla poziomo, jeszcze bardziej... Doskonale. A teraz pchnij w moja strone, tylko nie za mocno... Juz, starczy! Obydwie kratownice zwarly sie ze soba z cichym szczeknieciem i polaczyly sie zgrabnie w calosc. -Sprawdz, czy sie dobrze sczepily - powiedzial Gerhard i wstal z kleczek, a widzac, jak sie Thomas do tego zabiera., dorzucil szybko: - Nie, nie ciagnij ich. Po prostu podnies. Wykonana z polaczonych stelazy struktura wazyla, maksimum piecdziesiat gramow, ale oczy, zwodzone jej rozmiarami, sugerowaly podswiadomosci cos innego. Thomas chwycil oburacz za krawedz azurowej platformy i mimowolnie przylozywszy wiecej sily, niz bylo trzeba, omal nie cisnal nia o sklepienie tracheoduktu. Dwanascie metrow kwadratowych prawie niewazkiej konstrukcji stanelo na drodze strumienia powietrza, nieustannie plynacego wewnatrz tunelu. -Jasna macierz, niech mi ktos pomoze, bo odfrune razem z tym dranstwem! - zakrzyknal, mocujac sie z popychana przeciagiem azurowa tafla. - Przeciez to lata nawet bez niwelatorow! Gerhard i Bea natychmiast pospieszyli mu z odsiecza i wkrotce platforma lezala, z powrotem na klepisku, dla pewnosci przyduszona przez Farquaharta noga. Von Klosky obciazyl ja dodatkowo sakwami plecakow, a potem wydobyl z kieszeni obydwa znajome pekate dyski oraz klebek uniwersalnej linki. -No dobra, musimy ja teraz oprzec o sciane - powiedzial, na chwile odkladajac je na bok. - Tylko juz ostrozniej... Chwycili czarny prostokat z przeciwnych stron i oparli o sciane tunelu. Gerhard odstapil na chwile, zeby wziac niwelatory, po czym zabral sie do ich mocowania na dluzszej osi platformy. Do niwelatorow przywiazal jeszcze po parze cienkich linek, przewlokl je przez oka w kracie na druga strone i wreszcie dal znak, ze mozna calosc polozyc. -No, ja wymyslilem, ja pierwszy musze to przetestowac - rzekl tonem czlowieka, ktory za moment wykona smiertelny skok w otchlan. Przykucnal na srodku kratownicy, wzial po jednej parze linek w kazda reke i ostroznie za nie pociagnal. Przy wtorze okrzykow zachwytu, ktore wyrwaly sie z gardel Uxow, uniosla sie platforma z Gerhardem. Von Klosky usmiechnal sie tryumfalnie, nim jednak zdazyl wyglosic jakakolwiek przemowe ze swej napowietrznej trybuny, ta przechylila sie gwaltownie jak ogrodowa hustawka i Gerhard z rozcapierzonymi rekami polecial do przodu i doslownie w ostatniej chwili zlapal sie brzegu kratownicy. -Niech to...! - syknal, zawislszy razem z nia pod sklepieniem tracheoduktu. Linki od niwelatorow powiewaly w przeciagu wysoko nad jego glowa. Po kilku nieudanych probach Gerhard zlapal je jakos jedna reka i w chwile pozniej czarne koromyslo wyladowalo bez wdzieku posrod publiki obserwujacej to wszystko z zapartym tchem. -Przeklenstwo, no i tego sie wlasnie obawialem - wystekal Gerhard, zlazac z kwasna mina z kratownicy. - To nie wyjdzie, nie ma plaszczyzny! -Gdyby byly cztery, po jednym w kazdym rogu... - zamyslil sie Thomas na glos. -Wystarczylyby nawet trzy - mruknal von Klosky. - Ale z dwoma nic z tego nie wyjdzie. -A jesliby rozmiescic nasz ciezar rownomiernie? Zbalansowac to w jakis sposob... -Daj spokoj. Zmajstrowalem wielka wage, a nie zadna tratwe - parsknal von Klosky. -Czekajcie, moze inaczej - odezwala sie niespodziewanie Bea. -Masz jakis pomysl, dziecko? - zainteresowal sie Gerhard. -Zastanawiam sie wlasnie... Kiedy bylam mala, uwielbialam maszyny, i moj ojciec, ktory byl nadzorca technicznym w porcie, czesto zabieral mnie do dokow remontowych. Glownie wykonywano tam okresowe przeglady transportowcow, niezbedne do walidacji certyfikatow, ale zdarzaly sie rowniez naprawy "od reki'- Zwlaszcza gdy trafil sie jakis pazerny spedytor, z tych, co to nawet nie chca slyszec o karach za dodatkowy dzien przestoju. Kombinowano wtedy cos napredce, byle tylko uzdatnic plytowiec do lotu i pozbyc sie problemu. I jesli, na przyklad, statek mial uszkodzony nosnik i zatracal symetrie napedu, stosowali prowizoryczne reflektory VLF, tak to sie chyba nazywalo, zeby ten brak symetrii skompensowac. -Reflektory, powiadasz? Hm... - Gerhard przygryzl warge. - A z czego one byly zrobione? -Pojecia nie mam. - Bea wzruszyla ramionami. - Pamietam tylko, ze lsnily jak najprawdziwsze lustra i strasznie mi sie podobaly. Von Klosky pogrzebal chwile w swoim plecaku i wyjal zen w koncu kilka rulonow jakiejs srebrzystej materii. Uxowie, ktorzy obserwowali poczynania gosci z pewnego dystansu, zblizyli sie teraz, cmokajac z zachwytu. -Latanka jak nadogromny chiros, rzecz piekna, dziwna i bardzo ciekawa - zagadal juz calkiem zrozumiale Nohan, a pozostali przytakneli energicznymi ruchami swoich zawoalowanych glow. - Wiele jeszcze takich cudow macie? -Jakich tam cudow, przeciez widzieliscie, ze to nie chce dzialac - odparl Thomas z rezygnacja w glosie. -Alez jak to? Wszak unosi cala jedna mase ludzka! - zaprzeczyl z miejsca Nion, z wielkim zainteresowaniem obchodzac w kolo kratownice i badajac ja dotykiem to tu, to tam. -Unosic to moze i unosi, ale co z tego? Jesli mamy z tego "cudu" skorzystac wszyscy, byloby przyjemniej i wygodniej miec na czym oprzec tylki w czasie jazdy, a nie od poczatku do konca wisiec tak, jak przed chwila Gerhard. Nion byl wniebowziety. -Zatem czynicie ten wielki, lotny stol dla podrozy? Zeby w powietrzu droge odbyc, a nie na nogach? Och, a toz uciecha i dreszcz we mnie! -Hooo, to calkiem przygoda ci sie nawinela! - zagdakal tubalnie Nohan, przyjaznie klepiac zauroczonego Niona po chudych plecach. - Opowiedziec nam musisz wszystko z drobiazgami, kiedy wrocisz. -Jeszcze bym sie na waszym miejscu tak nie ekscytowal. - Thomas probowal wylac nieco zimnej wody na glowy Uxow. Ale zapal czarnowlosych chudzielcow nie tak latwo bylo ugasic. -Hooo-o, w was zgola niebywala przemyslnosc, a tez i sztuczki jako zywo z legend ojcow. Ney, tak tylko dla przykladnosci nam mowisz, mlody przyjacielu. Von Klosky nie przylaczyl sie do dyskursu, bardziej zainteresowany ratowaniem swojego pomyslu. -Reflektory, mowisz... - zamruczal, spogladajac na trzymane w rekach blyszczace zwitki. - Pamietasz, co dokladnie robili ci wasi technicy w porcie? -Niestety, tylko slyszalam, jak o tym rozmawiali podczas przerw na posilek. -No, a z tych rozmow tez nic sobie nie przypominasz? -Moze cos o jakims kolnierzu... -Kolnierzu? - Gerhard uniosl brwi. - To wszystko? Thomas przysluchiwal sie tej wymianie zdan jednym uchem, sam bowiem goraczkowo szukal jakiegos sprytnego rozwiazania problemu chybotliwej tratwy. Chcial juz wreszcie ruszyc sie z tego miejsca, isc stad, dokad, niewazne, i niewazne jak oraz ktoredy, byle po prostu posuwac sie dalej przed siebie, a nie siedziec na tym zaschnietym gnoju jak jakis grzyb. Zniecierpliwienie dodalo ostrog jego szarym komorkom, ktore na wszystkie strony obracaly teraz te kilka slow, wypowiedzianych mimochodem przez Gerharda... I w koncu zaskoczylo. -Hej, chyba mam! - wykrzyknal podniecony. - Dajcie sobie spokoj z tymi reflektorami, bo rzecz jest o wiele prostsza! Gerhard zerknal na niego pytajaco. -Wymysliles cos? -A zebys wiedzial. Krate trzeba powiesic na niwelatorach, moi kochani, a nie na odwrot! - zakonczyl Thomas z tryumfalnym wyrazem twarzy. -To znaczy? -To znaczy dokladnie to, co mowie - odrzekl Thomas z przejeciem. - Niwelatory musza pojsc nad kratownice, i to calkiem sporo, zeby... zeby... -Chlopak dobrze mysli - Noel przyszedl w sukurs Farquahartowi, rozpaczliwie usilujacemu przypomniec sobie wlasciwe slowo. -Zeby przeniesc srodek ciezkosci? - rzekl domyslny von Klosky. - W porzadku, zgadzam sie z tym, tylko jak mamy to zrobic w praktyce? Podwiesic tratwe na sznurkach? -Chociazby... -Tak? A wyobrazasz sobie tydzien spedzony na takiej hustawce? - Najwyrazniej po swoim spektakularnym niepowodzeniu Gerhard wolal byc przesadnym sceptykiem niz optymista. - Moj stary zoladek by tego nie przetrzymal. Moze gdybysmy mieli jakies sztywne rusztowanie... -Bambusy! - zakrzyknal Thomas, doznajac kolejnego olsnienia. - Zrobimy je z bambusowych zerdzi, to zaden problem! -Poza takim, ze nie posiadamy ani jednej - odparowal von Klosky. -No to trzeba je przyniesc - odrzekl Thomas. - I zglaszam sie na ochotnika. * * * Farquahart nie dopuscil nawet do dyskusji nad tym, kto pojdzie po bambus. Przez najblizszy tydzien mial nie ogladac dziennego swiatla i dla nikogo nie zamierzal rezygnowac z ostatniej okazji, by odetchnac czystym powietrzem i otwarta przestrzenia. Gerhard cos tam z poczatku baknal o niebezpieczenstwie i ryzyku zgubienia sie w terenie przylegajacym do przegrody, szybko jednak dal spokoj, widzac determinacje w oczach swojego towarzysza. Zreszta, co za duzo, to niezdrowo. W ciagu tych kilku ostatnich dni chlopak udowodnil, ze jest nadspodziewanie silny, nie takich jednak von Klosky widzial, gdy zalamywali sie psychicznie w najmniej oczekiwanych momentach. Poniewaz byl czlowiekiem majacym serce i pragmatycznie myslacym, poprzestal na kilku slowach sprzeciwu dla przyzwoitosci. Czul bowiem, ze jesli przed wyruszeniem w dalsza droge Thomas nie przejdzie sie pod drzewami w swietle dnia, moga byc z nim pozniej klopoty.-Samego cie jednak nie puszcze. - Ton glosu Gerharda byl niemal ojcowski. - Chocby dlatego, ze nie poradzisz sobie w pojedynke z taka kupa chrustu. -Ja moge isc - zaofiarowala sie Bea ochoczo, a widzac zaklopotane spojrzenie Farquaharta, dodala pospiesznie: - Ze mna przynajmniej sie nie zgubisz. Thomas zerknal na nia z ukosa. Szczerze mowiac, nie mial nic przeciwko spedzeniu z nia kilku godzin sam na sam, niemniej w glebi duszy wciaz uwazal ja za nieobliczalna smarkule, ktorej lada moment moze przyjsc ochota na kolejna zmiane stanowiska. A wtedy, co z nia poczac? -To sie jeszcze okaze... - mruknal pod nosem. - No dobra, bo czas ucieka. Potrzeba nam bedzie czegos do ciecia i troche tego twojego sznurka do przewiazania patykow. -Gerhard przekazal mu swoja ultradzwiekowa maczete wraz ze szpula przezroczystej linki, po czym podszedl do kratownicy i odczepil od niej obydwa niwelatory. -Wez tez i to. -Nie boisz sie, ze ci je gdzies zgubie? -Nie. A bez tego raczej trudno byloby wam wrocic z ladunkiem, korzystajac jedynie z tej pajeczej drabinki. We dwojke z Gerhardem zdemontowali kratownice, jedna polowke przeformowujac z powrotem na stelaz plecaka. Thomas wpakowal do niego drugi z Gerhardowych workow na wode (po raz n-ty zastanawiajac sie, skad von Klosky ma tyle roznych szpargalow), obydwa do sucha oproznione buklaki i jeszcze pare innych drobiazgow. W tym czasie Gerhard sklecil napredce uprzaz z pasow srebrzystego materialu, do ktorej przymocowal jeden z niwelatorow. Thomas zarzucil plecak na ramiona i do spolki z Bea wslizgnal sie w elastyczne petle. -Nie musicie spieszyc sie jak do pozaru, ale tez nie marudzcie tam w nieskonczonosc - rzekl Gerhard, kiedy mlodym pozostalo juz tylko wlaczyc niwelator. - I nie zapomnijcie o wodzie; postarajcie sie przyniesc, ile sie da. I, na Boga, uwazajcie tam na siebie! Nie robcie halasu i nie wystawiajcie sie niepotrzebnie na widok. Thomas, masz skorke; uzyj jej, dobrze? A moze ja dalbym Beatrice swoja? Aha, jeszcze jedno... -Oj, czlowieku, nudzisz jak moja swietej pamieci macocha! - zniecierpliwil sie Farquahart, myslami bedac juz na powierzchni. - Jedziemy, bo nam zywosklon zgasnie! Thomas przekrecil wlacznik na niwelatorze i ruszyli w gore pionowego tunelu, oswietlajac sobie droge snopem swiatla z luminaru. Wdzierajace sie z tracheoduktu powietrze bylo tu bardziej turbulentne niz na dole, kolysalo nimi, krecilo i rozwiewalo dlugie wlosy dziewczyny. Juz po kilkunastu metrach uprzaz objawila swoja nader prowizoryczna nature. Cierpial na tym zwlaszcza Thomas, ktoremu jeden z pasow zaczal powoli, lecz nieublaganie i raczej bolesnie wrzynac sie w krocze. I to bylo to: wystarczylo, zeby tylko przez krotki moment pomyslal o meskiej czesci swego ciala, by poczul jej odzew: potezny, niepohamowany, nie na miejscu i nie na czasie. -Aau! - syknal, probujac zmienic pozycje. -Co ci jest? - zaniepokoila sie Bea. -N-iic! - wykrztusil, rozgladajac sie po otaczajacej ich ze wszystkich stron gestwinie narosli, ktora przesuwala sie wolno w dol. Gdybyz tylko udalo mu sie dosiegnac ktorejs z tych duzych form, co kilkanascie metrow wybiegajacych w swiatlo przypory dalej od pozostalych... -Sluchaj, ja musze... musimy na chwile przystanac na jednej z tych... - Wskazal na mijana wlasnie przez nich kolejna z wielkich lopat. -Ale co sie dzieje? Thomas nie odpowiedzial, wciaz bez wiekszego powodzenia usilujac poprawic uciskajacy go pas. Narosl juz zaczela odplywac w dol, a nastepna widoczna byla dopiero kilka metrow ponad ich glowami. Thomas pospiesznie siegnal do malej kontrolki niwelatora, chcac zwolnic wznoszenie. Brak wprawy spowodowal jednak, ze zamiast tego zatrzymali sie gwaltownie w powietrzu, obracajac sie i kolyszac jeszcze mocniej. W odruchu paniki dziewczyna przylgnela do Farquaharta. -Thomas, co ty wyprawiasz?! -Och, nic! Tylko ten przeklety pasek miedzy nogami... -Co z nim? -Jak to co? No popatrz! - wyjeczal Thomas, poniewczasie zdajac sobie sprawe z glupstwa, jakie palnal. Rekami wspierajac sie o jego piers, Bea uniosla sie nieco i spojrzala we wskazanym kierunku. A kiedy powrocila wzrokiem do jego twarzy, jej ogromne oczy mialy juz nie ten sam wyraz. -Och, Thomas! Zamiast mi po prostu powiedziec... - wyszeptala, usmiechajac sie do niego czule. Ale jemu bynajmniej nie bylo do smiechu. Uprzaz coraz uporczywiej starala sie przeciac go na pol, ciezar Bei unieruchamial go skutecznie, a do tego jeszcze ten jej zapach, jej wlosy rozsypujace sie po jego twarzy, cieply oddech na jego policzku, elektryzujacy ucisk jej niemozliwie jedrnych piersi, przyspieszone bicie jej serca, i ta reka, ktora... Deus, Deus, Deus! -Co ty robisz?! - wykrzyknal, przestraszony i zaambarasowany. Matko wszechzieleni, kiedyz on ostatni raz splonal rumiencem? -Chce ci tylko pomoc - kocim glosem wyszeptala Beatrice, w rzeczy samej usilujac swoimi drobnymi, zgrabnymi palcami poprawic jakos podwiniety pas. Dziewczyna byla rzeczywiscie zreczna, bo juz po chwili zmieszany i zawstydzony Farquahart odczul wyrazna ulge. Po czym natychmiast zdretwial, kiedy jej dlon, wcale nie przestajac bladzic po jego ledzwiach, dotarla do naprezonego przyrodzenia. -Ej, co t...? Zabierz ja... - wykrztusil. -Nie, Thomasie Farquahart, nie chce... - wyszeptala mu Bea wprost do ucha. -Jak...? Dziewczyno, zabieraj te reke, ale juz! -Och, Tom, przestan wreszcie z tym udawaniem, prosze cie! -Udawaniem? Z jakim udawaniem, do diaska? - Thomas probowal sie jeszcze rozpaczliwie bronic, po staremu uciekajac w chlod i opryskliwosc. Ale w przeciwienstwie do wszystkich innych kobiet, ktore do tej pory znal, na tej dziewczynie jakos nie chcialo to zrobic wrazenia, a on... a on... - Oszalalas czy co? W odpowiedzi Bea przywarla do niego jeszcze mocniej i wtuliwszy glowe w jego piers, powiedziala glosem tak cichym, ze Thomas uslyszal ja z trudem: -Tak, Thomas, chyba oszalalam... Czy wiesz, co to takiego jest "piorun sycylijski"? Nie wiesz, przeciez nie znales mojej matki... Uwielbiala to okreslenie, obrzydzila mi je, zreszta ona wszystko, co piekne i romantyczne, potrafila zamienic w zalosna groteske. Dorastalam wsrod jej pretensjonalnych romansow, z ktorych kazdy byl tym najwiekszym i najwspanialszym na swiecie, a zaden nie trwal dluzej niz tydzien! Nie moglam juz na to patrzec, rzygac mi sie chcialo na widok kolejnego wycmokanego picusia z nanokwiatem w lapce, calego w glupich usmieszkach, ktory pakowal sie do naszego kondominium, jakby mieszkal w nim od zawsze. Podczas gdy moj ojczym zaharowywal sie na dwoch zmianach, udajac, ze o niczym nie wie i ze wciaz jestesmy kochajaca sie, zgrana rodzina. Potem zabrala go proznia, i tyle mial z tego swojego zycia! A ta suka... przepraszam, moja "matka", gzila sie tego dnia na pieterku z obwoznym sprzedawca wody, i cala jej reakcja na wiesc o smierci ojczyma bylo tylko: "No widzisz, moj kusiu? Teraz bedziesz mogl u mnie zostac nawet na cala noc"! Glos Bei zalamal sie nagle i przez chwile dziewczyna milczala. Thomas nie smial przerywac ciszy, zaskoczony nieoczekiwanymi wyznaniami. -No i powiedz, jak tu mozna bylo nie nabrac pogardy do slowa "milosc"? - odezwala sie w koncu, odwracajac ku niemu swoje przepiekne oczy. - I ja jej nabralam, a przynajmniej tak mi sie wydawalo albo chcialam, zeby mi sie wydawalo. Uznalam, ze cyniczny dystans to najlepsza bron, zeby uchronic sie przed losem podobnym do tego, jaki stal sie udzialem mojego ojczyma. Przed poddaniem sie temu uczuciu-pijawce. Okazalo sie jednak, ze "piorun sycylijski" istnieje, Tom. I trafil mnie dokladnie w noc incydentu w chutorze Calaghana. Thomas sluchal tego kompletnie oszolomiony. Ta dziewczyna po prostu nie moze myslec tego, co mowi! -Bea, co ty wygadujesz? - wybakal, nie mogac uwierzyc w jej wyznanie. - Przeciez nas okradlas i ucieklas... -I pozalowalam tego gorzko, nim noc dobiegla konca. Wrocilabym do chutoru, gdyby nie Noel, naprawde. -Naznaczylas Gerharda... - Thomas walczyl jeszcze, ale to byl juz bardziej odruchowy opor, zwykly meski strach przed przejsciem na druga strone teczy. -Owszem, sygnalizatorem, ktorego nikt poza mna nie mial uslyszec. I nie po to, zeby kogokolwiek naprowadzic na wasz slad. Wtedy jeszcze nie bylam pewna, kto tu jest dobry, a kto zly, ale tak naprawde to chyba po prostu nie chcialam cie zgubic. -Czemu w takim razie nie naznaczylas mnie zamiast niego? -Nie moglam zmusic sie do zadania ci jakiegokolwiek gwaltu. Thomas poczul dziwne drapanie w gardle. -Jesli jeszcze powiesz, ze kontrakt tez zniszczylas przeze mnie... -Tak, Thomas, przez ciebie... Nie widzialam innego sposobu na to, zeby odzyskac twoje zaufanie - odparla Bea, spogladajac mu gleboko w oczy. -No nie, to juz jest...! Twierdzisz, ze wyrzucilas piec okraglych milionow, ot, tak bo zadurzylas sie w jakims Farquaharcie, ktore go dzien wczesniej pierwszy raz w zyciu ujrzalas na oczy? Wybacz, ale ty bys w to uwierzyla? -Nie - powiedziala, uparcie nie spuszczajac z niego wzroku. - Nie, gdybym byla mezczyzna nieznajacym kobiet. To, co sie ze mna stalo... Nie oczekuj ode mnie racjonalnego wyjasnienia, Tom, bo go tu nie ma. -Nie wierze. Ty naprawde dla mnie... to wszystko... - Farquahartowi glos odmowil w koncu posluszenstwa. -Naprawde - szept Bei mial w sobie tyle mocy i przekonania, i ze rownie dobrze mogl byc krzykiem na cale gardlo. Thomas topnial, rozplywal sie w zarze wpatrujacych sie w niego oczu - intensywnych, czulych i blagajacych go o jeden malenki okruszek prawdziwego zaufania. -Tom? -Tak? -Wydostanmy sie wreszcie na gore, bo zwariuje! -Tak, wydostanmy sie jak najszybciej! * * * Na gorze wlasnie rozpalal sie swit, jeden z tych niecodziennych, pulsujacych blekitem tysiecy drobnych wyladowan, nadchodzacych w towarzystwie krotkotrwalego, ulewnego deszczu. Bea i Thomas wychyneli z wnetrza peknietej kolumny wprost pod jego pierwsze krople, ktore przeszly w prawdziwa nawalnice niemal tak samo gwaltownie, jak oni rzucili sie na siebie. Mokre ubrania stawialy opor, krotki jednak i calkowicie bezskuteczny wobec uwolnionej w mlodych namietnosci. Wkrotce burza rozszalala sie na dobre, calymi wodospadami uderzajac w korone przypory jak w gigantyczny beben, rozchlapujac sie wokol nich tysiacem malych fontann, zalewajac ich i oplywajac ich nagie ciala niczym dwie ruchome wyspy na rzece. Lecz im bylo to calkowicie obojetne, bo w tej chwili istnialy juz tylko ich rece i usta, szukajace sie nawzajem w niecierpliwym pozadaniu i znajdujace wszystko, co chcialy znalezc, za kazdym razem. Thomas nie wiedzial, gdzie ja jeszcze calowac, gdzie dotknac i jak piescic. Chcial cos powiedziec, cokolwiek, ale Bea zakneblowala go zachlannym jezykiem, a potem zmusila jego nienasycone wargi do powedrowania tam, gdzie pragnela ich teraz najbardziej. I powedrowaly tam poslusznie i ochoczo, lecz juz tylko na moment, bo nadszedl czas, i Thomas porwal ja w ramiona, gotowa tak samo jak on, napieta jak luk, sliska i goraca, otwarta i niemajaca zamiaru czekac ani sekundy dluzej... * * * Deszcz ustal. Ostatnie strumyczki wody splywaly szybko po hydrofobowej macierzy kolistego tarasu, z ktorego wyrastala peknieta przypora; oboje teraz lezeli na niej, zmeczeni, uszczesliwieni, zachwyceni soba i tym, co przed chwila dane im bylo przezyc. Dyszac jak zgonione zwierze, Thomas wpatrywal sie w lezaca. tuz przy nim Bee, wyczerpana tak samo jak on i pilnujaca, by jego wciaz pozadliwym oczom nie umknal zaden szczegol jej zniewalajacej urody. A zatem tak to wyglada, pomyslal z czuloscia, o jaka siebie dotad nie podejrzewal, kiedy kobieta jest dla ciebie... kobieta. Do tej pory za kazdym razem, kiedy bylo po wszystkim, nieodmiennie tracil zainteresowanie i ogarnial go przemozny odruch ucieczki. Ale nie teraz.Pochylil sie nad nia, delikatnym pocalunkiem muskajac jej oczy. Wciaz wilgotna reka Bea dotknela jego nieogolonego policzka. -Przyjemne... - szepnela, bawiac sie niedbale jego zarostem. -Co ty mowisz! Musze wygladac jak ostatni rzezimieszek. - Thomas rozesmial sie, dotykajac swojej dwudniowej szczeciny. - I pewnie cala cie podrapalem. -Nie szkodzi. Zreszta spojrz lepiej na siebie. Dopiero teraz Thomas zauwazyl, jak bardzo obydwoje sa poobcierani i posiniaczeni. -Rany Drzewa, w ogole nic nie czulem! - wykrzyknal, ogladajac efekty uprawiania milosci na twardym jak decha podlozu. -Zdziwilabym sie, gdyby bylo inaczej - powiedziala, a potem niespodziewanie poczestowala go goracym, przeciaglym pocalunkiem. -Kocham cie, Thomasie Farquahart, moj ty nieustraszony rycerzu jasnosci. Thomas uniosl brwi. -Jaki rycerzu, cos ty znowu wymyslila? Jestem prostym chlopakiem z ulicy, a nie zadnym rycerzem. Bea pogladzila go pieszczotliwie po mokrej czuprynie. -Niewazne, skad jestes, ale to, co nosisz ze soba tu i tu... - rzekla, kladac dlon kolejno na piersi i skroni Farquaharta. -Nie nosze tam niczego szczegolnego - mruknal Thomas zmieszany. -Tak myslisz? Czyli ze twoj Gerhard zna cie lepiej niz ty sam - powiedziala, pociesznie sciagajac usta. -A co niby ma do tego Gerhard? -Wybral cie na swojego towarzysza, ot co. -Po prostu nawinalem mu sie pod reke w odpowiednim momencie, i tyle. -A ja mysle, moj mily, ze dlugo sie rozgladal i dokonal wyboru z pelna swiadomoscia. -Zaraz, to kto w koncu zna sie z nim od ponad trzech lat: ja czy ty? -Nie musze, wystarczy mi to, co widze i czuje. W tobie jest cos... nie wiem nawet, jak to okreslic, jakis zyroskop, ktory wciaz czuwa nad prosta linia twojej drogi. Prawosc, ktorej nikt nie musial w ciebie wpajac, bo juz przyszedles z nia na swiat. A do tego jeszcze ten twoj wewnetrzny ogien... Thomas przerwal jej niecierpliwym machnieciem reki. -Obawiam sie, ze "wewnetrzny ogien" po prostu mylisz z moim niewyparzonym jezorem - baknal zaklopotany jak zawsze, kiedy ktos obdarzal go komplementami. Juz od jakiegos czasu slychac bylo coraz glosniejszy szum. Nie zwracali na niego wiekszej uwagi, dopoki nie spoteznial na tyle, ze zaczal zagluszac ich rozmowe. Spojrzeli w gore i na chwile zamilkli kompletnie, zaskoczeni nieoczekiwanym spektaklem. Setki tysiecy nietoperzy, zapewne powracajacych ze swoich nocnych zerowisk, z glosnym furkotem skrzydel przelatywalo wlasnie nad ich glowami. Za forpoczta, skrecajaca wokol przypory, slepo podazyla reszta stada i po chwili wielki, czarny wir poczal wplywac w ciemnosc rozziewu. Na Thomasie latajace myszy nie robily wiekszego wrazenia, lecz Bea najwyrazniej odczuwala przed nimi jakis atawistyczny lek, i teraz przywarla do niego w obronnym odruchu. Ostatnie nietoperze znikly we wnetrzu peknietej przypory. Znow zrobilo sie cicho, tak cicho, jakby poza nimi nie bylo juz nikogo w calym Wszechswiecie. Reka Thomasa, bezwiednie bladzaca po jej rozkosznej topografii, dotarla na powrot do drobnych sutkow. Dziewczyna jeknela cichutko, a potem wyszeptala: -Myslisz, ze tamci na dole beda nam mieli za zle kilka dodatkowych minut? -Czemu pytasz? Dlugie palce Bei zamknely sie na jego meskosci, budzac ja ponownie do zycia. -Juz wiesz czemu? * * * W pol godziny pozniej byli na dole, w labiryncie kretych wawozow pomiedzy cokolami przypor. Niwelatora uzyli tylko przez chwile, zeby uniknac meczacego zlazenia po pionowej scianie korony, reszte zbocza pokonali pieszo. Thomas rozejrzal sie bezradnie wokol siebie. Poprzednim razem zdali sie calkowicie na Remusa, pilnowali jedynie, by nie stracic z oczu zwawo maszerujacego mlodzienca. Na podziwianie krajobrazu nie bylo wtedy zbyt wiele czasu, na utrwalenie sobie w pamieci znakow orientacyjnych tez nie. Thomas byl pewien, ze gdzies po drodze widzial te cholerne bambusy, mial je przed oczami. Tylko gdzie to bylo?Na szczescie Bea w roli przewodnika sprawila sie nie gorzej niz przybrany syn Andre. Nie zatrzymala sie ani razu, pewnie odnajdujac droge wsrod skomplikowanej rzezby terenu. Niewielki bambusowy gaik znalezli zaledwie kilkaset metrow dalej w malej, plaskiej kotlince u zbiegu trzech parowow. Plynal tu nawet maly strumien, co oszczedzilo im wedrowki do akweduktu. Dziwne, ale Thomas nie potrafil juz powiedziec "Rzeka". Rewelacje z archiwum Remmuerisha zmienily jego stary obraz swiata z sila porownywalna do objawienia i teraz nie istniala dla niego Rzeka, ale jedynie kolektor, stanowiacy jeden z elementow obiegu wody w tej gigantycznej, ludzka reka stworzonej strukturze. Kolektor, jakze to beznadziejnie brzmi, pomyslal i po raz pierwszy odczul cos w rodzaju nostalgii za swoja bezpowrotnie utracona ignorancja. Zdjal z ramion plecak i wyjal pojemniki na wode. -Teraz je napelnimy czy pozniej? - spytal. -Jak wolisz - odparla Bea. -W takim razie pozniej - powiedzial, po czym zabral sie do ogladania bambusow. Z maczeta w reku obszedl skromny zagajnik dookola, selekcjonujac sztuki do wyciecia. Kilkanascie z nich naznaczyl i juz zamierzyl sie na pierwszy z nich, kiedy jego ramie zatrzymalo sie w pol drogi. -Zaraz, co ja robie... - wymamrotal, stukajac sie w czolo. - Przeciez nie moge tak z samego brzegu. -Dlaczego? - zdziwila sie Bea. -Jak to dlaczego? Ktokolwiek zobaczy te sciete lodygi, od razu sie zorientuje, ze cos tu sie dzialo. Musze wejsc glebiej. -Szkoda zachodu. - Dziewczyna potrzasnela glowa. - I bez tego zostawimy tu dosc tropow. -Na przyklad jakich? -Na przyklad DNA z naskorka czy feromonow, ktorymi siejemy w tej chwili na prawo i lewo. Nie mowiac juz o naszej aurze. - Bea usmiechnela sie do tych slow. - Coz, zakochani wypromieniowuja ja nader intensywnie. Thomas sposepnial. -Innymi slowy moglibysmy tu wywiesic drogowskaz z naszymi nazwiskami i wyszloby na to samo, tak? -Az tak to moze nie. Zreszta istnieja sposoby na zneutralizowanie wiekszosci sladow albo na wprowadzenie tropiciela w blad, jesli nie jest on wybitnym profesjonalista. -Profesjonalista? Za piec milionow gloss mozna miec na wlasnosc cala smietanke trakerskiego cechu, i to z jagodami - odparl Farquahart cierpko. - Jaki z tego wniosek? Jesli beda nas chcieli znalezc, to znajda. Bierzmy sie lepiej do roboty. Im szybciej skonczymy, tym krocej bedziemy na widoku. Maczeta Gerharda poszla w ruch. Wlasciwie nie byla to zadna praca, tylko czysta przyjemnosc, bo ultradzwiekowe ostrze cielo grube, twarde lodygi jak sierp zboze i wkrotce cala ich sterta lezala obok. Thomas nie powalal bambusow na oslep, lecz wybieral je tak, by miec okazy o roznej srednicy; wiekszosc grubych na kilka centymetrow, kilka naprawde pokaznych sztuk, dorzucil tez troche tych cienkich i najbardziej gietkich, tak na wszelki wypadek. Skonczywszy, ze zdumieniem popatrzyl na wynik swoich zniw; okazalo sie, ze z rozpedu wykosil niemal osma czesc zagajnika i mial teraz dosc materialu na cala tratwe, a nie tylko na rusztowanie dla niwelatorow. W ferworze pracy nie patrzyl za siebie, totez zamarl z przerazenia, kiedy odwrociwszy sie, by zakomunikowac koniec roboty, spostrzegl, ze dziewczyna zniknela. -Bea? Bea! -Spokojnie, tu jestem! - odkrzyknela Beatrice, z buklakiem w rece wylaniajac sie zza garbu, za ktorym plynal strumien. - Pomyslalam, ze kiedy ty kosisz trawnik, ja zajme sie uzupelnieniem naszych zapasow. -Deus, moglas mnie uprzedzic! - Thomas poczul nagla slabosc w kolanach. - Nie rob tego wiecej, slyszysz? Serca na loterii nie wygralem! -Obiecuje. I przepraszam - szepnela Bea ze skrucha. - Ale zostalo jeszcze kilka pustych naczyn, wiec moze juz skoncze... Uznawszy niewyrazne mrukniecie Farquaharta za zgode, wziela pozostale buklaki i pobiegla do strumyka. Thomas tymczasem powrocil do oprawiania bambusow, odkladajac na bok te, ktore uznal za odpowiednie. Pozostalo juz tylko zwiazac je Gerhardowymi sznurkami, podczepic jakos pod niwelatorem, i voila!, mogli ruszac z powrotem. Bea po powrocie znalazla, go zapatrzonego w zywosklon. -Hej, nad czym tak sie zadumales? - Tracila go lekko w ramie. Thomas przechylil glowe w jej strone. -Zastanawiam sie, gdzie oni wlasciwie sa? -Kto? -Trakerzy. Przeciez na zdrowy rozum nie powinnismy miec zadnych szans. Gdybym byl na miejscu twoich tajemniczych zleceniodawcow, wynajalbym cala watahe tropicieli, zeby sie zabezpieczyc. Zwlaszcza gdyby zalezalo mi na znalezieniu celow, tak jak najwidoczniej zalezy im. Kiedy podpisalas swoj kontrakt? -Ponad dwa miesiace temu. -No prosze! Czyli ze co najmniej od tak dawna powinnismy miec na karku cala ich zgraje. Dlaczego wiec nikt z nich jeszcze nas nie wysledzil? Poza toba, ma sie rozumiec. -Ja mialam wyjatkowe szczescie - odparla Bea, nie ukrywajac dwuznacznosci swojego stwierdzenia. Thomas usmiechnal sie do niej. -Wyglada na to, ze wszyscy je mamy. Co najmniej od dwoch miesiecy szuka nas cala armia zawodowcow, a my wciaz jestesmy o kilka krokow przed nimi. Cos mi sie tu nie zgadza z rachunkiem prawdopodobienstwa. -Dlaczego myslisz, ze cala armia? Tropicieli wcale nie musi byc az tak wielu... -Czekaj no! - przerwal jej Thomas, przypominajac sobie dramatyczne wydarzenia z Keshe i slowa Gerharda, tlumaczacego mu przyczyny, ktore doprowadzily do jego konfrontacji z Durqvartzem. Teraz mogl spojrzec na nie z innej perspektywy i dostrzec szczegoly, ktorych wtedy nie byl nawet swiadom. Taki pseudo-Farquahart, na przyklad. Mistrz w swoim fachu, jak utrzymywal von Klosky. I ten mistrz zupelnie niespodziewanie i opatrznosciowo znajduje sie w Keshe, gdzie - tak sie dziwnie sklada - rezyduja wszystkie trzy z wymienionych w kontrakcie celow? Bzdura! Pojawienie sie pseudo-Farquaharta nie bylo wcale zadnym przypadkiem, lecz w pelni przemyslana i zaplanowana akcja, wymyslniejsza i bardziej wyrafinowana od wszystkich knowan Petra! Tylko dlaczego jego "sobowtor" dal sie tak latwo zabic? Moze tak jak Durqvartza zgubily go zadufanie i nadmierna pewnosc siebie? Moze zbyt dlugo odnosil jeden sukces za drugim i przywykl lekcewazyc swoich przeciwnikow? A moze pojedynek przy ruinach kopalni wy gral Petro, bo po prostu byl o ulamek sekundy szybszy? -Ty chyba jednak nie bylas wcale pierwsza, wiesz o tym? - rzekl cicho do Bei, po czym opowiedzial jej cala historie. -Kasparow - rzekla, gdy skonczyl. -Kasparow? -Ten twoj sobowtor, taki mial pseudonim. -Znalas go? - Thomas byl szczerze zdumiony. -Tylko i wylacznie ze slyszenia. Krazyly legendy o nim i jego metodach. Byl jak duch, robil swoje z zabojcza skutecznoscia, wymykal sie wszystkim, z cechem trakerow na czele. -Nie nalezal do cechu? -Nigdy. -Czyli wolny strzelec, tak jak ty? Hm, to ciekawe... -O czym myslisz? Thomas przez chwile nie odpowiadal, zastanawiajac sie krytycznie nad swoimi napredce wyciagnietymi wnioskami. -O tym - odezwal sie w koncu, machinalnie postukujac koncem maczety o jedna z zielonych lodyg - ze ten, kto was wynajal po pierwsze, ma znaczne srodki do dyspozycji, po drugie, spieszy sie, i po trzecie, najwyrazniej nie chce rozglosu. Moze sie myle, ale z tego, co wiem, w cechu nie ma zlych tropicieli, sa tylko od swietnych wzwyz. Jeszcze raz to powiem: piec milionow to zawrotna suma nawet jak dla tych pazernych dziadow, wiec nie zostali pominieci dlatego, ze ktos chcial zaoszczedzic na ich wysrubowanych honorariach. Juz predzej z powodu ich niepohamowanej sklonnosci do przechwalania sie swoimi wyczynami. Wiem cos o tym, bo znalem kiedys jednego z nich... -Tom, czy to w tej chwili wazne, kogo za wami poslano? -Wazne, dla mnie. Nie znosze, kiedy ktos stoi mi za plecami, a ja nawet nie wiem kto. Po prostu chcialbym wiedziec, z kim mam do czynienia. Ty bys nie chciala? -Owszem, moze. Ale najpierw chcialabym, zebysmy znalezli sie wreszcie w jakims bezpiecznym miejscu. -Ja tez, choc od wczoraj mysl o zejsciu na Dol juz nie napawa mnie takim uniesieniem. -W Drzewie tez moglibysmy sie zgubic, zaszyc sie tak, ze nie znalezliby nas wszyscy trakerzy swiata. Znam miejsca... - powiedziala Bea, w ktorej zaczelo budzic sie kobiece pragnienie stabilnosci, lecz Thomas nie dal jej dokonczyc. -Nie. Tu nigdy nie przestana nas gonic, dobrze o tym wiesz. Na Dole moze byc paskudnie, ale to dla nich tak samo obcy swiat, dlatego moze tam dadza nam spokoj, przynajmniej na jakis czas. -Powiedz raczej, ze lojalnosc nie pozwolilaby ci opuscic przyjaciela - rzekla Bea z ledwie uchwytna nutka zalu. -To prawda, lojalnosc wiele dla mnie znaczy. Co, czyzbys miala mi to za zle? -Alez skad! -No to czemu tak nagle posmutnialas? -Wydaje ci sie. -Czyzby? Bea podniosla na niego swoje ogromne, zielone oczy. -No dobrze, chcesz uslyszec ode mnie pare babskich banalow? -Banaly to tez prawda - odparl Thomas wymijajaco. -Zebys wiedzial. Nie chce cie stracic, Tom. Boje sie o ciebie. Odechcialo mi sie ryzyka i jak nigdy przedtem pragne teraz spokoju oraz miejsca, gdzie moglabym sie nim sycic razem z toba. Thomas przytulil ja do siebie. -Tez bym tego chcial, wierz mi - powiedzial cicho. - Narazie jednak mozemy go miec wlasnie na Dole. Bea nic na to nie rzekla. -No co? Przeciez sama prosilas o to Gerharda, a teraz znowu zmieniasz zdanie? - zaniepokoil sie Thomas. -Och, przestan gadac glupstwa, Tom! - zachnela sie dziewczyna. - Po prostu zamyslilam sie nad nasza przyszloscia. Jaka ona bedzie i czy w ogole ja mamy... -Deus, teraz to ty pleciesz bez sensu! No oczywiscie, ze mamy! - odparl Thomas z przekonaniem i wyciagnal do niej reke. - Chodzmy lepiej, spakujmy manele i wracajmy. Zabrali sie do przygotowywania scietych bambusow. We dwojke obwiazali je linka, jednoczesnie zastanawiajac sie nad najpraktyczniejszym sposobem ich przetransportowania, W koncu podwiesili faszyne na dwoch dlugich petlach polaczonych w osemke. Umocowali niwelator w przewezeniu i sprawdzili, jak calosc sprawuje sie w powietrzu. Nie wygladalo to najgorzej, choc ustalenie srodka ciezkosci zabralo im kwadrans. Reszte sznurka wykorzystali jako uwiez, na ktorej zamierzali powlec caly ladunek. Thomas zaciagnal ostatni wezel, kiedy przyszedl mu do glowy zupelnie inny pomysl. -Wlasciwie po co mamy ciagnac to za soba? Bea popatrzyla na powiazane bambusy, potem na niego i usmiechnela sie olsniewajaco. -Zamiast po prostu na tym poleciec, nieprawdaz? Och, ksiezycowo! Tylko - dodala z powatpiewaniem - czy ten drobiazg dostateczna liczbe stopni swobody? -Czego? -No, czy oprocz wznoszenia sie niwelator moze jeszcze poruszac sie na boki. -Deus, o tym nie pomyslalem. Potrzymaj na chwile... Pare ostroznych eksperymentow z kontrolkami urzadzenia i wiszace pol metra nad zywogruntem bambusy poplynely wolno w kierunku zagajnika, z ktorego zostaly tak brutalnie wyeksmitowane. Thomas pozwolil im przebyc jeszcze kilka metrow, po czym zatrzymal je bez wiekszych trudnosci. -Ha! Widzisz? Nie ma problemu! - zakrzyknal uszczesliwiony jak dziecko. - Lata w kazda strone, jak chcesz! To jak? Zechce szanowna pani skorzystac? Normalnie bierzem piatke za kurs, ale dzis u nas szpecjalna taryfa inauguracyjna, znaczy siem darmocha, znaczy siem okazja, jaka siem szanownej klyentce w zyciu juz nie nadarzy. -Graw, a jak z tego pospadamy? - powiedziala, kiedy juz przestala chichotac. -Nie pospadamy, nic sie nie boj - odrzekl Thomas, zapinajac egzoszkielet plecaka na bambusowej wiazce i siadajac okrakiem na jej srodku. -No coz, mam, co chcialam. - Beatrice steknela, sadowiac sie za Farquahartem i obejmujac go mocno w pasie. Thomas aktywowal niwelator i jeden z najdziwaczniejszych pojazdow latajacych w dziejach ludzkosci uniosl sie wraz ze swoimi pasazerami w powietrze. Przez jakis czas poruszali sie w milczeniu, dlugo to jednak nie trwalo, bo Thomas byl autentycznie zachwycony ich napowietrzna jazda i musial sie z kims tym zachwytem podzielic. -Niesamowite! Znasz moze "Basnie z tysiaca i jednej nocy"? -Oczywiscie. -Matka czytala mi je do snu, kiedy mialem piec lat, ale do dzis zapamietalem prawie wszystko. A teraz prosze, sam czuje sie jak Aladyn. -A ja, jak jakas czarownica na miotle. - Bea zasmiala sie perliscie. -Ee... Tego fragmentu sobie nie przypominam. -Tom, przeciez to nie z Szeherezady! -Nie? A z czego? -Z... Niewazne, niech ci bedzie Aladyn. Posuwali sie teraz rownolegle do zbocza "ich" cokolu, nie za szybko i dosc wysoko nad jego sklonem, zeby nie lawirowac nad nierownosciami terenu, wystarczajaco jednak nisko, by nie zrobic sobie krzywdy w razie ewentualnego upadku. Lecz Thomas mial oto w reku nowa fascynujaca zabawke, ktora z minuty na minute wydawala sie mu coraz bardziej oswojona, i wkrotce ogarnela go zuchwala pokusa. -Beatrice? -Slucham? -Masz jakies marzenie? -Tak. Zeby sie wreszcie porzadnie wyspac. -Deus, pytam powaznie! Czy marzylas o czyms tak mocno, ze snilo ci sie to po nocach, i nie dawalo spokoju? -Bo ja wiem... Mam swoje marzenia jak kazdy, ale czy az tak intensywne? Chyba nie. -A ja tak. -No, i o czym tak marzysz? -Na przyklad o tym, zeby kiedys w koncu zobaczyc z bliska zywosklon. Thomas poczul mocniejszy uscisk ramion dziewczyny na biodrach. -Ejze? Co ci lazi po tej rudej glowie? -Nic takiego - powiedzial Thomas, odwracajac sie do niej ostroznie. - Pomyslalem tylko, ze to moze byc moja ostatnia i jedyna szansa... -O nie, absolutnie nie! - od razu zaprotestowala Bea. - To jest ponad pietnascie kilometrow w gore, i ty na tej beznadziejnej prowizorce... Nie ma mowy! Chcesz wiedziec, jak wyglada sklepienie konaru? Prosze bardzo: najbardziej wewnetrzna warstwa to mikromechaniczne zaluzje i fasetowe polaryzatory... -Ale ja nie chce wiedziec, dziewczyno, tylko widziec! Zobaczyc w koncu na wlasne oczy, jak to wyglada, co skrywa sie za ta cholerna, nieprzenikniona mgla! - przerwal, czujac ponaglajace swedzenie swojego komplantu. -Gerhard? Co sie dzieje? -Nic, chcialem tylko spytac, gdzie jestescie. - Glos von Klosky'ego byl zmeczony i troche poirytowany. -Ee... mamy juz wszystko i powoli wracamy. Bedziemy u was najdalej za pol godziny - odparl Thomas zdawkowo, tesknym wzrokiem powracajac do klebiacej sie wysoko nad jego glowa bieli. Taka sposobnosc! Gdybyz tylko byl teraz sam... A potem zerknal przez ramie na Bee i zrozumial, ze moze albo oddac sie zaspokajaniu swoich dzieciecych pragnien, albo byc dla tej kobiety mezczyzna. Decyzja nalezala do niego. -Czas mi dorosnac - mruknal zrezygnowanym polglosem, rzucajac ku gorze ostatnie, teskne spojrzenie. -Nie martw sie, na pewno bedziesz mial jeszcze mnostwo okazji - pocieszyla go Bea cieplo. -Moze... Latajace bambusy ponownie poplynely w gore zbocza z Bea, coraz bardziej przekonana o slusznosci wyboru, jakiego dokonalo jej serce, i z Thomasem, ktory juz slowem nie powrocil do poprzedniego tematu. ROZDZIAL 17 Az trudno bylo uwierzyc, ze ich wycieczka zabrala ponad osiem godzin. W tracheodukcie zdazylo sie przez ten czas zrobic tloczno, glownie za sprawa Uxow, ktorych zdecydowanie przybylo. Do Nohana i jego dwoch towarzyszy dolaczylo jeszcze kilkunastu, innych, krecili sie wszedzie i byli halasliwi jak straganiarze w dzien targowy. Thomas chcial zrobic wrazenie praktyczna demonstracja swojego pomyslu, lecz nie spodziewal sie tak licznej publicznosci, i teraz z niedowierzaniem patrzyl na caly ten tlumek czarnowlosych autochtonow, ktorzy pelnymi zdumienia okrzykami przywitali ich, frunacych srodkiem szerokiego tunelu bezszelestnie i zgola magicznie.-Matko wszechzieleni... - wymamrotal, lagodnie ladujac na klepisku i dezaktywujac niwelator. Po calych godzinach oddychania swiezym powietrzem atmosfera w tracheodukcie wydala mu sie jeszcze mniej apetyczna niz za pierwszym razem. Uxowie, do ktorych w gruncie rzeczy nic nie mial, tylko pogorszyli sprawe. Krzatajac sie bez ustanku, podnosili z klepiska niebagatelne ilosci gryzacego pylu, a na dodatek emanowal z nich ostry, niezbyt przyjemny odor, na ktory przedtem Thomas jakos nie zwrocil uwagi. Von Klosky nie kryl zniecierpliwienia ani zbolalej miny godnej zdesperowanego opiekuna dzieci specjalnej troski. Podszedl do Thomasa i Bei, jednym szybkim spojrzeniem oceniajac dostarczony przez nich ladunek. -Gerhard, co oni tu wszyscy robia? - spytal Thomas, co dwa slowa pokaslujac astmatycznie. -Ach, nawet mi o nich nie mow - odrzekl tamten z irytacja. - Teraz to i tak tylko polowa z tego, co bylo. Slowo daje, jeszcze nie spotkalem tak ciekawskich i wscibskich stworzen! Wszedzie ich pelno i wszystkiego trzeba przy nich pilnowac, a i tak juz paru rzeczy nie moge sie doliczyc. Nawet glowa Ramireza gdzies sie zapodziala! -Deus, co ty mowisz? - zakrzyknal Thomas zbulwersowany, zdecydowanie mniej przychylnym okiem spogladajac na krecacych sie wokol tubylcow. Moze i byli u siebie, ale jakies zasady w koncu powinny obowiazywac! - I co z Hannibale? -Na szczescie glowa znikla po tym, jak Noel dokonal transferu do mannekena i wyjal implant. Ale drugi, ten z ladunkiem i detonatorem, zostal w srodku. -Noel go nie zneutralizowal? - wtracila Bea. -Owszem, ale to w dalszym ciagu jest kilkadziesiat gramow metastabilnego kondensatu, ktory nawet bez detonatora moze narobic niezlego bigosu. Dalabys czterolatkowi karabin, chocby i zabezpieczony, i rozladowany? -I co, nic nie zrobiliscie? - zdziwil sie Thomas. - Nie probowaliscie jej im odebrac? -Chcesz, to idz, moze tobie sie poszczesci - prychnal Gerhard, wyraznie nie w sosie. - Bo ja juz zaczynam miec powyzej uszu gadania do sciany. O, widzisz go? - Wskazal reka na Kreuffa, zajetego wlasnie wymiana zdan, bogato zdobiona gestami, z jednym z Uxow, najprawdopodobniej z Nohanem. -On tak z przerwami juz od kilku godzin i nic, jakby rozmawial z gluchym o Mozarcie. Szlag mnie za moment trafi! Ej, zostawisz ty to?! - huknal naraz na jednego z czarnych chudzielcow, ktory korzystajac z tego, ze obcy zaaferowani sa konwersacja miedzy soba, zabral sie bez zenady do wysuplywania niwelatora ze sznurkow. Farquahart zdebial na taka bezczelnosc, a potem przyskoczyl do zlodziejaszka, ktorego zreczne palce juz zdazyly uporac sie z mocujacymi niwelator wezlami i ktory jak gdyby nigdy nic zamierzal wlasnie schowac niewielkie urzadzenie do swojej saszety. -O zez ty! Oddawaj to! - krzyknal, w ostatniej chwili wyrywajac Uxowi niwelator z rak. Tamten oddal swoja zdobycz bez oporu, ale gdy tylko jego chude dlonie przestaly cos trzymac, natychmiast znalazl sobie kolejny obiekt zainteresowania, ktorym tym razem byly bambusowe zerdzie. -Odejdziesz od tego? Jak Boga kocham, zaraz zwariuje... - Nie bawiac sie w subtelnosci, Gerhard chwycil Uxa za ramie, odciagajac go z niejakim trudem na bok i pchajac jak niesfornego mula. - Slyszysz, co do ciebie mowie? Zostaw te tyki i idz mi stad! Tam, do swoich, no, juz, juz... Chryste, co za niemozliwe stworzenie... No idzze! Chudzielec nic nie rzekl, obrocil sie tylko do von Klosky'ego twarza, wykrzywiona w grymasie ni to zawodu, ni to prosby. Jego czarnej siersci nie zdobily zadne fosforyzujace ornamenty, a zamiast pelerynki ze skrzydel mial na oczach wielkie skorzane gogle, ktore upodabnialy go do jakiejs groteskowej, wychudzonej na szczape sowy. Ux przestal sie wreszcie opierac, zawrocil i wolno oddalil sie w glab tracheoduktu. -No i tak jest praktycznie przez caly czas. - Gerhard sapnal ze zloscia. - Myslelismy najpierw, ze przyszli tylko popatrzec, no to niech patrza, co tam. A ci od razu wzieli sie do grzebania w naszych rzeczach! Nawet ten ich Nohan sie wsciekl i kazal im natychmiast wszystko zwrocic, ale i tak pare drobiazgow dostalo nog. -A Noel twierdzil, ze takie z nich plochliwe i nieufne istoty. - Thomas wzial sie pod boki. -Noel tez w sumie nie mial pojecia, co z nich za zuchwale gagatki. -Wiec moze bysmy wreszcie skonczyli te tratwe i wyniesli sie stad? - zaproponowal Thomas towarzystwu. -Otoz to - zgodzil sie Gerhard skwapliwie. - Najwyzszy czas zbierac nasze... - Urwal, bo nagle Nohan zawyl przeciagle, na co wszyscy pozostali Uxowie zareagowali, milknac i nieruchomiejac. A potem jeden po drugim zaczeli sie wycofywac, niknac szybko w ciemnosciach tracheoduktu. Pozostali jedynie Nohan, Nion i jeszcze jeden Ux, ten sam zreszta, z ktorym sie przed chwila uzerali. -Co sie dzieje? - spytal Thomas przestraszony, bo ten niespodziewany odwrot tubylcow wygladal niepokojaco. -Nie mam pojecia - mruknal Gerhard. - Kreuff, czemu ich tak nagle wymiotlo? -Nie wiem... Nohan, rzecz sie stala jakas? -Ach, nie, bynajmniej - uspokoil go Ux. - Mus byl tylko przypomniec rozochoconym braciom, ze pora na przedwieczorne misteria. Ale nie smuccie sie, trwaja one ledwie osma czesc powiewu, i po tym oni wroca. -Osma czesc powiewu? To znaczy ile? - Thomas spytal Gerharda polglosem. -To znaczy - rownie cicho odparl von Klosky - ze zostala nam mniej wiecej godzina, zanim znow bedziemy miec te halastre na glowie. Bierzmy sie do roboty. * * * Zmobilizowani zarowno perspektywa rychlego powrotu utrapienczych tubylcow, jak i pragnieniem jak najszybszego wyruszenia w dalsza droge, uwineli sie z konstrukcja tratwy w niecale dwadziescia minut. Mniej wiecej w polowie roboty Thomas zauwazyl blada jak poranna mgla postac, ktora wylonila sie z mroku i z wyraznym trudem koordynujac swoje ruchy, zblizyla sie do nich na dystans kilkunastu metrow, po czym opadla na klepisko.Farquahart zamarl, bo pominawszy zdecydowanie nizszy wzrost i calkiem przecietne, jasnobrazowe oczy, zjawa byla zatrwazajaco podobna do Hanna Ramireza. Ale to bylo zrozumiale... -Hannibale? Gerhard na chwile przerwal prace i zerknal przez ramie. -No prosze, z naszym przyjacielem jest juz coraz lepiej - rzekl z nuta podziwu w glosie. -Lepiej? Deus, przeciez zal serce sciska, kiedy sie na to patrzy! - zaprotestowal Thomas, obserwujac raczej zalosne wysilki zmartwychwstalego Remmuerisha. Byl jak czlowiek, ktoremu wyjeto z ciala co druga kosc i ponacinano sciegna, bo za kazdym razem, kiedy chcial podeprzec sie na rekach, te wymykaly sie spod niego, zalamujac sie przy tym w sposob przeczacy zasadom ludzkiej anatomii. -O wiele lepiej, Tom, o wiele. Jeszcze godzine temu myslelismy, ze wszystkie nasze samarytanskie wysilki poszly na marne. A teraz? Moze i z trudem, ale przynajmniej porusza sie o wlasnych silach. Mowo daje, nie przypuszczalem, ze taka z niego twarda sztuka! Thomas powrocil do montowania bambusowych wspornikow, raz po raz rzucajac ukradkowe spojrzenia w strone Remmuerisha, ktory nie dawal za wygrana i z budzaca respekt determinacja walczyl o kontrole nad swoja nowa fizyczna powloka. -Noel? - szepnal Thomas, ruchem glowy wskazujac w kierunku Hannibale. -Tak? -Czy ty... tez tak samo? -To bylo wieki temu - Kreuff mruknal wymijajaco, po chwili dodal jednak: - Nie, mnie nikt wczesniej nie uprzedzil ani nie wyjasnil sytuacji. Zrobili mi niespodzianke, po ktorej przez tydzien nie moglem wyjsc z szoku. Przeciez nie zylem, zmarlem na atak serca, a tu sie okazuje... Do tego technologia mannekenow byla wowczas w powijakach... Podaj mi lepiej tamten palik, nie, ten krotszy... Thomas nie naciskal wiecej. W kwadrans pozniej skonczyli i krytycznie przyjrzeli sie swojemu dzielu. Do azurowej platformy doszly dwa trojkatne wsporniki, po dwa i pol metra kazdy, z wierzcholkami spietymi szesciometrowa zerdzia, dolem wzmocnione przez grube krzyzaki. Byl takze reling oraz cos w rodzaju pokladu z niewykorzystanej reszty bambusa. To, co stworzyli, nie grzeszylo moze pieknem, niemniej bylo w miare solidne i wygladalo nareszcie na rzecz, ktora, przynajmniej w zalozeniu, powinna dzialac. Gerhard sprawdzil jeszcze, czy calosc rzeczywiscie sie trzyma, po czym za pomoca kilku kawalkow uniwersalnej tasmy umocowal niwelatory na przeciwleglych koncach gornej poprzeczki. -No, czas na probe generalna - powiedzial. - Ale potrzebny mi bedzie jeszcze jeden operator. Thomas, czujac sie juz niemal jak ekspert, bez wahania zaoferowal pomoc. Musial jednak stanac na czubkach palcow, by dosiegnac kontrolek urzadzenia. Gerhard mial zdecydowanie latwiej, ale i jemu brakowalo pelnej swobody ruchow. -Malo wygodnie - rzekl, zadzierajac glowe. - Tom? Jak powiem "trzy", wlaczaj. Aktywowali niwelatory. Z lekkim szarpnieciem tratwa uniosla sie w powietrze i kolyszac na boki, zawisla nad glowami tych, ktorzy pozostali na dole. -Troche husta, ale da sie wytrzymac - zakomunikowal von Klosky. - Dobra, teraz przesunmy sie na burte. Obydwaj zaczeli przemieszczac sie ostroznie w strone lewego relingu. Dopoki stali na srodku platformy, wszystko bylo w porzadku. Kiedy jednak zrobili dwa drobne kroki w bok, tratwa przekrzywila sie niepokojaco, wrocili wiec predko na poprzednie miejsce. -Chyba wiem, czego nam brakuje - rzekl po chwili Gerhard, chwiejac sie na rozstawionych nogach. - Balastu. -Nee balas, sze-bba tyki... tyloko za...sowacz kooom-pensase la wyck... wesykieee-go pooola - uslyszeli czyjes z wielkim wysilkiem wypowiadane slowa. Tratwa znowu zakolysala sie niebezpiecznie, kiedy Thomas przechylil sie za "rufe", ciekaw, do kogo nalezy belkotliwy glos. Dobrze sie domyslal, ze do Hannibale. Nieszczesnik dowlokl sie jakos do nich, bardziej chyba raczkujac i czolgajac sie, niz idac. Thomas zaczal nabierac dla Remmuerisha nieklamanego szacunku. Wiekszosc ludzi na jego miejscu zapewne poddalaby sie rozpaczy, skupiajac cala uwage na wlasnych klopotach i cierpieniach. Po tym wszystkim, co przeszedl i co jeszcze rysowalo sie przed nim w niepewnej przyszlosci, Hannibale mial do tego pelne prawo. A jednak ten czlowiek znajdywal w sobie dosc sily i charakteru, by nie rozczulac sie nad soba. Mogl zaczac od lamentow, wyrzutow i narzekan, lecz zamiast tego uznal, ze powinien przylaczyc sie w jakis sposob do ich wysilkow, jesli juz nie fizycznie, to przynajmniej dzielac sie z nimi swoja fachowa wiedza inzynierska. Niestety Thomas niewiele mialby pozytku z jego niezrozumialej rady, nawet gdyby Hannibale nie mial problemow z artykulacja. -O co mu chodzi? - rzekl, swoje pytanie kierujac po trochu do wszystkich obecnych. -O jakas kompensacje pola - baknal skonfundowany Gerhard. - Ale jak? Nic tu nie widze poza wlacznikiem i regulacja polozenia... Hannibale, co ja mam dokladnie zrobic? -Coo na jend... jednot-sce? - odparl Remmuerish pytaniem, wyraznie zmagajac sie z kazda gloska. -Co jest na jedn... Ach, oznaczenie? Nawet nie wiem, czy w ogole... Chwileczke, cos mam: TEL-O-FRA-1. -Dopszy - wyjakal Hannibale. - Kos... kompaeensatr gee-ootnetryszyny pod pahan...paanelym steroownyczszym. -Pod? -Wyszagnij... Gerhard siegnal do kontrolek niwelatora i przez chwile macal dookola nich. Rozleglo sie ciche szczekniecie, przy ktorego wtorze cala przednia scianka odskoczyla na kilka centymetrow i tak pozostala, na oko absolutnie niczym niepolaczona z reszta niwelatora. -Mam! - krzyknal Gerhard. -Zoobasz... zalen... uff, zjelona skala? -Aha, jest! -A oblok zwignja "synch"? -Zgadza sie. -Pierf dua-j "synch" na... "ttfa", potem w zejlonyym pszeusun na "la-te-ral-dzijewecidzjesiat". Gerhard spelnil polecenia Hannibale i naraz tratwa, do tej pory kiwajaca sie jak lodka na fali, ustawila sie w idealnym poziomie. Zaskoczony Thomas przez moment nie ruszal sie z miejsca, w obawie ze moze to tylko chwilowy efekt. Ale kratownica pod jego nogami wciaz stala, nieruchoma jak porzadny stol, zdecydowal sie wiec ponownie podejsc do relingu. Tratwa co prawda drgnela leciutko, ale to bylo wszystko. Rozpromieniony wychylil sie za burte i pomachal do Bei. -No i prosze, co fachowiec, to fachowiec - rzekl Gerhard z uznaniem. - W porzadku, Tom, ladujemy, pakujemy manele i znikamy stad. * * * -Do niczego, oczywiscie, nie moge cie zmusic, najwyzej prosic,zebys sie jeszcze raz zastanowil nad swoja decyzja. Wszystko bylo gotowe do drogi i w zasadzie mogli ruszac w kazdej chwili. Nion, podekscytowany jak maly dzieciak, wskoczyl na tratwe, gdy tylko ta osiadla z powrotem na klepisku, i teraz dreptal po niej niecierpliwie, nie mogac sie juz doczekac rozpoczecia podrozy. Pozostali tez chcieli jak najszybciej opuscic to miejsce, szczegolnie Gerhard, ktory rzucal coraz bardziej nerwowe spojrzenia to w glab tracheoduktu, to znow na Kreuffa, ktory po raz ostatni probowal namowic Remmuerisha, by pozostal z nimi. Lecz Hannibale byl nieugiety. -Nye, ja musse tam wrocjic, po Enrike. -Czlowieku, przeciez twoj Enrike... On juz od szesciu lat nie zyje! - jeknal zdesperowany Gerhard. - Tam nie masz juz czego szukac, a dla nas, dla Ruchu, twoja wiedza bylaby wprost nieoceniona! Remmuerish popatrzyl na von Klosky'ego ze smutna rezygnacja. Thomas nie mial zadnego doswiadczenia z transmigrujacymi osobowosciami, ale nawet dla niego bylo oczywiste, ze Hannibale zaakceptowal swoje nowe cialo i ze przejmuje nad nim kontrole nad wyraz szybko. Moze dlatego, ze pochodzil z zaawansowanego technologicznie spoleczenstwa, a moze pomogla mu w tym jego nadzwyczajna determinacja i zadza przetrwania, kultywowana podczas szesciu dlugich lat spedzonych w czarnej celi Durqvartza. Zapewne marzyl wowczas tylko o jednym: wytrzymac za wszelka cene i odplacic kiedys draniowi za wszystko. W tym czasie inni zdazyli go jednak wyreczyc i uczucie pustki oraz niespelnienia, ktore musialo w tej chwili przepelniac Hannibale, wolalo o ukojenie, chocby tylko symbolicznym gestem, w postaci pielgrzymki do miejsca, gdzie Petro zamordowal mu syna, i to jego wlasnymi rekami. -Wjeem, zze nie zy-je, ale mo-oszy sos po nim zostaulo, i znajdeu to - wybakal Remmuerish. - A potyem sproubuje war... warocis jakos d-doo domu. Gerhard mogl tylko pokrecic glowa na taki upor. -Przypominam ci, ze znalazles sie na czyjejs czarnej liscie - rzekl Noel z troska. - I gdzies tam wciaz szuka cie Bog wie ilu zawodowych lowcow glow, ktorzy na pewno szybko nie zrezygnuja. Pomysl nad tym. -Jusz to srobielem. Nye uda im sje ze mnou t-tak latyfo - odparl Hannibale, stukajac sie nieporadnie w piers. - Terass mam to i moge wylgd... wygoladac jak zechcse. -W kazdym razie nie pokazuj sie w Keshe w oryginale. - Kreuff usmiechnal sie niewyraznie. - Z pewnoscia zupelnie dobrze pamietaja tam jeszcze niejakiego Ramireza. Hannibale zacisnal piesci. -Proszsze, ani sluowa - wyszeptal gniewnie. - Nie chcye nafet o tyym pamjietac. -Przepraszam - zmitygowal sie Noel. - Wybacz moj nietakt. -Nie sysz... Nie szkodzi. Przez chwile wszystkie oczy zwrocone byly na inzyniera Hannibale Remmuerisha, ktory siedzial plecami wsparty o jedno ze sciennych wybrzuszen tracheoduktu, jakby w niedbalej pozie oddawal sie slodkiemu lenistwu. -Zostalibysmy z toba dluzej, ale niestety czas goni nas nieublaganie - powiedzial Gerhard, chociaz wciaz ociagal sie z wejsciem na tratwe. -Rosumijem... -Czy to juz jest twoja ostateczna... -Tak - ucial Hannibale. -No coz, moze dane nam bedzie jeszcze sie kiedys spotkac. -Absoluutynie musjimy - odrzekl Remmuerish i na jego trupio bladej twarzy po raz pierwszy pojawil sie cien usmiechu. - Tyle wam jesytem winjen! -Drobiazg - baknal Gerhard, a potem zakomenderowal gromko: - No, zaloga, na poklad! W koncu tratwa z cala piatka pasazerow uniosla sie w powietrze, rowno i bezszelestnie. -Uwazaj na siebie - zawolal Kreuff znad rufowej barierki do Hannibale. -Bede - odparl tamten i nawet udalo mu sie pomachac im na pozegnanie. - Powotsenja! I pam-tajcie, co wam mowhilem! -Jasne! - zapewnil go Kreuff, po czym odwrocil sie do Gerharda, pelniacego funkcje motorniczego na ich powietrznym promie: - Avanti, poppolo! Tratwa ruszyla do przodu. Remmuerish, Nohan i jego kuzyn zlodziejaszek przez jakis czas pozostawali w kregu swiatla, emanujacego z uwieszonych do zerdzi luminarow, wkrotce jednak wchlonela ich ciemnosc tunelu. Tylko fosforyzujacy ornament przywodcy Uxow pozostal jeszcze widoczny w mroku, lecz i on zniknal w pewnym momencie jak zdmuchnieta swieca, ostatecznie mowiac "zegnajcie!" swoim nowym przyjaciolom. * * * Hannibale zidentyfikowal ich "jednostki avelfre" jako tanie podzespoly, najczesciej uzywane w paletach dzwigowych: mocne, stabilne i niezawodne, zaprojektowane z mysla o manewrowosci i bezpieczenstwie pracy, nie zas o szybkim transporcie. Nie mogly one popchnac ich tratwy szybciej niz zawrotne dziesiec kilometrow na godzine, a wiec tyle, ile robil dobry piechur. Nikt jednak nie narzekal na slimacze tempo, bo na razie pozostawalo im tylko siedzenie i podziwianie widokow, jakiekolwiek by one byly.Noel szybko przekalkulowal, ze przy tej predkosci i przy zalozeniu, ze nie napotkaja jakichs wiekszych przeszkod po drodze, podroz do segmentu Azzure powinna zabrac im najwyzej trzy dni. Tak jak wczoraj Thomas byl w fatalnym nastroju, tak teraz w doskonalym. Wszystko zdawalo sie nastawiac go optymistycznie do swiata, a tu jeszcze taka informacja! Trzy dni zamiast tygodnia! Nion co prawda natychmiast skwitowal wyliczenia Kreuffa smiechem, do trzech dorzucajac co najmniej jeden dodatkowy dzien na, jak to okreslil, pokonywanie "przechlip i tub kretych w grodziach", ale w tej chwili nic nie moglo zepsuc Thomasowi jego wysmienitego humoru. Mial obok siebie kobiete, ktora darzyla go nieklamanym uczuciem, perspektywa ujscia oblawie rysowala sie znacznie wyrazniej niz jeszcze kilkanascie godzin temu, byl syty, nie chcialo mu sie pic ani niczego nie musial dzwigac... Czegoz wiecej mozna wymagac od losu? -Nion? - zagadnal ich przewodnika, znajdujac wreszcie czas na wyjasnienie paru szczegolow. -Tak, Thom-mas? - odparl tamten, na moment przerywajac swoje zajecie, a wlasciwie trzy, ktore zdawal sie wykonywac symultanicznie. Dla Thomasa bylo niepojete, jak ten Ux to robil, to znaczy dzielil uwage pomiedzy baczne obserwowanie otoczenia a pedantyczne wyczesywanie sobie fosforyzujacej farby z siersci malym zgrzeblem z nietoperzowych pazurkow i szkicowanie koscianym stylusem jakiegos niewidocznego rysunku na malej tabliczce ze skory. -Ja rozumiem, mozna przyozdobic sobie cialo w przerozny sposob, ale dlaczego wybraliscie akurat taki? -A czy ja to wiem? Takaz tradycyjnosc - odparl Nion i wrocil do czesania. -Wiec to u was jakas oznaka statusu? Rangi? -Ze czego? - baknal Nion, nie bardzo pojmujac. -No, pozycji spolecznej, przynaleznosci do klasy wyzszej... -Alez jak? - szczerze zdumial sie chudzielec. - Ze ktos niby wazniejszy jest? Nie mam uzmyslowienia; wszak kazdy jest takim samym, i tak samo znaczacy dla ludu! -No tak, naturalnie - wymamrotal Thomas, zastanawiajac sie zarazem, czy Nion sobie z niego nie podrwiwa. Mialby uwierzyc, ze pod postacia dziwacznego plemienia Ux natrafili na spolecznosc idealna? -Tylko w takim razie, dlaczego nikt, poza Nohanem, Murha i toba, nie mial na sobie tych niesamowitych malowidel? -Aaa... Bo i nie byl wyznaczony do tych, co maja powitac innych. -Deus, wiec to byl przejaw waszego oficjalnego szacunku? No nie, na to bym w zyciu nie wpadl! Nion wzruszyl tylko ramionami, nie rozumiejac, czemu tu sie dziwic. Wyczesal juz prawie caly tors i teraz uniosl zgrzeblo do ust, zlizujac z niego seledynowy zlog. Thomas przygladal sie temu z obrzydzeniem. -Matko, Nion! Ty jesz te farbe? -Chcesz tez nieco? - Ux rzekl na to niewinnie, uprzejmym gestem wysuwajac ku niemu reke ze zgrzeblem. Thomasowi zoladek podjechal do gardla. -N... no chyba zartujesz! - wykrztusil, nie chcac nawet patrzec na oferowany przysmak. - Co to w ogole jest? -Glonki swietliste, o takie. - Nion wskazal na wszechobecne plamy zielonkawej luminescencji, pokrywajace sciany tracheoduktu. -Ach, to... I jak wy je... -Ciii! - przerwal mu nagle Nion, wstajac. - Grodz juz niedaleko. Thomas zauwazyl, ze tracheodukt zmienil wyglad. Rozszerzyl sie wyraznie, a wloty bocznych tchawek zaczely pojawiac sie co kilkanascie metrow. Slychac tez bylo dzwieki, niskie, niemal na granicy slyszalnosci, jakby ktos wygrywal na gigantycznych organach monotonna fuge. Wkrotce potem tracheodukt przeszedl w wielka, beczkowata komore, na calym obwodzie podziurawiona wejsciami do pomniejszych tuneli i szybow. Niektore z nich mialy srednice niemal rowna "normalnemu" tracheoduktowi, w inne nie wcisnalby sie chyba nawet chudy jak patyk Nion. Dzwiek takze spoteznial, stajac sie wszechobecna melodia, przenikajaca cialo na wskros, ciemna i napawajaca jakims prymitywnym lekiem- -Deus, skora cierpnie! - szepnal Thomas i objal ramieniem wsparta o niego Bee. -To tylko zawirowania powietrza - powiedziala dziewczyna, silac sie na spokoj i rzeczowosc, co wcale nie przeszkodzilo jej z wdziecznoscia przyjac uscisk Thomasa i mocniej przytulic sie do jego boku. -Przeciez wiem. Ale i tak... Gerhard podszedl do Niona, ktory porzucil na moment pozostale zajecia i skoncentrowal sie na drodze przed nimi. -Ile jeszcze mamy do przegrody? - zagadnal go nieoczekiwanie von Klosky. --Juz tylko... A ten wasz metr, ktorym oddajecie dlugosc, wiele to jest? - ni z tego, ni z owego zainteresowal sie Ux. Gerhard pokazal mu precyzyjnie, ile. -A-ha - rzekl Nion, usatysfakcjonowany, a potem dodal: - Czy bys nas na krotko nie zatrzymal? Tratwa stanela w miejscu. -Zatem bedzie to... - Nion znieruchomial na sekunde, wsparty o "dziobowy" reling - ...dwa w podniesieniu do pieciu i dwoch, mniej z tego dwa w podniesieniu do trzech, mniej dwa i dwa do nuli metrow, dodac trzy cwierci mniej z tego trzy cwierci jednego metra do najbardziej bliskiego nas guza, egzo. -Zaraz, zaraz, chwileczke... - baknal Gerhard, ktoremu od nieco metnych rachunkow Niona zakrecilo sie w glowie. Jakos to sobie w koncu przelozyl na normalna metryke, po czym podszedl do barierki i zapatrzyl sie w mroczna dal, korzystajac z wlasnego dalmierza. Niesamowite, ale sygnal rzeczywiscie odbil sie od czegos, co znajdowalo sie dokladnie sto dwadziescia trzy metry i dziewietnascie centymetrow przed nimi! -A niech mnie...! - mruknal z podziwem, a potem zdjal jeden z luminarow i dostroiwszy reflektor, skierowal potezny snop swiatla w ciemnosc. Tracheodukt byl zamkniety gruzlowatym czopem, ktory wygladal, jakby powstal ze sklejenia setek slimaczych muszli. Pelno w nim bylo otworow, skierowanych pod roznymi katami, i na pierwszy rzut oka wszystkie byly wystarczajaco szerokie, by zmiescic ich tratwe. -Nion, damy rade tamtedy sie przecisnac? - spytal, obawiajac sie negatywnej odpowiedzi. Ale Ux uspokoil go gestem reki. -Damy. Miejscami tuby i dwakroc szersze od naszej latanki. Tylko ze wiac w nich czasem potrafi nieslabo. Podplynmy powoli do grodzi, nalezy nam wybrac sobie dobra tube do przejscia. Kierowany wskazowkami Niona, Gerhard ostroznie podprowadzil tratwe do otworu, ktory znajdowal sie niemal idealnie w srodku perforowanej przegrody. -Zatrzymajmy sie. - Ux dal Gerhardowi znak, kiedy od grajacej glebokim basem jamy dzielila ich zaledwie jedna dlugosc tratwy. Wszyscy czekali w pogotowiu, instynktownie przeczuwajac, ze moga byc potrzebni. -Okrec nas na lewo, nie za wiele, tyle dobrze... Teraz znowu w przod, wolniutko... Gerharda ogarnely watpliwosci, czy poradzi sobie z precyzyjnym sterowaniem tratwa. Ale niwelatory, stworzone do wykonywania takich wlasnie delikatnych i skomplikowanych manewrow, niemal telepatycznie odczytywaly zamiary operatora. Von Klosky pewnie wprowadzil tratwe do zakrzywionego tunelu, tym razem o scianach gladkich jak stol. Zewnetrzna rzezba przegrody sugerowala, ze bedzie to prawdziwa slimacznica, lecz tunel, choc w istocie pokretny i wymagajacy odrobiny czujnosci, ani razu nie zagrozil ich pojazdowi utknieciem. -Dobry wybor, i dobra pora - powiedzial Nion, bardziej do siebie niz do pozostalych zalogantow. - I tuba najbardziej wypoczeta, powiew tez jest znosnym, nie obrywa uszu... -Dluga ta rura? - spytal Thomas, wyciagnieta reka muskajac przesuwajaca sie leniwie sciane tunelu. Byla bardzo przyjemna pod palcami, aksamitna, miekka i ciepla, jak dziewczece posladki. Wyczuwal tez regularne pulsowanie, niczym tetno ogromnego zwierzecia... -Ney - Nion, skoncentrowany na swych obowiazkach nawigatora, poprzestal na tej zdawkowej odpowiedzi. Nie majac nic innego do roboty, Thomas zaczal liczyc skoki spirali. Doszedl do siodmej, kiedy kanal rozwidlil sie nieoczekiwanie w trzy identyczne odnogi. -I ktoredy teraz? - spytal z niepokojem Gerhard, zatrzymujac tratwe. -Nie ma znaczenia, kazda mozna rownie dobrze - odrzekl spokojnie Nion. - Tedy. -A duzo nam jeszcze pozostalo? -Tu rowno polowa grodzi - poinformowal go Ux, nie odwracajac glowy. Wkrotce trzy kanaly zbiegly sie ponownie w jeden. Tytaniczne organy, ktore w srodku przegrody umilkly niemal zupelnie, po przebyciu trojdroznego rozwidlenia na nowo podjely swoj koncert, rosnacy w sile, im blizej bylo konca pasazu. Wreszcie pozostal im juz tylko jeden, ostatni zakret, po ktorym na powrot otwarla sie przed nimi ogromna i wypelniona muzyka Drzewa komnata. Znalezli sie w nastepnym segmencie. ROZDZIAL 18 Krepy pierwszy wytaszczyl swoj ciezki zadek na szczyt cokolu. Przeciagnal sie, rozejrzal niespiesznie po kolistym tarasie niczym zdobywca nowych ziem i dopiero po tym zawrocil nad krawedz, niedbalym ruchem wyciagajac reke do wspinajacego sie tuz za nim Euktesa.-Kuske nia sobie chwyc! - warknal tamten ze zloscia i odtracil zaoferowana dlon. -Nie, to nie - odburknal Krepy lekcewazaco, zrzucil z plecow nosidlo z ekwipunkiem i z pelna ostentacja pociagnal lyk drogocennego haralan matt z koscianej piersiowki. Euktes wydostal sie na gore i pomogl zrobic to samo swojemu kuzynowi, Teo, ktorego przypominajaca jajo lysina cala lsnila od potu. -I co? - sapnal Teo, gramolac sie niezdarnie na kolista platforme. - Jest cos? Nikt nie udzielil mu odpowiedzi na to pytanie, za to Euktes popatrzyl krytycznie na jego plecy. -Teo, mozesz mi zdradzic, od jak dawna idziesz z wylaczonym gubnikiem? -Jak to z wylaczonym? - zachnal sie tamten, ale pod karcacym wzrokiem Euktesa obejrzal sie przez ramie na zacieracz sladow, ktory wlokl sie za nim jak przetracony ogon. - O, kij w kichach, rzeczywiscie zdechl! Miecwa jedna, pewnie gdzies sie zaczepil na tych przekletych zadziorach! -No jasne, ze tez sie glupio pytam - mruknal Euktes kpiaco. - Wlacz to i pilnuj, zeby takie wypadki juz sie nie powtarzaly, dobrze sie rozumiemy? Teo kiwnal glowa potakujaco. -I podciagnij sobie te cholerna uprzaz, wygladasz jak ostatnia lajza. -Nasza gwiazda, ma chyba dzisiaj dzien humorow. - Krepy prychnal pogardliwie. Euktes rzucil mu spojrzenie pelne wrogosci. -Zastanawiam sie, troglodyto, czy nasz partnerski zwiazek nie powinien juz dobiec konca - wycedzil, patrzac Krepemu prosto w jego aroganckie slepia. Tamten tylko zasmial sie bezczelnie. -A wiesz, ze to calkiem nieglupia mysl? Tym bardziej ze piec podzielone na trzy daje bardzo niewygodna liczbe. Przez chwile Krepy i Euktes mierzyli sie wzrokiem jak dwa koguty przed walka. Obydwaj wiedzieli jednak dobrze, ile kosztowalaby ich teraz taka sprzeczka. Charakter, temperament, metody dzialania, we wszystkich tych aspektach roznili sie od siebie diametralnie i od poczatku nie darzyli sie nawzajem szczegolna sympatia. Tylko cel mieli w tej chwili ten sam i az nadto konkurentow na karku. A na dodatek potrzebowali jeden drugiego o wiele bardziej niz kolejnej awantury. Musialo jednak pasc jeszcze kilka ostrych slow, zeby napiecie pomiedzy obydwoma tropicielami moglo wrocic do znosnego poziomu. -Wolalbys podzielic to na dziesiec? A moze na sto? - spytal Euktes kasliwie. -Nie mam zamiaru do tego dopuscic - zapewnil go Krepy ze zlowroga determinacja. -Nie, to ja nie mam zamiaru do tego dopuscic - powiedzial Euktes rownie stanowczo. - I dlatego nie pozwole, zeby kiedykolwiek powtorzyl sie bajzel, jakiego narobiles w tej traperskiej osadzie. Notabene, zupelnie niepotrzebnie, bo to samo moglismy uzyskac bez zabijania chlopaka i tego zdziwaczalego panwirysty, ktory zreszta i tak nic nie wiedzial! Ty po prostu musiales dac upust swojej zwichnietej naturze, chory wariacie! Nawet swojej brudnej roboty nie potrafiles doprowadzic konsekwentnie do konca, pozwalajac uciec staremu z pozostalymi szczeniakami! Narobiles takich szkod, ze jeszcze teraz trudno mi ogarnac caly ich bezmiar! -Ach, wiec to cie gryzie... -Nie gryzie, tylko przeraza, ty zarozumialy idioto! Idziesz przed siebie jak glupi, zaslepiony nosorozec, bezmyslnie zostawiajac za soba rowno wykarczowana droge dla wszystkich, z Cechem na czele! Bez subtelnosci, bez finezji, tylko prymitywne metody rodem z najglebszego sredniowiecza. Czy ty w ogole zdajesz sobie sprawe, co robisz i z kim masz do czynienia? -Nie podobaja ci sie moje malo wyrafinowane metody, ha? - Krepy odparl zaczepnie. - Raza cie odstepstwem od uswieconych kanonow sztuki? Otoz leje na nie z wierzcholka, partnerze. Wszystkie te twoje wymyslne fortele i arkana to nie dla mnie. Ja dzialam zdecydowanie i jesli trzeba, rowniez brutalnie. I bynajmniej nie zamierzam miec z tego powodu jakichkolwiek wyrzutow sumienia; dla mnie liczy sie tylko moj cel ostateczny. A jak go osiagne, to juz rzecz drugorzedna, byle szybciej od innych. -Ech, ty prostaku bez klasy! - parsknal Euktes z pogarda. - Wszystkie wy krety jestescie takie same! -Twarde, sprytne i nieustepliwe, chciales powiedziec - odcial sie Krepy, uodporniony na wyzwiska. - Dol to nie wasza cieplarnia i nikogo nie rozpieszcza. A co do klasy, moj drogi, to jest to taki sam towar jak kazdy inny i wkrotce bede go mial wyzej podniebienia - dodal cynicznie, przepijajac swoje slowa kolejnym lykiem haralan matt, nikogo, naturalnie, nie czestujac. -Nie w naszym Yggdra - odparl Euktes dumnym tonem. -Wszedzie, naiwny relikcie, absolutnie wszedzie - rzekl Krep z cynicznym usmieszkiem. - Ale nic sie nie boj, ja i tak nie ma zamiaru tu zostawac. Przeciwnie, po tej robocie z najwieksza rozkosza sie stad wyniose. -O ile dozyjesz jej konca. -Posluchaj no, przez te jalowa rozmowe tylko tracimy cenne I minuty - zniecierpliwil sie Krepy. - A tymczasem tropy stygna. Dzialamy czy otwieramy tu klub dyskusyjny? -Wyjmuj sprzet - odburknal Euktes, tez znuzony zbedna gadanina. Krepy poklonil mu sie w parodii pelnego galanterii podziekowania, a potem rozlozyl przybornik i zabral sie do skanowania. Euktes musial przyznac, ze Krepy pracowal sprawnie i skrupulatnie, decymetr po decymetrze sprawdzajac powierzchnie tarasu, na razie tylko w promieniu kilku metrow. Ale i to przynioslo kilka cennych odkryc. -Prosze, prosze... Slady krwi, potu, pelno fragmentow naskorka, nawet sperme tu mamy - oznajmil, przestudiowawszy odczyt. - Ktos gzil sie w tym romantycznym miejscu, az furczalo. -Dawno? -Nie dalej niz dwa dni temu. -Zidentyfikujesz? -Jesli tylko znajde zgodnosc z ktorymkolwiek z posiadanych przez nas rysopisow... - odparl Krepy, juz analizujacy zebrane probki. Porownanie probek z wzorami czworki poszukiwanych zabralo im kilka minut. Mina Krepego nie byla szczegolnie entuzjastyczna. -Czemu tak sie krzywisz? Nic ciekawego? - spytal Euktes. -Nie o to chodzi. Ze slow tego smarka z osady wynikalo, ze trafilismy na slad jednego z trzech podstawowych celow, a ja tymczasem mam tu co prawda punkt, ale pasuje tylko do tej cholernej drzazgi. "Drzazga", "wyzarzony", "flak", "lajnowlaz"; w tropicielskim zargonie wiele bylo pogardliwych okreslen na trakera, ktory skrewil i wycofal sie z umowy bez honoru. -To byla zreszta baba - dodal Krepy, raz jeszcze sprawdzajac odczyty. -Masz cos przeciwko plci przeciwnej? - spytal Euktes prowokacyjnym tonem. -Nie. Po prostu stwierdzilem fakt - odparl Krepy zupelnie szczerze, dodajac polglosem: - Ale czemu ona tutaj zamiast tamtych? Nie pasuje mi to... -Faktycznie, cos tu jest nie tak - przytaknal Euktes po chwili namyslu. - Zaryzykowalbym hipoteze, ze wytropila go wczesniej od nas, on zas, badz oni - w koncu nie wiemy, czy ten von Klosky byl sam - w jakis sposob przekonal ja do spalenia kontraktu. Nawet czas by sie zgadzal. Tylko ze... -Co, zastanawiasz sie, w jaki sposob mozna kogokolwiek namowic do rezygnacji z takiej forsy? A moze zaoferowal jej dwa razy wiecej? - Krepy zarechotal z wlasnego zartu, ktory Euktesa jakos nie rozbawil. -Akurat nie o tym myslalem, becwale... -Troche naduzywasz ostatnio inwektyw, przyjacielu - przerwal mu Krepy ostro, z ostrzegawczym blyskiem w oczach. - A ja doskonale wiem, o czym myslisz: jesli ta drzazga spotkala sie tu z naszym celem, to gdzie, do licha ciezkiego, sa jakiekolwiek slady po nim, tak? Bo to nasienie z pewnoscia nie nalezy do niego. -Zaraz, ale my chyba zbyt pospiesznie wyciagamy wnioski - zreflektowal sie Euktes. - Ej, Teo! Jego lysy, niefrasobliwy krewny korzystal wlasnie z kolejnej chwili, w ktorej nikt sie nim nie interesowal, nie kazal mu niczego wlaczac, podnosic, przynosic ani ogladac, i w ktorej mogl znow podlaczyc sie do jednej ze swoich odmozdzajacych gier. Euktes zaczynal miec tego serdecznie dosyc. Za kazdym razem, kiedy wydawalo sie, ze znalazl i wyrzucil juz ostatnie z tych swinstw, Teo niczym prawdziwy iluzjonista wyciagal skads nastepna kostke i kontynuowal maceracje resztki szarych komorek, jaka mu jeszcze pozostala. Euktes podszedl do niego od tylu i wscieklym ruchem zerwal pajeczasty stymulator z glowy swojego kuzyna. -Ty naprawde nie mozesz juz zyc bez tego gowna? - wysyczal, rozdeptujac stymulator i kopnieciem posylajac jego szczatki poza krawedz urwiska. Teo, oszolomiony tak naglym przerwaniem transmisji, wymamrotal cos niezrozumiale. Euktes pochwycil go za kolnierz i jednym szarpnieciem poderwal na nogi. -Wstawaj, nalogu jeden! - warknal, bezceremonialnie trzezwiac kuzyna policzkiem. - Wstawaj i przydaj sie wreszcie na cos, do lepkiej zarazy! -Czego znowu? - warknal Teo polprzytomnie. -Juz? Obudziles sie? No to zrob teraz rundke dookola przypory i popatrz, czy nie ma tu jeszcze czegos interesujacego. -A co, sam nie mozesz? - odszczeknal Teo bezczelnie. -Idz na ten rekonesans, pasozycie, albo powiem twojej matce, ze zdarzyl sie nieszczesliwy wypadek! - rozsierdzil sie Euktes i pchnal Tea w kierunku wielkiej, zakrzywionej kolumny, wyrastajacej ze srodka tarasu. -Nawet na chwile nie moze zmeczony czlowiek usiasc i odpoczac... - mamroczac pod nosem, Teo powlokl sie we wskazanym kierunku, jeszcze kilkakrotnie lypnawszy na krewniaka z uraza. -Musisz miec cholernie wazny powod, zeby wlec takiego darmo zjada ze soba - mruknal Krepy, chowajac analizator do futeralu. -Byc moze, ale to nie twoja sprawa - warknal Euktes. -Och, alez oczywiscie, ze moja, bracie - odparl Krepy, spogladajac wyzywajaco w oczy Euktesa. - Twoj beznadziejny kuzynek jest jak piata noga od stolu i zupelnie nie podoba mi sie mysl o oddawaniu komus takiemu trzeciej czesci nagrody. Toleruje jego obecnosc tylko ze wzgledu na ciebie, ale... -A niech to mucha praciem! - przerwal im zdumiony okrzyk Tea. - Ludzie, tu jest dziura wieksza nawet od puski mojej bylej! Krepy i Euktes zerwali sie na rowne nogi i pobiegli zobaczyc, o czym mowi Teo. Tym czyms byl imponujacych rozmiarow rozziew, niewidoczny od strony, z ktorej przybyli na taras. Pekniecie bieglo przez cala kryze cokolu oraz wieksza czesc kolumny. Krepy i Euktes, zaintrygowani, przemaszerowali tam i z powrotem nad krawedzia szczeliny, zagladajac do jej ciemnego wnetrza i z uwaga badajac krawedz. -Stara rzecz... - mruknal Euktes pod nosem, podchodzac do pionowej czesci rozziewu. Z kieszeni wyjal latarenke i poswiecil do srodka. Jego bystre oczy natychmiast dostrzegly krzyz, niedbale wykonany fosforycznie zielona farba tuz u podstawy rozpeknietego wygaszacza przeplywu, i, oczywiscie, zupelnie zlekcewazony przez bezuzytecznego Tea. Krepy ma absolutna racje, przyznal w duchu, i chyba najwyzszy czas przemyslec, jak daleko powinna siegac rodzinna lojalnosc. Krepy, cokolwiek by o nim mowic, tez mial oczy na wlasciwym miejscu. Byl rowniez, pomimo swojej ciezkiej budowy, nadzwyczaj sprawny fizycznie, co zademonstrowal, zeskakujac zgrabnie na wygaszacz i z wielka zwinnoscia przeslizgujac sie ku jego czubkowi. Przykleknal tam, zajrzal w glab czarnej studni, a potem siegnal reka w dol. -Ha, popatrz na to! - zakrzyknal i wyciagnal kilka metrow ultralekkiej drabinki sznurowej. -Myslisz, ze nasz cel zszedl na dol, do systemu wentylacyjnego? - spytal Euktes, choc odpowiedz wydawala sie oczywista. -Ja nie mysle, ja jestem o tym doglebnie przekonany - odparl Krepy z wielka pewnoscia siebie. -A moze to tylko jeszcze jedna sprytna zmylka? - powiedzial Euktes, przyjmujac na siebie role advocatus diaboli. -Teoretycznie mozliwe - zgodzil sie z nim Krepy polowicznie. - Ale stawiam sto, a nawet tysiac do jednego, ze nasz cwany agent wedruje sobie teraz kanalami. Dokadkolwiek chce sie dostac w Drzewie, poza zewnetrzem najszybciej dotrze tam wlasnie nimi. Sam wiesz, jak malo jest uzytecznych wejsc do trzewi. Ja na jego miejscu nie przepuscilbym takiej okazji jak ta tutaj. Euktes zajrzal ostroznie w ciemna otchlan. -Wolalbym sie jednak upewnic, czy twoje rozumowanie zgadza sie z faktami. Teo, przynies tu analizator... -Strata czasu - zaprotestowal z miejsca Krepy. - To jest wiecej niz punkt, to fiks. Szybki skan mozemy zrobic na dole, zeby ustalic, czy poszedl na polnoc, czy na poludnie, ale tu nie ma sens... Rysy twarzy Krepego stezaly nagle wpol slowa, a jego wzrok stracil ostrosc. W sekunde pozniej taka sama zmiana zaszla na obliczu Euktesa. -Hej, a wam co...? - zaniepokoil sie Teo, ktory nigdy wczesniej nie widzial przejmowania przez tropiciela uaktualnionej wersji kontraktu. -Nie przerywaj! - syknal Euktes, skupiony na odbiorze nowych instrukcji. Transfer dobiegl konca. Krepy wciagnal powietrze gleboko do pluc i popatrzyl na Euktesa. -Ktos tam chyba powariowal... - mruknal wstrzasniety. - Piecdziesiat milionow za wszystkie cztery sztuki! -No, to teraz wychodzi nam po szesnascie z kawalkiem na glowe, nie liczac premii za drzazge - wyszeptal nie mniej od Krepego oszolomiony Euktes. - Jeszcze jedna taka niespodzianka, a zaczne myslec, ze ktos z nas robi durniow. -I kto to w ogole jest ta Helen Bjorg? Ty slyszales kiedys o niej? -W zyciu swoim - zaprzeczyl Euktes. - Helen, i owszem, wiadomo. Ale Bjorg? Jakas niebywale wazna persona, bo historia nie zna takiej sumy! Czterdziesci piec milionow za jeden cel! -Matko przenajswietsza, moze to wszystko rzeczywiscie czyjs wyglup, a my latamy jak psy za galganem? - wymamrotal Krepy, ale kiedy dotarlo do niego w pelni to, co sam przed chwila powiedzial, o malo co nie pokruszyl sobie zebow, zgrzytajac: - Ale jesli tak... Jesli tak, to niech bogowie maja w opiece tego, kto to zrobil, bo znajde go wszedzie i nakarmie jego wlasnymi wnetrznosciami! -Powiecie mi w koncu, co sie dzieje? - zniecierpliwil sie Teo, czujac sie dotkliwie ignorowany przez towarzyszy. -Nic, mamy po prostu nowy cel - zbyl go szorstko Euktes, powracajac natychmiast do rozmowy z Krepym: - Co robimy w tej sytuacji? -Schodzimy, nic innego nam na razie nie pozostaje. Obydwaj wrocili po swoje bagaze i chwile pozniej Krepy oparl czubek buta na pierwszym szczeblu drabinki sznurowej. Euktes odwrocil sie do swojego kuzyna. -Teo, ty tu na razie zostaniesz i bedziesz mial oko na tyly. - Jak to? - szepnal tamten, truchlejac momentalnie na mysl, ze krewniak pozostawi go samemu sobie. Teo, rozpieszczony i gnusny nicpon, przywykl do zrzucania wszelkiej odpowiedzialnosci na barki innych, ograniczajac sie do folgowania swoim przyjemnosciom i nadymania sie, kiedy ktokolwiek smial czegos od niego chciec. Wystarczylo jednak, by w oczy zajrzalo mu widmo samotnosci, i od razu wpadal w panike. -Tak to. Masz tu po prostu stac jak ta przypora, miec oczy i uszy szeroko otwarte, i cierpliwie czekac na sygnal, ze mozesz do nas bezpiecznie dolaczyc. Tyle to juz chyba potrafisz zrobic, co? -A jak wy mnie tu zostawicie? - zakwilil Teo zalosnie. -No, co ty opowiadasz? Dlaczego mielibysmy cie zostawiac? -Masz mnie za durnia? - drzacym ze strachu glosem wyrzucil z siebie Teo. - Jeszcze nie osleplem, kuzynku! Co ty, myslisz, ze nie dostrzeglem wyrazu oczu Krepego? Przeciez ten suczy ryj tylko czeka na pierwsza sposobnosc, zeby sie mnie pozbyc, a ty...! -Przestan wygadywac bzdury! - wykrzyknal Euktes z irytacja. - Krepy to Krepy, ale jak dlugo ja zyje, nie odwazy sie nawet male go palca na ciebie podniesc. Grunt pod ich nogami zadrzal nagle. -Rany, a to co znowu? - jeknal Teo, spogladajac trwozliwie pod nogi. -Od tych przekletych neurostymulatorow mozg ci zdazyl zmurszec - mruknal Euktes, palac sie juz do zejscia. - Gdzies wyrzyna sie nowy konar albo staty sie wlaczyly... Ty co, jestes tu dopiero od wczoraj? -No, nie... - baknal Teo, zawstydzony. -Jeszcze raz: siedzisz tu kolkiem, i czekasz na moj sygnal, jasne? -Tak, tak... -To ja ide. Euktes poprawil sobie nosidlo, po czym ostroznie zaczal schodzic po filigranowej drabince. Teo odprowadzal go niespokojnym wzrokiem, dopoki blond czupryna Euktesa nie przestala byc widoczna w ciemnosciach. Przez caly ten czas niepokojace drzenie pod jego stopami jedynie narastalo, zamiast sie uspokoic. O nie, pomyslal trwoznie Teo, to nie jest jakas zwykla rzecz! Na wszelki wypadek odsunal sie od krawedzi rozziewu, ktora zaczela poruszac sie dostrzegalnie. Cofnal sie najpierw tylko o krok, potem o nastepne dwa, zdziwiony, czemu stapa tak niepewnie, jakby mial zaburzenia blednika. Za piatym krokiem omal calkowicie nie stracil rownowagi, bo jego lewa noga, zamiast na stale podloze, nieoczekiwanie natrafila na pustke. -Co sie...? - wyszeptal zdezorientowany, desperackim machaniem rak starajac sie utrzymac swoja kragla sylwetke w pionie. Strukturalna macierz Drzewa, naga w tym miejscu, rozfalowala sie pod jego podeszwami. Strwozony Teo najpierw przykucnal, a potem padl plasko na rozkolysana powierzchnie tarasu, czujac narastajace mdlosci. Nad jego glowa zadudnilo nagle i potezne uderzenie w splot sloneczny wyrzucilo go w gore. Teo przekoziolkowal w powietrzu i wyladowal na boku, czujac przeszywajacy bol w piersiach. Jeszcze przed chwila rowna jak stol platforma wokol przypory wybrzuszyla sie na podobienstwo wielkiego babla, a dudnienie przeszlo w ogluszajacy huk eksplozji. W jednej sekundzie ogromna szczelina bluznela kilkusetmetrowym pioropuszem fioletowoblekitnego ognia, popiolem oraz tysiacami, setkami tysiecy plonacych pociskow. Cos, jak cisnieta pochodnia, poszybowalo wysokim lukiem daleko na zbocze cokolu, machajac palacymi sie ramionami i krzyczac rozdzierajaco. Na oszalalego ze strachu Tea posypaly sie dymiace grudki, wiekszosc kompletnie zweglona, lecz niektore jeszcze zywe, ze skwierczacymi oczami i plonacym futerkiem czolgaly sie slepo na kikutach spalonych skrzydel. Teo wrzasnal przerazliwie, jedna reka probujac strzasnac z siebie wlazace na niego, zalosnie skrzeczace poltrupy. Zaabsorbowany tym nie zauwazyl na czas, ze powierzchnia tarasu zaczela nagle klesnac, jakby wydymajace ja wczesniej cisnienie zamienilo sie w ssanie. Drac sie juz bez opamietania, Teo polecial glowa wprost ku piekielnej szczelinie, dymiacej resztkami erupcji. Byc moze skonczyloby sie najwyzej na potluczeniach, gdyby zachowal wiecej przytomnosci umyslu. Ale on tylko zaslonil twarz rekami, nie starajac sie w zaden sposob kontrolowac swojego upadku. Buchajaca swadem i goracem czelusc otwarla sie przed nim uprzejmie. Wydawalo sie, ze nic nie powstrzyma jego ostatecznego lotu w otchlan, kiedy uprzaz zacieracza sladow zaczepila sie o jedno z wystajacych z krawedzi rozziewu wlokien osnowy. Jego cialem niespodziewanie targnelo i obrocilo o sto osiemdziesiat stopni. Oszolomiony Teo przez dluga, fatalna chwile po prostu dyndal bezradnie nad przepascia, zamiast od razu wykorzystac to szczesliwe zrzadzenie losu. Coz, widac przeznaczeniem glupcow jest ich rownie glupia smierc. Przypora stala peknieta juz od wielu lat i moglaby tak stac jeszcze przez wiele nastepnych. Drzewo powoli zaczynalo miec problemy z zasobami i gospodarowalo nimi coraz oszczedniej, i jesli cos nie wymagalo natychmiastowej interwencji badz nie stanowilo zagrozenia dla funkcjonowania systemu jako calosci, moglo pozostac nienaprawiane przez wieki. Jednak na tak potezne zaburzenie mechanizmy obronne nie mogly pozostac obojetne. Mikroskopijni straznicy, bezustannie patrolujacy tkanki Drzewa, bezzwlocznie odpowiedzieli na wezwanie, kauteryzujac rane i odcinajac szkodliwym pozostalosciom eksplozji droge do reszty megastruktury. Szybko gestniejaca siec kurczliwych chiazm poczela sciagac obydwa brzegi szczeliny, zwezajac ja i zasklepiajac w niewiarygodnym tempie. Kiedy Teo zobaczyl zblizajaca sie ku niemu piekielna gilotyne, mial w istocie jeszcze mnostwo czasu, zeby jej umknac, lecz panika odebrala mu resztki rozumu. Zamiast spokojnie podciagnac sie na jednej rece, odczepic druga krepujacy go ekwipunek, i juz bez trudu wydostac sie ze szczeliny, szamotal sie tylko coraz rozpaczliwiej, oslizglymi od potu dlonmi mlocac na oslep o twarda, gladka powierzchnie tarasu i bezmyslnie szarpiac sie w uprzezy. Szwy, zimne i nieublagane, posuwaly sie szybko w jego strone, strzelajac z krawedzi na przeciwlegla krawedz jak szare jezyki kameleonow. Siegajac do ostatnich pokladow swoich sil, smiertelnie przerazony Teo wsparl sie na rekach i poderwal sie, nie czul nawet, ze ciasno opieta uprzaz zdziera mu skore z plecow. Ale osnowa, jak sprezyste ramie karzacej opatrznosci, sciagnela go z powrotem w dol, wprost pod nadbiegajaca szara wlocznie. Nieszczesnik zawyl potwornie i wyl jeszcze dluga chwile, kiedy, jeden po drugim, nanoszwy przebijaly mu cialo. Jego opetancze krzyki, odbijajace sie zwielokrotnionym echem od sasiednich przypor, uciszylo dopiero to samo Drzewo, ktore je z niego wydobylo, z glosnym mlasnieciem przecinajac biedaka na pol. Okrwawione popiersie Tea poruszylo jeszcze kilkakrotnie rekami w smiertelnym odruchu, po czym zamarlo na lonie Drzewa, obojetnego na cierpienia zamieszkujacych go istot. ROZDZIAL 19 Chyba zaczynam miec klopoty ze snem, pomyslal Thomas, po raz kolejny budzac sie przed czasem. Cisza wokol niego byla niemal doskonala; tylko lagodny, jednostajny szum plynacego tracheoduktem powietrza, oddechy spiacych towarzyszy, no i trzepotanie tych przekletych ciem. Biegnacy przez ten segment odcinek systemu wentylacyjnego nie roznil sie od wszystkich poprzednich w zaden zasadniczy sposob, lecz jedynie w rozmaitych drobiazgach i szczegolach. Na przyklad, swiecacych glonow bylo tu zdecydowanie mniej, podobnie jak i malych nietoperzy. Thomasowi wydawaly sie one dostatecznym dopustem, dopoki nie wlecieli tutaj, gdzie dla odmiany z miejsca opadly ich chmary nocnych motyli, wielkich jak dlon doroslego czlowieka. Luminary przyciagaly je niczym magnes; lgnely do nich calymi setkami, zaslaniajac zarniki latarn klebowiskiem odwlokow i skrzydel, skutecznie pozbawiajac podroznikow jedynego zrodla swiatla. Odganianie tych owadow bylo kompletna strata czasu, nie pomagaly nawet odstraszacze Vlada. Praktycznie jedynym sposobem bylo posuwanie sie przez tracheodukt z wylaczonymi latarniami, co chyba tylko Nionowi nie sprawiloby zadnego dyskomfortu. Na dodatek przebrzydle cmy mialy dla nich tyle samo respektu co dla scian albo tchawek i wciaz usilowaly wcisnac sie im do oczu, ust i pod ubrania.Teraz, kiedy obydwa luminary byly wylaczone na czas postoju, mogli jako tako odetchnac od tej plagi, choc rozdrazniajacy cichy szelest i okazjonalne musniecie kruchego skrzydelka na policzku przypominaly, ze dokuczliwe owady czekaja cierpliwie na ich przebudzenie, przyczajone w mroku. Thomas przetarl piekace oczy, starajac sie dojrzec cos w slabiutkim swietle glonow. Ostatnio noktowizja przyprawiala go o nieznosny bol glowy zaledwie po kilkunastu sekundach uzywania, dlatego teraz nawet nie probowal jej wlaczac, poprzestajac na swoich prymitywnych, naturalnych zmyslach. Cos chyba musialo dziac sie z jego implantami, aczkolwiek o takim wypadku jeszcze nie slyszal. A zreszta poza nagim cialem Bei, i tak ukrytym w tej chwili pod spiworem, nie bylo tu nic szczegolnego do ogladania. No, moze nie tak do konca nic. Kiedy juz oczy Thomasa przywykly do ciemnosci, zauwazyl nowego pasazera, tratwy. Zwisal sobie cichutko z gornej zerdzi i wielkimi jak filizanki slepiami wpatrywal sie spokojnie w Farquaharta. To juz nie byla latajaca mysz, ale prawdziwy, latajacy doberman. Nie wygladal jednak wcale groznie, raczej milutko, kiedy tak pociesznie strzygl dlugimi uszami i raz po raz oblizywal dlugim jezykiem lisi pyszczek. Ale oprocz przerosnietego nietoperza bylo jeszcze cos, co Thomas dostrzegl dopiero w tym momencie. Noel takze nie spal (czy on w ogole potrzebowal snu?) i teraz przesunal sie nieznacznie w bok, odslaniajac rabek tekstu, wolno przesuwajacego sie przed nim w powietrzu. Zainteresowany, jaka tez lektura enigmatyczny Kreuff moze umilac sobie czas nocnego czuwania, Thomas przekrzywil glowe, i wytezyl wzrok. To byl jakis kawalek w tym archaicznym alfabecie, ktorego pelne bylo archiwum Hannibale. Czyjs pamietnik, sadzac po czesto pojawiajacych sie datach. Thomas juz chyba kiedys to widzial, ale wowczas przemknelo to przez jego mozg o wiele za szybko, i utonelo w powodzi innych obrazow... ...nie do zniesienia. Oczywiscie, moglbym pojsc z oficjalna skarga do Whitescrofta, ale obawiam sie, ze to tylko pogorszyloby sytuacje. Poza tym Carl cieszy sie ostatnio wyjatkowym poparciem Helen, a tu juz trzeba bardzo ostroznie. No nic, sprobujemy ostatni raz po dobroci, a jak sie nie uda, to po prostu przeniose wszystko na dyski i bede je nosil przy sobie. 24 lipca Alex Harvard przyparl mnie dzisiaj do muru. Byl wsciekly, zadal natychmiastowych wyjasnien. Dlaczego odebrano mu az trzech jego doktorantow, w zamian przysylajac podejrzanie wygladajacych kretynow, ktorym napiecie powierzchniowe kojarzy sie z polityka? I to wszystko wlasnie teraz, kiedy jest tak bliski przelomu w pracy nad inteligentnymi elastomerami? Powiedzialem mu, niezupelnie szczerze, ze nie mam o niczym pojecia i zeby poszedl ze swoimi zalami do Whitescrofta. Wydan sie na mnie i musialem zaciagnac go do kibla, zeby nie narobil nam prawdziwych klopotow. Wszystkim powoli zaczyna udzielac sie nastroj jakiejs paranoi. Co sie tutaj wyprawia? 5 wrzesnia Zjawila sie kolejna grupa "protegowanych" Helen, przyjeta z ta sama wroga nieufnoscia co poprzednie dwie. Jak zwykle, na papierze ich referencje sa bez zarzutu, ale glowe dam sobie uciac, ze zaden z nich ani pieciu godzin nie przepracowal w laboratorium. Nie wiadomo nawet skad sa ani po co Helen ich tu przywlokla. Whitescroft probowal oponowac na zebraniu Rady Projektu, ale to juz nie ten sam czlowiek i nie ta pozycja, co na poczatku. Jego zarzuty pod swoim adresem Helen otwarcie zlekcewazyla, a przy koterii, jaka zdazyla sie do tej pory uformowac wokol tej despotycznej baby, glosowanie za otwarciem nowych etatow a posteriori bylo czysta formalnoscia. Whitescroft jest skonczony, a Helen coraz bardziej odbija; wszyscy to widzimy, ale co mozemy zrobic? Odejsc? Tylko dokad? 12 pazdziernika Piekielna awantura w trakcie posiedzenia Rady. Zaczelo sie niewinnie, od propozycji Helen, zeby z dniem dzisiejszym zmienic kryptonim calego projektu na "Yggdrasill". To jakis termin z mitologii skandynawskiej, na ktorej punkcie ta kobieta ma prawdziwa obsesje, zreszta jedna z wielu. Kreuff z Informatyki zglosil zastrzezenie proceduralne - czy ona nie wie, ze tego typu zmiany musza najpierw przejsc przez komisje federalna i przez NASA? Helen odparla na to pogardliwie, ze dosc juz ma marnowania czasu na tepych biurokratow i wysylania do nich podan za kazdym razem, kiedy chce kupic dodatkowy metr kabla nadprzewodnikowego albo oddac mocz. A poza tym projekt posuwa sie do przodu tylko dzieki jej autorytetowi dwukrotnej noblistki, to po pierwsze, oraz hojnosci sponsorow, to po drugie. Whitescroft nie wytrzymal i zaatakowal Helen, ktora juz od dluzszego czasu spychala go na margines. Nie przebierajac w slowach, oskarzyl ja niemal o wszystko, poczynajac od zdrady naukowych idealow i zaprzedaniu ich "podejrzanym interesom mafii, czy innych ciemnych organizacji", a na szerzeniu zwyrodnialego mistycyzmu i czarnej magii konczac. Wreszcie zagrozil, ze jesli ta sytuacja natychmiast sie nie zmieni, zrobi wszystko, zeby naukowa kariera Helen rychlo sie skonczyla. Bjorg nie pozostala mu dluzna, nazywajac go podnozkiem urzedasow, naukowym zerem i ograniczonym prostakiem bez krzty wizji, i dodala, ze zadne Whitescrofty nie przeszkodza w realizacji jej ("jej" podkreslajac nader wyraznie) projektu. Oberwalo sie nie tylko Davisowi. Okazalo sie, ze my wszyscy tez w sumie nie jestesmy lepsi, choc czy miala na mysli jedynie obecnych na sali, czy tez cale siedem miliardow ludzi na Ziemi, nie bylo jasne. Po tym wybuchu Helen wybiegla z sali, ciagnac za soba milczaca swite swoich poplecznikow, usmiechajacych sie zlowieszczo. Obawiam sie, ze caly ten incydent nie wrozy niczego dobrego na przyszlosc. 27 pazdziernika Stalo sie, Whitescroft nie zyje! Dowiedzielismy sie o tym dzisiaj rano, zaraz po zameldowaniu sie w instytucie. Oficjalna wersja to zawal, ale, rzecz jasna, nikt w nia nie wierzy, a najczesciej szeptane slowa to "przewrot palacowy". Helen nawet nie wysilala sie na zachowanie pozorow. Jeszcze tego samego dnia przejela, absolutnie bez zadnych konsultacji z kimkolwiek, cala sekcje Davisa wraz z inwentarzem. Slowo daje, zaczynam miec pietra. 27/28 pazdziernika Glowy potoczyly sie z hukiem. Kreuff, ja i jeszcze kilkudziesieciu innych uniknelo co prawda wywalenia na pysk, ale nasze zespoly praktycznie polikwidowano badz drastycznie uszczuplono, a notatki i dane z naszych komputerow znikly gdzies bez sladu, pomimo wszystkich tych hasel i zabezpieczen. Byly nawet rewizje osobiste, odebrano nam rowniez przepustki i klucze, a nam samym zakazano opuszczania terenu instytutu do odwolania. Wszystko poszlo tak sprawnie i blyskawicznie, jakby to byla z gory zaplanowana operacja militarna. Mysle, ze w tej chwili chyba kazdy z nas pomyslal sobie to samo: pieprzony Pentagon! Ale dotychczas trzymajacy sie na ogol na uboczu ludzie Helen (choc zaczynalismy juz podejrzewac, ze tak naprawde to wlasnie Helen jest czyims "czlowiekiem") stali sie nagle wszechobecni i nie kryja juz swoich prawdziwych twarzy. Pentagon? Boze, jakze bym chcial, zeby to byl Pentagon! 4 listopada Nasz "areszt instytutowy" trwa, ale im chyba wcale nie chodzi o nas w roli zakladnikow. Na pozor wszystko wyglada jak przedtem, jesli pominac panujaca tu od przedwczoraj ponura atmosfere obozu pracy przymusowej. Robimy swoje, eksperymentujemy, testujemy coraz bardziej zlozone systemy, i nawet idzie nam to szybciej niz przedtem. No coz, przypuszczam, ze wycelowana lufa karabinu na kazdego podzialalaby stymulujaco... Nie mamy pojecia, co stalo sie z pozostalymi czlonkami projektu, ale osobiscie mam raczej niewesole podejrzenia. A do tego nasza nadzieja, ze ktos na gorze zorientuje sie, ze cos jest nie tak, i podejmie jakies energiczne kroki, rozsypala sie w proch juz wczoraj. Na "gorze" Helen wciaz miala status polbogini, a do tego wszyscy wiedzielismy o korupcji i karierowiczostwie waszyngtonskich politykierow, chyba jednak nikt z nas nie zdawal sobie sprawy, jak monstrualne przybraly one rozmiary. Najpierw z ulga patrzylismy na oficjeli z NASA, czterech senatorow oraz samego doradce prezydenta do spraw bezpieczenstwa narodowego, pewnym siebie krokiem zmierzajacych przez glowny hol prosto do gabinetu Helen. Lecz juz niecale pietnascie minut pozniej, z niedowierzaniem i obrzydzeniem sluchalismy tegoz samego doradcy, po raz nie wiadomo ktory w jego karierze gratulujacego Helen Bjorg niesamowitych postepow, blyskotliwej reorganizacji, godnej podziwu umiejetnosci mobilizowania ludzi, bla, bla, bla... O Davisie Whitescrofcie nikt sie nawet slowem nie zajaknal. Bylo jasne, ze w gre wchodzily tu wiecej niz wielkie pieniadze i czyjes rownie wielkie zakulisowe wplywy. A to oznacza, ze juz jest po nas. 15 grudnia Ilia Razov popelnil wczoraj samobojstwo. Przed przejeciem projektu przez "Wolny Wszechswiat", tak bowiem nazywa sie organizacja, ktora omotala Helen, kierowal grupa mikromechanikow. Zonaty i z dwojka dzieci, mial wiec dla kogo zyc, ale wyjatkowo zle znosil sposob, w jaki traktowali nas ci fanatyczni nihilisci, a zwlaszcza bycie incommunicado. A czyja latwiej to znosze? Lepiej nie bede pisac, jak przezylem jego smierc. 3 stycznia Musze wykorzystac jedna z ostatnio nielicznych wolnych chwil, zeby dopisac chocby pare nowych zdan w dzienniku. Postepy robimy niewiarygodne. Moze dlatego, ze kazdy z nas szuka zapomnienia w pracy. Niektorzy jeszcze w alkoholu, ale to juz inna historia. Helen polaczyla nas wszystkich w jedna "interdyscyplinarna grupe", prawdopodobnie po to, zeby latwiej moc nas kontrolowac. Widujemy ja teraz rzadko. Co wieczor regularnie przysyla do nas kogos, kto zabiera wszystkie nasze wyniki z danego dnia, jak jaja z kurnika. Ale przestalismy sie juz tym przejmowac, po prostu robimy swoje albo przynajmniej staramy sie robic, byle sie nie dac frustracji i przygnebieniu. Niektorzy nadal nie wierza w cala te sytuacje i wciaz licza na interwencje z zewnatrz, no bo przeciez niemozliwe, zeby do tej pory nikt nie zauwazyl znikniecia kilkudziesieciu ludzi, nie powiadomil o tym policji ani mediow. Aleja wystarczajaco dlugo chodze po tym swiecie, zeby nie miec zludzen; nie takich transakcji zywym towarem dokonywano w tym najwspanialszym z krajow. Bez obaw, juz tamci sie postaraja, zeby nikt nas nie szukal. 17 stycznia Jestesmy w wiezieniu, co do tego nikt juz nie moze miec watpliwosci. Pytanie jednak, co z nami zrobia, kiedy projekt dobiegnie wreszcie konca? Kreuff uwaza, ze nas po prostu zlikwiduja, i ja sie z nim zgadzam. Wciaz jeszcze nie rozgryzlismy planow Helen i tych z "Wolnego Wszechswiata", ale oni sa zdeterminowani jak cholera i chca wszystko dla siebie, wiec rachunek jest prosty. Podjelismy decyzje, Kreuff, ja, i jeszcze kilku innych, ktorzy nie calkiem stracili jaja, ze musimy stad jakos sie wydostac, chocby tylko po to, zeby opowiedziec, co sie tutaj wyprawia, i ostrzec kogo sie da. 20 stycznia Gdyby nie warunki i nastroj, w jakich sie znajdowalismy, ten dzien bylby jednym z najwspanialszych w naszym zyciu. Udalo sie! Hansen zademonstrowal wreszcie pierwszy w pelni funkcjonalny nanoembrion! Wszyscy biolodzy, jacy jeszcze wsrod nas pozostali, az do dzisiaj byli najwiekszymi sceptykami, a jednak udalo sie nam powtorzyc genesis, i to korzystajac z calkowicie nowych, nieorganicznych substratow! Na razie pierwszy zarodek mial tylko jeden prosty program wzrostu i roznicowania, ktory zreszta Kreuff z Hansenem i genetykami kompilowali juz od ponad trzech lat, ale za to dzialal wreszcie bez zarzutu, kontrolujac w pelni autonomiczny rozwoj struktury. Dla wiekszego efektu Hansen przeprowadzil demonstracje na poltoratonowym bloku betonu, ktory sluzyl kiedys jako balast dla dzwigu towarowego. Kiedy wprowadzil instrukcje zerowa i kiedy niespelna dwucentymetrowy zarodek zaczal zmieniac sie na naszych oczach, wydalismy dziki okrzyk radosci. Zaalarmowani naszymi wrzaskami przybiegli najpierw dwaj straznicy, a potem sama Helen. Nie musiala o nic pytac. Od razu zauwazyla przyczyne naszej euforii i nawet jej udzielila sie atmosfera radosnego podniecenia. Przez krotka chwile bylo tak, jak za dawnych, dobrych czasow. Phil Karski, specjalista od sieci neuralnych, wytrzasnal nie wiadomo skad jakies butelki i glosno wznieslismy toast. Czulismy sie jak bogowie! 20/21 stycznia Przez cala noc nikt z nas nie zmruzyl oka. Wszyscy przy warowalismy wokol bloku z zarodkiem na szczycie, jakbysmy byli jakims zgromadzeniem druidow, a betonowy blok swietym megalitem. W koncu jednak dalo sie slyszec pierwsze glosy rozczarowania, bo po poczatkowych oznakach aktywnosci zarodek jakby zamarl. Hansen natychmiast nas jednak uspokoil, wyjasniajac, ze teraz embrion przechodzi przez faze korzenia, podczas ktorej rozrasta sie w glab bloku, ekstrahujac i akumulujac material. Dla zabicia czasu zaprezentowal nam symulacje, z ktorej wynikalo, ze struktura wlasciwie nie ma ograniczen, jesli chodzi o rozmiary czy forme. Wszystko bylo jedynie kwestia zastosowanego programu, ktory zreszta nie musial byc zdefiniowany raz na zawsze, ale mogl byc modyfikowany w trakcie wzrostu. Z czyms takim kolonizacja innych planet bylaby rzeczywiscie dziecinnie prosta. Z drugiej strony mozliwe bylo tez wprowadzenie do programu zdan chaotyzujacych, co czyniloby w ten sposob ze struktury podmiot procesow ewolucji, taki sam jak kazda inna zywa istota na Ziemi. W tym momencie Kreuff i ja spojrzelismy na siebie i doznalismy momentalnie straszliwego olsnienia! Zrozumielismy bowiem, do czego zmierza Helen Bjorg i jej fanatyczni przyjaciele. Zrozumielismy rowniez, ze jesli ktos w pore nie powstrzyma tej socjopatki... Thomas tak sie zatopil w lekturze, ze nawet nie zauwazyl, kiedy wedrujace w powietrzu akapity zatrzymaly sie nagle, i az podskoczyl na dzwiek slow Noela: -Widze, ze dreczy cie bezsennosc, co? -Ja... Te jasne litery tak sie rzucaja w oczy... Przepraszam, ale to jest chyba cos osobistego, juz sobie ide... - Farquahart wymamrotal bezladnie, zmieszany. -Dajze spokoj! Chodz, siadaj - zachecil go Kreuff przyjacielskim tonem. Thomas zblizyl sie, dostrzegajac trzymany w rece przez Noela maly, owalny przedmiot. Kreuff potarl go delikatnie palcem i litery ruszyly z powrotem z dolu do gory. Przez jakis czas nie odzywali sie slowem, obydwaj zapatrzeni w przesuwajacy sie tekst. -Deus, w to sie nie chce wierzyc! - wyszeptal Thomas, nie odrywajac wzroku od swietlistych znakow przed soba. - Twoje nazwisko... Czyj to w ogole pamietnik? Jakiegos znajomego? Ale przeciez...! -Mojego najlepszego przyjaciela., Aarona Bershovitza - rzekl Noel z wyczuwalnym wzruszeniem w glosie. - Masz racje, to jest niewiarygodne. W najsmielszych marzeniach nie przypuszczalem, ze bede kiedykolwiek jeszcze czytal slowa napisane jego reka! Jak ten Hannibale to znalazl? I gdzie? -Noel, nie o tym mowie! - Farquahart machnal reka w strone plonacych w ciemnosci znakow. - Patrze na to, widze, czytam i ciagle nie moze to do mnie dotrzec! -Co? -No, ze byles w tym wszystkim, i to od samego poczatku! Co mowie, tworzyles to! -Ano tworzylem. - Noel westchnal ciezko. -Ale jak mogles?! - Glos Thomasa zadrzal z emocji. - Jak mogles? Miliony ludzi... Deus, gdybym to ja byl na twoim miejscu i zobaczyl, do czego przylozylem reke, chyba bym sobie zyly wlasnymi pazurami wyszarpal! -Samobojstwo, powiadasz? - Noel usmiechnal sie smutno. - Tak, wielu moich przyjaciol sie na nie skusilo, jeszcze inni popadli w blogie szalenstwo. Ja wybralem o wiele gorszy los, Thomas - zyc dalej. -Ale powiedz dlaczego? - Oczy Farquaharta wbily sie w Kreuffa jak gwozdzie. - Dlaczego wziales udzial w tak potwornym zamierzeniu? -Potwornym? Tom, to bylo... Nie, przeciez ty spogladasz na to z zupelnie innego punktu widzenia... Widzisz, bylismy naukowcami... -Kim? -No coz, naukowcy to byl dosc szczegolny rodzaj ludzi - rzekl Noel, ponownie zatrzymujac rozwijajacy sie powoli tekst dziennika. - Niby tacy sami jak reszta, a jednak inni, szczegolni, choc nie zawsze w dobrym tego slowa znaczeniu. Czesto odludki, nierzadko balansujacy na cienkiej linii oddzielajacej geniusz od szalenstwa. Goniacy za prawda z takim zapalem i bezwzglednoscia, ze niejednokrotnie tracili z oczu wszystko, poza swoimi badaniami. Po czym dziwili sie ogromnie, ze ich tak przeciez pozyteczny wynalazek wlasnie doprowadzil do zaglady kilkuset tysiecy ludzi. Tak, przy calej naszej inteligencji bylismy w gruncie rzeczy glupcami, z klapkami na oczach. Kierowala nami zadza kariery, slawy badz w najlepszym wypadku wiedzy. Teraz, kiedy patrze wstecz, wcale mnie nie dziwi, ze ludzie zaczeli sie coraz bardziej od nas odwracac, demonizujac nas i oskarzajac o wszystkie nieszczescia i plagi dotykajace ludzkosc. Jedna za druga szkoly wycofywaly ze swoich programow sprawdzone teorie, zastepujac je nieomal sredniowieczna teozofia, nam zas odbierano ostatnie grosze i przekazywano najprzerozniejszym grupom pseudointelektualistow, ekoterrorystow, Bojownikow o Prawa Obywatelskie Dzdzownic i tym podobnym krzykaczom i hochsztaplerom. Doszlo do tego, ze wielu z nas balo sie opuszczac domy po zmroku, a nieliczne instytuty, jakie jeszcze pozostaly, zamienily sie w najprawdziwsze twierdze z zasiekami, detektorami i gniazdami karabinow maszynowych, taka nienawiscia palalo do nas spoleczenstwo. I wtedy, jak istny poslaniec Opatrznosci, zjawila sie Helen Bjorg. Od czasu Einsteina nie bylo zadnego przedstawiciela swiata nauki, ktory zyskalby taka popularnosc wsrod przecietnych zjadaczy chleba jak ona. Ale Helen to byla zupelnie inna osobowosc niz stary, dobry Albert. Nie tylko nadzwyczaj tworcza, inteligentna i blyskotliwa, ale takze na wskros nowoczesna, rzutka i pewna siebie. Jeszcze zanim odebrala swoj pierwszy medal w Szwedzkiej Akademii Nauk, stala sie czlowiekiem-instytucja, autorytetem, do ktorego kosmolodzy zwracali sie z pytaniami o nature Wszechswiata, a gospodynie domowe o najlepszy sposob na pozbycie sie karaluchow z kuchni, chociaz ona byla jedynie nanotechnologiem! "Odwracanie sie plecami do precyzyjnej metodologii naukowej, ktorej skutecznosc w rozwiazywaniu najwiekszych problemow cywilizacji udowodnilismy juz tyle razy w przeszlosci, to blad. Ale lekcewazenie nagromadzonej przez wieki madrosci wszystkich naszych kultur to blad jeszcze wiekszy. Musimy znow polaczyc je w jedna calosc, bo tylko tak bedziemy mogli stawic czolo, my, wszyscy razem, zlowieszczym wyzwaniom przyszlosci, tylko ta droga ludzkosc odzyska wladze nad wlasnym losem i pokieruje nim na miare swoich mozliwosci oraz marzen". Tak mowila, a nam serca rosly. Patrzec na jej niepohamowany marsz przez salony, gabinety, stacje telewizyjne, nawet wiece Wodnikowcow i wystawy psow rasowych, zawsze z tym przeslaniem na ustach, to byla dla takich jak ja prawdziwa rozkosz. Nikt z nas nawet przez chwile nie podejrzewal, ze ta niesamowita kobieta to w rzeczywistosci patologiczna mizantropka, przepelniona do glebi wstretem do ludzi i owladnieta obsesja pozbycia sie calego gatunku Homo sapiens, tak jak sie pozbywa chorobotworczych zarazkow albo likwiduje robactwo. W tamtych chwilach czulismy do niej tylko ogromny szacunek i wdziecznosc, przede wszystkim za to, ze przywrocila nam wiare nie tylko w samych siebie, ale, co wazniejsze, takze innym ludziom w nas. Nasze srodowisko odzylo jak zwiedla roslina po deszczu, pieniadze na badania znow poplynely szeroka rzeka, w szkolach zaczeto z powrotem uczyc teorii Darwina i Kopernika, a kandydaci na wydzialy fizyki, chemii, inzynierii materialowej, biologii, a zwlaszcza jej ukochanej nanotechnologii, zaczeli walic drzwiami i oknami. Jakze wiec nie mielismy czuc sie szczesliwi? Nawet gdyby ktos nam wtedy powiedzial, ze wszystko to sa jedynie elementy planu, konsekwentnie realizowanego przez Helen i jeszcze kilku z jej rownie pokreconych przyjaciol, nie zmieniloby to chyba w niczym naszych euforycznych nastrojow. Potem przyszly jej Nagrody Nobla - a wiedz, ze nie bylo wiekszego wyroznienia dla naukowca jak wlasnie to - najpierw za prace nad samoorganizujacymi sie strukturami na bazie wegla i krzemu, a wkrotce potem nieunikniona Nagroda Pokojowa. Helen przestala byc juz tylko Kims, stala sie ponadnarodowym bohaterem, idolem mas na wszystkich kontynentach. Szczerze mowiac, wciaz, po tylu wiekach, nie potrafie zrozumiec, jak jedna osoba mogla zdobyc az taka popularnosc i wplywy. Z drugiej strony, jesli ktos przez cale zycie nie robil nic innego, jak tylko obsesyjnie pracowal nad rezyseria takiego spektaklu... Tak czy owak, byla wtedy na szczycie. Wystarczylo, zeby rzucila, gdzies na marginesie dyskusji na zupelnie inny temat, jakas idee, a juz ze wszystkich stron zlatywali sie do niej oficjele jak zalotnicy, z koszami pelnymi pieniedzy. Ale my tez nie bylismy wiele lepsi. Niejeden z nas dalby sie pokroic zywcem, zeby znalezc sie w jednym z koordynowanych przez nia zespolow, bo to byla nobilitacja, odskocznia do wielkiej kariery, szansa na wspolprace z najlepszymi umyslami tamtych czasow, fundusze, wszystko... Jej wizje, talent i energia, jej rewolucyjne pomysly uwiodly dziewiecdziesiat dziewiec procent nas, mnie samego nie wylaczajac. Kiedy wiec pewnego jesiennego dnia otrzymalem oficjalne zawiadomienie o akceptacji mojej kandydatury na kierownika grupy metainformatyki w najwiekszym z jej dotychczasowych projektow, bylem, co tu duzo mowic, po prostu wniebowziety. Przez szesc lat Helen inicjowala, inspirowala i angazowala sie w setki roznych naukowych przedsiewziec. Nie po to jednak, zeby pchnac ludzkosc w nowy, zloty wiek intelektu, ale zeby obserwowac srodowisko i wyselekcjonowac najlepszych specjalistow z tych dziedzin wiedzy, ktore widziala jako niezbedne dla urzeczywistnienia swojej diabolicznej idee fixe. I kiedy juz zebrala sobie cala smietanke, rozpoczela przedostatni etap planu. Pod formalnym kierownictwem Davisa Whitescrofta z MIT, ale z Helen w roli nadrzednego koordynatora calosci, oraz pod auspicjami rzadu, armii, NASA, Organizacji Narodow Zjednoczonych, i Bog wie czyimi jeszcze - potem wytlumacze ci te terminy - powstal najwiekszy od czasow Los Alamos interdyscyplinarny zespol nanotechnologow, informatykow, fizykow, matematykow, biologow, elektronikow, ba, nawet psychologow i astronomow! Ja tez sie w nim znalazlem, i coz moge rzec? Czulem sie wyrozniony jak diabli! Dotad bylem tylko skromnym wykladowca metainformatyki i kwantowej teorii swiadomosci w Princeton i oto nagle dano mi szanse wspolpracy z takimi slawami, jak Boyle-Kriste, Hansen czy Moskevsky! Bylem gotow polknac wtedy kazdy haczyk i puscic mimo uszu kazda bzdure, byle tylko pozwolono mi zostac! I tak jak cala reszta owego zespolu, dalem sie potulnie zagnac do podziemnej cytadeli, wybudowanej na specjalne zyczenie Helen Bjorg gdzies na pustkowiach w srodku mojego nieistniejacego juz od dawna kraju. Nie wiedzielismy nawet, nad czym konkretnie mamy pracowac. Zalozenia projektu przedstawiono nam dopiero po zamknieciu za nami drzwi i po podpisaniu przez nas oswiadczenia zobowiazujacego do zachowania calkowitej tajemnicy oraz niepublikowania wynikow badan tak dlugo, jak dlugo zarzad oraz sponsorzy uznaja to za konieczne. Ale po tym, co uslyszelismy, niejedna brew uniosla sie ze zdumienia. Celem byla tu bowiem ni mniej, ni wiecej tylko powtorka z aktu stworzenia i to na niebywala skale, w porownaniu ze wszystkimi dotychczasowymi dokonaniami czlowieka. Mielismy w laboratorium uczynic to, co Natura zrobila miliardy lat wczesniej; wykrzesac zycie z martwej materii i to opierajac sie nie na sprawdzonym bialku, ale na nowych, tysiace razy trwalszych i wytrzymalszych materialach. W wyniku tego powstalaby struktura majaca wszelkie atrybuty zywego, samoporzadkujacego sie organizmu, z ta tylko roznica, ze jej proporcje bylyby zgola gigantyczne, a jej rozwoj w pelni podlegly kontroli jej tworcow. Pierwszym pytaniem, jakie przyszlo nam do glowy w zapadlej po tych slowach ciszy, bylo: "Po co?", ale na glos odwazyl sie je zadac tylko Igor Moskevsky. "Zeby nas ratowac", rzucil mu krotko w odpowiedzi dyrektor NASA, a kiedy to z oczywistych wzgledow nikogo nie usatysfakcjonowalo, zaczal w ponurych barwach kreslic przyszlosc rodzaju ludzkiego, majacego do wyboru wszechswiatowy potop, spalenie zywcem w piecu podobnym do Wenus, Wielki Lod, wyczerpanie sie surowcow albo... ten wlasnie projekt. "Nie wiemy, ktora z tych katastrof zagrozi nam pierwsza - perorowal - ale ktoras zagrozi na pewno, i to prawdopodobnie wczesniej, niz ktokolwiek z nas przypuszcza. Ten projekt to nasza jedyna szansa na przetrwanie ciezkich czasow, i to w komfortowych warunkach. Jesli sie powiedzie, ludzkosc nie tylko przetrwa, ale dodatkowo otrzyma narzedzie, ktore otworzy przed nia Kosmos na osciez. Kolonizacja innych planet, a nawet jalowej pustki miedzy nimi bedzie wowczas kwestia najwyzej kilku dekad, a nie calych stuleci, ktorych juz po prostu nie mamy. Sukces idei megastruktur naszej wielkiej Helen Bjorg oznaczac bedzie wygodna i bezpieczna egzystencje setek milionow ludzi zarowno tu, na Ziemi, jak i na obcych swiatach. Bez horrendalnie kosztownych stacji na orbicie dla kilku tysiecy wybranych, bez mozolnej terraformacji kosmicznych nieuzytkow. Nie mamy juz na to czasu". Cala ta przemowa brzmiala nazbyt patetycznie i przesadnie jak na nasz gust i obracala sie wokol argumentacji tylez wyswiechtanej, co nieprzekonujacej. Kazdy z czarnych scenariuszy, odmalowanych przed nami przez dyrektora Smytha, od wielu lat mial w srodowisku niemal rowna liczbe zwolennikow jak przeciwnikow, nie istnialy bowiem niezbite dowody na poparcie badz obalenie ktoregokolwiek z nich. Kolonizacja kosmosu jako powod podjecia prac nad projektem wydawala sie juz nieco bardziej sensowna, chociaz wielu zywilo przekonanie, ze ten sam cel mozna bylo osiagnac, wykorzystujac technologie znane od dziesiecioleci, o ile tylko istnialaby potrzeba, wola i zgodne wspoldzialanie wszystkich zainteresowanych stron. Pomysl sam w sobie byl jednak tak fascynujacy, a wyzwanie tak wielkie, ze szybko schowalismy nasz sceptycyzm do kieszeni i z zapalem zabralismy sie do roboty, w krotkim czasie z powaznych skadinad gosci zmieniajac sie w bande rozochoconych dzieciakow, ktorym dano nowe wspaniale zabawki do rozkrecania. Pierwsze miesiace byly absolutnie niesamowite. Z entuzjazmem, momentami graniczacym wrecz z euforia, pracowalismy po szesnascie, osiemnascie, dwadziescia godzin dziennie, zyjac o kawie i kanapkach, a czesto tylko o tej pierwszej. Sypialismy niewiele, ponad lozko przedkladajac zazarte dyskusje do bialego switu w jednej z trzech instytutowych kafeterii, na korytarzach, a nawet w ubikacjach, po czym wracalismy do naszych norek z taka iloscia nowych pomyslow, ze w normalnych warunkach wystarczyloby ich na cale lata badan! Tak, trzeba przyznac, ze co jak co, ale nosa do ludzi to Helen zawsze miala wyjatkowego... Atmosfera panowala fantastyczna i nie bylo wlasciwie dnia, zeby z tego czy tamtego laboratorium nie wyszedl jakis nowy, zaskakujacy wynik albo rozwiazanie problemu, ktory jeszcze tydzien wczesniej wydawal sie calkowicie nierozwiazywalny. Najbardziej zaskakujaca byla chyba tworcza werwa "materialowcow", doslownie zasypujacych nas swoimi odkryciami. Gdyby nie ich blyskotliwosc, pomyslowosc i zaangazowanie, Drzewa prawdopodobnie nigdy by nie zaistnialy. Tak bylo mniej wiecej przez pierwsze pol roku. Ale potem sprawy zaczely sie psuc. Z poczatku wygladalo to na zwykle objawy przemeczenia i stresu, zwiazanego, jak sadzilismy, glownie z nasza izolacja od swiata zewnetrznego. Burze mozgow zdarzaly sie juz coraz rzadziej, coraz wiecej za to bylo niesnasek i podchodow pomiedzy poszczegolnymi grupami, a wynikami swoich badan nikt juz nie przechwalal sie przed reszta. Jedna za druga wybuchaly nowe klotnie i awantury, ludzie przemykali sie bokami, nie patrzac w oczy kolegom, zaroilo sie od plotek i intryg, slowem, zycie przestalo byc takie przyjemne. Z wisielczym humorem pocieszalismy sie, ze teraz wreszcie zrobilo sie normalnie, ot, sitwa, jak w kazdej innej instytucji naukowej. Niemniej podejrzliwosc i przygnebienie, jakie sie miedzy nas wkradly, na pewno nie pomagaly naszym pracom posuwac sie do przodu z poprzednim impetem. Na domiar zlego z Helen zaczela wreszcie wypelzac na swiatlo dzienne jej prawdziwa natura i wielorakie oblicza szalenstwa. Z dnia na dzien coraz wieksza liczba sposrod nas zaczela przegladac na oczy i rozumiec, ze wpadlismy w sieci zastawione przez wyjatkowa socjopatke. Przez dlugi czas nie moglismy tylko dojsc prawdziwego celu calego przedsiewziecia, ale i tak poczulismy sie nagle jak pomocnicy doktora Frankensteina, a przynajmniej ja tak to odczuwalem, i jeszcze kilku moich przyjaciol. Probowalismy nawet, teraz to smiac mi sie z tego chce, zorganizowac cos w rodzaju ruchu oporu, w miare mozliwosci spowalnialismy prace, falszujac wyniki eksperymentow, namawialismy innych sfrustrowanych do podobnych dzialan. Niestety, odwaga nie jest najsilniejsza strona jajoglowych, a poza tym przy calym swoim sfiksowaniu Helen wciaz byla jedna z najinteligentniejszych osob na planecie i doskonale wiedziala, co sie z nami dzieje. Zabezpieczyla sie zreszta zawczasu ze wszystkich stron, i zbyt byla zdecydowana doprowadzic swoj plan do konca, zeby nasze zalosne nieposluszenstwo moglo cokolwiek zmienic. Dalej rzeczy potoczyly sie tak, jak to opisal Aaron. Tajemnicze znikniecia kilkunastu czlonkow zespolu, nagla smierc Whitescrofta, zaraz po tej jego sprzeczce z Helen, wreszcie jawne przejecie kontroli nad projektem przez fanatykow z "Wolnego Wszechswiata" przerazily nas do szpiku kosci, sparalizowaly i zalamaly, wielu krancowo. Pracowalismy jednak dalej, teraz juz bardziej z obawy o zycie wlasne i naszych rodzin, zostawionych poza murami osrodka, niz dla idei czy slawy, na ktorej wiekszosc i tak polozyla krzyzyk. Potem nadszedl ow pamietny, pomimo wszystko naprawde wspanialy dzien, w ktorym Hansen zademonstrowal nam w koncu finalny produkt naszego ponad dwuletniego wspolnego wysilku. Pierwszy funkcjonalny nanozarodek, jeden z dziesieciu, jakie powstaly dla przetestowania roznych wariantow konstrukcyjno-programowych. Tego dnia ujrzelismy jednak takze z cala jasnoscia, do czego zmierzaja ci nihilistyczni pomylency. Megastruktury jako narzedzie ostatecznej zaglady swiata, potezniejsze i skuteczniejsze od jakichkolwiek broni, trucizn czy asteroid! Teoretycznie nie istnialy granice dla ich rozmiarow, limit stanowila jedynie ilosc dostepnego substratu, z ktorego mogly tworzyc swoje sztuczne tkanki, a substratem dla nich moglo byc absolutnie wszystko, juz my sie o to postaralismy! Zadbalismy rowniez o bezpieczenstwo i trwalosc naszych przyszlych schronow, jak to chcial widziec Smyth. Wysokie cisnienia i proznia, sloneczne goraco i mroz miedzygwiezdnych przestrzeni, uderzenia meteorow i silne pola elektromagnetyczne, grawitacja pulsarow i uzyskiwanie energii z kazdego zrodla, jakie przyszlo nam do glowy, z tym wszystkim musialy one sobie poradzic. Innymi slowy, uczynilismy, co bylo w naszej mocy, zeby megastruktury staly sie praktycznie niezniszczalne! Zaopatrzylismy je nawet, zaslepieni idioci, w poped rozrodczy, w Boza potrzebe rozprzestrzenienia swego rodzaju po calej Galaktyce, tak by ludzkosc, podazajaca w slad za nimi ze spiewem na ustach, miala gotowe przyczolki, zawczasu juz przygotowane dla niej we wszystkich zakatkach Wszechswiata! I zapomnijmy o planetach, niech nasze Swiete Drzewa pozeraja je i zamieniaja w swoja substancje, dajac nam w zamian o wiele bezpieczniejszy, wygodniejszy, bardziej przyjazny dom! Niech zyje nowa, swietlana era Homo interstellaris! Pamietam, ze kiedy w pelni to do mnie dotarlo, ze zgrozy nie moglem przez dluzsza chwile zlapac oddechu. I z wscieklosci; na Helen, na siebie, na Hansena, ze tak sie pospieszyl... Racjonalna czesc mojego umyslu wiedziala, ze w jego przypadku moj gniew nie jest calkiem sprawiedliwy. Przez ostatnie miesiace, bedac subkoordynatorem koncowej, syntetycznej fazy projektu, pracowal nieustannie pod okiem co najmniej czterech z zaufanych ludzi Helen, uzbrojonych i zupelnie dobrze zorientowanych w merytorycznych szczegolach jego badan. Nie mial wiec biedak wielkiego pola manewru. Z drugiej strony byl to czlowiek, ktory chyba jako jedyny z naszej paczki dorownywal tej jedzy intelektem i przenikliwoscia i ktory przejrzal ja na dlugo przed innymi. Nikt z nas nie przypuszczal, ze od dawna prowadzi wlasna tajna wojne z pania Bjorg. Na poziomie laboratoryjnym. Zarodek, ktory nam pokazal, byl w gruncie rzeczy tylko demonstracja konceptu, pozbawiony pelni swych mozliwosci. Nawet gdyby ktos pozwolil mu sie rozwijac bez przeszkod, nigdy nie wyrosloby z niego zadne planetobojcze monstrum. By tak sie stalo, potrzebny byl zupelnie inny zestaw instrukcji i kodow-starterow, ktore Hansen, zreszta przy wydatnej pomocy ludzi z mojej grupy, takze skompilowal. Na wypadek gdyby megastruktury rzeczywiscie okazaly sie ktoregos dnia potrzebne naszemu gatunkowi. Ukryl je jednak sprytnie w samych zarodkach, uzywajac do tego wymyslonej przez siebie metody "instrukcji wielokrotnie zagniezdzonych". I kiedy przekazywal gorylom Helen pozostale dziewiec "prototypow", czynil to ze spokojnym sumieniem, doglebnie przekonany, ze nikt nigdy nie odkryje jego klucza, chocby szukal przez reszte swojego zycia. Coz, nie on pierwszy i nie on ostatni nie docenil Helen Bjorg, jej geniuszu, jej oblakanczej determinacji i jej bezwzglednosci. Hansen, o czym dowiedzialem sie dopiero wiele lat pozniej, stal sie pierwszym w dziejach czlowiekiem, ktorego osobowosc zostala z powodzeniem skopiowana na syntetyczna matryce, notabene taka sama jak ta, na ktora Durqvartz przeniosl Hannibale. Zamierzal przechytrzyc Helen, fingujac samobojstwo (bylo na to wtedy kilka niezlych sposobow) i liczac na to, ze kiedy Bjorg dostanie juz, czego chciala, straci zainteresowanie nami wszystkimi, zywymi czy martwymi, i natychmiast pogna realizowac ostatni akt wyrezyserowanego przez siebie dramatu. Niestety, Helen nie miala zamiaru pozostawiac niczego przypadkowi i ubiegla go. Nastepnego dnia po demonstracji Hansena znalezlismy go martwego, i to bynajmniej nie na niby, na srodku swojej pracowni. Tego samego wieczora Helen Bjorg, jej cala swita, wszystkie dziesiec zarodkow i - o czym nikt z nas wowczas nie mial pojecia - matryca z przepisana osobowoscia Hansena znikli bez sladu. Teoretycznie bylismy wolni, ale wiekszosc nas czula sie jak skazancy wypuszczeni z wiezienia wprost na pole minowe. Przez nastepny rok nie dzialo sie wlasciwie nic, pominawszy moze moje, i jeszcze kilku innych, rozpaczliwe proby ostrzezenia, kogo sie tylko dalo, przed nadchodzacym niebezpieczenstwem. Zostalismy jednak zlekcewazeni i publicznie wysmiani, niektorzy trafili nawet za kratki, i to juz zupelnie doslownie. A potem nagle w siedmiu roznych punktach globu eksplodowaly spod ziemi gargantuiczne kielki i lament zmienil sie w jeden potworny jek przerazenia. Co bylo dalej, nie musze ci juz mowic, Thomas. Remmuerish odwalil kawal pierwszorzednej roboty, kompletujac swoje archiwum. ROZDZIAL 20 -To juz wasza ostatnia grodz - rzekl Nion, wskazujac na zamykajacy im droge perforowany czop tracheoduktu, dziewiaty, do ktorego dotarli.Od momentu kiedy opuscili segment York, minelo dokladnie cztery dni i trzynascie godzin, Thomas policzyl to skrupulatnie. Cztery dni, podczas ktorych z jednej strony nie zmienilo sie prawie nic, a z drugiej zadziwiajaco wiele. Kreuff dawno juz przestal byc dla Thomasa tajemniczym dziwolagiem i stal sie prawdziwym czlowiekiem, ze swoja historia bolu, namietnosci i tysiaca pomylek. Wobec tej transformacji wszystkie jego wczesniejsze przemiany form byly drobnostkami bez znaczenia, w gruncie rzeczy rownie blahymi dla Noela, jak dla Thomasa zmiana bielizny. Zaprzyjaznili sie chyba szczerze i wyjasnili sobie sporo. Ich rozmowy na postojach pomogly Thomasowi zrozumiec lepiej nie tylko Kreuffa, Gerharda, czy nawet Bee, ktora, ku jego nieklamanej radosci, przylaczala sie zreszta do nich nie raz i nie dwa, ale przede wszystkim samego siebie. W ktoras z bezsennych nocy Kreuff opowiadal mu o swoim zyciu sprzed pojawienia sie w nim Helen Bjorg. O rodzinie, o domku w Gorach Skalistych, podrozach po Europie i Azji, o swiecie pelnym nieszczesc, biedy i glupoty, a mimo to i tak pieknym i jedynym w swoim rodzaju, o swojej pracy na Uniwersytecie Princeton... Nie wiedziec kiedy, jego nostalgiczne gawedzenie przeszlo w wyklad o metaswiadomosci w sensie jungowskim, tunelowaniu i soczewkach kwantowych, C-spacjalnych rezonatorach i wzmacniaczach, i jeszcze calej masie innych rzeczy. I choc wiekszosci Thomas nawet nie staral sie zrozumiec, nie przerywal Kreuffowi, widzac, ze tamten musi sie przed kims otworzyc. Dopiero pod sam koniec dotarlo do niego, ze, jakkolwiek w okrezny sposob, Noel mowi wlasciwie caly czas dla niego i o nim. Najwyrazniej uwazal Farquaharta za jeden z tych swoich wzmacniaczy albo, w przelozeniu na bardziej zrozumialy jezyk, czlowieka, trafiajacego sie raz na kilkaset milionow, ktory zanurzony w morzu polaczonych ze soba ludzkich swiadomosci potrafi ogniskowac je wokol siebie, porzadkowac jego chaos i generowac w nim prady plynace w scisle okreslonym kierunku. Thomas dlugo nie mogl przestac sie smiac po uslyszeniu czegos tak absurdalnego. W rzeczywistosci jednak slowa Noela gleboko go poruszyly i tej nocy prawie nie zmruzyl oka, zastanawiajac sie nad Wielkim Schematem Rzeczy, i swoim w nim udziale. Nastepne dni, z wciaz zmieniajaca sie egzotyczna scenografia kolejnych odcinkow tracheoduktu, i noce, dzielone pomiedzy pogawedki z Noelem oraz slodka Bee, odsunely owe rozmyslania w cien, pokrywajac je innymi emocjami. Jak na przyklad trudna do wytlumaczenia mieszanina smutku i ekscytacji, z jaka spogladal teraz na wezlasta przegrode. Wkrotce opuszcza to miejsce, do ktorego jeszcze niedawno czul taka odraze. Skad wiec ta niepojeta melancholia wzbierajaca w jego sercu? Dlaczego teraz tracheodukt nie kojarzy mu sie jedynie z wiecznym mrokiem, nieustannym pragnieniem i roznymi dokuczliwymi stworzeniami? Swiat ludzi tworza inni ludzie, pomyslal, wprawiony w filozoficzny nastroj. Napelniaja go swoimi uczuciami, i dlatego postrzegamy go jako dobry albo zly, ale nigdy obojetny, choc w rzeczywistosci swiat wlasnie taki jest. Wiec zal mi stad odejsc, bo to miejsce zostalo dla mnie uczlowieczone, i to uczlowieczone w pozytywny sposob. A moze ja po prostu zaadaptowalem sie do otoczenia? Popatrzyl po otaczajacych go twarzach. Gerhard wygladal, jakby takze sie nad czyms gleboko zadumal, choc calkiem prawdopodobne, ze za ta powazna fasada agent Ruchu na rzecz Odnowy, Gerhard Adalbert von Klosky, chowal calkiem niewinne mysli. Bea byla podniecona i niecierpliwa, Noel zas wyczekiwal na ich dalsze dzialania ze spokojem, lecz na pewno nie obojetnie. Nion natomiast z trudem ukrywal smutek w obliczu coraz blizszej chwili rozstania ze swoimi nowymi przyjaciolmi. Przez kilka dni wspolnej podrozy Thomas nauczyl sie odczytywac jego mowe ciala i zupelnie przy tym nie przeszkadzala mu niemoznosc spojrzenia mlodemu Uxowi w oczy, zawsze szczelnie przysloniete. Napiecie miesni, grymas ust, sylwetka, mimowolne gesty, wszystko to dostatecznie dobrze przekazywalo emocje, grajace swobodnie w ich czarnowlosym nawigatorze. Gerhard byl chyba jeszcze lepszy w interpretacji takich sygnalow, bo podczas ostatnich dwoch przepraw przez grodzie on i Ux nie wymieniali juz miedzy soba zadnych slow, swietnie rozumiejac sie bez nich. -Wiecie juz sami, jak przejsc przez tuby - powiedzial Nion cicho. - Ale jeslibyscie zechcieli, to ja... -Zechcieli? Nion, przeciez bedziesz nam jeszcze potrzebny po drugiej stronie - odparl Gerhard, dajac osowialemu Uxowi do zrozumienia, jak wielka wartosc ma dla nich wszystkich jego pomoc, a takze jak bardzo cenia sobie jego towarzystwo. -Lecz w jakim sposobie? - spytal Nion niby ze zdziwieniem, niemniej jego szczupla twarz pojasniala od razu. -A jak myslisz? Gdyby nie szczelina w przyporze, pewnie nigdy bysmy sie nie spotkali, bo nie wiedzielibysmy, jak wejsc do tracheoduktu. Tak samo jak nie wiemy, ktoredy z niego wyjsc. -Ach, toz to wcale nie jest niczym trudnym! - zakrzyknal prostoduszny Ux, zaraz jednak ugryzl sie w jezyk i zmienil nieco linie. - Choc jak kto nie wie, to utrapienstwa by troche mial, prawda. -No, widzisz - rzekl Gerhard z usmiechem. - Nie tak latwo sie nas pozbyc. Nion wygladal na wielce uszczesliwionego taka odpowiedzia. Przez chwile piatka podroznikow debatowala jeszcze nad drobiazgami, na przyklad, czy na ostatni, dluzszy postoj przed powrotem do krolestwa swiatla zatrzymac sie tutaj, czy raczej po drugiej stronie grodzi. Zdecydowali sie na to ostatnie i zaliczywszy bezproblemowo jeszcze jedna przeprawe pokretnymi kanalami, osadzili tratwe na dnie beczkowatej komory, a potem wyprawili sobie prawdziwa uczte pozegnalna. Na ten jeden raz w kat poszly ich suche racje podrozne, ktorych zapas byl juz zreszta prawie na wyczerpaniu. Zamiast tego Nion uraczyl ich daniami lokalnej kuchni, ktore niezwykle wprawnie i z duma przygotowal. Okazalo sie, ze latajacy pies, odpowiednio spreparowany i przyrzadzony, jest wysmienity. Ux juz wczesniej dostrzegl mala kolonie tych sympatycznych zwierzakow pod sklepieniem komory i uzywajac jedynie prymitywnej procy, z podziwu godna wprawa stracil dwie dorodne sztuki, oprawil je zrecznie i upiekl nad przeprogramowanym zarnikiem luminaru. Do tego dolozyl salatke z fosforycznych glonow i grzybkow oraz gesta zupe, ktorej ingrediencje do konca pozostaly jego tajemnica. Thomas przystapil do degustacji z mocnym postanowieniem, ze za nic nie sprawi Nionowi przykrosci i zje po trochu z kazdego dania, chocby nie wiadomo jak bylo paskudne. Na szczescie rozczarowanie nalezalo do milych. -Calkiem dobry z ciebie kucharz, moj drogi - powiedzial, przelknawszy ostatni kawalek pieczystego z nietoperza. - Mozesz mi jednak zdradzic, z czego zrobiles zupe? -Rzeknij jeno, czy ci smakowala - rzekl wymijajaco Nion, dziwnie powsciagliwy w zdradzaniu swoich kulinarnych sekretow. -Jeszcze jak! - odparl Thomas, ocierajac usta. -I to dla mnie radosc. - Ux usmiechnal sie, rzucajac za siebie ogryzione do czysta kosci. Gerhard zjadl w milczeniu, a potem przyciagnal blizej swoj plecak. -Sluchaj, Nion - powiedzial. - Pomyslalem, ze jesli wrocisz bez zadnej pamiatki z wycieczki, bedzie to okropnie glupio wygladalo. Nie wiem jednak, co ci najbardziej przypadnie do gustu, wiec musisz sam wybrac. Thomas odetchnal. Juz wczesniej sie zastanawial, jak tez von Klosky wybrnie z problemu zaplaty za uslugi Niona. Bo nawet, gdyby w jezyku Ux istnialo slowo "pieniadze" (a nie istnialo), mlodzieniec z pewnoscia by ich nie przyjal, na tyle zdazyli go juz poznac. A tak wszyscy zachowywali twarz i niczyje uczucia nie byly ranione. -Ja... Naprawde, pozwalasz mi? - Nion byl szczerze zaskoczony. -Naprawde. Mlodzieniec z wahaniem przysunal ku sobie plecak. -Smialo - uspokoil go Gerhard. Nion wsunal ostroznie rece do sakwy i drzacymi z podekscytowania palcami zaczal obmacywac wszystkie Gerhardowe blyskotki, wyraznie rozdzierany koniecznoscia dokonania wyboru. W koncu zdecydowal sie na dwa przedmioty: niewielkie zlote puzderko i cienki jak lisc tablet do wykonywania barwnych trojwymiarowych rysunkow. -To wszystko? - Gerhard byl zdziwiony zarowno skromnoscia, jak i charakterem wybranych przez Niona drobiazgow. -A to jest na pewno tym, co robi muzyke? - Nion odparl pytaniem na pytanie, obracajac w rekach zlote pudeleczko. Gerhard potwierdzil. -To ja bym to wlasnie... Moim ziomkom prawdziwy one dadza rozradunek - rzekl mlodzieniec, wciaz jeszcze chyba odczuwajacy potrzebe usprawiedliwienia zaboru cudzej wlasnosci. No, coz, pomyslal Thomas, zywo majac w pamieci jakze odmienne zachowanie jego wspolplemiencow, moze i wszyscy Uxowie sa sobie rowni, ale na pewno nie wszyscy sa tacy sami. * * * -Tedy - reka Niona uniosla sie ku podziurawionemu sklepieniu komory. - To poglowniejsze zebra dzialu i ida caly czas az do powietrznych przesmykow miedzy gornymi komorami. Wysoko leza, pod samym niemal swiatloniebem, i jesli wasza latanka tam by nas doniosla, a potem przez nie i na dol, to bylby najlepszy szlak.-Doniesie, bez obaw - odparl Gerhard, zadzierajac glowe. Zaparkowali tratwe pod jednym z otworow, bedacym w rzeczywistosci wlotem do wielokilometrowego szybu. Tak wlasnie, z bliska i od wewnatrz, wygladaly struktury wzmacniajace septum. Te same, ktore kiedys Thomas przyrownal w mysli do siateczki zylek w owadzim skrzydle, na ktore patrzy sie z daleka. Mogl sie zalozyc, ze bardzo niewielu ludzi poza nim ogladalo je kiedykolwiek z tej samej perspektywy. W zasadzie nie musieli sie nigdzie spieszyc, bo dzieki tratwie przybyli na miejsce piec dni przed umowionym terminem spotkania Gerharda z lacznikami Anhelosow. Jednak widok otwierajacej sie przed nimi drogi ku powierzchni natychmiast ozywil w Thomasie tesknote za swiatlem dnia, zielenia, plynaca wartkim nurtem woda... Von Klosky byl jedynie glosnym wyrazicielem jego mysli, kiedy zdecydowal, ze rusza bezzwlocznie w gore. -Ale jak ty stamtad wrocisz? - spytal z troska, odwracajac sie do Niona. -Z tym wcale nie bedzie u mnie utrudnienia. - Ux machnal nonszalancko reka. - Z gornych komor wiele jest innych dobrych drog ku domowi, szczegolniej dla pojedynczego, jak ja. Thomas zamrugal ze zdziwienia. -Przeciez tam dla ciebie bedzie o wiele za jasno! -Rzeknij to wampyrionowi z Brzusznych Postaci, to sie i moze przeleknie. - Smiech Niona odbil sie od scian beczkowatej komory. - Im nawet od bladego swiatla glonkow liszaje wyskakuja! -Wiec nic ci nie bedzie? -Alez! -W takim razie jedzmy juz do gory. - Thomas westchnal. -Jedziemy - von Klosky zawtorowal mu bez wahania. - Akurat przyda nam sie te kilka dni, zeby sie wreszcie wymyc i wyspac, jak nalezy. Jak myslicie, bardzo juz cuchne? Kreuff ostentacyjnie pociagnal nosem, ktory w przeciwienstwie do jego przewodu pokarmowego wcale nie byl atrapa. -Powiem to w ten sposob: gdybym byl umierajacym z glodu kundlem, i tak nie zblizylbym sie do takiego kawalka miesa. -Tak wlasnie myslalem - rzekl Gerhard kwasno, przelaczaja kontrolki niwelatorow. Tratwa ruszyla w gore szybu, dzwignieta przez wciaz niezawodnie dzialajace urzadzenia i dodatkowo popychana od spodl przez prad powietrza. W trzecim wymiarze poruszala sie jeszcze wolniej niz w pozostalych dwoch, teoretycznie zatem mieli przed soba jeszcze mniej wiecej poltorej godziny wnoszenia sie ku swiatlu dnia. Lecz teoria to jedno, a pelna niespodzianek rzeczywistosc to drugie. -A coz to jest? - wyszeptal ni stad, ni zowad Nion, jednoczesnie znajomym gestem nakazujac Gerhardowi zatrzymanie trat -O co chodzi? - zaniepokoil sie von Klosky. Nion uniosl wyciagnieta reke, jednak cokolwiek tam bylo, i wszystkich poza Uxem skrywalo sie w nieprzeniknionych ciemnosciach. -Siec jakas rozpieta jest przez cala wnetrznosc zebra - rzekl skonsternowany Nion. -Nie wiedziales o tym? - zdziwil sie Gerhard. -Co mialem wiedziec? Attast byl tu mniej niz dwa w podniesieniu do czterech hektapowiewow temu i o niczem takim nam nie wspominal! Skad to tutaj? Thomas, mimo iz usilnie wpatrywal sie w mrok ponad soba, w dalszym ciagu nie potrafil dojrzec zadnej sieci. -Gerhard, poswiecilbys tam. Po chwili snop swiatla powedrowal do gory, wylawiajac luzno utkana plecionke, ktora przegradzala szyb kilkadziesiat metrow powyzej. Kiedy przebyli zaledwie jedna dwudziesta drogi, Gerhard ponownie wprawil tratwe w ruch, chcac przyjrzec sie przeszkodzie z bliska. Siec byla niewatpliwie formierska robota. Jej przedze stanowily strukturalne wlokna samej macierzy Drzewa, wyekstrahowane ze scian szybu. W wielu miejscach zwieszaly sie z niej dlugie wasy nitkowatej plesni, cale kosmate od nagromadzonego na nich kurzu. Thomas odetchnal z ulga. -Ee, spokojnie - powiedzial. - Mocne, ale da sie przeciac. -I pewnie o to im wlasnie chodzi - rzekl Gerhard, krytycznym okiem badajac siec. - Widzicie to? Von Klosky wskazal palcem nici, niewiele grubsze od pajeczyny, na ktorych siec jak gdyby wisiala. -Zaloze sie, ze ktos ich na gorze pilnuje. Pewnie ci Pajeczarze, o ktorych wspominal Andre. -No i co teraz? - Thomas popatrzyl ze zloscia na zdradliwa siec. - Sluchajcie, a moze to dranstwo jest tylko w jednym szybie? -Watpie - odparl von Klosky sceptycznie. - Tyle tu wyjsc, a pulapka bylaby zastawiona tylko w jednym? Malo logiczne. -Niby racja - zgodzil sie z nim Thomas, zaraz jednak dodal: - Coz jednak szkodzi nam sprawdzic? Niestety, zastawki-sygnalizatory blokowaly droge ku powierzchni takze w dwoch kolejnych szybach. Nastroje z optymistycznych zmienily sie w minorowe. Nion byl chyba najbardziej przygnebiona, zawstydzona i skonfundowana osoba w ich malym gronie. Zafrasowany Gerhard prawie sie nie odzywal, jesli pominac sporadyczne mamrotanie pod nosem. Pozostaly im jeszcze do sprawdzenia dwa z duzych szybow, ale juz tylko Thomas sie przy tym upieral, bo reszta pogodzila sie z punktem widzenia von Klosky'ego i myslala raczej o wykorzystaniu innych sposobow na wydostanie sie z tracheoduktu. Mimo to Farquahart ublagal ich jakos i choc bez aplauzu, ruszyli w glab czwartego z kolei zebra. Tak jak sie tego spodziewali, siec-pulapka byla takze i tu. Tyle tylko, ze cala w strzepach. -A widzicie? Konsekwencja, panowie i panie, konsekwencja! - zakrzyknal Thomas tryumfalnie, smialo biorac do reki zwisajace zalosnie resztki zapory. - Popatrzcie na to, przeciez one sa zupelnie strupieszale! I nieuzywane od Deus wie ilu lat, moge sie zalozyc! -Ty chyba rzeczywiscie masz racje, a ja juz chyba slepne - mruknal Gerhard, dotykajac podartej sieci. - To jest faktycznie staroc. Nion? Ux wygladal, jakby mial za chwile ryknac z wscieklosci na cale gardlo. Lecz zamiast tego wyszeptal tylko, saczac slowo po slowie: -Zaufalem Attastowi, a on wcale nie rzekl prawdy... I upokorzyl mnie przed wami... -Nion, dajze spokoj - odezwal sie Thomas, widzac, jak gleboko ich sympatyczny przewodnik przejal sie tym wszystkim. - W koncu to drobnostka, zwykle niedoinformowanie, kazdemu sie moze zdarzyc. Przeciez twoj przyjaciel mogl... -Attast juz nie bedzie moim przyjacielem! - przerwal mu Nion z niepodobna do niego gwaltownoscia. - Klamliwy nigdy byc nim nie moze, nigdy! Ruszajmy ku gorze, chce wiedziec, o czym jeszcze prawda zostala ukryta! * * * Do konca szybu nie natkneli sie juz jednak na zadne nowe niespodzianki i niecale dwie godziny pozniej wychyneli z niego w nieprzejrzystej, oslepiajaco jaskrawej mgle.-I tyle bys mniej wiecej zobaczyl, gdybym wtedy pozwolila ci poleciec do gory - Bea szepnela do ucha Thomasowi. Otaczajaca ich ze wszystkich stron biel byla dezorientujaca i tak gesta, ze Thomas stracil z oczu przeciwlegly koniec tratwy. Bea oparla sie o reling tuz obok niego i wziela go za reke. Wialo tu nawet gorzej niz w tracheodukcie, i jasne wlosy dziewczyny roztanczyly sie wokol jej delikatnych rysow jak zlocista aureola, poblyskujac na dodatek blekitnymi ognikami drobnych wyladowan. Thomas poczul, jak jego czupryna staje deba w przesyconym elektrycznoscia statyczna oparze. -Znikajmy stad, zanim nam wypali implanty w tej wytwornicy ozonu - zabrzmial odcielesniony glos Gerharda, ktory calkowicie zaginal we mgle. Thomas byl zdecydowanie "za". Tu wcale nie bylo tak sympatycznie i pieknie, jak to sobie przez cale zycie wyobrazal. Cialo mrowilo go nieprzyjemnie od stop do glow, a zimna wilgoc przenikala na wskros i grubymi kroplami skondensowanej pary wpadala za kolnierz. -Niezrealizowane marzenia sa chyba piekniejsze - rzekl sentencjonalnie do Bei, kulac sie z chlodu mimo izolacji termicznej, jaka zapewnial jego podrozny kombinezon. -Przynajmniej niektore - zgodzila sie z nim dziewczyna. -A zywosklonu i tak nie widze - dodal z nuta zawodu. - Zreszta moze jego w ogole nie ma? Moze istnieje tylko ta cholerna mgla? -Jest, jest - zapewnila go Bea. - Jakies trzysta metrow nad naszymi glowami. Thomas mimowolnie spojrzal do gory, wiedzac, ze i tak ujrzy jedynie te przekleta, nieprzenikniona dla oczu biel. Moze gdyby mial na sobie skafander Vlada z jego nieocenionym dzwiekozralem... -No i niech sobie bedzie. Jakos nagle stracilem zainteresowanie - rzekl Thomas, czujac coraz wiekszy dyskomfort. - Gerhard, czekamy na cos? -Nie. -To dlaczego sie stad nie ruszamy? -Tom, przeciez opuszczamy sie juz od kilku minut! - odparl tamten. -Zartujesz - zdumial sie Thomas i prawie w tej samej chwili mgla zaczela niespodziewanie rzednac. Ostroznie przechylil sie przez reling, niepewny, czy nie dostanie naglego zawrotu glowy. Nigdy co prawda nie dostrzegl u siebie objawow leku przestrzeni, ale i tez nigdy nie patrzyl na swiat z tak niebotycznej wysokosci, w dodatku nie majac pod soba nic, procz kruchej kratownicy i kilkunastu kilometrow powietrza. Widok zaparl mu dech w piersiach. Jesli przedtem mial jeszcze watpliwosci, ze Drzewo, w ktorym sie urodzil i spedzil cale swoje dotychczasowe zycie, jest sztucznym tworem, teraz je utracil. Przed jego oczami roztoczyla sie panorama tak nienaturalnie regularna i symetryczna, ze mogla byc jedynie wytworem jakiejs matematycznie precyzyjnej inteligencji. Segment przypominal wielki, rozlozony wolumin, przedzielony na dwie rowne polowy prostym jak linijka, srebrnym pasem akweduktu, i nakryty splaszczonym kloszem z bialej waty. Przez dluzsza chwile Thomas gapil sie na swiat pod swoimi stopami z bezbrzezna fascynacja, zapominajac o wszystkim. A potem na cale minuty oddal sie obserwacji septum, wzdluz ktorego ich krucha tratwa powoli splywala. Od jego porzezbionej sciany dzielil ich co najmniej kilometr (Nion z pewnoscia potrafilby powiedziec ile dokladnie, i to co do centymetra), ale gigantyczne proporcje przegrody oszukiwaly wzrok i sprawialy, ze zdawala sie znajdowac o wiele blizej. Tak blisko, ze biednego Thomasa az korcilo, by wyciagnac reke i poczuc pod palcami jej chropowata fakture. Wzmacniajace septum zebra krzyzowaly sie ze soba pod roznymi katami, tworzac skomplikowana siec lamanych pilastrow i wyoblonych gzymsow. Na wiekszosci tych ostatnich prawdziwe wiszace ogrody wyrosly z nasion, naniesionych tu przez prady powietrzne, albo przez ptaki, ktore wybraly sobie to ustronne miejsce za dom i ktorych wrzaskliwe chmary zrywaly sie teraz z galezi na widok przelatujacego obok nich wielkiego, czarnego prostokata, w ich mniemaniu zapewne jakiegos nieznanego drapieznika. Kolana ugiely sie pod Thomasem, nie z leku jednak, lecz z nadmiaru wrazen. A takze na mysl, mimo wszystko wciaz dlan szokujaca, ze ten caly pseudozywy ogrom stworzyli jego przodkowie, ludzie byc moze genialni, a jednak w swej czlowieczej naturze tak samo zwyczajni i ulomni jak wszyscy. Niby bogowie, tyle tylko, ze od prawdziwej boskosci dzielil ich niemozliwy do przebycia dystans. -Tom, a ty wziales antidotum? - zatroskal sie Gerhard, widzac, jak chlopak pobladl. -Bez obaw, juz ja go pilnuje - odparla Bea, z czuloscia gladzac swojego mezczyzne po ramieniu. -No, prosze, jak masz dobrze - powiedzial z delikatnym przekasem von Klosky, puszczajac przy tym dyskretnie oko do przyjaciela. -A zebys wiedzial, ze ma, Gerhard - odrzekla dziewczyna, usmiechajac sie filuternie i wslizgujac sie zwinnie jak jaszczurka pod ramie Farquaharta. - Prawda, ze masz, Tom? -Co mam nie miec. - Thomas westchnal, po czym przytulil ja i ucalowal we wlosy, widzac przygane w jej wzroku. - No pewnie, ze mam, gluptasku, pewnie, ze mam... Po czym na powrot zapatrzyl sie przed siebie, chlonac niezwykla panorame wnetrza konaru. Dopiero po dluzszej chwili uswiadomil sobie, ze ktos jeszcze, oprocz niego i Bei, stoi obok. Odwrocil sie. -Niesamowity widok, nieprawdaz? - rzekl Noel, obiema rekami wspierajac sie o bambusowa barierke. -Malo powiedziane. - Thomas potrzasnal glowa. - Deus, gdybym nie wiedzial...! Oczy po prostu temu przecza, uparcie nie chca zgodzic sie z faktami! Zreszta coz tam fakty. Sercu latwo je zignorowac, kiedy ma sie cos takiego przed soba. Ja to wyjatek, przezylem archiwum Hannibale i nawet gdybym chcial, nie potrafie juz patrzec na swiat tak, jak przedtem. Ale sprobowalbys tylko sprzedac to samo Vladowi! Stary zwymyslalby cie od bezboznikow i pomylencow, i zaloze sie, ze nie tylko on jeden. -Pewnie tak... - Kreuff westchnal, wbijajac wzrok w przestrzen. - Naprawde, czasem wolalbym, zeby to wszystko bylo tylko jakims moim idiotycznym snem. -Ale nie jest - wtracil Thomas i zamilkl zadumany. Nie na dlugo jednak. -Mimo wszystko, nadal czegos tu nie rozumiem - rzekl, nie odwracajac twarzy. - Powiedziales, ze Helen i ci jej nihisci, czy jak im tam bylo, chcieli uzyc Drzew jako narzedzia, zaglady nas wszystkich, tak? -Taki miala zamiar, zgadza sie. -I co, rozmyslila sie w koncu? -Helen? To ucielesnienie konsekwencji? - Kreuff zasmial sie bezglosnie. - Ona nie znala tego slowa. -Nie? W takim razie dlaczego tu jestesmy i rozmawiamy ze soba? - Thomas podrapal sie w glowe. - Dlaczego te wasze Drzewa wciaz jeszcze stoja, mimo ze od tamtej chwili minelo juz tyle lat? Dzielo zniszczenia mialo byc rozlozone na cale wieki czy jak? -Nic podobnego - odrzekl Noel. - Bjorg aktywowala w zarodkach wariant wykladniczego wzrostu megastruktur, tak zwana opcje Malthusa. Caly ich cykl zyciowy zostal zamkniety najwyzej w dziesieciu, moze dwudziestu latach, z kulminacja w postaci tysiecy nowych zarodkow, z ktorych czesc kielkuje w umeczonej Ziemi po raz drugi, tym razem juz w postaci calego piekielnego lasu. Ten rozsadza ostatecznie planete na strzepy i wykorzystuje jej ostatnie spazmy jako trampoline do skoku w przestrzen podboj nastepnych zakatkow Universum. -Czemu zatem tak sie nie stalo? - spytal Farquahart polglosem, czujac ciarki na plecach. Na rany macierzy, on nawet nie potrafil wyobrazic sobie takiego rozmiaru oblakania! -Hansen. -Co? -To byl jej blad, ze tak dlugo ociagala sie ze skasowaniem jego matrycy. A drugim byla jej niezachwiana wiara w scisla, ideowa wspolnote pomiedzy nia a ludzmi z "Wolnego Wszechswiata". Bez ich organizacyjnego wsparcia mialaby zapewne o wiele trudniejsze zadanie, a oni do ostatnich chwil robili dokladnie to, co chciala Nic wiec dziwnego, ze oslepla i nie dostrzegla zupelnie odmiennych ambicji w oczach formalnego przywodcy ruchu, Anselma Lothre. Sprytnego oportunisty, bezwzglednego i cierpliwego. Helen byla przekonana, ze ma go w kieszeni, gdy tymczasem on spokojnie tkal w tle swoja wlasna intryge. Mysle, ze nikt, nawet Helen czy Anselm, nie zdawal sobie tak do konca sprawy z tego, co czynia, i ze w pierwszych chwilach Drzewa ich przerosly, doslownie i w przenosni. Szok po germinacji nie oszczedzil nawet najbardziej wewnetrznych kregow "Wolnego Wszechswiata" i bardzo szybko doszlo tam do rozlamu na "nieugietych" oraz "umiarkowanych". Ci ostatni, nagle przerazeni rozmiarami swojej glupoty, chcieli powstrzymac rozwoj megastruktur, nim dojdzie do ostatecznosci. Anselm natychmiast stanal po ich stronie, nigdy bowiem nie zamierzal realizowac wizji Helen Bjorg, lecz wlasna wersje hegemonistycznej utopii, widzac Drzewa jako wielkie, ludzkie mrowiska, z soba w roli krolowej. Obydwie grupy rzucily sie sobie nawzajem do gardel, ale radykalowie byli znacznie slabsi liczebnie oraz pozbawieni autorytetu Helen, ktory rozwial sie niemal z dnia na dzien. Zreszta Anselm postaral sie o to, by mu nie przeszkadzala, na nastepne kilka lat zamknal ja w areszcie domowym, a w koncu usunal calkowicie ze sceny, lecz o jej matrycy nie zapomnial. -A co do tego wszystkiego ma Hansen? -No coz, o jego matrycy Anselm takze musial wiedziec, i zaloze sie, ze w jakis sposob wykorzystal jego instrukcje do spowolnienia rozwoju megastruktur. Tego ostatniego nie jestem pewien na sto procent, ale inna wersja wydarzen nie przychodzi mi do glowy. -Spowolnienia? - Raz jeszcze chlodny dreszcz wstrzasnal Thomasem. - To znaczy, ze Drzewa wciaz moga... -I to wlasnie nie przestaje mnie intrygowac. - Noel strzelil palcami. - Bo wyglada na to, ze nie. Jakby weszly w stan rownowagi, zawarly jakis rodzaj rozejmu z Gaja. -Przynajmniej tyle - rzekl Thomas krotko, wzdychajac z ulga i nawet nie dopytujac sie, kto to taki owa "Gaja". -Tak, przynajmniej... - mruknal Kreuff w zamysleniu. - Tylko jak dlugo jeszcze to potrwa? Teraz to moze byc kwestia zaledwie kilku lat. -Co ty mowisz?! - ten okrzyk Bea i Thomas wydali z siebie niemal jednoczesnie. -Mowie ciagle o tym samym, o Helen. - Twarz Noela przybrala ponury wyraz. - Powiedziec o niej, ze byla maniakalnie konsekwentna, to jeszcze za malo. Rzeczy "prawie skonczone", "niemal zrobione", "praktycznie-juz-wykonane-tylko-brakuje-paru-ostatnich-szczegolow" napawaly ja autentyczna odraza, w ogole dla niej nie istnialy. A to - Kreuff szerokim gestem objal rozposcierajacy sie wokol nich krajobraz - jest wlasnie takim czyms, co zatrzymalo sie w polowie drogi, a pozniej nawet odwrocilo sie i stanelo dokladnie w poprzek zamierzen tej szalonej baby. Bo, paradoksalnie, Drzewa okazaly sie wiekszym dobrodziejstwem dla ludzkosci niz nieszczesciem. -Jak to dobrodziejstwem?! - wykrzyknal Thomas, zbulwersowany tak nieoczekiwanym twierdzeniem. - Przeciez tylu ludzi wtedy zginelo, caly twoj swiat rozlecial sie na kawalki! Co ty opowiadasz?! -Wszystko to prawda, Tom, i pierwsze sto lat po germinacji bylo rzeczywiscie koszmarem, zwlaszcza dla tych, ktorzy pozostali na powierzchni - rzekl Kreuff, spogladajac Thomasowi w oczy. - Ale prawda jest rowniez, ze megastruktury daly nam wszystkim poteznego kopniaka do przodu. Ogromna liczba go nie przezyla, lecz ci, ktorzy przetrwali, zaadaptowali sie do nowej sytuacji i popchneli usypiajaca rase ludzka na nowe tory, zupelnie niewyobrazalne przed tamtymi wydarzeniami. -Poldzicy traperzy, uganiajacy sie po chaszczach za warchlakami, to maja byc te twoje nowe tory? - Farquahart parsknal pogardliwie. - A moze masz tu na mysli wzniosle idee Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia? -Powiedz mi lepiej, Thomas: czy ty kiedykolwiek cierpiales glod? Chorowales na cos powaznie? - rzekl Noel, mimo uszu puszczajac gwaltowny sarkazm chlopaka. -A nawet jesli nie, to co to ma do rzeczy? -Czy wiesz, ze ponad jedna trzecia ludzkosci zyje teraz poza Ziemia, a wielu juz nawet poza naszym ukladem planetarnym? - mowil dalej Kreuff, jakby zapominajac o poprzednim pytaniu. - Ze stalismy sie na powrot zroznicowanym, agresywnym na zdrowy sposob, nieunikajacym ryzyka, silnym gatunkiem? Ze zdolnosci wielu przekroczyly najsmielsze wyobrazenia ludzi z moich czasow? Ale takiego nieoczekiwanego renesansu Homo sapiens z pewnoscia nie bylo w planach Helen. -Akurat, renesans... - baknal Thomas pod nosem. Mial na koncu jezyka kilka gotowych kontrargumentow, ale powstrzymal sie. Moze byly one zbyt naiwne? W koncu patrzyl na wszystko z perspektywy zaledwie trzydziestu lat zycia i smiesznie malej czastki Drzewa, ktora do tej pory zobaczyl, podczas gdy taki Kreuff... Noel milczal przez chwile, znow zapatrzywszy sie przed siebie. -Ja ja nawet troche rozumiem - odezwal sie w koncu, ale teraz przemawial bardziej do powietrza. - Wlasciwie to zawsze na swoj sposob ja rozumialem, a przynajmniej te jej gleboka niechec do ludzi en masse. Co tu kryc, sam momentami dostawalem szalu w zetknieciu z ich bezmyslnoscia, arogancja, egoizmem i okrucienstwem. Ale ona... Ona posunela sie w swojej fobii o wiele za daleko. Nawet jej wczesniejsi zausznicy to zrozumieli i prawie udalo sie im wyeliminowac Helen z rownania. Ale teraz, jesli na prawde wrocila, i zobaczyla swoj nowy, wspanialy swiat... Mysle, ze jej pseudokrew musiala ja zalac. -No i co z tego? - rzekl Thomas lekcewazaco. - Co ona sama moze nam zrobic? -Sama? Tom, nawet gdyby byla sama, czulbym przed nia respekt, bo jej po prostu nie mozna nie doceniac! A co do samotnosci to nie wiem, czy kiedykolwiek jej zaznala. Jeszcze za zycia wiecznie otaczal ja mur zagorzalych admiratorow, a przeciez teraz jest prorokiem najbardziej rozpowszechnionej religii na swiecie, i to prorokiem zmartwychwstalym! Moj Boze, nawet Jezus Chrystus nie zdolal dokonac takiej sztuczki! Helen Bjorg to juz nie jest osoba, ale cala potega wiary. Zdajesz sobie sprawe, co to znaczy? Thomas sluchal Noela z coraz ciezszym sercem. -Chyba... - baknal pod nosem. - Przeciez nie zapomnialem Vlada ani tej jego neofickiej zarliwosci. -A zwaz, ze Vlad byl przypadkiem lagodnym, czlowiekiem urodzonym i wychowanym we wzglednie tolerancyjnym New Cheshire - dorzucil Kreuff. - Juz raczej sprobuj wyobrazic sobie legion fanatykow w stylu Ramireza. -Deus! - Po raz trzeci w ciagu ostatnich minut zimny dreszcz przebiegl Thomasowi po krzyzu. -Otoz wlasnie. -Moze jednak... - zaczal Thomas, slowa jednak utknely mu w wyschnietym z emocji gardle i musial przelknac sline, by kontynuowac. - Chcialem powiedziec, ze moze z ta Helen to nic powaznego. No bo czekaj, ile to jej nowe wcielenie moze miec teraz lat? Jakies szesnascie, jesli dobrze odczytalem daty z archiwum, tak? I to jako manneken, a nie czlowiek z krwi i kosci, czyli rownie dobrze moglaby miec szescdziesiat albo szescset. A dzieje sie cos? No spojrz, czy wokol nas dzieje sie cos naprawde zlego? Rozne drobne w sumie epizody, zgadzam sie, ale poza tym? Na moje oko wszystko kreci sie po staremu i nie widac tu reki zadnego maniakalnego niszczyciela, o ktorym mowisz. Noel popatrzyl na Thomasa przeciagle. -Dokladnie o tym samym myslalem, Tom, kiedy powiedzialem, ze Helen byla osoba tak nieludzko konsekwentna i nieustepliwa w realizacji swoich celow. A jesli tak, to dlaczego do tej pory nic nie zrobila, zeby doprowadzic wreszcie do konca to, co zaczela przed wiekami, prawda? -No wlasnie, dlaczego? -No coz, mysle, ze dlatego, iz, po pierwsze, reinkarnowano ja z zupelnie innych powodow, prawdopodobnie czysto religijnych albo politycznych, albo i to, i to. A po drugie, o ile sama nie odkryje na nowo kontrolujacych kodow Hansena badz nie dotrze do oryginalow, jesli one jeszcze w ogole istnieja... -Thomas poczul, ze cos go zaczyna dusic, wpijac sie w jego szyje jak kly wscieklego psa. A kiedy uswiadomil sobie, ze tym czyms jest cala otaczajaca go przestrzen, kurczaca sie w oczach i z przyjaznej nieskonczonosci zmieniajaca sie w ciasne pudelko, jego lek przerodzil sie niemal w panike. -Deus, wydo... wydostanmy sie juz stad - wyszeptal zdlawionym glosem, pospiesznie zamykajac powieki przed koszmarem. -Co mowisz? - zaniepokoil sie Noel, bo Farquahart w jednej chwili zbladl jak smierc. Bea momentalnie odciagnela go od relingu. -Kochanie, co sie dzieje? - szepnela przestraszona. -Nic. Tylko chce juz stad wyjsc, znalezc sie gdzies, gdzie nic nie wisi mi nad glowa... -Dziewczyno, czy on na pewno wzial antidotum? - Gerhard takze zauwazyl alarmujace zachowanie Thomasa. Bea rzucila von Klosky'emu urazone spojrzenie. -Jesli powiedzialam, ze wzial, to znaczy, ze wzial - odparla z naciskiem. -Tylko sie upewniam. - Von Klosky uniosl rece w pojednawczym gescie, po czym pochylil sie nad Farquahartem. - Tom, oddychaj gleboko i staraj sie myslec o wodzie, to podobno pomaga. Slowo daje, gdybym cie nie znal, pomyslalbym, ze masz atak klaustrofobii! -Bzdura, nic mi nie jest! - warknal Thomas z irytacja. - Po prostu chce stad wreszcie wyjsc, to wszystko! Gdzie jest ta pieprzona osada? Ta cala Mala Marsylia? Dotarli juz do punktu, gdzie najwyzsze z przypor laczyly sie ze sciana septum i gdyby kontynuowali opuszczanie sie w linii prostej, wkrotce znalezliby sie w gestym lesie szaro-bialych kolumn i stracili z oczu reszte segmentu. Gerhard skorygowal kurs, zmieniajac go na stroma parabole, a potem przeczesal wzrokiem okolice. -Powinna byc gdzies po przeciwnej stronie akweduktu, mniej wiecej... O, to chyba tam, widzisz? Thomas zmusil sie, zeby spojrzec w kierunku wskazywanym mu przez koscisty palec Gerharda. Troche dziwny byl to widok, ale w ostatnich dniach wrazliwosc Farquaharta doznala zbyt wielu ciosow, zeby reagowac oszolomieniem na byle egzotyke. Co prawda, spodziewal sie malej, peryferyjnej miesciny, w najlepszym wypadku sredniej wielkosci handlowej faktorii, ale mnogosc wysmuklych, lsniacych wiezyc i rozleglych tarasow o wielu poziomach i tak nie zdolala go zadziwic. Tak samo jak uwijajaca sie wokol Malej Marsylii niebagatelna flotylla powietrznych statkow wszelakiej konstrukcji czy nawet niezwykly pokaz swiatel, pekajacych ognistych kul i wielobarwnych rozblyskow, przemieszanych z raz po raz wykwitajacymi w powietrzu obloczkami bialego dymu. -No prosze, akurat trafilismy na jakis tutejszy festyn - powiedzial, kierujac wzrok na Gerharda. -To nie... - Von Klosky nie dokonczyl, gdyz nagly skurcz rzucil go na barierke. -Matko wszechzieleni, Gerhard! - zakrzyknal przerazony Thomas, jako ze widok wymiotujacego przyjaciela byl o wiele bardziej szokujacy niz wszystkie pomykajace wokol Malej Marsylii latajace pojazdy. Od razu zapomnial o wlasnych problemach, sytuacja byla jednak tak niecodzienna, ze nie bardzo wiedzial, jak ma pomoc Gerhardowi. Na szczescie Kreuff zachowal sie o wiele przytomniej, blyskawicznie odnalazl w rzeczach Gerharda tylekroc juz wykorzystywany iniektor i szybko zrobil von Klosky'emu trzy zastrzyki, jeden po drugim. Thomas nie zdazyl nawet odetchnac, kiedy zmrozil go glosny, pelen bolesci jek za plecami, i trwozliwy okrzyk Bei: -Tom, Noel! Odwrocil sie, dziewczyna kleczala przy Nionie, ktory wil sie na pokladzie w konwulsjach, spazmatycznie lapiac oddech i obejmujac rekami glowe. Noel juz do niego podbiegal, w pospiechu sprawdzajac ustawienia na wyswietlaczu iniektora. Ponownie rozlegl sie cichy syk, tym razem az czterokrotnie. -Za pare sekund zacznie dochodzic do siebie - oznajmil, wstajac. - Chwala Bogu, ze z Gerharda taki chomik. -Deus, ale czemu trafilo nawet jego? - spytal Thomas wstrzasniety. - Nie rozumiem, przeciez Gerhard powinien byc uodporniony! Co to, do ciezkiej zarazy, bylo, Noel? W odpowiedzi Kreuff wyciagnal reke w kierunku Malej Marsylii, w ktorej wciaz trwal fascynujacy swietlny pokaz. Powietrzem wstrzasnal naraz gluchy, przeciagly grzmot, odbity wielokrotnym echem od lukowato wygietych kolumn i samej przegrody. -To. -Co ty mi pokazujesz? Przeciez Gerhard nie porzygal sie na widok jakichs swiatecznych fajerwerkow! -To nie jest zadne swieto. -Tylko co? -Wojna, moj drogi. A my mielismy pecha wdepnac akurat w sam jej srodek. ROZDZIAL 21 Do segmentu Azzure Las albo jeszcze nie dotarl, albo zdazyl juz zostac doszczetnie wytrzebiony. Nic tu nie roslo oprocz siegajacej do piersi rudozielonej trawy i niewiele wyzszych krzewow, porozrzucanych w niej jak wyspy w morzu. Ponownie wzbili sie w powietrze i pod oslona najnizszych warstw wiecznej mgly omineli Mala Marsylie szerokim lukiem. W polowie segmentu zrobili w tyl zwrot i trzymajac sie mozliwie blisko krzywizny zywosklonu, opuscili sie w okolicy wschodniej rynny, mniej wiecej dziesiec kilometrow od ogarnietego walkami miasta. Mieli je teraz jak na dloni, przycupniete u zbiegu akweduktu i przegrody (czesc zabudowan wspinala sie nawet po scianach przypor). Noel mial racje, Mala Marsylia stanowila centrum zacieklej bitwy. O co jednak sie ona toczyla, jak dlugo, i kto byl stronami konfliktu, tego wszystkiego mogli sie najwyzej domyslac.-A moze cos zle uslyszales? Jestes absolutnie pewien, ze to tu? - spytal Thomas. -Tak - odparl von Klosky krotko. -I w takim miejscu zorganizowali ci tajne spotkanie? Ci twoi na Dole nie naleza chyba do najlepiej zorientowanych. -"Moi" niewiele tu mieli do gadania - odrzekl Gerhard. - Korzystaja jedynie z uslug koczownikow, jesli tamci w ogole maja ochote je zaoferowac. Zreszta sami Anhelosi uparli sie na odbior w Malej Marsylii. -W takim razie juz nic nie rozumiem. - Thomas wzruszyl ramionami. - Niech wylysieje, jesli to ma byc najodpowiedniejsze miejsce do prowadzenia handlu. -Moze wlasnie o to chodzi? - mruknal von Klosky, przygryzajac warge. - W koncu karawany pojawiaja sie tu raz na kilka miesiecy, z towarem wartym majatek. A do przybycia naszej grupy Anhelosow zostalo jeszcze pare dni. -Myslisz, ze jestesmy swiadkami jakiejs wojny pomiedzy konkurencja? - rzekl Thomas, nie spuszczajac oka z rozswietlonego eksplozjami miasta. - Ze tluka sie tam o to, kto ma zgarnac caly rzut blyskotek? -To calkiem prawdopodobne - odparl Gerhard, sledzac feerie rozblyskow przez maly wizjer. - I dla nas na razie bez znaczenia, o ile zechca laskawie skonczyc z ta jatka na czas. Walce przygladali sie z pozornie bezpiecznej odleglosci, choc ich oslona w postaci kepy rachitycznych zarosli pozostawiala wiele do zyczenia. Tkwili tu juz od dobrych kilku godzin, i wciaz nie bylo widac konca dramatycznego spektaklu. Przeciwnie, bitwa rozszerzala swoj zasieg. Skoncentrowana wczesniej w samym miescie oraz w jego bezposrednim sasiedztwie, rozpadla sie teraz na dziesiatki drobniejszych potyczek, powiekszajacych z minuty na minute promien wojennego teatru i przenoszacych glowny impet zmagan poza granice Malej Marsylii. Poprzedni zmasowany atak zastapily grupowe i indywidualne pojedynki powietrzne, ktore Thomas i reszta obserwowali wpierw z fascynacja, a pozniej z rosnacym niepokojem, w miare jak walczace ze soba pojazdy zapuszczaly sie coraz dalej i dalej w glab segmentu. Ryzyko, ze ktos ich w koncu zauwazy i w ferworze walki postapi zgodnie z zasada "Najpierw strzelaj, a potem pytaj do kogo", przestawalo byc czysto teoretyczne. -Przeklenstwo! Jeszcze chwila, a ktoregos przyniesie az tutaj - wyrazil swoje obawy Thomas, kurczac sie odruchowo za mizernym parawanem z galezi. - Moze powinnismy wycofac sie troche dalej, co? Nie mam checi mieszac sie do tej awantury. -Nie, lepiej juz siedzmy tutaj - odpowiedzial Gerhard. - Ruszajac sie, tylko ulatwimy robote ich detektorom. -Tez prawda. - Thomas nie zamierzal upierac sie przy swoim. - A swoja droga, cos za pokazny tu maja arsenal jak na szklarzy. -Szklarze? Zdziwilbym sie, gdyby tam byl chociaz jeden. - Von Klosky sie skrzywil. - Spojrz tylko na te maszyny i ich liczbe. To nie bojka kilku przemytnikow o lup, ale konflikt znacznie powazniejszego kalibru... Aha, chyba wykrakales! Cos zdecydowanie zmienilo sie w obrazie bitwy. Z poczatku trudno to bylo uchwycic w chaosie dziesiatkow odosobnionych utarczek, im dluzej jednak patrzyli, tym wyrazniej walka, dotad w miare wyrownana, zaczela przypominac poscig zwyciezcow za pokonanymi. Ostrzeliwujac sie, male eskadry odkrytych pojazdow pierzchaly na wszystkie strony, scigane zawziecie przez znacznie bardziej wyrafinowane technicznie statki. I choc wiekszosc uciekajacych miniflotylli miala na ogonie tylko pojedyncza jednostke wroga, nie potrafily, pomimo widocznej przewagi liczebnej, pozbyc sie przesladowcy, przewyzszajacego ich manewrowoscia, uzbrojeniem, a zwlaszcza kunsztem pilotazu. I teraz jedna z takich wlasnie umykajacych eskadr, napastowana przez blekitnozielony dyskoid, pedzila niemal dokladnie w ich kierunku. -Tom, skorka! - zakomenderowal von Klosky, samemu nagle rozplywajac sie w powietrzu. -A co z nimi...? - zaczal chlopak, kiedy jednak spojrzal za siebie, nie zobaczyl nikogo, procz Beatrice, skrytej po szyje w trawie. -Deus, gdzie oni sie podziali? Noel? Nion?! Trawa ozyla i skorzane gogle Uxa wychynely niespodziewanie spomiedzy zdzbel jak wzbijajacy sie do lotu ptak. Oczy oslupialego Thomasa bez powodzenia usilowaly znalezc reszte Niona, ale dostrzegly jego niewyrazny zarys dopiero, gdy tamten poruszyl sie zywiej na boki. -Rany przewierconego... - wyszeptal oszolomiony. - Jak tys to zrobil? Gerhard dal ci jakis zapasowy zestaw? Nion zasmial sie swoim tubalnym glosem. -Alez! Wlosy mi tylko zjasnialy i przypasowaly sie. Wasze tak nie robia? -Jakos nie chca - mruknal Thomas w odpowiedzi, rozgladajac sie niecierpliwie. - A Noela nie widziales? -Jestem tuz za toba - odezwalo sie powietrze. Farquahart omal nie polecial na krzaki. -No, wiecie co? Moglibyscie czlowieka uprzedzic! -Przepraszam - rzekl Kreuff usprawiedliwiajaco. - To u mnie w tego typu sytuacjach odruch. Thomas westchnal i wrocil do obserwowania mknacych ku nim statkow. Grupa uciekinierow liczyla piec pojazdow, rozpaczliwymi unikami usilujacych zgubic blekitno-zielonego. Ten jednak trzymal sie ich jak przyklejony, raz po raz nekajac swoje ofiary ogniem z nieznanej Farquahartowi broni. Nie wydawala ona zadnego dzwieku ani nie rozdzierala przestrzeni pomiedzy okretami znajomym jaskrawym zarem plazmy. Tylko powietrze na ulamek sekundy tracilo przejrzystosc, a potem kolejnym ze statkow przeciwnika wstrzasalo gwaltownie, jakby wielki taran rabal go w burte. Tamci odpowiadali na to ciskaniem gromow, z umocowanych na pokladzie dzialek posylajac swemu przesladowcy jedna oslepiajaca blyskawice za druga. Ich skutecznosc pozostawiala jednak wiele do zyczenia. Uderzajaca byla roznica klas obu stron. Blekitno-zielony stanowil ucielesnienie estetyki i prawdziwa rozkosz dla oczu, podczas gdy uciekinierzy dysponowali sprzetem, ktory w gruncie rzeczy wygladal niewiele lepiej od ich tratwy, i tak jak ona musial byc prowizorka, tyle ze wieksza, masywniejsza i pelna roznych smiercionosnych urzadzen na pokladzie. Ich zalogi tez nie sprawialy profesjonalnego wrazenia, przynajmniej z tej odleglosci, i przy kazdym ciosie, wymierzonym im przez dyskoid, obijaly sie niezdarnie o sciany metalowej klatki, zabezpieczajacej je przed zsunieciem sie z pokladu. Blekitno-zielony zaatakowal ponownie. Tym razem trafiony przez niego pojazd momentalnie postawilo na sztorc i nim spanikowana zaloga zdolala odzyskac kontrole nad swoim statkiem, napastnik poprawil z flanki. Platforma wywinela w powietrzu pelnego mlynka, po czym bezwladna runela z gory w rozfalowane trawy. Pozostala czworka, widzac, jaki los spotkal ich kompanow, zmienila taktyke i gubiac dotychczasowy zwarty szyk, rozfrunela sie na boki, jednoczesnie zawracajac w kierunku dyskoidu. Zaczeli teraz krazyc dookola tamtego po chaotycznych trajektoriach, za wszelka cene starajac sie uniemozliwic mu ucieczke na zewnatrz i zarazem utrudniajac dobranie sie do ktoregokolwiek z nich. Przestali strzelac i przez jakis czas smigali tylko wokol blekitno-zielonego, niczym muchy wokol scierwa. A potem, jeden po drugim, zaczeli go taranowac. Pierwszych kilka uderzen dyskoid przyjal na siebie bez wyraznej reakcji, ale szybko jego zaloga stracila cierpliwosc i poczal obracac sie we wszystkich swoich trzech osiach, jednoczesnie wykonujac pozornie nieznaczne uniki, tak jednak zrecznie, ze teraz wsciekle rzucajace sie na niego statki nieprzyjaciela beznadziejnie chybialy celu. Rany Drzewa, przeciez on sie z nimi zwyczajnie bawi! - pomyslal Thomas, ktory z podziwem obserwowal misterny taniec dyskoidu. Tylko po co? Czemu ich wszystkich po prostu nie postraca, i juz? A moze nas dostrzegl, przemknelo mu przez glowe, i teraz najnormalniej w swiecie popisuje sie przed nami swoja wirtuozeria? Tym bardziej ze w pewnej chwili blekitno-zielony zademonstrowal iscie cyrkowa sztuczke: skoczyl do gory, blyskawicznie schodzac z drogi dwom napastnikom, zamierzajacym sie na niego z przeciwleglych stron. Okratowane platformy wyrznely w siebie z hukiem i zwisly bezwladnie w powietrzu, nie mogac jednak spasc. Wrzaski ich zalog nic tu nie mogly pomoc i z calej eskadry zostaly teraz juz tylko dwa sprawne pojazdy. -No, to by bylo tyle - skonstatowal Thomas z satysfakcja kibica, ktorego druzyna zdobyla wlasnie decydujace punkty. - Tamci moga juz na niego najwyzej napluc. -Te samojazdy od poczatku nie mialy zadnych szans ze skoczkiem Anhelosow - mruknal mglawy kontur Gerharda. -Ten blekitno-zielony to statek koczownikow? - zdumial sie Thomas. -Bez watpienia. Tylko skad u ptakow takie cacko? Nie wierze, ze go po prostu kupili, bo Anhelos predzej sprzeda wlasna zone niz skoczka. Nie, tamci musieli im go jakos ukrasc. I na dokladke sterroryzowac albo przekupic pilota, bo zeby tak latac... -Hej, sa nastepne! - zakrzyknela Bea, przerywajac glosne rozmyslania Gerharda. Nad blekitno-zielonym oraz ocalalymi, wciaz usilujacymi go kasac platformami, niespodziewanie zmaterializowala sie jeszcze jedna flotylla: trzy takie same prowizorki, plus smukly, srebrzysty trojkat. Wszystkie zapikowaly niczym polujace jastrzebie, kierujac sie prosto na dyskoid. Blekitno-zielony natychmiast odlecial w bok, a nad jego gorna kopula zalsnil jakis trojwymiarowy emblemat, ktory pulsowal jak serce. -Moj Boze, to przeciez herb konfratrii Cefeis! - zakrzyknal Gerhard na ten widok. - Wlasnie z nimi mialem sie zabrac! -Jak to? To sa ci twoi lacznicy? - spytal Thomas oslupialy. - Ale... oni mieli byc dopiero za piec dni! -No wlasnie. O co tutaj chodzi? - wymamrotal nie mniej zaskoczony Gerhard. Blekitno-zielony zawisl nieruchomo w powietrzu, jakby na cos czekal. Ze tamci tez sie zatrzymaja i beda pertraktowac? Ale prowadzona przez srebrzysty grot eskadra nie zwolnila ani troche i przeszedlszy do lotu poziomego, jak burza natarla na dyskoid. Pulsujacy emblemat zniknal jak zdmuchniety i blekitno-zielony ruszyl im naprzeciw. Kiedy juz sie wydawalo, ze zderzenie obydwu zgrabnych okretow jest nieuniknione, trojkat poderwal sie nagle w gore, na ulamek sekundy znieruchomial, a potem obrocil sie blyskawicznie o sto osiemdziesiat stopni i jak zdrajca strzelil z tylu do blekitno-zielonego. Dyskoid dostal poteznie. Bezglosne uderzenie zepchnelo go z kursu, obracajac kilka razy jak zeschly lisc na wietrze. Pojazd przelecial jeszcze niewielki dystans i spadajac pod ostrym katem, zaryl w porosniety trawa zywogrunt, zaledwie kilkanascie metrow od kepy krzakow, za ktorym przycupnelo cale ich towarzystwo. -Jasna macierz, to byla pulapka! - wyszeptal Thomas, zdruzgotany tak nieoczekiwanym zwrotem akcji. Nie chcial juz nawet patrzec na dalszy rozwoj wypadkow. Zeby byc tak blisko i zobaczyc tylko zatrzaskujace sie przed samym nosem drzwi! Jakby ktos caly czas czekal na moment, w ktorym taka niespodzianka najbardziej zaboli. -Gerhard? A moze to wszystko przez nas? Ale von Klosky, z napieciem sledzacy rozgrywajaca sie przed nim scene, machnal tylko niecierpliwie reka, jednoczesnie ostroznym ruchem siegajac za plecy po swoj karabin. Thomas drgnal. -Zwariowales? Chyba nie chcesz sie w to mieszac? -Nie, ale wole byc przygotowany. - Gerhard odbezpieczyl bron. -Mierzac do nich z tej zabawki? - parsknal Thomas lekcewazaco. - Nie widziales, jak trojkat unieszkodliwil blekitno-zielonego? -A mam jakis inny wybor? -Oczywiscie. Siedziec cicho na tylku i cierpliwie czekac, az tamci zalatwia sprawy miedzy soba i odleca wreszcie do wszystkich diablow - powiedzial Thomas z przekonaniem. -Nie mialbym nic przeciwko temu. Ale tez ani mysle stac tu jak kukla na strzelnicy, gdyby nas jednak zauwazyli. Thomas mial wlasne zdanie na temat Gerhardowej logiki, ale za jego przykladem siegnal po pulsator. Zwolnil blokade ognia ciaglego, jednym rzutem oka sprawdzil poziom ladunku w magazynku (licznik wciaz wskazywal maksimum), po czym tkniety naglym niepokojem odwrocil sie do kucajacej tuz za nim Bei: -A ty w ogole masz przy sobie jakas bron? Dziewczyna potrzasnela przeczaco glowa. -Zupelnie nic? -Nie. Zawsze uwazalam, ze inteligentnemu czlowiekowi powinno wystarczyc to - powiedziala, stukajac sie palcem w czolo. -Wspaniala filozofia, ale w tych okolicznosciach malo przydatna. - Thomas sie skrzywil. - Gerhard, nie masz czegos dla niej? -Najwyzej to - rzekl von Klosky, materializujac sie na moment i wyciagajac reke z malym pistoletem pulsacyjnym w strone Bei. -Dobre na podreperowanie samopoczucia - mruknal rozczarowany Thomas. - Wiesz przynajmniej, jak sie tym poslugiwac? -Tak... - baknela dziewczyna, obracajac pistolet w dloni. - Ale mam nadzieje, ze nie bede musiala. -Ja rowniez - zapewnil ja Farquahart. - Mimo wszystko odbezpiecz i trzymaj w pogotowiu, prosze cie. -Dobrze, dobrze... Otoczony swita pieciu platform trojkat zawrocil i z arogancka powolnoscia ruszyl z powrotem w kierunku zestrzelonego przez siebie okretu, zapewne w celu ostatecznego dokonczenia dziela. Blekitno-zielony nie wykazywal oznak jakiejkolwiek aktywnosci, nikt tez nie probowal wydostac sie z jego wnetrza ani w jakikolwiek sposob bronic sie przed nadciagajacym coup de grace. Lezal tam tylko, jak wyrzucona na brzeg zdechla ryba, podczas gdy srebrzysty trojkat juz do niego podplynal i rozpoczal niespieszna runde dookola miejsca, w ktorym jego ofiara zakonczyla lot. Dopelniwszy tryumfalnego okrazenia, przez chwile wisial nieruchomo kilkadziesiat metrow nad wrakiem, a potem zaczal powoli sie opuszczac. I wowczas, kiedy wszyscy zamarli w oczekiwaniu na ostatni akt dramatu, gorna, niebieska polowa dyskoidu po prostu znikla jak zdmuchnieta mydlana banka. -A niech mnie...! Jednak to Anhelosi! - zakrzyknal zdumiony von Klosky. Dzieci, pomyslal oniemialy Thomas, dzieci, starcy i kobiety! Przez caly czas wyobrazal sobie tych z dyskoidu jako istoty o zelaznych nerwach i nadludzkim refleksie, a zamiast tego mial przed soba cala cholerna rodzine, od siwego jak golabek staruszka az po niemowlaka spiacego spokojnie w nosidle na plecach jednej z kobiet! I zadne z nich nie wygladalo na cierpiace z powodu odniesionych w katastrofie obrazen! Tyle tylko zdazyl zarejestrowac jego umysl, nim nad trawiasta pochyloscia rozpetalo sie pieklo. Anhelosi nie czekali, az ich przeciwnicy ochlona z pierwszego wrazenia, i gdy tylko znikla oslaniajaca ich gorna czesc pojazdu, w strone trojkata oraz asystujacych mu okratowanych platform pomknely strumienie plazmy, smugi iskrzacej sie mgly, slupy rozedrganego powietrza, nawet zakonczone harpunami cienkie liny i jakies recznie miotane pociski. Silne szturchniecie w ramie i okrzyk Gerharda: "Thomas, laduj w nich!" wyrwalo go ze stuporu. -Deus, ale w kogo? W tych z wraku? -Oszalales? W tamte okratowane skorupy! Ton Gerharda byl tak kategoryczny, ze Thomas niemal bezmyslnie otworzyl ogien, na chybil-trafil wybierajac cel. Napastnicy, i tak juz dostatecznie zaskoczeni ostrzalem z wraku, poczestowani zostali dodatkowa niespodzianka. Srebrzysty trojkat, na ktorego nieskazitelnym dotad spodzie czerniejace bable zaczely znaczyc miejsca trafien z broni Anhelosow, zakolysal sie gwaltownie w powietrzu i zsunal bokiem, jakby to teraz on z kolei mial spasc na ziemie. Lecz kiedy znajdowal sie zaledwie kilka metrow ponad wierzcholkami traw, poderwal sie stromo i z zapierajaca dech szybkoscia zaczal im znikac z oczu. Dowodcy pozostalych na placu boju platform, pozbawieni nagle swojego przywodcy, podzielili sie na tych, ktorzy z miejsca stracili caly rezon i animusz do walki, oraz reszte, rozjuszona i wcale niemajaca zamiaru tak latwo dac za wygrana. Dwie z prowizorek zawrocily i nie ogladajac sie juz na nic, cala naprzod rzucily sie do ucieczki. Zbiec udalo sie jednak tylko jednej, druga bowiem, nadziana na harpun Anhelosow, szarpnelo potwornie i niemal wywrocilo do gory nogami, nim przebyla piecdziesiat metrow. Mlody mezczyzna z zalogi dyskoidu wlaczyl cos w rodzaju ekspresowej nawijarki i ku oslupieniu Thomasa zaczal sciagac schwytana platforme jak wielkiego suma. A potem po lince harpuna przebiegly w jej kierunku sine ogniki. Platforma na krotko zaplonela blekitna aureola i poleciala w dol niczym podcieta galaz. Pozostale trzy pojazdy rozpierzchly sie tymczasem na boki i w gore, wscieklymi manewrami usilujac maksymalnie utrudnic zadanie pedzacym w ich strone salwom. Matko wszechzieleni, pomyslal Thomas, dobrze, ze to nie ja siedze na jednej z nich, bo chyba bym sie porzygal do wlasnej mozgownicy! Zygzakujace ostro platformy wykonaly wielka petle i zawrocily, a do kakofonii swistow, trzaskow oraz glosnych sapniec dolaczyly teraz rozdzierajace trzaski, kiedy ich zalogi odpowiedzialy na ogien strzalami ze swoich gromomiotow. Tak jak poprzednio, z ich celnoscia nie bylo na szczescie najlepiej, ale choc nikt na dole nie zostal bezposrednio trafiony, niebieskie blyskawice zapalily w wielu miejscach trawe, i z poczatku odosobnione ogniska zaczely sie laczyc w rozprzestrzeniajacy sie szybko pozar. Thomas o malo co nie wykrecil sobie szyi, tak zwawo nia ruszal, usilujac trafic ktorys z ruchomych celow. Strumien plazmoidow z jego karabinu cial powietrze jak swietlny bicz, mieszajac sie z seriami z karabinu Gerharda i z salwami oddawanymi przez Anhelosow z ich egzotycznego uzbrojenia. Na atakujace platformy zarzucona zostala taka siec ognia, ze predzej czy pozniej ktoras z nich musiala w nia wpasc. Jedna, pomimo jej rozpaczliwych ewolucji, niemal jednoczesnie trafili Gerhard i Thomas, a w chwile pozniej druga oberwala w bok struga scyntylujacej mgly z dyskoidu. Pierwszej stopilo polowe ochronnej klatki, a ze akurat mknela ostro pochylona, ludzie poczeli wysypywac sie z niej jak jablka z kosza. Te, ktorej dosiegla bron Anhelosow, wywrocilo w locie do gory brzuchem i nim jej zaloga zdolala wyprostowac lot, druga i trzecia z mglistych rac uderzyla ja od tylu. Jak pod ciosem siekiery platforma rozpekla sie wzdluz i obydwie polowy poszybowaly w odlegla kepe krzakow, ciagnac za soba welon ludzkich oraz mechanicznych szczatkow. Cala koczownicza rodzina zakrzyknela tryumfalnie, a dwojka kilkuletnich brzdacow wydzierala sie zdecydowanie najglosniej. Radosc z odniesionego zwyciestwa nie odebrala jednak Anhelosom rozsadku ani nie uspila ich czujnosci. Dwie mlode kobiety i niewiele od nich starszy mezczyzna o dlugich blond wlosach, zaplecionych w misterny warkocz, wyskoczyli z pojazdu, pozostali jednak sledzili nieprzerwanie poczynania ostatniego ze sprawnych okretow nieprzyjaciela. Oddalil sie teraz na bezpieczna odleglosc i na podobienstwo wielkiego wahadla wolno przesuwal po niedalekim horyzoncie to w lewo, to znow w prawo. Nie umykal, tak jak to wczesniej zrobily dwie inne jednostki, ale tez nie zblizal sie i nie podejmowal zadnych ofensywnych dzialan. -Demonstracja sily musiala zrobic swoje - mruknal Gerhard, wylaczajac karabin. - Uparci sa jednak jak hieny, i rownie tchorzliwi. W pojedynke nie osmiela sie zaatakowac, ale pewnie nie spuszcza nas z oka do czasu przybycia posilkow, jesli to jeszcze nie jest koniec. -Po mojemu zglupieli z wrazenia i wyparowal im koncept, dlatego tak sie kreca, jak pies za wlasnym chwostem. - Thomas na swoj sposob zinterpretowal wyczekujace zachowanie zalogi ocalalej z bitwy platformy. -Tez moze byc - zgodzil sie von Klosky i delikatnie traciwszy Farquaharta w bok, dodal polglosem: - Skorka, Tom. Wylacz ja narazie. -Co? Przeciez tamci moga nas jeszcze... -Nie, tamci nic w tej chwili nie moga. A niezbyt to grzeczne, ani dyplomatyczne witac sie z ludzmi w pelnym maskowaniu - rzekl Gerhard, dezaktywujac wlasny kamuflaz i wskazujac palcem w kierunku dyskoidu. Thomas sadzil, ze trojka Anhelosow wyskoczyla dla dokonania ogledzin swojego uszkodzonego pojazdu albo zeby naocznie sprawdzic rezultaty starcia i ewentualnie rozprawic sie z niedobitkami. Koczownicy zignorowali jednak wraki zestrzelonych okretow, zmierzajac wprost ku ich kepie krzakow. Farquahart prowadzil obcych niespokojnym wzrokiem, niepewny ich intencji. Co prawda Anhelosi nie prezentowali zadnego widocznego oreza, nie powinni tez zywic jakichkolwiek watpliwosci co do tego, kto tu sie po czyjej stronie opowiadal, ktoz jednak mogl mu zagwarantowac, ze tamci patrzyli na sprawy tak jak on? Moze byl wlasnie swiadkiem jakichs osobistych porachunkow albo honorowego pojedynku, do ktorego on, Gerhard i cala reszta towarzystwa wmieszali sie nieproszeni, za co otrzymaja teraz ostra reprymende? Jasnowlosy mezczyzna, i obie kobiety szli ku nim w pospiechu, przedzierajac sie przez dymiace trawy. Ogarniana pozarem preria stawala sie coraz grozniejszym miejscem; trzaskajace jezyki ognia w oszalamiajacym tempie pozeraly suche lodygi, metr po metrze zaciesnialy wokol nich ognisty polokrag i wyprzedzaly nawet kontrakcje zywogruntu. Nie bylo juz czasu na jakiekolwiek sprzeczki ani na przydluga wymiane grzecznosci, i Thomas mial tylko nadzieje, ze Anhelosi rozumieja to rownie dobrze. Okazalo sie, ze rozumieja. Kiedy mlodzieniec stanal wreszcie przed nimi, byl tak zadyszany, jakby przebyl o wiele dluzsza droge niz w rzeczywistosci. Trudno go bylo nazwac rachitycznym, ale widac bylo, ze nie nawykl do forsowania swoich miesni. Szybkim spojrzeniem omiotl cala ich piecioosobowa grupe (Noel i Nion takze zdazyli pozbyc sie swojego kamuflazu, ten ostatni zmienil tym razem kolor wlosow na ciemnoszary), najwyrazniej szukajac przywodcy. Cos musialo byc w Gerhardzie, bo Anhelos, dygnawszy szarmancko, zwrocil sie wlasnie do niego, aczkolwiek swoje slowa przeznaczyl dla wszystkich: -Gracias, szlachetni nieznajomi, za wasza pomoc. -Nie ma za co - rzekl von Klosky, odwzajemniajac uklon. - Przypuszczam, ze doskonale dalibyscie sobie rade i bez niej. -Walczylibysmy ze zdrada do konca, bez wzgledu na stosunek sil, jesli to masz na mysli, senhor - odparl mlodzieniec wymijajaco. - Niemniej wasze salwy ostatecznie zdezorientowaly wroga, czyniac go tym samym o wiele latwiejszym do pokonania. Ale moze bedziemy kontynuowac rozmowe w miejscu nieco dogodniejszym niz plonaca hamada? Zapraszam do kogi. Kiedy wypowiadal ostatnie zdanie, zrobil w tyl zwrot, i tak szybko, jak tylko pozwalaly mu na to geste trawy, on i jego kobiety ruszyli z powrotem w kierunku dyskoidu, lawirujac pomiedzy ognistymi pioropuszami. Racja, najwyzszy czas sie stad zabierac, pomyslal Thomas, czujac na twarzy coraz potezniejszy zar plomieni i gryzacy dym w plucach. W rozfalowanym z goraca powietrzu sylwetki koczownikow wycofujacych sie z pozogi rozmyly sie jak wlana do wody farba. Zerknal za siebie, chcac zorientowac sie w kondycji pozostalych. Bea trzymala sie tuz za nim, pokaslywala alarmujaco i ocierala zalzawione od dymu oczy. Noel z kolei wsparl ramieniem nieszczesnego Niona, strwozonego tak niezwyklym dla niego zywiolem. -Idz, idz... - Dziewczyna z niecierpliwoscia pchnela Thomasa w plecy. -No, przeciez ide - wychrypial przez ramie i oslaniajac twarz rekami, podazyl wydeptana wczesniej bruzda posrod traw. Rude jezory zaczynaly juz lizac galezie krzewow, a donosny huk drobnych, pekatych listkow, ktore eksplodowaly w plomieniach jak petardy, pomieszal sie z trzaskiem ginacych w ogniu zdzbel i narastajacym sykiem wypluwanej przez zywogrunt wody. Odpowiedz Drzewa byla adekwatna do gwaltownosci zywiolu, totez kiedy Thomas dobiegl do waskiego trapu, nogawki mial mokre wyzej kolan. Blondyn czekal na nich u stop kladki. -Predko, musimy jak najszybciej zamykac kopule i odlatywac - rzekl, pomagajac Farquahartowi wspiac sie do wnetrza pojazdu. -A wasze uszkodzenia? - rzucil Thomas w przelocie. -Nie mamy zadnych uszkodzen, amigo - odparl Anhelos. - Uderzenie moglo troche ojczulka oszolomic, ale juz doszedl do siebie, badz spokojny. Bea wskoczyla do dyskoidu tuz za Farquahartem, zawrocila jednak, zeby pomoc slaniajacemu sie na nogach Nionowi. Biedny Ux, pomimo podtrzymujacej go wciaz reki Kreuffa, ledwo wlokl sie po trapie, bliski omdlenia. -Deus, on sie chyba zaczadzil! - Thomas popatrzyl z troska na ich mimowolnego kompana. - Gerhard! -Adriana, niech padrito zasklepia - zakomenderowal jasnowlosy. - I trzeba przewietrzyc, bo az gryzie w oczy. Madre de Dios, ale narobilismy balaganu... -Gerhard, no dajze ten iniektor! - zniecierpliwil sie Thomas. -Waszemu malemu diablo bardziej przydalaby sie solidna porcja tlenu - odezwal sie milczacy dotad staruszek. - Jesus, przypomnij mi, gdzie schowalismy inhalatory. -Nie trzeba, nic nie trzeba... Mnie juz czyni sie lepiej... - zawstydzony Nion wyszeptal charkotliwie. -Pewnie, pewnie... A tlenu i tak nie zaszkodzi sobie lyknac. - Starzec najwyrazniej byl z tych, ktorzy "wiedza lepiej". - Jesus! -Przeciez nie zrobie wszystkiego naraz, ojcze! - zaprotestowal blondyn. -A niby co w tej chwili robisz, poza staniem na srodku pokladu jak pomnik ku czci lenistwa? - przygadal mu siwowlosy, niewatpliwie glowa rodziny. - Rusz sie, synu, bo cie lodowiec przejedzie! I powiedz ojczulkowi, zeby wreszcie nas stad zabieral, usnal tam czy jak? Chcecie, zeby Ignacio zdazyl przed nami? Thomas nie mial nawet czasu rozejrzec sie po nowym otoczeniu ani po nowych twarzach, zbyt zaaferowany najpierw ucieczka przed ogniem, a pozniej niedyspozycja Niona. Chcac nadrobic zaleglosci, podniosl sie z kleczek... i zatrzepotal rekami w pustce, jaka znienacka sie pod nim otwarla! Przed oczami zawirowalo mu szalenczo i tylko jedna mysl zdazyla wybuchnac w jego umysle (Dran klamal, ze nieuszkodzony!!!), nim z ustami otwierajacymi sie do krzyku polecial w dol, ku morzu traw, w zawrotnym tempie pomykajacemu kilkadziesiat metrow ponizej... Tyle tylko, ze jakas niewidzialna bariera stanela mu na drodze, twarda i bolesnie realna, zwlaszcza dla jego nosa, lokci i kolan, ktore zetknely sie z nia pierwsze. A takze uszu, do ktorych dolecial gromki, niepohamowany smiech. -Deus, co jest...? - wymamrotal, potluczony i nieludzko zmieszany, nie probujac nawet zmienic swojej raczej upokarzajacej pozycji. -Ach, wybacz, amigo. - Jasnowlosy z trudem tlumil wesolosc. - To moja wina, powinienem byl uprzedzic. Dla nas to taka zwykla rzecz, ze koga przefazowuje sie podczas tranzytu, i do tego jeszcze ta goraczkowosc ostatnich chwil... Zupelnie zapomnialem, przepraszam. -Bo myslisz tylko o golych posladkach z communales i o tych swoich orbicjach - mruknal staruszek zgryzliwie, lecz nawet on mial w oczach lzy szczerego rozbawienia. -Padre, prosze! - jeknal Jesus, jednoczesnie wyciagajac dlon do Farquaharta, ktorego zdezorientowane zmysly wciaz odmawialy wspolpracy. -O kawie dla gosci tez pewnies zapomnial, mam racje? -Carrades, ojcze! Przeciez nie mamy na to czasu! -Na goscinnosc i na filizaneczke kawy zawsze jest czas - odparl starzec autorytatywnym tonem, po czym odwrocil sie do jednej z mlodych kobiet. - Reyes, moze ty zrehabilitujesz nas za twojego pozbawionego manier braciszka? -Oczywiscie, ojcze. Jaka mam podac? -Coz za pytanie! - zachnal sie tamten. - Leghera z Mare Infinitum, rzecz jasna. Farquahart usiadl niepewnie na pokladzie, przezroczystym niczym woda, na to jednak, by wstac, mial jeszcze zbyt miekkie kolana i zanadto skolowany blednik. Na wargach czul ciepla wilgoc, pewnie krew z rozbitego nosa, a skron pulsowala mu ostrym bolem. Ostroznie pomacal czolo. Nic dziwnego, ze go boli, skoro ma guza wielkosci pilki do palenty! Deus mortus, ale dlaczego? Dlaczego te wszystkie glupie przypadki musza sie przytrafiac jemu, wlasnie jemu, i zawsze tylko jemu?! -Och, senhor, caly jestes we krwi! - przestraszyla sie druga z dziewczat i na ksztalt zjawy ze snu, stapajacej w powietrzu, podbiegla sprawdzic, co z nim. -Drobiazg, tylko troche z nosa... - baknal Thomas, zazenowany. Kiedy jednak odwracal od niej twarz, wielkie czerwone krople polecialy mu na rekaw i na niewidzialna podloge. Musial podczas upadku uszkodzic sobie jakas wieksza tetnice, bo faktycznie krwawil jak oglowiony kogut. -Alez to prawdziwy krwotok, senhor! Trzeba natychmiast zatamowac! - podsumowala dziewczyna kategorycznie i zerwala sie, zeby poszukac jakiegos opatrunku. Bea pochylila sie nad nim troskliwie. -Graw, ladnies sie urzadzil. -Nawet mi nie mow - mruknal Thomas z niesmakiem i podniosl dlon, chcac otrzec kapiaca mu z brody krew. -Nie, zostaw - delikatnie, acz stanowczo Bea odsunela mu reke. - Ja sie tym zajme. Odchyl tylko glowe do tylu, o tak... Dziewczyna Anhelosow wrocila tymczasem z jakas rozowa gabka i mala srebrzysta buteleczka. Na widok drugiej kobiety, czulymi dlonmi podpierajacej glowe nieznajomego, przelotny cien zasnul jej oblicze. No coz, szkoda... Ale wiedziala, jak sie zachowac. -Poradzisz z tym sobie, senhora? - spytala, przekazujac Bei utensylia i jednoczesnie wymieniajac z nia szybkie spojrzenie. "Twoj?", "Tak, moj", odpowiedzialy oczy kleczacej przy rudowlosym mezczyznie kobiety i na tym ich niema rozmowa zakonczyla sie ostatecznie. -Oczywiscie - odrzekla Bea na glos, po czym nie zaprzatajac juz sobie glowy niedoszla konkurencja, na powrot skupila uwage na Thomasie. -Mogli nas uprzedzic o przefazowaniu - mruknela z wyrzutem i otarla mu twarz gabka, przytykajac ja delikatnie do jego nozdrzy, co niemal od razu powstrzymalo krwawienie. -Slyszalas, co powiedzial: zapomnial. Ja go zreszta moge zrozumiec - odparl Farquahart stlumionym polszeptem. -A ja nie bardzo. To, ze oni sa do czegos takiego przyzwyczajeni, nie znaczy, ze wszyscy inni tez musza, i powinni miec to na uwadze. Wystarczylo tylko powiedziec, ze startuja za piec czy dziesiec sekund, to sama bym cie ostrzegla. A tak... -Latalas juz czyms podobnym? -Kilka razy w zyciu mi sie zdarzylo, ale i bez tego bym wiedziala, czego sie spodziewac. Takie same podlogi byly w naszym domu. -Kpisz sobie! -Nie. Taka po prostu byla swego czasu moda. No i jak, lepiej sie czujesz? -O wiele, dzieki... Moge juz podniesc glowe? Kark zaczyna mi dretwiec. -Chyba tak. Ale ostroznie. Thomas wyprostowal sie i z niejakim lekiem, ze cala historia moze sie powtorzyc, powiodl wzrokiem dookola. Cokolwiek podpowiadalby rozum, oczy widzialy swoje: obrazek pelen magii. Dyskoid, czy tez, jak swoj napowietrzny okret nazywali Anhelosi, koga, obnizyl lot i mknal teraz tuz ponad wierzcholkami traw, chwilami niemal sie o nie ocierajac. Bylo to niesamowite, bo nie tylko poklad pod nogami, ale rowniez caly kadlub stal sie przejrzysty, i brakowalo tylko wyczuwalnego pedu powietrza, zeby wrazenia lotu na podobienstwo jakiegos basniowego bohatera o nadludzkich mozliwosciach bylo pelne. Dopiero po chwili Thomas zorientowal sie, ze przezroczystosc nie byla absolutna. Poklad zachowal swoj zarys, slaby bo slaby, ale jednak dostrzegalny, jak plaski krag wyciety z opalizujacej mgielki. Nawet ksztalt kadluba mozna bylo z grubsza wyodrebnic, a takze jakies mglawicowe kontury pod pokladem, zapewne czesci maszynowni pojazdu. Bez problemu widac bylo natomiast trzystuszescdziesieciostopniowa panorame segmentu Azzure na zewnatrz kogi oraz ludzi i rozne przedmioty, surrealistycznie zawieszone w powietrzu: dziwacznie wymodelowana, szeroka lawe z oparciem, niski, osmiokatny stol, na ktorym dziewczyna imieniem Reyes rozkladala wlasnie miniaturowe filizanki i dzbanuszki, zupelnie zwyczajnie wygladajace komody i skrzynie z drewna oraz metalu, wysmukla konsole o abstrakcyjnych, jakby nadtopionych ksztaltach, przy ktorej Jesus wlasnie cos manipulowal... -Nie wiesz przypadkiem, dokad lecimy? - Thomas spytal Bee. -Na razie wyglada, ze w kierunku Malej Marsylii, ale gdzie dokladnie, nikt jeszcze nie zdradzil. -Na moj rozum, wracaja do miasta. Ciekawe, czy tam sie jeszcze tluka... Co tu tak przyjemnie pachnie? -Kawa. Masz ochote? -Jeszcze nie wiem, nigdy tego nie bralem - baknal, zerkajac w strone osmiokatnego stolu, otoczonego teraz wianuszkiem niskich zydli, nie wiadomo kiedy wyroslych niczym grzyby wprost z podlogi. - Ale jesli mam ryzykowac popelnienie kolejnej gafy... Podobno to silny narkotyk. -Jaki znowu narkotyk, Tom? - Bea sie zasmiala. - Kawa to jedna z najwspanialszych rzeczy na tym swiecie! -To samo powtarzali wszyscy uzaleznieni w Keshe - mruknal Thomas sceptycznie. - Ale co mi tam. W koncu mam wszczepy... -To co, przyniesc ci? -Daj spokoj, nie robmy jeszcze wiekszego przedstawienia. Sam pojde. -Pewien jestes? -Tak. Jesli tylko nie bede za czesto patrzyl pod nogi. Stary Anhelos konczyl wlasnie rytual rozlewania smoliscie czarnego napoju do filizanek. Gerhard juz siedzial przy stole, swoim zwyczajem zujac warge. -No, wlasnie taka, jak trzeba - zamruczal patriarcha z ukontentowaniem, przesuwajac filizanki po blacie. - Scisle wedlug pradawnej receptury: mocna, slodka i z odrobina soku cebulowego. Prosze, czestujcie sie. I pijcie, poki goraca, taka jest najlepsza. Napoj roztaczal wokol ekscytujacy aromat, o wiele mocniejszy, niz ten znany Thomasowi z nielicznych wczesniejszych okazji. Nielicznych, bo za kilogram tego odurzajacego specyfiku mozna bylo wybudowac w Keshe dom z ogrodem na dachu, i w miejscach, do ktorych Farquahart zwykl zagladac, nigdy go nie podawano. Nie ta klientela. Na kawe stac bylo jedynie paru ekscentrycznych bogaczy i zdegenerowanych szklarzy, tak oddanych nalogowi, ze przedkladali go ponad ogromne zyski, jakie przynosil handel brazowym proszkiem. -Nie jestem uczonym i nie mnie spierac sie z dogmatykami - mowil dalej staruszek. - Ale na moj prosty, kupiecki rozum, Evita wcale nie skusila praojca zadna pasta z morszczynow, tylko wlasnie kawa. Rozswietla umysl, pobudza cialo, dodaje checi do zycia... I to jest prawdziwie boski podarek, a nie jakies tam paprochy, chocby nie wiem jak bogate w bialko i mikroelementy. No i co, wysmienita, nieprawdaz? Bez wzgledu na to, jaka jest, wypije, przyrzekl sobie w duchu Thomas, biorac do reki kruche, rozgrzane naczynko. Napoj parzyl w usta, co mu akurat odpowiadalo, bo tak przyzwyczail sie spozywac swoja ulubiona erba mate. Ale byl tez obrzydliwie slodki i gesty, jak syrop albo olej, a przy tym, paradoksalnie, zostawial na jezyku nieprzyjemny, kwasny posmak. Deus, i za cos takiego ludzie placa po kilka tysiecy gloss? Niepojeta jest sila przyzwyczajenia! - pomyslal. Pil jednak to swinstwo bez zmruzenia oka, swiadom, ze od tego moze zalezec ich najblizsza przyszlosc. -A wasi pozostali przyjaciele nie zamierzaja sie przylaczyc? - spytal siwowlosy z wyczuwalna dezaprobata. Noel przypominal w tej chwili pilnego czeladnika, z takim zainteresowaniem studiowal oplywowa konsole sterownicza i obserwowal czynnosci, ktore Jesus przy niej wykonywal. Nion z kolei jeszcze nie doszedl do siebie po ostatnich przezyciach. Siedzial teraz oparty o przezroczysta sciane pojazdu i co chwila pociagal z malego kolpaka, zakrywajacego usta i nos. Zapewne owego inhalatora, ktory staruszek tak mu zachwalal. Kreuff porzucil swoj posterunek obserwacyjny przy konsoli, podszedl do nich i usmiechnal sie szeroko. -Ja z przyjemnoscia - powiedzial, siadajac na wolnym zydlu. - Ale dla naszego biednego Niona upraszalbym o dyspense, jesli mozna. -No coz, moze pozniej, jak juz mu ulzy - przystal na to Anhelos i przesunal swiezo napelniona filizanke ku Noelowi. Atmosfera przy stole byla troche sztywna. Stary saczyl kawe w milczeniu, nie ulatwial rozpoczecia rozmowy. W koncu z glosnym siorbnieciem wyssal ostatnie krople czarnego ulepku, otarl usta pieknie haftowana serwetka, ktorych caly stosik Reyes ulozyla na tacce kolo serwisu, po czym oparlszy sie wygodnie na lawie, zajmowanej tylko przez niego, popatrzyl w oczy kazdemu z gosci po kolei. -Dla wielu "ptakow" kawa to prawdziwa trucizna - rzekl ni z tego, ni z owego, odstawiajac pusta filizanke. - A jednak zaden z was nie odmowil. I mimo ze wygladacie mi na jeszcze jednych z tej samej menazerii, ktora tak goraco nas przywitala, dzielnie walczyliscie po naszej stronie. Kim wy wlasciwie jestescie? Dezerterami od Pakrata? Thomas poczul, jak krew zaczyna zywiej pulsowac w jego skroniach. Nie wiedzial tylko, czy to z winy zawartego w napoju narkotyku, czy tez z oburzenia. Juz i tak siedzial jak na jezu, coraz bardziej zniecierpliwiony zwloka Gerharda w przechodzeniu do sedna sprawy. A teraz na dodatek taka niewdzieczna podejrzliwosc w odplacie za ich poswiecenie! Lecz choc korcilo go, by cos powiedziec, ugryzl sie w jezyk. Nie! Bedzie pil trutki i przelykal wszystkie afronty, byle tylko wreszcie sie stad wydostac! Zreszta Gerhard na pewno zaraz wszystko wyjasni... -Zapewniam, ze nic nas nie laczy z zadnym Pakratem. Nawet nie wiemy, kto to taki - odrzekl von Klosky spokojnie. - Przybylismy do tego segmentu zaledwie kilka godzin wczesniej i zawierucha, jaka tu zastalismy, zupelnie nas zaskoczyla. -Tak jak i nas - mruknal staruszek, gladzac brode. - Jednak to nie tlumaczy waszego zaangazowania. Wybaczcie, ale przemawia teraz przeze mnie stary merkantylus, ktory dba o swoje interesy, bo od nich zalezy byt jego dzieci. Ja wiem, "wrog mojego wroga to moj przyjaciel"... -Co nie przeszkadza, ze moze byc rowniez moja konkurencja, nieprawdaz? - dokonczyl za niego Gerhard. -Widze, ze sie rozumiemy. - Siwowlosy Anhelos usmiechnal sie. -W rzeczy samej - przytaknal von Klosky dyplomatycznie. - I aby nasze wzajemne zrozumienie bylo jeszcze pelniejsze, podkresle, ze absolutnie nie jestesmy zadna forpoczta sil, ktore chcialyby wyprzec was z rynku. -Strzelaliscie zatem do tych lapserdakow, bo nie spodobaly sie wam ich wredne pyski? - zdziwil sie tamten. - A moze wy jestescie z jakiegos kordonu sanitarnego, co? -Nic z tych rzeczy. -No to czemu, u Boga Ojca naszego, narazaliscie swoje glowy? -Nie kiwnelibysmy malym palcem, gdyby nie to, ze rozpoznalem herb waszej konfratrii - von Klosky rzekl prosto z mostu. - I dodam - skoro juz rozmawiamy o interesach - ze wasza kleska nie lezala w naszym interesie. -Jak to? -Moze najpierw powinienem dokonac prezentacji. -Ach, to chyba jest obopolne zaniedbanie. - Staruszek chrzaknal z zaklopotaniem. - Ale... No dobrze, goscie jak zwykle pierwsi. Zatem, komu winien jestem wdziecznosc za wspomozenie nas w potrzebie? -Niczego nie jestescie nam winni - zarzekl sie szybko Gerhard. - Przeciwnie, to raczej ja i moi mocodawcy z Ruchu powinnismy sie czuc wzgledem was zobowiazani. Za to, ze zgodziliscie sie sluzyc nam transportem. Krzaczaste brwi starego Anhelosa uniosly sie wysoko. -Jestescie z konfratrii Cefeis, zgadza sie? - upewnil sie Gerhard. -Owszem. -I to wlasnie wy mieliscie zabrac mnie na dol. Jestem Gerhard von Klosky. Patriarcha zmierzyl go nieufnym wzrokiem, po czym zawolal: -Jesus! -Tak, padre? -Synku, podejdz no tu na moment. Mlodzieniec oderwal sie od konsoli, i zblizyl do stolu. -Stalo sie cos? -Co to nam mowil wuj Alehandro tuz przed wylotem, pamietasz? -Ee... Nic wlasciwie. Wsciekal sie tylko troche na tych gajeras, ze sie ostatnio zrobili niezdecydowani i niepozbierani, jak baby. Ze najpierw jedni blagaja o pomoc w sprowadzeniu na dol jakiegos ich czlowieka, nawet przyrzekaja wyjatkowe ulgi celne i specjalne koncesje dla klanu, a potem drudzy przylatuja z przeprosinami za zamieszanie z powodu pomylki tych pierwszych, bo chodzilo im o kogos zupelnie innego, kto zreszta powrocil z misji dawno temu, a kuriera, o ktorym byla mowa wczesniej, Gerharda von Klosky'ego, uznano za zaginionego w akcji wiele miesiecy temu. -I co ty na to, hombre? - Nie odrywajac swych chlodnych oczu od von Klosky'ego, stary zabebnil palcami o blat. - Komu ja mam teraz wierzyc, hm? Thomas, w napieciu sledzacy te wymiane zdan, wstrzymal oddech. O, nie! - jeknal w duchu. Tylko nie mowcie, ze przeszlismy cala droge na darmo! Katem oka zerknal na przesuwajacy sie za scianami pojazdu monotonny bezkres traw. Mialazby ich wedrowka skonczyc sie wlasnie tu, na tej przekletej lace? Wykolowani przez wszystkich i porzuceni na pastwe zgrai lowcow nagrod, ktorych oblawa predzej czy pozniej zamknie sie wokol nich szczelny murem? Farquahart nie chcial, nie mogl pogodzic sie z tak razaca niesprawiedliwoscia losu, i nie potrafil dluzej przyjmowac jej w milczeniu. Cale szczescie, ze Gerhard go uprzedzil: -Bardzo latwo jest nazwac czlowieka klamca - rzekl z opanowaniem. - Znacznie trudniej takie slowa odwolac, nie tracac przy tym twarzy. Stary Anhelos przyjal to z przezornym milczeniem. Gladzil jedynie swoja brode, i czekal. -Wyslannicy Ruchu musieli dac wam moj jednorazowy znacznik - kontynuowal Gerhard. - Po prostu porownajcie go ze mna i wszystko sie wyjasni. -Jesli w ogole, to moj brat moze miec ten identyfikator - oznajmil starzec. - O ile wczesniej ci wasi nie kazali mu go zwrocic. -Jest tutaj? -Kto? Alehandro? Jeszcze jakies pol godziny temu byl. -A moglbys sie z nim skontaktowac? -To moge uczynic. Koga dotarla wlasnie do szerokiego pasa zarosli, wyzszych i porastajacych o wiele wiekszy areal niz pojedyncze kepy krzewow w glebi segmentu. Przez chwile leciala tak nisko, ze najwyzsze z galazek kladly sie pod nia pokotem, a potem, niemal dokladnie pod katem prostym, wystrzelila w gore, blyskawicznie nabierajac wysokosci. Jak za odslonieciem kurtyny rozpostarlo sie pod nimi miasto, a raczej to, co z niego zostalo: smukle do niedawna wiezyce, teraz poprzewracane jak patyki, zalosnie zwisajace kikuty koronkowych pomostow, podziurawione i osmalone sciany, ogien i dym... -Modre de Dios, jakiez to kiedys bylo piekne miejsce... - wyszeptal stary ze smutkiem. - I przyjazne dla handlu. Ci barbarzyncy nie sa warci, by zyc. -Wlasciwie o co tutaj poszlo? - spytal Gerhard, wstrzasniety tym aktem zniszczenia. -Ach, zebym to ja sam do konca pojmowal. - Siwowlosy westchnal. - Mielismy tylko spacyfikowac bande Pakrata i po to zebralo sie solidarnie az pietnascie klanow. Samozwaniec zaczal sie juz za bardzo dawac karawanom we znaki i dluzej takiej przeszkody w interesach nie sposob bylo tolerowac. Ale to, co tu na nas czekalo... -Chcieli przejac caly wasz towar sila? -Nie towar, lecz nasze kogi i brygandyny! Ale przy calej swojej zuchwalosci obdartusy Pakrata nie smialyby sie na cos takiego porwac! Zreszta ich tu prawie wcale nie bylo, tylko jakas calkiem dziwna zbieranina szarych i czerwono-czarnych szalencow, z ktorych czesc w ogole nawet nie usilowala nas atakowac, tylko pomknela na tym swoim zalosnym zlomie prosto ku przejsciom, ktore otworzylismy z zewnatrz! -Uciekali z Drzewa? -Tak to wlasnie wygladalo, jak jakis exodus na leb, na szyje... -Carrodes, jest! - zawolal naraz Jesus, poruszajac tym okrzykiem wszystkich. - Ojcze, chyba mamy tego sukinsyna Ignacia! -Co? Gdzie?! - Siwowlosy patriarcha zerwal sie momentalnie z miejsca. -Tam, nad kanalem! -Rzeczywiscie, widze go. Zdradliwa kanalia, bodaj lona jego kobiet splesnialy i splynely gnojeni! - zaklal stary od serca. - Ale musielismy go przypiec lepiej, niz myslalem, bo cos nietego mu idzie... Thomas rowniez dostrzegl srebrzysty grot, na oko ten sam, ktory tak podstepnie zaatakowal ich obecnych gospodarzy. Nie bylo go latwo wypatrzyc, bo okret lecial tuz ponad wodami akweduktu i jego blyszczacy kadlub zlewal sie z migotliwym tlem. Lecz kiedy oko raz na nim spoczelo, niepodobna go bylo zgubic ani nie zauwazyc, ze cos niedobrego dzialo sie z jego lotem. Byl chwiejny i powolny, a bezskuteczne wysilki, zeby wzbic sie wyzej, upodobnialy trojkatny pojazd do ptaka z podcietymi skrzydlami. Srebrny grot nie byl jednak sam. Wierny entourage trzech latajacych platform ciagnal za nim niczym zalobny kondukt, widac tez bylo spieszonych ludzi w liczbie co najmniej kilku setek, ktorzy pozbawiona jakiegokolwiek szyku falanga zdazali w slad za powietrznymi statkami, kazdy z maruderow na wlasna reke torowal sobie droge przez nadrzeczne chaszcze. Jakies sto metrow dalej na poludniowy zachod, spora grupa kilkunastu ocalalych tratw uformowala w powietrzu cos w rodzaju obronnej reduty, nieruchomej jednak i biernej, jakby czekano tam na dalszy rozwoj wypadkow. -Co robimy, padre? - spytal Jesus. - Wystarczylaby jedna porzadna salwa z mikrowelium. -Nie, synu, my juz zrobilismy, co do nas nalezalo - rzekl starzec, odwracajac wzrok na polnoc. - Teraz to juz rzecz Rady Szlaku, nie nasza. Niechaj oni go osadza i zadecyduja, co z nim dalej poczac. -Ale jesli ucieknie... -Nie sadze, zeby mial jeszcze na to jakiekolwiek szanse. Popatrz... - odparl siwowlosy i wskazal z grubsza w kierunku przypory. W pustej dotad przestrzeni, niczym lampiony, zapalane przez dzieci w dzien Swieta Pamieci, jeden po drugim zaczely materializowac sie migotliwe kadluby statkow, mniejszych i wiekszych, w calej mnogosci ksztaltow i barw. Niektore mienily sie teczowo na podobienstwo owadzich skrzydel, inne wykwitly w powietrzu chromatyczna zolcia, cynobrem i akwamaryna, nad wszystkimi zas rozjarzyly sie skomplikowane, trojwymiarowe symbole, jak wciagniete na maszty flagi. Oszalamiajaco piekny byl to widok, jakby ktos rozpial w poprzek nieba gigantyczna siec z klejnotem w kazdym z wezlow, i nic dziwnego, ze z kilku gardel jednoczesnie wyrwal sie jek zachwytu. Zamilkl nawet stary i cala reszta jego rodziny, lecz oni chyba dlatego, ze przeczuwali dalszy ciag spektaklu. Kolorowa, napowietrzna armada rozwinela sie szerokim polkolem ze wschodu na zachod. Powstalo cos na ksztalt wielkiego amfiteatru, z koczowniczymi statkami zajmujacymi pozycje widzow i z niedobitkami tych, ktorzy jeszcze kilka godzin temu jak rowny z rownym stawali z nimi w szranki, w roli aktorow na scenie. Srebrzysty grot, tratwy i zmeczeni ludzie nad brzegiem akweduktu, wszyscy oni znalezli sie praktycznie w potrzasku bez wyjscia. Droga ku przegrodzie, jesli tam wlasnie zmierzali, zostala odcieta, a tyly mieli wolne jedynie teoretycznie, bo nikt z nich nie zdolalby uciec zbyt daleko. Do wyboru mieli juz tylko zlozyc bron i w upokorzeniu odejsc z powrotem tam, skadkolwiek przybyli, albo podjac walke, ostatnia i beznadziejna. -Tak to sie konczy, kiedy chciwosc i pycha zupelnie zabija w czlowieku rozum - rzekl filozoficznie siwowlosy. - I po co mu to bylo? Malo jeszcze wszystkiego mial? Glupiec, nie myslal chyba, ze uda mu sie rozbic gildie od srodka i przejac monopol na szlak? A moze ptactwo obiecalo mu cos wiecej za jego zdrade niz tylko srebrniki? -Albo przeszedl na ich wiare - zasugerowal Jesus. -Wiare? To ty oddawanie czci jakims plugawym balwanom wiara nazywasz?! - zagrzmial stary Anhelos z oburzeniem. - Wiara jest tylko jedna, w Jezusa Chrystusa Pana Naszego, a cala reszta to jedynie ohydne poganskie obrzadki! Ile razy mam to wam powtarzac? -Nam w ogole nie musisz, padre - odparl Jesus pojednawczo. - Ale sprobowalbys tylko powiedziec to samo najnowszej z konkubin Ignacia de Molher. -Nawet nie wspominaj mi o tej helenistycznej suce! - rzucil z gniewem siwowlosy. - Modre de Anheles, jesli Ignacio dal sie jej zbalamucic do tego stopnia, to nic mu teraz nie pomoze, nic! I taki stary, szacowny rod zostanie okryty hanba na cale pokolenia przez jednego zarozumialego szmatlawca! -Tylko ze on ma to chyba za nic. - Jesus pokrecil z dezaprobata glowa. - Nawet proporca nie wystawil, pies niepokorny. -Wiec jest glupcem po stokroc - zawyrokowal stary i dodal: - A my lepiej zblizmy sie do reszty, bo jeszcze pomysla, ze cos nas laczy z tym zaprzancem. Calej tej rozmowy Thomas sluchal niezbyt uwaznie, bardziej zaabsorbowany dramatem, jaki w powolnym rytmie rozwijal sie przed jego oczami. Czul, ze jest swiadkiem niecodziennego wydarzenia, dowodzily tego skupione i pelne napiecia twarze calej rodziny Anhelosow, nie wylaczajac nawet dwojki malcow, ktorzy oderwali sie na chwile od zabawy stosem kolorowych tabliczek i z otwartymi buziami wpatrywali sie w barwne zgromadzenie napowietrznych wehikulow. Tymczasem srebrzysty grot zatrzymal sie, ale byl to z jego strony jedyny znak, ze zauwazyl zagradzajaca mu droge flotylle. Ta rowniez pozostawala zawieszona nieruchomo i tylko trojwymiarowe emblematy nad okretami gasly po kolei. A potem zaczely pojawiac sie nad kopulami statkow od nowa, jeden po drugim, w polminutowych odstepach, lecz tym razem juz wylacznie w dwoch kolorach: czerwonym badz blekitnym. -Czy ktos moglby wyjasnic, na co my wlasciwie patrzymy? - spytal Farquahart polglosem. - To jakis sad? -Votum - rzucil Jesus przez ramie. - Najwyrazniej caly tabor wie juz o zdradzie Ignacia i teraz klany glosuja nad tym, czy go oszczedzic, czy nie. -I co z nim zrobicie? -Ostatnie slowo, jak zawsze, bedzie nalezec do Rady Szlaku. - Jesus wzruszyl ramionami. - Watpie jednak, by wyrok byl lagodny. Wspolnota to jadro naszego bytu i zdrajcom, zwlaszcza tym, ktorzy swiadomie chca czynic szkode swoim ziomkom, nie poblazamy. Gdyby okazal jakas skruche, chocby najmniejsza, moze skonczyloby sie na odebraniu mu praw i rozdziale majatku jego krwi pomiedzy pozostale rody plemienia. Lecz on nawet nie wyswietlil swego herbu, a to afront, jakich malo. Jakby mowil, ze nikt z nas nie dorasta mu do piet i ze gdzies ma Rade z jej wyrokami. -Twoj ojciec dobrze mowi, to rzeczywiscie jakis glupiec - powiedzial Thomas, w myslach przyrownujac owego Ignacia do stworzonej przez Petra Durqvartza kreatury: ta sama arogancja, ten sam lekcewazacy i pogardliwy stosunek do calego swiata co u Ramireza. -Tak... - Jesus usmiechnal sie drwiaco. - Pewnie jest swiecie przekonany, ze Rada i tym razem nie odwazy sie zadrzec z poteznym klanem de Molher. Ale jest w bledzie. -Zabija go? - spytala Bea, ktora z uwaga sledzila rozwoj akcji. Juz ponad polowe okretow przyozdabialy jarzace sie godla i przytlaczajaca wiekszosc ich byla czerwona. -Cokolwiek z nim zrobia, kara z pewnoscia bedzie surowa - odparl Jesus, patrzac na wyniki glosowania. - I dotknie bolesnienie tylko samego Ignacia, lecz takze caly jego rod. Nad czym ubolewam, bo wielu z nich to naprawde wspaniali, dzielni i szlachetni ludzie. I jedni z najlepszych zeglarzy, jacy istnieja. Szkoda, ze przez taka jedna czarna owce... -Wy tez bierzecie udzial w glosowaniu? Zamiast odpowiedzi mlodzieniec uniosl reke. Thomas i Bea odchylili glowy do tylu; szkarlatny znak - pekaty okret pod zaglami, otoczony wiencem nieznanych, usmiechajacych sie ryb - plonal niczym pochodnia nad kopula kogi. -Az tak bardzo chyba jednak nie ubolewacie - powiedzial Thomas z przekasem. -Inaczej nie mozna - odrzekl Jesus z westchnieniem. - Poza tym to on pierwszy chcial nas zniszczyc. -To fakt - Thomas musial mu przyznac racje. Wciaz zapalaly sie nowe godla, czerwone, czerwone i znowu czerwone... Tych blekitnych Farquahart naliczyl jak dotad zaledwie cztery, w chwile potem pozostalo ich jednak juz tylko trzy. Byc moze jeden z nich zmienil nagle zdanie, obawiajac sie pozniejszego ostracyzmu wspolplemiencow? Cale to misterium, ktoremu nadal daleko bylo do konca, Thomas z poczatku obserwowal jedynie z ciekawoscia. Im dluzej jednak trwalo, tym nieznosniej dreczylo go poczucie, ze w ogladanym przez niego przedstawieniu nie wszyscy aktorzy odgrywaja swe role wlasciwie. Dreczylo zreszta nie tylko jego. -Zaraz, ale to troche dziwne - von Klosky odezwal sie w ciszy, okazjonalnie maconej cichym gaworzeniem niemowlecia, ktore drzemalo w nosidelku na plecach Reyes. - Po co on w ogole czeka? I na co? Skoro, jak twierdzicie, i tak zlekcewazy decyzje waszych starszych, to po jakie licho czeka., az glosowanie dobiegnie konca? -A coz innego moglby jeszcze uczynic, amigo? - rzekl patriarcha z poblazliwym usmieszkiem. - Jest skonczony, i doskonale o tym wie. -Tym bardziej nie pojmuje jego biernosci. - Mysli Gerharda podazaly wlasnym torem. - Nie pozostalo mu nic do stracenia, a z drugiej strony ciagle ma swoich sojusznikow. Moze i niewiele tego, ale ja na jego miejscu sprobowalbym jakiegos manewru, jakiegokolwiek, zamiast stac i czekac jak kogut na sciecie! -Mylisz sie, senhor. Ignacio de Molher ma jeszcze do stracenia calkiem sporo - odparl stary. - Swego honoru uratowac juz nie moze, szyi najpewniej takze nie zdola ocalic. Gdyby jednak w tej ostatniej chwili wyrzekl sie oporu i z poslusznie poddal decyzji Rady Szlaku, to przynajmniej zaoszczedzilby swojej rodzinie wielu upokorzen. -E tam! - obruszyl sie Thomas. - Jakos wczesniej nie przeszkadzalo egoiscie, ze wpedza swoich najblizszych w tarapaty, tylko dopiero teraz, pod sam koniec? Bzdura! -Nie znasz Ignacia ani naszych zwyczajow, chlopcze, powstrzymaj sie zatem od wydawania pochopnych sadow - rzekl ostro siwowlosy. -Moze i nie znam... - zaczal Thomas konfrontacyjnym tonem, ale Jesus nie dal mu dokonczyc: -No, zostali juz tylko Estevezowie - powiedzial glosniej, niz bylo potrzeba. -Dobrze. Powiedzcie ojczulkowi, niech sie szykuje do otwarcia kopuly - zakomenderowal staruszek. -A po co ja chcecie otwierac? - zdziwil sie Thomas. -Tradycja - odparl dumnie patriarcha. - Wyrokow nie feruje sie z zaslonieta twarza, to uwlacza godnosci oskarzanego. -Wyrokow nie f... Och, Deus, nie! - jeknal Farquahart, lapiac sie za glowe. Tak blyskawiczna byla seria skojarzen w jego mozgu, ze az sie zatoczyl i przestraszona Bea musiala podtrzymac go za ramie. Bierne oczekiwanie... Wszyscy przekonani, ze juz po tamtym... Jak wtedy koga ich Anhelosow... Otwiera sie kopula... Nie, wszystkie sie otwieraja... Zasadzka, zaskoczenie, pieklo! -Gerhard, ja chyba wiem, na co on czeka - wyszeptal. - Rany Drzewa, alez przebiegla bestia! -O czym myslisz? -Deus, a ty o czym? Przeciez to jest...! - zawolal, uniesiony nerwowym podnieceniem, po czym odwrocil sie do starego Anhelosa. - Wy tego nie widzicie? -Mlodziencze, ostrzegam, opanuj sie. - Siwowlosy groznie zmarszczyl brwi. - I nie naduzywaj mojej goscinnosci. Zaraz zobacza nas wszyscy wspolziomkowie i zyczylbym sobie, zebysmy zaprezentowali sie nalezycie. -A ja zyczylbym sobie zyc, to wszystko! - wypalil Thomas, lekcewazac karcacy wzrok starego. - Ludzie, nie widzicie, ze to podstep?! Nie wiem jeszcze jaki, ale glowe dam sobie uciac, ze dran tylko czeka, byscie sie odkryli! Oczy staruszka, ktore jeszcze przed sekunda spogladaly na Farquaharta z przygana, rozszerzyly sie. -Madre de Dios! - wyszeptal, kiedy pojal, o czym mowi Thomas. - Jesus, nie otwieraj nas! I przekaz reszcie, zeby tez sie wstrzymali! -Na to jest juz chyba za pozno - odparl cicho tamten. Ostatnie godlo zaplonelo czerwienia i kopuly okretow armady znikly. Thomas, Gerhard, Bea, Kreuff, Anhelosi, wszyscy zamarli w oczekiwaniu na to, co teraz uczyni srebrny grot. Ten jednak wciaz wisial kilkadziesiat metrow nad wodami akweduktu, nieruchomy, martwy... Na chwile tylko, doslownie na mgnienie oka, jego kontury zadrzaly i stracily na ostrosci, jak sylwetka Jesusa i jego siostr, kiedy wsrod pochlanianych przez ogien traw wycofywali sie do swojego statku. Ale to bylo wszystko. -Co jest, do diabla? - wymamrotal Thomas, nie pojmujac. - Przeciez on juz dawno powinien z czyms wyskoczyc! -No, hombre, jesli zrobiles z nas glupcow... -Ale tu nie ma zadnej logiki! - zaprotestowal Farquahart gwaltownie. - Gerhard, rozumiesz cos z tego? Gerhard! Na co tam patrz... A to co? -Niemozliwe... - wyszeptal von Klosky z niedowierzaniem - Zywosklon... On peka! Jedna po drugiej glowy zwrocily sie ku gorze, z rosnacym zdumieniem spogladali na czarna skaze, jaka nagle pojawila sie na bialym sklepieniu. -Jezu Chryste, ten bezboznik otwarl wezel! - jeknal oslupialy patriarcha. - O, Matko przenajswietsza... Jesus! Wolaj do nich, niech zasklepiaja, niech natychmiast zasklepiaja! Carrodes y diablo, oslepli ze szczetem czy jak?! Na co oni czekaja? Dlaczego nie zamykaja tych przekletych kopul?!!! Thomas nie wiedzial juz, gdzie ma kierowac oszolomiony wzrok, w gore czy w dol, bo i tu, i tam zaczely dziac sie rzeczy niesamowite. Nastroj podnioslej uroczystosci prysnal momentalnie, kiedy Ignacio, a za nim reszta jego sojusznikow rzucili sie desperacko na armade. Na pierwszy rzut oka byl to beznadziejny zryw, akt szalenczej odwagi badz glupoty ludzi, ktorzy wola zginac w walce, niz dac sie upokorzyc. A jednak w tym szalenstwie byla metoda, bo tylko z pozoru mieli do czynienia z szarza na oslep. Pod ogniowa oslona wszystkiego, czym tylko dysponowaly, prymitywne tratwy ruszyly z maksymalna predkoscia ku okretom Anhelosow, jeden na jednego. Ignacio robil, co mogl, by ich wesprzec, razac swych wspolbraci ta sama tajemnicza bronia, ktorej dzialania Thomas byl swiadkiem juz wczesniej. Kilka kolorowych statkow, trafionych celnie, zakolysalo sie w powietrzu i zaczelo opadac. Wiekszosc armady rozpierzchla sie natychmiast, ale srebrzysty grot wybieral ich precyzyjnie z niebios jednego po drugim, uniemozliwiajac taborowi zgrany kontratak, a zarazem odciagal uwage Anhelosow od scigajacych ich platform. -Dran, zmusza ludzi do trzymania odkrytych pokladow! - zakrzyknal Jesus i zwrocil zbolaly wzrok na swego ojca. - Na Boga, padre, zrobmy cos! -Trzeba, to bylo zrobic, kiedy mielismy okazje - odrzekl stary tonem czlowieka, ktory wlasnie przegral ostatni grosz. - Teraz mozemy juz tylko trzymac sie czegos mocno, i modlic za nasze dusze. Armada popadla w rozsypke. Czesc jej okretow pozamykala kadluby, odgradzajac sie skutecznie od abordazowych zakusow latajacych platform, inne jednak nadal pozostaly odkryte, bo tylko wowczas mogly w pelni wykorzystac swoje arsenaly. Sam Ignacio nie probowal nigdzie uciekac, ostrzeliwal sie tylko zaciekle do samego konca, ktory nadszedl, gdy skomasowany ogien z kilkunastu statkow zamienil jego srebrny trojkat w eksplodujaca kule szczatkow. Porwanych zreszta zaraz ku gorze przez potezny prad powietrza, wienczacy jego smierc prawdziwym wniebowstapieniem. Wzrok Thomasa sledzil ich lot az do chwili, gdy znikly w wielkiej, wrzecionowatej szczelinie o postrzepionych brzegach. To byly chmury, ten niezmienny, wieczny opar, ktory umykal teraz w ciemnosc. Rozlegl sie grzmot, okrutny, przeciagly, ktorego nie mogly stlumic nawet dzwiekoszczelne sciany kogi, i niebo nad ich glowami otwarlo sie na osciez. -Maryjo, Matko Boza, opiekunko nasza, modl sie za wszystkimi grzesznymi, ktorzy nie doznali laski twojej za zycia - wyszeptal siwowlosy, czyniac na piersiach znak krzyza. - Chcieliscie wydostac sie z Drzewa... Swiat wokol nich przewrocil sie do gory nogami i zaczal wysypywac sie przez dziure. Koga, ruiny Malej Marsylii, ludzie i pojazdy, ptaki, zwierzeta i owady, trawa i krzaki, woda z akweduktu, wrzaca juz na calej jego dlugosci, nawet zywogrunt, wielkimi platami odrywany przez podcisnienie od macierzy, wszystko to pomknelo ku czarnej otchlani, mieszajac sie i zderzajac ze soba w tytanicznej lawinie. Placz dzieci, glosy doroslych i klekot sprzetow, przesuwajacych sie po pokladzie, zginely w loskocie setek kilometrow szesciennych powietrza uciekajacych w kosmos. Bea calym cialem przywarla do Thomasa i wykrzykiwala mu do ucha jakies slowa, ktorych nie rozumial, ogluszony potwornym zgielkiem. Cos uderzylo jak taran o spod statku, chaos za jego scianami zawirowal, na ulamek sekundy zamigotaly wielkie, regularne plaszczyzny... I nagle byla juz tylko czern i cisza, i jakas oslepiajaco jasna kula... Farquahart rzucil sie odruchowo w bok, pociagajac za soba dziewczyne. -Thomas, co robisz? - szepnela, wystraszona. -Przeciez strzelaja do nas! -Kto? Gdzie? -Nie mam zielonego pojecia kto, ale z czyjejs lufy ten plazmoid na pewno wylecial! -O czym ty mowisz? -Dziewczyno, no co ty? - Thomas balansowal juz na krawedzi paniki. Czy ten piekielny dzien nigdy sie nie skonczy?! - Nie widzisz tej wielkiej kuli ognia? Zreszta moze to nie do nas, bo poleciala teraz gdzies w bok... Ale predzej czy pozniej dostrzega i nasz... -Och, ty gluptasie! - Bea westchnela, a potem przyciagnela jego glowe ku sobie i pocalowala Thomasa goraco. - Przeciez to jest Slonce! -Slon...ce? Jak to? To znaczy, ze my juz... -Tak, moj drogi - szepnela, tulac sie do jego piersi. - Jestesmy na zewnatrz. KONIEC CZESCI PIERWSZEJ This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/